Jacek Izworski Gwiezdne Szczenię KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1986 Redaktor: Andrzej Wójcik Projekt okładki: Waldemar Andrzejewski Redaktor techniczny: Maria Kucharska Korekta: Małgorzata Stankiewicz Copyright by Jacek Izworski, Warszawa 1986 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH" Warszawa 1986 Wydanie pierwsze. Nakład 100000 + 350 egz. Objętość ark. wyd. 15.62. ark. druk. 12.05 Sktad PZGraf. w Ciechanowie Druk i oprawa ZG RSW ..Pasa-Książka-Ruch" w Pile. ul Okrzei 5. zam. nr 522/86 Nr prod. XII-5/333/78. P-38 ISBN 83-03-01309-2 CZĘŚĆ I KŁOSY Z GWIEZDNEGO POLA Utrzymywanie, że tylko Ziemia jest piastunką życia, jest równie bezsensowne, jak twierdzenie, że na dużym, obsianym polu mógł wyróść tylko jeden kłos pszenicy. (MetrodorzChios) KALMERIA „Ziemia — kolebką rozumu, lecz czyż można zawsze żyć w kolebce?" Słowa te, wypowiedziane blisko osiemset lat temu przez jednego z pionierów myśli kosmicznej — Konstantego Ciołkowskiego — cisnęły się nam wszystkim na usta, gdy stojąc przed ekranem wideo-fonu zewnętrznego, obserwowaliśmy malejącą na nim ojczyznę ludzkości, którą właśnie opuszczaliśmy udając się do gwiazd. Wymówiła je chyba Gondra. Nikt jej nie odpowiedział, dopiero po dłuższej chwili Selim wyszeptał: — Per aspera ad astra... „Tak mówili już starożytni Rzymianie" — pomyślałam. — „Przez trudy do gwiazd". Czy któryś z nich myślał jednak o tym, że kiedyś słowa te nabiorą tak pięknego, dosłownego znaczenia?.. „Przez trudy do gwiazd..." Poczułam się tak, jakby w tym momencie cała droga ludzkości od pieczar ku gwiezdnym przestrzeniom stanęła przede mną otworem. „Horsedealer", statek kosmiczny, w którym opuszczaliśmy teraz Ziemię, lecąc najpierw na Kalmerię, planetę Alfa Centaura, a potem dalej, w głąb kosmosu, był dopiero piąty w pierwszej serii nadświet-Inych pojazdów badawczych. Ma być ich dziesięć i wszystkie one otrzymały lub otrzymają imiona ludzi, którzy stanowili kiedyś kamienie milowe na trudnej drodze rozwoju kosmonautyki. Pierwszy z tej plejady, Kopernik, z kosmonautyką nie mógł mieć oczywiście nic wspólnego, lecz „wstrzymanie przez niego Słońca" i „poruszenie Ziemi" było jednym z przełomowych faktów w historii ludzkości. Drugi statek otrzymał imię Ciołkowskiego, prekursora teorii lotów kosmicznych. Ten syn polskiego zesłańca, działający gdzieś w głębi Rosji, z dala od ówczesnych centrów kultury, już w roku 1903 zaprojektował silnik rakietowy t uzasadnił naukowo możliwość jego zastosowania do lotów międzyplanetarnych. Obaj ci odkrywcy są mi szczególnie bliscy, jako że i ja urodziłam się we Wrocławiu, na terenie Polski, na dzisiejszym obszarze „środkowoeuropejskiego-kręgu kulturowego". Następni „wielcy": Gagarin — pierwszy w kosmosie, Armstrong — pierwszy na Księżycu i Horsedealer — pierwszy człowiek, który w roku 2011 postawił stopę na innej planecie — na Marsie, nie wymagają żadnej dodatkowej rekomendacji. Dziś sięgamy już do gwiazd, jednak pamięć o tych pionierach kosmosu nigdy nie zginie. Szóste z kolei postacią w tym szeregu jest człowiek z pewnością mniej od nich symboliczny, lecz chyba ważniejszy dla współczesnej nauki — Carusto. To on w pierwszych latach dwudziestego drugiego wieku odkrył „cząstki Carusta" o ujemnej masie, poruszające się z prędkością nadświetlną. Kolosalne znaczenie tego odkrycia uznane zostało dopiero w trzysta lat później. Za życia Carusto był zupełnie nieznany. Nie wiemy dziś nawet, czy myślał on już o zastosowaniu tych cząstek do napędu nadświetlnych statków kosmicznych. Jans-ky, który po trzech wiekach odkrył i spopularyzował jego prace, twierdzi, że tak, lecz zdaniem dzisiejszych historyków nauki jest to raczej wątpliwe. No cóż, Carusto żył na przełomie XXI i XXII wieku i, gdyby o tym myślał, wyprzedziłby swoją epokę prawie jak Leonardo da Vinci. Poza tym życie Carusta przypadło na jeden z najbardziej burzliwych okresów w dziejach ludzkości. Wiecie doskonale, co się wtedy działo. Cały wiek XXII stracono na poszukiwanie najwłaściwszej linii rozwojowej dla nowego, zjednoczonego świata. Aż wierzyć mi się nie chce, że mogło być wtedy aż tyle koncepcji, często wręcz sobie przeciwstawnych. Piękne hasła wolności, równości i braterstwa były czasem w tych teoriach tylko przykrywką do głoszenia idei zupełnie z nimi sprzecznych. Nawet w Naczelnej Radzie Światowej, poprzedniczce dzisiejszej Naczelnej Rady Kosmosu, ścierało się parę różnych koncepcji. Wszystko załatwiła i pogodziła wszystkich dopiero słynna Konferencja Brukselska w latach 2222-2225. To się tak łatwo dziś mówi: „załatwiła" i „pogodziła"... Wyobrażam sobie, co się tam wtedy działo! W każdym razie uchwalona wówczas Konstytucja Zjednoczonego Świata została zaaprobowana przez ludzi prawie jednomyślnie i r obowiązuje do dzisiaj z niewielkimi tylko poprawkami. Ale już niedługo zostanie ona zapewne zmieniona, jeśli będziemy chcieli pomagać innym cywilizacjom — Światom Kosmicznym, lub chociażby tylko wymieniać z nimi doświadczenia, gdyż pomoc taka kłóciłaby się z obowiązującą zasadą, że wszystko służy dobru Człowieka. Już dziś wielu ludzi uważa, że stała się ona anachronizmem, kiedy bowiem ją uchwalSno, nic jeszcze nie wiedziano o mieszkańcach Światów Kosmicznych. Należałoby ją zmienić na „Człowiek przyjacielem wszystkiego, co rozumne we Wszechświecie". Na ten temat trwa ostatnio coraz żywsza dyskusja, ale póki co, w kontaktach z innymi cywilizacjami obowiązuje jeszcze tak zwana „zasada nieinterwencji". Szkoda, że cały wiek XXII został dla kosmosu prawie stracony, a przełomowe prace Carusta przeleżały wśród szpargałów blisko trzysta lat... Wreszcie zainteresował się nimi Czech — wówczas narodowość miała jeszcze jakieś znaczenie — Jansky, który doszedł do rewolucyjnego wniosku, że cząstki Carusta dadzą się wykorzystać do ' budowy silnika dla statków nadświetlnych. Wniosek ten sprawdził nawet w praktyce i dlatego nazwano go „drugim Ciołkowskim", a siódmy z kolei nadświetlny statek międzygwiezdny będzie nosił jego imię. Ale od teorii do praktyki droga była jeszcze daleka... Dopiero po prawie dwustu latach, w trzecim dziesięcioleciu XXVII wieku zespół uczonych z Amaltei pod kierunkiem genialnego Ganimedańczyka Andre Duranta dokonał właściwego wynalazku silnika nadświetlne-go. Durant będzie dziewiątą postacią w tym szeregu — ósmą zaś będzie Mishina, słynny Taki Mishina, dowódca pierwszej ekspedycji ludzi na Alfę Centaura w początkach XXVI wieku. Podróż ówczesnym statkiem fotonowym w jedną stronę trwała wprawdzie osiem lat, podczas gdy dziś przy użyciu silnika Jansky'ego-Duranta trwa w obie strony niespełna pół roku, jednak nigdy nie należy lekceważyć początków — a spotykam się czasem z taką postawą, najczęściej wśród młodzieży. Przecież bez pierwszych odkryć Kopernika, Ciołkowskiego, Jansky'ego, bez pierwszych — jakże śmiesznych dzisiaj — wypraw Armstronga, Horsedealera, Makarowa czy Mishiny nie byłoby dzisiejszych osiągnięć w podboju kosmosu. Czytałam niedawno wzruszający pamiętnik Hansa Rademachera, jednego z amal-teńskich czasowców, „Szlakiem rozwoju ludzkości" i polecam go wszystkim, którzy twierdzą, że cała historia jest już tylko zbędnym balastem dla głowy. Odeszłam trochę od tematu, wracam więc do wypraw kosmicznych. Po pierwszych udanych próbach statków nadświetinycri między Układem Słonecznym a Układem Alfa Centaura — w trakcie których założono bazę na Kalmerii — Naczelna Rada Kosmosu postanowiła, że bez względu na to, czy i kiedy powróci poprzednia wyprawa, co dziesięć lat będzie wysyłać do gwiazd następne. Ludziom przestał już wystarczać Układ Słoneczny, choć zapewne nie został jeszcze stuprocentowo zbadany — przecież Wejanę, czternastą jego planetę, odkryto dopiero w roku 2504 — chcieli lecieć dalej, ku gwiazdom... „Kopernik", pierwszy zwiastun ludzkiej cywilizacji, wyruszył na dalekie, nikomu dotąd nie znane szlaki międzygwiezdne w roku 2650 i powrócił po ośmiu latach z ogromnym dorobkiem naukowym. Przygody jego załogi znają chyba wszyscy, cały Układ Słoneczny czytał na pewno książkę ich semantyka, Nessosa Bumisa „Pierwsi wśród gwiazd", l ja ją wówczas od razu przeczytałam, chociaż miałam wtedy zaledwie dziewięć lat i niewiele z niej rozumiałam. Książka ta wywarła jednak na mnie ogromne wrażenie i postanowiłam wówczas, że i ja polecę kiedyś do gwiazd. No i jak widzicie — poleciałam! Z dziewiętnastu uczestników wyprawy „Kopernika" wróciło osiemnastu — pierwszą ofiarą dalekich gwiazd stał się Mflan Korcić, ich dowódca. Ale dziesiąty statek nadświetiny otrzyma właśnie jego imię. Wyprawa „Ciołkowskiego" trwała o wiele krócej — niespełna trzy lata — i miała znacznie mniej szczęścia. Większość jej uczestników zginęła w układzie Procjona, kilku zmarło w czasie drogi powrotnej na dziwną chorobę, nazwaną przez nich datebolią; zaledwie czworo przeżyło całą wyprawę i wróciło na Ziemię, o mało nie wywołując na niej wielkiej epidemii dalebolii. „Gagarin" nie powrócił nigdy i został niedawno oficjalnie uznany za zaginiony. Co się zaś stało z jego załogą — nikt nie wie. Czy wszyscy zginęli? A może.— tylko statek się rozbił, a załoga ocalała i żyje gdzieś tam, wśród gwiazd, na jakiejś nieznanej planecie? Było tam dwudziestu kosmonautów, wśród nich aż siedem kobiet, tak więc, jeśli żyją, mogliby założyć~*nowe społeczeństwo, na które możemy natknąć się kiedyś w przyszłości. Gdyby jednak uczyniła to któraś z najbliższych wypraw, byłby to zupełnie niezwykły zbieg okoliczności, zaś na ewentualną informację od nich trzeba poczekać może i kilkadziesiąt lat. 10 „Armstrong" właśnie niedawno powrócił. Była to najdłuższa z dotychczasowych wypraw nadświetlnych — trwała lat dziewięć — lecz równocześnie dość pechowa i najnudniejsza ze wszystkich, gdyż siedem lat spędzili w mgławicy wodorowej, nie mogąc się z niej wydostać. Osiągnęli właściwie tylko jedno: zbadali najwcześniejsze stadium tworzenia się gwiazdy. A jednak kontrakcja Kelvina! Trochę inna, niż ją kiedyś sobie wyobrażano, ale jednak to! l to wszystko: potwierdzenie jednej ze starych hipotez astronomicznych. Zawsze coś, ale czy dato to uczestnikom wyprawy dostateczną satysfakcję? Z ich własnych wypowiedzi wnioskuję, że nie bardzo. Opowiadali mi także wiele o kłopotach, jakie mieli z wydostaniem się z tej mgławicy oraz o tym, jak wreszcie udało im się stamtąd wyrwać i z trudem, w uszkodzonym statku, dotrzeć na Kalmerię — ale cały Układ Słoneczny zna dokładnie ich przygody z audycji wideofonicznych. Nieznane losy „Gagarina" oraz niezbyt szczęśliwe powroty „Ciołkowskiego'' i „Armstronga" nie zniechęciły ludzi do penetrowania kosmosu. Postanowiono tylko nieco ograniczyć liczbę osób, biorących udział w kolejnej wyprawie. Ostatecznie na „Horsedealerze" poleciało nas trzynaścioro: John Smiles — kosmonawigator, dowódca wyprawy; Nikos Satrenzis — pierwszy pilot, zastępca dowódcy; Janis Kamaviczius — drugi pilot; Natalia Smith — kosmonawigatorka; Patrick Smith —jej maż, inżynier-cybemetyk; Bango Kayala — zastępca Patricka, mechanik; Gondra Dumbadze — astrofizyk i klimatolog; Ramin Kerged — geolog z Marsa; Sogar Bonkirson — chemik z Ganimeda; Lao Tch — zoolog: Kareł Strouhal — botanik; Selim Neljari — semantyk; i ja, Helena Borek — lekarz. Zaczynaliśmy wyprawę od tradycyjnego już lotu z Ziemi na Kalmerię w Alfie Centaura. Ponieważ w Układzie Słonecznym i w jego okolicach obowiązują ograniczenia szybkości, dlatego, choć możemy przekraczać szybkość światła do trzydziestu razy, lot ten potrwa prawie trzy miesiące. Jest to ostatni sprawdzian dla statku i jego załogi. Baza na Kalmerii jest zaś ostatnim punktem, gdzie kosmonauci mogą odpocząć przed czekającą ich podróżą w nieznane. Poza tym 11 w czasie tych trzech miesięcy, a najpóźniej na samej Kalmerii, należało podjąć ostateczne decyzje dotyczące dalszego programu lotu. Po opuszczeniu bowiem Kalmerii statek traci całkowicie łączność z naszym światem. Oczywiście, zasadniczy kierunek wyprawy wytycza się na Ziemi, ale jeśli załoga uzna za konieczną korektę programu, musi ją przedstawić przed opuszczeniem bazy. Wszystko to jest zresztą bardzo przybliżone, gdyż i tak załoga statku, nie mając po opuszczeniu Kalmerii żadnego połączenia ze światem ludzi, musi tak działać, jak jej to podyktują warunki, a tych nikt nigdy nie może z góry przewidzieć. Gdyby jakaś wyprawa nie powróciła, jak wyprawa „Gagarina", nikt niestety nie będzie jej poszukiwał, gdyż przypominałoby to przysłowiowe szukanie igły w stogu siana. Dlatego każda wyprawa Człowieka na te dalekie, międzygwiezdne szlaki jest chyba największą ze wszystkich możliwych loterii. Trzeba nie tylko wiele wiedzieć, nie tylko być odważnym, lecz także mieć ten przysłowiowy łut szczęścia, by wyjść cało z rozlicznych niebezpieczeństw, które mogą się pojawić w najbardziej nieprawdopodobnej postaci. Mamy wprawdzie zabezpieczenia: pola siłowe, pulsery i inne, ale mimo to tam — pośród gwiazd — bez szczęścia ani rusz... Czy nasza wyprawa będzie je miała? Czy trzynastka, uważana dawniej za liczbę feralną, przynoszącą nieszczęście, okaże się dla nas szczęśliwa? Tego nikt jeszcze nie wie, choć zrobiono wszystko, co tylko było w ludzkiej mocy, żeby tak było. Na Kalmerię dolecieliśmy bez żadnych przygód. Będę chyba zawsze pamiętała owacyjne przyjęcie, jakie zgotowali tamtejsi badacze „Horsedealerowi". Nosar Baran, dowódca naszej kalmerskiej załogi, wygłosił piękne, wzruszające przemówienie powitalne. A jacy byli ciekawi wiadomości z Układu Słonecznego! Trzeba było ich widzieć, jak się rzucili na przywiezione przez nas czasopisma i listy. Nie dziwię się im, dziwię się natomiast, że niektórych z nas to śmieszyło. Nie rozumieli, co to znaczy żyć przez kilkanaście i więcej lat w takich warunkach. A jednak pośród mieszkańców Kalmerii są i tacy, którzy nie korzystają z możliwości powrotu do Układu Słonecznego, chcąc tam powrócić dopiero na starość. Wyobraziłam sobie siebie na miejscu Kalmerian i doszłam do wniosku, że i ja bym się podobnie zachowywała, gdybym miała tak rzadkie kontakty ze świa- 12 r tem. „Cóż to będzie, gdy my tu za kilka czy kilkanaście lat wrócimy? — pomyślałam sobie od razu. — Wrócimy po tak długim okresie nieobecności... l my wówczas nie będziemy wiedzieli, co się w tym czasie działo..." ^ Starałam się oczywiście nie dopuszczać do siebie myśli, że moglibyśmy nie wrócić. Optymizm w zawodzie kosmonauty, a zwłaszcza kosmonauty międzygwiezdnego, musi być cechą zawodową, gdyż' zwątpienie — to połowa klęski. , Zgodnie z programem ustalonym na Ziemi, mieliśmy lecieć w kierunku Korony Północnej. Co prawda w tym samym kierunku poleciał już „Gagarin", ale na jego powrót nie było już właściwie żadnych szans. Wprawdzie nawet, jeśli — powiedzmy — ich statek się rozbił, a oni ocaleli i żyją na jakiejś obcej planecie, szansę na to, że ich znajdziemy, są bardzo małe, ale jeśli oni już nie wrócą, to nasza wyprawa stanie się pierwszą, która zbada tamten rejon. Ostatecznym celem naszej wyprawy stały się układy planetarne dwóch słońc, należących do gwiazdozbioru Korony Północnej: widoczne z Ziemi tuż obok siebie gwiazdy Daruma i Kokeshi, choć w rzeczywistości pierwsza z nich leży w odległości trzydziestu lat świetlnych, druga — siedemdziesięciu. Im bliżej było pożegnanie z Kalmerią i ze światem ludzi, tym bardziej stawaliśmy się nerwowi. Każdy z nas dużo myślał o swoich bliskich, którzy pozostali daleko w Układzie Słonecznym. Ja również myślałam o swojej rodzinie, zwłaszcza o rodzicach, których pozostawiłam na Ziemi. W rodzinie jestem najmłodsza — urodziłam się, kiedy mieli już prawie po sto lat. Teraz nie mam jeszcze lat czterdziestu, ale oni są już starzy. Czy zobaczę ich jeszcze, gdy powrócę? Nie wiem, bo przecież żyjemy po około 150 lat, czasem, rzadko do 175. Aż mi się wierzyć nie chce, że jeszcze w dwudziestym wieku przekroczenie stu lat było wielkim ewenementem, a kobieta pięćdziesięcioletnia nie mogła już mieć dzieci. W porównaniu z tamtym okresem jest to dwukrotne przedłużenie życia ludzkiego, lecz cóż to jest w skali kosmicznej? Niewiele. Wśród nas najstarsi są Johh i Janis. Dowódca cieszy się ogromnym autorytetem. Ma 98 lat, posiada olbrzymie doświadczenie zawodowe, miał lecieć już na „Armstrongu", jednak coś mu w tym przeszkodziło. Niewiele młodszy od niego jest Janis — 89 lat. Lata z Johnem już od lat chyba czterdziestu i stanowią idealnie zgraną parę. Wszyscy pozostali uczestnicy naszej ekspedycji, z wyjątkiem liczącego 13 około sześćdziesiątki Selima, to ludzie młodzi, w wieku od lat 33 (Gondra) do 44 (Bango). Ale dość już tych metrykalnych danych. Wracam do opisu naszych ostatnich dni na Kalmerii. Następnego dnia po naradzie, na której ostatecznie ustaliliśmy przyszły kierunek naszej ekspedycji, Nikos, Janis, Patrick, Natalia i dowódca zamknęli się na kilkanaście godzin w pomieszczeniu obok" sterówki, gdzie stoi Komputer Uniwersalnego Pilotażu i Astronawi-gacji. Nazwałam go Kubusiem i imię to przyjęło się na statku. Chodziło o zaprogramowanie Kubusia na lot ku Darumie, tak, aby później wprowadzać już tylko drobne zmiany, wynikające ewentualnie z rozwoju sytuacji. Przy szybkościach nadświetlnych człowiek nie jest w stanie sam prowadzić statku, przy podswietlnych komputer także stanowi dla niego duże ułatwienie, ale trzeba go uprzednio zaprogramować. Ma on poza tym tę wadę, że prowadzi statek „beznamiętnie", zmierzając wprost do celu, na który go zaprogramowano i w zasadzie nie zwracając uwagi na otoczenie, choćby nawet najciekawsze, jeśli tylko nie stanowi ono dla statku zagrożenia. Dlatego, gdy krationowe spektarony zarejestrują coś ciekawego, ludzie wydają komputerowi rozkaz zwolnienia poniżej szybkości światła, po czym sami przejmują prowadzenie statku. Spektaron stanowi obecnie jedyne „okno na świat" dla statku nad-świetlnego, i to o dość ograniczonym zasięgu. Wprawdzie przy odpowiedniej regulacji każda bryła materii może być widziana na jego ekranie w jednolitej skali przez parę minut, co przeważnie wystarcza do podjęcia decyzji, lecz to wszystko nie jest zadowalające. Gdybyż te ultraszybkie cząstki Carusta, te krationy, miały dłuższy okres istnienia — byłoby wtedy łatwiej i może nawet byłoby możliwe używanie ich w łączności ze statkami nadświetlnymi, której nam tak bardzo brakuje, ale tak... Dlatego nie ma tej łączności, dlatego również najszybszym środkiem przekazu informacji z Kalmerii do Układu Słonecznego jest... zwykły list, pisany na papierze, jak za dawnych lat. Listy te są później wrzucane do specjalnej skrzynki — zupełnie jak w Erze Wczesnoatomowej albo jeszcze dawniej! — i zabierane później przez różne statki, zaopatrujące bazę we wszystko, co potrzebne jest w niej do życia. W czasie programowania Kubusia pozostali uczestnicy wyprawy „Horsedealera" pisali właśnie listy. Niesporo nam to szło, gdyż nie byliśmy do tego przyzwyczajeni, któż bowiem dziś, w dobie wideofc-nów i ścian wizyjnych, pisuje jeszcze listy? Chyba tylko mieszkańcy 14 r Kalmerii. Jakoś tam jednak skleciłam list do rodziców, choć już po kilku dniach nie bardzo pamiętałam, co w nim było — na pewno informacja o obranym przez nas kierunku penetracji kosmosu, na pewno opis Kalmerii z wyrazami uznania dla jej mieszkańców, a chyba także sporo niepotrzebnych uwag i szczegółów. Następnego dnia nic nie robiliśmy. Nic, dosłownie nic. Chodziliśmy jeszcze po Kalmerii, ale myślami byliśmy już daleko. Byliśmy już wśród gwiazd, wśród Nieznanego, które tam na nas czekało. Czas dłużył się nam jak nigdy. Tylko dowódca i Nikos załatwiali jeszcze jakieś sprawy w bazie, a Patrick i Bango sprawdzali po raz tysięczny jakieś urządzenia. Pozostali uczestnicy wyprawy starali się coś robić — niektórzy grali w szachy albo w pojony, robiąc obustronnie błąd za błędem, inni przeglądali nieuważnie jakieś książki, albo, jak ja, siedząc w kabinach oglądali filmy, lecz naprawdę wszyscy myśleliśmy tylko o jednym: „Co nas czeka tam w głębinach Kosmosu?" Odpowiedzi na to pytanie udzieli dopiero przyszłość. START W NIEZNANE Pożegnanie z Kalmerią było naprawdę wzruszające. Start „Horse-dealera" wyznaczony został na godzinę dwunastą UCZ. Krótkie przemówienie pożegnalne wygłosił Nosar Baran, potem równie wzruszająco, choć jeszcze krócej, przemawiał John Smiles, później obdarowano nas kwiatami, co spowodowało, że z zaskoczenia i ze wzruszenia długo nie mogliśmy słowa wykrztusić. Skąd tu kwiaty na Kalmerii, w tak odmiennych warunkach?! Ale mieszkańcy bazy nie chcieli nam zdradzić swojej tajemnicy. Ich kwiaty były oczywiście mniej trwałe od ziemskich i prawie bez zapachu, nie pamiętam jednak równie wzruszającego daru jak te trzynaście kwiatów — po jednym dla nas wszystkich... Następnie odśpiewaliśmy Hymn Międzygwiezdny: Wśród gwiazd tysiąca Jest również Słońce, Dokoła krąży Ziemia. Na Ziemi ludzie Wyrośli w trudzie, Wśród wielu, wielu przemian. Kiedyś nie znali Swej Ziemi całej, Gdy wiedzę o niej zdobyli, Zaczęli w kosmos Iść coraz dalej l życie rozpowszechnili. Już zdobyliśmy Układ Słoneczny, . 16 A dziś rzucamy Gwiazdom wyzwanie. Dzisiaj kusimy Los niebezpieczny, Lecz przyszłość — ludzi Wśród gwiazd zastanie. Nie chcemy dłużej Już w domu siedzieć! Ziemia za nami, Gwiazdy — przed nami, Lecimy w przestrzeń Rozszerzać wiedzę — A może nowy Rozum spotkamy? „A może nowy rozum spotkamy?"... Jak dotąd, niewielkie były nasze odkrycia na tym polu. „Kopernik" znalazł wprawdzie trzy cywilizacje, ale dwie z nich są na poziomie niewiele wyższym od neandertalczyków, trzecia zaś — Sarn-Gehir — tak dla nas „dziwna", że nawiązanie z nią prawdziwego kontaktu będzie chyba niełatwe. „Ciołkowskiemu" zaś nie udało się znaleźć nic oprócz „jaszczurów z ery mezozoicznej", no i tej osławionej pleśni. Co znajdzie „Horsedealer" — nikt jeszcze nie wiedział; dlatego, kiedy śpiewaliśmy zakończenie Hymnu stojąc w skafandrach na kal-merskim kosmodronie, każdy z nas myślał o takiej możliwości — z nadzieją, ale i z pewną obawą, co przyniosłoby takie spotkanie. Do odlotu pozostał już tylko kwadrans, kiedy Nosar Baran powiedział raz jeszcze: — Do zobaczenia, przyjaciele. Nie mówię „żegnajcie", ponieważ wierzę, że powrócicie. Będziemy na was czekać. Do widzenia! Następnie przeszedł wzdłuż naszego szeregu i każdemu po kolei uścisnął rękę. Gdy uścisnął rękę ostatniemu V nas — dowódcy, zaczął się szybko oddalać, a my zaczęliśmy wchodzić do śluzy „Horse-dealera". Pierwszy zniknął w niej Patrick, po nim ja, za mną kolejno wszyscy. Ostatni wszedł dowódca, który przed wejściem odwrócił się raz jeszcze, pomachał ręką i krzyknął: — Do widzenia! Dowódca zamknął śluzę. Na mgnienie oka zrobiło się całkiem ciemno, lecz automatycznie zapaliło się światło. Syk wtłaczanego powietrza trwał kilkanaście sekund. Kiedy ustał, otworzyły się wewnętrz- 17 ne drzwi i weszliśmy do środka po zdjęciu skafandrów. Kiedy malejące figurki kalmerian znikły w kręgu reflektora, John Smiles powiedział: — Załoga na stanowiska. Nie odnosiło się to oczywiście ani do mnie, ani do naukowców. Obaj piloci i Natalia udali się do sterówki, Patrick i Bango zaś — do sąsiadującego z nią pomieszczenia, w którym stał Kubuś. Po drugiej stronie sterówki był z nią połączony niewielki pokój, „gabinet" dowódcy, w którym John Smiles najchętniej pracował. Teraz też wszedł do tego gabinetu i wkrótce powiedział: — Do startu pozostały już tylko trzy minuty. Naukowców proszę, żeby udali się do kabin i tam się położyli. Będzie duże przyspieszenie, wprawdzie zamortyzowane w znacznym stopniu przez grawita-tory, ale prawie na pewno początkowo źle się przy tym poczujecie. Położywszy się w swojej kabinie, patrzyłam na oba wideofony: zewnętrzny, na którym widać było teraz tyttco nieruchomy krajobraz równej jak stół powierzchni kosmodronu, rozjaśnionej ogromnym reflektorem, będącym zarazem radiolatamią dta przybywających na Kalmerię statków, oraz wewnętrzny, na którym widziałam Johna Smilesa, podającego czas: — Do odlotu jeszcze trzydzieści sekund... jeszcze dwadzieścia... piętnaście... dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... sześć... pięć... cztery... trzy... dwie... jedna... ZERO, Start! START! Wystartowaliśmy! To, o czym wszyscy marzyliśmy od dziecka, stało się rzeczywistością. Lecieliśmy na podbój gwiazd! l nagle poczułam się źte. Niezupełnie zamortyzowane przeciążenie, nieprzespana noc i nerwy — wszystko to wywołało teraz u mnie wielkie osłabienie. W kilka minut później spalam już jak zabita. Kiedy się obudziłam, byliśmy już od Kalmerii bardzo daleko. Była ona już tylko jednym z wieki milionów świetlistych punkcików na czarnym tle nieba. Przelatywaliśmy właśnie koło Hesperii, ostatniej z pięciu planet Alfa Centaura. Ten zamarznięty glob, nikomu na razie niepotrzebny, pokryty był ogromnymi rozpadlinami, ciągnącymi się setkami kilometrów i sprawia) bardzo nieprzyjemne wrażenie. Kolo jedenastej wstałam i poszłam do kambuza zrobić drugie śniadanie dla całej załogi „Horsedealera". Najpierw zaniosłam je dowódcy i Janisowi. Wychodząc ze sterówki, rzuciłam okiem na szyb- 18 kościomierz. Wskazówka dochodziła już do liczby 295, wiedziałam jednak, że w przedziale podświetlnym, to znaczy w granicach od 290 do 300 tysięcy kilometrów na sekundę bardzo trudno jest przyspieszać statek, gdyż jego masa względna znacznie wzrosła. Gdyby nie silnik antyfotonowy, w pobliżu punktu świetlnego stałaby się praktycznie nieskończonością, a czas — również oczywiście Względny — zerem. To właśnie sprawiało największe trudności konstruktorom pierwszych statków nadświetlnych, zaczynając od Jansky'ego. Na szczęście zespół Andre Duranta skonstruował urządzenie, niezbyt ściśle nazwane silnikiem antyfotonowym, zdolne do odwrócenia tej zależności, ale dopiero powyżej 298500 km/sek. Teraz masa stawała się prawie zerem, a czas — prawie nieskończonością właśnie w punkcie świetlnym. Ale to jeszcze nie było wszystko. Wyobrażacie sobie nieskończony czy nawet tylko prawie nieskończony czas? W ciągu kilku sekund stalibyśmy się starzy i umarlibyśmy. Z pomocą przyszedł AIC — Amalteński Instytut Czasu. Zawsze interesowało mnie, co się tam dzieje. Ale właśnie Amaltea — piąty co do wielkości księżyc Jowisza — jest jedynym naturalnym ciałem niebieskim, na które wstęp bez specjalnej przepustki NRK jest wzbroniony. Tam mieści się AIC i kilka innych, równie ważnych zakładów, podlegających bezpośrednio Komisji Nauki NRK, wśród nich również ZKSN — Zakład Konstrukcji Statków Nadświetlnych, w którym powstał i nasz „Horsedealer". Ale dlaczego AIC mieści się właśnie tam, zamiast na Ziemi, gdzie byłoby przecież łatwiej studiować historię epok minionych? Nie bardzo to rozumiałam, wyjaśnił mi to dopiero Patrick, jedyny z nas, który tam był jako uczestnik prac konstrukcyjnych „Horsedealera" i słuchacz kursów z zakresu techniki czasu. Otóż dzieje się tak właśnie dlatego, że na Ziemi zbyt łatwy dostęp do podróży w czasie miałyby niepowołane do tego osoby, które mogłyby wywołać — niechcący lub naumyślnie — kolosalne chronoklazmy, czyli zmiany w historii ludzkości. A o ile „zasada nieinterwencji" w kosmosie powinna być respektowana — przynajmniej na razie, gdyż z biegiem lat zapewne zostanie zniesiona—to w czasie po prostu musi, gdyż w przeciwnym razie w historii zapanowałby nieopisany chaos. Dlatego właśnie baza „czasowców" mieści się na Amaltei, gdzie w specjalnych pojazdach cofają się oni najpierw w czasie tak daleko, jak im to odpowiada, a później dopiero jadą na Ziemię i zaczynają badać epokę. To ich statki brano kiedyś za „latające spodki". 19 W AIC skonstruowano także generator Vereya, który zamontowano w „Horsedealerze". On to właśnie najpierw przyspiesza nam czas, potem go zwalnia w pobliżu punktu świetlnego, wreszcie zmienia czas ujemny na dodatni po przejściu na nadświetlną. Nie będę tu jednak opisywała dokładnie tych wszystkich procesów, gdyż sama się na tym znam zaledwie bardzo ogólnie. Do dziś jeszcze pozostało sporo niewyjaśnionych kwestii. Ale dość już o czasie, pora wracać na „Horsedealera" — w przestrzeń. Po śniadaniu Patrick powiedział, że musi być przy Kubusiu na jakiś' czas przed przekroczeniem szybkości światła i wyszedł z mesy. Zostaliśmy w,dziesiątkę i próbowaliśmy o czymś rozmawiać, ale wszyscy myśleliśmy tylko o zbliżającym się przejściu na nadświetlną i rozmowa się nie kleiła, choć nie byliśmy już tak zdenerwowani, jak w tę ostatnią noc na Kalmerii. O godzinie 12.10 rozległ się wreszcie oczekiwany przez nas brzę-czyk wideofonu. Po naciśnięciu guzika na ekranie pojawiła się twarz dowódcy, który powiedział: — No, moi drodzy, zbliża się uroczysty moment — przekroczenie szybkości światła. Zapraszam was do nas na uroczystość „chrztu kosmicznego". Wszyscy czekaliśmy na to z niecierpliwością, dlatego zaraz poszliśmy do sterówki. Co prawda, przeżywaliśmy to już podczas podróży z Ziemi na Kalmerię, jednak wtedy byliśmy jeszcze w obszarze już „zagospodarowanym" przez ludzi. Teraz przekraczaliśmy próg nieznanego... Dlatego odłożyliśmy nasz „chrzest kosmiczny" do startu z Kalmerii. Nikos przyszedł ostatni, gdyż po drodze jeszcze gdzieś zajrzał i przyniósł... dwie butelki szampana. Wpatrzyliśmy się w świecące tarcze zegarów. Na jednej z nich czerwona wskazówka doszła już do magicznej liczby 300. Jeszcze kilkanaście sekund — i oto obok tej tarczy zaświeciła druga, również z czerwoną wskazówką, na razie stojącą na cyfrze 1. Blask gwiazd na ekranie wideofonu zewnętrznego gwałtownie się rozmył, w ciągu paru sekund ekran stał się zupełnie ciemny. Równocześnie rozległ się głośny łoskot — to wystrzelił korek z butelki otwartej przez Niko-sa. — Wypadliśmy z widzialnej przestrzeni — powiedział John i w sterówce zrobiło się cicho. Po chwili drzwi do „pokoju Kubusia" otworzyły się i stanął w nich Patrick. 20 — Wszystko w porządku — powiedział — Kubuś sam prowadzi. Za niewiele ponad rok będziemy już przy Darumie. — Wypijmy więc. Za szczęśliwą podróż — dowódca podniósł do ust korankę z szampanem. Wszyscy uczyniliśmy to samo, spełniając toast za powodzenie naszej wyprawy. Stary to zwyczaj, jeszcze ze starożytności, uczczenia ważnej chwili alkoholem... Niewiele co prawda z niego dzisiaj pozostało. Wódka i piwo umarły śmiercią naturalną już prawie trzysta lat temu; do dziś pije się tylko szampan lub wino, i to tylko przy rzadkich, wyjątkowo uroczystych okazjach. A jednak ten szampan wszystkim nam smakował, jakoś było to na miejscu, pasowało do nastroju chwili... Dowódca włączył spektaron. Krationy dawały wyraźne obrazy najbliższego wycinka otaczającej nas przestrzeni. Na ekranach nie było jednak nic widać, tylko czerń. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że tu, tak daleko od gwiazdy, spotkanie nawet kilkumetrowego meteoru lub zbłąkanej komety, wyrzuconej ze swojego układu przez perturbacje większych planet jest raczej mało prawdopodobne, jednak wpatrując się w jednolitą czerń ekranów, nie mogłam powstrzymać uczucia jakiegoś drobnego zawodu. WODNE ŻYCIE WENY Układ Darumy okazał się dość podobny do naszego Układu Słonecznego. Składa się on z co najmniej dziewięciu planet, nie jest jednak wykluczone, że jest ich tam więcej, nie mieliśmy przecież czasu na — w zasadzie niepotrzebne — gruntowne przeszukiwanie jego peryferii. Trzy wewnętrzne planety — początkowo myśleliśmy, że są tam tylko dwie, gdyż najbardziej wewnętrzna była mała i krążyła bardzo blisko gwiazdy — przypominały nasze planety z grupy Ziemi, dalsze cztery — to globy wodorowe typu Jowisza lub Saturna, ostatnie zaś dwie to znów niewielkie planety w rodzaju Cerbera lub Wejany. Zastanawialiśmy się, jak je ponazywać i w końcu Selim wpadł na pomysł, aby nadać im nieco skrócone nazwy planet z Układu Słonecznego, brzmiące przecież dla nas swojsko. Poza tym każda nazwa, dla zachowania jakiegoś systemu, musiała się kończyć na a l tak pierwsza planeta, odpowiadająca Merkuremu zarówno pod względem odległości od gwiazdy, jak i temperatury panującej na nie], otrzymała nazwę Mera. Również wielkością dorównywała Merkuremu, jedyna istotniejsza różnica polegała na dość szybkim obrocie wokół osi — mniej więcej równym obrotowi Ziemi lub Marsa Była to poza tym jedyna planeta w układzie Darumy nie posiadająca księżyca Druga planeta otrzymała nazwę Wena. Krążyła w odległości około 128 milionów kilometrów od swojego słońca czyli pośredniej między Ziemią a Wenus. Wielkością dorównywała Ziemi i miała trzy małe księżyce — wielkości księżyców Marsa. Ciekawe były panujące na niej warunki i jej przyroda — to właśnie będzie głównym tematem tej części pamiętnika. 22 r Trzecia planeta krążyła w odległości około 175 milionów kilometrów, czyli pośredniej między Ziemią i Marsem, dlatego otrzymała nazwę Tema — od Terra i Mars. Warunki na niej były również pośrednie między ziemskimi i takimi, jakie panowały na Marsie przed osiedleniem się tam człowieka, chociaż bardziej przypominały Ziemię. Centrum ekosfery wypadało co prawda mniej więcej w połowie drogi między orbitami Weny i Temy, ale tylko na Temie życie miało przed sobą przyszłość. Tema również dorównywała wielkością Ziemi, ale była od niej nieco cięższa — grawitacja wynosiła na niej 1,1 ziemskiej, podczas gdy na Wenie — 0,95. Posiadała ona aż cztery księżyce, ale również małe: dwa niewiele większe od Fobosa i dwa nawet mniejsze od tego satelity Marsa. Następne cztery planety były wielkimi globami wodorowymi. Otrzymały nazwy: Jowa, Sata, Urna i Nepa. Były podobne do naszych planet olbrzymich, ale miały mniej księżyców: Jowa — pięć, Sata — osiem, Uma i Nepa po cztery. Największą z nich były Sata — wielkości naszego Saturna. Dwie ostatnie planety otrzymały nazwy Proza i Cerba, od Prozepiny i Cerbera, dwunastej i trzynastej planety Układu Słonecznego. Proza miała jeden księżyc, dorównujący prawie rozmiarami księżycowi ZiemiT Cerba — też jeden, ale mały, niewiele większy od Deimosa. Nie było natomiast w układzie Darumy pasa planetoid, zaledwie kilka ciał niebieskich tego typu krążyło wokół gwiazdy, mniejsza też była liczba komet krótkookresowych. Odległy obłok komet znajdował się zaś przy Darumie prawie tak samo daleko, jak przy naszym Słońcu. Cerbę minęliśmy w niedużej odległości i mogliśmy się jej dokładnie przyjrzeć. Z wyglądu przypominała nieco Hesperię z układu Alfa Centaura, ale Gondra, Ramin i Sogar odkryli istnienie na niej w dostatecznych ilościach wszystkich niezbędnych nam do życia pierwiastków. Nie było za to na Cerbie ani śladu pierwiastków radioaktywnych, również sejsmicznie planeta ta była martwa, o ile mogliśmy się zorientować. Nic się na niej nie działo, wyglądała jak nieruchomy, zamarznięty skrzep atomów, pogrążony w wiecznej ciemności, ciszy i mrozie... — Martwy glob — powiedział Ramin, patrząc na ekran w messie po zakończeniu wszystkich badań Cerby. — Martwy pod każdym względem. — Ale życie tutaj byłoby jednak możliwe, oczywiście ze sztucz 23 nym słońcem — odrzekł Sogar. — Przecież nasza analiza spektralna wykazała... — Już to wiemy — przerwała mu Gondra. — Ale kto ma ożywić tę planetę? Dla nas to za daleko. — Dziś za daleko, a jutro — kto wie?... — zauważył Nikos. — Pojęcie „daleko" jest względne — wtrącił Selim. — Zmienia się w miarę rozwoju ludzkości. Czyż, na przykład, nasi przodkowie z wieku... powiedzmy, dziewiętnastego, powiedzieliby, że Mars jest „blisko"? A dziś to najwyżej kilkanaście godzin lotu rakietą — mniej, niż wtedy przejazd pociągiem z Paryża do Berlina. — l tak te trzydzieści lat świetlnych dzielących Słońce od Darumy to w skali Wszechświata bardzo niewiele — dodała Natalia. — Bo, na przykład, do Obłoku Magellana czy Mgławicy Andromedy jest miliony lat świetlnych. Kiedyś i tam zapewne polecimy i wtedy... wtedy tu będzie „bliziutko"... — Ale my już tego nie doczekamy — mruknął Ramin. — Chyba, żebyś się kazał zamrozić — powiedziałam ze śmiechem — technicznie nic trudnego, ale wątpię, czybyś się potem zdołał przystosować do życia. Jesteś przecież człowiekiem dwudziestego siódmego wieku i wówczas patrzono by na ciebie jak na jakąś małpę. — To prawda — przyznał Ramin. — Ale wróćmy do naszej wyprawy. Jak sądzicie, czy na Wenie istnieje życie? — pytanie to skierował pod adresem Lao i Kareta. — Chyba jeszcze istnieje — Kareł wyraźnie podkreślił słowo „jeszcze", -r- Ale długo się tam już nie utrzyma. Tam robi się przecież coraz cieplej. — Dla życia węglowego temperatura graniczna wynosi około 345 stopni Kelvina — dodała Gondra. — A na równiku Weny już jest ponad 370. — Przecież to punkt wrzenia wody — krzyknęłam z. lekkim przestrachem. — Nie wiemy jeszcze, jakie tam jest ciśnienie — zwróciła uwagę Gondra. — Wszystko jedno — machnął ręką Kareł. — Jeśli tam istnieje życie, to wyłącznie w okolicach podbiegunowych, l musi ono być specjalnie przystosowane do ciepła. — l do ogromnej ilości opadów — dodała Gondra. — Przecież gdy koło równika temperatura wynosi około 370 stopni, a w okoli- 24 cach biegunów — około 300, to wyobrażacie sobie krążenie wody w tych warunkach? — Rzeczywiście! Ciężko tam musi być, ciężko!... — westchnęła Natalia. — Tak, tak — zauważył filozoficznie Selim. — Nie wszędzie Matka Natura tak wypieściła swoje dzieci, jak na Ziemi. — No, nas też nie bardzo wypieściła — wtrącił Ramin. — Ale w porównaniu z Weną — na Ziemi warunki ewolucji były znacznie lepsze i to właśnie miałem na myśli — odrzekł Selim. — A czy na Wenie mogą już istnieć istoty rozumne? — spytał Ni-kos. — Raczej nie — odrzekł Selim. — Ewolucja musiałaby tam przebiegać znacznie szybciej, niż na Ziemi, co najmniej tak samo szybko, jak na Berosji. — Wątpię — mruknął Kareł. — Kiedy wylądujemy na Wenie — powiedziała Gondra — przeprowadzę z wami badania astrobiologiczne i spróbujemy ustalić, ile jeszcze jej życie ma lat przed sobą. — A Tema? — spytała Natalia. — O Temę możecie być spokojni — odrzekł Kareł. — Życie ma tam przed sobą całą przyszłość. — A na jakim szczeblu rozwoju może być obecnie? — spytał Ramin. — Nie wiem jeszcze — odrzekł Lao. — Przypuszczam, że — używając ziemskich kategorii paleontologicznych — gdzieś pod koniec ery paleozoicznej. — Tam jest wprawdzie znacznie chłodniej, niż na Ziemi — dodała Gondra — ale i na Ziemi w erze paleozoicznej również było nieco chłodniej. — Nie wszędzie — sprzeciwił się Ramin. — W Europie... — Zgoda, że na terenach dzisiejszej Europy było równie ciepło, jeśli nawet nie cieplej niż po ostatnim zlodowaceniu — przerwała Gondra — ale na Gondwanie było zlodowacenie i w ogóle, biorąc pod uwagę całą Ziemię, jej klimat był jednak ostrzejszy, co zresztą jest zgodne z ewolucją gwiazd ciągu głównego. Rozmowa przeciągnęła się do późna, tak że poszliśmy spać dopiero po jedenastej. Kiedy następnego dnia zbudziliśmy się, byliśmy już w pobliżu Weny. Najpierw wylądowaliśmy na największym księżycu tej planety. Był 25 nieduży, niespełna dwukrotnie większy od Fobosa, oczywiście pozbawiony zupełnie atmosfery. Krążący na stosunkowo niewielkiej wysokości około 35000 kilometrów, był idealnym obiektem, z którego można byłoby przeprowadzić wstępne badania astrofizyczne i klimatologiczne planety. Wcześniej już stwierdziliśmy istnienie na Wenie ogromnej ilości chmur złożonych z pary wodnej, które zupełnie zakrywały powierzchnię planety, czyniąc ją niedostępną dla obserwacji optycznej. Chcąc nie chcąc, musieliśmy więc wysłać na Wenę jedną z kilku posiadanych przez nas sond kosmicznych, choć liczyliśmy się z jej stratą w wypadku, gdyby gęsta atmosfera planety nie przepuszczała fal radiowych. Okazało się, że przepuszcza, chociaż słabo. Dlatego sonda przekazywała informacje z wzrastającymi w miarę odległości od statku zakłóceniami, nie reagując przy tym na nasze rozkazy. Można było jednak jej dane odbierać i rozumieć. Temperatura w pasie równikowym Weny przekraczała nawet 375 stopni, tak że gdyby nie znacznie większe niż na Ziemi ciśnienie, woda w tych okolicach znajdowałaby się w stanie wrzenia. W pobliżu biegunów zaś temperatura osiągała rzeczywiście „zaledwie" około 310 stopni i tam koncentrowało się całe życie planety. Deszcz lał na całej Wenie bez przerwy. W pobliżu równika, w temperaturze bliskiej wrzenia, woda tworzyła właściwie jeden wielki wał... Nie, słowo „wał" nie oddaje całego zjawiska... Szukam czegoś innego, ale nie mogę znaleźć... To doprawdy trudno wyrazić słowami. Bo wyobraźcie sobie wokół równika planety pas, szeroki na około dziesięć tysięcy kilometrów, w którym „atmosfera" poniżej mniej więcej trzech kilometrów składa się niemal wyłącznie z... wody! l to z wody o konsystencji gęstej mgły, dlatego trudno tu użyć nawet określenia „para wodna". Dalej, gdzie było chłodniej, po niebie pędziły nieprzerwanie chmury, oddzielające się od tego „wału wodnego" i dążące ku północy lub południowi, gdzie się stopniowo skraplały. W ogóle cała ta planeta robiła wrażenie, jakby się składała wyłącznie z wody, której ilość przekraczała zresztą znacznie ogólną ilość wody na Ziemi, nawet przed WDKW. Tylko w samym pobliżu biegunów nie padało stale, ale i tu widok bezchmurnego nieba należał do rzadkości. Rzeczywiście, Lao i Gondra mieli rację: krążenie wody na tej planecie było niezwykłe, ale w tych warunkach — jedyne możliwe. Lądów na Wenie prawie nie było, gdyż trudno nazwać lądem to, co znajdowało się pod trzykilometrową warstwą „równikowej mgły". 26 Było tylko sporo gór wulkanicznych, występujących ponad poziomem wody i często wybuchających. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż z jednej strony w tej temperaturze wybuchy wulkanów powinny być częstsze, z drugiej zaś — bez przerwy lejąca się z nieba woda kruszyła prawie każda skałę, a parowała tylko na gorącej lawie. Kiedy nasza sonda, zanim straciliśmy z nią ostatecznie łączność, przekazała nam te wszystkie informacje, niektórzy z nas nie bardzo chcieli w takie warunki uwierzyć, ale Gondra, Lao i Kareł zgodnie stwierdzili, że byliby zdziwieni właśnie, gdyby było inaczej. Po zatoczeniu dwu okrążeń dookoła Weny w kierunku południkowym zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Stopniowo przerywaliśmy swoje zajęcia i przychodziliśmy do mesy, aż zebrało się nas dziewięcioro. Chcieliśmy przed lądowaniem popatrzeć trochę na planetę, lecz nie bardzo było co oglądać. Na ekranie zewnętrznym Wena wprawdzie wciąż rosła, ale szybko wypełniła go prawie w całości równa linia chmur, które wzniosły się tutaj bardzo wysoko — prawie tak, jak na Wenus. W czasie okrążania planety zaledwie w dwu czy trzech miejscach w pobliżu biegunów zobaczyliśmy w tej pokrywie niewielkie przerwy, szybko się zresztą zamykające. Natalia podawała stale wysokość do wiadomości nie tylko Nikosa, lecz także nas wszystkich. Pierwsze strzępki chmur na Wenie spotkaliśmy już na wysokości ponad dwudziestu kilometrów, na wysokości zaś dziesięciu kilometrów utonęlibyśmy zupełnie w tych chmurach dla oka jakiegoś obserwatora z przestrzeni. Na ekranie zewnętrznym nic nie było widać oprócz tej białej waty, pod nami zaś rozciągała się tylko jednostajna powierzchnia wody, przerywana jedynie niewielkimi wysepkami stożków wulkanicznych. Pokrywa chmur rożnych typów, wymienianych głośno przez Gon-drę, skończyła się dopiero tuż nad samą powierzchnią planety. Z chmur tych spływały całymi strumieniami nieprzeliczone masy deszczu, ginąc w oceanie^ — Jak tu głęboko? — usłyszałam pytanie Nikosa. — Około trzystu metrów — Natalia spojrzała na echosondę. — A więc uwaga. Lądujemy — powiedział Nikos i po kilkudziesięciu sekundach „Horsedealer" kołysał się już lekko na falach oceanu, utrzymywany na powierzchni przez wysunięte teraz na zewnątrz „pływaki" z powietrzem. Pod koniec lądowania do sterówki wszedł dowódca i powiedział: — Witam załogę „Horsedealera" na planecie Wenie w układzie 27 Darumy, na której przed chwilą wylądowaliśmy. Nie licząc ewentualnego pobytu tutaj załogi „Gagarina", jesteśmy pierwszymi ludźmi, pierwszymi przedstawicielami naszej ziemskiej cywilizacji na tej planecie. Zchowujmy się więc godnie, jak na odkrywców przystało. Nie musiał nam tego przypominać, ale taka już była tradycja, że zaraz po wylądowaniu na nowo odkrytej planecie dowódca wyprawy wygłasza krótkie przemówienie powitalne tego typu „w imieniu gospodarzy planety". — Na jakiej szerokości planetograficznej jesteśmy? — zapytał Ramin. — 85° — odrzekł Nikos. — Do bieguna niedaleko — mruknął Janis. — Niedaleko. A co, chcesz się tam wybrać? — spytał John. — Kierunek dobry jak każdy inny — odrzekł Janis. — Proponuję wam trasę przez biegun dalej prosto aż do 85 °po tamtej stronie", a potem — powrót po równoleżniku. Takie półkole — zrobił ręką w powietrzu odpowiedni gest. — Zgadzacie się? — Nie — zaprzeczył Lao. — Mnie bardziej interesowałoby życie w niższych szerokościach planety. "Na pewno ciekawe będą jego przystosowania do panującej tam temperatury — Kareł skinął głową. Gondra również poparła zdanie Lao, a że dla Bango to było wszystko jedno — projekt Janisa upadł. • Po chwili do messy wszedł Sogar, który w czasie lądowania przeprowadzał w laboratorium badania nad składem chemicznym próbek, pobranych przez automaty z atmosfery i morza Weny. Niestety, atmosfera planety nie nadawała się dla nas do oddychania, chociaż za pomocą filtrów amfibii można z niej było wydzielić tlen. Poza tym atmosfera Weny już w tych okolicach — a cóż dopiero w niższych szerokościach — była tak przesycona wodą, że nawet przy korzystnym jej składzie i ciśnieniu człowiek bez skafandra czułby się w tych warunkach jak w najgorętszej łaźni. W skafandrach mogliśmy jednak łatwo znosić jeszcze gorsze warunki, z temperaturą do 365 stopni Kelvina włącznie. W wodzie Weny było znacznie więcej, niż w ziemskiej, rozpuszczonych minerałów i związków organicznych, co było jednak właściwie oczywiste przy tak wielkiej erozji, jaka musiała na tej planecie panować, zanim jej lądy nie zostały „rozmyte". Najwięcej było siarczków i fluorków, chociaż nie brakowało także innych związków — w wodach Weny zawarty był prawie cały układ okresowy Mendeleje- 28 wa. Wiele z tych związków byłoby dla nas trujących, na przykład siarkowodór, pochodzący głównie z procesów gnilnych przebiegających w wyższej, niż na Ziemi, temperaturze, lecz życie Weny oczywiście było do nich przystosowane. — Dużo siarki i fluoru — zwrócił uwagę Ramin, kiedy Sogar skończył mówić. — Dużo — potwierdził chemik. — Być może, że kiedy to życie się skończy, po kilkuset milionach lat zacznie się następne — „krzemowe". Skład chemiczny planety jest dla niego sprzyjający. Nikos włączył wideofon zewnętrzny i wszyscy ciekawie wpatrzyliśmy się w ekran. Niewiele było jednak widać na nim w panującym półmroku, pod grubą warstwą chmur, które spowijały stale niemal całą -planetę. Choć na tej szerokości planetograficznej trwał długi dzień polarny, w potokach deszczu znikało wszystko, położone już w odległości niespełna pół kilometra, bliżej zaś nie było po prostu na czym zatrzymać oczu. Otaczał nas pusty i martwy na powierzchni ocean i, jeśli chcieliśmy zobaczyć życie planety, musieliśmy zajrzeć w jego głębiny. Patrick włączył reflektor, kierując go w wodę. Silny strumień światła przeciął ciemną otchłań morza. Po chwili Nikos skierował w tym kierunku kamerę i oto przed nami na ekranie zewnętrznego wideofo-nu pojawił się niezapomniany obraz wodnego życia Weny. Pierwszym, co zwróciło naszą uwagę, był duży, biały „kwiat", przepływający właśnie pod nami. „Kwiat" — takie było nasze pierwsze wrażenie, ale już po chwili przekonaliśmy się, że jest to miejscowe zwierzę, przypominające w kształcie coś pośredniego między kwiatem a ośmiornicą. Miało ono sześć szerokich macek, do złudzenia przypominających kształtem płatki kwiatu. Poruszając się, na przemian to rozchylało „płatki':, to je zamykało. Kiedy je rozchylało, widać było w środku główkę, niewielką jednak w porównaniu z rozmiarami „kielicha kwiatowego". Z tyłu miało wąskf odwłok, pokryty jakąś półprzeźroczystą łuską, spod której przeświecały żółte żyłki — zapewne naczynia „krwionośne". Zwierzątko to, chociaż piękne, musiało być jednak drapieżne. Lao i Kareł opowiadali po powrocie z wyprawy badawczej, że nieraz widzieli kwiatniki — jak je nazwaliśmy — jak zamykały w swoim „kielichu" inne, mniejsze zwierzątka, przypominając pod tym względem nasze rośliny owadożerne — dzbane-czki. Wtedy kwiatnik się zatrzymywał i spożywał swoją ofiarę. Gdy kwiatnik przepłynął, ujrzeliśmy na nieco większej głębokości 29 stado niewielkich meduz, o kształcie prawie identycznym jak ziemskie. Spustoszenie wśród nich siała para wendozarów, jak później nazwaliśmy te zwierzęta o czterech długich, giętkich kończynach, zakończonych niewielkimi płetwami. Lao mówił, że wendozary miały kiedyś okres życia lądowego, później zaś, wskutek pogarszających się warunków, zostały zmuszone do powrotu do morza. Podobny los spotkał zapewne również inne zwierzęta, nazwane przez nas hor-sendami, od nazwy statku „Horsedealer". Nazwisko to znaczyło niegdyś w języku angielskim „handlarz końmi", a te zwierzęta przypominały... konie z płetwami zamiast kopyt i z łebkami kogutów, ozdobionymi nawet czymś w rodzaju grzebienia, tyle, że zielonymi. Same horsendy miały kolor biały, ale z jasnoszarymi lub żółtymi plamami, i to przeważnie zgrupowanymi w jednej części ciała, na przykład na jednym boku lub z przodu. Można było pęknąć ze śmiechu, kiedy się na nie patrzyło. Sporo było istot, przypominających różnej wielkości ryby. Lao po-nadawał im wszystkim jakieś nazwy, nie będę ich jednak tutaj wymieniała, odsyłając zainteresowanych do naukowego sprawozdania z wyprawy „Horsedeatera". Prawie wszystkie pokryte były jasnymi łuskami, beżowymi lub żółtymi, czasem nawet zupełnie białymi lub półprzeźroczystymi. Ale ich podobieństwo do ziemskich ryb było — jak się później okazało — czysto zewnętrzne, gdyż „w środku" były one zupełnie inne. Niektóre wyglądały nawet ładnie chociaż najbardziej ze zwierząt Weny podobały nam się kwiatniki. Nataię zainteresowała ta wielka ilość jasnych, pastelowych barw. Lao wyjaśnił, że jest to wpływ wysokiej temperatury na Wenie, że chodzi tu o jak najmniejsze pochłanianie ciepła z otoczenia. Nieco inaczej przedstawiała się sprawa z roślinami. Ich „pnie" lub „łodygi" były wprawdzie również białe — jak nasze brzozy, jednak części asymHacyjne—trudno to bowiem określić jako „liście" — były ciemnoszare, niemal czarne, jakby chodziło o coś wręcz przeciwnego — o zwiększenie pochłaniania ciepła. Bardzo nas to wszystkich zdziwiło, a Kareł nie potrafił jeszcze znaleźć wytłumaczenia tego zjawiska. Długo jeszcze tkwiliśmy przy ekranie zewnętrznym, podziwiając życie Weny, na razie bujne kwitnące, lecz skazane na zagładę już za kilka czy kHkanascie mffionów lat Patrzyliśmy jak urzeczeni na podmorski las planety, aż tętniący życiem i nie chciało nam się po prostu wierzyć, że życie to może już niedługo zginąć — oczywiście „niedhjgo" w skai geologicznej — że nigdy się nie rozwinie na tyle, 30 aby wykształcić rozum, jeśli mu nie pomożemy... Ale my mu pomożemy! Kiedy powrócimy na Ziemię i ludzkość dowie się o wszystkim, Naczelna Rada Kosmosu musi się na to zgodzić! O wielu aspektach takiej pomocy dyskutowaliśmy przy obiedzie patrząc na ten jedyny w swoim rodzaju „film" z życia na obcej planecie. Po ekranie przesuwały się wciąż nowe stworzenia: „meduzy'', „ryby", horsendy, kwiat-niki, wendozary, jakieś dziwne węże o spłaszczonych głowach, jakieś olbrzymie stwory, przypominające kształtem plejozaury z ery mezozoicznej i inne zwierzęta, czasem o zupełnie niezwykłych kształtach. Kareł i Lao wyszli na próbę na zewnątrz w skafandrach ciśnieniowych i wkrótce zobaczyliśmy ich w wodzie w świetle reflektora. Zeszli na dno i tam rozpoczęli wstępne badania miejscowego świata roślin i zwierząt. Zebrawszy wiele okazów miejscowej flory i fauny, powrócili po niespełna pól godzinie na statek. Z zachowaniem wszelkich ostrożności przenieśli wszystko do pracowni biologicznej i zamknęli się w niej we trójkę z Sogarem. Wyłączyli nawet wideofon, by nikt im nie przeszkadzał. Kolację zjedliśmy nieco później niż zwykle i raczej w nie najlepszym nastroju — mieliśmy przecież jutro rozstać się na czas dłuższy po raz pierwszy od przeszło roku. Nie wiedzieliśmy, ile potrwa wyprawa naukowców, co napotka na swej drodze i jakim przetiwnoś-ciorh przyjdzie jej stawić czoło, a ponieważ brak łączności wisiał nad nią jak zmora, dlatego zabierali ze sobą żywności chyba na pół roku, a także dużo butli z tlenem, chociaż można go było czerpać z atmosfery przez specjalne urządzenia. Ale szczególny nacisk Patrick i Bango położyli na sprawdzanie instalacji chłodzących — przecież w rejonach, do których się udawała amfibia, panowała temperatura sięgająca 350 stopni! Jeszcze długo po kolacji coś tam sprawdzali, kręcili głowami, jakby nie byli z czegoś zadowoleni —aż żartowaliśmy z nich, że szukają dziury w całym. A jednak po paru godzinach tej uciążliwej „ dłubaniny" znaleźli jakąś usterkę, na razie drobną, ale — jak mi to mówił Parick — mogącą wkrótce spowodować niebezpieczne skutki. Naprawili ją, oczywiście, szybko i dopiero wtedy poszli spać. Następnego dnia po śniadaniu John, Janis i Bango spuścili amfi-bię na wodę, wsiedli do niej i odpłynęli. Wrócili po dwu godzinach, bardzo zadowoleni. Wszystko było w porządku, można było jechać. Tymczasem ja i Ramin pod kontrolą Sogara syntetyzowaliśmy ja- 31 kies skomplikowane substancje organiczne. Ostatni nasz sprawdzian wypadł pomyślnie i Sogar oświadczył, że z całym spokojem weźmie udział w wyprawie. Po zakończeniu wszystkich przygotowań, na pół godziny przed odjazdem amfibii, odbyła się mała uroczystość pożegnalna. Skończyła się ona zejściem wszystkich na dno i wymianą ostatnich pożegnań w skafandrach, na dnie oceanu Weny. Kilka minut przed dwunastą wszyscy członkowie grupy badawczej byli już w amfibii. Punktualnie o dwunastej John Smiles podał im ze sterówki „Horsedeale-ra" sygnał startu i amfibia szybko znikneła z pola widzenia. Po paru minutach łączność można było utrzymywać już tylko za pomocą wi-deofonu, a następnego dnia zaczęły się zakłócenia, rosnące w miarę zwiększania się odległości między amfibia a „Horsedealerem". Nie będę dokładnie opisywała naszego życia w siódemkę na „Horsedealerze". Sporo godzin spędzałam w laboratorium, zajmowałam się również algami i naszymi zwierzątkami, ale miałam także wiele czasu i dla siebie. Jedynym naszym utrapieniem były trudności z połączeniem się z grupą badawczą. Już na drugi dzień zaczęły nam przeszkadzać zakłócenia, powiększające się w miarę wzrostu odległości miedzy amfibia a statkiem. Po kilku dniach trzaski tak już zniekształcały słowa, że nic prawie nie można było zrozumieć. Zorganizowaliśmy wprawdzie kilka niewielkich wycieczek, ale John zabronił nam zbyt daleko oddalać się od statku, żeby nie stracić z nim łączności. Na innej planecie, w innej atmosferze, która lepiej przepuszczałaby fale radiowe, nawet nasze małe aparaciki w skafandrach miałyby zasięg co najmniej kilkudziesięciu kilometrów; tu już po 2-3 kilometrach, a czasem nawet jeszcze bliżej, kończyła się strefa odbioru i trudno było z większej odległości cokolwiek zrozumieć. Dlatego bardzo uważaliśmy, trzymaliśmy się w pobliżu „Horsedealera" i z chwilą pogorszenia się łączności wracaliśmy od razu na statek. W efekcie zobaczyliśmy tak niewiele, że gdyby nie grupa badawcza, trudno byłoby o nas powiedzieć, że zwiedziliśmy Wenę. Dlatego, kiedy ta grupa powróciła, nie było końca pytaniom i odpowiedziom. „Przygód" w pełnym znaczeniu tego słowa nie mieli, największą z nich było chyba to, że gdy Gondra i Lao wyszli z amfibii, pogorszyła się łączność, a że amfibia stała wtedy w jakimś słabo widocznym miejscu — nie mogli trafić do niej przez jakiś czas i najedli się strachu. Za to materiał naukowy, przywieziony przez grupę badawczą, był ogromny. Jednym z głównych sukcesów było odkrycie „czarnych 32 ciałek roślinnych", nazwanych przez Karela termoplastami i służących roślinom Weny do asymilacji. Mogły one pochłaniać rozpuszczony w wodzie dwutlenek węgla nawet w zupełnej ciemności, jeśli tylko miały stały t równomierny dopływ energii ęieplnej, mieszczący się oczywiście w pewnych granicach. Im cieplej, tym mniejsze było naturalnie ich stężenie w „liściach" — zanikały zupełnie przy 340-345 stopniach. Odkrycie to może mieć duże znaczenie, wykraczające znacznie poza naukowe ramy. Po wielu skomplikowanych badaniach Gondra, Lao i Kareł doszli do wniosku, że życie na Wenie może istnieć jeszcze około dwudziestu milionów lat. Z ewolucyjnego punktu widzenia, nie jest to dużo, ale bardzo dużo dla ewentualnej pomocy, jakiej moglibyśmy mu udzielić. Kończyło się ono mniej więcej na 45-50 stopniu szerokości plane-tograficznej, dalej była już tylko pustynia gorącej wody ze spotykanymi jeszcze od czasu do czasu koloniami pewnych specjalnych glonów i bakterii, które mogą żyć nawet we wrzątku. Bakterie takie żyją zresztą i na Ziemi w gejzerach rezerwatów wulkanicznych, między innymi na Kamczatce. W pobliżu tej „granicy życia", w temperaturze dochodzącej do 340 stopni Kelvina, żywe istoty stawały się już niemal zupełnie przezroczyste. Na przywiezionych przez grupę badawczą filmach, z trudem można je było rozróżnić. Selim żartem spytał nawet, czy może tam dalej jest jeszcze życie, tylko istoty, które je tworzą, są tak bardzo przezroczyste, że ich nie dostrzegamy. Byłoby to jednak niemożliwe, ponieważ każde białko węglowe ścina się w temperaturze około 340-345 stopni, A na 20-25 stopniu szerokości planetograficznej rozpoczynał się już niesamowity „wał wodny", nieporównywalny chyba z niczym... Po drugiej jego stronie nie byliśmy, ale i tam jest na pewno prawie tak samo — co najwyżej mogą być niewielkie różnice w kształcie zwierząt czy roślin, ale ich zasadnicze cechy biologiczne muszą być identyczne. Obok filmów i notatek Kareł przywiózł nam również — żebyśmy je sobie mogli obejrzeć — kolekcję owoców roślin z Weny: śnieżnobiałe grona deranii, kiście kondelii i borkinu, nakraplane „jabłuszka" ja-bery i inne. Chciał je nawet ze sobą zabrać na Ziemię, ale John, Ni-kos i ja nie chcieliśmy nawet o tym słyszeć, mimo jego zapewnień o absolutnym braku niebezpieczeństwa. Botanik nieco się opierał, ale skapitulował, gdy większość załogi poparła w tym zakresie nasze stanowisko, wychodząc ze słusznego założenia, że lepsza jest ase- 33 kuracja, nawet nieco przesadna, niż narażanie się, właściwie bez potrzeby, na zagrożenie, choćby było ono zupełnie znikome. Trzeba było wiec to wszystko wyrzucić, zgodnie z nakazami prawa kosmicznego. Cóż, zakaz jest zakazem i nie wolno go łamać... Na Wenie pozostaliśmy jeszcze przez dwa dni. Robiliśmy porządki na statku i w amfibii, choć mato co z niej usuwaliśmy, gdyż mieliśmy zamiar zbadać również Temę. Poza tym prowadziliśmy dyskusje o planecie i jej życiu, oglądając i komentując filmy przywiezione przez badaczy. Czas minął nam szybko, tak że ledwie się obejrzeliśmy, a nadeszła wyznaczona przez dowódcę pora startu w kierunku Temy. Pożegnaliśmy Wenę z mieszanymi uczuciami. Tak bardzo przecież chcieliśmy pomóc jej życiu, przenieść je gdzie indziej, do lepszych warunków... — Kiedyś tu jeszcze powrócimy — powiedziała Gondra zaraz po starcie z Weny. — Jak nie my, to inni, nasi następcy. — A powiedz mi, Lao — zapytała Natalia — jak by wyglądały rozumne istoty, które by z tego żyda wyrosły pod naszą opieką? — Chyba byłyby dość podobne do nas — odrzekł zoolog. — Ale to zależy w dużym stopniu od warunków, jakie im będziemy mogli stworzyć. Bo jeśli, na przykład, damy im mało lądu, to istoty rozumne mogą powstać w wodzie i byłoby ciekawe, jak by one wówczas wyglądały. — Po co się zastanawiać nad tym, co będzie w tak dalekiej przyszłości? — wtrącił Ramin. — Myślmy o zbadaniu Temy. Miał zupełną rację, ale czyż można było nie myśleć o planecie, na której życie już przekwitato?.. A Wena malała coraz bardziej. Niedługo przestała wypełniać cały ekran, później stała się tylko najjaśniejszym ciałem niebieskim, oczywiście po Darumie. Oddalając się od niej coraz bardziej, zbliżaliśmy się za to do Temy, która była właśnie po tej samej stronie Daru my, co Wena. Kilkadziesiąt milionów kilometrów, dzielących obie planety, przebyliśmy, nie spiesząc się specjalnie, w ciągu kilkunastu godzin. Kiedy na drugi dzień rano zbudziliśmy się, Nikos i Natalia, któ-tzy wtedy właśnie kierowafi statkiem, zakomunikowali, że zbKżamy się do największego księżyca Temy. Postanowiliśmy jednak na nim nie lądować, tylko, sprawdziwszy warunki za pomocą analizy spektralnej i sondowania, wyładować od razu na samej Temie. PLANETA ŻYCIA I ŚMIERCI Analiza spektralna i sondowanie Temy przyniosły bardzo obiecujące wyniki. Co prawda, ciśnienie na poziomie morza, pokrywającego na razie połowę powierzchni planety, wynosiło zaledwie około 1010 hektopa-scali, lecz za to atmosfera Temy wykazywała o wiele większą zawartość procentową tlenu stanowiącego przeszło połowę jej składu. Więcej niż na Ziemi było tu również dwutlenku węgla — prawie 2%, natomiast znacznie mniej azotu — poniżej 25%, ale życie naszego typu, a takie się rozwijało na Temie — korzysta z azotu atmosferycznego w minimalnym stopniu. Co innego, gdyby było to życie z Gena-ry, planety odkrytej przez „Kopernika", gdzie zwierzęta oddychają azotem i piją amoniak, ale i im by to na pewno wystarczyło. Pamiętam z „Pierwszych wśród gwiazd", że tam azot stanowił około 30% atmosfery i że tamtejsze życie istniało w temperaturze od 180 do 230 stopni Kelvina — odkrycie to rozszerzyło więc sferę życia na niższe temperatury. Ciekawe, czy może ono istnieć także i w wyższych? Wierzę w to, lecz są i tacy, którzy nie wierzą. W strefie „gorącej" i „ciepłej" Temy życie miało bardzo dobre warunki do istnienia i rozwoju. Już z daleka stwierdziliśmy tam istnienie zielonych roślin, tuż przed wylądowaniem zaś Kareł, na podstawie obrazu przekazanego nam przez sondę, doszedł do wniosku, że jest to coś w rodzaju wielkich skrzypów i widłaków ery paleozoicznej. — Górny dewon — powiedział, wchodząc do mesy. — Jaki dewon? — Bango nie od razu skojarzył słowo z obrazem widzianym na ekranie. 35 — Typowa roślinność ziemskiego okresu dewońskiego — wyjaśnił Kareł. " v — Uwaga, wysokość 10 kilometrów — rozległ się ze sterówki głos dowódcy. — Wylądujemy na lądzie na brzegu zatoki. — To dobrze — odezwała się Gondra. — Bo ja mam już wody po dziurki w nosie. Na Wenie gdzie się ruszysz — woda, wóda, woda... — Ja też — zgodził się Lao. — Ale ja i tu będę musiał wejść do wody. Przecież życie zwierzęce Temy zapewne przygotowuje się dopiero do wyjścia ze swojej morskiej kolebki. — Masz na myśli ryby dwudyszne i trzonopłetwe? — spytałam. — W każdym razie coś w tym rodzaju — odrzekł Lao. — Na Te-mie może to wyglądać trochę inaczej, nie przypuszczam jednak, żeby wyglądało zupełnie inaczej. Warunki są przecież zbliżone... No, może tylko na Ziemi byłoby jednak już wtedy trochę cieplej niż tutaj, ale to nie odgrywa zbyt wielkiej roli — co najwyżej temperatura ciała miejscowych istot będzie o parę stopni niższa. — W podobnych warunkach i życie powinno być zawsze podobne — uogólnił Selim. — Nie zawsze — sprzeciwiła się Natalia. — A Sarn-Gehir? — Sarn-Gehir? No cóż, to raczej wyjątek od reguły. Bardzo dziwna cywilizacja... — Selim chciał coś jeszcze dodać na ten temat, ale spojrzał na wideofon zewnętrzny i urwał. W miarę zbliżania się do powierzchni Temy można było zaobserwować coraz więcej szczegółów. Już nie tylko na ekranie odbiorczym sondy, lecz nawet na zwykłym ekranie zewnętrznym można było spostrzec, że roślinność Temy stanowią rzeczywiście ogromne skrzypy i widłaki, podobne do naszych dewońskich. Jeszcze kilkadziesiąt sekund hamowania — i „Horsedealer" dotknął powierzchni Temy. Ponieważ lądowaliśmy na wydmach nadmorskich, Janis włączył specjalne podwozie, przeznaczone do lądowania w takim właśnie, piaszczystym terenie. Dowódca wygłosił swoje tradycyjne przemówienie powitalne, po czym przyszedł do mesy wraz z Janisem. — Planeta zieleni — powiedział Janis wchodząc. — Podoba wam się tutaj? Rzeczywiście, zieleni było na Temie bardzo dużo. Przede wszystkim zielone było niebo Temy, poza tym zielonkawa była woda w morzu — zapewne od różnych żyjątek morskich, tutejszego planktonu, no i zielone były lasy temiańskich widłaków i skrzypów. To zielone 36 niebo sprawiało na nas początkowo trochę niesamowite wrażenie, ale szybko do niego przywykliśmy. Gondra odrzekła teraz Janisowi: — Gdybyśmy wylądowali w wyższych szerokościach, wszystko byłoby białe. — No tak, ale to niebo... — zaczął Janis. Selim przerwał: — Na Sarn-Gehir niebo było różowe. 1 co z tego? Janis wzruszył ramionami. Po chwili John spytał: — Sogar, a co ty sądzisz o tutejszej atmosferze? — Nadaje się do oddychania — odrzekł krótko chemik. — Ale jeśli chcecie nią oddychać, to tylko przez filtry. Bez skafandrów nie wolno nikomu opuszczać statku. Mogą być tutaj bardzo niebezpieczne drobnoustroje — powiedziałam. — Oczywiście — potwierdził John. — A jak my się tu podzielimy? Ty, Lao, wejdziesz chyba do wody? — Muszę — machnął ręką Lao — chociaż mam jej dość. — Nie dziwię się — przyznał John. — A ty, Kareł? — Ja może później i nie na długo — odrzekł botanik. — Przecież mam tu już roślinność na lądzie. — Rozdzielimy się więc następująco: Kareł, Ramin, Gondra, Janis i ja wsiądziemy do samolotu i zbadamy ląd Temy: budowa geologiczna, klimat i roślinność. W razie odkrycia jakichś zwierząt zawiadomimy cię o tym, Lao. — Zwierzęta znajdziecie na pewno, ale będą to jakieś wije, skorpiony i tym podobne głupstwa, którymi nie warto się zajmować. Gdybyście jednak znaleźli jakąś rybę dwudyszną, czy może nawet już płaza — to oczywiście zawiadomcie mnie o tym. — Zrobimy to — zgodził się John. — Drugą grupę stanowić będą: Lao, Sogar i Patrick. Weźmiecie amfibię i zbadacie życie wodne Temy. Reszta załogi zostanie tutaj. Wycieczki poza strefę siłową „Horsedealera" są dozwolone, lecz zawsze we dwójkę lub w trójkę i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. — Rozumiem — powiedziała Natalia. — Kiedy wyruszycie? — Grupa lądowa wyruszy jutro rano według miejscowego czasu — odrzekł John. — Doba na Temie ma, zdaje się, około dwudziestu dwu godzin... — Dwadzieścia jeden godzin i czterdzieści jeden minut — uściśliła Gondra. — Trzeba będzie na-jakiś czas przestawić się na tutejszy rytm dzienny... — Siedem godzin snu, prawie piętnaście czuwania — przerwał. 37 Selim. — Zresztą to jest i tak doba stosunkowo podobna do naszej gdy na przykład „Ciołkowski" na procjońskiej Korwendii miał do czynienia z dobą niespełna cztemastogodzirma, a „Kopernik" na Sam- -Gehir z ponad 34-godzinną. Po naradzie Janis, Bango i Patrick wzięli się do ponownego sprawdzania każdego detalu w samolocie, dowódca z Sogarem j Kare-lem wyszli na próbę na zewnątrz w lekkich skafandrach z filtrami, reszta zaś załogi „Horsedeatera" pozostała w mesie, oglądając ich na ekranie wideofonu zewnętrznego. Trójka ludzi, prawdopodobnie (ach, ten „Gagarin"!) pierwszych na planecie, stała krótką chwilę nieruchomo, jakby wahali się, w którym pójść kierunku. Potem, zapadając się nieco w piasek, ruszyli w stronę lasu temiańskich skrzypów, widłaków i paproci. Słyszeliśmy ich glosy: — Całkiem tu przyjemnie — to mówił Kareł. — Bardzo łatwo oddychać, pomimo większej ilości dwutlenku węgla — dodał John Smiles. — l czuję takie przyjemne podniecenie, prawie euforię. — Przewaga jonów ujemnych w powietrzu—wyjaśnił Sogar. — Zapewne często są tutaj wielkie burze — skomentowała wyjaśnienie Sogara Gondra. — W każdym razie częściej, niż były na Ziemi przed WDKW. — Chciałabym wreszcie zobaczyć prawdziwą burzę — pwiedzia-la Natalia — Ja również — przyłączył się Lao. — O burzach będziemy rozmawiali później — przerwał Nikos. — Patrzcie, wchodzą do lasu. ^ Kareł stanął. Natalia dokonała zbliżenia, aby zobaczyć co on tam ciekawego znalazł. Na-granicy wydm i lasu rosły rzeczywiście bardzo interesujące rośliny, przypominające nieco marsjańskie roheKty — na Ziemi tego typu roślin nigdy nie byto, choć niektóre porosty wydmowe mają pewne podobne cechy. Duże liście tych roślin miały specjalną budowę i stanowiły pewną osłonę dla lasu przed piaskiem niesionym przez wiatr z wydm. Rohelitom z Marsa, jak wiecie, nic nie zrobi żadna burza piaskowa — potrafią tak ustawić „liście", że piasek po nich dosłownie „spływa" i częściowo się zatrzymuje, częściowo jest niesiony wiatrem dalej. Przed niedawnym, ostatecznym uregulowaniem przez nas marsjańskiego klimatu, rohelity, odpowiednio przez ludzi rozwinięte, odgrywały sporą rolę w zabezpieczaniu naszych upraw przed piaskiem. 38 Tu było tak samo, rośliny były jednak znacznie większe, co gwarantowało im większą skuteczność. Kareł zaczerpnął pełną garść piasku i rzucił w roślinę. Liść odbił piasek prawie w to samo miejsce, z którego rzucił go nasz botanik. Rośliny te działały więc na nieco innej zasadzie niż rohelity Marsa, co było oczywiste, zważywszy bardziej „odpowiedzialne" zadanie, jakie miały do spełnienia — ochronę nie samych siebie, lecz całych lasów przed piaskiem z wydm. Dlatego właśnie, dla wielkiej roli, jaką na pewno odegrały dne i jeszcze przez kilka dziesiątków milionów lat będą odgrywały w życiu Temy, Kareł nazwał je temafitami, co w dosłownym tłumaczeniu z greckiego znaczy „rośliny Temy". Dopiero po dokładnym obejrzeniu temafitów ludzie weszli do lasu. Sporo w nim było gatunków temiańskich roślin zarodnikowych. Niektóre przypominały nieco ziemskie skrzypy i widłaki, wyrosłe z zarodników, przywiezionych z dewonu i karbonu Ziemi przez jedną z ostatnich wypraw „amalteńskich czasowców" — oczywiście mogli to uczynić dopiero po stwierdzeniu, że właśnie z tych zarodników nic tam z jakichś powodów nie wyrośnie — inne były trochę podobne do paproci, jeszcze inne — nie miały ziemskich odpowiedników. W całym lesie panowała cisza — słychać było tylko szum liści i pobliskiego morza. Ludzie postanowili dojść do rzeki, którą widzieliśmy poprzednio z góry niedaleko miejsca naszego lądowania, wrócić zaś brzegiem rzeki i morza. Wyszli nad rzekę po pół godzinie i skręcili ku morzu z jej biegiem. Ujście rzeki było lejkowate, była ona bardzo szeroka i zapewne również głęboka. Na morzu był właśnie przypływ, który wtłaczał wodę w jej ujście powodując różne prądy i wiry. Nie spiesząc się, rozglądając i rozmawiając, ludzie szli brzegiem rzeki, aż doszli do morza. Przypływ właśnie osiągnął punkt kulminacyjny i porywał z piasku leżące na nim trójkątne — a nie okrągłe, jak na Ziemi — galaretowate ciałka martwych meduz. Również leżące obok na piasku muszelki miały kształt bardziej trójkątny niż okrągły, chociaż bez ostrych załamań. Cała zatoka tętniła życiem, przez zie-lononiebieską toń morza widać było jakieś szybko poruszające się zwierzęta. Sogar zaczerpnął trochę wody, aby w laboratorium przeprowadzić jej analizę i wszyscy trzej wrócili z pierwszego rekonesansu na Temie. Kareł i Sogar poszli teraz z Lao do swoich pracowni i zaczęli badania przyniesionych obiektów, dowódca zaś usiadł z nami w mesie i 39 zaczął opowiadać nam o swych pierwszych wrażeniach z Temy. Po śniadaniu, szybko wyposażyliśmy samolot we wszystkie urządzenia do wyprawy badawczej i już o dziesiątej pożegnaliśmy grupę Johna Smilesa. Grupa Lao odjechała w amfibii dopiero następnego dnia. Tego dnia bowiem ja z Sogarem i Lao zaczęliśmy badania nad składem chemicznym i działaniem toksyn temiańskich bakterii i wirusów. Była to praca wymagająca dużej uwagi i ostrożności, żebyśmy się sami przy tym nie pozarażali, jak ci z „Ciołkowskiego". Toksyny zaś temiańskich bakterii może nawet nie były aż tak silne, lecz nieco inne niż ziemskich, tak że trudno byłoby naszym organizmom wytworzyć na nie jakieś antytoksyny. Mogliśmy je w razie czego wytworzyć sztucznie, lecz dopiero po przeprowadzeniu różnych badań na naszych zwierzętach. W tym celu, po wstępnych analizach chemicznych, pozaszczepialiśmy temiańskie bakterie szczurom, ale nawet ja nie bardzo jeszcze wiedziałam, jakie objawy one u nich wywołają. Pracowaliśmy do obiadu. Zaraz po obiedzie otrzymaliśmy informacje od grupy badawczej. Łączność radiową mieliśmy tutaj doskonałą — nie zakłócał jej nawet najmniejszy szmerek. Samolot leciał ku północy i nie było na razie widać nic rewelacyjnego. W dole rozpościerały się wciąż na przemian, to lasy temiańskich skrzypów i widłaków, to obszary półpustynne porośnięte temafitami, to piaszczyste kotliny wśród wzgórz, czasem zalane wodą i tworzące jeziora lub muliste bagna. Krajobraz ten przypominał filmy, przywiezione przez „amałteńskich czasowców" z naszego górnego dewonu. Następnego dnia po odlocie samolotu pożegnaliśmy także amfibię z dalszą trójką ludzi — Sogarem, Lao i Patrickiem. Niechętnie „wchodzili'' do wody, mieli jej dość po Wenie. Kiedy jednak już weszli — nie pożałowali. Temiańskie życie wodne było już zupełnie dobrze rozwinięte. Podczas „seansów" łączności od niektórych ryb nie można było dosłownie oczu oderwać, tak były piękne. Bajecznie kolorowe były również inne gatunki: siedmioramienne rozgwiazdy; ko-szele, podobne trochę do naszych jeżowców, mosterdy, będące czymś w rodzaju skrzyżowania trylobitów z wielkorakami; ogromne, trójkątne meduzy i wiele innych zwierząt, często o kształtach zupełnie niepodobnych do ziemskich. Było też wiele ciekawych roślin, ale Lao i Sogar zajmowali się nimi w dość ograniczonym zakresie, zostawiając je dla Karefa. l bez nich mieli zresztą co badać. Wyniki badań opisujemy w sprawozdaniu naukowym z wyprawy, dlatego nie będę ich tutaj relacjonować. Wspomnę tylko, że prawie 40 wszystkie temiańskie ryby miały po sześć płetw, nie licząc ogonowej i, że wiele z nich było dwudysznych lub trzonopłetwych. W pobliżu brzegów widać było dużo drobnych istot, przypominających nieco kijanki — były to larwy temiańskich prymitywnych płazów, które dopiero jako postać dorosła wychodziły na ląd, i to na razie jeszcze niezbyt chętnie... c Lądowa grupa badawcza również nie próżnowała. W ciągu około trzydziestu temiańskich dni oblecieli dookoła całą planetę. Byli między innymi przy północnym lodowcu, którego czoło Ramin i Gondra dokładnie zbadali. Kareł zbadał równie dokładnie roślinność stref chłodniejszych, jeszcze co prawda bardzo ubogą, następnie poprosił o przeniesienie go do grupy wodnej. Nie chcąc przerywać Gondrze i Raminowi ich badań, John i Janis sami go odwieźli, pozostawiając badaczy w prowizorycznym obozie oddalonym o jakieś tysiąc kilometrów od „Horsedealera". John i Janis powrócili na statek, aby coś jeszcze zabrać. Zrobiło się późno, więc postanowili zostać na noc w „Horsedealerze" i wystartowali dopiero następnego dnia przed południem. Kareł wziął się do badań flory temiańskich mórz. Przerwał je jednak nie zacząwszy ich nawet na dobre. Zresztą wszyscy przerwaliśmy wtedy nasze prace, tak bardzo wstrząsnęła nami śmierć dwóch członków załogi „Horsedealera" — Johna Smilesa i Janisa Karnavi-cziusa. Była to pierwsza awaria w ciągu naszej wyprawy — drobne usterki, naprawiane „od ręki" przez Bango i Patricka nie liczą się tu zupełnie — i nigdy się nie dowiemy, co się tam właściwie stało. Czy zawiodły automaty, czy człowiek? Bango nigdy sobie nie darował, że nie przeprowadził ponownego przeglądu technicznego samolotu, wykorzystując pobyt Johna i Janisa w „Horsedealerze". W każdym razie John i Janis wracali właśnie do obozu, Janis pilotował samolot, a John rozmawiał o czymś z Nikosem przez wideofon. Łączność wizyjna była doskonała i Nikos widział dobrze całe wnętrze samolotu. Do ostatniej sekundy wszystko było normalne — i nagle samolot zniknął ze wszystkich ekranów, a na jego miejscu pojawił się nieprzenikniony mrok. Było to już blisko obozu i Gondra opowiadała im później, że cała południowa część horyzontu stanęła gwałtownie w ogniu. Kilkadziesiąt sekund — i do obozu dotarł potężny huk, odgłos eksplozji samolotu. Gondra i Ramin wskoczyli do swoich „pchełek" i pojechali szybko 41 na miejsce katastrofy. Równocześnie Nikos ogłosił alarm na „Horse-dealerze". Właśnie wchodziłam do sterówki. — Katastrofa... samolotu — wykrztusił z truciem Nikos. Nie wierzyłam własnym uszom, krzyknęłam: „Niemożliwe!", czy 'coś w tym rodzaju, ale jeden rzut oka na zupełnie pustą cześć „samolotową" ekranu kontroli radarowej wystarczył. Nie było na nim nic, nic oprócz czerni. Równie czarny był ekran zewnętrznego wideofonu łączności. Dopiero po chwili pojawił się na nim obraz „pchełki" Gon-dry, pędzącej całą mocą na miejsce wypadku. Gondra krzyknęła: — Samolot?!! — widać było, że pragnie usłyszeć odpowiedź przeczącą, lecz nie wierzy, by taka odpowiedź była możliwa. Nikos był tak zdenerwowany, że nie mógł nawet słowa wykrztusić. Wyręczył go Selim. — Tak, to samolot — powiedział głuchym głosem. — Widziałaś? — Niedaleko, może ze trzydzieści kilometrów od obozu — odrzekła Gondra. — Ale co tam się mogło stać? — Nie wiem — Nikos opanował się wreszcie. — Do ostatniej chwili wszystko było w porządku. Bango, przygotuj jak naprędzej wi-rokopter. Za parę minut ja, ty i Helena musimy być w drodze. Wirokopter byłby chyba nawet lepszym aparatem do penetracji planet niż samolot, gdyż — przy prawie dorównującej mu maksymalnej szybkości — da się nim lecieć również bardzo powoli, a nawet zawisnąc nieruchomo w powietrzu nad jakimś ciekawszym obiektem; niestety, jest on za mały i nie da się w nim urządzić żadnych laboratoriów, dlatego nadaje się tylko do wstępnych lotów zwiadowczych i do takich „awaryjnych" lotów, jak ten. Przez godzinę lotu nikt z nas nie wypowiedział więcej niż kilka słów. Wszyscy myśleliśmy tylko o nieszczęściu, które na nas spadło. Łudziliśmy się jeszcze myślą, że może oni jednak zdążyli się jakoś katapultować, choć wiedzieliśmy z relacji Nikosa, że było to zupełnie nieprawdopodobne — wszystko stało się zbyt nagle. Z daleka już rozpoznaliśmy miejsce katastrofy oraz prowadzących poszukiwania Gondrę i Ramina. Było to w dość obszernej, płaskiej kotlinie, gęsto porośniętej krzakami temafitów. Wskazówki liczników Geigera zaczęły coraz bardziej odchylać się od normy. „Promieniowanie z rozbitego silnika atomowego" — pomyślałam. Szczątki samolotu leżały rozrzucone po całym terenie, choć zasadniczo tworzyły jeden prawie zamknięty okrąg, ze średnicy którego ustaliliśmy z łatwością, że eksplozja samolotu nastąpiła na wysokości około dwu- 42 stu metrów nad powierzchnią Temy w tym miejscu. Wylądowaliśmy w samym środku kręgu i zaczęliśmy beznadziejne poszukiwania, przyłączywszy się do Gondry i Ramina. Po kilku minutach udało nam się odnaleźć nieliczne szczątki ciał ludzkich. — Koniec... — powiedział cicho Ramin. Staliśmy bezradnie nad szczątkami rozbitego samolotu i każdy z nas przeżywał wtedy mimo wszystko jakąś chwilę słabości. Był w tym na pewno strach, może nawet nie o własną skórę, raczej o losy wyprawy, była tęsknota za Ziemią, która została tak daleko, były i inne, skomplikowane uczucia, które umiałby określić chyba tylko Se-lim. Z następnych kilkudziesięciu godzin pamiętam niewiele. Nikt z nas nie prowadził badań, nikt nic nie opisywał. Jeszcze tego samego dnia wieczorem powróciła na „Horsedealera" grupa Lao. Po śmierci Smilesa — dowódcą wyprawy został Nikos, zaś Patrick jego zastępcą. Dopiero trzeciego dnia po katastrofie zebraliśmy się w messie na naradzie. Kolejno: Lao, Kareł, ja, Sogar, Ramin i Gondra składaliśmy krótkie sprawozdania z badań Temy. Doszliśmy do zgodnego wniosku, że nie ma po co przedłużać naszego pobytu na tej planecie. — .Zbadaliśmy układ Darumy dokładnie, wiemy, że na Wenie życie już przekwita i powinniśmy mu w niedalekiej przyszłości pomóc, na Temie zaś stosunkowo niedawno się zaczęło — podsumował nasze wypowiedzi Nikos. — Znamy dobrze budowę geologiczną Temy, nieco słabiej — Weny. Na pozostałych planetach Darumy życia nie ma i być nie może, ale mamy ich analizy spektralne. Uważam, że powinniśmy na tym zakończyć. Wszyscy wykonaliśmy tu swoje zadania — może tylko Kareł nie zdążył zbadać wszystkiego — możemy wiec lecieć dalej. Straciliśmy, co prawda, dwóch członków załogi, ale nie może nas to powstrzymywać od dalszej podróży. Jutro ja, Natalia i Patrick zaprogramujemy Kubusia na lot ku Kokeshi, pojutrze rano wystartujemy, po godzinie lotu urządzimy pogrzeb kosmiczny Johnowi i Janisowi, po czym w ciągu paru dni osiągniemy szybkość nadświetlną i skierujemy się ku nowym światom. Minęliśmy orbitę Cerby, rozwijając* już prawie jedną trzecią szybkości światła. W przeciwieństwie do Johna, Nikos miał większe zaufanie do Kubusia i rzadko zaglądał do sterówki „Horsedealera". Prawie wszyscy mieliśmy dużo pracy z robieniem odpowiednich sprawozdań z badań układu Darumy, dlatego prawie nie zwróciliśmy uwagi na to, że na trzeci dzień po starcie z Temy przekroczyliśmy 43 szybkość światła i wszystkie gwiazdy zgasły. Po kilka razy oglądaliśmy wszystkie nasze filmy z życia Weny i Temy, opracowywaliśmy jednak nasze sprawozdania celowo jak najwolniej. Ostateczne ich wersje były gotowe dopiero po roku, gdy byliśmy już bliżej Kokeshi niż Darumy. Odległość między tymi dwiema gwiazdami wynosi około czterdziestu lat świetlnyct^- dla „Horsedealera" mniej więcej półtora roku. Dlatego po ukończeniu sprawozdań znowu nie bardzo było co robić z nadmiarem czasu. Mogliśmy się wprawdzie udać do jakiejś bliższej gwiazdy, jednak właśnie Kokeshi rokowała najwięcej nadziei na znalezienie tam istot rozumnych. Mała prędkość rotacji świadczyła o dużej liczbie planet, a klasa widmowa dG3 — i to bliska już dG4 — sprzyjała również życiu, i to życiu, być może, starszemu niż nasze, czyli stojącemu na wyższym od nas poziomie technicznym i cywilizacyjnym. Kiedy byliśmy już bardzo blisko Kokeshi, nabraliśmy stuprocentowej pewności, że znaleźliśmy przy tej gwieździe wysoko rozwiniętą cywilizację. Dalekie planety układu świeciły bowiem zbyt jasno, co mogło świadczyć tylko o jednym — o istnieniu sztucznych słońc. A więc układ Kokeshi był już zagospodarowany! Szykowaliśmy się na spotkanie z obcą cywilizacją, zwłaszcza Se-lim aż się do tego pali). Okazało się jednak, że nie jest to takie proste, mimo że ich cywilizacja chyba dorównuje naszej, a w niektórych dziedzinach może ją nawet przewyższa. Nawiązanie z nimi kontaktu może nawet i nie będzie trudne, ale myśmy go nie tylko nie nawiązali, lecz nawet... nie wiemy, jak oni właściwie wyglądają i czy wiedzą, jak my z kolei wyglądamy. KOKESHI — TEMARI — TAKO Czytelnikowi moich notatek stwierdzenie, jakim zamknęłam poprzedni fragment, wyda się zupełnie nieprawdopodobne. Jak to możliwe — zapytacie — żeby być w zagospodarowanym układzie i nie wiedzieć nic o jego gospodarzach? No, nie tak zupełnie nic, ale bardzo niewiele. Zresztą opowiem wszystko po kolei. Kiedy wyhamowaliśmy szybkość nadświetlną w odległości około 380 jednostek astronomicznych od gwiazdy Kokeshi, pierwszym, co nas zaskoczyło, była bardzo duża liczba planet w układzie. Było ich aż 22, przy czym wszystkie, oprócz pierwszej, położonej zbyt blisko swojego słońca, oraz siódmej, dziewiątej i dziesiątej — wielkich globów wodorowych, były zagospodarowane. Nawet ostatnia, krążąca w odległości ponad 350 jednostek od gwiazdy. Planetom tym pona-dawaliśmy nazwy pochodzące od nazwisk uczestników wyprawy „Gagarina" — choć tu jej na pewno nie było — zaś dwie wewnętrzne planety otrzymały nazwy Karnavia i Smelia, od nazwisk Johna i Jani-sa. Wszystkie planety, z wyjątkiem drugiej, Karnavii, która była planetą ojczystą gospodarzy układu, a nawet prawie wszystkie duże księżyce planet olbrzymich, posiadały od dwóch do czterech sztucznych słońc, ogrzewających ich powierzchnię do temperatury... ponad 500 stopni Kelvina, czyli niewiele mniej, niż wynosi temperatura na Wo nus. Posiadały one poza tym równie gęste co Wenus atmosfery. Rozumiecie już? Nic dziwnego, że nie mogliśmy nie tylko wyładować na żadnej z planet, lecz nawet przyjrzeć się im szczegółowo. Atmosfery te były prawie zupełnie nieprzenikliwe dla światła i fal radiowych, 45 co prawda, jeśli chodzi o te ostatnie, to chyba nie dla wszystkich ich długości; były za to przenikliwe dla promieni rentgenowskich, których Kokeshi wysyłała znacznie więcej, niż Słońce. — Czyżby oni widzieli promieniowanie rentgenowskie? — zapytał Bango na pierwszej naradzie po otrzymaniu od naszych naukowców wyników ich wstępnych badań. — Na to wygląda — odrzekła Gondra. — Nic innego nie trafia mi do przekonania. — Ale jak oni mogą żyć w tak wysokiej temperaturze?—zapytała z kolei Natalia. — Widocznie są to istoty krzemoorganiczne — odparł Sogar. — Krzemowcy?! — Tak, krzemowcy, jeśli już ich tak chcecie nazywać — powiedział chemik. — Jeszcze w dwudziestym wieku odkryto związki krzemu... — Silany?! — zawołałam. — Nie, silikony, a raczej, ponieważ tu prawie nie ma wodom... — zaczął Sogar. Nie mogłam się powstrzymać i znów przerwałam: — Fluorosilikony?! — Tak, fluorosilikony — powtórzył Sogar. — Właśnie tutaj mamy chyba do czynienia z takim życiem, którego nigdzie dotąd jeszcze nie odkryto i w którego istnienie — powiem szczerze — nie bardzo wierzyłem. Ale w tej temperaturze i w takich warunkach życie węglowodorowe istnieć już absolutnie nie może. — Obawiam się tylko, Selim — zauważyła Gondra — że będzie nam bardzo trudno nawiązać z nimi kontakt. — Jeśli przez słowo „nam" masz na myśli tylko „Horsedealera" — to tak — odrzekł Selim. — Bo jeśli oni widzą tylko promieniowanie rentgenowskie... — machnął ręką, nie kończąc zdania. — A co mogą... słyszeć? — spytał Kareł. — Nie wiem — Selim rozłożył ręce. — Próbowałem wszystkiego, co tu mamy. Ale mogą słyszeć, na przykład, te niedawno odkryte fale Dubois. — To nawet dosyć prawdopodobne — przyznała Gondra. — Ate to tak niedawne odkrycie, że jeszcze nawet nie mamy na „Horse-dealerze" aparatów do ich wytwarzania. A szkoda. — Ciekawe, co byśmy im powiedzieli? — mruknął Ramin. — Co byśmy im powiedzieli, to ja w przybliżeniu wiem — odrzekł Selim. — Ale co oni powiedzieliby nam? Oni też nas teraz zapewne 46 oglądają i zastanawiają się z kolei, skąd myśmy się tutaj wzięli i jak możemy żyć w tak niskiej temperaturze. Może i oni próbują właśnie nawiązać z nami kontakt? — Ale to będzie chyba także i dla nich dość trudne przy tak odmiennych warunkach życia i rozwoju — powiedziała Natalia. — Właśnie — potwierdził Sogar. — My wyrośliśmy w wodzie, oni — w siarce, my widzimy światło, oni — promienie Roentgena i tak dalej... — Nie martw się, Natka — uspokoił ją Selim. — Przyszłe nasze wyprawy na pewno nawiążą z nimi kontakt. A może oni do nas przylecą? — Ciekawe, czy znają już cząstki Carusta? — pytanie Patricka było raczej retoryczne. Wszystkiego o nich dowiedzą się dopiero nasze następne wyprawy. — Ale co my tu możemy zrobić? — zapytał równocześnie z Patri-ckiem Ramin. — Może już stąd odlecieć? — Nie od razu — odrzekł Nikos. — Może im się jednak uda w jakiś sposób nawiązać z nami kontakt? — A jeśli nas... zaatakują? — spytał nagle Bango. — Na pewno nie! — Selim powiedział to z całą pewnością siebie. — Są przecież bardzo dobrze rozwinięci technicznie. Daję słowo, że ich układ jest nawet lepiej zagospodarowany od naszego. A jeśli rozwój techniczny idzie w parze ze społecznym — w co nie mam podstawy wątpić — to powmni być już pokojowo usposobieni do gości z kosmosu. Poza tym, gdyby chcieli nas zaatakować, już dawno by to zrobili. ' l rzeczywiście: „krzemowcy z Kokeshi", jak ich zaczęliśmy nazywać, nie zaatakowali nas. Wręcz przeciwnie, próbowali z nami nawiązać kontakt, najpierw za pomocą promieni rentgenowskich i prawdopodobnie fal Dubois, a gdy się zorientowali, że ich nie odbieramy — za pomocą światła, mimo że było ono przypuszczalnie dla nich szkodliwe. Trudno było jednak bez odpowiedniego przygotowania przekazać sobie nawet najprostsze informacje przy tak odmiennych warunkach życia i rozwoju. W ciągu kilku dni, jakie spędziliśmy w układzie Kokeshi, potwierdziły się za to teorie Sogara, dotyczące budowy chemicznej jego gospodarzy. Z naszej „wielkiej piątki" pierwiastków: węgiel, fluor, wodór, tlen i azot — jedynie węgiel był podstawowym składnikiem ich ciał. Ich „wielka »piątka«" to: węgiel, krzem i siarka. Sogar stwier- 47 dził istnienie na ich planetach, zwłaszcza na Kamavii, sporych „mórz siarkowych". Po paru dniach Nikos zapytał na kolejnej naradzie: — No więc, gdzie dalej lecimy? A może chcecie już wracać? — Coś ty, Nikos?! — zakrzyczeliśmy go wszyscy. — Lecimy dalej! — Za pomocą naszego telespektroskopu Tamaki widać wyraźnie gwiazdę Gamma-Ro Hydri IX, o klasie widmowej dG2, ale nieco starszą od Słońca i leżącą o niespełna czterdzieści lat świetlnych stąd, prawie dokładnie na przedłużeniu linii Alfa Centaura — Daru-ma — Kokeshi. Może by się tam wybrać? — zaproponowała Gondra. — Czterdzieści lat... — powtórzył powoli Nikos. — Trochę daleko. Nie macie nic ciekawego bliżej? — Są bliższe gwiazdy, ale o klasie widmowej nie sprzyjającej życiu — odrzekła Gondra. — Nadolbrzymy, białe karły i tak dalej. — Lećmy więc na to Gamma-Ro... Tfu, można sobie język połamać na tych waszych astronomicznych symbolach — mruknął Kareł. — Może nazwiemy tę gwiazdę jakoś bardziej po ludzku? — Dobrze — zgodził się Patrick — Selim, wiesz może, od czego pochodzą nazwy Daruma i Kokeshi? — Wiem tylko tyle, że są to nazwy pochodzenia japońskiego — odrzekł semantyk. — Ale co one tam oznaczały — nie wiem. — A ja wiem — powiedział Lao. — Urodziłem się przecież w tamtym rejonie... — Wiemy, ale co te nazwy znaczą? — spytał niecierpliwie Kareł. — Są to nazwy dawnych japońskich zabaweczek ludowych. Było ich tam jeszcze parę... czekajcie, niech sobie przypomnę, co mi o tym opowiadała moja prababka... Daruma, Kokeshi, jakiś koń... „kurka przynosząca szczęście"... jakieś kulki... Tako? Nie, nie Tako... O, już wiem, te kulki nazywały się Temari, choć było tam też i Tako, i coś jeszcze, nie pamiętam już, co. Moglibyśmy więc nazwać tę gwiazdę Temari. Pasowałoby to do Darumy i Kokeshi. — Niech będzie Temari — zgodził się Selim. — Nawet ładnie brzmi. — W takim razie lećmy na Temari — zakończył Nikos. Zostaliśmy jeszcze w układzie Kokeshi przez dwa dni, poświęcając je na programowanie Kubusia na lot ku Temari. Gondra już dawno powtórzyła sobie całą kosmogację i uczestniczyła teraz aktywnie 48 w tych pracach. Trzeciego dnia opuściliśmy układ, lecąc coraz dalej i dalej, ku wciąż nowym gwiazdom. Ponieważ w układzie Kokeshi nie mogliśmy przeprowadzić żadnych badań i nie było z czego robić sprawozdań, dlatego po kilku miesiącach bezczynności większość z nas miała dość tej podróży. Niektórzy zaczęli się kłócić o byle głupstwo, inni — przeciwnie — zrobili się apatyczni. Nikos, ja, Patrick, a zwfas/cza Selim robiliśmy, co mogliśmy, lecz to niewiele pomagało. Stan psychiczny załogi „Horsedealera", poza naszą czwórką i przesiadującym godzinami w swoim „warsztacie" Bango, wciąż się pogarszał. Nawet Sogar i Ra-min pracowali w laboratorium z rosnącą niechęcią. Coraz częściej również mówiło się o powrocie do Układu Słonecznego, aż w końcu, po roku od startu z Kokeshi, szóstka ludzi wystąpiła z otwartym żądaniem powrotu. Twierdzili, że nie mogą lecieć dalej, bo zanudzą się na śmierć. '— A czy w drodze powrotnej się nie zanudzicie? — spytał Selim, który wraz ze mną i z Patrickiem popierał Nikosa w sprawie kontynuacji lotu. — Też, ale inaczej się leci ku Ziemi, a inaczej — gdzieś tam, w głąb kosmosu — odrzekł Kareł. — Zdaje ci się — mruknęłam — warunki lotu są te same. — Mówiąc szczerze, Kareł, to ty masz jednak rację — przyznał Selim. — Początkowo świadomość, że już lecimy ku Ziemi na pewno dobrze by nam zrobiła. Gdybyśmy teraz mieli zbliżoną odległość do Kalmerii i do Temari — wtedy zgodziłbym się chyba na powrót. Ale teraz jesteśmy w odległości prawie stu lat świetlnych od Kalmerii i zaledwie siedmiu czy ośmiu od Temari. Mówię wam, że już po paru miesiącach powrotnego lotu także zdychalibyście z nudów. Dlatego musimy lecieć dalej. To przymus psychologiczny, rozumiecie? — Ale my chcemy wracać! Jest nas więcej! — krzyknęli oponenci. — Jestem dowódcą wyprawy i odpowiadam za nią — odpowiedział im Nikos. Prawo kosmiczne mówi, że jeśli większość załogi podejmuje decyzję w sposób oczywisty dla wyprawy niekorzystną, to dowódca, o ile sam nie poddał jej uprzednio pod głosowanie, ma prawo się z nią nie liczyć. Ja jej nie poddawałem, uważam ją za niekorzystną w sposób oczywisty, dlatego jej nie akceptuję. Jedyne, co mogę dla was zrobić, to zatrzymać statek dla dokonania obserwacji nieba i ewentualnie skierować go później ku jakiejś bliższej gwieź- 49 dzie. Jest tu coś takiego? — spytał Gondry i Natalii. Gondra zbyła pytanie tylko machnięciem ręki. Ona jako pierwsza uległa tej „kosmicznej nudzie", bardzo źte ją znosiła i było jej już właściwie wszystko jedno—myślała chyba tylko o powrocie. Natomiast Natalia powiedziała: — Zdaje się że tak. Hamujemy. Następnego dnia wyhamowaliśmy nadświettna, a Natalia zaczęła badać niebo. Nagle wyskoczyła ze sterówki, pobiegła do Gondry i ściągnęła ją tam niemal silą. Po kHku godzinach obie wyszły ze sterówki, ale jakże zmienione! Zwłaszcza Gondry już od dawna nie widziałam tak ożywionej. Wprost nie do wiary, jak klka godzin pracy może zmienić człowieka! — Nikos, czy możesz zmienić trochę kurs?—spytała Natalia. — Mogę—odrzekł Nikos. — A gdzie chcecie lecieć? — Na Temari, ale nieco okrężną drogą — powiedziała Natalia — Nadłożymy okoto roku świetlnego... no, może trochę więcej. Wkrótce przyniosła Nikosowi zdjęcie malej, ciemnej mgławicy z jądrem w środku. Nawet dla mnie, raczej laika astronomicznego, jasne byto, że jest to dość wczesne stadkim kurczenia się praobtoku materii międzygwiezdnej, przechodzącego powoli w gwiazdę, choć znacznie późniejsze od tego, które zbadał .Armstrong". — Gtobula? — spytał Nikos. — Nie, to już riie jest gtobuła —Gondra pokazała następne zdjęcie, wykonane w paśmie podczerwieni. Dopiero teraz było widać, że oglądany przez nas obiekt już świeci, choć głównie w głębokiej podczerwieni. Był też większy, niż nam się to poprzednio zdawało i wykazywał wyraźnie „podwójną" strukturę. Jądro świeciło znacznie silniej niż otaczający je obłok pyłowy. — Co to jest? —spytał ktoś. — Gwiazda podczerwona—odrzekła Gondra.—Bardzo chłodny obiekt o dużych rozmiarach, z którego niedkjgo powstanie prawdziwa gwiazda. Na razie ma jeszcze bardzo niską temperaturę—jądro zaledwie okoto 700 stopni, obłok — jeszcze mniej, świeci zaś tylko dzieło energii kurczenia się. Z tego obłoku najprawdopodobniej rozwiną się planety. Dobrze byłoby tę gwiazdę obejrzeć dokładniej. To nie jest daleko — okoto półtora roku światła, i to w kierunku dość zbliżonym do naszego. — Chcecie wejść do obtoku? — spytał Bango. — Nie—zaprzeczyła Gondra.—Tam nie jest wprawdzie jeszcze 50 zbyt gorąco, ale już zbyt gęsto, a pamiętacie przecież, ile kłopotów miał „Armstrong" z wydostaniem się ze znacznie rzadszego obłoku. Zbliżymy się do tej „gwiazdy" na odległość tysiąca... no, najwyżej pięciuset jednostek astronomicznych, spędzimy parę dni i polecimy na Temari. A propos, wiecie, że Temari to gwiazda podwójna i to chyba dość ciasny układ? — Więc nie będzie tam życia? — zmartwił się Lao. — Tego jeszcze nie wiem — odrzekła Gondra. — Ale może nie być i chcę, żebyście byli przygotowani na taka ewentualność. — A może jednak wrócić po zbadaniu tej waszej gwiazdy podczerwonej?— zaproponował Kareł. — Nie! — zaprzeczyła Gondra tak ostro, aż spojrzałam na nią ze zdumieniem. Przecież dopiero co sama chciała wracać! Jak bardzo się zmieniła w ciągu tych kilku godzin! Przeprogramowawszy komputer, po trzech tygodniach znaleźliśmy się koło nowej gwiazdy, nazwanej przez nas Mistenią od nazwiska Natalii — Smith. Po dokładnym jej obejrzeniu z odległości kilkuset jednostek astronomicznych oraz przeprowadzeniu przez Gondrę, Natalię, Sogara i Ramina wszelkich możliwych analiz astrofizycznych i chemicznych, opisanych potem w sprawozdaniu naukowym, skierowaliśmy się ku Temari. Średnia odległość między gwiazdami tego układu podwójnego była mniejsza, niż odległość Jowisza od Słońca; w perihelium karzeł, okrążający główną gwiazdę w ciągu około trzech lat, zbliżał się do niej nawet na odległość mniejszą, niż wynosi promień orbity Marsa. Miał on dwie planety, dorównujące wielkością Merkuremu i dużo pla-netoid, a główna gwiazda trzy, lecz te planety posiadały tak nieregularne orbity, że nie byto i nie mogło być na nich żadnego życia. Co prawda, w ekosferze gwiazdy głównej krążyła planeta Gorendia, na której istniały warunki do życia, ale właśnie z nią — jak stwierdziła później Gondra, działy się tu najbardziej zwariowane rzeczy. Po przekazaniu nam przez Gondrę i Natalię wyników wstępnych obserwacji układu, rozpoczęła się dyskusja, co dalej. Kareł powiedział: — l znów nie będzie co badać! Może wreszcie wrócimy do domu? — Tylko dlatego, żeśmy się zawiedli na tej gwieździe? — odrzekła Gondra. — Nie, ja jestem za kontynuacją ekspedycji. Tam — wskazała pewien rejon nieba — w odległości zaledwie 10-15 lat świetlnych stąd znajdują się aż trzy gwiazdy o klasie Słońca lub nie- 51 wiele starsze. Ich wzajemna odległość wynosi od trzech do pięciu lat świetlnych. Proponowałabym zatoczyć tam łuk odwiedzając wszystkie trzy i dopiero wówczas powrócić do domu. — Gondra, dla ciebie to właściwie obojętne, czy zastaniemy na tej lub innej gwieździe życie, czy nie — powiedział Kareł. — Ty wszędzie zpgjdziesz coś do zbadania. A co będzie, jeśli przy żadnej z tych trzech gwiazd nie znajdziemy życia? — Cóż, gwarancji na to dać wam nie mogę — uśmiechnęła się Gondra — ale zapewniam was, że żadna z tych gwiazd nie jest podwójna. — No cóż, w takim razie polecimy tam — odezwał się Selim. — l ja też pragnąłbym wreszcie nawiązać porządny kontakt kosmiczny. Z „krzemowcami z Kokeshi" się nie udało... — Obawiam się, że to będzie jeszcze trudniejsze, niż z sarneń-czykami — mruknął Ramin. — A ja ci mówię, że nie — Selim powiedział to z całym przekonaniem. — Cywilizacja planety Sarn-Gehir wyrosła wprawdzie w warunkach fizycznych bardzo zbliżonych do naszych, ale tam są tak specyficzne stosunki biospołeczne... Ten ich rozwój biologiczny jest tak skomplikowany, że to determinuje całe ich życie, kulturę, psychikę — wszystko. Społeczność „krzemowców" z Kokeshi natomiast jest przypuszczalnie względnie podobna do naszej. Sarneńczycy, o ile im w tym nie pomożemy, nigdy nie będą w stanie — z przyczyn właśnie biospolecznych — oderwać się od swojej planety, natomiast ci krzemowcy już się oderwali. Wystarczy tylko skonstruować odpowiednie aparaty do kontaktowania się z nimi, a jestem stuprocentowo pewny, że z łatwością dojdziemy do porozumienia. — l ja tak sądzę — zabrał głos Nikos. — Polecimy wiec ku tym trzem gwiazdom; najpierw jednak wylądujemy na Gorendii i pobę-dziemy tam kilka dni. — Strata czasu — machnął ręką Kareł. — Dla ciebie — sprzeciwił się Ramin. — Dla mnie nie. Wreszcie • mogę przeprowadzić badania geologiczne. — A ty też coś na tym zyskasz, Kareł — dodał Selim — rozprostujesz sobie nogi. Po tak długim przebywaniu w zamkniętym statku musimy wykorzystać okazję do wyjścia na zewnątrz. — Możliwe, że będziemy mogli wyjść nawet bez skafandrów — odezwała się Gondra. — Skład atmosfery jest dla nas znakomity. Gdyby nie ten przeklęty karzeł, który za bardzo deformuje orbitę Go- 52 rendii, życie naszego typu miałoby tam idealne wprost warunki. Doszliśmy wraz z Sogarem i Karelem do wniosku, że jest tam wszystko dla niego niezbędne — wszystko, oprócz w miarę stałej temperatury. Wylądowaliśmy więc na Gorendii i już na drugi dzień badania przyniosły nam pewną niespodziankę. Niestety, nie chodziło tu o życie, ale kiedy zakomunikowano nam tą wiadomość, na przykład mnie ona nieco zaskoczyła, chociaż Gondra powiedziała, że przy tak ciasnym układzie podwójnym jest to rzecz zupełnie możliwa. Otóż od czasu do czasu, kiedy Gorendia znajdowała się w prostej linii między gwiazdą główną i będącym akurat w perihelium karlem, siła ciążenia karła przeważała i planeta zmieniała swą orbitę, stając się jego satelitą. Działo się tak dlatego, że karzeł również krążył dookoła Temari i to po orbicie dalekiej od koła z główną gwiazdą w środku — gdyby była ona kołowa, być może Gorendia krążyłaby po orbicie „trojańskiej". Dopiero po zatoczeniu pewnej, różnej dla każdego przejścia, liczby okrążeń dookoła tego słońca śmierci, wracała znów do gwiazdy głównej. Nic dziwnego, że na Gorendii życia być nie mogło... — Gdybym mógł — powiedział mi kiedyś Lao — starłbym tego przeklętego karła na drobny pył galaktyczny. W pełni podzielałam jego zdanie. Ale jeszcze wiele czasu zapewne upłynie, zanim coś takiego stanie się dla nas technicznie możliwe. W tak ciasnym, podwójnym układzie rzeczywiście wiele może się wydarzyć — nie zdziwię się nawet, jeśli kiedyś Gorendia zupełnie z niego wyleci i będzie tak samo przemierzać pustą przestrzeń międzygwiezdną, jak Duma. Naprawdę, szkoda tej planety... Pod wieloma względami przypominała ona Ziemię, chociaż Ziemię bez -życia. Była tylko od niej nieco mniejsza. Nie przeszkadzało jej to jednak w utrzymywaniu znakomitej dla nas atmosfery, złożonej prawie w połowie z tlenu, której ciśnienie na poziomie morza, pokrywającego około 55% powierzchni planety, wynosiło około 1080 hek-topascali, co zupełnie wystarczyło nam do oddychania. Niebo Gorendii było błękitne jak na Ziemi, często przesuwały się po nim szare chmury, z których padał deszcz, a w okolicach chłodniejszych śnieg, ^fekże rozkład temperatury na Gorendii w okresie, gdy ją odwiedziliśmy, był prawie taki sam, jak na Ziemi przed WDKW. Nie było tu również żadnych bakterii, była to więc jedyna w swoim rodzaju plane- 53 ta, na której mogliśmy bez żadnej obawy zdjąć skafandry. A te morza... Piękna, szafirowa woda, w której pluskaliśmy się nieraz jak dzieci, zapominając zupełnie o wszystkim... Woda, słońce, ciepło... A za jakiś bliżej nieokreślony okres — może kilka tysięcy, a może tylko kilkanaście lat? — będzie tu panował straszliwy mróz, kiedy Gorendia znajdzie się we władzy tego karła... W głowie się to nie chciało pomieścić. Gorendia była martwą pustynią, na której jedyny ruch powodował wiatr. W końcu mieliśmy jej dość, chociaż nieco na niej odpoczęliśmy. Właściwie tylko Gondra i Ramin mieli tu coś do roboty, lecz i na nich pod koniec atmosfera Gorendii zaczęła działać przygnębiająco. Nikos, Natalia i Patrick zaprogramowali w międzyczasie Kubusia na lot w kierunku najbliższej z trzech gwiazd, nazwanej przez nas — zgodnie z tradycją japońskich zabawek — Tako. Zaraz po starcie zasnęłam. Gdy zaś się obudziłam i przyszłam do mesy, zastałam tam już prawie wszystkich. Kontynuowali dyskusję na temat celowości naszego pobytu na Gorendii — Kareł uparcie twierdził, że była to tylko strata czasu — i przyszłości tej martwej planety. Długo jeszcze była ona głównym tematem naszych rozmów, lecz ja niechętnie brałam w nich udział. Później dopiero miało się okazać, jak wielką korzyść odnieśliśmy dzięki temu „straconemu" czasowi... Drogę z Temari na Tako znosiliśmy różnie — najlepiej Gondra i Ramin, którzy przez ten czas napisali sprawozdanie z badań Gorendii, najgorzej Lao i Kareł. Zoolog popadł w stan „kosmicznej apatii''. Potrafił godzinami siedzieć w jednym miejscu, gapiąc się bezmyślnie w jeden punkt na ścianie, nie odzywatćię, nawet prawie nic nie jadł z własnej woli. Trzeba go było zmuszać do wielu podstawowych czynności. Selim i ja robiliśmy z nim, co mogliśmy i tylko dzięki temu przetrzymał jakoś ten okres. Kareł też przechodził coś podobnego, ale na szczęście krótko i w mniejszym stopniu. Gdy tylko „Horsedea-ler" zaczął zwalniać przed Tako, od razu wrócH do siebie. Decydujące rolę odegrał w tym chyba sam fakt zbliżania się do nowej gwiazdy. Pamiętam z książek i relacji naszych „czasowców", jaki ruch się robił na dawnych statkach morskich, jak w wygłodzoną często załogę wstępowały nowe siły, kiedy tylko rozlegał się z bocianiego gniazda okrzyk „Ziemia na horyzoncie!" Porównanie dalekie, lecz bliższego nie mam. Dla nas ziemią była gwiazda Tako, a horyzontem — ekran zewnętrznego wkJeofonu, na 54 którym ją ujrzeliśmy po wytraceniu szybkości nadświetlnej z odległości około 180 jednostek astronomicznych. Po przejściu do podświetlnej, Nikos i Natalia przejęli stery, Gondra zaś wzięła się od razu do obserwacji, których wyniki stopniowo przekazywała do messy, gdzie zgromadziliśmy się wszyscy, oprócz Lao, któremu dałam wcześniej tabletkę nasenną — na wszelki wypadek, gdyż wiadomość o kolejnym zawodzie, gdyby do niego dotarła, mogłaby spowodować fatalne skutki. Na szczęście tym razem się nie zawiedliśmy. Układ Tako okazał się zbliżony do Układu Słonecznego — liczył co najmniej osiem planet, z których druga była nieznacznie większa od Ziemi i krążyła zaledwie o parę milionów kilometrów bliżej swojego słońca. Znajdowała się wiec w samym centrum wodnej ekosfery i dawała duże szansę nie tylko na życie, lecz także i na rozum. Również trzecia planeta, choć miała klimat niewiele łagodniejszy od Marsa sprzed kolonizacji, posiadała dużo lepszą od Marsa atmosferę i życie, na razie jeszcze wprawdzie słabo rozwinięte, ale, jak to się mówi, „z przyszłością". Z pozostałych planet pierwsza była bardzo podobna do Merkurego, czwarta była od niej jeszcze mniejsza, trzy następne były wielkimi globami wodorowymi, ósma zaś — planetą typu Plutona. Skierowaliśmy się przede wszystkim ku drugiej planecie. Gdy Lao w jakiś czas później się obudził i dowiedział się o wszystkim od Selima, odetchnął głęboko, mruknął „No, nareszcie!", poprosił o jedzenie, dostawszy zaś je i zjadłszy... znowu położył się spać. Tym razem był to już jednak zupełnie inny sen, zdrowy i naprawdę krzepiący. Gdy po kilkunastu godzinach zoolog zbudził się nazajutrz rano i zobaczył na włączonym mu zawczasu przez Selima wideofo-nie zewnętrznym drugą planetę Tako, nie bardzo w pierwszej chwili zdał sobie sprawę, gdzie jesteśmy i zapytał o to semantyka przez wewnętrzny wideofon. Wywiązała się z tego komiczna rozmowa, którą Lao opowiadał później ze śmiechem przy śniadaniu. W każdym razie i on stał się teraz pełnowartościowym człowiekiem załogi. Po śniadaniu zaraz poszedł do pracowni i zaczął przygotowywać sobie urządzenia do badań miejscowego życia. Co do istnienia na planecie wysoko rozwiniętego życia, od początku nie mieliśmy wątpliwości. Gondra i Sogar zrobili jej analizę spektralną, wykazała ona, że przy nieco mniejszym ciśnieniu, wynoszącym na poziomie morza około 1030 hektopascali, skład jej atmosfery jest niemal identyczny z ziemską. Choć planeta była od Ziemi więk- 55 sza, to jednak lądów na niej było nawet jakby nieco mniej niż na Ziemi przed WDKW. Okrążyliśmy dwukrotnie planetę dookoła, stopniowo zaciskając orbitę, aż, znalazłszy się na wysokości kilkudziesięciu kilometrów, stwierdziliśmy istnienie na niej działalności gospodarczej — miast, wsi, pól uprawnych i tak dalej. A więc na planecie żyły istoty rozumne! Wszyscy się z tego cieszyliśmy, a najbardziej Selim. Po ustaleniu tego faktu zaczęliśmy niecierpliwie pytać semantyka, na jakim poziomie mogą one być. — Jeszcze nie jestem pewny — odrzekł Selim — ale na podstawie wielu typowych cech krajobrazowych wnioskuję, że są mniej więcej na poziomie końca naszego dziewiętnastego lub początku dwudziestego wieku. — Najgorszy okres w historii — mruknął półgłosem Kareł. — Że u nas na Ziemi był najgorszy, to wcale nie znaczy, że i tu musi być tak samo — zwrócił mu od razu uwagę Patrick. — Wysłać sondę? — spytał równocześnie Bango. — Raczej nie — odrzekł Selim. — Nie mamy ich przecież tak wiele, a oni mogliby nam ją zniszczyć. Nie, sami wylądujemy od razu. Zakończyliśmy krążenie i zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Słyszeliśmy przez wideofon, jak Nikos z Natalią zastanawiają się, gdzie posadzić „Horsedealera". Wybrali w końcu niewielką łąkę między pasem niskich wzgórz i dość dużym jeziorem. Rozpoznawaliśmy na powierzchni planety coraz więcej szczegółów. — Co to za zielone pasy co kilka kilometrów? — spytał Lao. — Chyba jakaś miejscowa odmiana przydrożnej roślinności w rodzaju naszych żywopłotów — odrzekł Kareł. — Niektóre drogi zamyka... Dziwne — mruknął Selim na wpół do siebie — dlaczego nie ma~w tych wioskach ruchu? — Może śpią? Pora południowa, ciepło... — odrzekła Gondra. — Uwaga, lądujemy — przerwał dyskusję Nikos. Po kilku sekundach „Horsedealer" wylądował szczęśliwie na łące, porośniętej jak na Ziemi trawą. Łąka była pusta, jedynie przy brzegu jeziora stało dziwne urządzenie, przypominające nieco muzealne tarany lub działa. — Co to jest? — zapytał Kareł po tradycyjnym przemówieniu powitalnym Nikosa. — Nie wiem. Przypomina armatę — odrzekł Selim. — Wątpię jed- 56 nak, żeby postawiono ją tutaj specjalnie na nasze „powitanie". Chyba, że nas widzieli i że... — A kto tym kieruje? Zdalne sterowanie czy jak? — wyraził wątpliwość Bango. — Przecież to jeszcze za wcześnie jak na tę planetę. — Tak, za wcześnie... — Selim machnął ręką, jakby jeszcze przed chwilą miał co do tego jakieś wątpliwości. — Zresztą, nawet, jeśli to rzeczywiście jest jakaśjaroń, to żadna kula nie przebije przecież pola siłowego — powiedział Patrick. — Możemy śmiało wychodzić. — Oczywiście — potwierdził Nikos. — Lecz poza mną i Selimem nikt nie ma prawa wychodzić poza strefę siłową, zanim nie przekonamy się dokładnie, jakie intencje mają wobec nas tubylcy, l nie zapomnijcie o włączeniu kamery — dodał półżartem — żebyśmy mieli pamiątkowe zdjęcie z momentu wyjścia po raz pierwszy na tę planetę. Włączywszy kamerę i zabezpieczywszy się z góry polem siłowym przed — jak myśleliśmy — wszystkimi możliwymi zagrożeniami, zebraliśmy się w śluzie. Po założeniu przez nas lekkich skafandrów z filtrami, Nikos otworzył właz i wyszliśmy wszyscy na powierzchnię planety... CZĘŚĆ II PRZYGODY KULONIKA Z CZIKERII NOWY CZŁONEK RODZINY Urodziłem się w dość bogatej, niegdyś „szlacheckiej", jak o tym świadczy podwójne nazwisko Margull-LJdart — choć wtedy nikt już nie zwracał na to uwagi — rodzinie czikorów, w stolicy wyspy Hor-dand, mieście Janus. Nic jednak z tych czasów nie mogę oczywiście pamiętać. Pierwsze moje wspomnienia, bardzo jeszcze mgliste, wiążą się z podróżą na kontynent Maros, do Halmy Boman, kuzynki rodziny Margull-Lidart. Płynęliśmy statkiem, później z wybrzeża do miasta Bikord jechaliśmy pociągiem, a stamtąd jeszcze cały kindol do Halmy dorożką zaprzężoną w parę kantorów. Akurat w Bikordzie Margull miał coś ważnego do załatwienia, a mnie zabrał do Halmy przy sposobności. Jechaliśmy więc dorożką. Była piękna, upalna pogoda, spać mi się chciało potwornie, lecz mimo to wciąż się wierciłem na kolanach Margulla, pragnąc jak najwięcej zobaczyć, pomimo jego zapewnień, że będę miał wiele okazji do dokładnego obejrzenia sobie tych terenów. Nie wierzyłem mu, nie przypuszczałem bowiem, że mógłby mnie tu zostawić. Nie jechaliśmy długo — około pół kori — i, minąwszy jakąś wioskę, stanęliśmy przed trzema domami na niewysokim pagórku obok małego zagajnika. Za zagajnikiem był wąski pas łąki, a dalej — ogromny las, którego skrajem biegła dalsza droga do Kaliosu. Poza tym lasem cała okolica była pagórkowatą łąką, z pojedynczymi drzewami lub kępami drzew i krzewów, głównie garusty, olbiny i warllontu. Stanowiło to idealny wręcz teren do hodowli mirlanów i kantorów i właśnie Halma Boman ze swoim mężem Fanotem i z sąsiadami prowadzili wspólnie taką hodowlę. Jak się okazało, ani Halma, ani Fanot nic o mnie nie wiedzieli. Słyszeli wprawdzie o „ucywilizowaniu jakichś zwierząt,, zwanych kuloni- 60 karni" — cytuję dosłownie wyrażenie Halmy — ale nigdy dotąd nie widzieli żadnego z nich. „Kuzyn Margull", jak Halma go z pewnym przekąsem nazywała, też im nic o mnie nie pisał; podobno podjął decyzję zabrania mnie jako „upominku" dopiero w ostatniej chwili. Nic zatem dziwnego, że Halma wzięła mnie w pierwszej chwili za... duży kłębek przybrudzonej, białej wełny. Po przywitaniu się z Margullem spytała go więc, dlaczego trzyma tę wełnę na wierzchu, zamiast gdzieś ją włożyć. Margull zaczął tak się śmiać, że przez dobrych parę nuri nie mógł wykrztusić słowa, dopiero później, z trudem, bo krztusząc się co chwilę, zdołał jakoś wystękać: — Przecież... ojej, nie mogę!... przecież to nie jest żadna wełna!..: Trzymajcie mnie, bo... Przecież to... to jest żywe zwierzę, kulonik!.. Margull zachwiał się i byłby upadł, gdyby go Fanot nie podtrzymał. W tym momencie i ja się odezwałem: — Dzień dobry, pani Halmo — naturalnie wówczas przekręcałem jeszcze słowa, ale któreż z czikorskich dzieci tego nie czyniło; dlatego zabrzmiało to nieco inaczej, ale i tak wszyscy mnie zrozumieli. Halmę tak to zaskoczyło, że nie zdążyła nawet zaśmiać się z własnego braku spostrzegawczości. Dopiero po chwili ogólnego milczenia, przerywanego tylko śmiechem Margulla i jego urywanymi słowami, których nikt nie rozumiał, Fanot powiedział do Halmy: — Wiesz co, to chyba jedno z tych ucywilizowanych zwierząt, o których wtedy czytaliśmy. Pamiętasz, nie chciałaś wierzyć. — Rzeczywiście, trudno było w to wszystko uwierzyć — odparła Halma. — Ale teraz już wiem. No, mały — to było skierowane do mnie. — Jak się nazywasz? — Kondias — odrzekłem i dodałem: — Ale mi się chce spać... — Nie wyspałeś się w podróży? — spytała Halma. — Nie — odpowiedział za mnie Margull, któremu wreszcie udało się opanować śmiech. — Zamiast spać, wiercił się, chcąc wszystko widzieć. Dajcie mu jakiś mały siennik lub starą poduszkę, połóżcie go na niej w jakimś kącie domu i zaraz zaśnie. Za kilka kori zbudzi się i wtedy będziecie go mogli pokazać dzieciom. Ale gdzież są te wasze pociechy? Halma zaniosła mnie do domu, równocześnie Fanot krzyknął: — Windias, Gambitka, chodźcie tutaj! Dzieci wybiegły z domu sąsiadów. Margull przywitał się z nimi, po czym powiedział do Fanota: — Ależ te dzieci urosły! 61 — No cóż, dawno ich nie widziałeś — uśmiechnął się Fanot. — Teraz Windias ma już sześć lat, a Gambitka skończyła cztery. — Przywiozłeś nam coś, wujku? — spytała Gambitka. — Przywiozłem, ale zobaczycie dopiero za kilka kori. — Dlaczego? — Bo tak — uciął Fanot — a teraz wracajcie do Sigurda i do Pestki. — Pestka? Cóż to za dziwne przezwisko? — spytał Margull. — Siostra Sigurda. Wszyscy ją tak nazywają, do rymu. Właściwie nazywa się Bcfanda*'. Chodźmy już jednak do domu. — Zaraz. O, widzę, że macie już światło elektryczne! — Jeszcze nie. Będzie dopiero pojutrze. W wiosce będzie z tej okazji wielkie święto. — No, ja myślę! — mruknął Margull. — Ar ja kupiłem samochód. — Oo! — wykrzyknął zachwycony Fanot.—Jaką ma szybkość? — Do dziewięciu kindoli na kori — pochwalił się Margull. — Sporo — mruknął Fanot z uznaniem. — Tak, tak — powiedział Margull. — Technika zmienia świat. — Żeby tylko go w przyszłości nie zniszczyła! — westchnął Fanot. — Naczelna Rada Pokoju ma niedługo zająć się tymi sprawami. Żeby tylko nie popadli z kolei w drugą skrajność, gdyż zahamowałoby to cały postęp techniki. — Pozostanie zawsze biologia, biochemia, medycyna... — A czy te nauki mogą rozwijać się bez techniki? — Jak dotąd rozwijały się nieźle. Ewolucję życia znamy już od przeszło dwustu pięćdziesięciu lat, od badań Dystalona i Wiktus-Bo-handa, niedawno w genetyce dokonano rewelacyjnych odkryć, no i te kuloniki... — To prawda, ate jakie z tego wszystkiego mamy korzyści? — spytał Margull. — Tytko naukowe. A praktyczne? Zanim zacznie się na Czikerii produkcję sztucznej żywności... — zrobił wymowny gest ręką. — A poza tym nowe badania naukowe potrzebują techniki. Na przykład, najnowsza teoria Karson-Doklasa i Kabindy Morus... — Nic o tym nie słyszałem — przerwał Fanot Boman. — Fanot, na jakim świecie ty żyjesz? — zapytał Margull. Słowo „pestka" po cztkorsku brzmi „poranda" 62 — Cóż, dzieci i hodowla pochłaniają cały mój czas — odrzekł Fa-not. — Nawet gazetę nie zawsze mam czas przeczytać w dzień. A wieczorem... trudno czytać przy świeczce taki mały druk. Teraz postaram się nadrobić zaległości — dodał, wskazując na przewody elektryczne. — Chodźcież wreszcie! — usłyszeli wołanie Halmy. Weszli do domu. Kolo drzwi kuchni Margull wciągnął powietrze. — Co, chcecie podać mięso? — spytał. — Tak. Przedwczoraj zabiłem starego miriana — odrzekł Fanot. — Nie obchodzi mnie, czy był stary, czy miody—powiedział Margull. — Ja mięsa jeść i tak nie będę. — Należysz do jaroszów? — spytał zdumiony Fanot. — Tak, chociaż nie w pełni podzielam ich poglądy. Oni chcieliby, żeby wszyscy czikorowie przestali jeść mięso, co chyba nigdy nie nastąpi. Więcej nawet, oni chcieliby, żebyśmy przestali zupełnie zabijać zwierzęta. x — Nawet gohordy? — zdziwiła się Halma. — Nawet gohordy — powtórzył Margull. — Sami powiedzcie, czy to nie przesada?! Kult życia — owszem, ale żeby aż tak... A z drugiej strony w okresie „wielkiej polityki" to oni byli pośrednimi sprawcami wielu zamieszek spoteczno-religijnych. — Wiemy — powiedział Fanot, zasiadając do stołu — podobno to przez nich doszło do wojny Bukalu z Gondorem i Dinsarem. — To już bzdura! — oburzy) się Margull — oszczercze plotki! — No, w każdym razie mamy to już za sobą. Powołanie Naczelnej Rady Pokoju załatwiło ten problem już dawno — powiedziała Halma. — Teraz powoli będziemy realizowali kotóing, aż w końcu cała Czikeria stanie się jednym wielkim miastem. — Nie bardzo się zgadzam z niektórymi jego aspektami — odrzekł Margull. — Ale dość już o tym. Co z Kondiasem? — Śpi. Ale co to za dziwne stworzenie? — spytała Halma. — W jaki sposób on się porusza i rozumnie mówi? — Nie widziałaś dotąd kulonika? — odpowiedział Margull pytaniem na pytanie. — Nie. Podobno jest kilka w Bikordzie, lecz ja ich nie widziałam. Niesamowite! — Nie tylko dla ciebie. Kiedy pierwsi Czikorowie z Marosu dotarli na Hordand, także nie bardzo mogli uwierzyć, że coś takiego istnieje... — zaczął Margull. 63 — A tubylcy? — spytał Fanot. — Dla tybulców kuloniki były święte. Nie tylko sami na nie nie polowali, ale i Marosjanom również próbowali tego zabronić. Czytałem, że trzeba było wobec nich użyć podstępu, aby ^chwytać kilka kuloni-ków i przewieźć je na Marps. — Ależ to musiała być wówczas sensacja! — wtrąciła Halma. — Zapewne była — odrzekł Margull. — Ale mniejsza z tym. Sekcja kuloników wykazała, że w samym środku ciała posiadają one narząd nazwany przez nas wojunem i służący im do przesuwania własnego środka ciężkości. Dzięki temu mogą się toczyć, a kierunek ruchu zmieniają za pomocą obu macek. — No dobrze, ale góry czy lasy... — One potrafią nawet do pewnego kąta toczyć się pod górę. A stromych gór i wielkich lasów na Hordandzie nie ma — cała wyspa to niemal idealnie płaska, sawannowo-stepowa równina. Poza tym jest to wprawdzie największa, ale i najsamotniejśza wyspa Czikerii — od najbliższego skrawka lądu dzieli ją przeszło pięćset, a od kontynentu — około sześciuset kindoli, a przecież jest już taka samotna od co najmniej trzystu milionów lat, stąd na niej wiele biologicznych osobliwości — nie tylko kuloniki. — No dobrze, ale skąd ten rozum? — spytała niecierpliwie Halma. — Kiedy — nie bez oporów tubylców — zaczęto przywozić na Maros kuloniki, były one trzymane przez bogatszych czikorów jako nieco egzotyczne ciekawostki biologiczne. Dużą przyjemność sprawiał nam również ich „śpiew". Ale wkrótce zauważono, że kuloniki umieją nie tylko „śpiewać", lecz także powtarzć wypowiadane przez nas wyrazy. Wówczas znów stanęły one w centrum zainteresowania uczonych, gdyż żadne inne zwierzę tego nie potrafi. Szybko się okazało, że są one, jak na zwierzęta, wręcz niezwykle mądre, że potencjalna biologiczna inteligencja jest u nich niewiele niższa, niż u czikorów. Według punktacji Kumana Lomulla, opartej na stosunku jakichś dwu części mózgu, czikorowie mają 333 „punkty", kuloniki 325, a trzecie w tabeli kortizy — zaledwie 180. Zaczęto więc uczyć kuloniki rozumienia wypowiadanych przez nie słów. Niesporo to jednak szło. Wprawdzie kuloniki uczyły się nowych wyrazów stosunkowo szybko i wydawały się nawet je rozumieć, nie potrafiły jednak tworzyć z nich zdań. A później nastąpił okres „wielkiej polityki", zaczęły się wojny i badania w tym zakresie zeszły na plan dalszy. Lecz 64 w połowie tego okresu jakiś zwariowany pseudouczony z Bukalu wpadł na pomysł, że można byłoby kuloniki, po ich „ucywilizowaniu" i odpowiednim przeszkoleniu wykorzystywać jako... szpiegów. — Szpiegów?! — powtórzyła Halma — no nie, to rzeczywiście wariacki pomysł! — Pomysł wariacki, ale przyczynił się do intensyfikacji badań w tej dziedzinie — kontynuował Margull. — Kilku zoologów z Bukalu zajęło się kulonikami, lecz ich osiągnięcia w tym zakresie były raczej skromne. Dowiedział się o tym Dinsar, gdzie również wzięto się do roboty i gdzie w kilka lat później, już po wojnie i prawie równocześnie z powstaniem Naczelnej Rady Pokoju, Balmond Globus-Bandur dokonał historycznego odkrycia — „ucywilizował" pierwszą parę kulo-ników. — W jaki sposób? — spytała Halma. — Wykorzystując wielką sympatię dzieci do kuloników i na odwrót — odrzekł Margull. — Zaczął kuloniki wychowywać razem z własnymi dziećmi?! — Fanot aż krzyknął. — Niezupełnie, ale w każdym razie właśnie jego dzieci odegrały w tej całej imprezie decydującą rolę. Ale nie tylko one — dodał Margull. — Jeśli chcecie-dokładnie poznać dzieje tego odkrycia, przeczytajcie książkę Globus-Bandura „Rozmowa ze zwierzęciem". Później jego metody udoskonalili inni biologowie i liczba „ucywilizowanych" kuloników szybko zaczęła wzrastać. — Dobrze, ale ty nie jesteś przecież biologiem — powiedział Fanot. — Toteż nie ja go uczyłem mówić — odparł Margull. — Uczyła go mówić jego matka, gdyż kuloniki już „ucywilizowane" potrafią to robić często lepiej od nas, czikorów. Kandię zaś dostałem z dziewięć lat temu od znajomego biologa i z początku ładnie bawiła się z dziećmi, równocześnie trochę je pilnując, teraz nadal mi nieco pomaga w miarę swych możliwości. — W jaki sposób? — zainteresowała się Halma. — Przecież to kulka. — Na przykład, przekazując różne drobne wiadomości moim sąsiadom i znajomym. Zna dobrze cały Janus i wie, gdzie który z nich mieszka — wszędzie trafi, choć czytać, jak i inne kuloniki, nie umie. Nawet prostsze zamówienia w sklepie robię czasami przez nią — rzadko coś pokręci. Ma pamięć! Tylko szkoda, że nie potrafi wejść 65 po schodach, a windy są na razie w bardzo nielicznych domach w Janusie. — No tak, przy tym kształcie... Ale przecież jej chyba nie przenosisz po kilka razy dziennie po schodach tam i z powrotem, co? — spytała Halma. Margull parsknął śmiechem. — Rzecz jasna, że nie. W dół kulonik może spaść praktycznie z dowolnej wysokości, chyba nawet paruset gardówj nic mu się nie stanie, co najwyżej porządnie go to zaboli. Taką ma budowę skóry, że jest ona dla niego świetnym amortyzatorem. A w górę... no cóż, tu możliwości Ruloników są rzeczywiście bardzo ograniczone, ale przez cztery stopnie — a tyle ich liczy wejście do mojej willi — potrafią jeszcze „przeskoczyć". W bloku chyba nikt nie trzymałby kuloni-ka, gdyż miałby z tym dużo kłopotów. Ale u was Kondias da sobie doskonale radę. — Od czego pochodzi to imię? — spytał Fanot. — Zdrobnienie od nieużywanego już dzisiaj starohordandzkiego czikorskiego imienia Kondinur — odrzekł Margull. — A do czego on się może nam przydać? — spytała Halma.— Ile ma teraz lat i jaki będzie, gdy dorośnie? — W tej chwili ma półtora roku, co odpowiada w ich fizycznym rozwoju trzyletniemu dziecku. Kiedy dorośnie, będzie miał około dziewięciu lat i średnicę niespełna garda. Żyć może do sześćdziesięciu lat. Na razie niech bawi się spokojnie z waszymi dziećmi, a za parę lat możecie go nauczyć tych, no... tych waszych sygnałów pasterskich. — Kostorów — uzupełniła Halma. — l on nam pomoże? — spytała z niedowierzaniem. — A jakże, pomoże. — A czym go mamy karmić? — spytał Fanot. — Możecie mu dawać wszystko, co dajecie swoim dzieciom. Ale przejdźmy do innych spraw, bo za dwie kori muszę być już w Bikor-dzie. — Czekaj, Margull. Intryguje mnie ta twoja teoria Karsona. Gdzieś już chyba to nazwisko słyszałem... — powiedział Fanot. — Zdaniem Karson-Doklasa można byłoby tak samo jak kutoniki „ucywilizować" wiele innych zwierząt. — Bzdura! — rzuciła krótko Halma. — Dlaczego zaraz bzdura? — spytał Margull. — Przed wiekiem 66 r wydawały się bzdurą pociągi czy elektryczność — a dziś już są. Jeszcze kilkanaście lat temu ruchome obrazki czy przekazywanie dźwięków po drucie wydawało się być tylko fantazją, a ostatnie wynalazki Windara Gnotlusa czy Halmana Dalis-Malunga bardzo nas do tego zbliżyły. — Więc sądzisz, że już niedługo?... — Nie — przerwał Margull. — Nawet, jeśli teoria ta jest słuszna, w co wielu wątpi, to i tak minie chyba ze dwieście lat, zanim się ją uda zrealizować. — Dlaczego? Na czym to ma polegać? — spytał Fanot. — Słyszeliście zapewne o „czikorach frotasskich" sprzed trzystu tysięcy lat? — Halma i Fanot potwierdzili. — Po ich dokładnym zbadaniu uczeni doszli do wniosku, że ich mózgi nie różnią się już niczym od mózgu czikora współczesnego, a przecież intelekt wzrósł w międzyczasie niepomiernie. Zdaniem Astora Karson-Doklasa i Ka-bindy Morus podobne możliwości powinny zawierać również mózgi wielu zwierząt. — Ale jak je wydobyć? — spytał Fanot. — Właśnie: jak je wydobyć?! — powtórzył Margull. — Oni wymyślili w tym zakresie jakąś nową metodę. Najpierw zastosowali ją na kilku jeszcze „dzikich" kulonikach — i osiągnęli pełny sukces. Potem przeszli do kortizów... — l nie udało im się? — spytała tym razem Halma. — Coś tam nawet podobno osiągnęli, ale bardzo niewiele i nie bardzo wiadomo, co i w jakim stopniu — odrzekł Margull. — Nie rozumiem — powiedział Fanot. — Ja też nie bardzo rozumiałem, wyjaśnił mi to dopiero wspomniany znajomy biolog. Otóż chodzi o to, że nie mamy na razie żadnego sposobu na nawiązanie z tymi zwierzętami prawdziwego kontaktu — przecież one nie potrafią mówić, jak kuloniki! Nawet nie da się bezpośrednio ustalić, czy i o ile udało się Karsonowi podnieść ich intelekt. — A pośrednio? — spytała Halma. — Pośrednio? No cóż, są sygnały, że kortizy Karsona dają się łatwiej tresować od innych, że lepiej pojmują sens rozkazów, że mają jakby lepszą pamięć i tak dalej. Jednak, zdaniem większości, to wszystko o niczym jeszcze nie świadczy. Należałoby wpierw skonstruować jakiś aparat do tłumaczenia dźwięków wydawanych przez zwierzęta, czy nawet bezdźwięcznych dla nas wibracji ich krtani, na 67 naszą mowę — i dopiero później próbować. A zanim tató aparat powstanie, minie pewnie ze sto albo i więcej lat. Na razie teoria Karso-na stała się tylko jeszcze jednym argumantem dla jaroszów w sprawie niezabijania zwierząt. — A kto wie, może to i lepiej, że nasze zwierzęta nie mają rozumu? Czułabym się w takim świecie głupio. — Kwestia przyzwyczajenia — odrzekł Fanot: — Nasi potomkowie na pewno ustalą swój stosunek do nich. — Tak. Bo dziś nawet do kuloników nie ma jeszcze ustalonego powszechnie stosunku — powiedział Margull. — Czy je uważać tylko za zwierzęta, czy już nie? Są z tym spore kłopoty natury psychologicznej, a nawet i prawnej. , — A ty jak sądzisz? — spytała Halma. — Dla mnie to jednak zwierzęta — odparł Margull. — Są jednak i tacy, którzy chcieliby traktować kuloniki prawie jak czikorów. Ich zdaniem, należałoby na przykład zaprzestać wożenia młodych kuloników jako prezentów. Porównują to nawet z handlem niewolnikami w zamierzchłych czasach. — Przesada, ale coś z racji w tym jest — powiedziała Halma. — Spójrz na to z punktu widzenia samych kuloników. Nie, Margull, dla mnie one już nie są zwierzętami, jeśli umieją rozumnie mówić. — A czym są? Może czikorami? — zapytał ironicznie Margull. — No, też nie, ale... — Halma urwała, nie mogąc znaleźć słów. — To są dość trudne sprawy — powiedział Margull — i na razie każdy rozwiązuje je po swojemu. Za kilka lat, kiedy ten problem dostatecznie nabrzmieje, doczekamy się zapewne jakichś uchwał w tym zakresie, może nawet od Naczelnej Rady Pokoju. A na razie nie bardzo wiadomo, ani czym one właściwie są, ani co nam wolno, a czego nie wolno z nimi robić. Ja osobiście uważam je tylko za zwierzęta, a wy — róbcie sobie jak chcecie. Kiedy Kondias się zbudzi i stwierdzi, że mnie nie ma, to co najwyżej trochę popłacze — bo one i to potrafią — a potem się uspokoi i dzieci będą się mogły z nim bawić. Ale naprawdę dość już o tej biologii. Co tam u was nowego słychać? Pisałaś coś o jakichś nieporozumieniach z sąsiadami, z tymi nowymi, jak im tam... — 2 Dullami? Ach, to już było dawno! To młode, jeszcze bezdzietne małżeństwo. Oboje skończyli wprawdzie szkołę hodowlaną, ale jeszcze nie mają doświadczenia. Trochę mędrkowali, to nie tak, a 68 tamto inaczej, lecz względnie szybko doszliśmy do porozumienia — odrzekła Halma. Rozmawiali we trójkę o różnych sprawach gospodarczych i swoich wspomnieniach z „dawnych, dobrych czasów" jeszcze całą kori, po czym Fanot zaprzągł mirlana do wozu i odwiózł Margulla do Bikordu, Halma zaś zajęła się sprzątaniem i innymi czynnościami gospodarskimi. Jak później to zanotowała Halma —ja przez ten cały czas spałem. Kiedy się obudziłem, zacząłem rzeczywiście płakać i wołać swoją mamę i Margulla. Halma przybiegła do mnie prawie natychmiast i zastała mnie rozglądającego się z płaczem i z przerażeniem po otaczającym mnie zupełnie obcym pomieszczeniu. Ujrzawszy obcą czikorkę, zapytałem bezradnie: — Gdzie ja jestem? l kto ty jesteś? — Jestem Halma Boman — powiedziała Halma. — A ty jesteś u nas, Kondias. Kuzyn Margull podarował nam ciebie. — A gdzie on jest?! Ja chcę do niego i do domu! — krzyknąłem. — Już go nie zobaczysz. Wrócił na Hordand — nie była to zupełna prawda, gdyż Margull był jeszcze zaledwie o kindol ode mnie, w Bikordzie, ale Halma słusznie pomyślała, że dla mnie to wszystko jedno. — Wrócił?.. Wrócił?.. A ja?.. A ja?!.. — nie bardzo mi się to chyba chciało pomieścić w móżdżku, lecz w końcu zrozumiałem i jeszcze głośniej zacząłem płakać. „Dumik" — pomyślała Halma pod adresem Margulla, głaszcząc mnie delikatnie po sierści. Następnie wzięła mnie na ręce i zaniosła do miednicy z wodą. Kiedy mnie umyła i wytarła do sucha,-czułem się już znacznie lepiej i nie płakałem. Byłem tylko bardzo głodny i powiedziałem to Halmie. Zaraz dostałem talerz galfonu, a kiedy zjadłem, Halma powiedziała: — A teraz zapoznaj się z moimi dziećmi, Kondias. To mój syn, Windias, a to córka, Gambitka. — Dobre popołudnie, Kondias! — zawołał Windias i klepnął mnie lekko po grzbiecie. W odpowiedzi wysunąłem mapkę i połaskotałem go nią po ręce. W pierwszej chwili Windias jakby trochę się wzdrygnął, ale później się roześmiał i powiedział do Gambitki: — No, siostrzyczko, a teraz ty się z nim przywitaj. Gambitka objęła mnie dwiema rękami, a trzecią zaczęła głaskać, równocześnie coś szepcząc mi na ucho. Ale po chwili znów otworzyły się drzwi i weszła nowa para dzieci — ośmioletni Sigurd, już uczeń pierwszej klasy szkoły w Bikordzie, oraz jego sześcioletnia siostra, 69 Pestka-Bofanda. o wizycie Margulla wiedzieli wszyscy, ale o tym, że on mnie przywiózł „w prezencie" Halma zdążyła uprzedzić tylko własne dzieci. Dlatego Sigurd krzyknął już od progu: — Co wy tutaj robicie?! Mieliśmy się przecież razem bawić! Czekamy na was już chyba z pół kori. — Przepraszam, zapomniałem — odrzekł Windias. — Ale żebyście wiedzieli, co myśmy dostali od wujka! — No, co?! Pewnie znowu jakieś smakołyki, którymi nie będziecie nas chcieli nawet poczęstować! — krzyknęła Pestka. — A właśnie, że nie! — odparował Windias — Gambitka, odsłoń im Kondiasa. Gambitka odskoczyła i Sigurd z Pestką ujrzeli mnie. Zaskoczeni, wytrzeszczyli oczy, otworzyli usta i wpatrzyli się we mnie, nic nie rozumiejąc. Dopiero po dłuższej chwili Sigurd spytał: — Co to jest? — Nasz kulonik imieniem Kondias — odrzekła Halma. — Żywe... zwierzątko — nie mogła znaleźć innego słowa — i to mówiące po naszemu. — Dobre popołudnie, dzieci — odezwałem się w tym momencie. — Jak się nazywacie? Oboje znowu zaniemówili z wrażenia. Wyręczył ich Windias: — Sigurd i Pestka. — Nie żadna Pestka, tylko Bolanda — zaczęła się kłócić dziewczynka. — Daj spokój, Pestka. Nie kłóć się — powiedział Sigurd. — Jeśli ciebie tak przezwali — dodała Halma — to trudno. A to i tak jest jeszcze stosunkowo przyjemne przezwisko. Jednego z moich kolegów szkolnych nazywaliśmy Badylem. — l był zły? — spytała Pestka. — Początkowo tak, ale później tak się do tego przyzwyczaił, że sam często mówił, że nazywa się Badyl. Sigurd zwrócił uwagę na błędy w mojej wymowie, na co Halma powiedziała, że jestem jeszcze młodszy od Gambitki i że się szybko douczę. Potem wyszła, zostawiając mnie z dziećmi. Kręcąc się po gospodarstwie słyszała wesołe okrzyki i śmiechy, co wskazywato, że wszyscy się rzeczywiście dobrze bawimy. Wieczorem, kiedy dzieci poszły już spać, Halma wyjęła gruby, oprawny tom z pięknie wyrytym na okładce napisem: „Kronika rodziny Bomanów, tom II, lata 1419-...", zapewne myślała dłuższą chwilę, 70 czy warto opisać tam dzień mojego zjawienia się, w końcu postawiła datę, po niej zaś podała dokładny opis wydarzeń tego dnia. Już to dobitnie świadczyło o tym, że Halma, w przeciwieństwie do Margul-la, nie uważała mnie za zwierzę. Czikorowie bowiem opisywali dokładnie w swych kronikach domowych, prowadzonych przez prawie każdą rodzinę, głównie wydarzenia typu urodzin, zgonów, małżeństw, czy swych wielkich sukcesów lub klęsk. Jeszcze lepiej o tym, za kogo Halma mnie uważała, może świadczyć rozpoczęcie zapisu od słów: „Dzisiaj nieoczekiwanie zyskaliśmy nowego, trochę dziwnego, członka rodziny — kulonika imieniem Kondinur". Dalej następował cały opis, którego nauczyłem się później prawie na pamięć, gdyż Halma wielokrotnie czytała ten fragment kroniki mnie i swoim dzieciom, nigdy nie mogąc powstrzymać się od złośliwego komentarza przy końcu rozmowy z Margullem, tak ją denerwowało jego stanowisko względem kuloników. Dała mu to chyba w jakiś sposób do zrozumienia, i zapewne to również wpłynęło na fakt, że przestał z nią utrzymywać jakiekolwiek stosunki. i Dla mnie jednak było to właściwie obojętne, szybko bowiem zapomniałem prawie wszystko, co się wiązało z Margullem, oprócz tego, że to on przywiózł mnie do Bomanów. Moje właściwe najdawniejsze wspomnienia wiążą się z czymś zupełnie innym. SZCZENIĘCE WSPOMNIENIA Działo się to w dwa lata później. Sigurd już trzeci rok uczył się w szkole w Bikordzie, do której mieli również niedługo pójść Windias i Pestka. Ja też urosłem, przestałem przekręcać słowa i prawie zapomniałem, że kiedykolwiek byłem na Hordandzie. Myślałem, że zawsze byłem u Halmy i byłem pewien, że zawsze u niej zostanę. Ona sama i jej sąsiedzi uznali mnie za prawie równego czikorom członka naszej małej społeczności, a ich dzieci... No, one po prostu nie umiały wyobrazić sobie życia beze mnie. Bawiły się ze mną stale. Bardzo lubiłem zwłaszcza gry kostkowe, chociaż dużo czasu i wysiłku kosztowało mnie, zanim nauczyłem się rzucać kostką za pomocą mojej macki. Przy niektórych niedostępnych dla mnie zabawach spełniałem rolę kogoś w rodzaju sędziego, z której wywiązywałem się zupełnie nieźle. Rzadko dzieci bawiły się w coś, w czym nie mogłem brać żadnego udziału, ale i wtedy nie nudziłem się. Pewnego dnia po kolacji nie chciało mi się jeszcze spać, a ponieważ Windias i Gambitka byli już w łóżkach, wytoczyłem się jeszcze na drogę — tak sobie, właściwie bez celu. Może po to, by się zmęczyć i zasnąć — nie pamiętam. Wieczór był bardzo jasny, dziś powiedziałbym po prostu „piękny", wtedy miałem jednak inne odczucie piękna — utożsamiałem je w dużej mierze z celowością, jak wszystkie inne Ruloniki. Wysoko na niebie świeciły jasno wszystkie cztery księżyce Czike-rii, cztery najjaśniejsze i największe koła wśród wielu milionów punktów i punkcików — gwiazd... Gwiazdy... Spojrzałem na niebo i przypomniała mi się popularna na Czikorii legenda, w którą dzieci wierzyły bez zastrzeżeń, że 72 r gwiazdy — to wtosy dobrej księżniczki Kajusty, zamordowanej przez zbója Kaiosa, obcięte jej po ^śmierci przez jej ukochanego Limanda i rozrzucone przez niego po niebie w celu wskazywania drogi zbłąkanym podróżnym, l ja także wierzyłem w tę legendę — aż do tego wieczoru. Spotkałem wtedy Sigurda, który też wyszedł na drogę i kroczy! powoli, gapiąc się w niebo. Wpadłby chyba na mnie, gdybym się w ostatniej chwili nie odtoczył na bok. — Dobry wieczór, Sigurd! — zawołałem. — Cześć, Kondias, Co tu robisz? — Spaceruję sobie — powiedziałem — i myślę o gwiazdach. Zastanawiam się, jak te włosy księżniczki Kajusty mogą świecić. Odpowiedź Sigurda zupełnie mnie zaskoczyła. — Księżniczka Kajusta nigdy nie istniała. — Co takiego?! — nie mogłem w to uwierzyć. — Sam nie wszystko z tego rozumiem — powiedział Sigurd — ale... A nie powiesz nic mojemu ojcu? — spytał nagle. — Za kogo ty mnie masz, Sigurd? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Jasne, że nic nie powiem. A coś ty zrobił? — Bo widzisz, Kondias, wziąłem do czytania książkę z księgoz; bioru ojca. Gdyby się o tym dowiedział, miałbym za swoje. — A czy Pestka wie o tym? — mogłem sobie właściwie darować to pytanie. Sigurd prychnął pogardliwie: — No wiesz, Kondias! Gdyby wiedziała, zaraz by się poskarżyła. Nie wie o tym nikt, prócz ciebie. — Cieszę się, że masz do mnie zaufanie — powiedziałem. — Ale co właściwie było w tej książce? — W tej książce było napisane, że gwiazdy są mniej więcej takimi samymi słońcami, jak nasz Zol, że dokoła nich krążą tak samo planety, jak nasza Czikeria dookcia Zolu i że na niektórych z nich może istnieć życie, chociaż może ono być zupełnie odmienne od czikers-kiego. Nie bardzo potrafię sobie to wszystko wyobrazić, ale w tej książce w jednym miejscu napisane jest mniej więcej tak: „Przestańcie wreszcie wierzyć w legendę o księżniczce Kajuście i opowiadać ją'dzieciom. Jeśli was zapytają, co to są gwiazdy — powiedzcie im prawdę", a w innym: „Zapewne i my kiedyś polecimy w kosmos i nawiążemy jakieś kontakty z innymi cywilizacjami". Oczywiście, nie wiedziałem jeszcze wtedy, co to jest kosmos i w jaki sposób ma się odbywać to „nawiązanie kontaktu" i przerywałem 73 często Sigurdowi, domagając się wyjaśnień, których częściowo mi udzielał — także w miarę swoich możliwości. W końcu zrozumiałem prawie wszystko i powiedziałem: — Chciałbym i ja tak polecieć w kosmos, mieć tam różne przygody i nawiązać kontakty z obcymi. Sigurd roześmiał się: — Daj spokój, Kondias. Nawet dla nas, czikorów, to jeszcze długo będzie niemożliwe, a ty jesteś przecież kutonikiem. — Tak, Sigurd. Zazdroszczę ci! — odrzekłem trochę smutno i w tym momencie usłyszeliśmy wołanie matki Sigurda, Bonty. Sigurd mruknął: — Dobranoc, Kondias. l pamiętaj: nikomu ani słowa — i pobiegł do domu, ja zaś zostałem jeszcze chwilę i także potoczyłem się ku domowi. Jak wszystkie kuloniki, miałem wielki kompleks niższości wobec czikorów. Zazdrościłem im rzeczywiście. Nawet nie odnosiło się to do kosmosu, który i dla czikorów był jeszcze tylko przedmiotem fantastycznych spekulacji i planów na jakaś bardzo odległa przyszłość, ale w ogóle to tego, że oni mieli ręce i nogi, ja zaś — cóż, trudno, byłem tylko „ucywilizowanym" co prawda, ale jednak zwierzęciem, istotą niekufturotwórcza, żyjące jakby z ich łaski. Gdybyśmy wówczas wiedzieli, co nam los szykuje!.. Rozmowę tę zapamiętałem-tak dobrze chyba dlatego, że była ona dla mnie pierwszym krokiem na drodze wyjścia z dziecięcego królestwa bajek. Pierwszy raz zostałem wtedy postawiony przed czymś tak ogromnym, nieznanym, niepojętnym, przekraczającym tak znacznie wszystko, co znałem do tej pory. Zapewne dlatego nie mogłem długo tego wieczoru zasnąć, wierciłem się tylko na swoim sienniku i rozmyślałem o tym wszystkim, co usłyszałem od Sigurda Postano^ wiłem sobie wreszcie, że następnego dnia wyjdę Sigurdowi naprzeciw i jeszcze raz z nim o tym porozmawiam. Wówczas dopiero zasnąłem. Na drugi dzień czekałem rzeczywiście na Sigurda zaraz za wioską. Sigurd, jak zwykle, przyjechał w jakiejś furmance, jadącej w kierunku Kaliosu. Kiedy mnie zobaczył, zatrzymał furmankę i, dowie1 dziawszy się, o co mi chodzi, wysiadł, powiedziawszy jeszcze tylko woźnicy, żeby ten uprzedził jego rodziców, że wróci dziś nieco później pieszo. Wracaliśmy powoli, i to nie główną drogą, ale okrężną ścieżką przez łąkę, co chwilę zatrzymując się i rozmawiając. Niewie- 74 le jednak zdołałem się nowego dowiedzieć. Sigurd sam nie wszystko rozumiał, powiedział tylko jeszcze, że to tamte cywilizacje mogłyby być na poziomie wyższym od naszej i że to oni mogliby przylecieć do nas, a nie my do nich. Nie bardzo w to mogłem uwierzyć i zapytałem: — No wiec dlaczego nie przylatują? ' — Nie wiem — odrzekł szczerze Sigurd. — Ale ten autor uważa, że mogą do nas przylecieć w każdej chwili. Może za sto lat, a może... jutro? Któż to może wiedzieć? Nie wierzy on poza tymv by wyglądali tak samo, jak my. Mogą być na przykład podobni do ciebie. — Do mnie? A to dopiero! — wyszczerzyłem zęby w „uśmiechu". — Nie śmiej się, Kondias. To nie takie śmieszne. Wiesz, co on pisze na ten temat? — Co? — Im większa będzie ich odmienność od nas, tym trudniejsze mogą być próby nawiązania z nimi kontaktu. My mamy, na przykład, zieloną skórę, po trzy ręce i nogi, po troje oczu i uszu — a oni mogą mieć, powiedzmy, po sześć rąk, pięć nóg i czworo oczu i uszu. Mogą także zamiast rak mieć jakieś pęki macek, oddychać całkiem innym powietrzem, widzieć kolory w innym zakresie, niż my i słyszeć jakieś fale radiowe — nawet nie wiem, co to takiego — i co wtedy? Ale dajmy temu pokój, bo zupełnie się pogubimy w tych abstrakcyjnych rozważaniach. A założę się, Kondias, że ty nawet nie wiesz, co to znaczy „abstrakcyjny". Nie wiedziałem. Sigurd roześmiał się, po czym zacytował mi przykład, podany mu przez Bontę, z rozmową dwóch ślepców o kolorach. Rzeczywiście, nasza rozmowa stawała się do niej coraz bardziej podobna. Przestaliśmy rozmawiać i Sigurd przyspieszył kroku. Po chwili ze szczytu kolejnego pagórka ujrzeliśmy wielki „zakazany las", jak go dzieci między sobą nazywały. Sigurd mruknął: — Kondias, czy ty naprawdę nie chciałbyś się tam wybrać? — Nie — odrzekłem twardo. — l wam też nie pozwolę. Zabłądzicie. • — Z tobą — nie. Przy twoim węchu... Kondias, proszę cię, zgódź się! — Nie! — pod tym względem byłem nieprzejednany. Nie dlatego, żebym nie był ciekawy, jak tam jest, czy żebym nie miał zaufania do swojego węchu, lecz dlatego, że Halma i Bonta prosiły mnie o to i opowiadały wiele o przeróżnych niebezpieczeństwach, zwłaszcza o 75 czyhających tam drapieżnikach. Uważałem te opowieści za trochę przesadne, niemniej jednak nie chciałem ryzykować. Powtarzałem często słowa Bonty: „Wątpliwa korzyść niewspółmierna z ryzykiem" i była to moja ulubiona odpowiedź na wszystkie prośby dzieci, żebym się tam z nimi wybrał. Czasem się nawet na mnie o to obrażały, ale wiedziałem, że długo nie wytrzymają i nic sobie z tego nie robiłem, l one już dobrze wiedziały, że nic u mnie nie wyjednają, jednak czasem jeszcze prosiły, choć coraz bardziej nieśmiało, wiedząc właściwie z góry, że odmówię, l teraz też odmówiłem, co spowodowało pretensje Sigurda, który powiedział z żalem: — Toś ty taki, Kondias! To ja ci zdradziłem swoją tajemnicę, a ty... Ale miałem silniejszy atut: — Nie wystarczy ci, że nie powiem o tym nikomu? — spytałem. — Dobrze już, dobrze — skapitulował Sigurd. Nie pamiętam, czy i o czym dalej rozmawialiśmy, pamiętam tylko, że kiedy wróciliśmy do domu, Bonta miała do Sigurda pretensje, ale ja całą winę za jego spóźnienie wziąłem na siebie, tak, że nawet nie został ukarany. A jednak w niespełna rok później byłem raz w „zakazanym lesie", co w dość nieoczekiwany sposób zmieniło koleje mojego życia, l okazało się wówczas, że Bonta nie tylko nie kłamała, ale nawet nic nie przesadzała, mówiąc o istniejących tam niebezpieczeństwach. Tego wieczoru, gdy kładliśmy się już spać, usłyszeliśmy nagły gwar. — Co się stało? — spytała Halma, otwierając drzwi. Chodziło o poszukiwanie pięciu chłopców r wioski, którzy wyszli z niej po dużym obiedzie i dotychczas nie powrócili. Podejrzewano, że poszli do lasu i tam zabłądzili lub zostali już zjedzeni przez drapieżniki — barsyny lub korduty. W takich wypadkach czikorowie zawsze zbierali się wielką gromadą i szli do lasu na poszukiwania. Fanot Bo-man i ojciec Sigurda także poszli z nimi. Wielką sensacją stało się natomiast moje zgłoszenie do poszukiwań. Wielu mieszkańców wioski prawie nic o mnie nie słyszało, pozostali zaś uważali mnie po prostu za trochę egzotyczną, żywą zabawkę dla dzieci — nikt z nich nie przypuszczał, że w ogolę jestem w stanie w czymkolwiek im pomóc. Dlatego moje wystąpienie wywołało wśród nich dużą konsternację. Z trudem ich przekonałem, że chcę im naprawdę pomóc i że przy moim węchu łatwiej im będzie znaleźć chłopców. Fanot i Halma 76 poparli mnie i w końcu wszyscy zrozumieli, czego od nich chcę i puścili mnie przodem. Nie miałem w tych poszukiwaniach doświadczenia, choć dzieci, zwłaszcza Windias i Sigurd, często bawiły się ze mną w ten sposób, że miałem je znaleźć jak najszybciej na podstawie węchu. Wtedy jednak pamiętałem, gdzie je ostatnio widziałem, a teraz... cóż, teraz była inna sytuacja. Najpierw chciałem sarrrwrócić do wioski, ale zaraz z tego zrezygnowałem — i strata czasu, i możliwość dużego pomieszania zapachów. Poprosiłem o posłanie kogoś do wioski po jakieś rzeczy, należące do chłopców, sam zaś skierowałem się wzdłuż brzegu lasu, pewny, że w końcu przetnę ich drogę, l rzeczywiście, niedługo znalazłem miejsce, w którym, jak mi to powiedział mój węch, kilku czikorów weszło niedawno w las. Zatrzymałem się i ktoś spytał: — To tu, Kondias? — Nie wiem — odparłem. — Kilku czikorów na pewno weszło tutaj niedawno w las, ale czy to ci chłopcy?.. — To na pewno oni — powiedział jeden z czikorów, inny dodał: — Poszli na Głajdynę. — Co to jest? — spytałem. Fanot Boman odpowiedział: — Takie jedno miejsce tu w pobliżu, w lesie. Ale wiesz co, Kondias? Możesz tu śmiało wejść w las. Nikt tu od dawna nie był, oprócz nich. Ruszyłem w las. Na skraju był wąski pas bujnego poszycia krze-, wów, ale szybko się skończył. Gałęzie drzew wraz z ich kwadratowymi liśćmi tworzyły gdzieś wysoko nad nami gęsty, zielony dach, przez który nawet w dzień przedostawało się zapewne mało światła — szkoda, że byłem tam w nocy. Znikło całe poszycie i prawie całe runo leśne. Drzewa stały równo, rzędami: Nie było w tym właściwie nic ciekawego. — Tak — mruknąłem na "wpół do siebie. — Nasza czwórka będzie zawiedziona, kiedy im opowiem, jak tu jest naprawdę. — Tak zwykle się myśli — odrzekł ktoś. — Gdy coś jest zamknięte, każdy sobie wyobraża, że tam jest... nie wiadomo, co. A potem się często rozczarowuje. — Niechby się ci chłopcy rozczarowali — usłyszałem jakiś głos z drugiej strony. — Niestety, boję się, że już po nich — powiedział czikor, idący przy mnie. — Ale idziemy dalej. Prowadź, Kondias. 77 Toczyłem się dość wolno, z wysiłkiem. Liczne suche gałązki siekły mnie po ciele, teren nie był równy i czasem trzeba było mnie nawet przenosić przez jakieś wykroty, z których prawdopodobnie nigdy bym się nie wydostał, gdybym tam wpadł. Dziwiłem się chłopcom, że chciato im się łazić po takich wertepach. Nagle ślad ich woni skręcił ostro w lewo, prawie pod kątem prostym. Zaraz znowu był kawałek bujnego poszycia i runa, po czym wyprowadziłem wszystkich na sporą polanę, która była właśnie tą Głajdyną. — Pięknie tutaj — powiedział ktoś. — Tak, pięknie. A weź pod uwagę, że jesteśmy tu w nocy. W dzień... — $yłeś tu już kiedyś, Hadys? — Dziewięć lat temu albo i więcej. Byłem tu wtedy z moim ojcem, oczywiście byliśmy odpowiednio uzbrojeni. Kondias, czy ty chcesz tą polanę okrążyć? Potwierdziłem. Polana miała kształt idealnego niemal koła o średnicy około czterystu gardów. Stanowiła niewysoki pagórek, na którego środku samotnie rósł potężny tukan. Obok niego wznosiła się skałka, z której wypływał potoczek, znikając gdzieś w lesie. Na podstawie węchu ustaliłem, że chłopcy spędzili tutaj dużo czasu i że kilkakrotnie polanę opuszczali, lecz zawsze na nią wracali — widocznie stracili poczucie kierunku, z którego przyszli. Skończyłem właśnie okrążanie Glajdyny, kiedy przybyli na nią wysłannicy z wioski. Gdy podłożono mi pod nos ciuchy chłopców, nabrałem już stuprocentowej pewności, że to oni i skierowałem się w stronę, z której bila stosunkowo najświeższa struga zapachu. Minęło kilkanaście nuri i znaleźliśmy zwłoki trzech chłopców, jednak tak rozszarpane przez barsyny lub korduty, że nie sposób było rozpoznać, kto jest kto. Po krótkim namyśle kazałem się podnieść jak najwyżej, chwilę znowu szukałem zapachu, kiedy zaś go odnalazłem — wiedziałem już, że dwaj pozostali chłopcy żyją i że schowali się przed drapieżnikami na drzewie. Wskazałem kierunek i wkrótce ich odnaleziono. Powitano ich z mieszaniną radości i... wściekłości; ta ostatnia spotęgowała się zwłaszcza, kiedy się okazało, że to ci dwaj namówili do tragicznej „wycieczki" pozostałą trójkę. Co się później działo, nie bardzo pamiętam. Powróciliśmy do domów i przez miesiąc bytem sensacją numer jeden dla mieszkańców wioski, zbierając — nie zawsze najsłodsze — owoce swojej popularności. Stopniowo się to coraz bardziej uspokajało, ale dwaj uratowa- 78 ni chłopcy przychodzili do mnie prawie codziennie, przeważnie z różnymi smakołykami. Jeden z nich okazał się prawnukiem pewnej nauczycielki, która niedawno jeszcze uczyła w szkole w Bikordzie, teraz była już emerytką, ale chciała jeszcze kogoś uczyć i zaczęła uczyć... mnie. A o ile mówić umiała już wtedy chyba większość kulo-nik5w Czikerii, to nauczenie kulonika czytania wydawało się być rzeczą nieosiągalną. Nie wiem bowiem dlaczego, lecz gdzieś tkwiła jakaś psychologiczna bariera, najprawdopodobniej związana z ogólnym kompleksem niższości kuloników wobec czikorów. Co prawda, moim kompleksem poważnie zachwiała ta leśna przygoda, podczas której ja — kulonik! — uratowałem dwóch młodych czikorów, a ponadto, jak to później ustalono, jestem jak na kulonika bardzo inteligentny, nawet genialny, ale mimo to początkowo nie stanowiłem pod tym względem wyjątku. Niby to chciałem się nauczyć czytać, lecz w rzeczywistości długo nie wierzyłem, że uda mi się to kiedykolwiek osiągnąć. Trzeba jednak przyznać, że stara czikorka szybko zorientowała się, jak ma ze-mną postąpić. Zaczęła mi opowiadać różne ciekawe historyjki, zawsze przerywając w najciekawszym miejscu i odsyłając mnie do książek. Sprytna była, nie ma co! Poza tym.cały czas podkreślała moją rolę w uratowaniu jej prawnuka Rakoliasa. No i w końcu udało jej się osiągnąć ze mną coś, co nie udało się dotąd żadnemu z czikorskich uczonych — przełamała we mnie zupełnie tę psychiczną barierę, a wtedy już z łatwością- nauczyłem się prawie sam czytać w ciągu... niecałego miesiąca. Mogliśmy później dać o tym znać uczonym, ale ja na to nie miałem ochoty. Stałbym się sławny na całą Czikerię i już do końca życia nie miałbym spokoju — miałem już w tym zakresie pewne doświadczenie. Dlatego nasze osiągnięcie pozostawiliśmy w tajemnicy. Przez następne dwa lata, o ile nie byłem u Dullów, których mały Kumias po prostu za mną przepadał — często, gdy nikogo nie było, sam go pilnowałem — albo jeśli się nie bawiłem z pozostałą czwórką dzieci lub z ich kolegami z wioski, prawie bez przerwy czytałem. Trzeba mi było tylko położyć książkę na podłodze i, jeśli była ona w twardej okładce, otworzyć ją, a z resztą umiałem już sam sobie poradzić, przewracając kartki macką, co znów początkowo sprawiało mi pewne trudności, dość szybko jednak tę czynność opanowałem. Różne były książki, które wtedy czytałem. Z początku oczywiście przeważała w mojej lekturze literatura dziecięca, ale szybko zacząłem też czytać literaturę popularnonaukową, zwłaszcza z zakresu 79 biologii i astronomii, oraz fantastycznonaukowa. Jako jedną z pierwszych przeczytałem tę książkę o kosmosie, o której rozmawiałem kiedyś z Sigurdem. Wielu spraw jednak, podobnie jak wówczas Si-gurd, nie zrozumiałem i wytłumaczyła mi je dopiero moja nauczycielka z wioski. Później przeczytałem „Rozmowę ze zwierzęciem" Glo-bus-Bandura, co na mnie, jako że sam jestem przecież kulonikiem, wywarło szczególne wrażenie. Myślałem sobie chwilami, jak niewiele brakowało, żebym się jeszcze dzisiaj gdzieś tam kręcił jako bezro-zumne zwierzę... Książki zmieniły również znacznie moje zapatrywania na świat. Przestałem wreszcie, na przykład, łączyć piękno z celowością, zacząłem odbierać piękno przyrody, i nie tylko przyrody, w sposób zbliżony do czikorów. Jakoś mniej chętnie czytałem czasopisma i gazety. Nie interesowały mnie bowiem prawie zupełnie sprawy polityczne i gospodarcze Czikerii, którym właśnie poświęcona była znaczna większość artykułów; niewiele obchodził mnie także trzeci wielki temat — sport, który w zorganizowanej formie istniał na Czikerii dopiero od jakichś czterdziestu lat, miał już jednak wielu zwolenników i szybko się rozwijał. . Chętnie czytałem tylko artykuły na tematy biologiczne i astronomiczne. Sigurd również się tymi sprawami bardzo interesował, często prowadziliśmy ze sobą na te tematy różne, niekiedy bardzo spekula-tywne, kiedy indziej naukowe i konkretne rozmowy. Jednym z najbardziej intrygujących nas tematów była „sprawa wit-joma Tridonta", która narobiła na całej Czikerii dużo szumu jakieś dwanaście lat wcześniej. Szkoda, że wydanie tej książki o kosmosie, o której wtedy opowiadał mi Sigurd, było nieco wcześniejsze, w przeciwnym razie na pewno sprawa ta by się tam znalazła. A była ona rzeczywiście bardzo dziwna, bardzo tajemnicza; o tym zaś, co się stało z witjomem, nikt z czikorów nigdy się nie dowiedział. Witjom Tridont był wykładowcą na jakiejś wyższej uczelni w mieście Truwandik, mieszkał jednak dość daleko ód miasta, w samotnej willi. Tego wieczoru był w domu sam ze swoją siostrą i starą matką — jego żona i dzieci właśnie gdzieś wyjechały. Wytężoną pracą osiągnął wysoki stopień naukowy, nie był jednak błyskotliwy i nie „groziły" mu wielkie odkrycia, był po prostu szeregowym pracownikiem naukowym wyższej uczelni, l raptem wszyscy troje — witjom, jego siostra i ich matka — znikli, jakby się zapadli pod powierzchnię Czikerii i nikt z czikorów nie dowiedział się nigdy, co się z nimi stało. Ktoś tylko widział tego wieczoru w pobliżu icb domu grupę jakby 80 dwunasto- czy trzynastoletnich dzieci, lecz nie zwrócił na to większej uwagi, choć nieco go zdziwiło, że te dzieci bawią się tak późno, tak daleko od miasta; ktoś inny w ćwierć kori później widział jakieś dziwne twory, unoszące się w powietrzu. Nie bardzo dawano im wiarę, ale fakt pozostawał faktem — witjom Tridont zniknął wraz ze swoją rodziną, zostawiając na stole niedojedzoną kolację. Zainteresował się tą sprawą także autor książki, o której dyskutowałem z Sigurdem i po przeprowadzeniu badań doszedł do wniosku, że te „dzieci" — to przybysze z kosmosu, którzy porwali całą trójkę na swój statek. Tylko dlaczego tak po kryjomu przylecieli, porwali ich i odlecieli? Na to pytanie już nikt nie umiał logicznie odpowiedzieć. Przypuszczano, że chcieli za ich pośrednictwem nawiązać kontakt z czikorami, a nie mogli na Czikerii długo wytrzymać z powodu — dajmy na to — zybt dużej grawitacji czy złego dla nich składu atmesfe-ry. Teoria ta miała wiele słabych punktów, co nawet sam jej autor przyznawał. Dlaczego, na przykład, tak się kryli, jeśli ich celem miałoby być nawiązanie kontaktu z czikorami? Bali się ataku czikorów, czy co? Przecież jeśli obserwowali wcześniej choć trochę Czikorię — a bez tego nie ryzykowaliby chyba lądowania — wiedzieliby zapewne, że jej mieszkańcy są bardzo gościnni i raczej łagodni; a poza tym, skoro ich technika pozwalała już na podróże międzygwiezdne,*^ nie obawialiby się konfliktu z czikorami. Przesadna asekurcja, czy jak? Wyglądałoby to mniej więcej tak, jakby jakiś czikor okresu „wielkiej polityki", siedząc w opancerzonym wozie bojowym, bat się... łuku prymitywnego Hordandczyka, i to Hordandczyka stojącego przed nim bez broni. Była to jednak jedyna teoria, która w ogóle coś wyjaśniała. Żadne bowiem wizje lokalne nic nie dawały, a poza tym, gdyby nawet przyjąć, że cała trójka została przez kogoś zamordowana, to gdzie podziałyby się ich ciała, no i co z tymi „dziećmi"? Wszystko to było tak tajemnicze, że niektórzy czikorowie myśleli nawet, że była to jakaś interwencja... bogów czy innych sił nadprzyrodzonych. W rzeczywistości sprawa była dość zawiła. „Goście z nieba" naprawdę porwali profesora i jego rodzinę,lecz uczynili to — niestety — w zupełnie innym celu... O całej tej sprawie dowiedziałem się od swojej nauczycielki i od ojca Sigurda. Oboje byli zwolennikami „kosmicznej" teorii, choć zdawali sobie sprawę z jej słabych stron. Rozmawiałem też wielokrotnie 81 na ten temat z Sigurdem, lecz nie doszliśmy bo żadnych bardziej konkretnych wniosków. Trudno byłoby zresztą, żeby nam się udało coś, co nie udało się uczonym. Snuliśmy sobie po prostu różne, czasem zupełnie absurdalne, przypuszczenia i mieliśmy z tego nawet świetna zabawę. W rzeczywistości to nie była zabawa Sprawy wyglądały poważnie, tragicznie, tak tragicznie, że gorzej już być nie mogło... „Sielanka'' trwała dwa lata. A później nadszedł ten dzień... DZIEŃ KLĘSKI Był to szósty dzień nomanu i Sigurd w tym dniu zawsze wracał ze szkoły wcześniej, jeszcze przed młodszymi dziećmi, l wtedy także powrócił i zabrał mi książkę, którą czytałem. Zacząłem się z nim o to kłócić, ale on miał nade mną wielką przewagę w postaci rąk, nie miałem więc w tej kłótni żadnych szans. Dullowie byli akurat z Kumia-sem w Bikordzie, a pozostali dorośli czikorowie — jak zwykle gdzieś na łące, przy pracy. Normalnie, gdyby Sigurd zabrał mi książkę, co mu się już parę razy zdarzyło, pobawiłbym się z Kumiasem i szybko o tym zapomniał. Teraz jednak byliśmy tylko we dwójkę i po przegraniu kłótni obraziłem się na SRjurda i postanowiłem wybrać się na kilka kori gdzieś na spacer. Powiedziałem o tym Sigurdowi, on jednak tylko mruknął, nie podnosząc nawet oczu znad książki, coś w rodzaju „Kondias daj ty mi wreszcie spokój!" i czytał dalej. Wytoczyłem się na drogę, po chwili skręciłem na łąkę. Bontę odnalazłem bez trudu dzięki swojemu węchowi. Stała przy jakimś mir-lanie i coś przy nim robiła. Chciałem jej tylko powiedzieć, że będę na spacerze i wrócę przed dużym obiadem, nie mówiąc nic o kłótni z Si-gurdem, ale ona sama spytała: — A dlaczego nie możesz poczytać sobie książki? Nie wytrzymałem i wybuchnąłem: — A bo ten Gurdias-Gordas mi ją zabrał! Nie mógł wziąć sobie innej? — Nie musisz go przezywać, Kondias — powiedziała Bonta. — Ale co do tej książki, jeśli to prawda, to on to popamięta. Czy to pierwszy raz? — Nie — odparłem — chyba trzeci czy czwarty... tak, czwarty — 83 przypomniałem sobie dokładnie. — Ale wtedy był Kumias i zawsze mogłem się z nim pobawić. Nie chciałem się wam skarżyć na Sigur-da. Dziś jednak Kumiasa nie ma, jest w mieście z rodzicami i... — nie dokończyłem. — Nie chciałeś1 nam nic mówić — powiedziała powoli Bonta. — No, no! Brawo, Kondias. Ja bym tak nie wytrzymała. — Tak, ale teraz już wiesz — odrzekłem — i boję się trochę Si-gurda. On jest nieobliczalny, zdolny do wszystkiego. — Masz rację, Kondias. Pamiętasz tę swoją „akcję" w lesie? „Takich rzeczy się nie zapomina — pomyślałem. — Przecież to wydarzenie otworzyło zupełnie nowy rozdział w moim życiu". Nie wiedziałem jednak, co to ma wspólnego z Sigurdem, który właśnie wtedy był trochę chory. — A co Sigurd miał z tym wspólnego? — spytałem i w tym momencie uderzyła mnie jakby myśl, którą zaraz wypowiedziałem na głos: — Czyżby i on uczestniczył wtedy w tym „spisku" i to choroba go uratowała?! — Tak — odrzekła Bonta. — Ależ on później płakał! Szkoda, żeś go wtedy nie widział. Dotąd tylko ja jedna wiedziałam o tym, ale powiedziałam mu wówczas, że jeśli się dowiem o jakichś jego sprawkach — zaraz doniosę o wszystkim mężowi, a ty wiesz, jaki on jest. — Obawiam się, że to już przebrzmiała historia — wyraziłem swoje wątpliwości — a poza tym... Wprawdzie byłoby ciekawe, co on by zrobił z Sigurdem, ale boję się, że później Sigurd wyładuje całą złość na Pestce i na mnie. — To wszystko już moja sprawa — powiedziała Bonta. — Ty się o nic nie martw, Kondias. A gdzie się chcesz wybrać na spacer i kiedy wrócisz? — Chyba potoczę się skrajem lasu nad Jezioro Księżycowe. Ale nie martw się, Bonta, cały czas skrajem. A kiedy wrócę? Może za cztery kori, może trochę wcześniej. Nie będę w każdym razie na małym obiedzie, ale na dużym będę na pewno. — Tylko nie wpadnij gdzieś tam w jakąś dziurę, z której będziemy cię dopiero musieli wydobywać — miałem już raz taką przygodę. — Nie martw się, Bonta. Do widzenia. — Cześć, Kondias. Rozstaliśmy się. Ona powróciła znów do swojej pracy, a ja — potoczyłem się wesoło łąką wzdłuż lasu. Otaczała mnie zewsząd piękna zieleń, a na niebie świecił wspaniale Zol. Było ciepło, jak na moją 84 r sierść nawet nieco zbyt ciepło, wiał jednak lekki, orzeźwiający wiaterek. Wiedziałem doskonale, że las ciągnie się bardzo daleko — dwadzieścia, a może i trzydzieści kindoli. Na skraju lasu, w odległości niespełna dwu kindoli od naszych trzech domów, leżało spore jezioro o kształcie półksiężyca, rogami zwróconego w stronę lasu — chyba dlatego zwane Księżycowym. Raz już nad tym jśziorem byłem, ale nie sam, dlatego teraz postanowiłem sam się tam wybrać, by przyjrzeć mu się nieco dokładniej. Do wschodniego rogu jeziora dotarłem po półtorej kori i tu na chwilę się zatrzymałem. O tym, że minęło właśnie półtorej kori wiedziałem doskonale, gdyż znałem odleg-. łość i mniej więcej wiedziałem, z jaką szybkością się poruszam, a oprócz tego, jak wiele innych kuloników, mam bardzo dobrze rozwinięte poczucie czasu — lepsze od większości czikorów. Nie zdarzyło mi się dotąd nigdy, żebym się pomylił o więcej niż pół kori, chyba że się zaczytywałem w jakiejś ciekawej książce. Dookoła było absolutne pustkowie. Mimo że byłem od domu o prawie dwa kindole, nasze trzy domy były najbliższym miejscem zamieszkania czikorów. Okolica była piękna. Cięciwę półksiężyca jeziora stanowił brzeg lasu, między nimi zaś było duże półkole łąki, po którym właśnie chciałem się pokręcić. Ale wtoczywszy się na ten teren stwierdziłem, że jest on znacznie większy, niż mi się to dawniej zdawało. Byłem dopiero w połowie, gdy zobaczyłem trzy baraszkujące nad samym brzegiem jeziora karbony. Były to nieduże, ziemnowodne zwierzęta roślinożerne. Gdybym był czikorem, nie pozwoliłyby mi nawet zbliżyć się do siebie, kiedyś bowiem często na nie polowano; teraz były pod ochroną, ale czikorów się bały. Ja jednak jestem kulo-nikiem, mogłem się więc im przyjrzeć doskonale, a nawet zbliżyć się do nich na odległość zaledwie kilku gardów. Miały po trzy mocne tylne łapy, na których biegały; na przednich kończynach miały zaś płetwy, którymi wiosłowały w wodzie. Jak wiedziałem z książek, miały one dwa systemy oddechowe — skrzela i coś w rodzaju płuc. Przyglądałem im się ciekawie, one równie ciekawie patrzyły na mnie, w końcu jeden z nich machnął ogonem, jakby dając mi znak, że się mnie nie boi, ale „ma inne sprawy na głowie" — i wszystkie trzy wskoczyły do wody. Krzyknąłem za nimi żartobliwie: — Nie chcecie się ze mną bawić? No to nie. Cześć! Jeden z karbonów wyjrzał jeszcze raz z wody, ale tylko na moment. Po paru czari już tylko rozszerzające się po wodzie koła wska- 85 zywały miejsce, gdzie przed chwilą było go widać. Pomyślałem sobie, że widocznie w tym miejscu jezioro od razu przy brzegu jest bardzo głębokie. Nie mogłem się jednak bardziej zbliżyć do brzegu, gdyż teren opadał tam stromo dla mnie i na pewno bym wpadł do wody, a wtedy... wtedy zapewne byłby koniec ze mną, gdyż, jak wszystkie kuloniki, nie umiem poruszać się w wodzie. Na Hordan-dzie istniało nawet o leniach powiedzenie: „rusza się jak kukmik w wodzie". Pomyślałem sobie o tym i. mimo upału zrobiło mi się na chwilę zimno. Byłem jednak mocno oparty na obu mackach, a nachylenie terenu ku jezioru w miejscu, gdzie aktualnie się znajdowałem, było jeszcze minimalne. Znałem się dobrze na tych sprawach, wiedziałem doskonale, do jakiego kąta mogę wytrzymać nachylenie terenu i pod jakim największym katem mogę dostać się na coś — na przykład na wzgórze. Przy odpowiednim odbiciu potrafiłem nawet „przeskoczyć" — może lepiej byłoby powiedzieć „przelecieć jak piłka" — kilkugardowa dziurę w ziemi, lecz rzadko to stosowałem. Podobno bywały kuloniki, które umiały w ten sposób „przeskoczyć'' czy „przelecieć" do piętnastu gardów. Nie bardzo w to wierzyłem, chociaż przy odrobinie ćwiczenia... Ja jednak, zamiast tego, umiałem czytać, w co z kolei znów inne kuloniki nie mogły chyba uwierzyć. A zawdzięczałem to tylko tej leśnej przygodzie, w której o mało nie wziął udziału Sigurd... Sigurd... Zły bytem wprawdzie na niego za to chamstwo z książkami, lecz teraz pomyślałem sobie, jak bardzo by mi go brakowało, gdyby wówczas zginał. Nie miałbym z kim prowadzić astrobiologicz-nych dyskusji, które tak lubiliśmy obydwaj — nawet nie wiem, który z nas bardziej. On nie był wcale taki zły. Trochę chamowaty, to prawda, i kiedy się wścieknie — zdolny do wszystkiego, lecz poza tym zupełnie dobry czikor. Gdy chciał, umiał być nawet czarująco grzeczny —tylko, że rzadko chciał. Zbyt rzadko, jak na mój gust. Przetoczywszy się na miejsce położone dalej od jeziora zatrzymałem się w cieniu samotnego drzewa garusty, rosnącego prawie w samym środku półkola łąki pomiędzy lasem a jeziorem. Piękna przyroda, pustka, cisza, słońce i ciepło sprzyjały rozmarzeniu, l znowu pomyślałem sobie, jak dobrze jest umieć czytać, czego przede mną na pewno żaden kułonik nie umiał — przeklęty kompleks niższości. Od czasu jednak swojego przybycia do Bomanów zaledwie kilkakrotnie, będąc w Bikordzie, widywałem inne kuloniki i tylko raz, kilka dni wcześniej, rozmawiałem z jednym z nich — Rodianem. Wszystko, 86 r co o nich wiedziałem, pochodziło w głównej mierze właśnie z książek. Teraz poczułem się nagle samotny. Zapragnąłem towarzystwa innych kuloników, najchętniej płci odmiennej. „Dowodzi to chyba mojego dorastania" — pomyślałem sobie, nigdy bowiem wcześniej nie czułem takiej potrzeby. Tak sobie myślałem o tym i owym, tkwiąc nieruchomo w cieniu drzewa i nie zwracając najmniejszej uwagi na upływ czasu. W końcu, co było do przewidzenia, zasnąłem. Przespałem... własną śmierć. Kiedy się obudziłem, zdawało mi się w pierwszej chwili, że zdrzemnąłem się tylko parę nuri. Gdy stwierdziłem na podstawie położenia Zolu, że spałem przeszło cztery kori — byłem strasznie zły na siebie. „Zachciało ci się spacerów, idioto — pomyślałem sobie. — Teraz nie będziesz jadł ani dużego obiadu, ani podwieczorku. Będziesz głodny aż do kolacji. Tamci się pewnie denerwują, szukają ciebie, a ty śpisz! Dostanie ci się, Kondias, oj, dostanie! — w tym wściekłym nastroju zacząłem powoli wracać. Nie chciało mi się już teraz spieszyć, gdyż byłem i tak spóźniony, a poza tym zniechęcony i zły. Wyrzucałem sobie coraz bardziej: „Kondias, Kondias, coś ty zrobił?! Tamci pewnie myślą, że wpadłeś w jakąś dziurę czy do jeziora, dzieci płaczą, a dorośli pewnie ciebie szukają". Ale powiedziałem przecież Boncie, gdzie będę na spacerze, a to nie było tak daleko... Czy to taka wielka sztuka wsiąść na miriana lub kantora i przejechać te dwa kindole w niewiele ponad pół kori? Więc czemu mnie nie znaleźli dotąd? Czyżby mnie wcale nie szukali? Nie, to do nich niepodobne. Więc co? „Czyżby tam się coś stało?" — pomyślałem w końcu. l wtedy owładnęło mną jakieś dziwne przeczucie. Zaczęto mi się zdawać, że w powietrzu wisi coś niedobrego. Nagle zacząłem toczyć się szybko, coraz szybciej, tak szybko, jak nigdy dotąd w życiu. Moje przeczucia spotęgowały się, gdy, będąc już w pobliżu naszych domów, ale jeszcze ich nie widząc zza zakrętu linii lasu, ujrzałem kilka mirianów, jak biegły gdzieś samopas, co nigdy im się nie zdarzało. — Gold wiłaś! — krzyknąłem na nie jeden z kostorów, które od dawna znałem dobrze, choć, kiedy zacząłem czytać, przestałem się tym interesować. Mirlany zaraz do mnie podbiegły, o mało nie wpadłem jednemu z nich pod nogi. Zdążyłem się jednak zatrzymać i krzyknąłem: — Brosz! 87 Mirlany również się zatrzymały. Wysforowałem się przed nie i zawołałem z kolei: — Kamturo! W farmerskim żargonie czikorów znaczyło to „za mną!" Mogłem od razu tak krzyknąć na mirlany, chciałem jednak sprawdzić, czy do- f "j brze pamiętam sygnały pasterskie czikorów. Udało mi się to w zupełności i na moment zapomniałem o przeczuciach, zadowolony, że mirlany słuchają mnie, jakbym sam był czikorem. Przeczucia wróciły, gdy minąłem zakręt linii lasu. Mirlany i kantory biegały bezładnie we wszystkich kierunkach, nikt nimi nie kierował. „Co się tu stało?" — pomyślałem coraz bardziej przerażony, głośno zaś zacząłem krzyczeć: — Brosz! Brosz! Brosz! Krzyczałem na cały głos. Niezależnie bowiem od tego, że chciałem zatrzymać rozszalałe stado zwierząt bezładnie biegających we wszystkich kierunkach, co groziło mi nawet stratowaniem przez nie, myślałem jeszcze, że ktoś wyjdzie jednak z domu i wyjaśni mi, co się stało z mirlanami i kantorami. Ale stado nie bardzo chciało mnie słuchać, a z domów nikt nie wychodził. W końcu powiedziałem sobie głośno: — No, Kondianur, odwagi! — i rzuciłem się w sam środek stada. Czułem na całym ciele bolące uderzenia, nie jestem jednak czikorem, tylko kulonikiem, moja skóra może więc wytrzymać znacznie więcej. No cóż, przy sposobie poruszania się kuloników to jest niezbędne. Poza tym nasze stado nie było takie duże — gdyby było większe, nie wiem, czybym się przez nie przedarł... l tak byłem porządnie skopany łapami mirlanów i kantorów, — wszystko to jednak było .niczym w porównaniu z tym, co mnie za chwilę czekało. Kiedy bowiem już się wyrwałem z tego kręgu oszalałych zwierząt — ujrzałem makabryczny widok, który czasem tak chciałbym zapomnieć, ale to niemożliwe... Na drodze leżały trupy czikorów. Jedenaście trupów, niedaleko jeden od drugiego... Halma, Fanot, Sigurd, Gambitka, nawet mały Ku-mias — wszyscy członkowie naszej małej społeczności. Wszyscy leżeli na boku drogi, w dwu symetrycznych rzędach, zwróceni nogami ku środkowi traktu, głowy zaś mając przeważnie już w przydrożnej trawie. Ciała ich miały niesamowity, sinobłękitny kolor. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego trupa czikora, choć parokrotnie już byłem w wiosce na ceremoniach pogrzebowych. Jeszcze dziś trudno mi o 88 r tym opowiadać spokojnie, a wtedy... nie, nikt chyba nie zdołał sobie dokładnie wyobrazić, co ja wtedy odczuwałem. Żadne słowa nie są w stanie tego oddać, to trzeba przeżyć... Dosłownie zatkało mnie, zamurowało zupełnie. Tkwiłem nieruchomo w jednym miejscu, absolutnie niezdolny do jakiegokolwiek ruchu i nie mogąc nawet o czymkolwiek myśleć. To, co widziałem przed sobą, przechodziło po prostu wszelkie moje pojęcia, było tak straszne, tak potworne, że gdy po jakimś czasie zacząłem otrząsać się z szoku, pierwsza moja myśl brzmiała: „A może to wszystko jest .tylko snem, jakimś makabrycznym snem, z którego się zaraz obudzę?" Przetarłem sobie macką oczy, potem się nią z całej siły uderzyłem po pyszczku — ale ten niesamowity widok nie znikał..." A więc to nie sen — pomyślałem. — W takim razie..." — nie dokończyłem tej myśli i rozpłakałem się. Płakałem tak dość długo, w końcu chciałem się nawet zabić, tak byłem tym wszystkim zrozpaczony i przerażony — po prostu wpaść do najbliższej wody, zanurzyć w niej pyszczek i przestać oddychać. Mignęła mi w mózgu taka myśl, ale odniosła ona... wręcz przeciwny skutek. Pomyślałem sobie bowiem mniej więcej w ten sposób: „Nie, ja tego nie wytrzymam. Oni wszyscy zginęli, zostałem sam. Po co mi teraz życie? Nie lepiej się zabić, utopić?" Ale zaraz sformułowałem sobie to samo pytanie inaczej: „Po co, w jakim celu właściwie się uratowałem? Dlaczego akurat ja? Co to właściwie było?Przypadek? A może... może jakaś interwencja bogów?" Bzdura, Kondias — odpowiedziałem sobie od razu. — Dlaczego właśnie ty, kulonik, i to raczej słabo znający wszystkie szczegóły czikorskiej mitologii, miałbyś się cieszyć specjalną łaską bogów?" A jednak... Przecież, gdyby nie moja kłótnia z Sigurdem, a potem zaśnięcie na spacerze — już bym nie żył i ja. „Czyżby więc ktoś albo coś mnie jednak chroniło?" — zadałem sobte znów pytanie. Bardzo naiwne, lecz wtedy mi pomogło... Niewiele^ co prawda z tego wszystkiego rozumiałem, ale pomyślałem, że nie mogę zawieść bogów, losów, czy swego szczęścia — w tym wypadku wychodziło na jedno, czego. Przypomniał mi się też wtedy Moliar Wanduros, bohater fantastyczno-katastroficznej książki znanego pisarza Hobarta Giorgi-Wallisa „Inwazja z Rohanu", który, wracając na swoją rodzinną wyspę, zastaje ją opanowaną przez... przybyszów kosmicznych, a jej mieszkańców — zabitych. Dostawszy się w niewolę Rohańczyków chce popełnić samobójstwo, ale powstrzymuje się, odkrywa jakąś ich tajemnicę i dzięki temu — od- 89 nosi nad nimi zywrięstwo. Postanowiłem wziąć z niego przykład i powiedziałem sobie: „Nie. Ja będę żył!" „No dobrze — pomyślałem już nieco spokojniej — ale co datej robić?" Zastanowiwszy się nad tym, doszedłem do wniosku, że najpierw należy obejrzeć trupy i ustalić, lub przynajmniej spróbować ustalić przebieg wypadków. „Na co oni umarli? — zadałem sobie pytanie. — Co się tu stało? l czemu wszyscy leża tak równo na drodze?" — to ostatnie zdziwiło mnie najbardziej. Przecież dzieci były chyba w domu, większość dorosłych zaś — w polu, chyba że się to stało akurat podczas obiadu, l wtedy zwróciłem uwagę na ciekawy szczegół: wszystkie dzieci i matka Kumiasa leżały z tej strony drogi, z której stały domy, pozostali zaś dorośli czikorowie — z drugiej. Czyżby więc ktoś ich tu po zabiciu ściągnął z domów i z łąki? Ale po co? Poza tym — pomijając już zupełny brak sensu w tej czynności — pozostałby po niej jeszcze widoczny ślad na trawie. Więc jak to było? Wtoczyłem się do domu Halmy — drzwi były wszędzie otwarte — i stwierdziłem, że dzieci właśnie się uczyły, kiedy „to" nadeszło. Na stoliku Windiasa i Gambitki rozłożone były książki i zeszyty. Wyrżnąłem w jedną z nóg stolika całym swym ciężarem i przewróciłem go. W zeszycie Windiasa zobaczyłem tekst, przerwany dosłownie w połowie litery. Uczyli się widocznie do ostatniej chwili. Tylko dlaczego potem tak nagle wyszli na zewnątrz — po śmierć?... Czyżby coś nagle zobaczyli? Ale okno w ich pokoju nie wychodziło na drogę, a poza tym nie przerywa się przecież zadania matematycznego na przedostatniej literze odpowiedzi, jak to właśnie uczynił Windias. Więc co się tu działo? Zapewne ktoś ich ściągnął żywych na drogę i tam dopiero zabił. Ale kto i przede wszystkim — jak?! W każdym razie nie przemocą, gdyż nie było żadnych śladów walki. Więc co mogło na nich tak podziałać? Chyba tylko jakiś silny nacisk psychiczny albo coś w rodzaju hipnozy. Ale gdzie znajdowato się źródło tej tajemnej siły? Oczywiście — na drodze! Przecież dorośli również zostali w ten sposób „ściągnięci" z łąk, a więc z przeciwnej strony, l stad te dwa symetryczne rzędy! Przynajmniej tę zagadkę udało mi się rozwiązać. Ale skąd to źródło się wzięło i gdzie się później podziało? Czikorowie nie mogliby czegoś takiego zbudować, przerastałoby to znacznie ich poziom techniczny. A więc inwazja z kosmosu?! Tak, to jedyne wyjaśnienie tego wszystkiego. A potem to źródło powędrowało dalej i... ta myśl była tak potworna, że znowu skamieniałem ze zgrozy. Cały Maros?! 90 A może cała Czikeria?!! Znów nie mogłem przez dłuższy czas zebrać myśli, znów przebiegła mi przez mózg myśl o samobójstwie, lecz po raz drugi pomyślałem, że nie mogę. zawieść swego „szczęścia" czy „losu" i, że — mimo wszystko — będę walczył do końca o przetrwanie, jak Moliar Wanduros... Nagle zdałem sobie sprawę, że niebezpiecznie się z nim utożsamiam — przecież to była tylko książka, nie rzeczywistość! Poza tym tam chodziło tylko o jedną wyspę, a tu — być może — o całą planetę, o zagładę całej naszej cywilizacji!.. W dodatku on był czikorem, a ja kulonikiem... A mimo to jego przykład bardzo mi wówczas pomógł. „Trudno — pomyślałem sobie — jeśli mam tu zginąć, zginę tak czy inaczej, lecz będę walczył do końca. Jestem wprawdzie tylko kulonikiem, ale nie jestem tchórzem!" Ale co dalej?! Muszę kogoś poszukać, przecież to niemożliwe, żeby czikorowie wszyscy zginęli! A jeśli jednak?.. Jeśli jednak, to powinny zostać przynajmniej kuloniki. Przecież — jak o tym wiedziałem z książek — kuloniki, jak i wiele innych zwierząt, nie są prawie zupełnie podatne na hipnozę; gdyby były zresztą podatne — sam bym już nie żył. Ale z drugiej strony, przy wszystkich swoich kompleksach — a może właśnie dzięki nim — kuloniki są bardzo uczuciowe i często wiążą się z czikorami „na śmierć i życie". Na pewno mało któremu udało się przeżyć... Nawet ja, choć jak na kulonika jestem bardzo wykształcony, gdybym był obecny przy katastrofie w momencie jej nadejścia, prawie na pewno rzuciłbym się dobrowolnie na źródło hipnozy i też bym zginął, l tak wiele wysiłku kosztowało mnie opanowanie samobójczych myśli. A więc i kuloniki?.. Ale chyba nie wszystkie, mogły być przecież na spacerze, tak jak ja, albo spać gdzieś w domu, a potem jakoś przeżyć... „Muszę jednak kogoś w końcu znaleźć!" — powiedziałem sobie f wytoczyłem się z domu. Obejrzałem jeszcze raz trupy, tym razem już spokojniej, nie udało mi się jednak na podstawie pobieżnych oględzin określić przyczyny zgonu. Musiała tylko w ich śmierci odgrywać jakąś rolę niewielka ranka, widoczna u wszystkich między oczami. Widocznie przez tę rankę weszło do ich ciał coś, co spowodowało natychmiastowy zgon. Niczego więcej nie udało mi się wtedy ustalić. Zacząłem się zastanawiać, kiedy to się mogło stać. Dzieci już były, kończyły właśnie odrabianie lekcji... Musiało to wiec być krótko przed dużym obiadem. Dziś miała go zrobić dla wszystkich Sonia Duli, po powrocie z Bikordu ze swym mężem i z Kumiasem. Kumias 91 byt chyba zawiedziony, że mnie nie ma w domu, ale był też zmęczony i pewnie zaraz zasnął. Zasnął, by obudzić się po raz ostatni na krótko przed śmiercią... A jego matka zapewne kończyła już robienie obiadu, kiedy nadeszła katastrofa... Obiad... Pomyślałem sobie to słowo i od razu poczułem się, jakby ktoś mi dziurę w brzuchu wywiercił. Przecież byłem taki głodny! Dopóki jednak rozpamiętywałem całą tragedię czikorów, w ogóle o tym nie myślałem. Spojrzałem na Zol. Nasza dzienna gwiazda powoli zniżała się ku zachodowi, za niecałą kori miała nadejść noc. Potem spojrzałem w przeciwnym kierunku — na wschodzie gromadziły się powoli chmury. Zanosiło się na burzę. Nie bałem się jej co prawda, lecz mimo wszystko wzdrygnąłem się na myśl, że będę musiał sam ją przeżyć. Sam, bez czikorów, i to po ciemku, bez światła, nie tylko elektrycznego, ale w ogóle w ciemności... Zaczęły mi przelatywać przez myśl różne codzienne sceny z życia czikorów. Najpierw pomyślałem o elektryczności, którą doprowadzano do nas prawie równocześnie z moim przybyciem do Bomanów — Halma czasem się śmiała, że to ja dałem jej światło. Niewiele się jednak zmieniło w dniu roboczym czikorów — nadal kończono u nas prace poza domem na jakieś półtorej kori przed zmierzchem; zarówno w gorącym i dość wilgotnym lecie, jak i w zimie, chyba że padał śnieg, co się jednak zdarzało raz na dwa czy trzy lata. Prawdziwe zimy zaczynały się dopiero za górami Zagnos. , Skończywszy pracę, wszyscy zbierali się w jednym z domów, gdzie dorośli wypijali po tariolu indaka, rozmawiając przy tym na różne tematy, a dzieci bawiły się w sąsiednim pokoju, najczęściej ze mną. Trwało to około kori, po czym wszyscy się żegnali i rozchodzili do siebie. Przygotowywali kolację dla siebie i dzieci, a po jej zjedzeniu zaczynały się rozmowy i zabawy dorosłych z dziećmi, w czasie których ja zazwyczaj albo kibicowałem Gambitce, albo czytałem coś w sąsiednim pokoju. Potem dzieci szły spać, niedługo po nich ja również, dorośli zaś siedzieli jeszcze jakiś czas — rzadko dłużej niż jedną kori — czytając gazety albo rozmawiając o dniu dzisiejszym i jutrzejszym, o pracy, którą dziś wykonali i którą trzeba będzie wykonać jutro; później Halma robiła jeszcze jakieś drobne porządki i także szła spać wraz z Fanotem. Nigdy nie siedziano u nas długo wieczorami, chyba w jakiś dzień świąteczny, lub jeśli ktoś z wioski zapraszał nas w gości — albo na odwrót, l tak było codziennie, każdego 92 r wieczoru, rano zaś trzeba było znów wstać wcześnie i zabrać się do pracy — jak w każdej wsi i na każdej farmie. Nie myślałem wtedy oczywiście o tym wszystkim tak dokładnie — po prostu przeleciało mi to szybko przez myśl i uświadomiłem sobie tym bardziej swoją samotność. W jednej chwili runął cały tak dobrze mi znany świat, zorganizowany świat czikorów, w którym i ja, kulo-nik, również miałem swoje miejsce. Jaki on był, taki był: trochę dobry, trochę zły, ale jedyny, niezastąpiony... „Nigdy już tego wszystkiego nie będzie — pomyślałem z żalem. — Teraz będę musiał sam się zatroszczyć o siebie, sam zdobywać jedzenie i walczyć o przetrwanie. A przecież nigdy dotąd tego nie robiłem —.wszystko zawsze otrzymywałem gotowe... Czy teraz temu podołam? Na razie nie zastanawiałem się jednak głębiej nad tym. Żołądek dopominał się o swoje prawa — należało coś zjeść. Ale co i skąd? „Zaraz, zaraz — pomyślałem sobie nagle. — Jeśli to było tuż przed dużym obiadem, to u Dullów powinno coś stać na stole". Skierowałem się więc do ich domu, z łatwością dostałem się do kuchni — drzwi i tu były wszędzie pootwierane — już f korytarza czując zapach kobli-nów, niestety zupełnie spalonych, prawie na węgiel. Takie smaczne jedzenie i się zmarnowało... Całe szczęście, że w momencie katastrofy był już gotowy pulnir i stał teraz na stole w dwu kastolinowych wazach. Złapałem w zęby zwisający róg obrusa i pociągnąłem, odepchnąwszy się mackami od podłogi. Ze stołu posypały się talerze, po chwili spadły również wazy. Pulnir rozlał się po całej kuchni. Zjadłem go mniej więcej w połowie, druga połowa dostała się pod sprzęty i nie mogłem się do niej w żaden sposób dobrać, i bez niej zresztą najadłem się zupełnie nieźle. Pulnir był oczywiście zimny, ale byłem głodny, więc wszystko by mi smakowało. Nasyciłem się i mogłem dalej zastanawiać się nad sytuacją, zgodnie z czikorskim przysłowiem „Kom dos wiworu, dań bars kodoru" — „najpierw musisz coś zjeść, potem dopiero możesz filozofować". Przede wszystkim jednak należało powrócić do domu Bomanów, od tego więc zacząłem po kolacji. Zaczęło się szybko ściemniać, gdyż z jednej strony Zol powoli znikał za horyzontem, z drugiej zaś niebo zakrywały coraz 'gęstsze chmury. Z daleka usłyszałem pierwsze grzmoty. Wiał coraz silniejszy wiatr, z którym musiałem walczyć po drodze z domu Dullów do Bomanów. Kiedy się tam wtoczyłem, było już zupełnie szaro, kontury przedmiotów zaczynały się zamazy- 93 wać. Znalazłem jednak łatwo swój siennik i znieruchomiałem na nim, chcąc zasnąć. Ljecz było to oczywiście daremne. Sen nie mógł przyjść, gdyż po pierwsze, katastrofo, która przeżyłem, za bardzo mrrie zaszokowała, po drugie zaś chmury zakryły szybko na niebie resztkę barw zachodzącego Zolu, a po kilkunastu nuri zaczęło się na polu dosłownie piekło. Zapanowała tak wielka ciemność, że nie widziałem nawet nogi łóżka Windiasa, odległej przecież ode mnie zaledwie o ćwierć garda. Tylko od czasu do czasu błyskawice rozświetlały te nieprzeniknione ciemności i wtedy robiło się na moment jaśniej niż w dzień. Musiałem tak się przewrócić, by wtulić pyszczek w siennik, bo gdybym patrzył na błyskawice, straciłbym chyba wzrok od tych świetlnych kontrastów, i długo tak tkwiłem nieruchomo, wciąż rozmyślając o tym przeklętym dniu, ostatnim dniu cywilizacji czikorów. Kto to zrobi? Kim byli ci kosmiczni — co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości — agresorzy? Czy byli to ci sami, którzy kilkanaście lat temu dokonali porwania witjoma Tridonta? Czyżby próby nawiązania przy jego pomocy kontaktu z czikorami nie dały rezultatu i dlatego postanowiono zniszczyć cała ich cywilizację? „Chciałeś kontaktu, to go masz, Kondtas!" — pomyślałem z sarkazmem. Ale z której planety mogli oni przybyć? — nasunęło mi się kolejne pytanie. Nie mogli przecież przybyć z Makunu, rozgrzewanego przez Zol do granic możliwości, ani z dalekich planet olbrzymich — wielkich globów wodorowych Kubaru, Gilusu, czy Dorsanu. Mirillas też odpadał, był bowiem za mały i pozbawiony zupełnie atmosfery — wydaje się, że ta mniejsza od niejednego księżyca planetka sama była kiedyś księżycem Kubaru. Pozostawał Rohan. Dla czikerskich fantastow ta trzecia planeta naszego układu była przedmiotem nie kończących się spekulacji na temat istnienia tam istot rozumnych. Nasi naukowcy dowodzili jednak, do czego miałem pełne zaufanie, że życie na Rohanie jest na razie jeszcze bardzo słabo rozwinięte. Więc skąd? Z gwiazd? Tak daleko? Cztery lata świetlne do najbliższej — LusHK i przeszło pięć do Domanisa... „No, może oni są bardzo długowieczni albo znają inne sposoby pokonywania przestrzeni" — pomyślałem: Kolejna myśl bez odpowiedzi... Nie wiem, jak długo tak tkwiłem, snując przeróżne najczarniejsze i najbardziej abstrakcyjne myśli, zastanawiając się nad tym wszystkim i wiedząc właściwie z góry, że do niczego nie dojdę. Było to zupełnie tak, jakby ślepy od urodzenia usiłował sobie wyobrazić kolory. 94 Po jakimś czasie zauważyłem, że grzmoty stają się rzadsze i jakby dalsze, widocznie burza mijała. Mimo to długo jeszcze trwało, zanim odważyłem się odwrócić pyszczkiem ku górze. Nadal jednak nic nie widziałem. Noc była tak czarna, że czikor nie zobaczyłby nawet własnej wyciągniętej ręki. Deszcz padał nadal, choć burza się już skończyła, słychać byto jego monotonne Uderzenia o dach i ściany domu. Na całe szczęście — gdyż w przeciwnym wypadku musiałbym „położyć się" gdzie indziej — okno w sypialni Bomanow byto zamknięte. W końcu uśpiło mnie to jednostajne bębnienie kropel deszczu. Zasnąłem, sam nie wiem kiedy i w jaki sposób. Musiałem być bardzo wyczerpany tymi wszystkimi strasznymi przeżyciami minionego wieczoru, gdyż zbudziłem się następnego dnia bardzo późno. Spojrzałem na zegar wiszący na ścianie — normalnie o tej porze byłem już dawno po śniadaniu — i zdziwiłem się w pierwszej chwili, dlaczego Halma nie obudziła mnie wcześniej, l nagłe stanęły mi przed oczami wszystkie koszmarne wydarzenia dnia wczorajszego. Gwałtownie uświadomiłem sobie, że Halma mnie już nigdy nie obudzi, że już nigdy nie będę się bawił z jej dziećmi, że zostałem sam, zupełnie sam i że będę teraz musiał zacząć sam sobie radzić — a nie bardzo wiedziałem, w jaki sposób. „Kom dos wiworu, dań bars kodom" — przyszło mi znów na myśl. Ba, ale co tu zjeść i jak? Nie byto sensu wracać do Dultów, gdyż do tej części pulniru, której wczoraj nie zjadłem, i tak bym się nie dostał. Postanowiłem więc najpierw zjeść coś w wiosce, później zaś dostać się do Bikordu i dalej — w poszukiwaniu innych, być może ocalałych z katastrofy, kuloników. Jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Ciężko mi byto jednak rozstawać się z moim domem, z domem, w którym spędziłem prawie cale swoje dotychczasowe życie. Długo krążyłem po wszystkich trzech domach i ich najbliższej okolicy, przy każdym prawie meblu, drzewie, czy kamieniu zatrzymując się i rozmyślając, wspominając wszystko, co się z nim wiązało w ciągu mojego tak krótkiego przecież dotąd życia, czasem nawet płacząc ze wzruszenia jak małe dziecko. Niezależnie od tego w czasie swojego pożegnalnego krążenia usiłowałem znaleźć coś do jedzenia, ate nic prawie nie znalazłem w miejscach dla mnie dostępnych. Bytem więc nadal głodny i trzeba byto udać się do wioski. Potoczyłem się powoli drogą w tym kierunku. Raz jeszcze zatrzymałem się niedaleko, zwrócony przodem ku na- 95 K;-.' szym trzem domkom, objąłem spojrzeniem leżące koło nich trupy i znowu zachciało mi się płakać. Tym razem wprawdzie się powstrzymałem, lecz długą chwilę tkwiłem nieruchomo w jednym miejscu. Próbowałem coś powiedzieć, pożegnać się z moim domem, nie mogłem jednak wykrztusić ani słowa. Jeszcze jedno spojrzenie — i zacząłem szybko toczyć się ku wiosce. Minąłem jeszcze jeden pagórek i znów ujrzałem na drodze kilka trupów czikorów. W miarę jak się zbliżałem do wioski, ich ilość rosła. Spodziewałem się jednak tego i nie mogę powiedzieć, abym był tym zaskoczony czy zaszokowany. Cały swój szok przeżyłem wczoraj i teraz te makabryczne widoki nie mogły już mną wstrząsnąć. Czasem tylko, kiedy dostrzegałem kogoś, kogo dosyć dobrze znałem, zatrzymywałem się, poświęcałem mu chwilę wspomnień, po czym ruszałem dalej. Po dwu trzecich kori dotarłem do wioski. Tu zwłoki czikorów leżały już miejscami ciasno jeden przy drugich. „Co będzie w Bikordzie?" — pomyślałem. Znalazłem wśród nich swoją nauczycielkę, zatrzymałem się przy niej i podziękowałem jej serdecznie za cały włożony we mnie wysiłek, choć wiedziałem, że już mnie nie słyszy. Koło niej leżeli Pilias i Rakolias, ci chłopcy, których wtedy uratowałem w lesie. Im także poświęciłem niejedną myśl, żałując, że po raz drugi nie mogę już ich uratować. Drzwi prawie wszędzie były pootwierane, tak, że mogłem bez przeszkód dostać się niemal do każdego domu. Z kilku domów dobiegał płacz głodnych niemowląt czikorskich. Były to maleństwa .po pół roku życia, które nie umiały jeszcze chodzić. Starsze dzieci wyszły na spotkanie źródła hipnozy, niemowlęta zaś bezradnie leżały, skazane na śmierć głodową. „Do jutra wszystkie umrą" — pomyślałem, nie byłem im jednak w stanie nic pomóc. Mogłem się tylko sam najeść — wybór potraw miałem ogromny: pułnir, krusa, kobliny, galion i tak dalej. Najadłem się — oczywiście w ten sam sposób, co wczoraj przy kolacji — jak rzadko dotąd, szkoda tylko, że wszystko było zimne; lecz wtedy na to nie zwracałem uwagi, zadowolony, że mam jeszcze do jedzenia dobre rzeczy. Ale jedząc te przysmaki rozmyślałem równocześnie o swej przyszłości, o tym, co będę jadł za kilka dni, kiedy resztki po czikorach zepsują się lub zostaną zjedzone przez zwierzęta. Próbowałem sobie przypomnieć, co dawniej jadły kuloniki z Hordandu. Lardory? Tak, lardory lub inne podobne pełzające stworki, poza tym dojrzałe, 96 spadłe owoce z drzew, a nawet... tak, czasem nawet resztki po „ucztach" drapieżników. Brrf l ja mam teraz to jeść?! „Trudno, Kondias — powiedziałem sobie — jeśli chcesz żyć, musisz teraz przestawić się na to pożywienie. Jutro jeszcze prawdopodobnie zjesz resztki po czikorach, ale pojutrze zaczniesz już szukać owoców". Najadłszy się w wiosce do syta ruszyłem w dalszą drogę. Teraz toczyłem się dość szybko w kierunku Bikordu. l znów to samo — wszędzie tylko trupy czikorów wzdłuż drogi i cisza. Tak było cicho, że słysztem chwilami nawet bicie własnego serca i pulsowanie woju-na. Ciszę tę przerywały od czasu do czasu dalsze lub bliższe głosy rozmaitych zwierząt. Rozróżniałem szczekanie kokotów, ryki bólu niewydojonych mirlanów i kantorów, bulgotanie luksorów, a przede wszystkim piski gohordów, znanych szkodników upraw. Sporo go-hordów uwijało się po okolicznych polach; zapewne musiały być rano bardzo zaskoczone, kiedy zobaczyły klęskę czikdrów, swoich największych wrogów. Dla gohordów i innych szkodników czikors-kich upraw katastrofa przynajmniej na razie była korzystna i teraz miały używanie — za wszystkie czasy. Czasem tylko któryś z nich wpadał jeszcze do pułapki. Gdyby nie ich widok i głosy innych zwierząt, mógłbym pomyśleć, że jestem w jakimś zupełnie wymarłym, irracjonalnym świecie, w którym wszystko zamarło w ciszy i w bezruchu... Nawet wiatru tego dnia nie było. Wolałem już jednak z dwojga złego tę ciszę z głosami zwierząt, niż płacz czikorskich niemowląt, skazanych na zagładę ostatnich przedstawicieli cywilizacji. Dotarłem wreszcie do Bikordu. Tu czikorowie leżeli już stosami, znacząc drogę przebytą przez źródło hipnozy. Kiedy wtoczyłem się między nie, musiałem się już dalej toczyć tak, jak wskazywał mi drogę ten makabryczny wąwóz. Nie bardzo to miałoby sens, dlatego zawróciłem i, skręciwszy w bok, dostałem się do miasta inną, boczną drogą. Tu nie było trupów, lecz puste, wymarłe miasto sprawiało niesamowite wrażenie. Tylko kokoty, ramole, luksory i inne zwierzęta domowe krążyły bezładnie po ulicach i placach Bikordu. Jeden z kokotów podszedł do mnie i zaszczekał krótko i przyjaźnie. Odbiegł kawałek w kierunku, z którego przybyłem, po czym zawrócił, obejrzał się na mnie, jakby chciał mnie zaprowadzić z powrotem do wioski — i w tym momencie go poznałem. Był to Radik, kokot Bankoda z wioski. Bankoda znałem dobrze, Radika również, choć do tej pory był mi on zupełnie^ obojętny. Teraz jednak byłem bardzo 97 zadowolony, że wreszcie udało mi się spotkać kogoś znajomego i to żywego w tym martwym świecie. ~ Zawołałem Radika po imieniu. Kokot podbiegł do mnie, wesoło merdając ogonem. Widać było po nim, że i on jest zadowolony z naszego spotkania Zacząłem mówić da niego, chociaż wiedziałem/że on nic lub prawie nic z tego nie rozumie: — No i co, mój kokotku? Zostaliśmy sami, co? Chcesz zaprowadzić mnie do wioski, prawda? Nie, Radik, ja już tam byłem. Teraz zmierzam w zupełnie innym kierunku, lecz jeśli chcesz iść ze mną— proszę bardzo. Trochę mnie zaciekawiło, skąd Radik wziął się w Bikordzie. Czyżby sam przybiegł z wioski aż tutaj? Na to pytanie nikt mi już jednak nie mógł dać odpowiedzi, nie było to zresztą takie ważne. Najważniejszą dla mnie sprawą w tej chwili było znalezienie jakiegoś innego kutonika i w tym celu toczyłem się coraz dalej po prawie zupełnie mi nie znanych dzielnicach miasta. Wiedziałem wprawdzie, że w Bikordzie nie ma wielu kuloników, liczyłem jednak na to, że w końcu któregoś z nich uda mi się zobaczyć lub wywęszyć. Nic z tego. Wciąż byłem sam z Radikiem, który biegł przy mnie, chwilami odbiegał, jakby czegoś szukając, ale wstarczyło zawołać go po imieniu — a już znowu do mnie wracał. Zapewne dziwił się, gdzie ja go prowadzę, bo nigdy jeszcze tu nie był. Niektóre domy w Bikordzie były zburzone, głównie szpitale—można je było rozpoznać z łatwością po zielonym kolorze cegieł. „Zaopatrzyli się więc i w pociski — pomyślałem o najeźdźcach z kosmosu. — Gdzie nie można hipnozą, bo na przykład chory bez nóg nie wyjdzie, tam pociskiem... A niemowlęta zostawili — niech giną z głodu! Co za perfidia!'' A podwójny sznur trupów ciągnął się przez całe miasto, rozdzielając je na dwie mniej więcej równe części: zachodnią, którą właśnie badałem, oraz wschodnią, w której jeszcze nie byłem... W pewnym momencie pośród nieżywych czikorów znalazłem również martwego kulonika. Choć się tego spodziewałem, jednak znowu się przeraziłem. Pomyślałem, że może ja rzeczywiście zostałem teraz sam jeden na całej Czikerii. Myśli te jeszcze bardziej się nasiliły, kiedy po chwili z mostu na rzece ujrzałem dwa czy trzy spływające z prądem martwe kutoniki. Wraz z nimi spływało rzeką kilku czikorów —zapewne byli to pasażerowie rzecznych statków, którzy, kiedy dotarł do nich impuls, skoczyli do wody i utonęli, nie dopłynąwszy do 98 r brzegu. A kuloniki zrealizowały widocznie swoje samobójstwo, do czego i mnie tak niewiele brakowało... „Czyżbym rzeczywiście tylko ja ocalał?" — pomyślałem z przerażeniem, l znowu odpowiedziałem sobie od razu, że gdybym został całkiem sam — nie miałoby to najmniejszego sensu. Myśl bardzo naiwna, lecz wówczas mi pomogła, mimo że po chwili, ujrzawszy za mostem kolejnego martwego kulonika, znów pomyślałem, że może jednak... Tym razem moje przykre rozmyślania przerwał mi Radik swoim szczekaniem. Rozejrzałem się, kokot stał przy mnie i niecierpliwił się zwłoką w wędrówce. Jakoś się otrząsnąłem z nawału czarnych myśli i ruszyliśmy dalej. Może to nieco dziecinne, nie mogłem się jednak powstrzymać od podziękowania Radikowi. — Radik, chodź do mnie! — zawołałem, gdy zaś podbiegł, dotknąłem go macką i powiedziałem: — Dziękuję ci, kokotku. Zaraz pójdziemy dalej. Zrezygnowałem z przetrząsania wschodniej części Bikordu i skierowałem się dalej na południe. Nigdy jeszcze tu nie byłem więc toczyłem się prosto przed siebie, zupełnie na ślepo. Czasami tylko zatrzymywałem się, próbując wywęszyć jakiegoś żywego kulonika, co było jednak daremne, zwłaszcza że wiatru wciąż nie było. Tak tocząc się mijałem jedną wioskę po drugiej, odczytując mechanicznie ich nazwy na drogowskazach: Durrok, Statin, Zaria, Gobli... Wszędzie to samo: łańcuch ciał czikorów, czasem między nimi trup kulonika lub przypadkowo jakiegoś innego zwierzęcia i wszędzie ta sama, względna, gdyż wciąż słychać było głosy zwierząt, lecz mimo to przejmująca cisza... Nie zwracając uwagi na boczne drogi, toczyłem się wciąż prosto, co się w końcu Radikowi chyba znudziło, gdyż skręcił w jakaś drogę w lewo, ku wschodowi. Nie bardzo miałem ochotę go słuchać, ale on się uparł, więc skręciłem za nim. Skręciłem — i mimo wszystko, o ile w tych okolicznościach było to w ogóle możliwe, poza tą „linią trupów" zrobiło mi się nieco przyjemniej, gdyż tu nie było ich nawet w wioskach. Tylko co mniej więcej półtora kindofa znajdowałem ich pas, przecinający mi drogę z północy na południe — a może z południa na północ, wszystko jedno. Poza tym, oo sobie później dopiero uświadomiłem, taki pas byłby na pewno ostatnim miejscem, gdzie mógłbym kogokolwiek znaleźć. W ciągu pierwszych sześciu kori, jakie minęły od spotkania z Ra-dikiem, zrobiliśmy chyba z siedem kindoli. Zrezygnowałem nawet z 99 małego obiadu, gdyż najadłem się bardzo w naszej wiosce. Dopiero w jakieś trzy kori po południu — a mały obiad jadałem zazwyczaj w samo południe lub najwyżej w jedną kori później, duży zaś w cztery do pięciu kori po małym — poczułem się głodny. Znowu najadłem się do syta w pierwszym lepszym domu w Tubis, jak nazywała się kolejna mijana przeze mnie wioska, oczywiście w ten sam sposób, w jaki zjadłem wczorajszą kolację u Dullów. Radik też coś zjadł, potem trochę odpoczęliśmy i udaliśmy się w dalszą wędrówkę. Cały czas kierowaliśmy się mniej więcej ku południowemu wschodowi, na rozwidieniach wybierałem zawsze drogę albo na wschód, albo na południe. Wszędzie to samo, taka sama pustka i cisza... Znów minęło pięć kori tej najbardziej przykrej wędrówki w moim życiu. Zrobiłem chyba ze sześć dalszych kindoli — w sumie tego dnia zrobiłem ich już chyba z piętnaście. W końcu miałem tego dosyć. „Jeśli do wieczora nie znajdę nikogo — pomyślałem — to chyba się mimo wszystko zabiję". W międzyczasie warunki atmosferyczne nieco się zmieniły i już od paru kori wiał dość mocny, południowo-za-chodni wiatr; nie napędził on jednak chmur — po niebie przesuwały się tylko drobne chmurki pierzaste i pjerzasto-kłębiaste, zwiastunki dobrej pogody. Ale Zol, dzienna gwiazda Czikerii, zbliżał się coraz bardziej do kresu swojej codziennej „wędrówki" po niebie. „Jeszcze kori i będzie noc" — pomyślałem. Po chwili droga, idąca w tym miejscu na południe, skręciła prawie pod kątem prostym na wschód. Ku południowemu zachodowi odchodziła od tego zakrętu ścieżka, prowadząca nieco w górę na jakieś wertepy. Nie zwróciłbym na tę ścieżkę uwagi, gdyby nie Radik. Kokot może nawet nie miał lepszego Węchu od mnie, ale okazał się uważniejszy, chyba dlatego, że nie musiał — i nawet nie umiał — myśleć o tym wszystkim, podczas gdy ja musiałem. Już skręcałem na wschód, gdy zobaczyłem, że on stoi, zwrócony przodem do wiatru, jakby coś tam ułowił — jakaś cienką nitkę zapachu. — Radik, chodź! — zawołałem na niego. Posłuchał od razu, ale zastanowiło mnie, co on tam mógł wyczuć. Zająłem jego miejsce, zwróciłem pyszczek w stronę wiatru i też coś w nim wyczułem. Było to bez wątpienia coś żywego, ale co? Jeszcze nie wiedziałem, ale na wszelki wypadek zawołałem Radika i skierowałem się tą ścieżką. Przetoczyłem się po niej może ze sto gardów bez większego przekonania, kiedy nagle zerwał się silniejszy podmuch wiatru, gdzieś w pobliżu zatrzeszczała gałązka, a w następnej czari... SPOTKANIE Aż mnie poderwało. Zdaje się, że krzyknąłem w pierwszej chwili ze zdumienia i radości. To było niewiarygodne, ale — pamiętałem doskonale ten charakterystyczny zapach sprzed kilku dni, z rozmowy z Rodianem w Bikordzie — to mógł być tylko kulonik! Żywy kulo-nik! Nie, nikt chyba nie jest w stanie sobie wyobrazić, co ja w tym momencie odczuwałem... A więc nie jestem sam na tej przeklętej planecie! Uff, co za ulga i radość! Rzuciłem się szybko w tamtym kierunku, nie zachowałem jednak należytej ostrożności, o co zresztą w takiej chwili było trudno, gdyż rozsadzała mnie po prostu radość, ulga i chęć jak najszybszego spotkania tego kulonika, a może i Ruloników — no i spadłem ze ścieżki do jakiegoś wykrotu. Na szczęście nachylenie terenu w tym miejscu, choć nie od strony ścieżki, było jeszcze możliwe dla mnie do sforsowania i po paru bezowocnych wysiłkach udało mi się jakoś wydostać na wąski grzbiet ziemi, rozdzielający dwa wykroty na tych wertepach. Musiałem potem na grzbiecie bardzo uważać, żeby z niego znowu nie zlecieć, ale wydostałem się w końcu na'ścieżkę, zastanawiając się, czy tamten kulonik również nie siedzi przypadkiem w takim wykrocie, nie mogąc się z niego wydostać. Na ścieżce czekał na mnie Radik. Przygoda ta przywróciła mnie do rzeczywistości i pomyślałem, że przecież to wszystko jego zasługa, bo ja bym z pewnością przegapił tę strużkę zapachu. Gdybym miał ręce, to bym go w tej chwili uściskał, ponieważ jednak ich nie mam, a ścieżka była dość kręta i nawet na niej nie było równo, tak, że musiałem bez przerwy obiema mackami manipulować, mogłem mu tylko powiedzieć: — Nie masz pojęcia Radik, jak bardzo ci jestem wdzięczny! 101 Radik zamerdał radośnie ogonem, jakby zrozumiał i cieszył się wraz ze mną. Ścieżka szła najpierw na południe, potem skręciła na zachód, wyprowadzając nas na jakaś szerszą ścieżkę, idącą skrajem tych wertepów, z północy ku południowi. Po drugiej stronie był prawie pionowy stok o wysokości prawie dziewięciu gardów, pod nim zaś wielka łąka, wyglądająca na podmokłą. Za silnym już tutaj zapachem skręciłem na południe i znalazłem się na wąskiej, dwugardowej grobli miedzy tą podmokłą łąką z jednej strony a dużym i głębokim dołem o pionowych ścianach z drugiej. W tym właśnie dole zobaczyłem dwa młode, mniej więcej w moim wieku, kutoniki. Zbliżyłem się do dołu tak bardzo, jak mi na to pozwalał teren i zawołałem do nich: — Dobry wieczór, moi mili! Dopiero po chwili otrzymałem odpowiedź, która w pierwszej czari zupełnie mnie zaskoczyła: — Czy to ty, Windias? Nareszcie! Ale wyciągnij nas stąd, bo zginiemy! % Szybko się zorientowałem, że oni siedzą w tym dole już od dość dawna, nie mogąc się z niego wydostać i oczywiście nic nie wiedząc o agresji na Czikerię. — Nie jestem Windias — powiedziałem. — Jestem kulonikiem i nazywam się Kondinur, zdrobniale Kondias. A wy jak się nazywacie? 4 — Ja jestem Zorin albo Zorias, a ona nazywa się Bindka — odrzekł kutonik z dołu. — Ale Kondias, proszę cię, zawiadom o naszym położeniu Windiasa Antimuza lub jego ojca. To niedaleko stąd, w Ramondzie. A my jesteśmy tacy głodni... — tu urwał. • — Nie wiecie o niczym — mruknąłem, zastanawiając się, jak im przekazać wiadomość o tragedii czikorów. Bindka spytała, już nieco przestraszona: — O czym? Co niby nie wiemy? Czy coś się stało? — Długo tu już siedzicie? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Od wczorajszego przedpołudnia — odrzekł Zorin. — Co się stało, Kondias? Dlaczego tak długo nikogo nie było? „No pewnie, skąd mogą wiedzieć?" — pomyślałem, głośno zaś powiedziałem: — Nikogo nie było i nie będzie oprócz mnie. 102 — Dlaczego?! Co się stato?! — już i Zorin był przerażony. „Powiem im od razu wszystko, bez osłonek" — pomyślałem i zacząłem szybko mówić: — Nastąpiła inwazja z kosmosu. Na całym Marosie nie ma już ani jednego żywego czikora. Jestem tego zupełnie pewny. Zrobiłem w dniu dzisiejszym chyba z piętnaście kindoli i nie spotkałem nikogo. Wszędzie tylko trupy, pustka i cisza, aż w uszach dzwoni, l kuloni-ków też już nigdzie nie ma, tylko ja i wy. No, nie wiem, może gdzieś jeszcze jakiś kulonik albo siedzi w takim miejscu, jak wy, albo udało mu się powstrzymać od samobójstwa, jak mnie. Ale nawet mnie to kosztowało sporo wysiłku. Bindka i Zorin w dole skamienieli ze zgrozy. Bindka pomyślała przy pierwszych moich słowach, że to nieprawda, że albo ja kłamię, albo to jakiś makabryczny sen. „Ale po co on miałby kłamać? — przyszła zaraz odpowiedź. — A snem to także być nie może, gdyż ciągle jestem przecież w tym dole z Zoriasem i wciąż tak samo głodna. W takim razie..." — i Bindka rozpłakała się, tak samo jak ja wczoraj, po stwierdzeniu śmierci czikorów z mojej „rodziny". Co zaś pomyślał sobie o tym wszystkim Zorin, tego się nigdy dokładnie nie dowiedziałem. Powtórzył tylko po moich ostatnich słowach: — Od samobójstwa?.. Więc i kuloniki?!.. Ale dlaczego, dlaczego?!! — ostatnie słowa wręcz wykrzyczał. — Siła uczucia, Zorin — odrzekłem. — Przywiązanie na śmierć i życie. Czytałem o tym w książce. — Czytałem? Więc ty... ty umiesz czytać, Kondias? — Zorin nie mógł uwierzyć. — To łatwiejsze, niż ci się zdaje, Zorin — zapewniłem go. — Trzeba tylko w jakiś sposób przełamać psychiczną barierę kompleksu niższości kuloników względem czikorów... — Co to znaczy? — nie zrozumiał Zorin. — Później wam powiem — odrzekłem krótko i kontynuowałem: — ...a kiedy się tę barierę przełamie — już znacznie łatwiej, l właśnie przykład bohatera książki Giorgi-Wallisa „Inwazja z Rohanu", Molia-ra Wandurosa, bardzo mi pomógł, kiedy zbudziłem się nagle wśród trupów. — Więc ty spałeś w czasie katastrofy? — spytał Zorin. — Spałem — potwierdziłem. — Gdybym nie spał i widział całą tragedię, na pewno rzuciłbym się dobrowolnie na źródło hipnozy i też bym zginął. 103 — Hipnozy? — powtórzył pytająco Zorin. — Tak, hipnozy. Nie wiecie, co to takiego? — spytałem. — Mniej więcej wiem, ale co to ma wspólnego ze śmiercią cziko-rów? — spytał Zorin — I... i przecież... jeśli oni zginęli, to... to i my tutaj umrzemy z głodu... — Zorin także z trudem powstrzymywał płacz. Wyglądało na to, że dopiero teraz uświadomił sobie całą beznadziejność położenia swojego i Bindki. — Nie wiem — odrzekłem. — Na razie posłuchajcie mojej historii, a potem może uda mi się coś jeszcze wymyślić. Zacząłem im opowiadać o swoich wczorajszych dochodzeniach i o dzisiejszej wędrówce. Gdy padło imię Radika, kokot zaszczekał z niecierpliwością, jakby dając znać o swoim istnieniu. Zapomniałem o nim, przyznaję. A przecież to właśnie on „powiedział" mi przed chwilą o Bindce i Zorinie i... Doznałem nagle jednak olśnienia. Radikl Przecież tylko on jeden może ich uratować! Ale on nie myśli, nie orientuje się w sytuacji, nie wie, co ma robić... Jakby mu to przekazać? — Kondias, dlaczego tak nagle przerwałeś? — spytał Zorin, bo rzeczywiście przerwałem w pół słowa, tak nagle przyszedł mi na myśl ten pomysł. — Bo... bo... — zająknąłem się z przejęcia. — Bo wydaje mi się, że znalazłem sposób, żeby was wydostać z tego dołu. — Bez czikorów? — spytała zaskoczona Bindka. — Tak. Później skończę. Teraz muszę na chwilę was opuścić, żeby coś sprawdzić. Powiedzcie mi jeszcze tylko, czy daleko jest łagodne zejście na łąkę, dostępne dla mnie w drodze powrotnej na górę? — Jakieś trzysta gardów stąd, obok samotnej olbiny. Widzisz ją, Kondias? Tylko bardzo uważaj, bo prawie cała ta łąka to jedno wielkie grzęzawisko. Tylko na skraju jest sucho — ostrzegł mnie Zorin. —. To mi wystarczy — i po chwili już byłem na łące. Ściana grobli i tu była prawie pionowa, tak że Radik, chcąc zejść ze mną, miał do wyboru: albo skok z wysokości około dziewięciu gardów, albo szukanie nieco pochyłego zejścia. Wybrał skok, co bardzo mnie ucieszyło, i wylądował szczęśliwie na wszystkich sześciu łapach. Zawołałem, zbliżając pyszczek do ściany grobli: — Bindka, Zorin, słyszycie mnie? — Gdzie jesteś, Kondias? — usłyszałem głos Zorina. — Po drugiej stronie grobli. 104 — I co? — spytał Zorin. — Wiesz już wszystko, Kondias? — Tak — odrzekłem. — Wszystko, co chciałem wiedzieć. Zaraz wrócę na górę;. W drodze powrotnej podjąłem ryzykowną, ale mimo wszystko dającą najwięcej szans powodzenia, decyzję: postanowiłem, że wpadnę do dołu razem z Radikiem, zmuszając go w ten sposób do przekopania tunelu przez groblę, przez który wszyscy wydostaniemy się na wolność. Dwa gardy? Cóż to dla Radika? Czytałem o kokotach, które umiały przebić się przez warstwę ziemi grubości kilkunastu gardów. Tylko czy zechce skoczyć ze mną i teraz? Wróciłem po cichu, chcąc wpaść do dołu niespodzianie, lecz w ostatniej chwili zmieniłem zamiar. Nie wolno przecież było narażać ich obojga, a zwłaszcza Bindki, która była już i tak bardzo wyczerpana fizycznie i psychicznie, na jeszcze jeden szok, którego mogliby z łatwością dostać, widząc mnie w dole, ale nie wiedząc, że ja wpadam tam celowo — na pewno pomyśleliby, że to koniec dopiero co obudzonych nadziei na ocalenie. Powiedziałem im więc o wszystkim, po czym spadłem w dół z okrzykiem; następne kilka czari były dla nas niesamowitą próbą nerwów. Wszyscy troje jak urzeczeni wpatrywaliśmy się w Radika. Kokot stał chwilę na górze nieruchomo, potem cofnął się o pół kroku, jakby się zawahał... . Skoczy czy nie? Gdybyśmy mogli mu przekazać, czego od niego chcemy... — Radik! — wykrztusiłem z trudem. Słowa nie chciały przejść przez ściśnięte gardło. Jeszcze dwie, jeszcze jedna czari napięcia. Ujrzałem wreszcie, jak Radik się pręży i... Skoczył! Ułamek czari niezwykłej ulgi — i nagle ciężkie uderzente. Zabolało, aż gwiazdy stanęły mi w oczach. Radik spadł prosto na mnie. Gdybym był czikorem, w najlepszym wypadku doznałbym poważnych potłuczeń, a najprawdopodobniej połamałbym sobie kilka kości przy tym zderzeniu z ważącym prawie tyle, co dorosły czikor koko-tem. Ponieważ jednak jestem kulonikiem, dlatego nic mi się nie stało, tylko bardzo mnie zabolało uderzenie i na moment dech mi zaparło. Ale szybko powróciłem do siebie i pierwszą moją myślą było, czy Radikowi również nic się nie stało po naszym zderzeniu. Przecież dla Bindki i Zorina Radik był teraz ważniejszy nawet ode mnie. 105 Kokot leżał kok) mnie i próbował właśnie wstać. Ale tylna część jego ciała nie chciała się poddać, była bezwładna... „Czyżby złamał sobie fortalion? — pomyślałem ze zgrozą. — Jeśli tak, to koniec z nami". Usłyszałem cichutko wypowiedziane przez Zorina jedno jedyne słowo: — Koniec. — Koniec... — powtórzyłem jak echo. Bindka i Zorin zaczęli płakać. Tak, to był koniec... Straszliwy, żałosny koniec wszystkich naszych marzeń, koniec dopiero co obudzonych nadziei. Spadłem do tego dołu z Radikiem, a on... Patrzyłem na niego, zupełnie załamany, l nagle zobaczyłem jakby lekkie poruszenie jego tylnych łap. Myślałem początkowo, że mi się wydaje, ale nie! Drgania powtarzały się, coraz wyraźniejsze, i wreszcie Radik — tak, teraz już na pewno! — poruszył jedna łapa, potem drugą i trzecią. Czyżby więc to nie byto złamanie fortalionu? No jasne, jak mogłem zapomnieć! Rok temu podobną przygodę miał przecież pan Duli, kiedy spadł z san-diosu. Kupił sobie nowy sandios, ponieważ stary to był już klibor, nie nadający się prawie do użytku. Ale właśnie ten jeden sandios wskutek jakiejś pomyłki robotnika, nie zauważonej — co się bardzo rzadko zdarzało—przez kontrolera fabrycznego, miał źle wyważony środek ciężkości. Kiedy ojciec Kumiasa wracał na nim do domu, jeszcze w Bikordzie runął wraz z sandiosem na ziemię i wyobrażam sobie, jak musiał być przerażony, kiedy nie mógł wstać. Przez pierwszych kilka nuri nie mógł w ogóle poruszyć nogami, był pewny, że złamał sobie fortalion. Kilku przechodzących obok czikorów zaniosło go na pobliską ławkę, po chwili jeden z nich zatrzymał dorożkę, która zawiozła ojca Kumiasa do szpitala, l właśnie wtedy pan Duli zaczął stopniowo-odzyskiwać władzę w nogach. Do dorożki trzeba go było jeszcze wprawdzie wnieść, lecz gdy z niej wysiadał, mógł już chodzić, chociaż z trudem, podtrzymywamy przez paru czikorów. Lekarz nie stwierdził żadnego złamania, a tylko silne uderzenie, połączone z szokiem powypadkowym. Powiedział, że wystarczy, by pan Duli parę dni poleżał w łóżku, a wszystko minie bez śladu. Kiedy pan Duli powrócił do domu, mógł już nawet sam chodzić, chociaż bardzo powoli, a kiedy wstał wieczorem do łazienki, wprawdzie porządnie go jeszcze bolało, ale chodził już całkiem sprawnie. A po trzech dniach od tej przygody — pracował już normalnie na łące. „Czyżby coś takiego miało się teraz stać z Radikiem?" — pomyślałem. Na to 106 wyglądało, ale Bindka i Zorin jeszcze tego nie dostrzegli i wciąż płakali. . — A jednak to nie koniec! — zawołałem, jak mogłem najgłośniej i najradośniej. Dopiero po chwili okrzyk mój dotarł do Zorina, który powoli zwrócił się ku mnie i powiedział, tłumiąc z trudem płacz: — Daj spokój, Kondias. Coś ty tam jeszcze wymyślił? — Ja? Nic. Ale patrzcie na Radika! Patrzcie!! — wrzasnąłem. Kokot wykonywał już zupełnie wyraźne ruchy łapami. — Czyżby to nie?.. — zaczai Zorin, jakby nie dowierzając własnym oczom. — Tak, Zorin — odrzekłem. — To tylko mocne uderzenie. Przed rokiem podobny wypadek miał jeden z naszych sąsiadów, pan Duli i już po paru kori normalnie chodził... — chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale Zorin już mnie nie słuchał. Zawołał do Bindki, która wciąż jeszcze płakała: — Bindka! Bindka, nie płacz! Mamy jeszcze szansę! Bindka! Zmiana sytuacji bardzo powoli dotarła do świadomości Bindki. Ona sama, oczywiście, nie może tego wszystkiego pamiętać, ale ja obserwowałem ją dokładnie i mogę to z całą pewnością powiedzieć. Dopiero po dobrych paru nuri zrozumiała, co się stało, gdyż stopniowo się uspokoiła, pizestała płakać i po chwili usnęła. Zorin chciał ją obudzić, ale mu to wyperswadowałem. Bindka musiała spać, gdyż była bardzo wyczerpana tymi ciągłymi przeskokami od nadziei do zwątpienia i rozpaczy, i na odwrót Zorin to wszystko jakoś łatwiej znosił, lecz ona... Nie, nie wolno było jej budzić. Zresztą po co? Przecież i my jeszcze tylko trochę porozmawiamy i również pójdziemy spać. Zorin, kiedy to wszystko usłyszał, powiedział do mnie z uznaniem: — Kondias, skąd ty się na tym wszystkim znasz? — Bo umiem czytać, Zorin — odrzekłem. — A to wiele znaczy. — Nauczysz nas? — Najpierw musimy się stąd wydostać. — Jeśli my się stad wydostaniemy, Kondias — powiedział Zorin z niezwykłym przejęciem — to... to tylko dzięki tobie. — Nie tytko. Również dzięki niemu — wskazałem skromnie macką na Radika, który dokonywał wciąż nowych prób wstania. Wprawdzie ciągle się jeszcze przewracał, ale widać było, że już za kilka kori będzie normalnie chodziT. — To prawda, Kondias — przyznał Zorin — ale co by on zrobił bez ciebie? — A cóż ja bym zrobił bez niego? — odparłem zaraz. — Poza tym to on was odkrył, a nie ja. — Jak to było? — spytał Zorin. Opowiedziałem mu o wszystkim, kończąc słowami: — No i teraz jestem zupełnie pewien, że gdyby nie Radik, to bym was nie odnalazł. Ale jak wyście się dostali do tego dołu? Bo, nie wiem, czy ty to sobie uświadamiasz, Zorin, ale gdybyście tu nie wpadli, już byłoby po was. Bardzo wątpię, czy gdybyście widzieli katastrofę czikorów, udałoby się wam przeżyć. — Co?! — zaskoczyłem Zorina zupełnie takim postawieniem sprawy. Spojrzał na mnie zdumiony. — To, co słyszysz, Zorin — odrzekłem po prostu. — Ten dół uratował wam życie. — A tak, prawda!... — dotarło to wreszcie do Zorina. — Mieliśmy szczęście! A tak klęliśmy tę dziurę. Jak to nigdy nie wiadomo, co - kogo może uratować! — „Not kał omtis kirusa, hot bi an toliu not szusar" — zacytowałem popularną sentencję. — Właśnie — zgodził się Zorin i zaczął opowiadać o sobie i o Bin-dce. Nie umiał jednak dobrze opowiadać, gdyż mówił bardzo rozwlekle, koncentrując się na wielu nieistotnych drobiazgach, pomijając zaś ważne szczegóły. Nie będę więc nawet streszczał jego historii, podam tylko kilka najważniejszych faktów: Ani Zorin, ani Bindka nie urodzili się w Ramondzie. Zorin urodził się w Tarubos, gdzieś podobno nawet niezbyt daleko, ale on sam nie wiedział, gdzie to jest. Został zabrany do Ramondy przez Bolandę Antimuz, której dzieci, gdy przeczytała im raz o kulonikach, taje ją o to prosiły, że nie mogła im odmówić. Podobnie jak ja w chwili mojego przybycia do Bomanów, tak i on nie miał wtedy jeszcze dwu lat. Przez cały rok był jedynym kulonikiem w Ramondzie, aż przyjechał do Bolandy Antimuz jej wuj, Malaj Zolltan, nazywany powszechnie w Ramondzie „dziadzio Milias". Niedawno przeszedł na emeryturę i powrócił w rodzinne strony, przywożąc ze sobą Bindkę. Życie obojga płynęło jednostajnie, „przygody", opowiadane mi tak szczegółowo przez Zorina były raczej ich zabawami z dziećmi z Ramondy, żadna z nich nie zasługuje nawet na wzmiankę, l dopiero wczoraj... 108 Zorin pochwalił mi się, że raz już mu się udało „przeskoczyć" ten ponad dziewięciogardowy dół. Było to kilka dni temu i wtedy akurat nie było z nimi Bindki, tylko trójka dzieci Bolandy Antimuz — Wini-dias, Tornias i Kasiuszka. — A ile razy wcześniej tu wpadłeś? — nie mogłem powstrzymać się od zadania mu tego złośliwego pytania. — Raz — odrzekł z miną, która nawet w tych okolicznościach mogła mnie rozśmieszyć. — Ale to było dawno. W zeszłym roku. l to przy dzieciach. — Przestań się usprawiedliwiać, Zorin. Wiem dobrze, co mi dalej powiesz. Chciałeś się dzisiaj pochwalić przed Bindką, ale ci nie wyszło... — Niewiele brakowało, Kondias... —wpadł mi Zorin w słowo. — „Niewiele brakowało" — przerwałem mu, przedrzeźniając go ironicznie. — Tak się bardzo często mówi, kiedy coś nie wyjdzie. Ulubione powiedzonko Sigurda. Jemu też często „niewiele brakowało". Znam się na tym. — Ale kiedy mi naprawdę niewiele... — ...brakowało — dokończyłem za niego tym smym ironicznym tonem, lecz zaraz spoważniałem: — No dobrze, powiedzmy. Ale na twoje szczęście brakowało. Gdyby ci nie brakowało, już byś nie żył. — Więc o co ci chodzi, Kondias? — Żebyś mi się tu nie chwalił, zupełnie niepotrzebnie. Co mnie to obchodzi, ile ci brakowało? A Bindką? Ona też próbowała „skakać", czy co? — Nie, ale na tej grSbli tak jakoś zakręciła się jej macka, że za późno zmieniła kierunek i spadła za mną. — Bywa — mruknąłem. Sam miałem kiedyś podobną przygodę, tyle, że działo się to na oczach wszystkich. — A teraz zobaczymy, co z Radikiem i spróbujmy już chyba pójść spać. Ty jesteś przecież bardzo głodny, a ja zmęczony swoimi wczorajszymi przeżyciami, po których długo nie mogłem zasnąć, a potem moją dzisiejszą piętna-stókindolową wędrówką. Radik! — zawołałem na kokota. Okazało się, że Radik może się już poruszać, chociaż chodzi jeszcze bardzo powoli. „Przez noc odzyska pełną sprawność" — pomyślałem spokojnie. Zrobiło się nieco ciemniej. Ściany dołu rzucały na nas coraz dłuższe cienie. Po zachodniej stronie nieba nawet z dołu widać było skrawek czerwonej łuny zachodzącego Zolu. 109 „Kończy się dzień — pomyślałem, zamierając w bezruchu przy jednej ze ścian dołu. — Pierwszy dzień po klęsce... Pierwszy dzień Nowego, Nieznanego Życia. Kto będzie je tworzyć? Czy my, kutoniki — Bindka, Zorin i ja, czy ci tajemniczy agresorzy z kosmosu? Czy pozostawią nas w spokoju, a jeśli tak, to co będziemy robili? Jesteśmy teraz przecież jedynymi istotami rozumnymi na Czikerii — ale co nam to daje? Niewiele. Nie mamy rak, a naszymi mackami nie zbudujemy nic. Więc co nam z rozumu?.." Nie znalazłem chwilowo na to pytanie innej odpowiedzi, oprócz tej jednej: „A może, o ile nam się da spokój, za kilkaset tysięcy lat ewolucja odda nam to, co kiedyś zabrała? Może u naszych dalekich potomków rozwiną się jakieś ręce — czy coś w tym rodzaju — i oni, dzięki nam, wybudują na nowo Czikerię? Na razie nie odegramy tu żadnej roli, lecz wówczas?.." Później sam oceniałem tą odpowiedź jako jedną wielką bzdurę. Bo po pierwsze, taka ewolucja Ruloników byłaby zupełnie nieprawdopodobna; po drugie, żyjąc samotnie, bez czikorów, w ciągu kilku pokoleń nasi potomkowie staliby się z powrotem zupełnymi zwierzę-. tami; i wreszcie po trzecie, najważniejsze, agresorzy kosmiczni nie po to niszczyli całą cywilizację czikorów, żeby nas teraz zostawić w spokoju. Męczyło mnie jednak pytanie: w jakim celu się uratowaliśmy? — dlategt) i w takiej sytuacji potrafiłem myśleć o sprawach tak pozornie od niej dalekich. „Na razie nie odegramy tu żadnej roli..." — powtórzyłem myśli. Czyż mogłem wtedy przypuszczać, że jednak odegramy, i to jaką!?.. Musiałem chyba w zamyśleniu mruknąć ćbś głośno, gdyż Zorin spytał mnie nagle: — Coś ty powiedział, Kondias? — Nic — odrzekłem. — Dobranoc, Zorin. — Dobranoc, Kondias. Znów zrobiło się ciemniej. W gasnącym świetle wieczoru rozejrzałem się jeszcze raz wokoło. Spojrzenie swoje nieco dłużej zatrzymałem na Radiku. Kokot wykonywał trochę dziwne ruchy łapami, wciąż się obracał, przewracał, przekręcał — wyglądało, jakby instynkt kazał mu się „gimnastykować". Czasem wydawał jakiś niski, gardłowy skowyt — zapewne porządnie go jeszcze bolało po naszym zderzeniu. Byłem jednak już o niego spokojny. Ostatnie swoje spojrzenie tego wieczoru poświęciłem jadnak Bin-dce. Myślałem o jej stanie, o tym, że trzeba z nią będzie jutro bardzo 110 T ostrożnie postępować, żeby jak najpóźniej zobaczyła trupy. Byłem ciekawy, czy „Nnia trupów" przechodzi przez Ramondę. l jeszcze chyba o czymś myślałem, czego nie zapamiętałem, w każdym razie zasnąłem, zanim jeszcze zrobiło się zupełnie ciemno. Nigdy tak wcześnie nie zasypiałem, musiałem jednak być rzeczywiście bardzo zmęczony wszystkimi swoimi wczorajszymi i dzisiejszymi przeżyciami. Następnego dnia zbudziłem się oczywiście pierwszy. Kolo mnie leżał Radik, Bindka i Zorin spali w drugim rogu dołu. W dole było jeszcze wprawdzie dość ciemno, ale górą przedostawało się już jasne światło dnia Dzień znowu zapowiadał się piękny — w wycinku błękitnego nieba nie widziałem ani jednej chmurki, nie było to jednak dla nas takie ważne. Najważniejszą dla nas sprawą było teraz, oczywiście, wydostanie się z tego dołu, który wprawdzie uratował Bindkę i Zorina przed niechybną, samobójczą śmiercią, ale teraz był dla nas więzieniem, wieżą głodową. — Radik! — zawołałem cichutko. Kokot zerwał się ze snu tak ostrym i sprężystym ruchem, że rozproszył tym resztki moich obaw co do jego sprawności po wczoraiszym zderzeniu ze mną. Zaszczekał krótko i przekrzywił zabawnie głowę w moją stronę, jakby zapytywał mnie, co będziemy teraz robili. — Powinieneś sam wiedzieć, Radik — powiedziałem do niego — ale jeśU muszę ci to powiedzieć — proszę bardzo. Wiem, że nie rozumiesz moich słów, ate i tak będziesz to musiał zrobić prędzej czy później. Przecież i ty się chyba nie wydostaniesz po pionowych ścianach tej studni... — z tymi słowami przytoczyłem się do bariery, dotknąłem jej macka, następnie cofnąłem się o gard czy dwa i dość mocno, ale ostrożnie, żeby za bardzo nie zabolało, uderzyłem w nią całym ciałem, po czym znów zwróciłem się do Radika i kontynuowałem: — No, Radik, teraz kolej na ciebie. Od ciebie zależy los nas wszystkich. Kop więc, mój kokotku, kop — i odsunąłem się na bok, robiąc mu miejsce przy grobli. Radik spojrzał na miejsce, w którym byłem przed chwilą, po czym przysiadł, rozejrzał się po krawędziach dołu, jakby oceniając ich odległość, cofnął się o krok i nagle — wyskoczył w górę. Próba ta jednak do niczego nie doprowadziła Uderzył nosem w groblę niewiele powyżej polowy jej wysokości. Kiedy teraz spojrzał na mnie, w jego oczach dostrzegłem niemy wyrzut Zrobiło mi się głupio. 111 — Zadałem ci ciężką pracę, co, kokotku? — powiedziałem. — No trudno, Radik. Nie gniewaj się na mnie, musiałem to zrobić. Zresztą sam sobie też jesteś trochę winien — nie trzeba było wczoraj skakać za mną — mówiąc to jednak aż się wzdrygnąłem na myśl, co by się z nami stało, gdyby nie skoczył — lecz skoro już tu jesteś, musisz wykonać przekop, gdyż inaczej się stąd nie wydostaniemy — ani my, ani ty. Radik po jeszcze jednej daremnej próbie skoku machnął zrezygnowany ogonem, podbiegł do bariery i zaczął ją rozdzierać, kopać wszystkimi trzema przednimi łapami z taką furią, jakiej nigdy bym się po nim nie spodziewał. Odetchnąłem z ulgą. Kamyki i grudki ziemi' zaczęły latać po całym dole, co zaraz zbudziło Bindkę i Zorina. Bindka zapytała: — Co to jest? Co się tu dzieje? — Radik pracuje — odrzekłem. — Jaki Radik? Gdzie ja jestem? Gdzie Windias i Kasiuszka? — Nie ma ich tutaj — odrzekł Zorin. — Tylko ja i Kondias. — Kondias?:. Kondias?.. — powtórzyła pytająco Bindka, jakby nie mogąc sobie z niczym skojarzyć mojego imienia, ale nagle zawołała: — Więc wciąż jesteśmy w tym dole? — Tak, lecz chyba już niedługo się z niego wydostaniemy, dzięki Radikowi — powiedzieliśmy obaj z Zorinem prawie jednocześnie. — Jak to? — spytała Bindka. — Przecież on... wczoraj... — Nic mu się nie stało — przerwałem. — Tylko się trochę potłukł. Bindka umilkła. Nawet ta krótka rozmowa była już dla niej wysiłkiem. Zapadła w jakiś stan apatii, co było dowodem dużego wyczerpania, tak fizycznego, jak i psychicznego. Nawet bliska perspektywa wolności nie wywoływała u niej radości. „Trudno jej się dziwić — pomyślałem. — Jeśli coś tu jest dziwne, to już raczej wytrzymałość Zorina, który zniósł zupełnie nieźle całą wczorajszą huśtawkę nastrojów". Próbowałem z nim o czymś rozmawiać, lecz obaj myśleliśmy tylko o Bindce, Radiku i bliskiej wolności, i rozmowa się nie kleiła. Wkrótce umilkliśmy zupełnie i leżeliśmy prawie bez ruchu pod przeciwną ścianą dołu, zwróceni do niej przodem, strząsając tylko z siebie spadające na nas kamyki i grudki ziemi. Baliśmy się nawet odwrócić przodem do Radika, aby nam oczu nie zaprószyło. Nie wiem, ile czasu minęło, zanim Radik zdecydował się odpo- 112' cząć. Według mojego „odczucia" mogło to być ze dwie kori, ale zapewne było to mniej, gdyż wiadomo, jak bardzo dłuży się czas w takich warunkach. W każdym razie deszcz grudek i kamyków przestał na nas padać i mogliśmy się wreszcie odwrócić i zobaczyć, ile też Radik zrobił. Zobaczyliśmy w grobli dziurę o głębokości już chyba około garda i przekroju koła o średnicy około siedmiu rostardów — w sam raz tyle, żebym się tam zmieścił. Na szczęście byłem jeszcze bardzo młody, miałem dopiero siedem lat, a Ruloniki dorastają w wieku lat dziewięciu. Zorin był w tym samym wieku, co ja, ale trochę mniejszy, Bindka zaś — najmłodsza i najmniejsza z nas trojga — dopiero przed miesiącem skończyła sześć lat. Kokot leżał i odpoczywał dość długo, chyba z pół kori. Zorin bardzo się tym niecierpliwił, ale powiedziałem mu, aby czekał spokojnie, bo jednak dla Radika to musiał być duży wysiłek, po którym trzeba odpocząć. Pozostawiłem Radikowi całkowitą swobodę, wiedząc dobrze, że sam sobie wyznaczy najwłaściwsze tempo pracy, l rzeczywiście, po tym dość długim odpoczynku Radik zupełnie sam, bez żadnej zachęty z naszej strony, wziął się na nowo do przerwanej roboty. Tylko, że teraz kopał już spokojnie, bez całej tej furii, jaka uprzednio go cechowała. „Ale może to i lepiej" — pomyślałem, wracając na swoje dawne miejsce pod przeciwną ścianę dołu. l znów długo leżeliśmy w milczeniu i prawie nieruchomo pod deszczem grudek i kamyków. Czas, dzielący nas od wolności, dłużył nam się niemiłosiernie. Nie mogłem myśleć o niczym innym, jak tylko o pracy Radika i o wolności, czekającej na nas za tą groblą z ziemi. Była to najdłuższa kori w całym moim dotychczasowym życiu. Zorin zapewne również myślał tylko o tym, a Bindka... nie wiem. Możliwe, że nie myślała o niczym, zważywszy na jej stan fizyczny i psychiczny, lecz jeśli już mimo wszystko o czymś myślała, to na pewno również o tym samym, choć rzadkie były u niej w ciągu tej kori przebłyski pełnej świadomości. Wydawało nam się, że całe wieki minęły, zanim deszcz grudek zrzedł, po czym niemal ustał. Po chwili usłyszeliśmy dość dziwny odgłos, jakby świst z cichym klapnięciem. „Nareszcie" — pomyślałem i odwróciłem się. Lecz Radik jeszcze nie skończył, chociaż już się przebijał i z zewnątrz widać było jego pracę. Poszerzał niewielki na razie otwór na wylot grobli. Minęło jeszcze parę nuri i w końcu Radik wyskoczył ze zrobionego przez siebie otworu na zewnątrz, a jego wesołe poszczekiwanie, jak- 113 by do nas mówił: „Droga wolna. Możecie wychodzić" — wydało mi się wówczas najpiękniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Byliśmy więc wolni! Co za ulga i radość! Zrozumiałem wówczas, jak musieli się czuć bohaterowie opowiadań z książki Lusila Myster-Kumona „Gwiazda wolności" — więźniowie okresu „wielkiej polityki", uczestnicy kilkunastu najśmielszych i najsłynniejszych, choć nie zawsze kończących się powodzeniem, ucieczek z ówczesnych więzień. Pornysjałem, że nasze wydostanie się z tego dołu jest już zapewne ostatnią rozumną ucieczką w historii Czikerii oraz, że gdyby Kumon żył jeszcze, miałby materiał na nowe opowiadanie. — Kto pierwszy, Kondias? — usłyszałem pytanie Zorina, które przerwało mi moje książkowe medytacje. — Ty — odrzekłem, l pamiętaj, Zorin, żebyś zawołał zaraz Bin-dkę. Bo ona sama, z własnej inicjatywy, chyba nie wyjdzie — sam widziałeś, jak obojętnie przyjęła wiadomość o tym, że już jesteśmy wolni. Ja wyjdę ostatni. Z Bindką rzeczywiście były kłopoty. Podana jej uprzednio przez nas wiadomość o wolności nie wywołała z jej strony żadnej reakcji. Patrzyła na nas wprawdzie przytomnie, lecz chyba nie w pełni świadomie. Gdy Zorin wydostał się szczęśliwie na zewnątrz i zaczął ją wołać, usłuchała go dopiero po dłuższej chwili i powoli, z ociąganiem, jakby mechanicznie, ruszyła w kierunku dziury. Nagle spostrzegłem w jej oczach błysk zrozumienia, przyspieszyła swój ruch, ale kiedy wytoczyła się na zewnątrz, znów się zatrzymała, tylko chwilami, w jakichś przebłyskach świadomości, dając wyraz swej radości z powodu uwolnienia. „Niedobrze z nią — pomyślałem. — Musi się jak najszybciej najeść i wyspać". Tymczasem i ja wytoczyłem się na zewnątrz. Miałem po drodze niewielkie trudności i nawet porządnie się zdenerwowałem, że dziura może być dla mnie za mała, ale szczęśliwie przecisnąłem się przez to „ucho igielne". Dopiero na zewnątrz odczułem w pełni całą radość wolności. Mimo wszystko, przebywałem jednak w tym dole znacznie krócej od Bindki i Zorina, poza tym dostałem się tam właściwie z własnej woli. Dlatego, nie szalałem tak bardzo jak on. Zorin zaczął coś krzyczeć, zupełnie dla mnie niezrozumiale, rzucił się wzdłuż zbocza najpierw w jednym kierunku, potem w drugim, w końcu skręcił na łąkę... „Ugrzęźnie" — pomyślałem przerażony, ale on zatrzymał się nagle 114 i zawrócił. Zdaje się, że otrzeźwiło go już pierwsze zetkniecie z wilgocią podmokłej łąki. Tymczasem ja zatrzymałem się przy Radiku. Jego piękna, pomarańczowa sierść była teraz prawie zupełnie czarna, z liliowymi plamami od krwawych, drobnych, ale dość licznych, zadrapań i skaleczeń. Niektóre pazury u przednich łap miał zupełnie zdarte, był bardzo zmęczony, lecz mimo to szczekał z zadowoleniem, więcej nawet, powiedziałbym, że w jego glosie brzmiała nuta przekory. Jakby mówił do grobli: „A widzisz, widzisz, dałem sobie z tobą radę! Ciężko mi było i jestem teraz strasznie zmęczony, ale dałem radę! A widzisz!'' Choć może to nieco dziecinne, chciałem mu jakoś za wszystko podziękować, zdołałem jednak tylko zacząć: — Radik, kokotku kochany... Po dłuższej chwili zbliżył się do nas Zbrin, który już ochłonął z pierwszej, najbardziej szalonej radości. Teraz i on ze wzruszeniem spojrzał na Radika. Widać było, że stara się ukryć swój stan, że się go wstydzi — nie wiem, czy przede mną, czy przed sobą samym. Ja się o to nawet nie próbowałem starać, uważałem bowiem, że nie ma się tu czego wstydzić, a poza tym — przed kim? ByHsmy sami, w tej chwili praktycznie tylko we dwójkę, gdyż Radik, choć ficzył się jako bohater, nie liczył się zupełnie jako świadek, a Bindka?.. Kiedy opadło ze mnie wzruszenie, rozejrzałem się za nią. l ona też się chwilami cieszyła, choć daleko jej było do mojej radości, nie mówiąc już o Zorinie. Przeważnie jednak tkwiła nieruchomo albo toczyła się gdzieś przed siebie, powoli i bezmyślnie. W jednym z takich momentów tylko szybki ruch Zorina, który zagrodził jej drogę, uratował ją prawdopodobnie przed ugrzęźniętiem na podmokłej łące. — l co teraz, Kondias? — zapytał Zorin, kiedy obaj się już dosyć nacieszyliśmy. — Nigdy tu wcześniej nie byłem — powiedziałem. — Nie znam zupełnie tych terenów. Ty je znasz, więc będziesz tu moim przewodnikiem. — Gdzie mam cię więc zaprowadzić, Kondias? Do Ramondy? — Tak. Ty prowadź, a ja będę z tyłu ubezpieczał Bindkę. Bo ona jest w takim stanie, że z nią się wszystko może zdarzyć. Sam widziałeś, co było przed chwilą. — Dobrze, że zdążyłem — mruknął Zorin. — Chodźmy więc już. Bindka! — zawołał na nią, a ona powoli, jakby mechanicznie, ruszyła za nim, a za nią ja z nieodłącznym Radiłtiem. 115 Kawałek toczyliśmy się dotem wzdłuż zbocza, później, koło samotnej olbiny wydostaliśmy się na górę, skręcając na południe, a później na południowy wschód, cały czas skrajem wertepów. Koło kilku drzew garusty skręciliśmy znów ku południowi, ścieżka zaczęła powoli schodzić w dół, aż doprowadziła nas do pierwszych'domów wioski. Ramonda była pusta. Nie leżała więc na szczęście na szlaku źródła hipnozy, poza tym była ona wioską bardzo zwartą, gdyż położona była w niewielkiej kotlinie, otoczonej zewsząd wzgórzami, które zasłaniały widoczność. Przez otwarte drzwi dostaliśmy się do środka pierwszego domu. Niestety, tu na stole nie było obrusa, tylko cerata, i to przybita do stołu od spodu. Widać już było ślady urzędowania ramoli czy luksorów, ale sporo jedzenia tam chyba jeszcze pozostało, gdyż Radik wskoczył na ławę i wziął się do jedzenia resztek z przedwczorajszego obiadu czikorów. Ja z Zorinem może byśmy i „wskoczyli" na tę ławę również, ale musielibyśmy się jeszcze z niej dostać na stół, a na ławie nie było miejsca na odpowiednie „rozpędzenie się"; dlatego musieliśmy udać się gdzie indziej. W kilku następnych domach nic nie znaleźliśmy — obiad został już zjedzony bądź przez czikorów, bądź przez ich zwierzęta; dopiero w siódmym czy ósmym z kolei domu mogliśmy się wreszcie porządnie najeść. Bałem się, że Bindkę trzeba będzie jakoś zmuszać do jedzenia, na szczęście okazało się to niepotrzebne — sam zapach żywności przywrócił je[ znaczną część sił. Zjadła sporo, a zaraz po jedzeniu zasnęła. Spytałem wówczas Zorina: — Zorin, ty nie jesteś zmęczony? — Trochę jestem — odrzekł Zorin — a ty, Kondias? Zupełnie nie byłem zmęczony. Zaproponowałem mu: — No to teraz pośpij sobie trochę, Zorin, a za jakąś kori czy dwie zbudzę cię i wtedy ty przypilnujesz Bindki, a ja sprawdzę, gdzie tu jest najbliższa „linia trupów", dobrze? Zorin zgodził się i zasnął. Obok na stoliku leżały jakieś gazety i książka. Przewróciłem stolik, chcąc poczytać gazetę. Spadła do góry stroną spdhową. „Kto zdobędzie mistrzostwo świata w dostali — Fugat czy Rusllan" — głosił wielki tytuł. „Ani Fugat, ani Rusllan, ani nikt inny" — pomyślałem i przewróciłem kartkę. Wiadomogci ze świata... Susza w Tapsylu, Windar Holik w tych a tych dniach złoży wizytę w Kortali... „Nie złoży — pomyślałem — nie ma już ani jego, ani Kortalczyków. Nie ma nikogo, nikogo! Wszystkie te informacje, 116 wszystkie większe i mniejsze sprawy Czikorów straciły już wszelki sens. Jakby to byty wieści z innego świata..." Zrezygnowany, odsunąłem macką gazetę. Skierowałem spojrzenie na swoich towarzyszy. Oboje spokojnie,spali. „Uwolniłem was z dołu — pomyślałem — ale co dalej? Co dalej?! Jesteśmy wprawdzie wolni, ale zagubieni wśród ruin cywilizacji... Cóż to za >wolnóśćbogowie z Ligos«?" — pomyślałam. A jeśli oni rzeczywiście wyglądają tak samo lub prawie tak samo? „Nie sądź z pozorów, Heleno — odpowiedziałam sobie od razu. — Skąd możesz wiedzieć, co on ma w głowie?" Zabraliśmy się oboje do roboty. Najpierw go zmierzyliśmy i zważyliśmy, później zaczęliśmy go kroić. Selim wyjął z głowy Sidura mózg i 187 zaczął go badać, ja zajęłam się anatomią i fizjologią jego tułowia. W tym samym czasie Lao i Sogar na drugim końcu stołu zajmowali się resztkami zwierzęcia. Niedługo usłyszałam ich zdziwione glosy — Co się stało? — spytałam, podnosząc głowę. — To zwierzę miało identyczny metabolizm jak my i zupełnie odmienny od Sidurów — usłyszałam zaskakującą odpowiedź. — Co takiego?! — krzyknęłam zdumiona. — To co słyszysz, Heleno — odrzekł Selim. — A i ja też czegoś tu nie rozumiem w tym mózgu. Wyraźnie w nim widać spore uwstecz-nienia— puste pola, mniejsza ilość neuronów i tak dalej... Gdyby nie to, miałby budowę mózgu lepszą niż my... — Jaki miałby współczynnik w naszej skali? — przerwał Lao. — Około 223 — odrzekł Selim. — A my „tylko" 214. — Dwieś-cie dwa-dzieś-cia trzy? — powtórzył Lao przeciągle. — To niemożliwe. „Zagadka goni zagadkę" — pomyślałam. — Cóż to za planeta, na której wszystko jest tak niezwykłe!" Nie powiedziałam jednak ani stówa, gdyż nic mądrego nie przychodziło mi na myśl. Selim odpowiedział na uwagę Lao: — A jednak to prawda. Lecz przez te uwstecznienia oni... — Wszyscy? — przerwał Sogar. — A może to szczególny kretyn? — A inni to co? Geniusze? — spytał ironicznie Selim. — Może nie zdają sobie z tego sprawy? — nie ustępował chemik. Przecież i wśród naszych średniowiecznych chłopców... — Wiem, o co ci chodzi, Sogar— przerwał Selim — Ale mówię ci, że to wykluczone. Moje specjalnie dostosowane do ich poziomu testy psychologiczne wykazały, że u żadnego z nich inteligencja nie przekracza stu ganditów — o wiele mniej, niż u naszej Bindki fmniej więcej tyle, co u ziemskich „ucywilizowanych" delfinów. Zresztą świadczy też o tym wiele pośrednich danych, chociażby fakt nie-przyjmowania przez nich wielu, nawet dość podstawowych, wynalazków „bogów z Ligos". A przecież, gdyby nie te uwstecznienia, to przy takim mózgu ich inteligencja byłaby znacznie wyższa od naszej — co najmniej 240 ganditów. l sądzę, że kiedyś była. Ale skąd ten późniejszy powszechny niedorozwój?.. — semantyk rozłożył ręce. — Społeczeństwo debilów... — rzucił Lao. Nie wiem, czy miało to być twierdzenie, czy pytanie, na wszelki wypadek skinęłam twierdząco głową. 188 — A jeszcze to zwierzę — dodał Sogar. — Jakby z innego życia... Nic nie rozumiem. — Więc to dlatego Sidurowie opuścili miasto?! — krzyknęłam równocześnie — Nikos nam je pokazywał z wirokoptera... — Czekaj, czekaj, Heleno! — przerwał Selim. — Więc widziałaś to miasto? Jak ono wyglądało? — Jak nasze miasta sprzed trzystu-czterystu lat. Ale już od kilkudziesięciu lat nikt się o nie nie troszczy — chciałam opowiedzieć o tym dokładniej, lecz Selimowi to wystarczyło. Krzyknął, bardzo zmienionym głosem: — Jesteś pewna?! Skinęłam twierdząco głowa. Zauważyłam, że pobladł. Zaczął gorączkowo myśleć, rzucając słowa i urywki zdań pozornie bez związku: — A więc jednak... Kosmos... Mało zwierząt, zbyt mało... Inny metabolizm... Metan... Stare życie... Kilkadziesiąt, liczmy ponad sto... Zgadza się... A później ten debilizm... Twarz mu się stopniowo zmieniała, dosłownie jakby zobaczył coś przerażającego. Ujrzałam w jego oczach taką zgrozę, że mimo woli cofnęłam się o krok. Cóż on takiego wymyślił?!" — pomyślałam. Lao spytał: — Selim, co ci się stało? Selim wytarł czoło lewą ręką, po czym obie dłonie zacisnął w pięści i zaczai nimi potrząsać, jakby wygrażał komuś nieobecnemu. — A łotry! Łotry! — wysyczał wściekle. — Dobrze wam tak! — Komu?! Kto?! Selim, co się z tobą dzieje?! O czym ty myślisz?! — krzyczeliśmy wszyscy zdumieni. Po chwili Selim powrócił do równowagi. — Przepraszam — powiedział — ale to, co teraz przyszło mi na myśl, jest potworne, choć to jedyna możliwość. Wiecie, kim są ci debile? — No, kim? — spytał Sogar. — To są cofnięci w rozwoju potomkowie „bogów z Ligos", którzy podbili tę planetę jakieś sto do stu dwudziestu lat temu! Wszyscy troje zamarliśmy w bezruchu. W pierwszej chwili chciałam zaprotestować „niemożliwe!", ale nie zdążyłam. Uświadomiłam sobie nagle, z przeraźliwą jasnością, że to rzeczywiście jedyne logiczne wytłumaczenie wszystkich dotychczasowych zagadek planety. Każdy z poznanych dotąd fragmentów łamigłówki skutecznie do nie- 189 go pasował: i martwe miasto — zbudowane rzeczywiście przez agresorów, i zbyt mata ilość gatunków roślin, a zwłaszcza zwierząt — oczywiście przywożono tylko najpotrzebniejsze — i inny metabolizm zwierzęcia, znalezionego przez Lao, i rodzaj opieki „bogów z Li-gos" nad miejscowymi debilami, i — wprawdzie jeszcze niepotwierdzona — identyczność wyglądu obu ras, i wreszcie podbój Czikerii „Tak, to pasuje" — musiałam przyznać, chociaż było to straszne. Wszystko w tym było potworne: i atak na planetę — nie wiadomo tylko, w jakim stadium ewolucji, czy już z rozumem, czy bez — i późniejsza jej straszliwa, choć nieświadoma, zemsta za własne dzieci... — To okropne — wyszeptał w końcu Lao — a najgorsze, że zupełnie pewne. — l ta zemsta planety — dodałam. — Więc ta cała inwazja na nią była bezcelowa. — Właśnie to jest w tym wszystkim najgorsze — podkreślił Selim. — Kiedyś była tu może miejscowa cywilizacja z wielkimi szansami rozwoju, a ci agresorzy tak brutalnie i niepotrzebnie odebrali jej wszystko. A później... — semantyk nie dokończył zdania, wyrażając resztę wymownym ruchem ręki. — Była, albo i nie była — powiedział ostrożnie Sogar. — Chciałbym, żeby jeszcze jej nie było! Chciałbym! — wyszeptał Selim. — Czy sadzisz, że oni mogą nas tutaj zaatakować? — spytał Lao. — Raczej nie — odrzekł Selim. — Chcecie uciekać na Ziemię? — Nie wiem — rozłożyłam ręce. — Ustalimy to na naradzie. — Ja nie odlecę, dopóki się nie upewnię! — oświadczył Selim. — A ja muszę przeprowadzić badania dawnego życia planety. Może ono się jednak jeszcze gdzieś zachowało? — dodał Lao. — Brawo, Lao! — zawołałam. — Zostajemy! — Dobrze. Jeśli większość się zgodzi, to zostaniemy tutaj. Jutro ja polecę — choćby nawet sam! — do tego najbliższego martwego miasta, a ty, Lao, zaczniesz gdzieś w pobliżu rakiety wykopaliska — powiedział Selim. — Ja też się zgadzam — przyłączył się Sogar. — Nie chcę być uznany za tchórza. — Tylko pamiętajcie: żadnych wspólnych spacerów bez zabezpieczenia, takich jak ten wczorajszy — powiedział ostro Selim. — Nie wolno opuszczać „Horsedealera" bez potrzeby i bez zgody Ni-kosa, Patricka lub mojej. 190 — — Jasne! — zgodziliśmy się wszyscy troje równocześnie. Lao i Selim szybko włożyli resztki ciała Sidura do szafy, po czym przebraliśmy się, umyliśmy i wyszliśmy. W mesie zastaliśmy wszystkich, łącznie z grupą Nikosa. — Kiedy wróciliście? — spytał Selim. — Dopiero przed chwilą — odrzekł Nikos. — A wy już skończyliście? — Nie — zaprzeczyłam — skończymy dopiero jutro. Ale mamy już ciekawe wyniki — dodałam, niby to pogodnie. — My też — powiedział Kareł. — O martwym mieście wiecie już chyba wszyscy — Selim kiwnął głową — ale nikt z was nie wie o naszym późniejszym odkryciu na wyspie, z którego ja doprawdy nic nie rozumiem. Nikos, pokaż wszystkim film z wyspy. Nikos zaczął coś kręcić przy kamerze, równocześnie kontynuując wypowiedź Karela: — Widzicie tutejszą roślinność? Ma bardzo dla nas brzydki, buro-zielony kolor i jest wyjątkowo mało zróżnicowana, a jeszcze mniej tu gatunków zwierząt. A oto, co znaleźliśmy na dużej wyspie, o niespełna sto kilometrów od brzegów tego kontynentu i jakieś pięćset stąd — puścił kamerę w ruch. Ujrzałam zupełnie inną łąkę, tak różną od tej, która nas otaczała, jak tylko mogą być odmienne dwie łąki. „Trawa" na niej miała całkiem inny kolor — kolor naszej świeżej, soczystej zieleni. Była ona także znacznie gęściejsza i bujniejsza, z wielką ilością kolorowych kwiatów, lecz za to dużo dziksza — sprawiała wrażenie, jakby już od dawna nikt się nią nie zajmował. Biegało po niej za to sporo różnej wielkości zwierząt — wszystkie posiadały po trzy pary nóg, jak to, które przywieźli Selim i Lao. Nad łąką krążyły całe roje niewielkich owadów oraz polujące na nie czworonogie „ptaszki". W głębi widać byto gęsty, zielony las. Spojrzałam na Selima, semantyk odpowiedział mi spojrzeniem. Zrozumieliśmy się bez jednego słowa. To, co widzieliśmy teraz przed sobą, było właśnie koronnym dowodem agresji na tę planetę, był to obraz jej dawnego życia! Botanik zaczął omawiać dokładnie widziany przez nas na ekranie świat. Mówił o tym, że metabolizm roślin i zwierząt z wyspy jest zupełnie identyczny z naszym, że nie muszą one wcale mieć w powietrzu metanu do wykonywania swoich procesów życiowych, choć gaz ten im nie szkodzi, że w ogóle wydają mu się one być lepiej przysto- 191 sowane do warunków planety oraz, że nie rozumie, dlaczego zasięg tamtego życia tak się skurczył, a to „metanowe" zdobyto na niej tak dużą przewagę. — Chyba, że mu pomogli ci „bogowie z Ligos" — zakończył. — Lecz jak to było możliwe, że się tu równocześnie rozwinęły dwa rodzaje życia — tego znów nie rozumiem. — A ja wiem — powiedział Selim. — Ono się tu wcale nie rozwijało, tylko... — ... zostało przywiezione przez tych „bogów z Ligos" po zniszczeniu przez nich prawie całego miejscowego?! — krzyknął Biatek. — Tak— potwierdziłam. — Brawo, Białek! Dobrze myślisz. — Kazałaś mi pomyśleć, więc pomyślałem — odrzekł po prostu kulonik — ale... — tu urwał, dopiero teraz to sobie uświadomiwszy — ale w takim razie to oni podbili Czikerię! Golman dujus! — zaklął wściekle po czikorsku. — Tak, to oni — powiedział niezbyt głośno Selim — lecz tutejsza planeta w straszliwy sposób się na nich zemściła. Czy wiecie, kim są ci debilowaci tubylcy, którzy czczą ich jako bogów? — Czyżby to było... ich zdegenerowane potomstwo? — zapytał Kareł. — Tak — odparł krótko Selim i zwrócił się do Gondry: — Jak długo ta planeta jest w ekosferze wodnej? — Niemal od początku, jak Ziemia. Życie mogło na niej powstać około dwa miliardy lat temu. Ale to o niczym nie świadczy, jeśli chcesz w ten sposób dowieść, że istniał na niej — lub nie istniał — miejscowy rozum. — Wiem o tym — zgodził się Lao. — No cóż, jeśli tu zostaniemy, będziemy musieli przeprowadzić prace wykopaliskowe. — Chcecie tu zostać? — Ramin zdawał się być zaniepokojony taką perspektywą. — Tak — odparłam krótko. — Nie!! Lećmy już na Ziemię! Lećmy! Ja się boję! — rozległ się prawie histeryczny krzyk Bindki. — A ja nie polecę! — stwierdził Białek. — Nie polecę, dopóki nie porozmawiam z tymi przeklętymi „bogami"! Takiej właśnie reakcji spodziewałam się po obojgu kulonikach. A co powiedzą na ten temat ludzie? — Selim, czy myślisz, że ci „bogowie z Ligos" nas zaatakują? — spytał Nikos. 192 l v — Chyba nie — odrzekł Selim. — Po pierwsze nie wiedzą, jakim arsenałem dysponujemy... — OńTchyba w ogóle nie wiedzą o naszym lądowaniu — przerwał Lao. — Jeśli ich jest na tej planecie tak niewielu... — Skąd wiecie, ilu ich jest? — spytała Bindka. — Policzyliście ich czy co? Parsknęłam śmiechem. Nie pierwszy raz Bindka swymi naiwnymi pytaniami osiągała nieoczekiwany dla niej samej efekt — rozładowywała napięte sytuacje. Wszyscy, z Białkiem włącznie, zaczęliśmy się z niej śmiać. — Prawdopodobnie ci „bogowie z Ligos" mają tu swoje placówki kontrolne — powiedziała po chwili Gondra — ale nieliczne i z okresowo zmieniającymi się załogami — coś tak jak nasza baza na Kal-merii. — Tak. l niezbyt dobrze uzbrojone — dodał Selim. — Bo i po co? Przed kim mieliby się bronić? Przed Sidurami, czy co? — semantyk zadał retoryczne pytanie i kontynuował: — Widzicie więc, że może-" my śmiało pozostać na tej planecie, pod warunkiem, że zachowamy daleko posuniętą ostrożność. Nie będę dokładnie opisywała dalszego przebiegu narady. W każdym razie najważniejszym z naszych ówczesnych ustaleń było postępowanie na wypadek, gdyby „bogowie z Ligos" próbowali mimo wszystko pokojowych kontaktów z nami: za nic nie wpuszczać żadnego z nich do statku. Wprowadziliśmy także ograniczenia w zakresie liczby członków wyprawy, a zwłaszcza nienaukowców, przebywających równocześnie poza „Horsedealerem"; podkreślono również konieczność stałej łączności między statkiem a badaczami, przebywającymi poza nim. Selim i Patrick mieli dokładnie zbadać najbliższe martwe miasto, a Lao i Ramin — przeprowadzić wykopaliska w okolicy, na wszelki wypadek zaczynając w strefie siłowej statku. Po paru tygodniach, w razie nie podejmowania przez „bogów z Ligos" żadnych wrogich kroków, kilku z nas — myśleliśmy przede wszystkim o Karelu, Lao i Sogarze — poleci na kilka dni na wyspę, tymczasowo nazwaną przez nas Zieloną. Nie muszę dodawać, że w razie jakiejkolwiek wrogiej akcji „bogów z LJgos" natychmiast opuścimy planetę, wracając na Ziemię. Gdy Natalia po kilkunastu minutach podała nam obiad, wszystko było już ustalone. Po obiedzie Selim od razu .wstał i opuścił mesę. Poszedł do swojego pokoju, coś stamtąd zabrał, wsiadł do „pchełki 193 planetarnej" i pojechał na dalsze badania miejscowego społeczeństwa debilów. Niedługo po nim wstałam także i ja. Wyszedłszy ze statku, nakarmiłam szczury, po czym poszłam do siebie, usiadłam na krześle, postawiłam przed sobą lektornię, wykręciłam na jej tarczce pierwszą lepszą sygnaturę i wpatrzyłam się w mikrofilm, nie czytając wtaści-" wie nic, tylko rozmyślając o całej niezwykłej i tragicznej sytuacji, jaką zastaliśmy w tym rejonie nieba. Tak, inwazja na tę planetę okazała się podwójnie tragiczna... Zwycięstwo agresorów przekształciło się w klęskę! Czemu dokonali zbrodni? Wersja „czysto" rasistowska już odpadała, pozostawała je-dynie gospodarcza. Gwiazdą, z której przybyli, mogła być tylko jedna — ta, którą czi-korowie zwali Domanisem. Położona najbliżej Kejrosu, o niespełna dwa i pół roku światła, z niewielką ilością planet, odpowiadała wszelkim wymogom „domu" agresorów. Gdyby nam, Ziemianom ery kosmicznej, zrobiło się na naszej planecie za gorąco — po prostu przenieślibyśmy się na Marsa. Ale jeśli u nich „Marsa" nie było? Zaangażowani w walkę z rosnącą temperaturą na swojej planecie, kiedy tylko odkryli przy sąsiedniej gwieździe planetę odpowiednią dla nich — bez wahania osiedlili się na niej. Czyż ludzie nie postąpiliby podobnie? Nie, ludzie by tak nie postąpili. Ludzie ogrzaliby sobie czwartą lub piątą planetę do potrzebnej im temperatury. A gdyby nie znali na to sposobu, co u tamtych jest dość prawdopodobne, gdyż cały czas walczyli nie z zimnem, jak przynajmniej część dawnych ludzi, lecz właśnie z ciepłem? My, ludzie dwudziestego siódmego wieku, weszlibyśmy niewątpliwie w jakieś układy z cywilizacją miejscową — na przykład, czikors-ką. Od wielu lat już jesteśmy takimi altruistami. Ale oni? Nic jeszcze nie wiemy o ustroju, jaki panował u nich w momencie odkrycia tej planety, o ich sposobie myślenia. A przecież nie musieli być nawet jakimiś zatwardziałymi rasistami, żeby nie widzieć korzyści, jakie im dawało osiedlenie się tutaj. A potem?... Wyobrażam sobie, jak się czuli, gdy ich dzieci zaczęły się/ rodzić coraz bardziej debilowate... „Zemsta planety zza grobu" była straszna. Zmusiła ich do pęwrotu do siebie i szukania nowych siedzib. Znaleźli je na Czikerii. 194 Kolejna agresja, tragedia kolejnych cywilizacji... l co dalej? W międzyczasie zapewne odkryli, na czym polegał wpływ planety, na której właśnie byliśmy, na ich potomstwo i przed podbojem Czikerii przeprowadzili jej wszechstronne badania, miedzy innymi kilku czi-korów — rodziny witjoma Tridonta. Teraz już się na pewno historia nie powtórzy... Długo jeszcze myślałam o różnych aspektach tragedii obydwu podbijanych przez „bogów z Ligos" planet. Intrygowało mnie zwłaszcza, co konkretnie spowodowało ten debilizm u Sidurów, lecz nic nie mogłam wymyślić. Rano, po śniadaniu, Selim i Patrick polecieli wirokopterem do najbliższego martwego miasta na cały dzień, Ramin zaś wziął robota i udał się na sąsiednie wzgórze, gdzie zaczął wykopaliska. Lao, Sogar i ja dokończyliśmy najpierw wczorajszą sekcję zwłok Stdura, później Lao przyłączył się do Ramina, a mnie Sogar poprosił, abym go dzisiaj zastąpiła w laboratorium. Zgodziłam się chętnie i prawie do obiadu zajmowałam się syntezą skomplikowanych związków organicznych. Dopiero podczas obiadu dowiedziałam się, że na tej planecie była jednak miejscowa cywilizacja. Lao i Ramin pokazywali nam różne przedmioty, należące niewątpliwie do niej. Trafili dość szczęśliwie na jakiś śmietnik, a właśnie śmietniki stanowią — poza cmentarzami — najlepsze chyba miejsce do wykopalisk archeologicznych. Wprawdzie ani Lao, ani Ramin nie byli historykami kultury, ale dzięki analizie chemicznej ustaliliśmy z łatwością wiek tych znalezisk — najnowsze pochodziły sprzed okoto 120 ziemskich lat co odpowiadało prawie 160 miejscowym. Poza tym nawet dla laika jasne było, że — przynajmniej w tym rejonie planety — nie rozpoczęła się jeszcze nasza dziewiętnastowieczna rewolucja przemysłowa. W każdym razie cywilizacja miejscowa istniała. Istniała i została tak brutalnie starta z powierzchni planety... Selim i Patrick powrócili dopiero pod wieczór. Semantyk przywiózł z miasta różne mikrofilmy i książki, drukowane na czymś w rodzaju papieru kanciastymi literami, przypominającymi nieco staroniemiec-kie pismo gotyckie. Zobaczywszy wykopaliska Lao i Ramina, Selim określił ich poziom technologiczny na mniej więcej nasz wiek szes-nasty-siedemnasty. Potem powiedział, żebyśmy na niego nie czekali z kolacją, zamknął się u siebie razem z Białkiem i—jak mi o tym 195 nazajutrz opowiadał kulonik — do późpa rozpracowywali język agresorów. Było to o tyle ułatwione, że obaj znali już dość dobrze język Sidurów, który musiał być w znacznym stopniu oparty na tamtym, choć z konieczności bardzo uproszczony. Tego dnia jednak, oczywiście, nie skończyli, dopiero po paru takich wieczorach opanowali ten język na tyle, że mogli każdą książkę zrozumieć. Potem wzięli się do książek cywilizacji miejscowej — kożdżeńskiej. Patrick tymczasem opowiadał nam przy kolacji wiele o martwym mieście, o technice jego budowy, o zasadach działania wielu urządzeń. Dla „bogów z Ligos", a właściwie z Liguriosu, ich ojczystej planety (u nas przyjęła się forma Liguria) głównym źródłem energii były... koldensy, które u nas od czasu ich odkrycia w dwudziestym drugim wieku odgrywają niewielką rolę. Ligurianie wykorzystywali natomiast energię koldensów na każdym kroku, nawet w urządzeniach, wydawałoby się, zupełnie się do tego nie nadających. W łączności posługiwali się falami Dubois, a nie radiowymi, znali pola sitowe, choć te w mieście były jeszcze słabe, ale o energii atomowej zdawali się po prostu nic nie wiedzieć. A przecież właśnie dzięki niej mogliby dość łatwo podnieść temperaturę innej planety, na przykład Rohanu z układu Zolu lub piątej planety Kejrosu, z kożdżeńska nazwanej przez nas Serinem... Przy źródłach energii, jakimi dysponowali ligurianie, byłoby to bez porównania trudniejsze, zwłaszcza technicznie. Nic dziwnego, że musieli zdobywać nowe tereny metodą podbojów... Następne dni miały przebieg podobny do tego, każdy przynosił nowe, ciekawe wyniki. Już trzeciego dnia wiedzieliśmy dokładnie, jak wyglądały istoty, które stworzyły poprzednią cywilizację planety — „dzieci Kożdżenu". Lao i Ramin znaleźli bowiem ich cmentarzysko oraz podziemną bibliotekę. Zgodnie z tym, czego spodziewaliśmy się po wyglądzie zwierząt z wyspy, miały one również po sześć kończyn. Kształtem przypominały centaury z mitologii greckiej „w wieku", jeśli można to tak określić, lat około trzynastu. Część „ludzka" składała się z głowy o identycznym jak u człowieka kształcie oraz z szyi i torsu, z którego wyrastały pięciopalczaste — znów jak u nas! — ręce. Pozostała część ich ciała przypominała natomiast konie. Na kończynach dolnych mieli po cztery palce, zakończone tępymi paznokciami. Przy wielu odrębnościach w budowie poszczególnych części ciała — oczywistych zresztą przy tym kształcie — cały ich metabolizm był 196 prawdopodobnie bardzo podobny do ludzi czy czikorów, może tylko temperaturę ciała mieli o dwa czy trzy stopnie wyższa. Ich książki, drukowane lub czasem jeszcze pisane na odpowiednio wyprawionej skórze, przypominającej pergamin, zostały mimo to odczytane dość łatwo przez Selima, do którego niedługo przyłączył się także Białek. Semantyk opracował w tym celu na nasz wewnętrzny użytek specjalną transliterację ich pisowni. W interlingwie jest jednak za mato liter na wyrażenie całego ich alfabetu, dlatego Selim posłużył się przy jego zapisywaniu różnymi znakami diakrytycznymi, zaczerpniętymi głównie z dawnych języków słowiańskich, w czym pomogła mu moja znajomość polskiego. My jednak, przejmując nazwy kożdżeńskie, głównie z zakresu astronomii, geografii i biologii, wyrażaliśmy je w formie nieco uproszczonej, bez tych znaków; do nielicznych wyjątków należy sama nazwa Kożdżen, która zresztą powinna brzmieć w „oryginalnej" transliteracji Koż-żęn, tak jednak ją wypowiedziałam — i tak zostało. Wszystkich nas zastanawiało, co mogło na Kożdżenie tak fatalnie wpłynąć na Sidurów. Po odrzuceniu kilku innych przyczyn Gondra zaczęła podejrzewać, że winowajcą jest odkryte około trzystu lat temu, a później nieco zapomniane, biomagnetyczne pole Ngomby. Gdy po paru dniach żmudnych pomiarów ustaliła jego wartość 13,3 m D — wszystko stało się jasne. Przypomniała nam doświadczenia nad oddziaływaniem pola Ngomby na ziemskie zwierzęta — przy tak dużej jego wartości osiągano wynik bardzo zbliżony, zaś przy jeszcze większej może nastąpić nawet całkowity zanik neuronów w mózgu potomstwa, co zapewne zdarzało się dawniej nieraz u pojedynczych Sidurów. Wyglądało jednak na to, że Sidurowie zaczynają się już powoli do tego pola przyzwyczajać. Poziom ich inteligencji przestał spadać, ustabilizował się, a niektóre dzieci, zdaniem Selima, były nawet bystrzejsze od swoich rodziców. Oczywiście, kożdżeńs-kim istotom pole Ngomby nic nie mogło zrobić — żyły w nim przecież od setek milionów lat... Po blisko miesięcznym pobycie na Kożdżenie, na kilka dni przed planowanym przez nas odlotem na Kalmerię, zaczęłam wreszcie pozwalać Białkowi na opuszczanie statku. Kiedy zaś Ligurianie, przebywający na Kożdżenie, wreszcie nas odkryli, właśnie on, obok Selima, najwięcej rozmawiał z Severem i teraz on opowie o wszystkim, co z tego wynikło. NIETYPOWY LIGURIANIN Bardzo chciałem zwiedzić trochę Kożdżen i już myślałem, że mi się to uda, ponieważ szczury Heleny nie chorowały. Kiedy jednak Bindka usłyszała o polu Ngomby i jego działaniu, wymogła na mnie, żebym nie opuszczał strefy siłowej statku. Musiałem się na to zgodzić i zadowolić krótkimi spacerami w polu siłowym „Horsedealera", które dawały mi wprawdzie pewne poczucie swobody, gdyż nie widziałem ciągle ścian dookoła — ale wszystko to były tylko iluzje. Ciekawe, że Bindce nawet ta iluzja nie była potrzebna. Otaczający ją świat ludzi długo jeszcze po starcie z Czikerii wydawał się jej jakiś na wpół nierealny. Czuła się w nim bezradnie i sądzę, że gdyby nie ja, zagubiłaby się w nim zupełnie. Uczyła się wprawdzie, ale jak sama mi to mówiła, wolałaby powrócić do swojego domku w Ramon-dzie i żyć tam sobie spokojnie, bez tych wszystkich cudów techniki ludzi. Dopiero po opuszczeniu Kożdżenu, kiedy wreszcie nauczyła się czytać po ziemsku, stała się bardziej aktywna i ciekawa otaczającego ją świata. Przez ten czas ja, z pomocą Selima i jego cyberlingwistycznej aparatury, nie tylko opanowałem dobrze język Ligurian, lecz także nauczyłem się czytać w miejscowym języku „dzieci Kożdżenu", jak te centaurokształtne istoty najchętniej siebie nazywały. Oczywiście, była to tylko nasza transliteracja ich języka, ale w razie spotkania z nimi, po osłuchaniu się z ich mową, umiałbym się na pewno porozumieć. Marzyłem o tym po cichu, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że takie spotkanie jest niemożliwe, że tych istot nie ma już na świecie, podobnie jak czikorów. Że nie ma ich już — i zarazem je- 198 szcze; znając bowiem dobrze ludzi wiedziałem, że i tu przylecą oni kiedyś ze swoimi maszynami czasu, że wydobędą z otchłani wieków przynajmniej kilku żywych kożdżeńczyków i że w ten sposób zmartwychwstanie druga, obok czikorskiej, cywilizacja. Ale wiedziałem też, że do tego jest jeszcze bardzo daleko, że najpierw, wyprawa „Horsedealera" musi powrócić na Ziemię, a później trzeba będzie przede wszystkim udzielić jakoś pomocy Ligurianom — czy będą tego chcieli, czy nie. Będą chcieli czy nie? Czytając ich książki, często zadawałem sobie to pytanie. W książkach nie mogło oczywiście być na nie bezpośredniej odpowiedzi, ale zawarte w nich informacje o historii LJgurian i ich sposobie myślenia wskazywały, że raczej nie będą chcieli dobrowolnie ustąpić... Historię mieli oni może nawet ciekawą i pouczającą — w sensie negatywnym — lecz tak krwawą, że gdy czytałem ich podręczniki, krew się we mnie gotowała ze zgrozy. Wojny, bitwy, zwycięstwa i klęski, obłędne teorie rasistowskie — podobnie jak ludzie dzielili się na kilka ras — mordy polityczne i wielkie procesy wytaczane wrogim stronnictwom, blokady jednych państw przez drugie, wyniszczanie całych narodów — jednym słowem, wszystkie najgorsze zjawiska pierwszej połowy XX wieku Ziemi, rozciągnięte w czasie na co najmniej kilkaset lat. Kto wie, czy nieznajomość energii atomowej nie była dla nich zbawieniem, czy, gdyby ją znali, nie rozsadziliby kilkoma wodorówkami całej swojej planety. Nieliczne głosy, nawołujące do opamiętania się, były w tym czasie niemal zupełnie nie dostrzegane. Dziwne doprawdy, jak pomimo tak wielkich zniszczeń mogła rozwijać się u nich technika. : A jednak się rozwijała, i to* dość szybko, choć niezbyt równomiernie. W zakresie, na przykład, wykorzystania koktensów, czy fal Dubois już w czasie inwazji na Kożdżen przewyższali dzisiejszych ludzi. Klimat ich planety, gorący i suchy już od początku wskutek stosunkowo niewielkiej ilości wody, pogarszał się coraz bardziej, powodując wymieranie coraz większych obszarów. A ci dumie — bo trudno ich inaczej w tym wypadku nazwać — zamiast hamować ekspansję pustyni, przyspieszali ją swymi wojnami h Trudno doprawdy pisać o tym spokojnie. Gdy wskutek wojen została starta z powierzchni planety rasa „białych" ligurian, ale zwycięstwo pomarańczowych było pyrrusowe, gdyż obszary równikowe Ligurii stały się pustynią, szeroką na kilka 199 tysięcy kilometrów, na której życie z powodu zbyt wysokiej temperatury i zniszczeń wojennych nie mogło się rozwijać — stopniowo zaczęły się u nich nasilać głosy rozsądku. Lecz wojny jeszcze trwały i trzeba było dopiero dramatycznego Apelu Koblera, aby wszyscy Li-gurianie zrozumieli, że do tej pory balansowali na skraju przepaści,, że życie na ich planecie zamiera i że trzeba szukać nowych siedzib. Zjednoczyli się więc i na gwałt zaczęli budować statki kosmiczne. Nie mając jednak w swoim układzie nie tylko „Marsa", lecz nawet ani jednej chłodniejszej od Ligurii planety, musieli od razu lecieć ku gwiazdom. „Na szczęście" dla siebie dość blisko mieli aż dwie: Kej-ros, o niecałe dwa i pół roku światła, oraz Wetel, jeszcze bliższy ich słońcu, Arwenie. Czym się zakończył podbój Kożdżenu, planety Kejrosu — już wiedzieliśmy. A Wetel? Dowiedziałem się z książek, że odkryli tam nawet jakąś planetę, nazwaną przez nich Eomenem, ale nie bardzo nadającą się dla nich do osadnictwa, gdyż temperatura na niej panująca była zbyt niska. niższa nawet niż naTemie z układu Darumy. Mogli tam mieszkać tylko w pasie równikowym i to ciepło ubrani, a dodatkowym elementem utrudniającym im tam życie były częste burze i zamiecie śnieżno--piaskowe, o natężeniu porównywalnym — zdaniem Selima — z występującymi do niedawna na Marsie. Przy Wetelu przeżyli zawód, przy Kejrosie — tragedię z Kożdże-nem, kiedy więc później odkryli Czikerię — ją z kolei podbili, uprzednio przeprowadziwszy na niej różne badania. Dlatego właśnie porwali witjoma Tridonta i jego rodzinę. Teraz zapewne, o ile się w to nie wmieszają ludzie, osiądą na Czi-kerii. Ale czy poprzestaną na tym? Czy zbyt łatwe podboje nie uderzą im do głowy i nie zrobią z nich kosmicznych rasistów? Było to bardzo prawdopodobne, zważywszy całą ich przeszłość. Kiedy umierać zaczęły miasta, zbudowane przez nich na Kożdże-nie, nie znali jeszcze energii atomowej, a ich pola siłowe były słabiu-tkie. Ale od tego czasu technika i u nich poszła na pewno naprzód. Może już poznali energię atomową, a teraz odkrywają cząstki Caru-sta? Staną się potężni, ale jak to wykorzystają? Może zaczną podbijać jedną cywilizację po drugiej? Któż by im się oparł, zwłaszcza w wypadku opanowania przez nich „Horsedealera"? Ludzie? Gdyby zostali uprzedzeni — chyba tak, ale bez tego, przy ataku z zasko- 200 czenia?... A kto poza tym? Ze wszystkich znanych dotąd ludziom cywilizacji — chyba tylko jedna, Kokeshi. Kilkakrotnie rozmawiałem o tych sprawach z Selimem. Kiedy dochodziliśmy do tego miejsca, semantyk często się wzruszał. A ja? Najczęściej milczałem, równie wzruszony jak on. Dwudziestego szóstego dnia po naszym przylocie na Kożdżen nisko nad „Horsedealerem" przeleciał gudestoh— maszyna latająca Ligurian przypominająca konstrukcją wirokopter. Pilot gudestolą, ujrzawszy obcy statek, zwolnił lot, okrążył go dokoła, zapewne robiąc zdjęcia — i odleciał. W tym czasie Selim i Patrick zakończyli już badania martwego miasta, kilku naukowców było jeszcze na Biskelu, gdzie kończyli badania biologiczne. Skrócili jednak swój pobyt na wyspie o parę dni, wracając na statek zaraz po otrzymaniu wiadomości o przelocie gudestolą. Bindka, jak było do przewidzenia znając jej tchórzostwo, zaproponowała oczywiście natychmiastowy start w kierunku Ziemi. Zarówno jednak ja, jak i prawie wszyscy ludzie, ostro się temu sprzeciwiliśmy. Powtórzyłem swoje słowa, że nie odlecę stąd, dopóki nie porozmawiam z Ligurianami. Postanowiliśmy więc zostać i czekać. Czekaliśmy trzy dni. Wszyscy byliśmy ciekawi, czy przybędą do nas z pokojowymi zamiarami, czy też spróbują nas zaatakować. Jak się później okazało, u nich również panowały duże rozbieżności zdań na ten temat, a także co do celu naszego tutaj przybycia. W końcu jeden z nich, Sever, posiadający zresztą, co było u Ligurian wielką rzadkością, bardzo pacyfistyczne poglądy, przybył do nas. Umówiliśmy się, że w takim wypadku Selim i ja będziemy rozmawiali z Ligurianami jako pierwsi. Selim — jako semantyk, ja zaś miałem do tego prawo jak nikt inny, jako jeden z dwojga ostatnich żyjących przedstawicieli podbitej przez nich cywilizacji czikorów. Trzeciego dnia rano, zaraz po śniadaniu, ujrzeliśmy znowu krążący nad „Horsedealerem" gudestol. Zatoczywszy nad nami dwa koła wylądował na sąsiednim wzgórzu. Po dokonaniu zbliżenia ujrzeliśmy wyraźnie na ekranie wideofonu zewnętrznego, jak jedyny będący w gudestolu Ligurianin wychodzi stamtąd ostrożnie, jakby się nas bał. Ola zaznaczenia swoich pokojowych zamiarów wyciągnął przed siebie puste ręce, co na Ligurii oznaczało poddanie się przeciwnikowi. — Chodźmy, Białek — powiedział Selim i wyszedł z mesy, a ja za 201 nim. Wsiedliśmy do windy i zjechaliśmy na najniższy poziom. Przebywszy śluzę, znaleźliśmy się na trapie. Na dole byłem pierwszy, gdyż mogłem spaść ze schodów i nic sobie nie zrobić, podczas gdy Selim musiał zejść. Chciałem od razu potoczyć się na spotkanie z Ljgurianinem, przedstawicielem rasy, która dokonała inwazji na Czikerię, lecz Selim cicho zawołał: — Zaczekaj na mnie, Białek! Zatrzymałem się. Ligurianin powoli zbliżył się do nas. Wyglądał i tak samo jak Sidurowie, i zarazem zupełnie inaczej. Meszek na skórze miał znacznie rzadszy, na twarzy nie miał go wcale, miał cieńsze od Sidurów wargi i bardziej owalne oczy, ubrany był czysto i schludnie, nie rozsiewał dookoła żadnych nieprzyjemnych zapachów — jednym słowem, sprawiał od razu dużo korzystniejsze od Sidurów wrażenie. Selim przyłożył otwartą rękę do ramienia dłonią na zewnątrz, Ligurianin uczynił to samo, ja zaś powledziatem: — God-dens svetkor. Była to ich formułka powitalna, odpowiadająca wśród ludzi uściskowi dłoni i zwrotowi „dzień dobry". — God-dens svetkor — powtórzył Ligurianin. — Dobrze znacie nasz język? — Dobrze — odrzekł Selim. — Najpierw od Sidurów, później z książek z martwego miasta. Coś niby uśmiech przemknęło przez twarz LJgurianina. — Spodziewałem się tego — powiedział. — Kim jesteście? Widocznie zadając pytanie wszedł w strefę ultradźwięków, bo Selim odpowiedział: — Nie zrozumiałem. Mamy nieco inny zakres słyszalności. Mów tylko dźwiękami do 20000 herców—oczywiście wyraził to w jednostkach Ligurian. — Wprawdzie on słyszy też wyższe dźwięki—dodał, wskazując na mnie — ale ja nie. Jak się nazywasz? — Nazywam się Sever — odrzekł Ligurianin. — A wy kim jesteście oraz skąd i w jakim celu tutaj przybyliście? — Jestem kulonikiem z Czikerii. Nazywam się Białek—przedstawiłem się, uprzedzając Selima. — A ja jestem Człowiekiem i nazywam się Selim — powiedział semantyk. — Przybywamy 2. planety zwanej przez nas Ziemią. Celem naszej wyprawy jest badanie kosmosu i nawiązywanie pokojowych kontaktów z innymi rozumnymi istotami. 202 I — Miałem rację!—zawołał Sever z wyraźną ulgą i jakby ze złośliwą satysfakcją—a nie ci przeklęci ganzole! — rzucił jedno z najbardziej pogardliwych dla LJgurian określeń. x — Widzę, że ich nie kochasz. Dlaczego? — spytał Selim. — Bo mnie zmusili do opuszczenia LJgurii—odrzekł Sever, jakby z mieszaniną złości i żalu. — Dlaczego?! — aż krzyknąłem. — Za co? Sever chwilę się wahał, ale zaczął mówić: — Z wami mogę być szczery, więc opowiem wam wszystko po kolei. Zresztą i tak już na pewno wiele wiecie, na przykład o tym, że była tu kiedyś miejscowa cywilizacja i, że myśmy ją zniszczyli, a potem... — A potem się okazało, że niepotrzebnie i, że wy tu nie możecie żyć — przerwałem ostro. — Żyć od biedy możemy, ate nasze dzieci... — Sever wykonał nieokreślony ruch ręką i dodał: — Przeklęta cecha Bonkera! — Co to takiego? — spytał Selim. — To jest właśnie to, czego brak powoduje ten niedorozwój umysłowy u Sidurów. Ale to było tak trudno odkryć... Zlikwidowaliśmy miejscową cywilizację, potem tyle się namęczyliśmy nad przystosowaniem Kozdzenu do naszego życia, głównie nad wytworzeniem w atmosferze odpowiedniej ilości biernego metanu, a później, kiedy nasze dzieci zaczęły się tutaj takie rodzić — wyobrażacie sobie, jak myśmy się czuli? — A dobrze wam tak! — krzyknąłem, nie mogąc się już opanować. — Białek! — zawołał karcąco Selim — rozumiem, że jesteś zły — doda) po ziemsku — ale zachowaj choć minimum grzeczności. Sever nawet nie zapytał, co Selim do mnie mówił. Powtórzył moje słowa: — Dobrze wam tak, mówisz... Masz rację, Białek: dobrze nam tak! Po co niszczyliśmy cywilizację Kozdzenu? Po co wcześniej tak zniszczyliśmy własną planetę, że prawie potowa jej terenów już się zupełnie nie nadaje do zamieszkania? A teraz to samo czeka Kis-tor — Sever miał oczywiście na myśli Czikerię, gdyż nie mógł jeszcze wiedzieć, że to już się odbyło. — A kiedy tam się już osiedlimy, ci durnie z Ligurii z pewnością nie poprzestaną na tym! Zaczną podbijać Wszechświat, aż wpadną na silniejszych od siebie i wtedy zginiemy wszyscy! 203 — Zgrywa się czy co? — spytałem po ziemsku Selima. Wydawało mi się to dziwne, że ten Ligurianin klnie swoich ziomków. — Nie, on się nie zgrywa. To jakiś autentyczny pacyfista — odrzekł Selim, a do Severa powiedział: — Sever, ja dobrze was rozumiem. Powiem ci szczerze, że i u nas, przed tysiącem waszych lat< też był taki okres z wojnami na bardzo szeroką skalę. Ludzie sobie jakoś z tym poradzili, ale gdyby nie to — albo by już Ziemi w ogóle nie było, albo bylibyśmy dzisiaj takimi kosmicznymi rasistami jak wy, pomimo posiadania przez nas na Ziemi dużo lepszych warunków, niż wy je macie na Ligurii. Ale skąd u ciebie takie poglądy, Sever? Bo chyba niewielu jest wśród was takich jak ty? — Nie ma ich prawie zupełnie. Wprawdzie wielu z nas jest niezadowolonych z autokratycznych rządów kenali i technokratów, ale gdyby oni doszli do władzy — robiliby to samo. A pacyfistów u nas nie ma — powtórzył Sever. — Ja właśnie przez te poglądy znalazłem się tutaj. A kiedyś sam byłem kenalem... — Byłeś członkiem Wandenlagu?! — krzyknąłem zdumiony. — Byłem. Gdyby nie to, zesłaliby mnie do karnego obozu pracy na Eomenie, kiedy zacząłem głosić takie poglądy — odrzekł Sever. — A jak do nich doszedłeś? — spytałem niecierpliwie. — Z wykształcenia jestem psychologiem. W czasie nauki miałem kolegę, Tigrera, który także miał dość podobne poglądy. Zaczął je wśród nas szerzyć... — l ty mu wówczas uwierzyłeś? — spytał Selim. — Nie — przyznał szczerze Sever. — Uważaliśmy go wszyscy za zabrela, i to nie tylko dlatego. Kiedy zniknął — do dziś nie wiem, co się z nim stało — cieszyłem się wraz z kolegami, że go już nie ma. A jednak pewne wątpliwości pozostały i -dały znać o sobie w kilka lat później, kiedy, będąc już — po śmierci ojca — członkiem Wandenlagu, dostałem list z Eomenu, w którym jeden z dawnych znajomych ojca donosił o zagadkowym, odkryciu, które nasuwało wniosek, że Eomen był już kiedyś odwiedzany przez kogoś z kosmosu — przed nami. Z tego z kolei wynikałoby, że gdzieś w kosmosie istnieje cywilizacja wyższa od naszej — jak wy. — Ale myśmy tam wcale nie byli — wtrącił Selim. — Po gruntownych badaniach na Eomenie okazało się, że tam nikogo nie było — podkreślił Sever — przypadkowe ukształtowanie skał wzięliśmy za... kosmodrom. — U nas na Ziemi także dawniej przez długie lata podejrzewano, 204 że różne rzeczy, na przykład taras baalbecki czy skalne „rysunki" w Andach są dziełem przybyszów z kosmosu, co okazało się później nieporozumieniem — powiedział Selim. — Ale mów dalej, Sever. Przepraszam, że ciągle ci przerywamy. — Nie szkodzi. Dowiaduję się ciekawych rzeczy. — Na Eomenie więc nikogo nie było, ale ta wiadomość wywarła na mnie wielkie wrażenie. Zacząłem o tym dużo myśleć, wspominać ostrzeżenia Tigre-ra. Nie uspokoiła mnie nawet późniejsza informacja o fałszywości tych podejrzeń. — A co o tym sądzili inni Ligurianie? — spytał Selim. — Prawie nikt o tym nie wiedział — odrzekł Sever — Wandenlag dba o to, by takie wiadomości nie stawały się własnością ogółu. A ja — cóż?... Gdybym wystąpił z nowymi poglądami wcześniej!... Nie mogłem się jednak zdecydować, choć już wtedy wiedziałem, że droga, jaką obraliśmy: militarny podbój kosmosu, może się dla nas źle skończyć. Gdy się w końcu zdecydowałem, było już za późno. Stwierdzono, że na Eomenie nikogo nie było i moje ostrzeżenia stały się koncha sem wast modar. Ukarać mnie wprawdzie nie mogli, ponieważ byłem członkiem Wandenlagu, ale zaczęli mnie bojkotować. Nikt mnie nie słuchał, nikt! Zwłaszcza, że wtedy właśnie przywieziono z Kis-tor troje jej mieszkańców i okazało się, że nie mają oni cechy Bonkera... — Rodzinę witjoma Tridonta? — zapytałem. — Tak. Skąd ty to wiesz, Białek? — Sever aż się przestraszył. — Bo pochodzę z tej samej planety — odrzekłem. — Jestem wychowankiem czikorów, ich „ucywilizowanym zwierzęciem". Zaskoczyłem Severa zupełnie. Najpierw powiedział zdumiony: — Zwierzęciem? A przecież myślisz i mówisz... — nagle urwał raptownie i krzyknął: — Lećcie natychmiast na Kis-tor z powrotem! Jeśli' zdołacie ją obronić... — Niestety, Sever, już jest za późno — przerwał mu Selim. — Przylecieliśmy tam dosłownie w trzy dni po zagładzie czikorów. Tylko on jeszcze żył — wskazał na mnie. — Więc ty... ty jesteś ostatni?.. Białek!.. — Sever spojrzał na mnie jakoś dziwnie, wyciągnął ręce przed siebie i runął całym ciężarem na łąkę. — Zabij mnie! Zabij! — krzyczał. — Kim teraz jestem wobec ciebie? Nikjm! Zabij! — Co mu się stało? — spytałem po ziemsku Selima. — Szok — odrzekł semantyk. — Oczywiście ani ja, ani ty go nie 205 zabijemy, ate poza tym on ma rację. Rzeczywiście: kim on teraz jest wobec ciebie? — Rozumiem — powiedziałem do Selima, a do Severa: — Wstawaj. Nikt z nas ci nic złego nie zrobi. Dewizą ludzi jest pokój i wolność, a nie wojna i niewola. Gdybyście zwrócili się teraz do nich 2 prośbą o pomoc, oni by wam stworzyli raj na trzeciej planecie Zolu — Rohanie, lub piątej Kejrosu — Serinie. Oni umieją robić sztuczne słońca. Sever powoli wstał. — Więc jednak podbili! — krzyknął i bluznął wiązanką liguriańs-kich przekleństw. — A mówiłem, żeby nie podbijali, żeby spróbowali wykorzystać nowe rodzaje energii do ogrzania Eomenu! Zamiast tego zmusili mnie do ucieczki tutaj, a potem podbili! Łotry! Ciekawe, czy zachowali choć kilku czikorów, jak uczynili to'z mieszkańcami tej planety? — Więc „dzieci Kożdżenu" żyją? — spytałem zdumiony. To było dla nas całkiem coś nowego. — Gdzie są? Co się z nimi dzieje? — Są u nas, na Ligurii, w niewoli. Nie mieliśmy wprawdzie zamiaru ich zabierać, ale pewien biolog, Benner, gdy mu odmówiono, porwał ich stąd sam i ukrył na jednym ze statków. Po powrocie na Ligu-rię też trzymał ich przez długie lata w ukryciu; dopiero gdy nasze dzieci zaczęły się tu takie rodzić i nie wiadomo było, dlaczego — pokazał „dzieci Kożdżenu" światu, co bardzo nam potem pomogło w ustaleniu cechy Bonkera. Teraz oni żyją u nas na kilku westupach... — Co to jest westup? — spytał Selim. — Westupem nazywamy kawałek terenu, otoczony zewsząd polem siłowym — objaśnił Sever. -•- Jest ich tam w sumie parę tysięcy. Żyją, ale co to za życie! Bez żadnych perspektyw. Od urodzenia aż do śmierci — w niewoli... — Straszne — wtrąciłem. — A co zamierzacie z nimi zrobić w przyszłości? — Na razie wykorzystujemy ich do różnych ciężkich fizycznie, lecz nie wymagających żadnej znajomości techniki prac, które muszą za nas wykonywać. Wygląda to mniej więcej tak, że ktoś zgłasza zapotrzebowanie na iluś tam kożdżeńczyków na taki a taki okres do wykonania jakiejś pracy, nadzorca mu ich wydziela i on ich zabiera, a potem zwraca lub nie, choć przeważnie zwraca. Dbamy bowiem o nich o tyle, o ile trzeba, żeby ich utrzymać przy życiu. Ale poziom ich życia jest żałosny. Byłem tam i... i mówię wam, te ich domy... 206 f — Wyobrażam sobie — mruknąłem. — Niewolnictwo kosmicznego wieku — dodał Selim. — Macie rację — kontynuował Sever: — A co będzie z nimi dalej? Wiele zależy od tego, co będzie z Sidurami. Liczba neuronów w ich mózgach spadała najpierw gwałtownie, później coraz wolniej, obecnie wydaje się mieć cechy stabilizacji. Jeśli znów zacznie spadać i Sidurowie staną się... — chwilę szukał odpowiedniego słowa — czymś w rodzaju zwierząt, wówczas przypuszczalnie zwrócimy „dzieciom Kożdżenu" ich dawną ojczyznę, nie dopuszczając jednak nigdy do tego, by rozwijając się technicznie stali się kiedyś naszymi rywalami; jeśli natomiast Sidurowie zaczną się z powrotem rozwijać umysłowo — za czym pewne zjawiska zaczynają przemawiać — wtedy... Sever znów się zatrzymał i po chwili dokończył: — Wtedy prawdopodobnie kożdżeńczyków po prostu zlikwidujemy. Jest zresztą jeszcze trzeci wariant: gdy będziemy podbijali kolejne planety, po kilku czy kilkunastu przedstawicieli każdej z likwidowanych przez nas cywilizacji będziemy gdzieś zbierać i zamykać w westupach. Potem chodzilibyśmy sobie od jednego westupu do drugiego i oglądalibyśmy ich. „Kosmiczne zoo z rozumnymi istotami — pomyślałem z obrzydzeniem". Usłyszałem sarkastyczne pytanie Selima: — A czy nas też? Sever wydawał się być takim pytaniem zaskoczony. — Wy jesteście od nas lepiej rozwinięci... — Zależy, w jakiej dziedzinie — wtrącił Selim. — Społecznie — na pewno, ale technicznie w zakresie wykorzystania koldensów czy fal Dubois moglibyśmy się na przykład wiele od was nauczyć. A wy z kolei nie znacie chyba energii atomowej. — Już znamy, ale to bardzo niedawne odkrycie — odrzekł Sever. — Dało ono kenalom nową broń do ręki. Teraz myślą o niszczeniu innych cywilizacji za pomocą wybuchów jądrowych. Wiele obiecują też sobie po antymaterii, której jeszcze wprawdzie nie wytworzyli, ale są chyba na dobrej drodze. Albo najnowsze odkrycie: cząstki nadświetlne. Jeśli uda się im rozwiązać problem ujemnego czasu i zbudować nadświetlną rakietę — śmiem twierdzić, że mało kto im się oprze. — Niewiele brakowało, a mieliby już kłopot z głowy — mruknąłem, pomyślawszy o swojej akcji na Czikerii. — Co masz na myśli, Białek? — spytał Sever. 207 Selim bez słowa wskazał „Horsedealera". Opowiedzieliśmy mu o wszystkim, zaczynając od moich przeżyć podczas inwazji na Czikerię, kończąc zaś na decyzji lotu na Koż-dżen i oczekiwaniu na dzisiejsze spotkanie. Opowiadanie to wywarto naSeverze ogromne wrażenie. Kiedy skończyliśmy, spytał: — A nie baliście się, że możemy was tutaj zaatakować? — Nie — powiedział Selim. — Po pierwsze, gdy już zrozumieliśmy, kim są Sidurowie, stało się dla nas jasne, że macie na Kożdże-nie tylko nieliczne i słabo uzbrojone placówki; po drugie — pole waszych aparatów nie przenika do wnętrza statku, a zresztą kuloniki są na hipnozę odporne; po trzecie wreszcie, wam by na pewno zależało na całym statku, a tego nigdy nie dostaniecie, ponieważ w ostateczności ktoś z nas go zanihiluje, a umiałby to zrobić nawet kulonik, gdyż wystarczy w tym celu nacisnąć jeden z klawiszy na pulpicie sterowniczym. — Dobrze, ale jeśli wy go zanihilujecie, a my potem odkryjemy Ziemię? — spytał Śever. — Jest to zupełnie nieprawdopodobne — odparł Selim. — — Dlaczego? — Odpowiem ci na to pytanie pod warunkiem, że nikomu nie powiesz ani-o tym, ani o znajomości przez nas cząstek nadświetlnych. Całą resztę możesz spokojnie opowiedzieć — zastrzegł się Selim. — Nie powiem, nie martwcie się. Zresztą sam się już domyślam, dlaczego. Po prostu wasza Ziemia leży gdzieś bardzo daleko. — Tak— potwierdził Selim. — A co wyście sądzili o naszym przybyciu tutaj? — spytał nagle. Czy to ty byłeś tu trzy dni temu? — Nie, to nie ja. To Donka i Hemra, dwaj moi dawni koledzy z punktu kontroli Sidurów. Dziś już jedynie oni dwaj stanowią ten punkt, ponieważ ja, mając dość nieprzerwanych kłótni z nimi, zamieszkałem w pewnej odległości od nich. Również w waszej sprawie wyznawaliśmy diametralnie odmienne poglądy. Oni uważali, że wyście przybyli na Kożdżen jako zwiadowcy wojenni i że powinniśmy was zaatakować, ja natomiast twierdziłem, że wyście tu przybyli w celach pokojowych, naukowych. Zresztą — pytałem ich — czym wy chcecie ich zaatakować? Na pewno się obronią. Chciałem, żebyśmy wszyscy trzej przylecieli do was, ale oni mi powiedzieli: „Jeśliś taki pacyfista, to idź sam". Rozumowali: jak nie zginę — to w porządku, a jak zginę — mała strata. — A ty się nie bałeś? — spytałem. 208 — Bałem się — przyznał Sever — ale też sobie pomyślałem, że jeśli zginę, to będzie mała strata, a zarazem dowód waszej agresywności. — Logiczne — potwierdził Selim. — No cóż, Sever, dziękujemy ci za te wszystkie informacje i god-dens kolir! — przyłożył rękę do ramienia w geście liguriańskiego pożegnania. — A może byście tak przylecieli do mnie? — zaproponował Sever. — Mógłbym pokazać wam jeszcze wiele ciekawych rzeczy. — Dziękuję za zaproszenie. Przyleć po mnie jutro o tej samej porze — odrzekł Selim. — l po mnie! — wyrwało mi się. — Nie, ty nie polecisz, Białek — powiedział ostro Selim. — Polecę z kimś, z ludźmi,.ale nie z tobą. Do widzenia, Sever! — zawołał po ziemsku i kiwnął mu ręką. Sever odkrzyknął „do widzenia", co w jego wykonaniu zabrzmiało bardzo śmiesznie i wykonał podobny gest. — Zapomniałeś, co obiecałeś Bindce? — spytał Selim, gdy Ligu-rianin zniknął już w gudestolu. Przyznałem ze wstydem, że tak, a Selim dodał: — Zresztą, gdybyś nawet jej nie obiecał, też bym cię nie wziął. Nie chcę, żebyś ryzykował więcej, niż to niezbędne, a tamci dwaj mogliby nas przecież zaatakować. — Ciekawe, co on im powie? Wszystkiego im chyba nie przekaże? — mruknąłem jeszcze, tocząc się już w kierunku trapu „Horse-dealera". — Nie martw się, Białek, już on sam będzie wiedział co i jak im powiedzieć, nie na darmo jest przecież psychologiem. A swoją drogą, ma ciekawe i wyjątkowe, jak na Ligurianina, poglądy — Selim podniósł mnie i wniósł do statku. Gdy wróciliśmy do mesy, nie było końca pytaniom i odpowiedziom. Opowiedzieliśmy całą rozmowę, po czym Selim zapytał: — Kto z naukowców chciałby jutro polecieć ze mną do Severa? Zgłosili się: Helena, Lao i Sogar. Selim wybrał Sogara. Przez resztę dnia do kolacji czytałem jakąś kożdżeńską książkę, po kolacji zaś przyglądałem się szachowej rozgrywce Lao i Karela. Wiedziałem już, na czym ta gra polega i sam zaczynałem w nią grać, na razie tylko z Bango. Poprzedniego dnia nawet po raz pierwszy z nim wygrałem, co nie było jednak żadnym sukcesem, gdyż Bango przed wyprawą „Horsedealera" rozegrał zaledwie kilka partii we 209 wczesnej młodości, a podczas wyprawy prawie nigdy nie patrzył na rozgrywki innych. W międzyczasie Nikos, Natalia, Gondra i Patrick kontynuowali obliczenia lotu „Horsedealera" z Kożdżenu bezpośrednio na Kalme-rię. Miał to być najdłuższy z wykonanych dotąd w historii ludzkiej kosmonautyki przelotów, prawie 120 lat świetlnych, dlatego trzeba było w związku z nim wykonać dużą ilość bardzo dokładnych obliczeń astronomicznych i matematycznych i sprawdzać je po kilka razy, gdyż drobny błąd mógłby się u celu równać nawet kilku latom świetlnym. Nic więc dziwnego, że mimo kilkudniowej pracy obliczeń jeszcze nie ukończono. — No, jeszcze godzina dziś wieczór i kilka godzin jutro — oświadczył z ulgą Nikos przy kolacji — i koniec! Pojutrze polecimy do domu, do domu! Bindka mi potem opowiadała, że, widząc jak Nikos się cieszy na myśl o powrocie do swego domu na Ziemi, pomyślała o Czikerii, o swoim domku w Ramondzie i zrobiło się jej przykro. Co do mnie, to rozmawiałem wówczas z Selimem na jakieś tematy z historii Kożdżenu i nie zwróciłem na to większej uwagi. Sever przyleciał zgodnie z wcześniejszą umową. Tym razem czekaliśmy na niego w piątkę, gdyż poza mną, Selimem i Sogarem wyszli poza „Horsedealera" także Lao i Helena. Oczywiście tego dnia rozmawialiśmy przez translator, gdyż tylko ja i Selim znaliśmy język Ligurian. Selim wziął ze sobą projektor i pokazał Severowi piękny film, przedstawiający pokojowe osiągnięcia ludzkości. Oglądając go, Ligurianin był zachwycony pokojowym wykorzystaniem wielu odkryć, które w jego ojczyźnie miały zastosowanie głównie do celów militarnych. Opowiadał dokładnie o inwazji Ligurian na Kożdżen, o tym, ile trudu kosztowało ich później wytworzenie w atmosferze odpowiedniej ilości biernego metanu, o szoku, jakiego doznali, kiedy ich kożdżeńskie dzieci zaczęły rodzić się coraz bardziej debilowate — dla niego, co prawda, wszystko to było już tylko historią, lecz jako dawny członek Wendenlagu wiedział o tych sprawach bardzo dużo — później opowiadał o ostatnich odkryciach Ligurian, do: piero na końcu zaczął mówić o sobie, o swoim udziale w rządzie Ligurii. — Dopóki nie wpadł mi w ręce ten list z Eomenu — mówił — myślałem tak samo, jak niemal wszyscy Ligurianie. Tak samo byłem ciekawy, czy przy Zolu znajdziemy odpowiadającą nam klimatycznie 210 i biofizycznie planetę. Ewentualnych istot rozumnych nie braliśmy pod uwagę, chyba żeby okazały się one odporne na naszą hipnozę. Wtedy jednak zlikwidowalibyśmy je za pomocą innych środków, na przykład pól siłowych, co byłoby wprawdzie trudniejsze technicznie, ale do wykonania... — A gdyby były równie dobrze rozwinięte technicznie jak wy, albo jeszcze i lepiej? — przerwał Selim. — Wydaje mi się, że o takiej możliwości w ogóle u nas nie myślano — odrzekł Sever. — Gdy po raz pierwszy zwróciłem na to uwagę, jeszcze zanim oficjalnie wystąpiłem z nowymi poglądami, jeden z moich rozmówców użył nawet argumentu, że... wówczas nas by już nie było! A inny poszedł jeszcze dalej i dodał, że właśnie fakt, iż w ogóle istniejemy, świadczy o tym, że jesteśmy w kosmosie najsilniejsi! — Mierząc inne cywilizacje według tej rasistowskiej miary, można byłoby rzeczywiście dojść do takiego wniosku — powiedział Selim. Ale one mogłyby szukać z wami pokojowych kontaktów, a dopiero sprowokowane przez was — uderzyć i was zniszczyć. Wszechświat jest przecież nieskończony, a ogromne odległości miedzy gwiazdami bardzo utrudniają kontakty. — A czy do was już ktoś przybył? — spytał Sever. — Nie — odrzekł Selim. — Lecz to wcale nie znaczy, że nie może przybyć następnego dnia. Nawet z innej galaktyki. — Tak samo i ja rozumowałem — powiedział Sever — byłem w tym jednak osamotniony. Poparto mnie zaledwie kilkuset Ligurian— jeden na przeszło miliom, l tylko ja z naszego grona zajmowałem wysokie stanowisko i byłem nietykalny. Większość moich zwolenników zesłano do obozów pracy na Eomenie, i znów zostałem sam. Zrobiłem jeszcze jedną próbę, kiedy się dowiedziałem, co znaleźliśmy przy Zolu, później zaś udałem się na „dobrowolne'' wygnanie na Kożdżen. — A nie mogłeś sam zawiadomić czikorów? — spytałem. — A w jaki sposób, Białek? — odrzekł Sever. — Przecież nie mogłem sam tam polecieć, a wysłanego sygnału czikorowie nie byliby w stanie odebrać. A gdyby nawet odebrali i rozszyfrowali go, cóż by im to dało? Nic. l tak nie byliby w stanie obronić się przed naszą inwazją, więc tylko ginęliby z pełną świadomością niemocy — czyli jeszcze gorzej. Musiałem mu przyznać rację. Sever opowiadał dalej o swoim po- 211 bycie na Kożdżenie, o kłótniach z towarzyszami z punktu kontroli i o późniejszej swojej samotności. — Jestem więc sam — zakończył. — Ale wczorajsza rozmowa z wami, świadcząca o tym, że miałem mimo wszystko rację — jakaż to była dla mnie satysfakcja! — No, wyobrażam sobie! — mruknął Lao. — A jak cię po tym przyjęli? — spytała Helena. — Mówię wam, ależ to była heca! — Sever skrzywił się zabawnie, co odpowiada u Ligurian uśmiechowi. — Kiedy Donka i Hemra was odkryli, zlękli się i zwrócili się do mnie. Odpowiedziałem, żebyśmy się do was razem udali. Powiem szczerze, że i ja nie bardzo chciałem sam do was lecieć — zawsze raźniej z towarzyszami — ale oni się was bali, choć o tym nie mówili, twierdząc jedynie, że mnie, jako psychologowi z wykształcenia i pacyfiście z zamiłowania, łatwiej będzie nawiązać z wami kontakt. W rzeczywistości myśleli, że posyłają mnie na pewną śmierć i wyobraźcie sobie ich zdumienie, gdy wróciłem i przekazałem — oczywiście w skrócie i z pominięciem tego, o coście mnie prosili — treść naszej rozmowy! Wszyscy trzej wsiedli do gudestola. Ludzie musieli się przy wsiadaniu pochylić, gdyż Ligurianie są niżsi od nich o prawie pół metra, lecz jakoś się pomieścili w kabinie. Oczywiście, Ligurianie znali już wideofony od dawna, ale posługiwali się w łączności falami Dubois, a nie radiowymi, dlatego „Horse-dealer" nie mógł połączyć się z gudestolem Severa. Dlatego też nigdy nie dowiedzieliśmy się, co się z nimi stało. Czyżby Donka i Hemra ich zaatakowali? Co się stało z Severem? Czyżby i on zginął? A może go tylko uwięzili za zdradę? A może po prostu gudestol Severa uległ katastrofie — przypadkowej bądź sprokurowanej w jakiś sposób przez tamtych? Nie wiem. Nikt z nas tego nie wie. W każdym razie wszyscy trzej — Sever, Se-lim i Sogar — odlecieli i żaden z nich już nie wrócił... Czekaliśmy na nich do obiadu. Później zaczęliśmy się niecierpliwić i niepokoić, w końcu ktoś z ludzi zaproponował, aby wysłać na ich poszukiwanie wirokopter. Nikos się jednak na to nie zgodził, i zupełnie słusznie — po pierwsze nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie ich szukać, po drugie zaś baliśmy się dalszych strat. — Możemy tylko czekać — powiedział Nikos. — Wprawdzie szansę ich przybycia z każdą godziną maleją, ale trudno. Czekamy do jutra do południa. Później startujemy na Kalmerię. 212 Tej nocy w „Horsedealerze" nikt nie spał. Wszyscy czekaliśmy, choć doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że szansę na powrót Se-lima i Sogara są już zupełnie znikome. Ja należałem do najbardziej zdenerwowanych — sam przecież chciałem lecieć z Selimem! Gdybym poleciał!.. Miała rację Bindka, kiedy wymogła na mnie to przyrzeczenie! • Wciąż się zastanawiałem, dlaczego oni to zrobili. Dlaczego, nawet nie próbując atakować statku, natychmiast zaatakowali ludzi u Seve-ra? Ze statkiem nie mieliby zresztą szans — i wiedzieli o tym. Mogli zabić tylko tych ludzi, którzy w danym momencie byli poza jego polem sitowym. Ale po co? Czyżby liczyli na to, że ludzie będą szukali -swoich towarzyszy i że wybiją ich wszystkich po kolei, a pusty statek wpadnie im w ręce? Gdyby tyk było, musieliby być bardzo naiwni. Więc po co? Prowokacja? A może... może chcieli w ten sposób dać ludziom do zrozumienia, żeby się nie mieszali do ich spraw? Ale czy ludzie po powrocie „Horsedealera" mogliby zaprzestać wysyłania statków w tym kierunku? Czyż mogliby zaprzestać obrony innych cywilizacji? Ale to już będzie sprawa przyszłych wypraw. Na razie „Horsedea-ler" musi powrócić na Ziemię. Jeśli nie wróci, Ligurianie zyskają sto dwadzieścia lat i wykorzystają ten czas na pewno na podbój innych cywilizacji, przede wszystkim zaś na rozwój własnej techniki wojennej. Bomby wodorowe, antymateria, grawitrony, promienie Lamberta — a wszystko to, być może, na statkach poruszanych cząstkami Ca-rusta... Gdy ludzie otrzymają w tych warunkach wiadomość z Czike-rii, będzie musiało dojść w końcu do wielkiej, galaktycznej wojny, w której szansę obu stron byłyby już równe. Czas więc nie pracuje dla ludzi, a już na pewno nie pracuje dla pokoju. CZĘŚĆ IV POCZĄTEK NOWEJ DROGI W PUŁAPCE A jednak na Ziemię nie dolecimy. Znaleźliśmy się w pułapce, w rozpaczliwej, beznadziejnej sytuacji. Po co, dla kogo ja to piszę? Przecież i tak już niedługo z „Horse-dealera" nawet śladu nie pozostanie — będę musiała go zanihilo-wać. Moglibyśmy to właściwie zrobić już teraz, lecz powstrzymamy się z tym do ostatka. Do ostatka — to znaczy do kiedy, jak długo? Teoretycznie moglibyśmy przetrzymać tu 'nawet całe lata, ale po co? Jakież to może mieć znaczenie? Prawda, że nie należy nigdy niczego z góry przesądzać, że „tonący brzytwy się chwyta". Lecz czego my się możemy jeszcze chwycić, na co możemy liczyć? Na Białka? Ależ i on już zapewne nie żyje, a nawet jeśli żyje, to cóż on może tam zdziałać? Jego szansę są właściwie zerowe. Na rozłam wśród Ligurian? Bzdura! Jeśli mimo to wzięłam się do pisania o naszej tragedii, to nie po to, by komukolwiek ten opis przekazać, a po prostu dlatego, żeby nie zwariować od tego czekania na nowy atak bądź na... powiedzmy sobie szczerze, na cud, w który nie wierzę. Gdy opuściliśmy Kożdżen, już nam się wydawało, że wszystkie przygody zostały daleko za nami... Nie tylko Białek, ale i my wszyscy mieliśmy ich dość. Dlatego po przejściu pierwszej fali przygnębienia po stracie Selima i Sogara odczuliśmy ogromną ulgę. Myśleliśmy, że mamy przed sobą już tylko przeszło czteroletni lot na Kalmerię, 216 gdzie spotkamy ludzi. Wprawdzie ponad cztery lata podróży kosmicznej to dużo, nie przewidywaliśmy jednak po drodze żadnych lądowań czy kontaktów. Jedynym właściwie, czego się trochę baliśmy, była „kosmiczna nuda", która tak dała się we znaki załogom „Ciołkowskiego" i „Armstronga". „Ale to później — mówiliśmy sobie. — Na razie mamy co robić". Najkrótsza droga z Kejrosu na Centaura przebiegała obok Arwe-ny, słońca Ligurii. Czy było to błędem? Bynajmniej. „Horsedealer" przy szybkości nadświetlnej był dla liguriańskich statków niewidzialny, zaś to, co się na nim stało, mogłoby się stać równie dobrze w każdym innym miejscu — gdyby zaszło na przykład obok czarnej dziury, już dawno byłoby po nas. Po póltoramiesięcznym locie znaleźliśmy się w pobliżu Arweny i obu jej planet — Delasu i Ligurii. Chcieliśmy minąć Ligurię w odległości kilku jednostek astronomicznych. Byliśmy już bardzo blisko tego punktu, kiedy nagle awaria komputera przekreśliła całą naszą wyprawę. Było to krótko po obiedzie. Gdy wszyscy, ż wyjątkiem Gondry, siedzieliśmy jeszcze w mesie, rozmawiając, rozległ się sygnał, na odgłos którego wszystkich kosmonautów przejmuje strach i zgroza. AWARIA!!! Niebezpieczna awaria w automatycznym systemie sterowniczym! Dźwięk sygnału wwiercał się nam do uszu, wypełniał nam mózgi, wydawał się być nie do zniesienia. Trwało to kilka sekund, aż Patrick krzyknął: — Spokój! Tylko bez paniki! — Natka, Bango i Nikos, chodźcie ze mną. Wyszli we czwórkę. — Co się stało? — spytał Białek. — Mamy niebezpieczną awarię w komputerze czy gdzieś w silniku Jansky'ego — wyjaśniłam mu. — To właśnie był sygnał alarmowy. — l co zrobimy? — pytał dalej Białek. — Jeśli nie uda nam się jej od razu naprawić, będziemy musieli zejść poniżej szybkości światła — odrzekł Ramin. — Tutaj?! — krzyknęła przerażona Bindka — koło Ligurii? — Nie boję się Ligurian — powiedział Lao. — Nasze pola siłowe obronią nas przed nimi. W statku jesteśmy bezpieczni. Boję się czego innego. 217 — Czego? — spytała Bindka, nadal przerażona. — Przejścia do podświetlnej — odrzekł Lao. — Jeśli będziemy musieli ręcznie tym wszystkim kierować, to coś przełączone o ułamek sekundy za wcześnie lub za późno mogłoby spowodować naszą śmierć. t — Na szczęście wyjście z nadświetlnej jest znacznie mniej skomplikowane, niż wejście w nią — powiedział Białek, chcąc dodać Bin-dce otuchy, a zarazem pochwalić się swoimi wiadomościami, których i na ten temat już trochę posiadał. — Tam przecież nie ma progu antyfotonowego i czas w chwili wyjścia jest zerem. — Tak, ale jeśli, na przykład, pole siłowe włączy się zbyt wcześnie — statek sam w nie uderzy i eksploduje, a jeśli za późno — może go trafić meteor — dodał Ramin. — Zobaczymy — uciął Lao. — Co będziemy się martwić na zapas? Do mesy wpadła Gondra. Była przeraźliwie blada. — Gondra, czy wiesz, co się stało? Jaka to awaria? — krzyczeliśmy jedno przez drugie. — Rozrząd... centrum komputera... — wykrztusiła Gondra. — Zanim go wyłączyłam, on już zdążył zablokować silnik Jansky'ego i... i spektaron. — l spektaron? — wykrzyknął Ramin. — Co mu się stało? — Gondra ci mówiła: awaria rozrządu — odparłam, siląc się na spokój. — W takim stanie komputer może podjąć każdą, najbardziej nawet zwariowaną decyzję. — A obwód rezerwowy? — spytał Ramin. — Też nie działa. Nie wiem, co tam się stało — przerwała Gondra. — Do stu trylionów czarnych dziur! — zaklął wściekle Lao. — Teraz będziemy musieli na ślepo wchodzić w podświetlną! — l to z bardzo ograniczonymi możliwościami manewrowania — dodał Kareł. — Gondra, a co z resztą urządzeń? Wszystko w porządku? — Chyba tak — odrzekła —. Ale szybkość statku gwałtownie spada. Za kilka godzin wyjdziemy z nadświetlnej i staniemy się widoczni dla Ligurian. — Ja się ich nie boję — powtórzył Lao — jeśli jednak, na przykład, trafimy w meteor zanim zostanie włączone pole siłowe, albo jeśli coś się tam mimo wszystko stanie z czasem — może być z nami koniec. 218 Rozległ się brzęczyk wideofonu. Włączywszy go, ujrzałam na ekranie twarz Nikosa. Zanim pilot zdążył się odezwać, Kareł zadał pytanie: ' — No i jak, Nikos? — Źle — odparł pilot. — Nie damy rady naprawić tego na nad-świetlnej. Będę musiał przejąć statek i pilotować go. Uprzedzam jednak z góry, że przy przejściu do podświetlnej możemy w coś trafić i zginąć. Nie jestem maszyną, a w tym wypadku zadecydują o wszystkim jakieś znikome ułamki sekundy. — Nikos, nie bądź takim asekurantem — powiedziałam — wszyscy o tym wiemy. — Pomóc wam może? — spytała Gondra. — Jak chcesz. Ale to nic nie zmieni — odrzekł Nikos. Gondra wyszła, a zaraz po niej ja — do laboratorium, w którym był już Ramin. Tym razem, kiedy poinformowałam go o niemożliwości naprawy uszkodzenia w ciągu kilku godzin, on tylko machnął ręką i oboje wzięliśmy się do roboty. Pracowaliśmy w milczeniu, od czasu do czasu tylko rzucając sobie nazwy różnych odczynników i związków organicznych. Gdyby nie to, że coraz częściej spoglądaliśmy na zegar, można byłoby pomyśleć, że wszystko jest w zupełnym porządku. Nie wytrzymaliśmy nerwowo dopiero na niespełna godzinę przed momentem wyjścia z nadświetlnej, wyliczonym przez Nikosa z pół-sekundowa dokładnością. Wtedy wróciliśmy oboje do mesy, gdzie Kareł i Białek grali w szachy, a Bindka tkwiła przed lektomią na specjalnym stoliku, skonstruowanym kiedyś przez Bango pod kątem potrzeb kuloników i próbowała coś czytać, choć widać było, że nie może się skupić, że jest za bardzo zdenerwowana. Białek właśnie zakomenderował: — Wc4-c6. Kareł wykonał ten ruch na szachownicy, mrucząc pod nosem coś w rodzaju „No, no. Dobrze, bardzo dobrze!" — Jaka sytuacja? — spytałam. — Remisowa — odrzekł Białek. — Zaryzykowałbym twierdzenie, że nawet trochę lepsza dla Białka — przyznał Kareł — tyle, że w sposób, który, jak to się mówi, „nikomu nic nie daje". — A gdzie Lao? — spytałam. — Nie wiem. Może w pracowni — odrzekł Kareł. — Że też wy umiecie grać w takiej chwili — powiedział Ramin. — Przecież za godzinę... 219 — Daj im spokój, Ramin — przerwałam. — Nie przeszkadzaj, tylko się patrz. Mówię ci, że i nam to pomoże. Ramin chwilę patrzył, potem jednak powiedział: — Nie mogę, Heleno. Pójdę do siebie. Daj mi coś na sen. — Nie zaśniesz, Ramin — stwierdziłam, przyjrzawszy mu się uważnie — ale spróbuję. Chodźmy do mojego gabinetu. — l mnie też — odezwała się Bindka. — Ja już nie mogę... Tak się boję... Zgodziłam się. Bindka stoczyła się ze „stolika" i udaliśmy się w trójkę do mojego gabinetu. Dałam obojgu po tabletce jakiegoś środka nasennego i powróciłam do mesy. Sama także byłam zdenerwowana, choć na pewno mniej od Bin-dki czy Ramina. Szachowa rozgrywka Karela i Białka porwała mnie wkrótce bez reszty. Kareł grał bardzo nierówno, dobre ruchy przeplatał słabymi, to zyskując przewagę, to znów ją tracąc. Widać było, że i on nie bardzo może się skoncentrować, że wiele myśli o grożącym nam niebezpieczeństwie — normalnie z Białkiem wygrałby bez trudu. Odwrotnie Białek. Kulonik właśnie w chwilach największego zagrożenia potrafił się najlepiej skoncentrować, nawet na czymś, co się zupełnie z tym zagrożeniem nie wiązało. Nigdy wcześniej nie grat tak dobrze. Gdyby miał większe doświadczenie — on z kolei gładko wygrałby tę partię, a tak — szansę były równe^ Sympatia moja była po stronie Białka, ale kibicowałam mu w milczeniu, wyrażając tylko opinie o niektórych jego ruchach. W pewnym momencie Kareł uzyskał wreszcie istotną przewagę f Białek znalazł się w trudnej sytuacji. Spojrzał na mnie i spytał szeptem: — Poddać się? — Nie. Masz jeszcze wyjście — odrzekłam, też szeptem. — Jakie? — zapytał kulonik. — Tego ci już nie powiem. Sam pomyśl. Białek zaczął myśleć, mrucząc niewyraźnie coś w rodzaju „Ja tu, on tu... To nic nie da..." a ja — zamarłam z emocji, zapominając zupełnie o wszystkim. Wpadnie czy nie? Białek myślał przeszło kwadrans, l wpadł! Kiedy nazwał ruch, kareł powiedział: — No nie... Heleno, przyznaj się, podpowiedziałaś mu to. — Widziałam to od początku, lecz daję ci słowo, że nic mu nie podpowiadałam. Powiedziałam mu tylko, żeby się nie poddawał, bo ma jeszcze wyjście — przyznałam szczerze. 220 — Tak, sam na to wpadłem — potwierdził Białek. — No to jak, Białek? Remis? — spytał Kareł. Białek trochę się zamyślił. Spojrzałam na zegar — do wyjścia z nadświetlnej brakowało już tylko kilku minut. Usłyszałam terkot brzę-czyka wideofonu i nacisnęłam jego klawisz. Na ekranie ujrzałam Natalię w pokoju obok sterówki. W tym samym momencie Białek powiedział: — Remis. — Jaki remis? — spytała Natalia. — Białek zremisował w szachach z Karelem! — zawołałam — l to po jakiej walce, mówię ci! — Że też oni umieli teraz grać... — Natalia machnęła ręką. — Za sześć minut wyjdziemy już z nadświetlnej. My tu jesteśmy wykończeni — i fizycznie, i przede wszystkim nerwowo.^. — Dać wam może redostral? — zaproponowałam. • — Chyba niewiele pomoże, ale przynieś. Za sześć minut rozstrzygną się nasze losy. l posprawdzaj po drodze zamknięcia wszystkich drzwi. — Nie zdążysz sama — powiedział Kareł. — Ty sprawdź górę statku, jadót. — Dobrze — zgodziłam się. Wyszłam pierwsza i skręciłam na lewo. Obejrzawszy się, zobaczyłam jeszcze, jak Kareł w towarzystwie Biafka skręca w przeciwnym kierunku. Dopiero teraz zwaliła się na mnie całym ciężarem groza sytuacji. Wyobrażałam sobie, jak bardzo denerwuje się Nikos, na którego barkach spoczną za kilka minut losy naszej wyprawy — i kto wie, czy nie całej Galaktyki. „Jeśli zginiemy — pomyślałam — to co się tu będzie dalej działo? Ligurianie zyskają ponad sto lat i ileż zbrodni w tym czasie popełnią?" Sprawdzając kolejne drzwi, zastanawiałam się równocześnie, jaka jest szansa zderzenia się „Horsedealera" z jakimś meteorem czy innym ciałem niebieskim. Myślałam o tym, że Nikos na.pewno nie będzie ryzykował zbyt wczesnego włączenia pola siłowego, gdyż wtedy „Horsedealer" sam się po prostu o nie roztrzaska. W tym wypadku było więc na odwrót niż w znanym przysłowiu — lepiej późno niż wcześniej. A możliwość trafienia w meteor? Liczmy, że Nikos spóźni się o jakieś trzy setne sekundy... Przelecimy przez ten czas niespełna dziesięć tysięcy kilometrów. Co z tego wynika? Nic. Nie mając spektaronu, nie mogliśmy przecież meteoru dostrzec. Może być w 221 tym miejscu równie dobrze-absolutna pustka, pozbawiona zupełnie meteorów, jak i cały ich rój... Cholera wie! Żadna wyprawa nie znalazła się dotąd w podobnej sytuacji — nawet przygody „Armstronga" w mgławicy wodorowej były mniej dramatyczne. A jeśli trafimy w kometę lub „zmaterializujemy się" w jej ogonie? Albo jeśli coś tam się jednak stanie z czasem? Tyle możliwości!.. Po dwóch minutach byłam u siebie, po dalszych dwóch — w sterówce. Gondra, Natalia i Patrick stali obok siebie, patrząc w jeden punkt — na pulpit sterowniczy, przed pulpitem zaś siedział w fotelu pilota Nikos i był tak blady ze zdenerwowania, że wydawało się, iż w jego twarzy nie ma ani jednej kropli krwi. Złożono na niego ciężar odpowiedzialności — prawie nie do wytrzymania. Nie wyciągnęłam już lekarstw, l mnie udzieliło się to potworne napięcie, które wydawało się rozsadzać mi mózg. Stałam i patrzyłam, właściwie* bezmyślnie, a ściślej mówiąc, z jedną tylko myślą: „Czy Nikos zdąży?!" Jeszcze minuta — zaledwie sześćdziesiąt sekund! Czasem jednak taka minuta może trwać — dosłownie całą wieczność, l teraz też tak było. Wskazówka szybkości nadświetlnej stała już na jedynce, ale jeszcze nie było przy niej drugiej — podświetlnej. W momencie przejścia miała się zapalić. A co potem?.. Jeszcze pół minuty... Jeszcze piętnaście sekund... „Czy Nikos dobrze obliczył czas, potrzebny do wyjścia z nadświetlnej? — przemknęło mi przez myśl. „To nie gra roli — odpowiedziałam sobie od razu — l tak dzwonek nas o tym uprzedzi". Dziesięć sekund... dziewięć... osiem... siedem... Gondra nie wytrzymała. Krzyknęła „Dzwonek!" i rzuciła się ku przyciskowi. Nikt z nas co prawda jeszcze dzwonka nie słyszał, ale i tak może podziałać czekanie na coś w napięciu. Na szczęście Patrick się zorientował. W ułamku sekundy wyprowadził prawdziwie bokserski cios i Gondra runęła na podłogę. Pięć sekund... cztery... trzy... dwie... jedna... Dzwonek! Na ekranie zaczynają migotać niewyraźne światełka gwiazd. Błyskawiczne włączenie pola siłowego. Zdawałoby się, że Nikos wykonał ten ruch tak dokładnie, jak tylko potrafiłyby go wykonać ludzkie oczy i ręce. 222 A jednak — wstrząs. Wszyscy, poza Nikosem, polecieliśmy na podłogę. Miałam wrażenie, że gdzieś spadam, do jakiejś studni bez dna. „Koniec — pomyślałam jeszcze w ostatnim przebłysku świadomości — Koniec... Wszystko przepadło..." Gdy odzyskałam przytomność, pierwsze co zobaczyłam, to pochylonego nade mną Nikosa. „Jednak żyjemy" — pomyślałam z ulgą, lecz wkrótce wyparła tę myśl inna. Powiedziałam głośno: — Co się stało, Nikos? — Trafiły nas dwa małe meteory — odrzekł pilot. — Wiesz, o ile się spóźniłem? O czternaście tysięcznych sekundy! — A gdzie, one trafiły? — zapytałam. — Jeden trafił w zbiornik z paliwem jonowym — odparł Nikos. — W który? — krzyknęłam, przypominając sobie, że jeden ze zbiorników jest pełny, a drugi już prawie pusty. — W pełny — powiedział Nikos ze śmiertelną powagą, ale bez rozpaczy. — Tam u miliarda parseków! — usłyszałam obok siebie wściekłe przekleństwo Patricka. — Co my teraz zrobimy? — Nie wiem — Nikos rozłożył bezradnie ręce. — Na razie statek leci dalej. Wstałam. Ujrzałam, jak obok podnosi się Gondra, oszołomiona jeszcze po ciosie Patricka. Natalia ciągle leżała nieprzytomna, a z jej głowy sączył się strumyczek krwi. Jednym skokiem znalazłam się przy niej. Na szczęście było to tylko spore rozdarcie skóry na czole od uderzenia w kant pulpitu sterowniczego. — A drugi meteor gdzie trafił? — spytałam. — W pracownię biologiczną Lao — odrzekł Nikos, podczas gdy Patrick i Gondra zabierali się do kierowania „Horsedealerem". — Przepadły nam wszystkie nasze zwierzątka doświadczalne. — Nie wszystkie — zaprzeczyłam. — Są jeszcze u mnie. — Och, mniejsza o nie — machnął ręką Patrick. — Ważne jest, czy nikogo z nas tam nie było. — Ramin i Bindka śpią, a przynajmniej próbowali spać, Kareł i Białek są pewnie gdzieś na korytarzu, a Lao... — urwałam przerażona. — On mógł tam być... — wyszeptałam po chwili. W drzwiach od sąsiadującego ze sterówką „pokoju Kubusia" stanął Bango. l on był nieco pokaleczony na twarzy, a jego kombinezon był w paru miejscach podarty. 223 — Uff, ale mną rzuciło! — powiedział. — Głową naprzód prosto w całą tę gmatwaninę przewodów komputera. Gdyby działał, byłoby po mnie. — Gdyby działał, nie byłoby zderzenia — odparłam. — Bango, weź ze mną Natkę i chodź do mojego gabinetu. Zanieśliśmy Natalię do mnie. Przed drzwiami gabinetu czekali już Kareł z Białkiem. Botanik trzymał się za głowę lewą ręką, prawą miał opuszczoną bezwładnie. Weszliśmy w piątkę do gabinetu. Szybko opatrzyłam skaleczenia Bango, gdy zaś wyszedł — wzięłam się najpierw do Natalii. Posmarowałam jej ranę specjalnym klejem chirurgicznym, zabandażowałam czoło i dałam kilka lekarstw. Na pytające spojrzenie Białka odpowiedziałam: — Będzie do jutra spała i obudzi się zdrowa jak ja czy ty. Chodź, Kareł, teraz ty. Ręka botanika nie była na szczęście złamana, tylko zwichnięta. Kilkuminutowy zabieg — i Kareł odzyskał w niej pełną sprawność. Na głowie miał kilka siniaków — bolało, lecz nic groźnego. „Mogło być gorzej — pomyślałam. — Tylko co z Lao?" — Co ze statkiem? — powtórzył pytanie Białek. — Trafiły go dwa meteory. Jeden w pracownię Lao, a drugi — w zbiornik z paliwem. Z paliwa prawie nic nie zostało. — l co teraz? — spytał Białek z przerażeniem. — Nie wiem — rozłożyłam bezradnie ręce. Rozmowę przerwał brzęczyk wideofonu. Włączywszy aparat, ujrzałam na ekranie Nikosa. — Lao był w pracowni — powiedział krótko pilot. — Nie żyje. Chodźcie wszyscy na naradę do sterówki. Ze sterówki, gdzie wszyscy pozostali zebrali się już w komplecie, na ekranie wideofonu widać było robota w zdemolowanej pracowni Lao. Robot dostał się tam poszerzywszy dziurę w ścianie i podnosił właśnie ciało zoologa, siedzące nieruchomo na krześle. Twarz Lao była tak zmieniona, że z trudem dopatrzyłam się w niej znajomych rysów. „Straszna śmierć — pomyślałam. — Zamrożony i uduszony równocześnie... Dobrze jeszcze, że umarł natychmiast, nic o tym nie wiedząc". Robot podniósł ciało, wyniósł je przez dziurę i z rozmachem rzucił w przestrzeń. — Żegnaj, Lao Tehu — powiedział patrząc na ekran Nikos. Byłeś dobrym towarzyszem i będzie nam ciebie bardzo brakowało, jeśli — 224 pilotzwrócttsięlajnam—jeśli w ogóte się stąd wydostaniemy. A sy-tuacjav w jakiej się obecnie znaleźliśmy., jest bardzo trudna. Nie mamy chwilowo komputera i nie zdołamy osiągnąć z powrotem szybkości nadświetlnej. Myślałem, że uszkodzenie da się naprawić w ciągu kilku lub najwyżej kilkunastu godzin lotu w podświetlnej, a później wrócimy do dawnej szybkości. Ale teraz jest to niemożliwe, gdyż meteor rozbił nam pełny zbiornik z paliwem jonowym, niezbędnym do lotu podświetlnego. Drugi zbiornik jest już prawie pusty i przyznaję się szczerze do błędu — należało brać paliwo na przemian z obu zbiorników. No, ale trudno—Nikos machnął ręką. — Robot szybko naprawił oba przebicia, ale z paliwem gorsza sprawa Mamy go zbyt mało i nie uda nam się naprawić komputera przed jego wyczerpaniem. Dlatego zebrałem was tutaj, żebyśmy się wspólnie zastanowili, co w tej sytuacji powinniśmy zrobić. Podawajcie swoje propozycje. Nikos umilkł. Wszyscy zaczęliśmy intensywnie myśleć. Pierwszy odezwał się" Ramin: — Moglibyśmy kontynuować „bezwładny" lot dalej w wybranym kierunku. Wyłączymy generator i wykorzystując einsteinowski „paradoks czasu" będziemy mogli dolecieć nawet bardzo daleko, prawie się nie starzejąc. W ciągu kilkudziesięciu lat — a dla nas kilku — znajdzie się chyba w pobliżu jakaś planeta — będziemy mogli zdobyć paliwo. — Niestety, to jest niemożliwe. — Gdybyśmy byli przy innej gwieździe — myślał głośno Bango •— wówczas można byłoby wylądować na jednej z jej planet, ale nie tu... Dookoła Arweny krążą przecież tylko dwie planety: o wiele dla nas za gorący Delas, no i ta przeklęta Liguria, kolebka agresorów. — W takim razie musimy wylądować na Lkjurii — powiedział nagle Kareł. Słowa te wywołały prawdziwą burzę. Wszyscy zaczęliśmy krzyczeć: — Coś ty, Kareł? — Zwariowałeś? — On ma rację! > — Nie! Tak! Tak! Nie! — Cisza!! — wrzasnął w końcu Nikos. Umilkliśmy wszyscy i przez parę sekund w sterówce słychać było tylko Bindkę, która, jak zwykle w takich sytuacjach, zaczęte płakać. — Cóż wy od niego chcecie? — spytał Nikos.—Ja sam już o tym 225 myślałem. Pokażcie mi inne realne wyjście z sytuacji! — Sados wars gistus horin — powiedział Białek. — Co to znaczy? — spytała Gondra. — Czikorskie przysłowie. Można je oddać jako „Sytuacja ma zawsze rację" — wyjaśnił kulonik. — Zastosujmy się i my do tego, — A Ligurianie? — spytał Ramin, aż blady z wrażenia — czy wy się ich nie boicie? — Dajcie mi mówić! — krzyknął Kareł. Wszyscy umilkliśmy, botanik zaś zaczął: — Moja propozycja wcale nie jest aż takim szaleństwem, na jakie wygląda. Pamiętacie, jak Selim zawsze mówił, żeby przed podjęciem ważnej decyzji, mającej znaczenie nie tylko dla nas, lecz także dla innej cywilizacji, spojrzeć na nią nie tylko z naszego punktu widzenia, lecz także i z przeciwnej strony? Postawmy się więc w sytuacji Ligurian w związku z naszym ewentualnym lądowaniem na ich planecie. Przecież oni nic o nas nie wiedzą! Nie wiedzą, kogo i co my reprezentujemy, nie znają ani celu naszego przybycia, ani uzbrojenia, ani nawet wyglądu. Za to my o nich wiemy prawie wszystko. Ich podstawową bronią jest hipnoza. Ale ona nie przenika do wnętrza statku, a zresztą kuloniki są na nią odporne i zawsze zdążą w ostateczności zanihilować statek. Zrobimy dla nich w tym celu specjalną półkę przy pulpicie. Przed materialnymi środkami ataku obroni nas pole siłowe, a ich pola... miejmy nadzieję, że są słabsze od naszych. Zresztą, może oni nas wcale nie będą atakować? Nic o nas nie wiedzą, a poza tym są jeszcze dwa elementy, które za tym przemawiają. Po pierwsze, o wiele większą wartość przedstawiałby dla nich cały nasz statek, a tego nigdy nie dostaną; po drugie zaś nasze przybycie mogłoby rzeczywiście wywołać wśród nich jakiś rozłam. Jedni zaczną jeszcze bardziej dążyć do wojny z nami, drudzy zawahają się, a jeszcze inni, na pewno nieliczni, staną po naszej stronie. Nie wiem wprawdzie, czy i jak uda się nam przekazać, czego od nich chcemy, ale wylądować tam musimy — zakończył Kareł. — Ja też się z tym zgadzam — potwierdził Patrick. — No cóż, moi drodzy, spójrzmy prawdzie w oczy: innej szansy nie ma. Sados wars gistus horin, jak nam to przed chwilą mądrze powiedział Białek. Czy tego chcemy, czy nie, musimy tam lądować i liczyć na to, że nie znajdą na nas sposobu. A nawet, jeśli nas zmuszą do zanihilowania statku lub zniszczą go sami, damy im wiele do myślenia i może rzeczywiście nasza demonstracja nie przejdzie na Ligurii bez echa. 226 Znajdzie się chyba wśród nich pewna ilość nowych Severów, którzy, zyskawszy mocny argument w postaci naszego lądowania, zasieją być może w ich społeczeństwie ziarna niepewności co do słuszności ich polityki kosmicznej i w najgorszym razie ludzkość zyska na czasie, a to jest,dla nas nawet ważniejsze, niż własne życie. — A może by Jak zaszantażować ich jeszcze przed wyładowaniem: jeśli dacie nam paliwo — my wam gdzieś stworzymy niedługo raj, jeśli nie dacie — rozbijemy wam całą planetę? — zaproponował Ramin. — Przecież zrealizowanie tej groźby przerasta nasze możliwości — zwróciłam mu uwagę. — Ale skąd oni mają o tym wiedzieć? — nie ustępował Ramin. — Miałbyś słuszność, Ramin, gdyby nie to, że oni stosują w łączności fale Dubois, a nie radiowe — powiedział Patrick. — Dlatego niestety nie możemy nawiązać z nimi innej łączności poza... osobistą, a od tej wolałbym się trzymać z daleka, przynajmniej tak długo, jak długo będzie to możliwe. — Jak to rozumiesz, Patrick? — spytałam. — Tak, że na wszelki wypadek wyładujemy dość daleko od ich terenów mieszkalnych... — zaczął Patrick. Czy wszyscy popierają decyzję ładowania na LRjurii? — zapytał Nikos. „A cóż nam innego pozostaje?" — pomyślałam i zgodziłam się. Podobnie uczynili wszyscy, oprócz Bindki. Białek coś powiedział do niej po czikorsku i Bindce w sposób widoczny zrobiło się wstyd. — Kończymy naradę — powiedział Nikos. — Jutro nad ranem, a właściwie jeszcze w nocy, wylądujemy na Lkjurii, co zaś będzie dalej — to się okaże. • — Aha, Heleno — poprosił jeszcze Patrick—przynieś nam jakieś lekarstwo, bo my już jesteśmy wykończeni, a do jutra.. — Mam je przy sobie — przerwałam, podając im tabletki. Cała czwórka: Nikos, Gondra, Patrick i Bango wiele na tym skorzystała. Sama również byłam już tym wszystkim zmęczona. „Znów to samo — pomyślałam — Najpierw długo nic się nie dzieje, a potem nagle zaczyna się dziać aż za dużo. Pójdę spać". Niewiele myśląc poszłam do siebie, położyłam się i prawie od razu zasnęłam. Nawet nie przypuszczałam, że tak szybko uda mi się zasnąć, lecz widocznie tym razem zmęczenie przeważyło nad nerwowością napiętej sytuacji. 227 Kiedy się obudziłam, pierwszą moją czynnością było włączenie wi-deofonu zewnętrznego. Dookoła „Horsedealera" rozpościerała się bezkresna, szarożółta pustynia Ligurii, płaska i monotonna, pokryta gruboziarnistym piaskiem. Na krwistoczerwonym niebie planety świeciło upiornym, ognistym blaskiem jej słońce — Arwena. „Wylądowaliśmy więc" — pomyślałam i dopiero teraz zaczęły mi się nasuwać różne refleksje. Lecz czy dobrze zrobliliśmy, lądując tutaj, w samym ich „gnieździe" i pakując się im z własnej woli „pod nóż"? „No, niezupełnie z własnej woli — odpowiedziałam sobie od razu — zmusiła nas do tego sytuacja". Białek miał słuszność: sytuacja ma zawsze rację i zmusza tych Jctórzy się w niej znaleźli, do szukania dróg wyjścia. A musiałam przyznać, że w tym wypadku droga była tylko jedna: poszukiwanie paliwa na Ligurii, nawet, jeśli przyjdzie nam tu zginąć. Idąc do Natalii, spotkałam na korytarzu Ramina i odbyłam z nim krótką rozmowę. Geolog powiedział, że on też zaraz po mnie zasnąt i spał równie długo, jak ja. Poszliśmy do Natalii razem. Kiedy weszliśmy, kosmonawigatorka już nie spała. Siedziała na łóżku i wpatrywała się nic nie rozumiejącym wzrokiem w krajobraz, widoczny na ekranie wideofonu zewnętrznego. — Kiedy się obudziłaś i jak się czujesz, Natka? — spytałam. . — Zbudziłam się przed chwilą i czuję się dobrze. Ale... gdzie my jesteśmy? — Jesteśmy na Ligurii — odrzekłam. —r- Co takiego? Nie, to niemożliwe! Heleno, powiedz mi prawdę! — Ona nie kłamie — powiedział Ramin. — Jesteśmy na Ligurii. — Ale... skąd? Jak? l po co? — Natalia byłaby chyba mniej zdumiona, gdybym jej powiedziała, że jesteśmy w Mgławicy Oriona. Dopiero, kiedy jej o wszystkim opowiedzieliśmy, zrozumiała, że istotnie znaleźliśmy się w miejscu, którego obawialiśmy się najbardziej. — Po śniadaniu zaraz wyjdę — powiedział Ramin — i zbadam otaczający nas teren. Jak coś znajdę — to dobrze, a jak nie — to trzeba będzie niestety jechać amfibią. — Ależ to pewna śmierć! — krzyknęła z przerażeniem Natalia. — Trudno —- Ramin machnął ręką. Już się z tym oswoił. Natalia wstała i wszyscy troje wyszliśmy. W mesie zastaliśmy już Karela i Białka. Natalia i Ramin zostali z nimi, ja zaś poszłam zrobić dla wszystkich śniadanie i w drodze powrotnej zawołałam jeszcze Bindkę. 228 Przy śniadaniu rozmawialiśmy oczywiście najwięcej o warunkach panujących na Ugurii i o Ugurianach. Warunki te były rzeczywiście trudne do wytrzymania. Wylądowaliśmy na szerokości pfanetograficznej około 25', a temperatura w tym rejonie wynosiła w dzień okoto 335 stopni Kehrina, w nocy spadała do około 300. „Zupełnie jak na dawnej Saharze" — pomyślałam. Była tylko ta różnica, że bardziej na południe było jeszcze goręcej — w okolicach równika temperatura dochodziła do 360 stopni, co przy nieco mniejszym, niż na Ziemi, ciśnieniu stanowiło punkt wrzenia wody. Skład atmosfery podobny był do kożdżeńskiej, tylko z nieco mniejszą ilością azotu, a większą tlenu i metanu. Zaraz po śniadaniu Ramin wyszedł na zewnątrz i zaczął swoje badania geologiczne. Tymczasem Kareł i ja zajęliśmy się sprzątaniem w pracowni Lao. Coś okropnego, ile szkody może narobić taki „kosmiczny pyłek"! Po podłodze poniewierały się, już odtajałe, truchła szczurów, naczynia z różnymi odczynnikami, często porozbijane, jakieś szczątki aparatury laboratoryjnej i inne rzeczy. Wszystko to, co jeszcze się do czegoś nadawało, przenieśliśmy do dawnego pokoju Sogara, resztę zaś postanowiliśmy usunąć w przestrzeń przy najbliższej okazji. Ramin wrócił przed obiadem, kiedy dopiero co skończyliśmy porządki i usiedliśmy w mesie. Opowiadał, że był nawet dość daleko poza strefą siłową „Horsedealera", że zatoczył koło o promieniu kilku kilometrów, lecz nigdzie nie znalazł syderytu. Z jego ust sypały się co chwila kosmiczne przekleństwa, nie mogło to jednak zmienić faktu, że byliśmy skazani na rozdzielenie się i na beznadziejną.właściwie wyprawę poszukiwawczą. Ale kto ma na nią jechać? Kiedy Nikos, przyszedłszy ze wszystkimi na obiad, powtórzył, że chciałby, żeby w wyprawie, poza nim i Raminem, wzięło udział jeszcze dwoje ludzi — wszystko stało się jasne. Nie mogłam pojechać ani ja, jako znawca chemii, anfPatrick i Bango, którzy musieli naprawić komputer, ani Natalia, która również była przy tym potrzebna jako kosmonawigatorka. Musieli więc pojechać Kareł i Gondra. Nie spodziewaliśmy się nigdy, że zgłosi się także piąty uczestnik wyprawy — Białek. Oczywiście, początkowo nikt z* nas nie chciał o tym w ogóle słyszeć, ale kulonik miał swoje trudne do podważenia argumenty, przemawiające za zabraniem go. Przede wszystkim najlepiej z nas znał język Ligurian, poza tym był odporny na ich hipnozę, a także — na co zwrócił uwagę w dyskusji Nikos — 229 wyglądał od nas mniej „groźnie" i nie wiadomo, czy Ligurianie nie będą bardziej skłonni do rozmów z nim niż z nami. Dlatego wszyscy po kolei coraz bardziej przychylaliśmy się do prośby Białka. Tylko Bindka, oczywiście, płakała i wymyślała Białkowi od wariatów, kiedy ten jednak się uparł i widać było, że większość ludzi go popiera — skapitulowała i oświadczyła z kolei, że w takim razie i ona z nim pojedzie. Z trudem wyperswadowaliśmy jej ten zamiar, gdyż to nie miałoby sensu — Bindka była nam bardziej potrzebna na miejscu. A nuż uda się jednak Ligurianom przebić hipnozą wszystkie osłony „Horse-dealera" — i co wtedy? Wtedy tylko ona jedna mogłaby nam pomóc. Następnego dnia po śniadaniu pożegnaliśmy grupę Nikosa. Pra-. wie wszyscy przy pożegnaniu zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, jak niewielkie są szansę na nasze ponowne spotkanie. Rzecz dziwna, ale kiedy Nikos z towarzyszami już odjechali, poczułam się znowu sobą i nic mi tego dnia nie przeszkadzało w pracy. Nikos kierował amfibię na północ. Kiedy po obiedzie rozmawialiśmy z nim, był już o przeszło trzysta kilometrów od nas. Mówił, że wszędzie wokoło widzieli to samo — martwą, piaszczystą lub żwirowaną pustynię, przeważnie płaską, miejscami jednak pagórkowata. Niektóre wzgórza podobne były do zasypanych dawno piaskiem miast i wiosek, czasem jeszcze wystawały z nich fragmenty starych budowli. Gdyby był na to czas i gdyby żył jeszcze Selim — ileż ciekawych badań można byłoby tu przeprowadzić l Ale Selim już nie żyt, amfibia zaś zatrzymywała się tylko tam, gdzie Ramin podejrzewał istnienie złóż syderytu. Lecz złóż tych nigdzie na jej drodze nie było, chociaż budowa geologiczna planety w znacznym stopniu przypominała Ziemię. Wieczorem, w trakcie kolejnej rozmowy, widać było z amfibii daleko na horyzoncie jakieś pasmo górskie. Ramin ucieszył się tym, bo syderyt występuje najczęściej właśnie pod górami. W miarę zbliżania się do gór na zupełnie dotąd martwej pustyni zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki życia — nieduże kępki burozielonych, kolczastych roślin, z wyglądu przypominających skrzyżowanie kaktusów z rohelitami, dlatego nazwanych przez Karela kaktolitami. Za górami byli już więc prawdopodobnie Ligurianie... Ostatnią rozmowę z grupą Nikosa odbyliśmy następnego dnia rano. Wjechali w góry i Ramin był pewny, że niedługo znajdą syderyt. Niepokoiło ich tylko to, że od niedawna towarzyszył im, zawieszony wysoko w powietrzu, lecz doskonale widoczny jako czarna 230 plamka na czerwonym tle nieba, liguriański gudestol. l my również zaobserwowaliśmy z samego rana na lokatorze jakieś dalekie ruchy Ligurian — może przygotowania do ataku na statek? W górach było już nieco chłodniej, niż na pustyni i coraz obfitsze były kępki kaktolitów, lecz widać było, jak ogromne kłopoty mają one z niedostatkiem wody. Wkrótce po tej rozmowie Natalia, czuwająca właśnie przy wideofo-nie, usłyszała jakiś niewyraźny krzyk, a zaraz po nim amfibia znikła z ekranu kontroli radarowej. To oznaczało koniec... Brak mi słów, by opisać wszystkie nasze uczucia z tamtych chwil... Powiem tylko krótko: byliśmy wstrząśnięci. Ale co się z nimi stało? Czy wszyscy zginęli? A może jednak nie? Naprawa komputera została w międzyczasie ukończona, wprowadzono też już do niego program startu z Ligurii — to wystarczyło, ponieważ cała reszta została zaprogramowana jeszcze na Kożdżenie, a awaria nie spowodowała na szczęście „zapomnienia" przez Kubusia całego programu lotu na Kalmerię. Dlatego w kilka minut po zniszczeniu amfibii Natalia i Bango, pomimo protestów Patricka i Bin-dki, wystartowali w wirokopterze na pomoc. Szczęśliwie dolecieli na miejsce katastrofy. Strzaskany pojazd spoczywał na dnie długiej doliny górskiej, do której musiał runąć z półki skalnej. Wśród jej szczątków można było rozpoznać częściowo porozrywane ciała Gondry, Karela i Nikosa. Nieco dalej leżał Ramin. Geolog jeszcze żył i chwilami był nawet przytomny, lecz nie mógł się ruszyć, bo miał złamany kręgosłup. Białka nigdzie nie było widać. Kiedy Natalia ujrzała umierającego Ramina, natychmiast po zatrzymaniu wirokoptera przez Bango wyskoczyła do niego. Ramin ją poznał, chciał się dźwignąć, lecz nie mógł. Powiedział z trudem: — l ty też zaraz zginiesz, Natka. — Co się tu stało? Gadaj! — Natalia aż krzyknęła. — Zrzucili nas z tej drogi... polem siłowym... — wykrztusił Ramin. — A gdzie Białek? — zapytał jeszcze Bango. — Nie wiem. Chyba... żyje — Ramin mówił coraz wolniej — on też... spadł... z nami, ale... ale nic mu się nie stało... I... i ja mu powiedziałem, żeby... żeby sam spróbował... Umieram... Żył jeszcze, choć stracił przytomność. Natalia i Bango wsadzili go ostrożnie do wirokoptera i chcieli wracać. Zaledwie jednak podnieśli pojazd na wysokość jakichś stu metrów nad doliną, kiedy nastąpił 231 widocznie kolejny atak Ligurian, gdyż wirokopter także zniknął ze wszystkich ekranów. — Teraz wszystko zależy od Białka... — wyszeptała cichutko Bin-dka, która obserwowała wraz ze mną i z Patrickiem całą tę scenę ze sterówki „Horsedealera". W pół godziny później nastąpił pierwszy atak LigurianvNie był to jednak właściwie atak, tylko jego próba. Ostrzelali nasz statek jakimiś pociskami, które w żadnym wypadku nie mogłyby go zupełnie zniszczyć. Widać było, że chcą go tylko uszkodzić i wziąć „żywcem". Pociski te jednak odbiły się oczywiście od pola siłowego. — Pierwsza runda dla nas — mruknął Patrick. — Zaraz zacznie się druga. — Pola siłowego i tak nie przebiją — dodałam. — Bardziej obawiam się o nasze nerwy. Jak długo wytrzymamy? — Zajmij się czymś, Heleno. Na przykład opisz ostatnie wydarzenia w swoim pamiętniku. To ci pomoże — poradził Patrick. Machnęłam ręką i wróciłam do siebie. „Druga runda" opóźniała się. Dopiero wieczorem Ligurianie ostrzelali „Horsedealera" większymi pociskami — z tym samym skutkiem. Potem dali nam spokój. Czyżby na tym kończyły się ich możliwości? Na pewno nie. Oni coś knują, tylko co? Zresztą mniejsza z tym. Statku i tak nie dostaną. —Następnego dnia, przyznając rację Patrickowi, zabrałam się jednak do pisania. Rzeczywiście, trochę mi to pomoże, gdyż mam jakieś zajęcie, ale ciągle zadaję sobie pytanie — po co ja to robię?! Któż to będzie czytał? Nikt, nikt! Nerwy... Od takiego bezradnego, beznadziejnego i prawie bezczynnego czekania można oszaleć, l jeszcze to zamknięcie. Klatka. Sami się skazujemy na siedzenie w klatce, gdy dookoła otacza nas planeta... W kosmosie się tego nie czuje, ale tu człowiek chciałby wyjść, pochodzić swobodnie. Klaustrofobia i poczucie bezsilności... Jeśli Ligurianie chcą nas w ten sposób wykończyć — to chyba osiągną swój cel. Nie dziwię się już Białkowi, że tak się palił do zwiedzania Kożdżenu. Kochany kuloniku, gdzie teraz jesteś? Może już nie żyjesz, albo właśnie w tej chwili gdzieś tam giniesz z pragnienia? Mówiąc szczerze, nie wierzę w twoje szansę, nawet, gdyby ci się udało nawiązać kontakt z Ligurianami. Nie wierzę, aby ci się udało przekonać kogokolwiek z nich. A jednak, może właśnie dzięki twojemu przykładowi, wstrzymujemy się jeszcze z anihilacją statku. Ty też na Czikerii 232 chciałeś się zabić — i miałeś da tego pełne prawo — a jednak przeżyłeś i tyle zdziałałeś. Może nie trzeba było kusić losu po raz drugi po tym „czikorskim cudzie"?, tylko od razu wracać na Kalmerię? Ale gdyby się okazało, że to właśnie zabiłoby jakaś cywilizację?.. Zresztą na Ziemię mknie już wiadomość wysłana z Czikerii — ostrzeżenie dla przyszłych pokoleń. Za sto kilkanaście lat dotrze ona do celu i spełni swoją rolę, zwiększając znacznie szansę ludzkości w walce z Ligurianami. Miejmy nadzieję, że przez ten czas technika Ligurian nie'rozwinie się aż-tak bardzo. Coś jednak zdziałaliśmy, pomogliśmy ludzkości. Nie zginiemy na próżno... DESPERACKA MISJA BIAŁKA Gdy Ligurianie zaatakowali nas na tej górskiej drodze polem siłowym — myślałem już, że to koniec wszystkiego. Wcześniej nieco Ramin znalazł miejsce, gdzie — jak oświadczył — powinien być syderyt, choć na przykład dla mnie ta góra, pod którą chciał go szukać, niczym się wśród innych nie wyróżniała. W każdym razie Nikos posłuchał Ramina i, mając do wyboru dwie stare, zbudowane kilkaset lat temu przez Ligurian drogi: jedną, wiodącą szeroką doliną górską wzdłuż koryta dawno wyschniętej rzeki i drugą, wijącą się serpentynami pod górę, wybraliśmy tą ostatnią. Od niedawna krążył wysoko nad nami liguriański gudestol, którego pilot zapewne przekazywał swoim towarzyszom dane co do kierunku naszej jazdy. Minąwszy kolejny zakręt, znaleźliśmy się w miejscu, gdzie po jednej stronie drogi ziała w skale duża, ciemna wnęka, po drugiej zaś — otwierała się kilkusetmetrowa, nie zabezpieczona żadną barierą przepaść. Głęboko w dole widać było dno doliny z dolną drogą i starym korytem rzeki, porośniętym jeszcze miejscami krzaczkami kaktolitów. l tu właśnie Ligurianie nas zaatakowali. Dobre wybrali miejsce, to im trzeba przyznać! Mogli doskonale ukryć się w tej wnęce i porazić nas, czym chcieli. Silne uderzenie z lewej strony zmiażdżyło przód amfibii, spychając ją równocześnie w przepaść. Gdy pojazd zaczął koziołkować w powietrzu, jego dach otworzył się i wszyscy z amfibii wylecieliśmy. To właśnie mnie uratowało. Choć grawitacja na Ligurii jest nawet nieco mniejsza, niż na Koż-dżenie, to jednak uderzenie o powierzchnię planety przy upadku z takiej wysokości nawet Rulonik musi dobrze odczuć. Dlatego, kiedy 234 spadłem na gorącą powierzchnię doliny, doznałem uczucia, dosłownie jakby ktoś mnie przypalał rozżarzonym żelazem. Cate moje dato przeszył ostry, świdrujący ból i straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, nadal mnie wszystko bolało, lecz mogłem się poruszać. Gorąco było trudne do wytrzymania. „Gdzie ja jestem?" — pomyślałem i zacząłem rozglądać się wokoło. Znajdowałem się w śródgórskiej dolinie, na poboczu starej, szerokiej drogi, kiedyś brukowanej. Po chwili wzrok mój padł na szczątki amfibii i zwłoki ludzi, nieruchomo leżące wśród nich — i zrozumiałem, co się stało. Pomyślałem sobie: „Teraz to już koniec". Musiałem widocznie wypowiedzieć te słowa głośno, gdyż jeden z ludzi poruszył się na ich dźwięk. Był to Ramin. Podniósł głowę, rozejrzał się, jakby nie wiedząc, skąd ten głos dobiega i spytał: — Kto to mówi? — To ja, Białek — odrzekłem. — Żyjesz, Ramin? — Tak, ale niedługo umrę. A co z tobą, Białek? Cały jesteś? — Cały, tylko wszystko mnie boli. — Nie dziwię się. Tak spaść... — mruknął Ramin, jakby do siebie — Możesz się ruszać, Białek? — spytał głośniej. — Mogę. A ty? — Ja nie... Mam złamany kręgosłup i rękę. Ale... — Ale co? — Czekaj... Muszę odpocząć — dobiegła mnie cicha odpowiedź. Ból w moim ciele powoli ustępował. Zbliżyłem się do Ramina tak, że go prawie dotknąłem. Po chwili geolog wyciągnął z wysiłkiem zdrową rękę i pogłaskał mnie po sierści. — Żyjesz, Białek — wyszeptał. — Jak to dobrze, że żyjesz... że nie jesteś jak my, ludzie... Teraz ty... ty sam spróbujesz przekonać. Ligurian, żeby nam pomogli... żeby dostarczyli nam odpowiednią ilość paliwa, wiesz, ile... Oni używają tego samego... Czekaj... jak się to u nich nazywa?.. — Hoda-gest — podpowiedziałem. — Tak, hoda-gest — przypomniał sobie Ramin. — Powiedz im... o wszystkim. Tylko nie mów, gdzie Ziemia... w którym kierunku... Spróbuj... Od ciebie, od ciebie wszystko zależy... może nawet los Galaktyki... Spróbuj, Białek. — A jak mnie zabiją? — spytałem jeszcze. — Trudno. To jedyna szansa — powiedział Ramin. Po chwili dodał: — Żegnaj, Białek. Żegnaj i... życzę ci szczęścia! 235 Umilkł. Zamknął oczy i myślałem, że już nie żyje. Zostałem sam. Sam jeden z włożonym na mnie ciężarem odpowiedzialności, który prawie przerastał moje możliwości, wydawał się być nie do udźwignięcia. Ode mnie, kulonika Białka Kondiasa, „ucywilizowanego" zwierzęcia z Czikerii, mogą teraz zależeć losy Wszechświata... Czy zdołam przekonać choć kilku Ligurian, żeby nam pomogli? Gdzie ich szukać — mniej więcej wiedziałem: na północy, za górami. Ale jak daleko ciągną się te góry — nie miałem pojęcia. Czy wytrzymam wędrówkę w tych warunkach, cały czas w prażących promieniach Arweny, bez wody? A jeśli zatrzyma mnie jakiś wał skalny, jeśli ta dolina okaże się z drugiej strony doliną bez wyjścia? Co prawda, Ligurianie nie budowaliby tutaj tak dobrej drogi, prowadzącej donikąd, ale to było kilkaset lat temu i przez ten czas wiele mogło się zmienić... „Trudno, tam koli furo — pomyślałem. — Rusz się, Białek! Na co jeszcze czekasz?" — i potoczyłem się doliną ku północy. Droga była kiedyś wylewana czymś w rodzaju asfaltu, a chociaż było to dawno i częściowo zasypał ją już piasek, to jednak nagrzana promieniami Arweny jej nawierzchnia prażyła dodatkowo od spodu. Nie mogłem jednak z niej zboczyć, gdyż po jednej stronie miałem nierówne dno dawno wyschniętej rzeki, po którym bardzo źle byłoby mi się toczyć, po drugiej zaś — strome górskie zbocza lub usypiska potężnych głazów. Dolina stopniowo zwężała się i jakby nieco podnosiła, lecz droga szła wciąż w tym samym kierunku, czasem tylko lekko skręcając z biegiem dawnej rzeki. Upał rósł, Arweria podnosiła się coraz wyżej. Jej promienie zdawały się wysysać ze mnie każdą kroplę wody. Nie zwracałem jednak na to uwagi. Minęły może dwie godziny. Wciąż to samo — zupełnie, jakbym tkwił w miejscu. Tylko dolina zwęziła się bardzo, stając się śródgórs-ką przełęczą. Zapewne kiedyś, gdy jeszcze tędy płynęła rzeka, a jej brzegi porastała bujna roślinność, musiało tutaj być pięknie; dziś jednak rzeki nie było, a z roślinności pozostały już tylko niewielkie, choć stopniowo coraz liczniejsze, kępki kaktotitów. Jednak wtedy nie zastanawiałem się w ogóle nad tym, co tu kiedyś było. Nie myślałem prawie o niczym, tylko powtarzałem sobie w kółko: „Dalej, Białek, dalej! Od ciebie mogą zależeć losy Wszechświata! Dalej!" — i toczyłem się coraz dalej, gnany naprzód właściwie tylko przez tę jedną myśl, która opętała mnie bez reszty. 236 Wreszcie napotkałem jakąś starą, opuszczoną miejscowość. Wtoczyłem się do sieni pierwszego domu i z ulga stwierdziłem, że jest tam znacznie chłodniej, niż na otwartej przestrzeni. Chciałem tam tylko chwilę odpocząć i udać się dalej, ale błysnęła mi zbawienna myśl, żeby poczekać do wieczora i powędrować dalej w nocy. kiedy jest znacznie chłodniej. Byłem zresztą tak wyczerpany, że prawie od razu zasnąłem na gołej posadzce. Kiedy się obudziłem, Arwena już zachodziła. Jej żółtozielona łuna zajmowała całą zachodnią część horyzontu. Czułem się znacznie lepiej, tylko pić mi się chciało strasznie. Wody jednak nigdzie nie było. Wytoczyłem się przed dom, musiałem jednak jeszcze trochę poczekać, aż ostygnie nieco piasek i asfalt drogi, rozgrzane przez Ar-wenę do granic możliwości. Po chwili słońce Ligurii zaszło i ujrzałem na niebie gwiazdy oraz dwa małe księżyce planety — Tasyk i Dejrik. Ich światło, współdziałając z gwiazdami, rozjaśniało nieco ciemności nocy. Patrząc na gwiazdy, przypomniałem sobie, jćtk wczoraj w amfibii Gondra pokazywała mi Zol... Pamiętając jej wskazówki, dość szybko' znalazłem na niebie swoje ojczyste słońce, l wówczas przypomniał mi się ten czikorski wieczór, w którym rozmawiałem po raz pierwszy o gwiazdach z Sigurdem. Jakże wtedy zazdrościłem Sigurdowi i w ogóle czikorom! A teraz?.. Ich już nie ma, a ja, kulonik, żyję i znajduję się na planecie Domanisa-Arweny z misją nawiązania wyjątkowo odpowiedzialnego kontaktu... Raz już uratowałem Galaktykę przed wojna, ratując ludzi na Czikerii. Ale wtedy myślałem tylko o wyprawie „Horsedealera" i przede wszystkim o Bindce, nie byłem świadomy rozmiarów swojego wyczynu. Teraz byłem tego w pełni świadomy i ta świadomość z jednej strony mobilizowała mnie do działania, lecz z drugiej — przytłaczała mnie kolosalną odpowiedzialnością. Jeśli mi się nie uda, to... Wzdrygnąłem się. Nie chcąc o tym myśleć, zacząłem szybko toczyć się drogą ku północy. Piasek dość szybko ostygnął, zrobiło się nawet przyjemnie. Droga powoli pięła się coraz wyżej, dawne koryto rzeki wcinało się zaś coraz głębiej w skały, w końcu skręciło gdzieś na wschód i znikło. Po paru godzinach osiągnąłem najwyższy punkt przełęczy. Przede mną rozpościerała się kolejna górska dolina lub kotlina, znowu prawdopodobnie zamknięta szczytami, znowu ciemna i pusta... A droga zeszła w nią powoli. Odchodziły od niej różne boczne dró- 237 żki, lecz nie miałem czasu się za nimi rozglądać. Naprzód, naprzód, na północ, ku życiu! Kiedy Arwena wzeszła, minąłem i tę dolinę. Na jej końcu mieściła się kolejna opuszczona, górska wioska. Rozejrzawszy się w pierwszych, niezbyt jeszcze gorących promieniach słońca Ligurii, ujrzałem w okolicy nieco więcej kaktolitow, niż poprzednio, choć wciąż jeszcze były to tylko wysepki roślinności wśród skał i piasków planety. Ale nie było tu żadnych zwierząt czy Ligurian. Otaczała mnie głucha pustynia. Przypomniała mi się moja wędrówka z Radikiem przed spotkaniem z Bindką i Zorinem. l wówczas też wszędzie było pusto, Teraz pod tym względem było jeszcze gorzej. Wtedy miałem towarzysza, wprawdzie nierozumnego, ale zawsze coś, poza tym wtedy otaczała nas zieleń i słychać było głosy zwierząt, podczas gdy tu — cisza i pustka dookoła, tylko te kolczaste kaktolity. A jednak, porównując nastrój tej i tamtej wędrówki, tu było mi mniej przykro. Różne były bowiem ich cele, a przede wszystkim różne były szansę spełnienia się tych celów. Tam właściwie, na zdrowy rozum, nie miałem żadnych szans na spotkanie kogokolwiek, tu — jeśli tylko wytrzymam — spotkam kogoś na pewno. Tamta wędrówka była aktem krańcowej desperacji z mojej strony — miałem prawo właściwie zabić się od razu, ta była niby takim samym aktem desperacji — a przecież zupełnie innym... Nie miałem prawa się poddawać, musiałem dążyć wytrwale naprzód. Od tego, czy mi się uda, mógł zależeć los tylu światów... Tylko skąd tu brać wodę? Zaraz, a kaktolity? Przecież one, jak to jeszcze przedwczoraj stwierdził Kareł, magazynują w sobie pewną ilość wody! A kolce? „Trudno, zaryzykuję" — pomyślałem i już po chwili byłem przy roślinie. Okrążyłem ją wokoło i znalazłem miejsce, gdzie kolce były rozmieszczone stosunkowo rzadko. Daremnie jednak próbowałem ją rozgryźć — była zbyt twarda. Tylko sobie skaleczyłem pyszczek o jakiś kolec. Po kilku nieudanych próbach zakląłem szpetnie po czi-korsku i, ponieważ zaczynało się robić coraz goręcej, powróciłem wściekły do wioski. Przecież ja bez wody nie wytrzymam dłużej niż pięć dni! Zasnąłem w na wpół rozwalonym domu i zbudziłem się późnym popołudniem. Arwena znikła za wysoką górą na zachodzie. Było jeszcze ciepło, ale można było ruszać. 238 Wyruszyłem dalej. Pić mi się chciało coraz bardziej, mimo że starałem się o tym nie myśleć. Minąwszy przełęcz, u wylotu której położona była owa wioska, ujrzałem przed sobą kolejną kotlinę. Zdążyłem tylko jeszcze zauważyć, że góry przecie mną są niższe, jakby się już zapowiadał koniec tego łańcucha, który zresztą przecinałem w poprzek. A co za nim?.. Czy dalej pustynia, czy już LJgurianie? Czy, jeśli ich w końcu spotkam, zechcą mnie wysłuchać? A może z miejsca zabiją? „A, wszystko jedno — pomyślałem sobie. — Jeśli mnie zabiją, będę już miał przynajmniej za sobą tę potworną wędrówkę i wszystkie jej niepewności". Zaczynałem już najwyraźniej mieć dość, lecz mimo to toczyłem się wciąż dalej, gnany naprzód przez — coraz częściej podświadomą — myśl o wielkim celu, jaki mojej „misji" przyświeca. Potworna wędrówka... Jak wtedy, na Czikerii. Wędruję z Radikiem i spotykam Halmę Boman. Obok niej stoją Selim i Sogar. Rozmawiają o czymś... nie mogę dosłyszeć słów. Zbliżam się do nich, lecz oni ruszają nagle z miejsca i idą przed siebie, coraz szybciej. To anty-biotron ciągnie ich ku sobie. Widzę to, krzyczę: „Stójcie!" — na próżno... Nagle z antybiotronu wychodzi Sever i zaprasza całą trójkę do środka. Wchodzą — i oto pojawia się jakiś kożdżeńczyk i strzela z pulsera do maszyny, która rozpada się w kawałki, l mnie ten płomień muska, boli... Ból przywraca mi jasność myślenia Rozejrzałem się dookoła i stwierdziłem, że w czasie tych majaczeń skręciłem z drogi i znalazłem się na jej poboczu, obok kolczastego krzaka, który mnie właśnie pokłuł. Wróciłem na drogę i ruszyłem dalej, otrząsnąwszy się jakoś z majaków. Pomyślałem tylko, że to już początek końca. Po pewnym czasie droga okrążyła łukiem jakaś górę, a za nią ujrzałem przed sobą... światełko. W pierwszej chwili myślałem, że to znów jakiś majak, ale nie! Światełko istniało naprawdę! Kiedy to stwierdziłem, pomimo wyczerpania j niezwykłegopragnienia poczułem przypływ nowych sił. Światełko dochodziło z niewielkiego budynku, obok którego znajdowało się kilka budek. Między nimi kręcił się jakiś LJgurianin z latarką i coś odnotowywał. „Chyba jakaś stacja meteorologiczna" — pomyślałem. Niedaleko stał gudestol. Zbliżywszy się do zabudowań, krzyknąłem, ż trudem wydobywa- 239 jąć głos ze spieczonego gardła i nie mając pewności, czy Ligurianin mnie usłyszy: — God-dens svetkor! Usłyszał i, zaskoczony, zrobił kilka kroków w moją stronę, po czym oświetlił mnie latarką i — wydał okrzyk zdumienia, na który z budynku wyszedł natychmiast drugi Ligurianin. — Co tam masz, Honza? — zapytał. — Jakaś mówiąca biała kula — odrzekł Honza. — Co takiego? Co to może być? — Nie wiem, Ranta. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. — A może to jeden z tych, którzy kilka dni temu przylecieli tu z jakiejś innej gwiazdy? — spytał Ranta. — Nie, Ranta. Oni byli nawet podobni do nas, tylko wyżsi i mieli po dwie nogi, a to jest biała kulka. — Należę do ich wyprawy, ale... — zacząłem, Ranta mi jednak przerwał: — Słyszysz, Honza? Najlepiej zabij to od razu, dokończ pomiarów i lećmy! Zamarłem. Na szczęście Honza był ciekawszy od Ranty. Powiedział: — Czekaj, Ranta. Daj mu skończyć. Co ci to szkodzi? Kontynuowałem: — ... ale jestem tylko ich „ucywilizowanym zwierzęciem". Umiem myśleć i mówić, także po waszemu, ale nic poza tym. Nie jestem w stanie ani trochę wam zaszkodzić. Dajcie mi tylko wody i zabierzcie ze sobą. Proszę was. Potem będziecie mogli ze mną zrobić co zechcecie. — Ranta, on rzeczywiście nie jest nam w stanie nic zrobić — potwierdził Honza. — Ja bym go zabrał i sprzedał Gellerowi. Już on będzie wiedział, co z tym zrobić. — No dobrze, Honza, tylko uważaj na niego — mruknął nieprzejednany Ranta. — Przecież to tylko biała kulka — Honza skrzywił się w „uśmiechu". — Gdyby to był jeden z tych dwunogów — sam bym go zabił bez wahania. Na razie zaniosę go do gudestola. Czekaj, ależ to ciężkie! — mruknął, próbując mnie podnieść. — Pomóż mi, Ranta. „Jak to dobrze, że nie jestem człowiekiem" — pomyślałem, już po raz drugi wciągu tych paru dni. Ranta podszedł i obaj z Honza przenieśli mnie do gudestola. Zamknęli za mną drzwi i wyszli, pozosta- 240 wiając mnie samego. Chciało mi się spać, ale jeszcze bardziej pić, dlatego czekałem na ich powrót, czyniąc nieprawdopodobne wysiłki, żeby nie zasnąć. Ligurianie wrócili mniej więcej po pół godzinie. Ranta usiadł przy sterze, zostawiając mnie Honzie. Ten spytał: — Kim właściwie jesteś i jak się nazywasz? Przedstawiłem się i raz jeszcze poprosiłem o wodę. Ligurlanin wyjął skądś naczynie z wodą, podobne do butelki i przechylił mi do pyszczka. Ależ to było przyjemne! Chętnie wypiłbym wszystko, ale Honza w połowie cofnął nagle rękę. — Dość już, Białek — powiedział. — Musimy mieć jakąś rezerwę. Ale powiedz mi, skąd ty znasz tak dobrze nasz język? — Najpierw ty mi powiedz, kim jesteście i co to za Geller, któremu chcecie mnie..łsprzedać? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Jesteśmy pracownikami służby hydrometeorologicznej. — Ważny zawód — wtrąciłem. — Zwłaszcza w waszych warunkach. — Ważny, lecz trudny i nie cieszący się sympatią. Nie zarabiam wiele. Wolałbym być kosmonautą, ale oceniono, że się do tego nie nadaje. — U ludzi też kosmonauci, zwłaszcza międzygwiezdni, cieszą się chyba największym mirem. — l pewnie najwięcej zarabiają, co? — spytał Honza. — Pieniądze już u ludzi nie istnieją -»- odrzekłem. — Nie rozumiem — powiedział Honza. — Wytłumacz to jaśniej. „l nie zrozumiesz — pomyślałem — jeśli ciebie wychowano na pieniądzach, to trudno ci będzie to wyjaśnić. Pamiętam, ile czasu stracił Selim, zanim ja to zrozumiałem", l powiedziałem wymijająco: — Dużo by o tym mówić, Honza. A kto to jest Geller. — To jeden z kenali — odrzekł Honza. „Oj, niedobrze — pomyślałem. — Jeśli ten Geller jest kenalem, to jak ja go przekonam o korzyściach z pokoju? A ci tu? E, z nimi nie ma sensu. Za nisko są w strukturze społecznej LJgurian i nie wydają mi się przy tym za bardzo rozgarnięci. Nie dziwię się, że* nie mogli zostać kosmonautami". Na razie byłem bardzo zmęczony swą podróżą, oczy mi się dosłownie kleiły, chciałem spać. — Honza — poprosiłem. — Daj mi się wyspać, proszę cię. Jestem bardzo śpiący. 241 — My też jesteśmy już zmęczeni — odparł Honza — ale w tych szerokościach możemy żyć praktycznie tylko w nocy. Mieliśmy jeszcze odwiedzić Kezilof — przypuszczalnie mówił o jakiejś innej stacji meteorologicznej — ale chyba już tego nie zrobimy; zwłaszcza z tobą, Białek. Śpij sobie spokojnie, drogocenny ładunku! — Honza skrzywił się w „uśmiechu". Zasnąłem od razu, kiedy zaś się obudziłem, byłem w gudestolu sam. Aparat stał na lotnisku między innymi podobnymi. Z daleka dobiegał gwar głosów, nie mogłem jednak rozróżnić słów. Niewiele także widziałem z kąta, gdzie tkwiłem, a wydostać się z niego nie mogłem, gdyż Honza i Ranta zastawili go wysoką skrzynią. Albo się bali, że im ucieknę — choć wcale nie miałem takiego zamiaru, albo, co było prawdopodobniejsze, chcieli mnie ukryć przed innymi Ligu-rianami. Postawili koło mnie dwie spore miseczki z wodą, jedną z nich wypiłem od razu, drugą postanowiłem wypić pófniej. Odwróciłem się pyszczkiem ku górze i zacząłem rozmyślać nad sytuacją. Pierwszą część zadania wykonałem: nawiązałem z Ligurianami kontakt. Teraz pozostawała część druga, tak samo trudna i jeszcze ważniejsza: przekonanie kogoś z nich, że pomoc ludziom leży w ich własnym interesie, że nie ma sensu trwać ciągle w stanie wojny z wszystkimi w kosmosie. Lecz jak im to przekazać w możliwie najsławniejszej dla nich formie? Długo nad tym myślałem, aż w końcu — jak mi się zdawało — wpadłem na dobry pomysł. Tylko czy moja rozmowa z Gellerem lub z kimś innym przybierze taki właśnie obrót? „Będę się w każdym razie starał" — pomyślałem i wypiłem drugą miseczkę. W kilkanaście minut później usłyszałem ruch koło „mojego" gude-stola. Weszli do niego obaj moi nocni znajomi — Honza i Ranta. Honza powiedział cicho: — Właź do tej skrzyni, Białek — i, po odsunięciu pierwszej skrzyni, postawił na jej miejscu inną, z otwartym bokiem. Przetoczyłem się do niej i któryś z LJgurian ją zamknął. Zrobiło się ciemno i cicho — widocznie skrzynia była wykonana z jakiegoś dźwiękochłonnego materiału. Przeniesiono ją kawałek i gdzieś postawiono, zapewne w samolocie. Po chwili odczułem lekkie drżenie — chyba samolot wystartował. Nie wiem, jak długo znajdowałem się w tej skrzyni. Znów zasnąłem i budziły mnie tylko kolejne jej przenoszenia. W końcu postawiono ją na miejscu przeznaczenia — i otworzono. 242 — Białek, wychodź — usłyszałem głos Honzy. Wytoczyłem się, mrużąc oczy przed jasnym światłem, padającym równomiernie ze wszystkich stron, tak, że nigdzie nie byto widać cienia Bytem na dużym stote, stojącym pośrodku pokoju, dookoła niego siedziało na ko-likach obok Honzy i Ranty jeszcze kilku innych Ligurian, przyglądających mi się ciekawie. Byli go Gelter, jego żona Dulse oraz już dorosłe ich dzieci — syn Halmer i córka Mojte. Wzdłuż ścian pokoju stały różne przedmioty, o których miałem zaledwie zielone pojęcie — z Kożdżenu; część z nich była dla mnie absolutną nowością. — God-denssvetkor! —powiedziałem. — Ty jesteś Geller? — Tak, to ja — odrzekł Ltgurianin, do którego się zwróciłem — i przedstawił mi całą swoją rodzinę. — A nie mówiłem? — rozległ się gtos Honzy. — Za coś takiego warto tyle zapłacić. — Dobrze, dobrze — Geller wydawał się być zadowolony, a nawet rozbawiony. — Bierzcie. Bierzcie i bawcie się dobrze do końca życia! Tylko nie chwalcie się tym zanadto—dodał jeszcze. — Najlepiej dla was będzie, jeżeli zachowacie naszą transakcję w tajemnicy. — Dziękujemy. Zachowamy — i Honza z Rantą wyszli z charakterystycznym Ikjuriańskim pożegnaniem. Zaraz po ich wyjściu zapytałem Gellera: — Co chcesz ze mną zrobić? — Milcz! — warknął Halmer. — Milcz i czekaj, aż ojciec do ciebie się zwróci! — Ty sam milcz! — skarcił go Geller. — Mnie to nie przeszkadza, a skąd on może wiedzieć, jakie są u nas zwyczaje? Coś niecoś na ten temat wiedziałem z Kożdżenu, ale niezbyt wiele i odnosiło się to poza tym do okresu sprzed przeszło stu Ikjuriańs-kich lat. Powtórzyłem więc swoje pytanie i usłyszałem odpowiedź Gellera: — Nie wiem. Jeszcze się zastanowimy. — Nad czym, Geller? — zapytała Dulse — zamknij go w westupie i będziesz miał co pokazywać znajomym. — Poczekajcie chwilę — poprosiłem szybko. — Wysłuchajcie do końca tego, co mam wam do powiedzenia, a potem możecie mnie nawet zabić. — Dobrze, Białek — zgodził się GeHer. — Wysłuchamy ciebie do końca. Ciekawi nas, skąd się tu wziąłeś. A może byś tak coś zjadł? — Owszem, jestem nawet bardzo głodny — odrzekłem. — Nic 243 nie jadłem,od trzech dni. Ale nie mogę jeść tego samego, co wy. Mógłbym zjeść tylko to, co dajecie „dzieciom Kożdżenu". — Kożdżeńczykom? — krzyknął Geller. — Skąd ty ich znasz? — Byłem na Kożdżenie, razem z wyprawą ludzi, gdyż tak się nazywają te dwunogie istoty, l stamtąd właśnie znam tak dobrze wasz język — wyjaśniłem. — A może tam rozmawiałeś z tym ganzolem Severem? — zapytał Geller. — Rozmawiałem, Geller — potwierdziłem — i przyznaliśmy mu rację. A zresztą — czyż sam fakt przylotu, co prawda przymusowego, ludzi na Ligurię nie świadczy o słuszności jego teorii? — Przymusowego? — zapytał Geller. — Więc wasz statek jest naprawdę uszkodzony i nie możecie z Ligurii wystartować? — Tak, ale... — zacząłem, Geller mi jednak przerwał: — To świetnie — powiedział z zadowoleniem — prędzej czy później go zdobędziemy, a potem cały Wszechświat. — Nie zdobędziecie naszego statku, Geller — powiedziałem, siląc się na spokój, chociaż krew mnie zaczynała zalewać ze złości. — W razie krańcowego zagrożenia ludzie po prostu go zanihilują. Poza tym, czyż musicie zdobywać kosmos właśnie w ten sposób?... — Chciałem mówić dalej, jednak Geller już mnie nie słuchał. Krzyknął z wściekłością: — Co ty mnie tu będziesz przekonywał! Znalazł się nowy Sever! Znam jego argumentację na pamięć i nie chcę tych bzdur więcej słuchać! Dulse, Halmer — krzyknął do żony i syna — przygotujcie mi szybko tymczasowy westup na podwórzu! Ty idioto, ty przeklęty ganzolu, ty... ty... — ciskał we mnie przekleństwami, nie zważając na wysiłki Mojle, która próbowała go uspokoić. Wreszcie jej się tb udało. Wyczerpany wybuchem Geller opadł bezwładnie na oparcie kolika. „Koniec... — pomyślałem z rozpaczą. — Nie uda mi się jednaktch przekonać. Spędzę resztę życia w klatce z pól siłowych, a ludzkość dowie się o wszystkim zbyt późno... Koniec..." — Miałeś go spokojnie wysłuchać do końca, ojcze — powiedziała Mojle. — Cóż on takiego powiedział? A może chciał nam coś nowego zaproponować? — Nic... to samo... co Sever... — Geller wciąż jeszcze nie mógł przyjść do siebie. Jego twarz była sina z wściekłości. — A któż to taki, ten Sever? — zapytała Mojle — nic o nim nie słyszałam. 244 W ciekawości Mojle zwietrzyłem cień nowej szansy. Wykorzystując osłabienie Gellera, zawołałem: — Mojle, zbliż się! — a kiedy podeszła, powiedziałem do niej cicho, tak, że Gelter nie mógł tego usłyszeć — przyjdź do mnie do we-stupu, a wszystko ci powiem, l przynieś ze sobą magnetofon. Dobrze? — Przyjdę — obiecała krótko Mojle, po czym głośno zwróciła się do Gellera: — Ojcze, może dać ci coś na wzmocnienie? — Nie, Mojle, dziękuję. Już mi lepiej. A ty jeszcze zobaczysz, Białek! — Geller zrobił ręką gest groźby. — Tak mnie zdenerwować!.. Gdybym nie zapłacił za ciebie tyle pieniędzy, już bym cię chyba zabił! — Jeśli nie możesz na niego patrzeć, to zamkniemy go z powrotem w skrzyni — poradziła Mojle. Geller się zgodził i po chwili znowu znalazłem się w ciemności i ciszy. Nie miałem do Ligurian o to pretensji, choć żałowałem, że rozmowa nasza już od początku przybrała tak niekorzystny obrót. „Jednak co kenal to kenal — pomyślałem. — Trudno mu się dziwić. Teraz wszystko zależy od tego, jak potraktuje Mojle daną mi obietnicę. Przyjdzie czy nie? l czy chociaż ją uda mi się zjednać do swoich celów?" Po kilkunastu minutach podniesiono skrzynię i przeniesiono ją. Gdy mnie z niej wypuszczono, byłem na jakimś podwórzu. Z trzech stron otaczał je mur, z czwartej zaś znajdował się wysoki dom bez okien. Na środku był niewielki klomb z burozielonej, liguriańskiej trawy. W jednym z rogów podwórza leżało coś w rodzaju siennika, obok stała miseczka z wodą. Potoczyłem się posłusznie w tamtym kierunku. Kiedy znalazłem się na „sienniku", Halmer stanął o parę metrów ode mnie i zaczął manipulować niewielkim aparatem, który dopiero teraz spostrzegłem w jego ręce. Domyśliłem się, że wytwarza pole siłowe. Skończywszy, cofnął się, ajego miejsce zajął Geller, który powiedział: — Jutro dostaniesz jedzenie i inny, lepszy westup. Na razie jeszcze trochę pocierp, ty ganzolu! — odwrócił się i odszedł bez pożegnania. Podobnie zrobili Dulse i Halmer. Tylko Mojle, odchodząc, przyłożyła nieznacznie dłoń do ramienia. Mógł to być po prostu odruch, lecz mogło to także oznaczać, że pamięta o obietnicy i przyjdzie. Na razie zostałem sam. Po zbadaniu powierzchni westupu, który okazał się kwadratem o 245 boku około trzech metrów, powróciłem na „siennik". Zamknąłem oczy i długo tkwiłem bez ruchu. Komuś patrzącemu na mnie mogłoby się wydawać, że śpię, ale nie spałem. Układałem plany rozmowy z Mojle — jeśli przyjdzie... Musiałem prowadzić ją bardzo ostrożnie, żeby jej od razu nie zrazić od siebie, jak to się stało, niestety, z Gel-lerem. Nie dziwiło mnie, że ona nic o Severze nie wie — kiedy zakończył swą działalność na Ligurii, była jeszcze dzieckiem, a gdy odleciał na Kożdżen, Wandenlag niewątpliwie zaczął się starać, żeby wszyscy o nim zapomnieli. Wbrew pozorom, było to jednak dla mnie korzystne. „Żeby tylko nie zapytała o to ojca przed przyjściem do mnie!" — myślałem zdenerwowany. Od czasu do czasu otwierałem oczy, przyglądałem się rosnącym stopniowo cieniom, po czym znów powracałem do swoich rozmyślań. Arwena zbliżała się coraz bardziej ku zachodowi. Byłem pewny, że na to zamurowane zewsząd podwórko nie przedostaną się światła z miasta i że spędzę noc po ciemku, nie doceniłem jednak Li-gurian. Arwena nie zdążyła jeszcze całkowicie zajść, a już nad miastem pojawił się pióropusz świateł. Od głównego świetlnego kręgu, jakby zawieszonego wysoko w niebie na polach siłowych, rozchodziły się promieniście na boki, nieco ku dołowi, świetlne pasma, tworząc wspaniałą kopułę, pod którą od razu zrobiło się jasno niemal jak w dzień. Było to coś fantastycznego, przepięknego. Pierwszy raz w życiu zetknąłem się z takim widokiem w naturze — jak dotąd, widziałem coś podobnego tylko na filmach z Układu Słonecznego — i patrzyłem nań jak urzeczony. W pierwszej chwili nawet prawie zapomniałem, gdzie jestem i po co. Aż się nie chciało wierzyć, że cywilizacja, która stworzyła coś tak wspaniałego, podbiła Kożdżen, a następnie Czikerię... Niedługo potem przyszła wreszcie Mojle, lecz w towarzystwie jakiegoś innego Ligurianina. — God-dens svetkor, Białek — powitała mnie. — God-dens svetkor, Mojle — odrzekłem. — Kto jest z tobą? — To mój durrel Berger — przedstawiła mi swojego towarzysza Mojle. — On też jest synem kenala, Tannera. Opowiadałam mu o tobie i on także jest ciekaw, co ty masz nam do zaproponowania i kto to był ten Sever. Nie powiem, abym był z tego zadowolony, ale cóż robić?.. Berger wyjął skądś mały magnetofon i włączył go. Zaczęliśmy rozmowę, od której wyniku mogło tyle zależeć. 246 — Muszę was z góry uprzedzić—zacząłem, że moje propozycje będą dla was trudne do przyjęcia. Podyskutujmy jednak spokojnie i bez złości. Proszę was. Złość to nie argument. — Dobrze — zgodził się Berger. — Kto to był Sever? Opowiedziałem im wszystko o tym wyjątkowym LRjurianinie i zadałem to samo pytanie, co Gełterowi. — Sever to zabrel — machnął ręką Berger — a i ten kulonik też chyba nie lepszy. Chodźmy, Mojte. — Zaczekaj — Mojle powstrzymała go. — Coś w tym może być, jeśli przedstawiciel obcej cywilizacji proponuje nam to samo, co Se-ver. — E, to tylko dlatego, że nie mogą wystartować z Ligurii — Berger wyraźnie nie kwapił się do dalszej rozmowy. — Nie tylko, Berger—powiedziałem. — Czy wy naprawdę musicie zdobywać Wszechświat właśnie w ten sposób? — A co mamy zrobić? Spalić się w promieniach Arweny? — odrzekł ironicznie Berger. — No tak, życie na Lkjurii nie ma przyszłości — przyznałem. — To prawda i ja to doskonale rozumiem. Powiem więcej: zapewne i ja tak samo bym postępował na waszym miejscu, l ludzie też... Dawni ludzie — podkreśliłem, zanim Berger zdążył mi przerwać — sprzed prawie tysiąca waszych lat... Dziś już nie... Dziś ludzie są pokojowo usposobieni do wszystkich istot rozumnych w całym kosmosie, choć są potęgą... na pewno większą od was. Znają już cząstki nadświet-Ine, poradzili sobie z ujemnym czasem i ich statki umieją przekraczać szybkość światła trzydzieści razy... — Trzydzieści razy? — zaskoczyłem Bergera zupełnie. — W jaki sposób? — spytał z nagłym zainteresowaniem. — Nie wiem, Berger — powiedziałem bezradnie. — Wiem tylko, że mają tam jakiś generator, który zmienia czas ujemny na dodatni. Zresztą, nawet gdybym wiedział, nie miałbym prawa ci o tym powiedzieć. Ale naprawdę nie wiem — powtórzyłem, choć nie była to pełna prawda. — Skąd ja, kulonik, mogę znać się na ich technice? Przebywam wśród ludzi dopiero od niecałego waszego roku. Poprzednio mieszkałem na Czikerii... — Na Czikerii?! — wykrzyknęła zdumiona Mojle. — Tak, na Kis-tor — wyjaśniłem. — Przeżyłem tam także waszą inwazję, a potem... — W jaki sposób? — Mojle była coraz bardziej zdumiona. 247 — Och, mniejsza o to — mruknąłem. — Powiem wam jedno: jestem odporny na waszą hipnozę. Ale później... Wyobrażacie sobie, jak pozostałem sam na pustej planecie? Jak się toczyłem od wioski do wioski — i wszędzie nic, tylko trupy?.. A jak wy byście się czuli, gdybyście się jeszcze nie oderwali od planety, a tu przylatują ludzie czy ktoś inny i wybijają wszystkich LJgurian oprócz jednego z was? — Przecież dopiero co mówiłeś, że ludzie są pokojowo usposobieni — powiedział Berger. — A teraz... — Ależ Berger, on to powiedział przykładowo. — Mojle widać lepiej mnie zrozumiała. — Chodzi tylko o sytuację. — A ty, Mojle, co byś wówczas zrobiła? — spytałem. — Nie wiem, Białek. Doprawdy nie wiem — Mojle powiedziała to tak jakoś bezradnie, że pomyślałem sobie: „Oho, rybka zaczyna brać!" Jej następne słowa jeszcze bardziej utwierdziły mnie w tym przekonaniu: — To musiało być rzeczywiście straszne dla ciebie... — Ale nie dla nas, Mojle — przerwał szybko Berger. — Cóż nas obchodzą (osy jakichś tam kuloników? Dla nas ważne jest to, że zyskaliśmy w ten sposób nową planetę do osadnictwa. — A czy musieliście ją zyskiwać właśnie w ten sposób? — zapytałem. — Co ciebie to obchodzi? — Berger znowu zaczynał tracić cierpliwość. — Musimy czy nie — podbijamy i basta! To nasza sprawa i tobie nic do tego! — Berger, uspokój się — Mojle wciąż próbowała go łagodzić — miałeś dyskutować spokojnie. Co nam proponujesz, Białek? — Ogrzewanie planet z innych układów przy pomocy energii atomowej — odrzekłem. — Ludzie to już stosują od dawna i dlatego mogą mieszkać nie tylko na Ziemi, lecz także na wszystkich chłodniejszych od niej planetach i księżycach swojego układu, choćby leżały one nie wiem jak daleko poza ekosferą. Rozpalają nad nimi sztuczne słońca... — Co to takiego? — spytał Berger. — Sam nie bardzo wiem — odrzekłem. — Nigdy tam jeszcze nie byłem i widziałem to tylko na filmie. Wiem tylko, że jest to jakaś jasno świecąca i silnie ogrzewająca dane ciało niebieskie lub jego część kula, w której wykorzystuje się energię atomową. Zresztą nawet na Ziemi są obszary, gdzie trzeba ją stosować do ogrzewania — okolice biegunów. — Ale na Ligurii to nigdy pie było potrzebne — powiedział Berger. 248 — My cały czas mamy przeciwny kłopot —12 ciepłem i z brakiem wody. Po drugie w układzie Arweny nie ma chłodniejszych planet,'a po trzecie my znamy energię atomową dopiero od niedawna, a... — A stosowane dotąd przez was rodzaje energii nie bardzo nadawały się do ogrzewania planet — dokończyłem szybko za niego — Berger, ja to wszystko doskonale rozumiem i powtarzam raz jeszcze, że na waszym miejscu robiłbym to samo, zwłaszcza przy tak dużych tradycjach wojennych, jak wasze. Ale teraz nadarza się wam wyśmienita okazja do pokojowego—podkreślam: pokojowego — zasiedlenia nie dwu czy trzech, a kilku czy nawet kilkunastu planet. Jeżeli z niej nie skorzystacie i „Horsedealer" — tak nazywa się kosmiczny statek ludzi — zostanie przez nich zanihilówany, to następna może się wam przytrafić dopiero za około sto dwadzieścia ziemskich, lub niespełna dwieście waszych lat. Nic nie mów, Berger — powiedziałem szybko, widząc, że Ligurianin chce mi przerwać. — Chcesz zapewne albo spytać mnie, skąd wziąłem te liczby, albo powiedzieć, że w tym czasie i wy na pewno się rozwiniecie i... — na chwilę zabrakło mi słów, lecz Berger wykonał tylko milczący gest potwierdzenia. Kontynuowałem: — Jeśli chodzi o te liczby, pochodzą one stąd, że ludzie, zobaczywszy spustoszoną przez was Czikerię, trochę się was zlękli i wysłali wiadomość na Ziemię, a ona tam dotrze właśnie za niecałe dwieście waszych lat. A co do waszego rozwoju, to nie będę wam raz jeszcze powtarzał całej argumentacji Se-vera, ale prędzej czy później wasza polityka kosmiczna spowoduje wielką, galaktyczną wojnę, chociażby z ludźmi. Ludzie wojny nie chcą, lecz jeśli do niej dojdzie — wyobrażacie sobie jej skutki? Nie wiadomo, kto ją wygra, gdyż przez dwieście waszych lat zarówno wy, jak i ludzie z pewnością poczynicie duże postępy techniczne, ale ofiary po obu stronach będą na pewno ogromne — i niepotrzebne. A są przecież także inne, niewiele słabsze od ludzi cywilizacje — Kc-keshi, Sarn-Gehir, może znajdzie się jeszcze parę — i możesz być pewny, Berger, że w razie konfliktu między wami a ludźmi większość z nich stanęłaby na pewno po stronie ludzi. — Gdybyśmy jednak opanowali tego waszego Ho... Hos... no, ten wasz statek kosmiczny i zbudowali na jego podstawie nasze, albo gdyby nam się udało już w najbliższej przyszłości samodzielnie rozwiązać jakoś problem ujemnego czasu i inne trudności związane z budową statków nadświetlnych, moglibyśmy.się stać panami całej Galaktyki — powiedział Berger, a potem... 249 — Proszę bardzo — przerwałem. — Choć teraz nasz statek stoi bezradny, gdyż wskutek awarii cały hoda-gest — ludzie także używają go do silników podświetlnych — uciekł w przestrzeń, to jednak wy go już nie zdobędziecie. Hipnoza nie przenika do wnętrza statku, przed materialnymi atakami obronią go pola siłowe, a w ostateczności ludzie zawsze zdążą go zanihilować. Jedyną w swoim rodzaju szansę, o której nie będę dokładnie wam opowiadał, mieliście na Czikerii, ale na szczęście dla ludzi, dla całej Galaktyki i dla was — tak, mimo wszystko również dla was! — udało nam się do tego nie dopuścić. A jeśli chodzi o wasze próby z cząstkami nad-świetlnymi, to po pierwsze, bardzo wątpię, czy w ciągu dwustu lat uda się wam to wszystko opanować, gdyż ludzie, których jest bez porównania więcej od was, potrzebowali na to kilkakrotnie więcej czasu; po drugie zaś, nawet gdyby wam się to udało, trudno byłoby sobie wyobrazić, żebyście, mając do wyboru setki kierunków w kosmosie, wybrali akurat ten jeden jedyny — ku Słońcu. Prawdopodobieństwo takiego wyboru jest tak znikome, że na pewno nie zdążycie odkryć Ziemi, wrócić tu i wysłać ekspedycję wojenną, zanim wiadomość wysłana z Czikerii dotrze do ludzi — umilkłem wyczerpany tak długim przemówieniem. — A czy wy nie lecieliście z Kożdżenu na Ziemię? — zapytał Berger. „Tu cię mam, bratku — pomyślałem. — Chcesz w ten sposób dowiedzieć się, gdzie nasza Ziemia leży" — i powiedziałem: — Nie, Berger. Najpierw lecieliśmy do „krzemowców z Kokeshi". Chcieliśmy ich przed wami ostrzec — nawet nie było to kłamstwem, gdyż rzeczywiście mieliśmy zamiar przelatując w pobliżu tej gwiazdy wysłać ostrzeżenie do mieszkańców jej układu. — Potem, zmieniając kierunek, mieliśmy polecieć na Kalmerię, planetę gwiazdy najbliższej Słońca, do naszej „przejściowej" stacji, a stamtąd na Ziemię jest jeszcze kilka lat świetlnych. — No tak, Berger, my ich nie znajdziemy — powiedziała Mojle. — Pod tym względem Białek ma zupełną rację. — No, nie wiem — mruknął Berger. — Powiedzmy nawet, że ma rację. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że my tą przyszłą wojnę przegramy. Przygotujemy się do niej odpowiednio — czasu jest dosyć, jak sam mówisz, dwieście lat... — Ale też nigdzie nie jest powiedziane, że my ją musimy wygrać — nieoczekiwanie poparła mnie Mojle. — A jeśli wszyscy w niej zgi- 250 niemy? Albo jeśli ktoś z nas zostanie sam i będzie wędrował po pustej planecie, jak Białek po Czikerii? — widocznie ten obraz przemó-wił do niej najsilniej. — A czego ty, Białek, konkretnie od nas chcesz? — Berger zadał wreszcie podstawowe pytanie. — Żebyśmy pomogli waszej wyprawie wydostać się stad?—nie zdążyłem nawet potwierdzić, a Berger zaczął już krzyczeć: — Ależ to byłaby zdrada! Zdrada wobec całej Ligurii! Gdyby nawet mój ojciec postawił taki projekt w Wandenlagu, to, nie bacząc na jego przywileje, z miejsca by go zabili! — Ależ nie trzeba tego zaraz stawiać w Wandenlagu, Berger — powiedziałem. — Wystarczy dostarczyć ludziom około 12 nefapów hoda-geslu, a to możecie zrobić sami, w tajemnicy. — To byłaby jeszcze gorsza zdrada! — krzyknął Berger. — Nie zrobię tego! Jak śmiesz mi... coś takiego proponować, ty.... ty... ty przybłędo z Czikerii!! — dusił się ze złości. — Nie to nie. Trudno — powiedziałem, zupełnie załamany. „Znowu się nie udało... Teraz to już naprawdę koniec..." — pomyślałem. Berger zaczął miotać we mnie przekleństwami, jak poprzednio Geller, Mojle jednak i tym razem milczała. Przyjrzałem się uważnie jej twarzy. Nie, nie było na niej ani śladu złości. Za to nawet pod meszkiem widziałem, jak marszczy się skóra na głowie Ligurianki. Widać było, że intensywnie myśli, że próbuje wszystko rozważyć bez uprzedzeń, jak o to prosiłem na początku rozmowy. Zapewne dlatego postanowiłem zrobić ostatnią, rozpaczliwą próbę. — Nie to nie — powtórzyłem. — Ale kto wie, czy przyszłe pokolenia Ligurian nie będą was za tę zdradę błogosławić. — Błogosławić nas... za zdradę? Nie rozumiem... — wystękał Berger, zaskoczony takim paradoksalnym, absurdalnym dla niego zestawieniem słów. — A ja rozumiem... — wyszeptała Mojle. — Rozumiem... Berger, czy wiesz, że on ma rację? — Mojle! — Berger krzyknął to słowo tak głośno, że mi zadzwoniło w uszach — Mojle... — powtórzył cicho — i to ty, córka Gellera, moja ukochana... Ty mnie namawiasz do zdrady... Mnie, przyszłego członka Wandenlagu, kenala z dziada pradziada... A czy ty zdajesz sobie sprawę, co z nami będzie, jeśli to zrobimy? Przecież nas zabiją! W najlepszym wypadku spędzimy resztę życia w karnym obozie pracy na Eomenie. A poza tym to będzie zdrada! Rozumiesz — zdrada — wobec całej naszej cywilizacji!.. — w tym miejscu przer- 251 watem mu, gdyż przyszedł mi na myśl nowy argument: — Nie, Berger — powiedziałem: — Nie wobec całej waszej cywilizacji, a tylko wobec jej wojennych ideałów. — A czyż to nie jest to samo? — spytał Berger. — Nie, Berger — zaprzeczyłem stanowczo — to nie jest to samo. Przed tysiącem waszych lat wśród ludzi także było wielu takich, dla których istnienie było nierozerwalnie związane z wojną, którzy próbowali wyniszczać całe narody, którzy głosili, że wojna jest powołaniem ludzi. Oni też stawiali znak równości między cywilizacją a wojną — a później się okazało, że bez wojny można również żyć doskonale, a nawet jeszcze lepiej. Wiem, że trudno wam będzie przyzwyczaić się do pokoju, ale zobaczycie, jak przyjemnie będzie się wam żyło pod sztucznymi słońcami Eomenu, Rohanu, Serinu... — l pod kontrolą ludzi — uzupełnił Berger. — Jak te „dzieci Koż-dżenu" — w niewoli od początku do końca. — Nie będzie żadnej niewoli — powiedziałem ostro, w miarę dalszej wypowiedzi łagodniejąc. — Jedynym ograniczeniem waszej swobody będzie zakaz prowadzenia kosmicznych wojen. Musicie się nauczyć pokoju. Ale kiedy, ludzie dojdą do wniosku, że już się tego nauczyliście — poznacie wszystkie ich odkrycia. A później... Widzę już wspólne wyprawy ludzi i Ligurian, czikerów i „dzieci Koż-dżenu", sarneńczyków i „krzemowców z Kokeshi" aż do krańców naszej Galaktyki i jeszcze dalej, do innych galaktyk. Założymy jakiś Galaktyczny Związek Istot Rozumnych i będziemy wspólnie koloni-zowali nowe planety, na których dotąd życia zupełnie nie było... Czyż to nie piękne, Berger? A cóż ty proponujesz? Wzajemną zagładę, śmierć i zniszczenie... Cóż w tym wielkiego, cóż pięknego? Nic, Berger. Jeśli chcecie zdobywać Kosmos — to zdobywajcie go ze wszystkimi, a nie wbrew wszystkim. To jest prawdziwa wielkość i jeśli chcecie ją esiągnąć, nie odrzucajcie oferty ludzi, którzy chcą wam w tym pomóc — chciałem na tym zakończyć swą wypowiedź, ale ponieważ Berger i Mojle milczeli, roztrząsając ją w myśli, dodałem jeszcze: — Skończyłem. Teraz od was wszystko zależy. Swoje zadanie spełniłem — próbowałem, jak mogłem. Możecie mnie już nawet zabić — moje życie nie ma znaczenia. Ale jeśli teraz przyjdziecie ludziom z pomocą — to ix»ni wam później pomogą; jeśli nie — to za dwieście lat Galaktyka stanie w ogniu nikomu niepotrzebnej, okrutnej wojny kosmicznej. Wybierajcie! — Ja już wybrałam — powiedziała Mojle. — Wspólne wyprawy aż 252 do najdalszych granic wszechświata—jakież to piękne... Masz rację, Białek. Ale ja sama bez Bergera nic nie zrobię. Pomóż im, kochany. — Zginiemy, Mojle — powiedział Berger. — No to co? — odparła Mojle. — Czy lepiej, żebyśmy my zginęli, czy^żeby później zginęły miliony? — Usz! — stęknął Berger — aleście mnie załatwili! Widać było, że i on zaczyna toczyć ze sobą ciężką, wewnętrzną walkę. Wyobrażam sobie, co się z nim wtedy działo! Najpierw stał nieruchomo dobrych kilka minut, potem zaczął chodzić po podwórzu. Tam i z powrotem, tam i z powrotem — raz, drugi, piąty, dziesiąty... Jak ja się wtedy czułem! Tkwiłem nieruchomo w westupie jak na rozżarzonych węglach, napięty do granic wytrzymałości. Wprawdzie podczas ostatnich dni na Czikerii dwukrotnie przeżyłem coś podobnego, lecz wówczas i stawka była — przynajmniej w moim mniemaniu — mniejsza, i znacznie krótszy był czas trwania tego napięcia. Przecież od decyzji Bergera może zależeć historia całej Galaktyki! Co on wybierze — pokój czy wojnę, jaką podejmie decyzję?"" A decyzji długo nie ma. Berger wciąż chodzi, patrzy to na mnie, to na Mojle, to na klomb w środku podwórza, to gdzieś w niebo... W końcu zwraca się do mnie i mówi: — Pomogę wam, Białek. Niech się dzieje, co chce. Tylko muszę mieć potwierdzenie pomocy ludzi, wyrażone przez kogoś z nich. — Będziesz je miał, Berger — wyszeptałem z wysiłkiem. Napięcie gwałtownie spadło. Osłabłem, zupełnie oklapłem, jak balon, z którego wypuszczono powietrze. Tylko dzięki kolosalnemu wysiłkowi woli nie straciłem wówczas przytomności. „Nie wolno ci, Białek! Nie wolno! — powtarzałem sobie. — Odpoczywać będziesz w „Horsede-alerze". Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, jak wielki osiągnąłem sukces, choć do końca było jeszcze daleko. „Ale najgorsze już za tobą, Białek! — pomyślałem. — Teraz możesz sobie pozwolić na chwilę odprężenia, bylebyś tylko nie stracił przytomności" — i krzyknąłem, zachłystując się aż ze szczęścia: — Berger, Mojle, ależ wam dziękuję! W imieniu wszystkich... naprawdę! A was też czeka w przyszłości galalctyczna sława! — nawet w takiej chwili nie zapomniałem o schlebianiu LJgurianom, gdyż wiedziałem, że oni to bardzo lubią. 253 — Powoli, powoli, Białek — ostudził mnie jednak Berger. — Czeka nas jeszcze wiele ryzykownej roboty, zanim odlecicie. Była to prawda, z czego zresztą w pełni zdawałem sobie sprawę. Postanowiłem teraz omówić z Bergerem .wszystkie szczegóły. Zacząłem od pytania, skąd wezmą hoda-gest, nie wzbudzając w nikim podejrzeń. — Diezut ket mindef, Białek — odrzekł Berger — to jeszcze najprostsze. Zwyczajnie go kupię. Przecież używamy go nie tylko do napędzania statków kosmicznych, lecz także do wielu innych celów. Poza tym, komu przyszłoby do głowy podejrzewać nas, dzieci kena-li, o taką zdradę? — aż się zaśmiałem na samą myśl, lecz Berger ciągnął dalej: — Podobnie będzie też z przedostaniem się do was. Wasz statek jest wprawdzie okrążony, chociaż z daleka, ale... — No, ja myślę! — wtrąciłem — śledzicie każdy nasz ruch. — Oczywiście, Białek. Samolot kenala jednak przepuszczą, nie martw się. Ale co na to ci twoi ludzie? Czy, gdy i my zjawimy się tam w samolocie, nie wezmą tego za atak? Przecież oni na pewno wiedzą, że stracili swój gudestol. — Stracili wirokopter... — powtórzyłem, nieco załamany, choć było to do przewidzenia. — Tak, oni wiedzą — dodałem — ale ja dowiaduję się o tym dopiero od was, gdyż byłem w tym pierwszym pojeździe. Może wiecie, ilu ludzi było w wirokopterze? — Dwóch — odrzekła Mojle. — A ilu zostało w rakiecie? '— Też dwóch — powiedziałem — zastanawiając się, kto mógł być w wirokopterze. Na pewno nie Helena. Natalia i... Patrick czy Bango? Raczej Bango. Tylko czy skończyli z komputerem? „Na pewno tak — pomyślałem. — Bez tego nie mogliby polecieć". Po chwili dodałem głośno: — Dwoje ludzi i drugi kutonik — Bindka. A co do ataku, to zapewniam was, że nie. Przecież oni muszą się liczyć i z możliwością próby nawiązania przez was kontaktu z nimi. Zresztą teraz to dla nich jedyna szansa. — A czy my nie możemy z wami polecieć na Ziemię? — spytała Mojle. — Tak chciałabym zobaczyć jej sztuczne słońca i cały świat ludzi... — Niestety, Mojle, to na razie niemożliwe — odrzekłem — wy macie trochę inny metabolizm. Możemy za to zabrać ze sobą kilkoro „dzieci Kożdżenu". — Ale... — wyglądało na to, że Berger chciał mi się sprzeciwić, lecz zrezygnował. Zapewne pomyślał, że skoro już pomoże ludziom, 254 Ki- to mógłby im także przekazać IglkDro kożdżeńczykow. Zrobił jakiś nieokreślony gest ręka, coś niewyraźnie mruknął, a głośno powiedział:—dobrze, zabierzcie ich sobie. Ihj chcesz? — Może sześcioro?—zaproponowałem —ate żeby było po troje każdej pici, i to młodzi. Bo jeśli macie zamiar ich zlikwidować... — Skąd to wiesz, Białek? Od Severa? — przerwał mi Berger, a gdy potwierdziłem, powiedział: — Dobrze, zgadzam się. Zamówię ich na noc, niby to do jakichś robót Wystartujemy po północy samolotem mojego ojca, a jutro o świcie będziemy na miejscu i pomożemy waszemu statkowi odlecieć. — Jak to? Więc wy... wy chcecie im pomóc?—usłyszałem skądś z tyłu zdumiony i przerażony głos. — Chcecie zdradzić całą Ligurię? Nie, ja do tego nie dopuszczę! — Halmer, to ty? — krzyknęła Mojle, podczas gdy Berger opuścił podwórko przez drzwi obok mojego westupu, rzuciwszy jej magnetofon, który złapała w powietrzu. — Ja, Mojle, ja — odrzekł Halmer. — Zaraz powiem o wszystkim > ojcu! Jak mogłaś, Mojle, jak mogłaś coś podobnego zrobić? — krzyczał, targany sprzecznymi uczuciami zdumienia, wściekłości, przestrachu, niedowierzania, rozpaczy, od których jego twarz ciągle zmieniała kolor. Gdyby był człowiekiem, z pewnością by się rozpłakał, LJgurianie nie mają jednak gruczołów łzowych. — Halmer, uspokój się. Nam też się to opłaci — powiedziała Mojle. — Chodźmy do mnie, do pokoju i tam spokojnie porozmawiamy. Wysłuchasz taśmy magnetofonu i sam ocenisz, czy warto im pomóc, czy nie — pociągnęła go w kierunku domu. Halmer nie opierał się, poszedł mechanicznie, zdruzgotany doszczętnie zdradą siostry. Zostałem sam. „A to pech! — pomyślałem. — Nie mógł przyjść o parę minut później! Co się stało, to się nie odstanie, ale czy Mojle go przekona?" Po raz kolejny zostałem wystawiony na ciężką próbę nerwowego oczekiwania. Wydawało mi się, że całe wieki minęły, nim Mojle znowu przyszła. — CozHalmerem? — zapytałem ją z miejsca:—Zgodził się? — Długo nie chciał, ciągle mnie pytał, jaką może mieć gwarancję, że wszystko, co mówisz, jest prawdą... — Coś z racji ma — przyznałem. — Rzeczywiście, trudno polegać na słowach jednego kulonika... A dowodów na to, że mówię pra- 255 wdę, właściwie nie mam, gdyż pobyt na Kożdżenie i znajomość z Severem jeszcze o niczym nie świadczy, nieprawdaż? — Tak, to mało — zgodziła się Mojle — ale... — A Halmer się w końcu zgodził? — przerwałem niecierpliwie. — Tak jakby... Ale powiedział, że jeśli go nie zabierzemy, to natychmiast po naszym odlocie powie o wszystkim i już się do was nie dostaniemy. — Trudno, zabierzemy go. Ale on jednak może coś knuć. — On na pewno coś knuje, tylko nie wiem, co. Był bardzo nieszczery. — Trudno — powtórzyłem. — Ty mi jednak wierzysz, Mojle? — Ja? No cóż, chwilami i mnie to wszystko wydaje się być tylko bajką. Sztuczne słońca, tyle planet dla nas, w perspektywie wspólne loty do innych galaktyk..? — Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Czyż nie tak? — Tak — przyznała Mojle po chwili wahania. — Ależ Mojle, moje życie wcale nie było piękne, a i historia ludzkości bardzo długo przypominała waszą. — Właśnie cię chciałam prosić, żebyś mi opowiedział dokładnie o sobie i o Ziemi — powiedziała Mojle, wyjmując skądś magnetofon. — Najpierw może o sobie. Długo opowiadałem jej cały swój niezwykły życiorys. Czasami, gdy brakowało mi jakiegoś określenia liguriańskiego, oddawałem je po czikorsku i tylko wtedy Mojle mi przerywała, domagając się wyjaśnień. Wtedy opowiadałem jej o tej rzeczy czy istocie tak długo, dopóki sobie jej nie wyobraziła. Całe moje opowiadanie, a zwłaszcza moje przygody na Czikerii po inwazji Ligurian, wywarły na Mojle niezwykle silne wrażenie. Trudno wyrazić grę jej ruchów, gdyż prawie każdy z nich oznacza u Ligurian coś zupełnie innego niż u ludzi, a poza tym sam nie wszystkie znam; w każdym razie widać było, że jest wstrząśnięta. „A jednak i Ligurianie mają sumienie" — myślałem, przyglądając się Mojle. Ligurianka długo nie mogła przyjść do siebie po moim opowiadaniu. Jakiś czas milczała, po czym wybuch-nęła: . — Białek, przecież to straszne! l to my... to my dokonaliśmy takiej zbrodni! A przedtem Kożdżen... Komu my się teraz pokażemy?.. — jeszcze chwilę tak wyrzekała, po czym powiedziała: — Dziękuję, ci Białek. Uratowałeś ludzi od zagłady, a nas... nas od kosmicznej hańby i przyszłych wojen. 256 — A jeszcze parę godzin temu sama pewnie chciałaś tej hańby, jak wszyscy Ligurianie — przypomniałem jej. — Chciałam! Chciałam wojny, jak wszyscy! — zawołała Mojle. — l wszyscy chcą jej nadal, a ja... Nie mogę... nie zniosę tego! Czyż doprawdy nie ma sposobu, żebym poleciała z wami na Ziemię? — Nie, Mojle, na razie na to nie ma sposobu. — A jak właściwie jest na Ziemi? Zacząłem opowiadać o Ziemi, przynajmniej tyle, ile sam wiedziałem. Cały czas podkreślałem, że nigdy tam nie byłem i, że znam Ziemię tylko 2 filmów i opowiadań, lecz dla Mojle i tego wystarczyło. Znowu była oczarowana obrazem szczęśliwej cywilizacji ludzi, opowiedziałem jej jednak również o całej trudnej drodze, jaką ludzkość musiała przebyć do tego szczęścia. — l wy także będziecie musieli przebyć tę drogę do wspólnego szczęścia — zakończyłem. — Trochę późno, jednak „lepiej późno niż wcale", jak głosi ziemskie przysłowie. Ludzie wam w tym pomogą, ale i was też czeka przy tym wiele pracy. Komunizm to nie towar na eksport i z pewnością nie wszystkie nasze rozwiązania będą dla was przydatne, ale w końcu wy znajdziecie sobie miejsce w zgodnie działającej, galaktycznej społeczności. A wy będziecie na tej drodze pionierami. Zginiecie — to trudno; na Ziemi też wielu ginęło, lecz inni kontynuowali ich pracę, l za wami też pójdą inni! — Tak... — wyszeptała Mojle, po czym zapadła cisza. Widać było, że i ona ma ogromne kłopoty ze strawieniem wszystkiego, co usłyszała ode mnie. Za bardzo odbiegało to od jej. dotychczasowej wiedzy o świecie, lecz było niesprzeczne i — wspaniałe. Po długim milczeniu powiedziała wreszcie: — Wiesz co, Białek, ja ten magnetofon poślę do Wandenlagu. Ciekawe, jak tam na to zareagują? — O czymś takim myślałem od początku — odrzekłem. — Właśnie w tym celu poleciłem ci go przynieść. — No, to ja idę, Białek. A ty co będziesz robił? Spał? — Nie wiem, spróbuję. God-dens kolir, Mojle! Mojle pożegnała się i odeszła, zostawiając mnie samego. Choć spałem prawie cały dzień, byłem jednak osłabiony głodem i wyczerpany nerwowo poprzednimi rozmowami, dlatego prawie natychmiast zasnąłem. Zbudziłem się dopiero przy zdejmowaniu przez Halmera i Mojle pola siłowego. Zdziwił mnie brak Bergera, ale Mojle wyjaśniła, że pozałatwiał wszystko i czeka przy samolocie. Kazała mi znów 257 •i f y ifr* wejść do skrzynki, zamknęli ją i otworzyli dopiero w samolocie, już po starcie. Samolot był duży, lecz prawie w całości zapełniony różnej wielkości pojemnikami z hoda-gestem. Zachowano tylko jeden kolik, na którym siedziała Mojle. Obok stała lub leżała na podłodze cała szóstka „dzieci Kożdżenu". Raczej milczeli, od czasu do czasu tylko któreś z nich rzucało po dwa-trzy słowa w swoim języku, na razie dla mnie niezrozumiałym. Byli zupełnie potulni — sto dwadzieścia lat niewoli ukształtowało u nich tak ogromny kompleks niższości, że w porównaniu z nim kompleks kuloników względem czikerów był niczym. Zabito w nich wszelkie pragnienia, cała ich mentalność była mentalnością niewolników, z dawnej ich godności istoty rozumnej pozostały już tylko resztki. Zastanawiali się chyba nad tym, co im tym razem przyjdzie robić. Nie wiedzieli, że lecą ku wolności... Więcej, nie wiedzieli nawet, co to w ogóle jest „wolność". Lata niewoli zrobiły swoje. Wspomnienia ich przodków o Kożdżenie przekształciły się już tylko w jakieś legendy o „złotym wieku", który dawno i bezpowrotnie przeminął... „Ileż będziemy mieli z tym wszystkim kłopotów" — pomyślałem. Mojle siedziała na koliku i wpatrywała się w kożdżeńczyków tak uparcie, jakby ich chciała pożreć. Spytałem: — Mojle, co się tak na nich patrzysz? — Zazdroszczę inf Białek — odparła Mojle cicho. — Zazdroszczę. Wiedziałem, czego im zazdrości: lotu na Ziemię. Była chyba pierwszym Ligurianinem od czasu inwazji na Kożdżen, który koż-dżeńczykom zazdrościł... Dotąd było przeciwnie. Bergera i Halmera nigdzie nie było widać, gdyż kabina pilota oddzielona była od reszty samolotu przegrodą. Prowadzili jednak samolot pewnie, najkrótszą drogą ku miejscu lądowania „Horsedeale-ra". Rozmowa z Mojle nie kleiła się, więc, żeby coś robić, zacząłem naśladować dźwięki, wydawane przez „dzieci Kożdżenu". Mimo, że moja krtań nadaje się do wydawania dźwięków o tak wysokiej częstotliwości, naśladowanie ich mowy nie bardzo mi wychodziło — zawsze tak jest, kiedy się mówi po raz pierwszy w nowym języku, szczególnie tak odmiennym. W każdym razie obudziłem pewne zainteresowanie mną u całej szóstki. Zaczęli mi się ciekawie przyglą- 258 dać i wymieniać między sobą różne uwagi na mój temat, zapewne dziwiąc się, czym ja jestem. — Co ty robisz, Białek? — Mojle wreszcie zorientowała się, że wzbudziłem wśród „dzieci Kożdżenu" pewne podniecenie. — Naśladuję ich dźwięki — odrzekłem. — Mam znacznie szerszy od was zakres słyszalności i właśnie urządzam sobie wstępny trening przed nauką ich języka. Znam go zresztą dość dobrze z Kożdżenu, ale tylko z książek i nie wiem zupełnie, jakiej literze odpowiada jaka głoska. — No i jak ci to wychodzi, Białek?—spytała Mojle. — Na razie źle wychodzi — przyznałem — ale się przyzwyczaję. Mam zresztą spore zdolności w tym zakresie. Mojle coś niewyraźnie mruknęła, jakby „no tak" i milczała już prawie do końca. Horyzont na wschodzie był już bardzo zielony i zaczynało się robić jasno także poza samolotem, gdy Berger powiedział przez jakiś aparat dźwiękowy: — Zbliżamy się do ładowania. — Widzicie ich statek? — spytała Mojle. — Na razie na lokatorze — odrzekł Berger. Zaprzestałem „trenowania" języka kożdżeńskiego i poprosiłem Mojle, żeby wysadziła mnie pierwszego. Powiedziałem, że może mnie zaraz po wyładowaniu strącić z wysokości wejścia do samolotu i nic mi się nie stanie. Ligurianie spytali mnie jeszcze, czy o tej porze wszyscy w „Horse-dealerze" nie śpią. Odrzekłem, że chyba śpią, ale w momencie zbliżania się samolotu do granicy pola siłowego rozlegnie się na statku sygnał, zawiadamiający ich o tym. Rzeczywiście, sygnał się rozległ i obudził wszystkich. Helena włączyła wideofon zewnętrzny i obie z Bindką zobaczyły lądujący niedaleko statku samolot. Błyskawicznie zerwała się z łóżka, krzyknęła do Bindki „Za mną!" i pobiegła do windy, zderzając się w jej drzwiach z Patrickiem. Szybko znaleźli się w sterówce, gdzie Helena położyła Bindkę na półce obok pulpitu, Patrick zaś włączył wideofon. Przez ten czas samolot wylądował koło „Horsedealera" i wszyscy troje ujrzeli teraz, jak drzwi się otwierają i z wnętrza wypada jakaś duża kula. Patrick dokonał zbliżenia — i poznali mnie. Bindką krzyknęła tylko „Białek!" i zaczęła płakać z radości. Helena, zapominając z przejęcia, jak było naprawdę, powiedziała: 259 — A widzisz, Bindka! Nie mówiłam ci? — i również się rozpłakała. Tylko Patrick wytrzymał jakoś tę radość bez łez. Powiedział, zdejmując ze statku pole siłowe: — Heleno, chodźmy. A ty, Bindka, zostań tu i pilnuj statku. Gdyby Ligurianie spróbowali wedrzeć się do niego — zanihilujesz go. — Patrick nie miał bowiem pełnego zaufania do trójki Ligurian, którzy w międzyczasie wyszli z samolotu i stanęli przy mnie. Jak się za chwilę miało okazać — całkiem słusznie. Helena i Patrick wyszli razem. Zaledwie jednak zeszli oboje po trapie „Horsedealera" i stanęli na powierzchni Ligurii — powietrzem targnął strzał, a raczej dwa strzały, które zlały się w jeden. Patrick runął na pustynię jak kamień, niemal równocześnie z nim runął też Halmer. Stało się to tak szybko, że w pierwszej chwili nie wiedziałem zupełnie, co właściwie zaszło. Dopiero, kiedy ujrzałem, że Mojle stoi nad Halmerem z bronią w ręku, a ten, leżąc na piasku, także trzyma w ręku broń — zrozumiałem wszystko. Mojle słusznie nie miała do brata zaufania. Gdy ludzie wyszli ze statku, zobaczyła nagle, jak Halmer błyskawicznym ruchem podnosi broń do ramienia. Ponieważ ona i Berger także byli uzbrojeni na wypadek drobnego starcia ze strażnikami, więc błyskawicznie, nawet chyba nie bardzo zdając sobie sprawę z tego co czyni, wyciągnęła broń i strzeliła do niego. Nie zdążyła już zapobiec oddaniu strzału do Patricka, uratowała jednak Helenę — i wszystko... Teraz stała bezradnie, patrząc to na Bergera, to na mnie, to na Helenę, to na obydwa trupy. Człowiek lub cziker rozpłakałby się na jej miejscu z pewnością. Bądź co bądź zabiła własnego brata! Ja również tkwiłem nieruchomo, wpatrując się w Bergera. Co on zrobi? , A Berger sprawiał wrażenie zupełnie zaskoczonego, więcej, niemal zaszokowanego takim rozwojem wypadków, l on milczał. Ciszę przerwał dopiero jęk Halmera, który raz jeszcze otworzył oczy. Berger przyskoczył do niego i krzyknął: — Coś ty narobił, idioto? — Ja? To był... mój obowiązek. Ale Mojle... Mojle... mnie... — wycharczał z trudem Halmer. l — Dobrze ci tak, łotrze! — krzyknął Berger — Ty... zdrajco! — Sami jesteście zdrajcami — powiedział jeszcze Halmer i umarł, nieprzejednany do końca. 260 Mojle rzuciła się do Bergera z krzykiem: — Berger, ja musiałam? Musiałam! Dobrze zrobiłam? Powiedz! — Dobrze, Mojle, dobrze — Berger zaczął ją uspokajać. Dopiero teraz zbliżyła się do nich Helena. Powiedziała po liguriań-sku: — God-dens svetkor! — było to prawie jedyne, co umiała w tym języku. Z rąk Patricka wyjęła translator, lecz aparat nie działał, uszkodzony strzałem Halmera lub od uderzenia o powierzchnię planety. Musiałem więc sam tłumaczyć całą rozmowę. — God-dens svetkor! — powiedzieli prawie równocześnie Berger i Mojle, następnie dokonałem aktu prezentacji. — Przepraszam za to... zdarzenie — powiedział Berger, wskazując trupa Patricka. — Trudno — odrzekła Helena. — Dziękuję ci, Mojle. — Mam dla was paliwo i sześcioro kożdżeńczyków — kontynuował Berger — ale czy wy nam na pewno przygotujecie jakąś planetę do osadnictwa? — Na pewno, Berger, i to nie jedną! Obiecuję ci to w imieniu całej ludzkości! Wprawdzie obowiązywała nas dotychczas „zasada nieinterwencji", ale jest ona traktowana tymczasowo i kiedy ludzie dowiedzą się o waszych kłopotach — z pewnością wam pomogą — powiedziała Helena. — Dobrze. Czy mam wprowadzić samolot do waszego statku? — spytał Berger. — Czekaj... Czy to się da? — Helena spojrzała na samolot krytycznie — Za duży nie jest... Da się — zawyrokowała. Berger zapytał jeszcze o siłę hamującego pola siłowego oraz związaną z tym szybkość przy wlocie. Uzyskane odpowiedzi w pełni go zadowolify, i zaraz zniknął w samolocie. Równocześnie Helena podniosła mnie i wchodząc na trap statku wyjaśniła Bindce, którym z przycisków na pulpicie sterowniczym otwiera się śluzę dla samolotu. Na dole, przy ciałach pozostała tylko Mojle. Zaledwie miałem czas wymienić z nią „God-dens kolir". Kiedy weszliśmy do sterówki, samolot już był w „Horsedealerze", Berger zaś w odpowiedniej chwili katapultował się i szczęśliwie wylądował obok Mojle. Helena włączyła z powrotem pole siłowe i natychmiast pobiegła przepompowywać paliwo do zbiornika. Po chwili Bindka powiedziała do mnie: — Popatrz, Białek, zorientowali się. Ale już nic nam nie zrobią! 261 Na ekranie kosdaru widać było rzeczywiście dalekie jeszcze, lecz dość szybko zbliżające się punkty — mogły to być tylko samoloty lub gudestole naszych strażników. Było już jednak za późno. Pole siłowe zostało włączone, Helena zaś wróciła szybko do sterówki, zostawiając dalsze przepompowywanie robotowi pokładowemu, włączyła komputer i powiedziała: — Uwaga. Realizuj program lotu Uguria-Kalmeria. Zapłonął sygnał odlotu. „Horsedealer" drgnął i wystartował, pozostawiając za sobą niegościnną, szarożółtą pustynię Ligurii. Ujrzeliśmy jeszcze z wysoka jakieś błyski na jej powierzchni — chyba Ligu-rianie z czegoś do nas strzelali, ale nasze pole siłowe było dla nich zaporą nie do przebicia. Tak oto pożegnaliśmy tę planetę, na której wcale nie mieliśmy zamiaru lądować, planetę, która stała się grobem dla siedmiorga uczestników wyprawy „Horsedealera", a niewiele brakowało, żeby stała się grobem dla całej naszej wyprawy — i, być może, nie tylko dla niej... Co stało się z Bergerem i Mojle — nie wiemy. Czy zostali zabici od razu przez rozwścieczonych strażników, czy też dano im jeszcze okazję do wypowiedzenia się, a jeśli dano — to jakie wrażenie wywarły na słuchaczach ich słowa? W każdym razie pamięć o nich nigdy nie zginie, uratowali oni zapewne Galaktykę przed przyszłą wojną kosmiczną. Teraz Ligurianie będą chyba jeszcze skłonni do pertraktacji, gdyż ludzie są od nich silniejsi; za sto dwadzieścia lat — któż wie, do jakich odkryć oni mogliby dojść i szansę obu stron bardzo by się wyrównały. Teraz dopiero daliśmy upust swoim uczuciom. Wszyscy troje zaczęliśmy płakać ze wzruszenia i radości. Helena, płacząc, głaskała mnie po sierści i powtarzała w kółko: — Białek, kochanie!.. Białek!.. Drugi raz nas uratowałeś!.. Białek!.. . Nagle przyjrzała mi się uważniej i krzyknęła przerażona: — Białek, jak ty wyglądasz? — Trzy dni nic nie jadłem... — wykrztusiłem w odpowiedzi. — Nie mogę jeść tego co oni. Poza tym jestem taki zmęczony... — Trzeba było od razu mówić — mruknęła Helena, trochę bez sensu. „Kiedy?" — pomyślałem. Po chwili otrzymałem od Heleny jedzenie, zjadłem chyba podwójną porcję i... zasnąłem na gołej podłodze sterówki. 262 l tak zakończyła się moja desperacka misja na Ligurii, kolejny dramatyczny rozdział mojego życia. Kiedy się obudziłem, leżałem na swojej poduszce w dawnym pokoju Selima. Widocznie przeniosła mnie tutaj Helena, a ja tego nawet nie poczułem — tak twardo spałem. Spojrzałem na zegar — według czasu ziemskiego dochodziło pół do czwartej. „Rano czy po południu? — pomyślałem. — A która była godzina według UCZ wtedy, o świcie, na Ligurii?" Natychmiast wykręciłem macką na tarczce wide-ofonu wewnętrznego numer pokoju Heleny i po chwili ujrzałem ją na ekranie — w łóżku. — Dopiero się zbudziłeś, Białek? — zapytała. — Tak. Przepraszam, bo widzę, że cię obudziłem. — Nie szkodzi, Białek. A wiesz, ile spałeś? Prawie szesnaście godzin! Nie dziwię ci się jednak. Chcesz jeść? — Oczywiście — odrzekłem, przywitałem się z Bindką i zapytałem Helenę o kożdżeńczyków. — Zamknęłam ich w dawnym pokoju Janisa i, aby mieli więcej miejsca, kazałam robotowi rozebrać ścianki, oddzielające ten pokój od obu sąsiednich — odrzekła Helena, ubierając się. — Zaniosłam im dwa razy jedzenie i zjedli ze smakiem. Ale boję się ich wypuścić, żeby sobie czegoś nie zrobili lub czegoś nie zepsuli. Nie mogę im niestety nic przekazać. — Jak to?! — krzyknąłem. — Nie ma już translatorów? — Nie ma — odrzekła Helena — cztery zginęły z ludźmi, piąty rozbił wczoraj Halmer, a szósty już parę lat temu gdzieś zniknął. Teraz cała nasza nadzieja w tobie, Białek. Ty znasz ich język z Koż-dżenu. — Znam, nawet dobrze. Ale po pierwsze, to był język pisany, oni zaś oczywiście pisać nie umieją i w ogóle cały ich poziom jest bardzo niski; po drugie nie wiem, czy to właśnie ten język poznałem... — Chyba ten — przerwała Helena. — Przecież Sever mówił, że Benner porwał ich mniej więcej z tego samego miejsca, w którym wylądowaliśmy. — Przypuśćmy — mruknąłem — ale przez te sto kilkadziesiąt lat na pewno zaszły w ich języku spore zmiany. — Białek, poczekaj! Pójdziemy do nich razem i ja będę ci coś rysowała, a ty... — Ale co, Heleno? Przecież nie jakieś rzeczy z Kożdżenu, któ- 263 rych oni nigdy nie widzieli. A ja z kolei nie widziałem ich westupu na LJgurii. — To rzeczywiście kłopot... — Helena chwilę myślała, po czym zaproponowała: — Może figury geometryczne? Koło, kwadrat, trójkąt i tak dalej? — Obawiam się, że przy ich poziomie umysłowym będzie to dla nich zbyt abstrakcyjne — wyraziłem swoje wątpliwości. — Wolałbym coś bardziej konkretnego. — Może części ich ciała? -r zaproponowała Helena. — Na początek dobrze — zgodziłem się — a później zobaczymy. — Na razie chodźmy jeść. — Nie tak szybko, Białek — powiedziała Helena — muszę najpierw sprawdzić szybkość w sterówce i zrobić dla wszystkich jedzenie. Zjemy i pójdziemy cło nich. — O rany, Heleno, ileż ty teraz będziesz miała roboty! — mruknąłem jeszcze — będziesz musiała być na statku wszystkim. Nawet technikiem. — Ależ Białek, przecież ja się na budowie statku znam tyle co nic. Jeśli teraz będzie jakaś większa awaria — to koniec. Aż się wzdrygnąłem. Oby do tego nie doszło! Wyłączyłem wideo-fon i po chwili bytem już w mesie. Wkrótce po mnie zjawiła się Bin-dka, na Helenę trzeba było jednak dosyć długo czekać. Wreszcie przyszła z jedzeniem. Podczas posiłku opowiedziałem swoje liguriańskie przygody, po czym poszliśmy z jedzeniem do „dzieci Kożdżenu". Helena wzięła też ze sobą przybory do rysowania i magnetofon nadający się do nagrywania ultradźwięków. Gdy kożdżenczycy zjedli, zapytała, czy już ma rysować. — Jeszcze nie —odrzekłem. Po chwili przysłuchiwania się rozmowie „dzieci Kożdżenu" oraz krótkim treningu ich mowy powiedziałem: — Zaczynaj. Helena narysowała rękę kożdżeńczyka. Potem wskazała na rękę jednego z nich, na kartkę i znowu na jego rękę. Ten milczał, rozłożywszy bezradnie ręce, jakby nie mógł zrozumieć, o co nam chodzi; ale jedna z jego towarzyszek, na oko najmłodsza, chyba nawet jeszcze niezupełnie dorosła, nazywana przez nas później w nieco uproszczonej transliteracji Pakdenką, zorientowała się szybciej i powiedziała, wskazując na kartkę: 264 — Bon. — Bon — powtórzyłem po kóżdżańsku i po ziemsku — ręka. — Zrozumiała? — spytała Helena. — Tak — powiedziałem — pokaż na jej nogę. Otrzymaliśmy odpowiedź, która w transliteracji brzmi „śóć". Potem to samo było z okiem, uchem i tak dalej. Wszystkie wypowiedzi Pakdenki rejestrowaliśmy na taśmie. Potem przyszła kolej na rzeczy nieco bardziej abstrakcyjne. — A teraz narysuj całego kożdżeńczyka — powiedziałem do Heleny. Zaledwie zjawił się na papierze rysunek, kożdżenka bez wahania wskazała ręką na siebie i powiedziała: — Pak-den-kar. Kiedy swoją towarzyszkę nazwała Tar-vin-kaj, zrozumiałem, że myśli, że ją pytamy o imię. A przecież nie o to chodziło. — Nie wyszło — mruknąłem. — A może by tak kolory? — zaproponowała Helena. — Dobrze, kolory — zgodziłem się — oni widzą kolory podobnie jak ja czy ty. Helena przyniosła skądś kredki i kolorowe klocki. Zaczęła rysować kolorowe kwadraty. Wskazując na rysunki i na klocki dowiadywaliśmy się stopniowo nazw kolorów. Po ustaleniu jeszcze kilkunastu słów — na przykład „gwiazda" — doszedłem do wniosku, że mam już dosyć materiału i zacząłem porównywać głoski z literami. Uff, ależ to była robota! Helena wprawdzie podsuwała mi od razu wszystko, co tylko chciałem, lecz poza tym nie była mi w stanie w niczym pomóc, gdyż dla niej to były ultradźwięki, z Bindki też nie miałem żadnego pożytku, ponieważ w ogóle nie znała kożdżeńskiego alfabetu. Musiałem sam wszystko ustalać i dość długo trwało, zanim poradziłem sobie wreszcie z całym kożdżeńskim systemem fonetycznym i jego zapisem. Na szczęście był to ten sam język, który znalem, a zmiany, jakie w nim w ciągu tych stu dwudziestu lat zaszły, były — poza zanikiem wielu stów — znacznie mniejsze, niż przypuszczałem. Dlatego po paru godzinach mogłem się już z kożdżeńczy-kami zupełnie nieźle porozumieć. Pierwsze moje pytanie brzmiało: — Jesteście „dziećmi Kożdżenu"? — Tak — padła odpowiedź Pakdenki. Odetchnąłem z ulgą. — Zrozumieli? — spytała Helena. — Zrozumieli! — krzyknąłem z radością. — Zapytaj ich, jak się czują? — poprosiła Helena. Spytałem. ?65 — Dobrze — otrzymałem odpowiedź. — Tylko nie wiemy co my tu mamy robić? — Nic — zawołałem. — Jesteście wolni, moi drodzy! — Jak to: nic? — spytali zdumieni kożdżeńczycy — i co to znaczy „wolni?" — l mów tu z-takim! — mruknąłem po żiemsku. — Co to znaczy „wolni"? Dobre sobie! — Jak im to wyjaśnić, Heleno? — Trudno im się dziwić, Białek— powiedziała Helena — sto dwadzieścia lat niewoli... — Tak, to kłopot... — mruknąłem w zamyśleniu. Po chwili powiedziałem głośno: — Już mam, Heleno. Narysuj mi Ligurianina — a gdy narysowała, spytałem po kożdżeńsku: — kto to jest? — Wex-ńyv —.odparli Kożdżeńczycy z wyraźnym przestrachem. — Kiedy skończę moją wypowiedź, zemnij tę kartkę i wyrzuć — powiedziałem do Heleny, a do „dzieci Kożdżenu": — A teraz już ich nie będzie. Teraz my się wami zajmiemy. Zabierzemy was do krainy szczęścia, gdzie już nie będziecie musieli nic robić, l to się nazywa: wolność — Helena zmięła kartkę z LJgurianinem i odrzuciła ją daleko. — A kim wy jesteście? —spytała Pakdenka. „No, nareszcie rozsądne pytanie" — pomyślałem i powiedziałem do Kożdżeńczyków, przy wymowie obcych dla nich słów stosując odwrotną transliterację: — To jest człowiek — wskazałem macką na Helenę — a ja jestem Rulonikiem i nazwywam się Białek. A wy jak się nazywacie? Cała szóstka powiedziała mi swoje imiona: kożdżenki nazywają się Pakdenka, Tarwinka i Wemile, ich partnerzy zaś Warmindek, Ka-minos i Mendelin; oczywiście są to imiona już przez nas uproszczone, ponieważ ich „oryginalna" transliteracja byłaby w paru wypadkach po prostu nie do wymówienia. Przebywałem u nich prawie cały dzień, tylko z przerwą na obiad, nie będę jednak opisywał wszystkich naszych rozmów. W każdym razie tego dnia wieczorem byłem prawie tak samo zmęczony, jak po mojej liguriańskiej misji. Coś okropnego, jak niski jest poziom umysłowy tych Kożdżeńczyków, chyba nawet niższy od poziomu Sidu-rów! Sidurowie są jednak debilami, a z „dzieci Kożdżenu" takich „dzikusów" zrobiły warunki socjalne ich życia na Ligurii. Liczyć potrafią na przykład tylko do dziesięciu, na każdą większą liczbę mówiąc po prostu „hum", czyli „dużo". A ich poczucie własnej wartości 266 zaledwie dorównuje niewolnikom ze starożytnego Rzymu! — l cóż my z nimi zrobimy? — spytała Bindka przy kolacji. — Spróbujemy jakoś podnieść ich poziom umysłowy — odpowiedziała Helena. — Wątpię jednak, czy z tego coś wyjdzie. Boję się, że zmiana warunków jest zbyt radykalna. Może byłoby łatwiej, gdyby to były zupełnie małe dzieci. — Dlaczego? — spytała Bindka. — Po pierwsze dlatego, że łatwiej by się przystosowały do naszego XXVII wieku, po drugie zaś można byłoby je nauczyć naszego języka, wyrażonego ich głoskami i wtedy tłumaczenie byłoby znacznie prostsze — wyjaśniła Helena. — A gdyby one miały na statku dzieci? — zapytała Bindka. — Nie miałbym nic przeciwko temu — odrzekłem. — l ja również — dodała Helena. — Dzieci nie tylko łatwiej przystosowałyby się do naszych warunków, lecz nawet mogłyby pomóc dorosłym w zrozumieniu pewnych pojęć. Ty byś się nimi zajęła, Bindka. — Dlaczego ja? — spytała Bindka. — Dlaczego nie Białek? — Białek będzie miał dość kłopotów z dorosłymi — odrzekła Helena — a ty, Bindka, twe bądź leniem. Zostało nas tylko troje, w tym tylko'ja mogę coś robić na statku... Urwała, machnęła ręką i, ziewnąwszy, dodała: — A w ogóle to chodźmy już spać. Powinnam cię jeszcze umyć, Białek, po twojej li-guriańskiej misji. Bo teraz właściwie nie jesteś „Białek", tylko „Burek" — zażartowała. Nie przepadam wprawdzie za myciem, podobnie jak nie lubiły tego wszystkie czikerskie Ruloniki — zresztą na Czikerii, przy ich sposobie poruszania się, niewiele to dawało — ale tego dnia zgodziłem się z ochota i Helena pięknie mnie wyszorowała. Potem poszliśmy wszyscy troje spać. Następnego dnia przekroczyliśmy już szybkość światła. Wszystkie gwiazdy znikły i tylko Kubuś prowadził wśród nich „Horsedealera", z każdym dniem oddalając nas o miliardy, biliony kilometrów od niegościnnych pustyń Ligurii, które omal nie stały się naszym grobem... Mijały dni, tygodnie, miesiące — niemal bliźniaczo do siebie podobne. Przez cztery lata nic nie pisałam, ale właściwie nie było o czym. 267 Dopiero teraz, na kilka dni przed planowanym wyjściem z nadświet-lonej usiadłem znowu do pamiętnika. Przed planowym wyjściem z nadświetlnej... Czy jednak będzie to już koniec naszej podróży? Czy Nikos z towarzyszami dobrze obliczyli kurs? Wystarczył drobny błąd — i już zamiast potrójnej gwiazdy Centaura ukaże się przed nami jakiś kawałek przestrzeni, odległy od niego nawet o parę lat świetlnych. Nie jest to przecież niemożliwe — pamiętam sporą korektę kursu przy przelocie z Dumy na Darumę. l co ja wtedy zrobię! Ta myśl nie daje mi spokoju. Przecież ja nie mam ziebnego pojęcia o kosmonawigacji czy pilotażu statków kosmicznych?! Z trudem powstrzymuję się od wydania komputerowi rozkazu zejścia poniżej szybkości światła w trybie awaryjnym, celem szybszego ustalenia, gdzie jesteśmy. Denerwuję się tym okropnie, przestałam w ogóle sypiać, żyję tylko z redostralu. Bindka także jest bardzo zdenerwowana, jeden Białek zachowuje — przynajmniej z pozoru — spokój. Może'pisanie mi pomoże? Chwilami nawet „dzieciom Kożdżenu" zazdroszczę ich niewiedzy, choć cały czas próbowaliśmy z nią walczyć. Tak bym chciała mieć już to wszystko za sobą, położyć się i odpocząć, zamknąć oczy i o niczym nie myśleć... Niestety! Nerwy nie pozwalają, gdyż czas by się znalazł, mimo że mam na statku wiele pracy. Od czterech lat muszę wszystko robić sama, pracować w laboratorium, zajmować się algami, przygotowywaniem posiłków, sprzątaniem, a początkowo również leczeniem kożdżeńczyków, kiedy się ode mnie czy od Białka zarażali różnymi bakteriami. Pamiętam, ile razy miałam kłopoty z Mendelinem* który o mało nie umarł, innym razem znów ciężko zachorowała Tarwinka... Dobrze, że sama od razu nie zaraziłam się jakimiś kożdżeńskimi bakteriami, gdyż mógłby to być koniec. Jednak po miesiącu doświadczeń, których ofiarą padła niemal cała reszta naszego „zwierzyńca", udało mi się wyprodukować skuteczne antytoksyny na wszystkie bakterie chorobotwórcze kożdżeńczyków i już ani mnie, ani kulonikom nic nie groziło. Białek, a później również Bindka, która stopniowo też nauczyła się po kożdżeńsku, mogli mi pomóc tylko w kontaktach z „dziećmi Kożdżenu". Trzeba Białkowi przyznać, że się przy tym nie oszczędza. Od początku przebywa u nich prawie codziennie po kilka lub nawet kilkanaście godzin, próbując podnieść ich poziom intelektualny, żeby chociaż mogli poruszać się po całym statku bez obaw. Niewiele jednak udało mu się zdziałać. Z wyjątkiem może Pakdenki, najmłodszej 268 z nich i — może dlatego? — nieco bardziej podatnej na nasze wpływy. Pozostali z niezwykłym trudem przyjmują najelementarniejsze nawet wiadomości. l doprawdy trudno im się dziwić. Od siedmiu pokoleń żyli przecież w straszliwym prymitywizmie i, co jeszcze ważniejsze, w głębokim upodleniu, porównywalnym chyba tylko z hitlerowskimi obozami koncentracyjnymi drugiej wojny światowej. Czasem chciało mi się aż płakać nad nimi, kiedy Białek opowiadał mi o swoich prawie zupełnie bezowocnych wysiłkach. Byliśmy też wściekli na Ligurian, którzy doprowadzili Kożdżeńczyków do takiego stanu. Ale i wśród nich trafiały się inne jednostki. Sever po nieudanej próbie nakłonienia Ligurian do „międzygwiezdnego pokoju" musiał uchodzić przed nimi na Kożdżen, a później prawdopodobnie został tam zabity przez Donkę i Hemrę; podobny los spotkał też chyba Ber-gera i Mojle. Tak więc i u nich istnieje nurt pacyfistyczny i na pewno będzie teraz rósł w siłę, gdyż Ligurianie przekonali się, że nie oni są najsilniejsi w kosmosie. Szkoda, że tak późno, ale „lepiej późno niż wcale". Desperacka misja Białka zakończyła się, na szczęście, powodzeniem i wracamy teraz dzięki niej — oby! — do domu. Drugi już raz zawdzięczaliśmy ratunek naszemu kulonikowi, który okazał się bohaterem wyprawy „Horsedealera", jej „dobrym duchem", jakby to powiedziano tysiąc lat temu. „Wracamy do domu"... Trochę być może przesadziłam z tym sformułowaniem, gdyż z całej naszej dziewiątki tylko ja jedna urodziłam się na Ziemi i zostawiłam tam swój dom. Kuloniki urodziły się przecież na Czikerii, „dzieci Kożdżenu" — na Ligurii... Ale powrócić już nigdy nie mogli, Ziemia będzie musiała ich przyjąć. Nieraz o tym wszystkim myślałam przed udaniem się na spoczynek po kolejnym dniu pełnym pracy. Niewiele czasu miałam dla siebie, ale może to i lepiej, gdyż czułabym się osamotniona. Cztery lata nie widzieć żywego człowieka poza sobą samym, odbitym w lustrze — to dużo, to bardzo dużo. Brakowało mi właśnie ludzkiego towarzystwa. Coraz częściej wyjmowałam z kieszeni nasze grupowe zdjęcie, zrobione na Kalmerii, gdzie jeszcze wszyscy .byliśmy razem i długo, długo się w nie wpatrywałam, wspominając towarzyszy, którzy już nie wrócą. Teraz miałam inne towarzystwo — „dzieci Kożdżenu" i kuloniki. Ale kożdżeńscy przedstawiciele byli dla mnie niemi. Nie udało mi się 269 znaleźć ani ostatniego translatora, ani odpowiednio zaprogramować innych urządzeń cyberiingwistycznych Selima. A gdyby nawet to mi się udało — cóż by mi oni mogli opowiedzieć? Chyba jakieś swoje bajki, częściowo rodem jeszcze z Kożdżenu; w ich późniejszych bajkach, powstałych już na Ligurii, Kożdżen jest dla nich tylko jakąś mityczną krainą szczęścia Białek mi te bajki opowiadał i niektóre z nich nawet mi się podobały. Często zastanawiam się, co z nimi będzie na Ziemi. Próbowaliśmy ich w „Horsedealerze" czegoś nauczyć, lecz była to praca syzyfowa. Na Ligurii wykonywali wprawdzie różne ciężkie prace fizyczne, ale były to roboty często mechaniczne — kopanie rowów, noszenie różnych ciężarów i tym podobne. U nas nic podobnego nie było i śmiem twierdzić, że gdyby nie Białek — poumieraliby z nudów. Dopiero po połowie trzeciego roku podróży znalazło się coś dla nich — dzieci. Wemite i Tarwinka urodziły dzieci prawie równocześnie. Oczywiście od dawna wiedziałam, kiedy to nastąpi oraz ile ich będzie i byłam obecna przy obu porodach. Nie bardzo byłam jednak potrzebna. Wszystko odbyło się bez żadnych komplikacji, a cała trójka malców: córeczka Wernile oraz dwóch synków Tarwinki czuli się znakomicie. — Jak ich nazwiemy? — zapytał Białek. — Sam im wymyśl imiona. Byleby proste — odrzekłam. — A mogą być czikerskie? — spytał jeszcze kulonik. Rozumiałam go doskonale i zgodziłam się. Dlatego trójka najmłodszych uczestników wyprawy „Horsedealera" otrzymała imiona: Gambitka, Zorinek i Radik. Z badań na Kożdżenie wiedziałam, że chodzić zaczynają w siódmym miesiącu życia, a mówić — w jedena-stym-dwunastym. l z naszą trójką również tak było. A tymczasem „Horsedeater", automatycznie pilotowany przez Kubusia, przemierzał systematyczne kosmiczne pustkowia, z każdym dniem skracając o setki miliardów kilometrów dystans dzielący nas od Kalmerii — i od Ziemi. Pędzimy jak widmo, niedostrzegalni dla nikogo, przez pustą przestrzeń międzygwiezdną, przez czarną otchłań kosmosu... Cały czas drżałam z obawy, że znów może się przytrafić jakaś awaria — jak wtedy gdy mijaliśmy LJgurię — a wówczas będę bezradna, gdyż o budowie statku mam zaledwie zielone pojęcie. Nic takiego nie zachodziło, ale groźba ta była wciąż aktualna i również — obok samotności — źle wpływała na moje nerwy. A przecież wieziemy tyle arcyważnych informacji o innych światach!.. Do sterówki zaglądałam rzadko, bo i po co? l tak nie umiałabym 270 nic tam zrobić. Nie mam pojęcia, czy aby nie lecimy źle; poza tym długo byłam pewna, że w końcu musi dojść do jakiegoś uszkodzenia. Dostałam chyba nawet na tym tle jakiejś manii prześladowczej. No i przed jakimś miesiącem zepsuło się... światło w mojej kabinie. Robot pokładowy na pewno by je naprawił, jednak wolałam przenieść się do Innego pokoju, dawnego pokoju Karela. l to było właściwie jedyne uszkodzenie w ciągu tych czterech lat. Mieliśmy szczęście! — Chciałaś uszkodzenia, to je masz! — powiedział z ironią Białek, kiedy już się przenosiłam. On doskonale wiedział o mojej manii prześladowczej. Roześmiałam się wesoło i od tej pory byłam już dziwnie spokojna o całość urządzeń „Horsedealera". Nadal jednak nie wiemy, gdzie jesteśmy. Dowiemy się tego dopiero jutro, 3.0 grudnia 2700 roku, według moich obliczeń gdzieś między piątą a szóstą po południu. W tej chwil) dochodzi jedenasta w nocy. Kończę pisanie, ale i tak nie zasnę. Pójdę chyba do Kożdżeńczyków zobaczyć raz jeszcze, jak się czują ich najmłodsze, kilkudniowe zaledwie, dzieci: Tornias, synek Wernile i Kasiuszka, córeczka Pakdenki — tak nazwała je Bindka. Coś nie jest z nimi najlepiej. Nie to jednak najbardziej mnie denerwuje. Gdzie jesteśmy — koło Centaura czy nie? Odpowiedź poznamy jutro. Tego dnia już od śniadania Helena była do niczego. Wszystko leciało jej z rąk, nie zrobiła nawet obiadu ani dla nas, ani dla kożdżeń-czyków. Już na kilka godzin przed wyjściem z nadświetlnej wszyscy troje znajdowaliśmy się w sterówce. Helena siedziała w fotelu pilota, a ja tkwiłem przy niej na półce, Bindka zaś kręciła się po podłodze nie mogąc „ustać" na miejscu ze zdenerwowania. Ja też zresztą się denerwowałem, może tylko mniej dawałem to po sobie poznać. Wszyscy czekaliśmy w napięciu na dzwonek, zawiadamiający nas o zejściu poniżej szybkości światła, myśląc tylko o tym, co się przed nami ukaże: Centaur czy... coś zupełnie innego; kiedy zaś dzwonek się rozległ — Helena nie wytrzymała i zamknęła oczy. Spojrzałem pierwszy na ekran. Świeciły na nim jasno dwie gwiazdy, niedaleko nich trzecia, mniejsza. Widziałem ten układ zaledwie 271 parę razy na filmie, tecz dobrze zapamiętałem — byt to Centaur! Dwa słońca Alfa i Beta oraz w dużej odległości od nich karzełek Pro-ximy! A wiec tor lotu „Horsedeałera" wśród gwiazd został prawidłowo obliczony i z odległości stu kilkunastu lat świetlnych trafiliśmy dokładnie! Krzyknąłem z ogromną ulgą i radością: — Heleno, jesteśmy w domu! Helena otworzyła oczy. — W domu... — wyszeptała z trudem, po czym zbladła i opadła bezwładnie na oparcie fotela. — Więc to Centaur? — zawołała Bindka. — Tak... — wyszeptała jeszcze Helena. Znów zamknęła oczy i straciła przytomność. — Heleno, co się z tobą dzieje?! Odezwij się! — krzyknęła Bindka. — Zadręczyła się manią prześladowczą i nie wytrzymała nagłego spadku napięcia — wyjaśniłem. — Będzie prawdopodobnie nieprzytomna przez kilka dni — jak ja po swojej „akcji" na Czikerii. — Dobrze, Białek, ale co my teraz zrobimy? — Musimy nawiązać łączność z bazą na Kalmerii, a oni zajmą się resztą. — A w jakiej odległości od Kalmerii teraz jesteśmy? — Skąd ja mam to wiedzieć? — odpowiedziałem zgryźliwie pytaniem na pytanie. — W każdym razie za kilka minut wyślę wiadomość, ale kiedy ona tam dotrze — nie mam pojęcia. Prawdopodobnie jutro albo pojutrze. Zważ, że wciąż jeszcze lecimy z szybkością prawie równą szybkości światła. Idź tymczasem do Kożdżeńczyków i stamtąd połącz się ze mną. Po minucie ujrzałem na ekranie przed sobą Bindkę, otoczoną Ko-żdżeńczykami. Zanim zdążyła się odezwać, uprzedziła ją Pakdenka, która — o dziwo! — ośmieliła się spytać: — Dlaczego dzisiaj nie dostaliśmy obiadu? — Nie tylko wy. My też. Patrzcie, co się stało — wskazałem macką na nieprzytomną Helenę. — A co jej się stało? — spytał Warmindek. — Zachorowała — odrzekłem krótko. — l jutro także nie dostaniecie nic do jedzenia, a może i pojutrze. — Nie wiem, czy Kasiuszka i Tornias to wytrzymają?—odezwała się Bindka po ziemsku — i tak nie jest z nimi dobrze, a dwa dni bez opieki... Matki je jeszcze wykarmią, ale... 272 — Trudno, Bindka — przerwałam. — Cóż możemy zrobić? Opowiedz im, że zbliżamy się do ludzi i tak dalej... Ja zostanę na półce aż do wejścia na statek pierwszych ludzi z Kalmerii. Dobranoc — dodałem po kożdżeńsku i wyłączyłem wideofon. Po chwili naciśnięciem innego klawisza uruchomiłem stację nadawczą „Horsedealera" i przekazałem w przestrzeń krótką wiadomość o naszym położeniu wraz z prośbą o pomoc. Spełniłem swój obowiązek i mogłem już tylko czekać. KALMERSKIE SPOTKANIE (relacja M/nosa Kergeda) Nie jestem wprawdzie członkiem wyprawy „Horsedealera", postanowiłem jednak przyłączyć się do pamiętnika Białka i Heleny i opisać nasze historyczne spotkanie w układzie Centaura na przełomie dwóch wieków — XXVII i XXVIII. Jakieś trzy miesiące wcześniej przybyłem na Kalmerię statkiem „Carusto", szóstym z kolei nadświetlnym statkiem międzygwiezdnym, lecącym na wyprawę badawczą. Nie należałem jednak do ich ekspedycji, miałem być członkiem załogi naszej kalmerskiej bazy — pilotem rakiet, z pomocą których badany jest układ Centaura. Zgłosiłem się tam ochotniczo, myśląc o możliwości wcześniejszego spotkania mojego brata, Ramina. W ostatnim dniu wieku około godziny siódmej wieczorem (według UCZ) cała załoga bazy, oprócz dyżurującego przy radiolatami Jurija Iwanowa, zebrała się na centralnym placu pod kopułą, wzdłuż ścian której rozmieszczone są nasze pracownie i mieszkania. Zaczęliśmy zabawę, która miała trwać do późnej nocy—a właściwie do wieczora, gdyż uroczystości obchodziliśmy wprawdzie według UCZ, ale sami w życiu codziennym posługiwaliśmy się zupełnie innym systemem czasowym. Lecz już po piętnastu minutach zabawa została przerwana. Z megafonu na środku placu rozległy się słowa, przekazywane za pośrednictwem radiolatami: „Uwaga baza na Kalmerii! Tu >Horsedealer<, tu >Hbrsedealer<, Wracamy do was i jesteśmy już blisko. Ale lecimy tylko na komputerze, gdyż nie umiemy sami prowadzić statku. Potrzebujemy pomocy". Zaraz po tym na ekranie pojawiła się twarz Jurija. — Złapałeś ich na radiolatarnię? —.krzyknął Dieter Sorgenstein, 274 nasz dowódca, który w zeszłym roku zastąpił powracającego na Ziemię Nosara Barana. — Jeszcze nie, gdyż są za daleko — odparł Jurij — ale wiem, z której strony przybywają — podał dane kosmonawigacyjne. — Polecisz, Minos? — spytał Dieter. — Oczywiście! — krzyknąłem — Czeng, polecisz ze mną? — zapytałem naszego lekarza — możesz być tam potrzebny. Czeng zgodził się natychmiast i w ciągu kilkunastu sekund on, ja, Dieter i jeszcze paru kolegów znaleźliśmy się w śluzie i błyskawicznie wciągaliśmy skafandry. „Ciekawe — myślałem intensywnie — lecą na komputerze i nie umieją sami prowadzić statku... Czyżby sami naukowcy? A reszta?.." Po włożeniu skafandrów wskoczyliśmy do wirokoptera stojącego przy śluzie i dosłownie po trzech minutach byliśmy już na kosmodromie. Prowadząc wirokopter, słyszałem, jak Oieter mówi do Jurija: — Jurij, wyślij zaraz odpowiedź: „Tu baza Kalmeria. Odebraliśmy wasz radiogram i natychmiast wysyłamy pomoc. Dowódca bazy Dieter Sorgenstein". l zapytaj, kto przy aparacie. — Zrozumiałem. Wysyłam odpowiedź — odrzekł Jurij. Wylądowałem obok rakietki typu Uran C-2, niewielkiej, dwuosobowej, ale za to o szybkości do 200000 kilometrów na sekundę, i posiadającej najnowocześniejszy grawitator, pozwalający na uzyskanie rekordowego przyspieszenia na krótkim odcinku. Wskoczyliśmy do niej obaj z Czengiem i polecieliśmy w kierunku, podanym nam przez Jurija. Tuż po północy — zaczął się więc wiek XXVIII, ale zupełnie nam to wywietrzało z głów — przechwyciliśmy odpowiedź z „Horsedealera". „Tu >Horsedealer«. Odebraliśmy wasz radiogram i dziękujemy. Mamy wiele ważnych wiadomości". Natychmiast wysłałem kolejny radiogram: . „Tu rakieta ratunkowa typu Uran C-2. Lecimy wam na pomoc. Z jaką prędkością lecicie i kto przy aparacie? Mówi Minos Kerged, brat Ramina". Pomyślałem, że nie ma sensu ukrywać swojego nazwiska, jeśli Ramin żyje — niech się ucieszy, a jeśli nie — to wszystko jedno. Lecz zaczynała mnie już dziwić anonimowość mojego rozmówcy. — Kto tam jest, do stu kiloparseków?! — mruknął Czeng. Wzruszyłem ramionami. Po dwóch godzinach otrzymaliśmy odpowiedź: 275 „Tu >Horsedealer<. Szybkość około piętnastu tysięcy na sekundę, przyspieszenie około -2 vs". Po chwili mój rozmówca dodał z wyraźnym żalem: „Niestety, Ramin nie żyje. Z ludzi żyje tylko Helena Borek, a i ona jest nieprzytomna. Ja nie jestem człowiekiem. Nazywam się Białek Kondias. Przy następnym połączeniu włączę wizję i zobaczycie mnie." Ze zdumienia aż zastygłem z rękami na pulpicie sterowniczym. Gdyby w tym momencie na kursie rakiety znalazła się jakaś kometa — niewątpliwie byśmy się na nią nadziali. Byłem jednak zaszokowany, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, z trudem zbierałem myśli. To było przecież niemożliwe! Niemożliwe!! Obce istoty w ziemskim statku! Skąd, dlaczego? Prawo kosmiczne kategorycznie zabrania przecież przywożenia czegokolwiek z kosmosu! Zresztą śmierć prawie wszystkich ludzi... Bakterie? Co oni, zgłupieli czy jak? l co my w tej sytuacji mamy zrobić? Udzielić im pomocy nie bacząc na możliwe konsekwencje czy... po prostu powrócić do bazy? A może zostać na miejscu i czekać na decyzję bazy? „Nie, to nic nie da — pomyślałem, stopniowo wracając do równowagi — wiadomość dotrze tam dopiero za dwie godziny i zaskoczy ich tak samo jak nas. Musimy zdecydować sami". Spojrzałem na Czenga. Lekarz siedział nieruchomo, jeszcze nie mogąc powrócić do siebie po tak szokującej wiadomości. Klepnąłem go lekko po ramieniu. Drgnął, jakbym go wyrwał ze snu. — Co to byto? — spytał. — Jakiś Białek w „Horsedealerze"?.. Któż to taki? — Nie mam pojęcia — wzruszyłem ramionami — w każdym razie nie człowiek. Jak myślisz, powinniśmy mu pomóc? , — Bo ja wiem... — Czeng rozłożył ręce — w każdym razie będziemy musieli bardzo uważać. A może lepiej wrócić? Oni tam mogą coś knuć przeciw nam. Może zajęli „Horsedealera" i... — Gdyby coś knuli, nie zachowywaliby się w ten sposób—przerwałem — nie próbowaliby prosić nas o pomoc. Nie, Czeng. Ja przypuszczam, że to ludzie sami ich ze sobą zabrali. — Ate dlaczego? Dlaczego złamali nasz najsurowszy zakaz? — zapytał Czeng. — Czyżby zapomnieli, co stało się po powrocie „Ciołkowskiego"? Zresztą sam Białek ci mówił, że nikt z ludzi nie żyje, tylko Helena, a i ona jest chora. Z kosmicznymi bakteriami nie ma żartów. Zapomnieli o tym, czy co?! — Czeng, a może było na odwrót? — zaproponowałem. 276 — Co to znaczy: na odwrót? — nie zrozumiał Czeng. — Może ludzie najpierw poumierali na jakiejś planecie z rozumem, a później tamci postanowili przylecieć do nas „Horsedeale-rem"? — odrzekłem. — A skąd wiedzieli, gdzie nas szukać? — spytał sceptycznie Czeng. — Ludzie mogli zaprogramować tam komputer pokładowy jeszcze przed śmiercią. Przecież mówili, że lecą tylko na komputerze. — Może masz i rację, Minos. W każdym razie co nam szkodzi polecieć dalej? Porozmawiamy z tym Białkiem i może coś się wyjaśni. Na razie spytaj go, na co jest chora Helena i kim on właściwie jest. Spytałem. Byliśmy coraz bliżej siebie i coraz krócej trzeba było czekać na odpowiedź. Przez ten czas trochę rozmawiałem o tym z Czengiem, nie udało nam się jednak dojść do czegoś konkretniej-szego. Zresztą następny radiogram wiele wyjaśnił i sprawił, że pozbyliśmy się większości obaw: „Nie powiedziałem, że Helena jest chora, tylko nieprzytomna. Przez cztery lata była na statku sama z nami i dostała manii prześladowczej. Wciąż się jej zdawało, że źle lecimy, gdy więc ujrzała układ Centaura — z wrażenia straciła przytomność. Zbyt duża odpowiedzialność. Gdybyśmy nie wrócili — za kilkaset lat doszłoby pewnie do wielkiej, kosmicznej wojny. A kim jestem? Jestem kulonikiem, „ucywilizowanym" zwierzęciem z planety Czikeria... jak wasze delfiny. Uwaga, włączam wizję. No i jak wam się podobam?" Na ekranie ujrzeliśmy... białą kulę, leżącą na półce obok pulpitu sterowniczego „Horsedealera". Kula ta od czasu do czasu wysuwała „z siebie" dość długą mackę obok krótkiego pyszczka i naciskała jakieś przyciski na pulpicie. Obok w fotelu pilota siedziała nieprzytomna Helena. — Rzeczywiście, trochę śmiesznie wygląda — mruknął Czeng. — Może i śmiesznie — odrzekłem — ale z kim my tam mielibyśmy toczyć kosmiczne wojny za kilkaset lat? — Widocznie odkryli jakąś wojowniczą cywilizację, której możliwości techniczne nie pozwalają jeszcze na razie na wyprawę do nas, ale któż wie, co mogłoby się stać za kilkaset lat? — powiedział Czeng — i to rzeczywiście bardzo ważne, bardzo duża odpowiedzialność... Nie, ja się Helenie nie dziwię, zwłaszcza, że nie jest pilotem lub technikiem. — Ale to nie bakterie — wtrąciłem. 277 — Tak, to nie bakterie — powtórzył Czeng. — Zapytaj Białka, ilu ich tam jest i czy wszyscy, poza Heleną są zdrowi. Spytałem. Kulonik wyliczył nam wszystkich i dodał, że są głodni, gdyż z powodu nieprzytomności Heleny od przedwczoraj nic nie jedli oraz, że boi się zwłaszcza o Kasiuszkę i Tomiasa. Uspokoiłem go, mówiąc, że Czeng jest lekarzem, po czym spytałem, w jaki sposób znaleźli się wszyscy na statku. Powoli nasza wymiana radiogramów stawała się rozmową. Białek odpowiedział, że... dwukrotnie uratował wyprawę „Horsedealera" przed klęską, a nas wszystkich przed wojną lub nawet zagładą. Znowu nie mogłem uwierzyć w coś tak nieprawdopodobnego. Krzyknąłem: — Niemożliwe! W jaki sposób? Przecież... — przecież ty jesteś... — zatkałem sobie usta, lecz Białek zobaczył mój gest na swoim wi-deofonie i powiedział, szczerząc zęby na kształt uśmiechu: — Jestem tylko białą kulą, co, Minos? Nie chce ci się wierzyć prawda? Powiem ci szczerze, że ja sam w to czasem nie bardzo mogę uwierzyć. Ale tak było. A jak to było, dowiecie się wszyscy później, na Kalmerii. — W takim razie jesteś wielkim bohaterem, Białek! — krzyknąłem z przejęciem. — A co stało się z resztą ludzi? — spytał Czeng. Białek krótko wyjaśnił. — Nie macie więc żadnych pojazdów? — zapytałem. — „Pchełki planetarne" i samolot z Ligurii — odrzekł kulonik. „Trzeba będzie wprowadzić do statku dwa wirokoputery" — pomyślałem. Byliśmy coraz bliżej i zacząłem zwalniać, dostosowując szybkość rakiety do szybkości „Horsedealera". Wkrótce ujrzałem statek na wideofonie zewnętrznym. Był on jednak otoczony polem siłowym, przez które nie mogliśmy się przebić. — Białek, czy wiesz, jak wyłączyć pole siłowe? — spytałem. — Tak, trzeba nacisnąć tamten klawisz... Ojej! — krzyknął nagle Białek i zniknął. Po chwili usłyszeliśmy jego przerażony głos. — Spadłem z półki. — To wejdź z powrotem — poradziłem mu. — Nie potrafię — odrzekł kulonik — za wysoko, l co teraz? — zawołał prawie z płaczem. Spjrzałem bezradnie na Czenga, jakby oczekując od niego pomocy. Lekarz zmąłł w ustach jakieś kosmiczne przekleństwo i rozłożył ręce. f i 278 l Rzeczywiście, sytuacja zrobiła się absurdalna. Być tak blisko statku i nie móc wejść do niego! Co począć? A jak musiał czuć się wtedy Białek. Przeleciał szczęśliwie tyle lat świetlnych i tuż obok celu — nagle taka historia! Nie mogliśmy im w niczym pomóc, musieli jakoś sami sobie z tym poradzić. Ale jak? Zawiadomiony o tym Bałek długo milczał. Widać było, że zupełnie „stracił głowę". Przyznaję, że ja też. W końcu Czeng spytał: — Słuchaj, Białek, a ci wasi Kożdże... — No jasne, „dzieci Kożdżenu"! — zawołał radośnie Białek — Pakdenka! Że też ja na to wcześniej nie wpadłem! Dziękuję! Tylko czy ona zorientuje się, który to przycisk? — Nie musi. Wystarczy, jeśli ciebie podniesie — odrzekłem. — Nie wiem czy da radę. Ale poproszę dwoje — powiedział kulo-nik — Pakdenkę i Warmindka. Po paru minutach cała trójka znalazła się w strówce. Kożdżeńczy-cy rozglądali się dookoła z ostrożnością, nieśmiałą ciekawością — widać byto, że są tu pierwszy raz. Nagle Warmindek coś krzyknął— poznaliśmy to tylko po ruchu warg, gdyż do naszych uszu nie dotarł żaden dźwięk — i wskazał na ekran zewnętrznego wideofonu, na którym widać było naszą rakietę. Białek coś mu równie bezdźwięcznie odpowiedział i po chwili takiego „niemego" dialogu, do którego przyłączyła się także Pakdenka, oboje podnieśli wreszcie Białka i kulonik wyłączył pole siłowe. Operacja połączenia rakiety z „Horsedealerem" odbyła się już teraz gładko, bez przeszkód. Weszliśmy do statku przez śluzę i zaraz za nią spotkaliśmy drugiego kulonika, Bindkę. Przedstawiła nam się i spytała, czy chcemy od razu pójść do „dzieci Kożdżenu". — Nie — zaprzeczył Czeng. — Najpierw pójdziemy do sterówki i tam Minos zostanie, a ja zabiorę stamtąd Helenę i dopiero potem zajmę się Kożdżeńczykami. — A jak tyś się tu znalazła, Bindka? — zapytałem. — Umiesz obsługiwać windę? — Bango porobił nam przyciski na odpowiedniej dla nas wysokości — wyjaśniła Bindka. — A czy macie może translator na ultradźwięki? — spytała. Zrozumieliśmy, że dialog w sterówce odbywał się przy pomocy ultradźwięków, które kuloniki widocznie słyszą. Translatora zaś oczywiście nie mieliśmy. — Szkoda — mruknęła Bindka. — Będę musiała tłumaczyć. 279 Zawiozła nas windą do sterówki i była bardzo zdziwiona, ujrzawszy tam Pakdenkę i Warmindka. Nie wiedziała nic o ostatniej przygodzie Białka, ale on, nic jej nie wyjaśniając, powiedział tylko, żeby zabrała ich z powrotem. Bindka coś do nich powiedziała i wyszli za nią, za nimi Czeng wyniósł Helenę. Zostałem sam z Białkiem. — Potulni jak baranki — zauważyłem, przejmując sterowanie i nieco zmieniając kurs statku. — Siódme pokolenie niewolników — odrzekł Białek. „Nic dziwnego" — pomyślałem i spytałem Białka, o czym rozmawiał z Kożdżeńczykami. — Warmindek spytał mnie, co to jest — Białek wskazał na wideo-fon zewnętrzny. — Gdy mu powiedziałem, chciał się pobawić kolorowymi przyciskami na pulpicie, ale ja z Pakdenką przypomnieliśmy mu, po co go tu wezwałem i podnieśli mnie. — Z Pakdenką? — spytałem — Więc ona... — Ona po prostu jest nieco bardziej podatna na nasze wpływy i ma nawet trochę_podstawowych wiadomości — Białek domyślił się od razu, co chciałem powiedzieć — ale i tak, w porównaniu z wami czy nawet ze mną, to zupełne zero. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę o Kożdżeńczykach, po czym wysłałem na Kalmerię informację, że jestem już w „Horsedealerze" oraz pytanie, co w bazie myślą o tym wszystkim. Wiedziałem, że na odpowiedź będę czekał długo, dlatego po kilku minutach spytałem Białka, jaki jest numer wideofonu do pokoju „dzieci Kożdżenu" i połączyłem się z Czengiem. Zobaczyłem go pochylonego nad jednym z małych Kożdżeńczyków, oddychającym z wyraźnym trudem. — To Kasiuszka — poinformował mnie Białek. — A co z tym drugim noworodkiem? — spytałem. — Tomias nie żyje — usłyszeliśmy odpowiedź Bindki. — Golman dajus! — zaklął wściekłe Białek. — A Kasiuszka? — No cóż, niedobrze — Czeng wreszcie podniósł na chwilę głowę. — Trzeba ją dać jak najszybciej do szpitala na Kalmerii. A i tam nie wtem, czy zdołamy jej coś pomóc. Nie jest przecież człowiekiem, nie wiem, jaką ma dokładnie budowę... — A prawda — przypomniał sobie nagle Białek — Helena zostawiła w gabinecie lekarskim w szafie na górnej półce dokładny opis całej anatomii i fizjologii „dzieci Kożdżenu". Może tam znajdziesz coś, co ci pomoże, Czeng? — Teraz dopiero mi to mówisz, Białek? — krzyknął ze złością 280 Czeng. — Gdzie jest ten gabinet lekarski? — Byłem tak ucieszony spotkaniem, że zapomniałem — usprawiedliwiał się kulonik — Bindka, pokaż mu, gdzie to jest. Wyłączyłem wideofon l skupiłem się na prowadzeniu statku. Minęliśmy z bliska kilka dużych komet. Wprawdzie zderzenie z nimi „Hor-sedealerowi" nie groziło, jednak mogły one swoim oddziaływaniem zmienić nieco jego kurs, dlatego trzeba było uważać. Kiedy po kilku minutach rozejrzałem się wokoło, byłem sam w sterówce. Białek gdzieś zniknął, a łączyć się z Czengiem nie było sensu, mogłem tylko czekać na odpowiedź z bazy. W końcu na ekranie pojawiła się twarz Jurija, który powiedział: — Dobrze, że jesteś w „Horsedealerze", Minos. My tu doprawdy nie wiemy, co o tym wszystkim sądzić. Bądź co bądź to pierwsza wizyta gości z innych cywilizacji, choć przylecieli naszym statkiem. Po jakimś czasie otrzymałem zawiadomienie z bazy, że za kilka minut „Horsedealer" wejdzie w zasięg radiolatarni. Kiedy wszedł i ona zaczęła go prowadzić, postanowiłem przejść się po statku. Zjechałem windą dwa piętra niżej i bez trudu znalazłem pomieszczenie, w którym byli wszyscy. Czeng stał przy stole, czytając sprawozdanie Heleny i od czasu do czasu przenosząc wzrok na małą Kasiuszkę, leżącą na stole i oddychającą z wyraźnym trudem. Trójka starszych dzieci spała na czymś w rodzaju sienników, dorośli zaś Kożdżeńczycy otoczyli kołem Bindke, która zapewne coś im tłumaczyła. Białek stał nieco z boku i spojrzał na mnie zdumiony: — Minos, a kto teraz prowadzi statek? — Radiolatarnia na Kalmerii — wyjaśniłem mu. — Co tu słychać, Czeng? Wiele dowiedziałeś się z tego sprawozdania? — Wiele, Minos — lekarz na chwilę podniósł głowę. — Szansę Kasiuszki rosną — dodał jeszcze i znów pogrążył się w czytaniu. , — Chodź, Białek. Nie jesteśmy tutaj za bardzo potrzebni. Może wrócimy do sterówki i porozmawiamy? — zaproponowałem. Kulonik zgodził się. Gdy weszliśmy do sterówki, zapytał: — Czy Kasiuszkę naprawdę uda się uratować? — Nie wiem — odrzekłem szczerze. — Nie znam się na tym. Trudno będzie na pewno, lecz Czeng to świetny lekarz. Poza tym w bazie mamy znakomite wyposażenie medyczne. — Szkoda byłoby tej małej — powiedział Białek. — A czy te starsze dzieci umieją już mówić? — zainteresowałem się. 281 — Jeszcze słabo — odrzekł Białek — ale to nawet lepiej, gdyż dzięki temu możecie dać im aparaty tłumaczące nie całe słowa, tylko poszczególne głoski, tak, aby one mówiły po waszemu według specjalnej transliteracji, którą dla nich opracowałem. — Sam? — spytałem zaskoczony. — Najpierw z Selimem — uściślił kulonik. — Wtedy transliterowaliśmy litery, a nie głoski. Miałem trochę kłopotów przy nawiązywaniu z nimi kontaktu, bo czytać oczywiście nie umieją, ale dałem sobie radę. — No, no, Białek, to ty jesteś naprawdę mądry! — powiedziałem z uznaniem. — Nauczyliśmy się wiele wśród ludzi — przyznał skromnie kulonik. — Na Czikerii Bindka była całkiem przeciętnym kulonikiem, mnie zaś tylko przypadek pomógł w przezwyciężeniu kompleksu niższości i nauczeniu się czytania, l to właśnie pomogło mi bardzo w przeżyciu po agresji na Czikerię. Opowiem o tym wszystkim dokładniej w bazie na Kalmerii. — Dobrze, Białek — zgodziłem się. — Będziecie musieli spędzić tam trzy miesiące i dopiero jeśli nikt ze stykających się z wami ludzi nie zachoruje — polecicie na Ziemię. Przez ten czas będziemy mogli sobie porozmawiać. — Helena przebywała z nami prawie pięć lat i nie zachorowała — zwrócił uwagę Białek. — Ale takie są przepisy — odrzekłem. Chciałem jeszcze coś dodać, lecz w tej chwili rozległ się głos Jurija: — Uwaga, Minos! Podejdź do lądowania. Nawet nie zobaczyłem, kiedy na wideofonie zewnętrznym zjawiła się Kalmeria. Teraz planeta rosła w oczach i zaczynała go wypełniać. Znów przejąłem stery. Jeszcze kilkanaście minut — i „Horse-dealer" dotknął powierzchni kosmodromu, z którego dziesięć lat wcześniej wystartował na podbój kosmosu. Dziesięć lat wielkiej, nie dającej się prawie z niczym porównać, kosmicznej Odysei... Z trzynastu członków jego załogi powróciła tylko Helena Borek, reszta ludzi zginęła, za to wiadomości, przywiezione przez wyprawę, okazały się wręcz bezcenne. Gdy wylądowaliśmy, w ciągu kilkudziesięciu sekund wprowadzono do statku oba wirokoptery. W pierwszym polecieli Czeng z Kasiu-szką, nieprzytomna Helena, Tarwinka z Kaminosem oraz Bindka z bliźniaczkami. W drugim wirokopterze polecieli wszyscy pozostali, 282 przy czym ja z Białkiem na rękach opuszczałem „Horsedealera" jako ostatni. Kulonik później mi się przyznał, że już wtedy chciało mu się płakać — z radości i ze wzruszenia. Nareszcie dobiegała końca jego pięcioletnia podróż z Czikerii, usłana tyloma niebezpiecznymi przygodami. Wytrzymał jednak i rozpłakał się dopiero wtedy, kiedy maszyna stała już pod kopułą bazy, a ja wynosiłem go z niej na oczach całej załogi. Coś mówił, czego nikt z nas nie rozumiał, widocznie po czike-rsku i płakał, płakał zupełnie jak człowiek! l „zaraził" tymipłaczem wielu ludzi — wszyscy byliśmy wzruszeni. Podszedł do mnie Dieter Sorgenstein i wyjął mi z rąk Białka po czym spytał go co chce teraz zrobić. — Spać, spać i jeszcze raz spać — powiedział kulonik. Położyliśmy go na jakiejś poduszce i zasnął natychmiast. To samo zrobiła również Bindka. Poszedłem na chwilę do szpitala, gdzie parę minut wcześniej przywieziono Helenę i Kasiuszkę. Helenie nic groźnego nie było, wymagała właściwie tylko kilku dni absolutnego odpoczynku, o wiele gorzej wyglądała natomiast sprawa małej Kożdżenki. Czeng mówił mi potem, że gdyby nie dokładne badania Heleny, albo gdybyśmy przybyli na Kalmerię godzinę później — nie mógłby jej uratować. A i tak do dziś nie wiem, jak on to właściwie zrobił. Resztę „dzieci Kożdżenu" zamknęliśmy w zawczasu przygotowanych dla nich pokojach. Zjadłszy przygotowane dla nich jedzenie również zasnęli. My wszyscy, z wyjątkiem oczywiście Czenga, także poszliśmy spać zaraz po nich gdyż kalmerska noc zbliżała się już ku końcowi. Zapomnieliśmy nawet o tym, że zaczął się wiek XXVIII, lecz nikt z nas nie żałował później przerwanej zabawy. Staliśmy się przecież uszestnikami historycznego wydarzenia! Zbudziłem się tuż przed samym południem i od razu połączyłem się z Czengiem, który, ku mojej radości, poinformował mnie, że Ka-siuszka ma już najgorsze za sobą i chyba przeżyje. Potem zapytałem Dietera, co z resztą. Kuloniki jeszcze spały, Kożdżeńczycy zaś wprawdzie już się obudzili ale nie chcieli z nami rozmawiać, mimo że w bazie były translatory. Na pewno nasza skromna baza wydawała im się ogromnym miastem po czteroletnim pobycie w „Horsedeale-rze" w towarzystwie zaledwie jednego człowieka. W tym „mieście" byli zupełnie zagubieni i bezradni jak dwuletnie dzieci. Tylko Pakde-nka wykazywała nieco więcej śmiałości, trochę rozmawiała z ludźmi, 283 kilkakrotnie pytała o Kasiuszkę i wyraźnie się ucieszyła, kiedy dowiedziała się, że jej córeczka przeżyje. Ale i ona zadawała pytania tak, jakby się dziwiła samej sobie, że ośmiela się ludzi pytać. No cóż, u Ligurian Kożdżeńczykom nie wolno było pytać o nic. W każdym z ludzi, z kim tylko tego dnia rozmawiałem, wyczuwałem ogromne podniecenie — czekaliśmy, co kuloniki nam powiedzą. A one wciąż spały i zbudziły się prawie równocześnie dopiero późnym popołudniem. Poprosiły o jedzenie, gdy zaś dostały je i zjadły, Białek pewiedział, żeby ktoś przyniósł ze statku jeden z filmów. Podał numer i dokładnie objaśnił, gdzie go szukać, więc znalazłem ten film bez trudu. Gdy Bfałek go zobaczył, poprosił, żebyśmy wszyscy żebrali się na głównym placu w centrum bazy. Przerwaliśmy zajęcia i skupiliśmy się na placu. Białka położyliśmy w samym jego środku, na niewielkim podwyższeniu. Kulonik przedstawił się, krótko opowiedział o swoim czikerskim życiu, po czym zaczął dokładnie omawiać swoje przygody po agresji Ligurian na Czi-kerię. Gdy doszedł do tego, jak zobaczył lądującą rakietę i postanowił wybrać się na jej spotkanie, ktoś krzyknął z przerażeniem: — Czy to był „Horsedealer"? — Tak, to był „Horsedealer" — powiedział spokojnie Białek. — Ale... ale hipnoza... — zaczął ktoś, ktoś inny przerwał: — Czy my jesteśmy na nią odporni? — Słuchajcie dalej — kontynuował Białek. — Chciałem iść sam, lecz Bindka i Zorin uparli się pójść ze mną. Gdy dostaliśmy się już za wzgórza, ujrzeliśmy... ale lepiej to sami zobaczycie. Film! Kiedy zaczął się film, patrzyliśmy na ekran w ogromnym napięciu. Tymczasem -Białek, wykorzystując chwilowy bezruch, opowiedział jeszcze o upadku Bindki w krzaki marinki i śmierci Radika. Następnie powiedział: — A teraz patrzcie uważnie! Domyśliliśmy się już, co będzie dalej, patrzyliśmy jednak w napięciu do końca. Gdy obraz zniknął z ekranu, Białek znów przemówił: — Z ogromnego znaczenia naszej akcji zdałem sobie sprawę dopiero później. Gdyby wasz statek, ze wszystkimi o was wiadomościami, wpadł LJgurianon w ręce — wyobrażacie sobie, co mogłoby się z wami stać? Gdybyśmy nie byli już o tym właściwie uprzedzeni, wielu z nas doznałoby zapewne porządnego szoku. Rzeczywiście, ten kutonik ura- 284 tował nas być może przed zagładą? A wygląda tak niepozornie — po prostu biała kula... A Białek po krótkiej przerwie zaczął mówić dalej. Opowiadał o locie na Lusilię-Kejrós, o odkryciach na Kożdżenie i rozmowach z Se-verem, o przymusowym lądowaniu na Ligurii, o tragedii w górach i swojej desperackiej misji. Zakończył: — A później prawie bez kłopotów, jeśli nie liczyć nieudanych prób zrobienia czegoś z Kożdżeńczyków, dotarliśmy tutaj. Tylko, że teraz wy, ludzie, musicie pomóc Ligurianom. Zobowiązaliśmy was do tego. Skończyłem — dodał jeszcze jakieś czikorskie słowo i umilkł. Po nim zabrał głos Dieter Sorgenstein. Był tak przejęty, że mówił z trudem. W pięknych słowach podziękował Białkowi za udzieloną ludziom pomoc, potem, mówił o tym, że rzeczywiście należy pomóc Ligurianom, także we własnym interesie ludzkości, ale potrzebna będzie w tym celu decyzja NRK, poprzedzona plebiscytem wśród ludzi. — Nie znam się na tych sprawach tak dobrze — przyznał Dieter — lecz wydaje mi się, że udzielenie innym cywilizacjom pomocy nie bardzo daje się pogodzić z główną zasadą naszej Konstytucji: „Wszystko dla dobra człowieka". — Ale przecież w danym wypadku... — zaczął ktoś. — W tym wypadku — tak — przerwał Dieter. — Lecz to stworzy precedens... Nie, w tym celu konieczna jest zmiana tego i kilku innych punktów Konstytucji. Jestem co prawda pewien, że to się da zrobić, jednak trzeba będzie poświęcić na to kilka lat. Ale za dziewięć lat wraz z budowanym obecnie statkiem „Jansky" polecą również inne, zrobimy wielką wyprawę na Czikerię, Kożdżen i Ligurię i mam nadzieję, że nauczymy Ligurian pokoju! Dieter wyraził wszystko, o czym myśleliśmy, dlatego po jego słowach zapadła cisza i wszyscy rozeszli się do swoich codziennych zajęć. Białka zawołał do siebie cybernetyk Johan van der Kraay i zajął się przy jego pomocy zaprogramowaniem „głoskowych" transla-torów dla Gambitki, Zorinka i Radika; ja zaś, ponieważ aktualnie nie miałem nic pilnego do roboty, poszedłem do siebie, położyłem się, i zacząłem rozmyślać — było o czym... Później rozmawiałem dość długo z Czengiem nie tyle o Kasiuszce, która czuła się coraz lepiej, ile o badaniach Heleny nad Kożdżeńczykami, zjadłem kolację, poga-wądzilem trochę z kolegami i poszedłem spać. W ciągu kilku następnych dni przeprowadziliśmy kontrolę techniczną „Horsedealera", stwierdziliśmy jednak tylko kilka drobnych, niegroźnych usterek. 285 Helena odzyskała przytomność dopiero w cztery dni po przylocie na Kalmerię. Tego samego dnia wylądował na kosmodromie „Ciołkowski", przywożąc różne rzeczy dla bazy. Miał zabrać jednego z nas na Ziemię, jednak z powodu kwarantanny, trzeba było ograniczyć się do złożenia wszystkiego na kosmodromie oraz do zabrania dokładnie wysterylizowanego filmu z Czikerii i zapisu magnetowidowego przemówienia Białka. Po zaledwie kilkunastu godzinach „Ciołkowski" odleciał na Ziemię. „Horsedealer" poszedł w jego ślady dopiero po trzech miesiącach kwarantanny — na szczęście nikt z nas nie zachorował. Wraca nas prawie dwadzieścioro: Kożdżeńczycy, kuloniki, Helena Borek, ja i jeszcze pięciu ludzi z Kalmarii. Czas mija nam szybko, głównie dzięki trójce małych Kożdżeńczyków. Gambitka, Zorinek i Radik uczą się już teraz w szybkim tempie naszej interlingwy, chyba nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że naprawdę mówią ultradźwiękami. Z łatwością przyswajają sobie nowe pojęcia, w przeciwieństwie do rodziców wykazują dużą ciekawość świata — zupełnie jak dzieci ludzkie. Już chyba nie odbiegają poziomem od swoich rówieśników z Ziemi. A ich „powiedzonka" często nas rozśmieszają do łez. Zgodnie z przepisami kosmonawigacji, musimy już jutro zwolnić poniżej szybkości światła, chociaż do Słońca jest jeszcze daleko. Dlatego będziemy na Ziemi dopiero za trzy tygodnie, lecz już dziś można przewidzieć jak nas tam powitają. Będą akademie, przyjęcia, odznaczenia, Helena z pewnością dostanie Zloty Medal Kosmosu... Wszystko to będzie bez wątpienia piakne, ale męczące. Wolelibyśmy mieć to już za sobą, Helena twierdzi nawet, że nie bardzo wyobraża sobie siebie w roli bohatera całego Układu Słonecznego. Ale będzie nim, czy tego chce czy nie chce. I Białek także. SPIS TREŚCI CZĘŚĆ I. KŁOSY Z GWIEZDNEGO POLA ...... 5 Kalmeria .............. 7 Start w nieznane ........... 16 Wodne życie Weny .......... 22 Planeta życia i śmierci ......... 35 Kokeshi — Temari — Tako ........ 45 CZĘŚĆ II. PRZYGODY KULONIKA Z CZIKERII .... 59 Nowy członek rodziny ......... 60 Szczenięce wspomnienia ........ 72 Dzień klęski ............. 83 Spotkanie.............. 101 Dramat nad jeziorem .......... 118 CZĘŚĆ III. GWIEZDNE SZCZENIĘ ......... 129 Ratunek wbrew prawu ......... 130 Kontakty i decyzje ........... 144 Kuloniki wśród ludzi .......... 160 Zemsta zza grobu ........... 172 Nietypowy Ligurianin .......... 198 CZĘŚĆ IV. POCZĄTEK NOWEJ DROGI ....... 215 W pułapce ............. 216 Desperacka misja Białka ........ 234 Kalmerskie spotkanie .......... 274