Andrew M GREELEY Grzechy kardynalne Pamięci Hildy Lindley ...bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień Pański. Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki. Pieśń nad pieśniami 8, 6-7 Spis treści Nota o grzechach kardynalnych ....................... 7 Od autora ....................................... 9 Lista postaci duchownych występujących na kartach powieści 11 Księga pierwsza Lata czterdzieste ................................ 13 Księga druga Lata pięćdziesiąte ............................... 59 Księga trzecia Lata sześćdziesiąte .............................. 147 Księga czwarta Lata siedemdziesiąte ............................. 251 Epilog ......................................... 403 Osobiste posłowie ................................. 406 Nota o grzechach kardynalnych Grzechy "kardynalne" (zwane "śmiertelnymi" czy "głównymi") wcale grzechami nie są. Jest to natomiast siedem niepożądanych skłonności osobowości ludzkiej, wiodących do grzesznego zachowania. Pycha, chciwość, nieczystość, gniew, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, zazdrość i lenistwo wypierają czyste i zdrowe ludzkie cechy: szacunek wobec siebie i bliźniego, powściągliwość, poczucie łączności z innym człowiekiem, umiejętność swobodnego myślenia, okazywanie radości. Grzechy kardynalne nie są rezultatem fundamentalnego zła, lecz fundamentalnego dobra, które wymknęło się spod kontroli, są rezultatem miłości pogmatwanej, obarczonej poczuciem winy i niewiary w nią. Grzechy kardynalne nie mają nic wspólnego, oczywiście, z członkami Świętego Kolegium, którzy, jak wszyscy dobrze wiemy, grzechów niemalże nie popełniają. Tradycyjna wiara katolicka przyjmuje, że każdy z nas przychodzi na świat ze szczególną indywidualną skłonnością do jakiegoś grzechu - z grzechem kardynalnym, silniejszym w danej osobowości od wszystkich innych. Gdyby ktoś zechciał zastanowić się nad "szczególnymi skłonnościami" czterech głównych postaci tej historii, mógłby dojść do wniosku, że słabością Kevina jest pycha, Patricka - chciwość, Ellen - gniew (z wybijającym się od czasu do czasu obżarstwem), a Maureen - lenistwo (czasami nazywane apatią). Wszystkich ich gnębi, jak - przyznajmy - każdego z nas, całkiem spora dawka zazdrości. A. M. G. Od autora Niestety, nie istnieje człowiek, który byłby rzeczywistym odpowiednikiem wymyślonego przeze mnie Patricka kardynała Donahue. Mimo wszystkich swoich wad i słabości, Patrick jest o wiele bardziej skuteczny w działaniu niż wielu purpurowych książąt Kościoła, których w ostatnim czasie aż tylu się namnożyło. Ktoś, kto uważnie zbadałby historię Świętego Kolegium, z całą pewnością doszedłby do wniosku, że przez ostatni tysiąc lat w skład tego grona wchodziło całe mnóstwo znacznie mniej od niego godnych osobistości. Patrick jest wytworem mojej wyobraźni, człowiekiem, który w rzeczywistości nigdy nie istniał, jak zresztą wszyscy bohaterowie tej książki (z wyjątkiem tych, których nazwisk nie oznaczono gwiazdkami w spisie postaci duchownych, znajdującym się na następnych dwóch stronach). Podobnie wymyślone są wydarzenia w archidiecezji chicagowskiej po roku 1965. Książka niniejsza, co bardzo ważne, jest tylko powieścią, a nie autentyczną historią, biografią czy (stwierdzam to z pewnym smutkiem) autobiografią. A jednak jest bardzo prawdziwa. ANDREW M. GREELEY Chicago wiosna 1981 Lista postaci duchownych występujących na kartach powieści (Gwiazdka przy nazwisku oznacza postać fikcyjną) monsinior Adolpho, hiszpański kurialista* Sebastiano Baggio, przewodniczący Kongregacji do Spraw Biskupów, "umiarkowany" kandydat na tron papieski Giovanni Benelli, szef rady papieskiej, później arcybiskup Florencji ojciec Carter, amerykański jezuita nauczający w Rzymie* Agostino Casaroli, watykański oficjał zajmujący się sprawami Europy Wschodniej, później sekretarz stanu Raffaelo Crespi, delegat apostolski* Richard Cushing, arcybiskup Bostonu Partick Henry Donahue, siódmy arcybiskup Chicago* Pericle Felici, sekretarz generalny Rady Watykańskiej, lider konserwatystów w kurii Marcel Flambeau, arcybiskup Luksemburga* John Król, arcybiskup Filadelfii Hans Kiing, szwajcarski teolog Albino Luciani, Salvatore Pappalardo, Giovanni Colombo, Ugo Poletti, Corrado Ursi; włoscy arcybiskupi, "kompromisowi" kandydaci na tron papieski Antonio Martinelli, arcybiskup Perugii* (z Piacenzy) Albert Gregory Meyer, piąty arcybiskup Chicago Dermot McCarthy, irlandzki kurialista* John Courtney Murray, amerykański teolog i ekspert w sprawach wolności religijnej 11 Daniel O'Neil, szósty arcybiskup Chicago* Alfredo Ottaviani, starszy wiekiem reakcyjny kurialista Sergio Pignedoli, "umiarkowany" kandydat na tron papieski John Quinn, prawnik z Chicago, specjalizujący się w prawie kanonicznym Opilio Rossi, Sylvio Oddi, konserwatywni kurialiści (z Pia-cenzy) Giuseppe Siri, arcybiskup Genui, "konserwatywny" kandydat na tron papieski Samuel Stritch, czwarty arcybiskup Chicago Leo Josef Suenens, arcybiskup Mechelen - Brukseli Jean Yillot, papieski sekretarz stanu Karol Wojtyła, arcybiskup Krakowa John Wright, biskup Pittsburgha (później kardynał) KSIĘGA PIERWSZA Lata czterdzieste 1948 Patrick Donahue był moim najlepszym przyjacielem od niepamiętnych czasów. Byliśmy nierozłączni już wtedy, gdy uczęszczaliśmy do szkoły średniej i potem, kiedy kontynuowaliśmy naukę u jezuitów. Był wówczas niewielkiego wzrostu (znacznie niższy ode mnie), ale gdy weszliśmy w okres dojrzewania, wystrzelił wysoko w górę niemalże w ciągu dwóch tygodni. Gdy był małym chłopcem, dorośli uważali, że jest uroczy. Później czarował ich swoim spokojnym charakterem i wyszukaną grzecznością. Pewnego razu starsze dziewczyny powiedziały, że jest sexy, ze swoimi jasnymi włosami, długimi rzęsami i srebrnobłękitnymi oczyma. Gdy skończył siedemnaście lat, podobał się wszystkim kobietom bez względu na ich wiek. Jeszcze dwa lata wcześniej, gdy miał lat piętnaście, Pat na widok dziewczyn zwykł się jąkać i czerwienić. Obecnie sprawiał wrażenie, że tylko one zaprzątają mu głowę, nawet tak młode i ledwo dojrzałe jak moja "kuzynka", Maureen Cunningham. Wszyscy uważali, że Pat wygląda jak Guy Madison; to porównanie ma sens tylko dla tych, którzy pamiętają ówczesną amerykańską telewizję albo obecnie oglądają nadawane w niej bardzo późno powtórki starych filmów. W każdym razie, niezależnie od tego, czy był podobny do Guya Madisona, czy też nie, miał bardzo zaraźliwy uśmiech, a ogromne poczucie humoru sprawiało, że w krótkim czasie stawał się duszą każdego towarzystwa, w którym akurat dane mu było przebywać. Pat nie był tak dobrym uczniem jak ja ani nie miał zdolności przywódcy. Nie był też, co koniecznie muszę podkreślić, tak pobożny jak ja. Błądził, cofał się w swej wierze, powracając ku Bogu poprzez codzienne uczestnictwo we mszy świętej, odmawianie różańca, krótkotrwałą przemianę, aby później znów skierować się ku alkoholowi i łatwym dziewczętom; irlandzka droga do zbawienia - jak zapewnił mnie mój ojciec, który z pewnym niepokojem spoglądał na moje ostrożne, pełne szacunku podejście do wszystkiego co boskie. W którąś sobotę gorącego lipca 1948 roku, bardzo wcześnie, szedłem szosą z Patem, który bez przerwy mówił o mojej kuzynce Maureen. W pewnym momencie minął nas szary packard, który po chwili zjechał z drogi do rowu, przekoziołkował, a potem eksplodował. Tylko odwaga i błyskawiczny refleks Pata ocaliły jego pasażerów. A ja stałem tam, w kurzu wysuszonej na pieprz drogi, obserwując, jak pomarańczowa kula ognia i dymu pochłania samochód. Wciąż mam przed oczyma tę scenę. Tego dnia schodziłem powoli ze wzgórza, zmierzając do kościoła stojącego na krańcu wsi. Pat szedł akurat w przeciwnym kierunku, a jego radosnego uśmiechu na przystojnej twarzy w żadnym stopniu nie mąciło zmęczenie po zabawie na plaży ostatniej nocy. Zaoferował mi swoje towarzystwo, decydując, że zawróci i pójdziemy razem do kościoła. Wiedział, że moi rodzice, widząc go ze mną, nie zapytają, gdzie spędził noc. Powinienem być zły na niego; był moim gościem i czułem się odpowiedzialny za jego kondycję fizyczną i duchową, jednak śmiech i doskonały humor Pata powodowały, że nie można się było na niego złościć. - To były takie niewinne pieszczoty - mówił, uśmiechając się z zadowoleniem - że nie widzę powodu, aby nie przyjąć komunii dzisiaj na mszy. - Piwo, które piłeś po północy, naruszyło post przed przyjęciem sakramentu - stwierdziłem sucho. - Mówisz, jakbyś był już monsiniorem. - Pat z zadowoleniem walnął mnie w plecy. - A jeszcze nim przecież nie jesteś. - Będę co najmniej biskupem - powiedziałem. - A może nawet kardynałem. _ Kevin kardynał Brennan. - Roześmiał się. - To brzmi całkiem nieźle. Mógłbyś uczynić mnie rycerzem papieża albo kimś w tym rodzaju? Asfalt na szosie był miękki od niesamowitego gorąca. Aż mną wstrząsnęło na myśl o drodze powrotnej, po mszy. Zanosiło się na kolejny nieznośnie gorący dzień. - A Maureen damą papieskiego dworu - dodałem. - Ona już tutaj jest damą - stwierdził Pat, potrząsając głową z aprobatą. - Wiem, że jest twoją kuzynką, ale, wybacz, nikt tak nie potrafi całować jak ona. - Wcale nie jest moją kuzynką - zaprzeczyłem. - Po prostu jej i mój ojciec są od tak dawna partnerami we wspólnej kancelarii prawniczej, że nazwaliśmy się kuzynami. Pamiętaj, że jej słodkie pocałunki wcale nie są dla mnie zabronione. - To będzie dzień! Kevin Brennan, wzór pobożności, całujący się z dziewczyną na plaży. Myśl o słodkich wargach Maureen, przyciśniętych do moich ust, była wizją bardziej nęcącą, niż byłbym skłonny to przyznać. - A gdzie Maureen? - zapytałem. - Czyżby zbyt wielki kac nie pozwalał jej wybrać się z nami na wzgórze? A może zwyczajnie nie ma na to ochoty? Pat wzruszył ramionami. - Marty Delaney podwiezie dziewczęta z powrotem swoim packardem. Ja postanowiłem odbyć mały spacer. Powiedziałem im, że będziesz zły, jeśli zlekceważę konieczność utrzymania kondycji przed kolejnym sezonem koszykarskim. - Chodzi o twoje stypedium, a nie o moje. To przypomnienie jakby po nim spłynęło. A przecież potrzebował tego stypendium, aby uczęszczać do college'u. My, Brennanowie, byliśmy na tyle bogaci, że pieniądze nie stanowiły dla nas problemu. Podejrzewałem, iż Pat uważa to za wielką niesprawiedliwość. Dla mnie zaś niesprawiedliwością było to, że Pat posiadał o wiele więcej uroku osobistego i wdzięku niż ja. Zanim zdążyliśmy jeszcze cokolwiek powiedzieć, packard Delaneyów wypadł zza ostatniego zakrętu oddzielającego wzgórze od wioski. Marty musiał pędzić z szybkością co najmniej sześćdziesięciu mil na godzinę. Choć z trudem, ale zmieściłby się na szosie, gdyby z przeciwnego kierunku nie nadjechał stary buick doktora Crawforda, właśnie zmierzającego do yacht dubu. Delaney zakręcił kierownicą, jak sądzę instynktownie, aby uniknąć zderzenia z wielką, czerwoną maszyną, przez co packard zjechał na pobocze, kilkanaście jardów od nas, a następnie przechylił się do rowu. Dalej już poturlał się bezwładnie niczym żółw po kopulacji, kilkanaście razy koziołkując. Gdy wreszcie zatrzymał się, koła obracały się w powietrzu. Pat, ani na chwilę nie straciwszy przytomności umysłu, krzyknął: - Wyciągniemy ich stamtąd! - I ruszył w kierunku samochodu. Ja natomiast czułem się tak, jakby mi nagle nogi wrosły w ziemię. W końcu ruszyłem za nim, ale każdy mój krok zdawał się trwać wieczność. Wewnątrz rozbitej maszyny krzyczeli i jęczeli ludzie. Pat szarpnął za drzwiczki. - Pomóż mi, Kevin! - wrzasnął. Wyciągnęliśmy Marty Delaneya zza kierownicy. Cała jego twarz pokryta była lepką krwią. Obok niego znajdowała się Sue Hanlon, nieprzytomna, z pięknymi, smukłymi nogami, wykręconymi pod nienaturalnym kątem. Poprowadziłem zszokowanego, lecz przytomnego Delaneya do rowu przy drodze, podczas gdy Pat delikatnie ułożył Sue na trawie. Właśnie wyciągnęliśmy Joan Ryan i Joe Heeneya z tylnych foteli, gdy eksplodował zbiornik z paliwem. Siła eksplozji odrzuciła nas wszystkich do rowu. Sukienka Joan natychmiast zajęła się ogniem, a po chwili płomienie dotarły do jej długich, jasnych włosów. Dziewczyna jęczała i wyła histerycznie. Joe, straciwszy przytomność, leżał bez ruchu. Na moment dopadła mnie myśl, że zaraz wszyscy umrzemy. Ale Pat i teraz nie stracił zimnej krwi. Przewrócił dziewczynę na ziemię i zaczął obsypywać ją piaskiem, by zadusić płomienie. Przeniosłem Sue w bezpieczne miejsce, dalej od samochodu. I stałem tam, trzymając ją na rękach, otumaniony, podczas gdy Joan, nagle uspokojona, z okopconą i pokrwawioną piegowatą twarzą, oraz Pat odciągali dwóch chłopaków od płomieni. Nagle pojawił się przy mnie doktor Crawford; udało mu się zatrzymać samochód kilkanaście jardów od miejsca wypadku. Mówił coś do mnie, ale go nie słyszałem. Zapewne chciał, żebym położył Sue na ziemię. Uczyniłem to po chwili wahania. Usiadłem obok, a doktor dotknął jej ręki, odchrząknął i pokręcił głową. Kwaśny dym z płonącego pojazdu drażnił moje nozdrza i sprawiał, że piekły mnie oczy. Ambulans policji stanowej przyjechał po czasie, który wydawał się wiecznością. Ted Smith, porucznik policji, i ojciec O'Rourke, zbyt często zaglądający do kieliszka proboszcz z naszego wiejskiego kościoła, stanęli nad dogasającym wrakiem i potrząsali głowami. - Gdybyśmy tu się znaleźli choć kilka sekund później - mówił Pat, oddychając ciężko - wszyscy by spłonęli. - Twarz i włosy Pata były czarne od sadzy, a jego biała koszula i spodnie brudne i podarte. - I my z nimi - dodałem. I dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że Maureen nie było w samochodzie. - Żadne z nich nie miało prawa przeżyć - powiedział porucznik jakby przez nos, przeciągając sylaby. Akcent typowy dla najrzadziej zaludnionych obszarów Wiscon-sin. - Pieprzone bachory, całą noc chleją, a potem pędzą z szybkością sześćdziesięciu mil tam, gdzie jest ograniczenie do dwudziestu. Mieli szczęście, że się tu znalazłeś, Kevin. - Uratowałeś im życie, ale zapewne i dusze - dodał niechlujny stary ksiądz, podciągając purpurową stułę, której koniec ciągnął się po ziemi. - Gdyby umarli bez ostatniego namaszczenia po tym, co wyprawiali w nocy na plaży, poszliby prosto do piekła. - Skąd ksiądz wie? - zapytałem. Zdaje się, że nikt mnie nie usłyszał. Ujrzałem spazm bólu, przecinający twarz Pata. - Dwoje z nich wygląda, jakby dogorywali, szczególnie ta dziewczyna - powiedział Ted, przygładzając swoje po- tężne wąsy. - Jeśli jednak przeżyją, Kevin, będą to zawdzięczać tylko tobie. Ciągle oszołomiony powlokłem się do naszego domu na wzgórzu. Po drodze kilkakrotnie wymiotowałem, a znalazłszy się w swoim pokoju, rzuciłem się na łóżko i przespałem resztę dnia. - Wszyscy się wyliżą z ran, z wyjątkiem tej Hanlon - powiedziała moja matka, budząc mnie na kolację. Jej rude włosy lśniły w promieniach zachodzącego słońca. - Sue Hanlon najprawdopodobniej będzie kaleką do końca życia. Jeszcze przez wiele lat prześladował mnie w snach widok nienaturalnie wykręconych nóg Sue. Teraz nie odróżniam ich już od poharatanych nóg innej kobiety, których wspomnienie również mnie prześladuje. Pat powrócił do naszego letniego domu nad jeziorem w ostatnim tygodniu sierpnia, gdy emocje związane z wypadkiem już opadły. Pewnego popołudnia zaproponował mecz w baseball przeciwko chłopakom ze wsi. Z powodu jego gapiostwa przegraliśmy z kretesem. Wieczorem więc, podczas kolacji, byłem na niego zły i nadąsany. Pat, nic sobie z tego nie robiąc, żartował wesoło z resztą rodziny. Po kolacji poprosił mnie o pożyczenie studebakera. Powiedział, że chce zobaczyć, co się dzieje w mieście. Wiedziałem, oczywiście, że pojedzie do Maureen. Pani Cunningham uważała Pata za czarującego młodzieńca i nie widziała nic złego w tym, że jej córka wałęsała się po południowym Wisconsin z synem hydraulika. W milczeniu podałem mu kluczyki. - Chcesz jechać ze mną? - zapytał kusząco, a jego twarz przybrała ten sam promienny wyraz, którym tak czarował kobiety. - Moglibyśmy poszukać panien Cunningham i Foley. Ellen Foley, do której uczucie Maureen i Pat wmawiali mi od tygodnia, była małą, zagubioną istotką. Maureen wzięła niebożę pod swoje skrzydła i tak oto przypadła mi w udziale na mocy zaocznego wyroku. - Zapomnij o tym - powiedziałem ponuro. Usadowiłem sie w bujanym fotelu na frontowym ganku, skąd rozpościerał •g piękny widok na wioskę i jezioro. Mój dziadek i dziadek Maureen zakupili kilkanaście mil kwadratowych na wzgórzach za jeziorem jeszcze przed pierwszą wojną światową, przedkładając spokój i oddalenie nad to, co mój ojciec nazwał "letniskiem slumsów" ciągnącym się wzdłuż plaży. W okresie wychodzenia z zapaści spowodowanej Wielkim Kryzysem mojego ojca często kuszono, aby pozbył się swojej części ziemi. W końcu jednak, krótko przed powołaniem do służby wojskowej, Tom Cunningham przekonał go, że ich firma prawnicza już wystarczająco dobrze prosperuje, aby funkcjonować i dbać o interesy rodziny podczas jego nieobecności. Ojciec powrócił z wojny po blisko czterech latach z białymi jak śnieg włosami, piersią pełną medali i z orłem na ramieniu, po to tylko, aby stwierdzić, że firma prawnicza upadła. Tom był bardziej zainteresowany swoją śliczną, małą dziewczynką niż prowadzeniem firmy. Ojciec, teraz "pułkownik", pozwolił sobie jedynie na komentarz, że takie są właśnie konsekwencje zbyt późnego ożenku i rzucił się w wir pracy z taką samą zaciekłością, z jaką wiódł żołnierzy do ataku pod Monte Cassino i Bastogne. Już trzy lata później powodziło się nam lepiej, niż mogliśmy przypuszczać w najśmielszych snach, a Cun-ninghamowie, nie wkładając w to zbytniego wysiłku, wieźli się wygodnie na naszych plecach. Ojciec snuł plany zbudowania basenu nad jeziorem oraz domu zimowego na Florydzie; i on, i matka z wielką przyjemnością wydawali pieniądze. W tamtych latach marzenia nas wszystkich rosły i wzlatywały w niebo jak napełniony gorącym powietrzem balon. Już nigdy nie miał się powtórzyć Wielki Kryzys. Nie było granic nie do przekroczenia. Jednakże wśród naszych sąsiadów w Chicago kilka powojennych lat wytworzyło sytuację, która, jak wydawało się w 1948 roku, miała trwać już zawsze. Cunninghamowie i Bren-nanowie, którym tylko odrobinę lepiej wiodło się w czasach powszechnych wyrzeczeń od Donahue'ów i Foleyów, teraz byli bogaci. Natomiast ojciec Pata ciągle był hydraulikiem, a ojciec Ellen - biednym irlandzkim gliniarzem. Obserwowałem, jak jezioro pode mną robi się coraz bardziej purpurowe w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, jak motorówki przecinają je we wszystkie strony, tworząc białe smugi, a kolorowe żagle zwisają bezwładnie w bezwietrznym powietrzu. Samochody mknęły szosą opasującą brzeg, wożąc ludzi na wieczorne piątkowe koktajle i przyjęcia. Martwiłem się o Pata Donahue. Jeśli w przyszłym roku nie zdobędziemy pierwszego miejsca w mieście, najprawdopodobniej straci stypendium. Jeżeli w trakcie sezonu będzie tak uganiał się za dziewczętami jak przez całe wakacje, ten scenariusz jest niemal pewien. Ojciec usiadł w bujanym fotelu obok mnie. - Piękny widok, prawda? - rzucił. Mruknąłem coś, potakując głową. Cóż, ojciec nie znał mnie za dobrze. Byłem małym chłopakiem, kiedy pojechał na wojnę. Po powrocie do domu zastał swoją żonę piękną jak zawsze, młodsze dzieci szalejące z okazji przyjazdu tatusia i tylko najstarszy, czternastoletni syn okazał się kimś zupełnie innym, niż był przed czterema laty. Jak to ojciec później określił, byłem "wysokim jak sosna młodzieńcem, o ponurej twarzy, gęstych, rudych włosach i ciemnozielonych oczach". Jakby tego było mało, na "dzień dobry" zakomunikowałem mu, że mam zamiar zostać księdzem. - Przypomina mi wiele ślicznych miejsc we Włoszech i w Szwajcarii - powiedział w zamyśleniu. Rzadko wracał pamięcią do lat spędzonych na wojnie. - Kilka razy zdawało mi się już, że nigdy tutaj nie powrócę. Milczałem. - Ciężko przeżywasz dzisiejszą porażkę? - Był nieustępliwy. - Głupia gra - odparłem. - Nie lubisz przegrywać. - A po kim to mam, Pułkowniku? - zapytałem sucho. Jego oczy błyszczały w półmroku. - Być może wygrywanie nie jest tak ważne dla Pata jak dla ciebie. - Też tak myślę - odparłem. - Kiedy więc wróci samochodem z dziewczynami, i ja zapomnę o wszystkim. Klepnął mnie w kolano i zniknął za drzwiami w poszukiwaniu mojej matki, unosząc wraz z sobą miły aromat tureckiej tabaki. Kiedy na podjeździe pojawił się studebaker z Patem i Maureen Cunningham na przednich siedzeniach, momentalnie zapomniawszy o urazie, szybko przerwałem przeprosiny Pata i wcisnąłem się na tylny fotel obok Ellen Foley. Pomyślałem, że wygląda ze swym długim końskim ogonem jak przestraszona licealistka, która właśnie podpadła w czymś policjantowi patrolującemu ulicę. Pat zjeżdżał do wioski z przesadną ostrożnością. W pewnym momencie Maureen powiedziała mu, że to przecież mój samochód, więc nie ma powodu, aby jechać tak powoli. - Oczywiście, Pat - rzuciłem. - Nie mam nic przeciwko temu. Auto jest dobrze ubezpieczone. Nawet jeśli ojciec Maureen zabije cię w ataku szału, O'Rourke zdąży ci udzielić rozgrzeszenia, o ile, oczywiście, będzie dość trzeźwy. My natomiast możemy przecież pograć sobie w szpitalu w karty z Sue Hanlon. - Już trzy lata temu powinieneś iść do seminarium - odezwała się Maureen lekceważąco. - Tylko tam wszystkie zakazy i nakazy są przestrzegane przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - I nie ma zepsutych kociaków, którym zdaje się, że pojadły wszystkie rozumy - odparłem. Do Sugar Bowl jechaliśmy już w ciszy. Szóstym zmysłem wyczułem, że mała osóbka obok mnie zaakceptowała moje słowa. Sugar Bowl była dużą kawiarnią z szafą grającą, jaskrawymi światłami, wszechobecnym zapachem kwaśnego mleka i drewnianymi stołami, które pochodziły chyba jeszcze sprzed wojny secesyjnej. Kiedy do środka wchodziła Maureen, zwróciły się w jej kierunku wszystkie głowy męskie i większość żeńskich. Oczywiście, zdawała sobie sprawę z zainteresowania, które wywołała, i nic przeciwko niemu nie miała. Maureen wyglądała po prostu wspaniale. Nosiła nieskazitelnie biały kostium, miała długie, czarne włosy, figurę modelki i piękne, ciemne oczy. Była nastoletnim ideałem kobiety. Po obejrzeniu w kinie State Fair na początku lata, wszyscy byliśmy zgodni, że Maureen jest o wiele piękniejsza od Jeanne Crain. Manewrowała tak, że gdy znaleźliśmy się w małym boksie, Pat musiał usiąść obok niej. Ja siadłem naprzeciwko i co jakiś czas trącała mnie nagimi kolanami. - Czy pójdziemy na zabawę taneczną do klubu, z okazji Święta Pracy*? - zwróciła się do mnie. Byłem członkiem klubu, więc mogłem tam wprowadzić zarówno ją, jak i Pata. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy zjawiła się kelnerka. Zaskoczony niespodziewanym pytaniem zdołałem jednak złożyć zamówienie: dwa razy lody bananowe, raz czekoladowe i potężny deser lodowy dla "mojej" dziewczyny. Opanowawszy się, odpowiedziałem na pytanie Maureen. - Wątpię. Wiesz, jak moja matka nie cierpi pijaństwa. Raczej będziemy piekli hot-dogi nad stawem. Ojciec go trochę oczyścił, i nawet można popływać. - Och, Boże, przecież to wspaniałe! Pójdziemy tam wszyscy razem? - I znów będziesz miała okazję zaprezentować któryś ze swoich niemoralnych kostiumów? - zapytałem. Chciałem, aby w moim głosie zabrzmiała nagana. - Raczej nie zauważyłam, żebyś odwracał wzrok, kiedy prezentuję te stroje - odpowiedziała kwaśnym tonem. - Jak na kogoś, kto zamierza zostać księdzem, gapisz się aż nazbyt nachalnie. Szafa grająca zakończyła piosenkę Ii Might as Well Be Spring i ponownie zabrzmiały skoczne takty. - Chodź, Pat - powiedziała Maureen, ciągnąc go za rękę. - Zatańczymy. A Kevin niech spokojnie wytłumaczy Ellen, dlaczego ja jestem jedyną osobą, która ośmiela się z niego żartować. Przyglądałem się, jak tańczą. Dwoje wysokich, przystojnych młodych ludzi - ciemnowłosa, magiczna księżniczka i jasnowłosy, wspaniały rycerz. Para z najbardziej romantycznych snów. * Święto Pracy obchodzone jest w Stanach Zjednoczonych 2 września. _ Dlaczego mu to dziś zrobiłeś? Rozejrzałem się, aby dowiedzieć się, do kogo należy ten głos brzmiący jak dźwięk odległych dzwoneczków i stwierdziłem, że pytanie zadała Ellen. Tego wieczoru odezwała się do mnie po raz pierwszy. _ O co ci chodzi? Jej oczy były łagodne, duże i niemal przezroczyste. - O dzisiejszy mecz. Mieliście już zaklepany remis, a ty kazałeś mu... - Stanął przed wielką szansą. Gdyby zdobył punkty, bylibyśmy zwycięzcami. Nadal przyglądała mi się, nie mrugając powiekami. - Nie miał szans pokonać Tima Currana. - Jej zadarty, opalony nosek nieznacznie się zmarszczył. - Dziewczyny nie znają się na baseballu - powiedziałem niepewnym tonem. Od razu poczułem niesmak z powodu użycia tak bezsensownego argumentu. - Pat nie miał wystarczającej woli zwycięstwa, a ty za bardzo chciałeś wygrać - stwierdziła kategorycznym tonem. - W każdym razie - dodała łagodniej - to bardzo miło, że się tak nim opiekujecie. - Odwróciła wzrok od mojej twarzy. - Kiedy dorośniesz, Ellen Foley, będziesz bardzo niebezpieczną osóbką. Jej twarz zrobiła się czerwona aż po cebulki włosów związanych w koński ogon. Patrzyłem, jak nerwowo grzebie łyżeczką w swoim deserze lodowym. Było coś niesłychanie ujmującego w jej wąskiej szyi, czystej cerze i lekko wypukłych policzkach. - Czy dostrzegasz coś szczególnie interesującego w sposobie, w jaki jem lody, Kevinie Brennan? - zapytała, a jej wielkie oczy spoczęły znów na mnie badawczo. - Obserwuję z ciekawością i zdziwieniem, jak szybko topnieje ta góra lodowa. Słowa wyrwały mi się z gardła, zanim zdołałem temu zapobiec. Usta Ellen wykrzywiły się w kwaśnym uśmiechu. - Maureen powiedziała mi, że bywasz miły tylko dwa razy w roku. - Możesz teraz wstrzymać oddech i czekać na ten drugi raz. Moje palce, tak impulsywne jak język, sięgnęły po jej rękę na stole. Cofnęła ją błyskawicznie. Poczułem jednak, jak przez krótki moment przebiegał pomiędzy nami prąd elektryczny. - Dobrze, że ty i twój niewyparzony język udajecie się do seminarium. Od konieczności dalszej wymiany tych uprzejmości wybawiło nas przybycie Tima Currana. Jego oczy lśniły; nieomylny znak, że wypił co najmniej dwa piwa. - Cześć, szefie - przywitał mnie. - Cześć, mała. - Pogłaskał Ellen po głowie, jakby była małym pieskiem. - Czy macie coś przeciwko temu, że się przysiądę, skoro ci dwoje wciąż tańczą? - Nawet cię nie zauważą, kiedy wrócą - stwierdziła Ellen. - Co nowego w bandzie Czarnego Wędrowca? Tim odgarnął niesforny kosmyk włosów, opadający mu na oko. - Pracuję teraz nad schematem organizacji "Październik" - zaczął z zapałem. - Kevin uważa się chyba za zbyt dorosłego na takie zabawy, ale, do diabła, czy wszyscy musimy się starzeć? Prawda, Kevin? Ellen była jedną z wielu niczym nie wyróżniających się dziewcząt, ale tego wieczoru była tu w końcu ze mną! Nie spodobał mi się głupi uśmiech, jaki Tim jej posłał. - Wszyscy się starzejemy - oznajmiłem głucho. - Czy jej schemat jest skomplikowany? - zapytała Ellen, ignorując ton mojego głosu. - Nie mogę ci jeszcze powiedzieć, ale z pewnością rozgryzienie organizacji jest o wiele trudniejsze niż zadanie starego Honnikara, który rano otworzył swój sklep i stwierdził, że ma poprzekładane wszystkie towary na półkach. Długo się męczył, biedaczek, żeby wszystko ułożyć z powrotem. - A pamiętacie McGinitysów? Wrócili do domu i zobaczyli, że wszystkie meble z jadalni stoją w salonie i na odwrót - dodała Ellen. - Jesteś zbyt młoda, żeby to pamiętać - skarciłem ją. Potrząsnęła głową przecząco. Akurat połykała ostatni kęs deseru. _ Nie jestem też zbyt młoda, żeby pamiętać, że to właśnie ty położyłeś statuetkę Najświętszego Serca na pokrywie toalety w łazience siostry Pauliny. Moja twarz, która w miarę, jak rosła temperatura dyskusji, nabierała rumieńców, zaczerwieniła się jeszcze bardziej. _ To był pomysł Tima. - Ale Kevin nigdy nikomu nie zdradzi, w jaki sposób dostał się ze statuetką do tej łazienki. - To było proste. Zwyczajnie... - urwałem w pół zdania, kiedy uświadomiłem sobie, że próbuję zrobić wrażenie na Ellen Foley jako członek bandy Czarnego Wędrowca. - O mały włos się wygadałeś - stwierdził Tim z drwiącym uśmiechem. - Masz na niego duży wpływ, mała. - Uderzył mnie w ramię. - Ale, ale. W tej wiosce jest dziś tak dużo piwa, że wstyd byłoby jeszcze się nie napić. Do zobaczenia. Wstał i zwinnie zaczął przeciskać się do wyjścia, pomiędzy tańczącymi parami. Jakby rzeczywiście był tajemniczym, niewidzialnym Czarnym Wędrowca naszego dzieciństwa. - Miły jest - stwierdziła Ellen. - Pija za dużo piwa. Na szczęście dla mnie, Pat i Maureen, zziajani, z trudem łapiący oddech, lecz zadowoleni, ten właśnie moment wybrali na powrót do stolika. Dobrze, bo jeszcze chwila i zacząłbym robić z siebie durnia. Następnego ranka, kiedy po śniadaniu znosiłem brudne talerze do kuchni, moja matka zapytała: - Czy to nie ta dziewczyna od Foleyów siedziała obok ciebie w samochodzie wczoraj wieczorem? - Matki wszystko zauważają - stwierdziłem, wstawiając naczynia do zlewu i zdejmując ręcznik z haczyka. - Po to są matkami - odparła. - Zdaje się, że Ellen wyrasta na uroczą dziewczynę, prawda? - Nie zauważyłem. - Nie? - W zamyśleniu płukała szklankę. - Może powinieneś przyjrzeć się jej trochę uważniej? - Podobnie jak ojcu, nie podobają mi się niewielkie kobiety. - Gdyby tak było, nie przyglądałbyś się wszystkim, bez wyjątku, dziewczynom w strojach kąpielowych. - Nie widziałem Ellen w stroju kąpielowym, jeśli o to chodzi. Ale nawet gdybym ją w nim ujrzał, nie wzrosłoby mi ciśnienie krwi. - Martwię się o dziewczyny takie jak ona. Matka robi z niej niewolnicę, każąc opiekować się całym licznym rodzeństwem. Tak jakby to Ellen była winna temu, że tylu ich jest. Dorośnie, wyjdzie za mąż i nie zazna w życiu niczego poza ciężką pracą. Aż dziw, że Kate Foley wypuściła ją na kilka tygodni na wakacje. - Ellen była chora w zeszłym miesiącu. Lekarze zastanawiali się, czy to nie heinemedina. Maureen twierdzi, że wszystkiemu winne jest wyczerpanie Ellen. W każdym razie nie martw się o nią. Jest wystarczająco inteligentna, żeby dać sobie radę. Matka rozszerzyła oczy ze zdziwienia. - To ty odnotowujesz jej inteligencję, a nie zauważasz urody? Kevin, a może ty już chodzisz do seminarium? Oboje roześmieliśmy się. - Czego to młodzi ludzie pragną od życia? - rzuciła pytanie. Wyraźnie starała się, aby zabrzmiało to zdawkowo i nie patrzyła na mnie w tym momencie. - Szukamy w nim sprzeczności - odparłem w ten sam sposób. - Pat chce mieć władzę i być wielbiony przez tłumy. Maureen chce być malarką, ale zarazem uwielbia politykę. A Ellen... nie jestem pewien, co jej chodzi po głowie, ale myślę, że chce zostać pisarką i założyć szczęśliwą rodzinę. A ja... Ja chcę być księdzem. 1948 Pat Donahue bal się. W gardle mu zaschło, ręce miał mokre od potu. Im dalej zagłębiali się pomiędzy ciemne, wilgotne drzewa, tym bardziej rosła jego niepewność. Szła przed nim, kołysząc na boki biodrami, co chwilę zgrabnie omijając wystające gałęzie, aby uniknąć poszarpania sukienki i bluzki, specjalnie włożonych na tę niedzielę. Ani razu nie odwróciła się do niego, gdy tak powoli poruszali się starą, zarośniętą ścieżką. Wyszli na polanę. Czy słyszała, jak łomocze mu serce w piersiach? Teraz dopiero popatrzyła na niego z zapraszającym uśmiechem. - Kiedyś był to letni domek, w którym mój dziadek i babcia popijali sobie herbatę i lemoniadę. Pułkownik kazał go unowocześnić i pomalować, kiedy budował staw. To bardzo miło z jego strony, prawda? Ruszył za nią po trzech skrzypiących schodach i wszedł do niewielkiego, okratowanego, ośmiokątnego pomieszczenia. W środku było ciemno i pachniało świeżą farbą. Przez ten zapach przebijał się jednak wyraźnie smród stęchlizny, niespodziewany w tym miejscu. Znów popatrzyła na niego wzrokiem, który zdradzał tęskne oczekiwanie. Gwałtownie wziął ją w ramiona i zaczął całować jej usta. Przycisnęła do niego swoje ciało, po czym odchyliła do tyłu głowę. - Nieźle, Pat, całkiem nieźle. Podoba mi się sposób, w jaki mnie całujesz - roześmiała się. Znów zaczął całować. Tym razem z większym opanowaniem, czule. Ich nienasycone wargi stykały się, poszukując, próbując. Pozwoliła mu, aby przejął całkowitą kontrolę nad sytuacją, poddała się jego męskiej sile. Przewrócił ją na podłogę. Jego ręce powędrowały po udach pod sukienkę. Dotykał jej czule, niemal muskał powierzchnię skóry, mimo że krew prawie w nim wrzała. Byt delikatny, jakby natchniony, a ona poddała się wrażeniom, jakie niosły ruchy jego ręki, wzdychając tylko co chwilę z rozkoszą. Odrobinę pomogła mu, gdy ją rozbierał. Później była już całkowicie pasywna w jego objęciach. Oddychała ciężko. A więc on to zrobi. Mimo wszystko nie spodziewała się. Przypuszczała, że zatrzyma się w którymś momencie. Może jednak... Nieco opierała się, potem zrezygnowała, całkiem świadoma chwili, w której decyduje się na utratę dziewictwa. Lecz nagle jego pożądanie opadło, przemieniło się w niespodziewany strach. Zerwał się z niej i unikając jej wzroku, zaczął się ubierać. - Lepiej poszukajmy Kevina i Ełlen - powiedział drżącym głosem. Powoli podniosła się i stanęła na nogach. - Tak, nie każmy im czekać - powiedziała niepewnie, ubierając się. Wyszli z domku na chłodną, zacienioną polankę. Pat czul się oszukany. A więc tak to wygląda? Próbował przeprosić ją za to, co się wydarzyło. Zdawała się nie przywiązywać do tego wagi. - Będziemy musieli to kiedyś powtórzyć - powiedział więc. - To jest o wiele ciekawsze niż gra w koszykówkę. - Co powiedziałaś? - zapytałem Ellen. Myślami byłem gdzie indziej. Nawet jeśli raziła ją moja nieuwaga, jej oczy tego nie zdradzały. - Powiedziałam, że my raczej nie będziemy robić tego co oni. - A co oni takiego robią? - Uwagi mojej matki na temat jej figury wciąż nie wydawały mi się trafne, chociaż luźne, białe szorty i bluzka podkreślały tym razem te fragmenty jej ciała, które zdawały się najdoskonalsze. _ Mówiąc wprost, najprawdopodobniej spółkują - odparła sucho. _ A może ty właśnie tego chcesz? _ Nie. - Nawet na mnie nie spojrzała. - A ty? _ Nie z kimś, kto niedawno jeszcze sypiał w kołysce. Zadrwiwszy z niej, natychmiast zapomniałem, że znajduje się przy mnie. Problemem byli teraz Pat i Maureen. Modliłem się za nich, nie bardzo wierząc, że Bóg przejmie opiekę nad nimi, kiedy ja przestanę się o nich troszczyć. Tego dnia ujrzałem staw po raz pierwszy od czasu, gdy ojciec go wyczyścił. Był długi na mniej więcej trzydzieści pięć jardów, początek dawało mu naturalne źródełko, a z drugiej strony małym, cichym wodospadzikiem woda opadała do jeziorka, kawałek jeszcze szerokim strumieniem wijąc się przez las. W wąskiej kotlinie pomiędzy dwoma wzgórzami, prawdopodobnie utworzonej przez lodowiec, staw otoczony był ze wszystkich stron płaczącymi wierzbami. Z wyjątkiem bardzo suchych i słonecznych okresów, woda płynęła zbyt szybko, aby mogły się tu żywić moskity czy insekty. Skały, które uformowały tę naturalną nieckę, powoli wietrzały i kamienne płyty, jak mówił mój ojciec, nie potrwają wiecznie - kiedyś ten piękny zakątek zniknie. Na razie jednak było to urocze miejsce do kąpieli. Woda była głęboka i przezroczysta, więc wspaniale się w niej nurkowało. Był gorący, wilgotny dzień, jaki w niedzielne popołudnie na Środkowym Zachodzie potrafią znosić jedynie mojego pokroju wielbiciele słońca. Zapraszająca, srebrzysta fala zawsze stanowiła dla mnie dziwną zagadkę. Wyobrażałem sobie, że głębiny zamieszkane są przez wodne duszki, tak ciemne jak wierzby, gdy słońce już schowa się za horyzontem, i jednocześnie tak jasne jak srebrzyste iskierki tańczące na powierzchni wody. Wpatrując się w sadzawkę, rozmyślałem o Maureen i Pacie. Ojcze Niebieski, proszę, ustrzeż ich... - Ale tu pięknie - westchnęła Ellen, przez cały czas stojąc obok mnie. - Jak to głupio z naszej strony, że nie zabraliśmy kostiumów kąpielowych. Rozzłościła mnie tym nagłym zakłóceniem wspaniałej ciszy. - Nie potrzeba stroju, żeby tutaj popływać - powiedziałem, łapiąc za górny guzik jej bluzeczki. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć tego, co nastąpiło. Mimo że nakazywałem sobie zatrzymać się po pierwszym guziku, wpadłem, zresztą Elłen też, w sidła mocy, których nie byłem w stanie zrozumieć ani pokonać. Mój palec ścisnął drugi guzik z taką siłą, że ten pękł. Wyraz twarzy Ellen nie zmienił się ani odrobinkę. Jej oczy były wciąż zimne i czyste. Sięgnąłem do kolejnego guzika, potem do następnego, z chłodem, pewnymi, powolnymi ruchami, jakby w transie. Kiedy ściągałem z Ellen bluzkę, mówiłem sobie, że chcę jedynie zobaczyć ją w bieliźnie. | Możemy przecież oboje popływać w swojej bieliźnie. A jednak w moje dłonie wstąpiła energia tak nieodwołal-1 na, nieuchronna jak ta, którą niosła z sobą woda opadająca do jeziora. Rozpiąłem zapinki stanika Ellen, cały czas | mając wrażenie, że to ktoś inny kieruje moimi palcami. Mimo że pierwszy raz dotykałem biustonosza, ściągnięcie go z dziewczyny nie sprawiło mi żadnego problemu. Moja matka miała rację. Ellen Foley naprawdę była już kobietą. Jej piersi, bladobiałe, nie miały najmniejszej skazy. Były niewielkie, lecz cudownie sterczące i sprężyste. Ani trochę nie poruszyła się, kiedy ją rozbierałem. Nie drgnął jej żaden mięsień, a jednak gwałtownie westchnęła i miotające nią uczucia uwidoczniły się na twarzy, kiedy moje palce wśliznęły się pod gumkę jej majteczek i zaczęły ściągać je w dół. Ująłem ją za rękę i zacząłem przyglądać się jej pełnemu, pięknemu ciału. Nie odczuwałem pożądania, w gruncie rzeczy nawet o tym nie pomyślałem. A jednak w mojej postawie było coś zupełnie innego niż prosty podziw dla piękna. To, co w tej chwili czułem, znacznie odbiegało od fizycznych i psychicznych wrażeń, jakich zaznałem do tej pory. Wysunęła swoją dłoń z mojej, zebrała swoje rzeczy i starannie ułożyła je na skałce. Następnie zaczęła rozpinać moją koszulę. To, co mnie w tej chwili ogarnęło, można nazwać mieszaniną wstydu, radości, bólu, egzaltacji, uczucia uwięzienia, a jednocześnie ogromnego wyzwolenia. Kiedy klęcząc przede mną tak, jak ja przed chwilą klęczałem przed nią, ściągała moje szorty, poczułem to samo ukłucie niepewności i radości, jakie rozbierając ją, zauważyłem na jej twarzy. Zebrała moje ubranie i starannie ułożyła obok swojego. Następnie wyciągnęła do mnie ręce i chwyciła moje dłonie. Przy każdym ruchu jej piersi lekko drżały. Staliśmy tak, nieruchomo, niczym kamienne posągi, przez długi czas. Żadne z nas nie powiedziało ani słowa. Oboje uśmiechaliśmy się. Potem poprowadziłem ją opiekuńczo do ciepłej wody naszego stawu. Weszła, zanurzając się po szyję, po czym zanurkowała i wypłynęła przy skale. Skinęła na mnie, abym uczynił to samo. Popłynąłem do niej, a potem pływaliśmy razem, najpierw powoli, jakby z ostrożnością. W pewnej chwili, gdy gwałtownie wepchnęła moją głowę pod wodę, zaczęliśmy zabawę. Goniliśmy się, chlapaliśmy, jakbyśmy odgrywali ostatni akt baletu wyreżyserowanego przez nieznane moce, w których rękach byliśmy instrumentami. Później siedzieliśmy na skale, a nasze ciała schły w promieniach słońca. Nie dotykaliśmy się, nie musieliśmy. Jestem pewien, że to dzięki Ellen te chwile były tak magiczne i tajemnicze. Naga, była elegancka i pełna gracji, doskonalsza i wytworniejsza niż w ubraniu. W pewnym momencie musiałem przerwać ciszę. - Lepiej wracajmy. Maureen zapewne użyje naszej nieobecności jako wymówki, by uciec z rąk mojego zaborczego przyjaciela. Uśmiechnęła się i rzuciła mi moje ubranie. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jaki piękny jest jej uśmiech. Zaledwie w chwilę po tym, jak się ubraliśmy, nadeszli Maureen i Pat. Pat pogwizdywał cicho, jakiś niepewny siebie, spięty. - Co robiliście? - zapytała Maureen łobuzerskim tonem, przypatrując się wymownie mokrym włosom Ellen. - Rozmawialiśmy o bogach, książkach i innych rzeczach - odparłem. Jeszcze cztery razy tego gorącego sierpnia chodziliśmy z Ellen nad staw i powtarzaliśmy nasz milczący, poważny rytuał. Ostatniego razu pod ciemnymi burzowymi chmurami, groźnie formującymi się na popołudniowym niebie, Ellen stanęła przed naszą werandą w luźnej, białej bluzce i spodenkach. Niczym w transie, powstałem z bujanego fotela i pociągnąłem ją do lasu. Po kąpieli w ciepłej wodzie, siedząc na skałach, zaczęliśmy nawzajem dotykać swoich ciał, jakbyśmy dotykali świętych naczyń w tajemniczej, starożytnej świątyni. Potem objąłem Ellen rękami, a ona złożyła głowę na moich piersiach. Zdawało nam się, że trwa to wieczność. W niedzielny wieczór, kończący długi weekend po Święcie Pracy, w wiosce zgodnie z tradycją rozpalono ognisko. Skrzynki, kartony, papiery, połamane meble, jednym słowem wszystko, co tylko się do tego nadawało, układano na wielki stos w parku nad jeziorem i podpalono. Tego roku było bardzo zimno. Wpatrywałem się melancholijnie w płomienie i rozmyślałem o tym, że lato się kończy, a ja znów jestem trochę starszy. Refleksy ognia nadawały obserwującym je młodym ludziom dziwne i tajemnicze kolory; przypominali złe duchy przed nieuchronnym powrotem do piekła. Tim Curran, z entuzjazmem spotęgowanym przez kilka kufli piwa, bezlitośnie szarpał struny hawajskiej gitary. Pat śpiewał głośno swym głębokim tenorem zdecydowanie górującym nad chórem młodych ludzi. Maureen, starannie owinięta w gruby szal i sweter, tuliła się do Pata co najmniej tak, jakby za chwilę miał wyruszyć na wojnę. Milczałem. Nie miałem nastroju na chóralne, sprośne śpiewy. Wraz z Ellen staliśmy w pewnym oddaleniu od innych zahipnotyzowani ogniem. - Pat nadaje się do przewodzenia takim imprezom - odezwała się. - A ty do wszystkiego innego. - Zamknij buzię - powiedziałem delikatnie. - Bo zepsujesz nastrój. _ To ognisko - mówiła Ellen, ignorując moje polece-nje - przypomina ci o płonącym samochodzie, prawda? >jie powinieneś o tym zdarzeniu myśleć ze smutkiem, Kevin. Uratowałeś ich. - Ujęła moją rękę i przysunęła się bliżej do mnie. _ To Pat ich uratował - mruknąłem. - Pat i ty, wy obaj - oznajmiła tonem nauczycielki poprawiającej niezbyt rozgarniętego ucznia. Otoczyłem ją ramieniem i przycisnąłem do siebie. 1949 Maureen napełniła moją szklankę ciepławym szampanem. Jej nastrój był dzisiaj tak doskonały jak wesoło strzelające bąbelki w szampanie. Zadowolona ze spojrzenia, jakim ją obdarzyłem w przytłumionym blasku świec, wstała, wysoka na całe pięć stóp i dziewięć cali, tylko o kilka cali niższa ode mnie. - Za rok 1949, kuzynie - powiedziała. Za oknami błysnął piorun, a w szyby zaczęły uderzać ciężkie krople deszczu. - Za zakończenie blokady Berlina i za drugą kadencję Harry'ego Trumana - odparłem tak grobowym głosem, na jaki tylko potrafiłem się zdobyć. - Och, do diabła! - Niecierpliwie tupnęła w podłogę. - Nie bądź tak cholernie poważny. Wypijmy za to, czego naprawdę oczekujesz po nowym roku: za tytuł mistrza miasta w koszykówce i za udany start w seminarium. - Wypiła połowę zawartości swojej szklanki. Ostrożnie sączyłem musujący płyn. Moi rodzice, działając pod wpływem nagłego impulsu, wynajęli stary dom na Florydzie, na skraju rozległych moczarów. Chcieli wiedzieć, czego mogą się spodziewać, jeśli zapragną w przyszłości zamieszkać w tym stanie. Teraz bawili się w hotelu na balu sylwestrowym, a ja zostałem w domu w roli opiekuna młodszego rodzeństwa i Maureen. Dzieci okazały się niespodziewanie grzeczne, chociaż moja czternastoletnia siostra, Mary Ann, była na nogach aż do wpół do dwunastej. Dopiero wówczas, z oczami zamykającymi się ze zmęczenia, poszła do łóżka - o półtora zaledwie roku młodsza od Maureen, a jakby ustępowała jej wiekiem o całe pokolenie. Wreszcie dom należał tylko do nas. Kiedy zegar nad kominkiem wybił północ, otworzyliśmy butelkę szampana, którą Maureen przeszmuglowała po południu. - Szczęśliwego Nowego Roku 1949, kuzynko. Oby przyniósł ci spełnienie wszystkich pragnień. Zmarszczyła czoło i ponownie napełniła szklaneczkę, nerwowo strząsając do popielniczki popiół z papierosa. _ Hej, chrześcijaninie - powiedziałem. - Dlaczego zabierasz dla siebie całą wodę ognistą? - Tego popołudnia po raz trzeci obejrzeliśmy Skarby Sierra Mądre. Zdania z tego filmu, które zapamiętaliśmy, stały się częścią naszej rozmowy. - Seminarzysto, skosztuj i ty mojego magicznego napoju - odezwała się, nalewając szampana do mojej szklanki. - Wypijmy za naszych przyjaciół. Wypijmy za Pata Donahue, za jego stypendium w Notre Damę i jego pierwsze porządne walenie. - Maureen! - Udawałem zgorszonego. - Och, pieprzyć to, Kevin. Pat jest takim facetem jak wszyscy. Wciąż będzie musiał udowadniać swoją męskość. - Najwyraźniej zdenerwowała się, ale zaraz powrócił jej spokój. - Cholera, Kevin. Wycofuję ten drugi toast. Wypijmy za stypendium Pata i za mistrzostwo miasta, co się przecież z tym wiąże. - Znów się uśmiechała. Jej urodzie, podkreślonej przez jasnobrązowe spodnie i sweter, nikt nie mógłby się oprzeć. Wypiłem szampana i pocałowałem ją. - Szczęśliwego Nowego Roku, Maureen - powiedziałem. Bardzo pragnąłem, żeby nie zauważyła mojego przyśpieszonego oddechu. - Hej, Kevin, jak na opiekunów do dzieci mamy niezły wieczór - powiedziała wesoło. - Teraz posiedź tutaj, włącz jakąś płytę, a ja przygotuję coś do jedzenia. Jeśli będziesz mnie potrzebował, po prostu zagwiżdż. To ostatnie zdanie pochodziło z filmu Mieć i nie mieć, który obejrzeliśmy dzień wcześniej. Zrobiłem to, o co mnie poprosiła. Mój ostatni sylwester przed wstąpieniem do seminarium, wśród blasku świec, sam na sam z piękną dziewczyną w pustym domu w samym sercu Florydy; krew w moich żyłach krążyła coraz szybciej. - Naprawdę zdobędziecie mistrzostwo miasta, Kevin? - zapytała, stawiając przede mną precle. Usiadła obok mnie, a wysłużona kanapa jęknęła głosem starych sprężyn. Pamiętałem przestrogi księży, iż takich sytuacji, jako okazji do grzechu, należy się wystrzegać. Ale przecież, cokolwiek zrobię tej nocy, mogę się z tego wyspowiadać, chociaż taka postawa sama w sobie już jest grzechem. - To zależy od Pata. Będąc w formie, jest niewątpliwie najlepszym strzelcem Ligi Katolickiej. Gdy on gra dobrze, jesteśmy doskonali, a kiedy gra słabo, stanowimy zupełnie przeciętny zespół. Naszym najpoważniejszym przeciwnikiem są Leo. Ostatnio udało się nam ich pokonać i jeśli w rewanżu, w marcu, Pat znów wrzuci im dwadzieścia osiem punktów, mecz będzie po prostu spacerkiem. Przez chwilę oboje łapczywie siorbaliśmy szampana. Maureen zamyśliła się. - Strasznie miły z niego chłopak, Kevin - powiedziała. Oparła głowę na moim ramieniu i głośno westchnęła. - Kiedy jestem z tobą, zaczynam, tak jak ty, czuć się odpowiedzialna za innych ludzi. Wypijmy teraz za biedną Ellen... Cholera, wypiłeś całego szampana! - Wcale nie! - wykrzyknąłem. - Piłaś dwa razy tyle co ja! Jej czarne oczy błysnęły. - Ha, a więc liczysz mi! Wiesz co, opiekunie do dzieci? Mam cię gdzieś! Czy uwierzysz, że w kuchni schowałam jeszcze jedną butelkę? Przeszmuglowałam ją wczoraj, kiedy nikogo nie było. I zamierzam ją teraz otworzyć! Zerwała się z miejsca, pobiegła do kuchni i po chwili była już z powrotem z nową butelką. - Za Ellen - powiedziałem rozmarzonym głosem, gdy Maureen otworzyła butelkę i rozlała płyn do szklanek. - Czego pragniemy dla Ellen? Jedna ze świeczek wypaliła się i z trudem dostrzegłem teraz twarz Maureen. Przerwała długie milczenie, które zapadło po moich słowach, mówiąc: _. Myślę, że chciałabym, żeby uwolniła się od tej strasznej rodziny. Jest dla nich tylko tanią siłą roboczą albo kimś jeszcze gorszym. Nawet służące mają czasami wychodne. Chce w przyszłości pisać książki. Czy mówiła ci o tym? Zawahałem się. - Wiele ze sobą rozmawialiśmy... Zdaje się, że moja odpowiedź usatysfakcjonowała Mau-reen. Odstawiła szklankę na stół, przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała. Tym razem było to zaproszenie do czegoś więcej. _ Cholera jasna, Kevin! - wybuchnęła. - Usiłuję cię uwieść. Przecież możemy sprawić sobie trochę rozkoszy! Jej usta były dokładnie takie, jak opisywał Pat: ciepłe, słodkie, ruchliwe. Takie, jakimi je sobie wyobrażałem przed tą nocą. Wsunąłem palce pod jej sweter i dotknąłem gładkiego brzucha. Na gramofonie obracała się płyta z The Tennessee Waltz. Maureen westchnęła głęboko, wydobywając z gardła niemal charkot, gdy dotknąłem jej stanika. Pomyślałem o piersiach Ellen i zatrzymałem się. Szybko wycofałem dłonie i poprawiłem jej sweter, chcąc zasłonić talię. Odsunęliśmy się od siebie, oboje zawstydzeni. - Kuzynie najdroższy - powiedziała po chwili Maureen. - Co by nie powiedzieć, zupełnie poważnie traktujesz swoje zadania na dzisiejszą noc. Ja przynajmniej jestem z twojej opieki zadowolona. Całujesz o wiele lepiej, niż się spodziewałam. Masz za to precla. Stojąca przed nami butelka była wciąż do połowy wypełniona szampanem. Maureen nalała sobie, spojrzała na mnie pytająco i z dezaprobatą potrząsnęła głową, kiedy przykryłem dłonią moją szklankę. Bez entuzjazmu jeszcze bardziej odsunęła się ode mnie i usiadła na drugim końcu kanapy. - Nie mam zamiaru rywalizować z Bogiem - odezwała się - ale czy byłbyś skłonny powiedzieć mi dlaczego? Dlaczego zamierzasz resztę życia spędzić w celibacie? Czy nie uważasz, że je w ten sposób zmarnujesz? Powoli dogasała druga świeca. - Nie zmarnuję go, nie obawiaj się. Kapłaństwo to wielkie posłannictwo naszych czasów. Spójrz na ojca Con-roya. Codziennie przemierza ulice naszej parafii. Wie niemal wszystko o nas i o naszych problemach. Możesz pójść do niego, kiedy potrzebujesz pomocy, a czasami on sam przyjdzie do ciebie, gdy potrzebny ci jest potężny... kop w dupę. - Maureen zachichotała i nalała sobie kolejną porcję szampana. - To księża stanowią o Kościele. Tak... bardzo chcę być księdzem. - Na moment umilkłem. Alkohol sprawił, że zacząłem mówić na ten temat. W zasadzie motywy mojej decyzji chciałem na zawsze pozostawić dla siebie. - Nie wiem, czy to ma sens, Maureen. Przez chwilę milczała, a potem rzekła: - Im lepiej dla Boga, tym gorzej dla mnie. Urodziłeś się, żeby być księdzem, Kevin. Mam nadzieję, że będziesz w pobliżu, gdy potrzebny mi będzie duchowny. I mam nadzieję, że jako ksiądz będziesz równie delikatny jak wówczas, kiedy robisz... te rzeczy. Cisza, która zapadła, trwała bardzo długo. Pozostaliśmy sami ze swoimi zmąconymi przez szampana myślami. Ostatnia świeczka wypaliła się. Maureen zasnęła z głową na twardej poręczy kanapy. Znów była małą dziewczynką, niewiele większą od Mary Ann. Wstałem i wylałem do zlewu resztki szampana, a puste butelki wrzuciłem do metalowego kubła stojącego za płotem. Deszcz wciąż siąpił drobnym kapuśniaczkiem; w wilgotnym powietrzu unosił się intensywny zapach kwiatów. Otworzyłem okno w hallu, aby wywietrzyć zapach szampana i dymu z papierosów. Zawartość popielniczki, w której Maureen gasiła niedopałki, spłukałem w toalecie. Nie powinna palić, chociaż zdawałem sobie sprawę, iż moi rodzice tylko udają, że o niczym nie wiedzą. Wyłączyłem gramofon, na którym ciągle obracała się płyta. Spróbowałem obudzić Maureen, ale ona, westchnąwszy głęboko, jedynie skuliła się w kłębek, pogrążona w głębokim śnie. Nabrałem więc w płuca powietrza, dźwignąłem ją i zaniosłem na rękach do sypialni, którą dzieliła z Mary Ann. Mary Ann spała jak suseł. W tej chwili nie usłyszałaby nawet wezwania na Sąd Ostateczny. Z ogromnym wysiłkiem udało się ułożyć Maureen obok niej, od ściany. Zebrałem siły tylko dlatego, iż pomyślałem, ile czasu stracę na tłumaczenie się, jeśli upuszczę ją w nieodpowiednim momencie. Położywszy Maureen na łóżku, zdjąłem jej buty i przykryłem cienką kołdrą. Cóż więcej mogłem zrobić? Pocałowałem ją w czoło, zmówiłem za nią krótką modlitwę i na palcach wyszedłem z sypialni. Po omacku musiałem dotrzeć korytarzem do mojego pokoju. Moi bracia, Mikę i Joe, chrapali pogrążeni w zdrowym śnie. Przy śniadaniu zastanawiałem się, dlaczego moja głowa jest taka wielka i co z wydarzeń tej nocy powinienem wyznać, a co zatrzymać wyłącznie dla siebie. - Czy dobrze się czujesz, Kevin? - zapytała matka. - Maureen, zdaje się, ma jakieś kłopoty z żołądkiem. Ach, kłopoty z żołądkiem. Cóż za wygodna wymówka, pomyślałem. - Wszystko w porządku, mamo. Chyba nie sądzisz, że postąpiłem wobec Maureen tak, że to właśnie ja jestem przyczyną jej... choroby? Matka westchnęła. - Nie, najdroższy. Nie wyobrażam sobie tego. Piłka rzucona przez Pata szerokim hakiem zmierzała do kosza. Dotknęła obręczy, przez chwilę tańczyła na niej, po czym, jakby pchnięta czyjąś niewidzialną ręką, wyleciała na zewnątrz. Willewski, wielki napastnik z Leo, natychmiast zebrał ją z tablicy i długim podaniem uruchomił jednego z partnerów. Popędziłem w kierunku własnego kosza, ale sam przeciwko dwóm przeciwnikom nie miałem szans i po chwili przegrywaliśmy już czternastoma punktami. Zmęczonym ruchem dałem sędziemu znak, że chcemy wziąć czas. Zbierało mi się na wymioty. Moje nogi były jak z waty, każdy oddech sprawiał ból, a pozbawione wilgoci usta piekły. Trener nie będzie chciał z nami rozmawiać. Zawsze, gdy przegrywaliśmy tak wysoko, tracił na to ochotę. Leo's Lions punktowali nas z precyzją doskonałej maszyny. W turnieju bożonarodzeniowym wygraliśmy z nimi, ponieważ Pat zdobył dwadzieścia osiem punktów. Teraz, w połowie trzeciej kwarty, miał ich na koncie zaledwie sześć. Publiczność, kibicująca przeciwnikom, wrzeszczała i wyła nienawistnie za każdym razem, gdy dostawał piłkę. Zdawało się, że tym jednym meczem zmarnujemy cały wysiłek, jaki włożyliśmy dotąd w walkę o mistrzostwo. Co się działo z Patem? Kiedy był w formie mógł bez pudła rzucić nawet dwanaście razy z rzędu. Kiedy był w formie... - Nie wiem, co jest, Kevin - powiedział do mnie, dysząc równie ciężko jak ja. - Ta cholerna piłka nie chce po prostu przelecieć pomiędzy obręczami. Zanim rozpoczął się mecz, przez tydzień byliśmy na pierwszych stronach chicagowskich gazet. Stypendium Pata na Notre Damę zdawało się zaklepane, pilnie obserwowali go trenerzy, oblegali dziennikarze. I teraz nagle zawalił. Nikogo by to nie obeszło, gdyby chodziło o mnie. Byłem jednym z wielu i w każdej chwili ktoś mnie mógł zastąpić. Pat zaś był gwiazdą. Kiedy as atutowy zespołu zawodzi, widzi to i komentuje każdy kibic. - Spokojnie, Pat, jeszcze się wstrzelisz. - Poklepałem go po ramieniu. - Tylko żeby nam do tej chwili za daleko nie odskoczyli. Tim ruszaj trochę szybciej. Dwóch ludzi kryje stale Pata, więc masz dużo swobody. Wykorzystaj to. Kudłaty Czarny Wędrowca tylko pokiwał głową, aby nie tracić cennego oddechu. Pod względem skuteczności był w drużynie drugi, zaraz po Pacie. Sędzia odgwizdał koniec przerwy. Zagrałem piłkę z boku, podając do Larry'ego Ryana, naszego rozgrywającego. Ten oddał ją Timowi, który popędził w kierunku kosza. Rzut uniemożliwiło mu dwóch rosłych Lionsów, oddał więc piłkę do tyłu, do mnie. Nie przymierzając rzuciłem i piłka wpadła do kosza, nie ocierając się nawet o obręcz. Przegrywaliśmy już tylko dwunastoma punktami. - Kryjemy na całym boisku! - krzyknąłem, chociaż, prawdę mówiąc, nie mieliśmy już sił, żeby grać w ten sposób dłużej niż kilkanaście sekund. Przejąłem zbyt wolne i sygnalizowane podanie obrońcy Leo do partnera i natychmiast podałem piłkę Patowi, który stał pod koszem. Powinien był oddać ją do mnie, ale odruchowo rzucił. Przez chwilę piłka tańczyła po obręczy, ale wpadła do kosza. Już tylko minus dziesięć. Kibice nagle zmienili front i teraz nas zaczęli dopingować. Jakiekolwiek demony wiązały ręce Pata, ten jeden fuksiar-ski rzut je przepłoszył. Teraz do kosza wpadło jego siedem rzutów z rzędu, a ósmy był niecelny. Pat osobiście dobił. Leo nie dawali jednak za wygraną. Willewski odpowiadał celnym rzutem niemal na każdy kosz Pata, ale powoli, nieubłaganie zbliżaliśmy się do przeciwników. Na minutę przed zakończeniem meczu przegrywaliśmy czterema punktami. W pewnym momencie, gdy atakowałem kosz, zostałem sfaulowany. Sędzia zarządził jeden rzut, a moje pretensje, że przecież sfaulowano mnie, gdy atakowałem kosz i przysługują mi dwa osobiste, po prostu wyśmiał. Wśród nieprzyjaznego pomruku tłumu mimo wszystko trafiłem. Chłopcy z Leo poruszali się już resztkami sił. Tim wykonał niemalże robinsonadę i trącił piłkę, którą Willewski podawał do swojego rozgrywającego. Dopadłem jej i ruszyłem w kierunku kosza, rozglądając się za Patem. Nie było go tam, gdzie być powinien. Ale i tak razem z Timem atakowaliśmy dwóch na jednego. W odpowiednim momencie, wykonawszy sprytny zwód, podałem piłkę Timowi, który znalazł się na czystej pozycji. Przygotowałem się na zbiórkę z tablicy i dobitkę, ale jego rzut był bezbłędny. Przez cały mecz Tim rzucił zaledwie za pięć punktów, ale teraz przybliżył nas na dwa punkty do zwycięstwa. Leo poprosili o czas. W chaotycznej naradzie z trenerem omawiali plan przetrwania dwudziestu pięciu sekund, które pozostały do końca meczu. Nasz trener siedział kołkiem na ławce, nie bardzo wiedząc, o czym ma do nas mówić. - Gdzie byłeś przed chwilą? - zapytałem Pata chrapliwie. Pat, zgięty w pasie, z trudem oddychał. - Już nie mogę - wystękał. - Możesz, do cholery! Nawet gdybyś miał się za chwilę wykrwawić, w ciągu tych dwudziestu pięciu sekund odbierzemy im piłkę, a ty ją wrzucisz do kosza. Leo dokładnie wykalkulowali sobie przebieg końcówki i teraz z zimną krwią realizowali swój plan. Opanowani, spokojni, rzucali piłkę między sobą na środku boiska, jakby ignorując nasze szaleńcze wysiłki, aby im ją odebrać. Na dziesięć sekund przed końcem wiedziałem, że będę musiał któregoś sfaulować, aby zatrzymać czas. Wybrałem Willew-skiego. Gdy tylko złapał piłkę, uderzyłem w nią i niespodziewanie wypadła mu z rąk. Niewiarygodne, ale sędzia nie zagwizdał. Może to jednak nie był faul? Znów dwóch na jednego. Cztery albo pięć sekund mojej szansy, żeby zostać bohaterem. Zwątpiłem w siebie i podałem do Pata. Spudłował. Walcząc w powietrzu z Willews-kim, który wyrósł nagle obok mnie jak spod ziemi, skierowałem do Pata piłkę odbitą od obręczy. Znów rzucił. Właśnie rozległa się końcowa syrena, gdy piłka przelatywała pomiędzy obręczami. Byliśmy mistrzami! Jakieś dwie godziny później siedziałam na ławce w pustej szatni. Żołądek miałem ściśnięty, a serce wciąż waliło mi jak oszalałe. Razem ze mną w szatni był jedynie pan Martin, młody nauczyciel od jezuitów, który opiekował się sportowcami. - Co mu się stało, Kevin? - zapytał. Popatrzyłem na niego. - Nie wiem, panie Martin. Nigdy go takim nie widziałem. - Dlaczego przez tyle minut grał jak nowicjusz? - Jego twarz wyrażała ogromne zdziwienie. - Nie zastanawiałem się nad tym - mruknąłem, zawiązując but. - Przez cały czas grałem tak, żeby miał jak najwięcej pozycji do rzutów. - I zbierałeś piłki po jego niecelnych rzutach. Naciągnąłem koszulkę przez głowę. _ Właśnie dlatego idę do seminarium, panie Martin. Żeby nigdy niczego już nie poprawiać po Patricku Do-nahue. Żebym wówczas wiedział, jak bardzo się mylę... Piasek pod gołymi stopami Ellen był delikatny i chłodny. Niewielkie fale jeziora od czasu do czasu podmywały jej stopy. Pani Cunningham osobiście zatelefonowała, aby uzyskać dla niej zgodę na wyjazd z domu w ten weekend. Mimo to matka Ellen miała wielkie obiekcje. Jest tyle do zrobienia w domu. Dwoje małych dzieci jest chorych, przypomniała córce, a Margaret Cunningham to przecież i tak zwykła snobka. Poza tym Cunninghamowie to nie są dobrzy katolicy, mają tylko jedno dziecko. Ojciec Ellen, który od czasu do czasu brał jej stronę, nalegał jednak, aby matka ją puściła. W końcu Ellen wsiadła w autobus z mocnym postanowieniem, że przez ten weekend dobrze wypocznie. - A więc uważasz, że Jeanne Crain nie jest dobrą aktorką -powiedziała do Pata, wciągając głęboko w płuca mieszankę oparów benzyny, dymu z ognisk, woni olejku do opalania, sprayów przeciwko insektom; wszystkich zapachów, jakie panują zazwyczaj w publicznych miejscach letniego wypoczynku. Ścisnął jej ramię i roześmiał się. - Ona nie musi być dobrą aktorką, Ellen. Wystarczy, że jest śliczna. Ellen dzielnie broniła swojej bohaterki. - W Pinky musiała naprawdę grać, a nie tylko ładnie wyglądać. Pat znów się roześmiał, chociaż bez szyderstwa. Z uwagą wysłuchał opinii Ellen o filmach i toczył z nią na ten temat całkiem poważne dyskusje. Nie mogli rozmawiać o książkach, ponieważ Pat w ogóle ich nie czytał. - Oczywiście - powiedział - Pinky była lepsza od Listu do trzech żon, ale mała Jeannie wcale nie wyglądała na Murzynkę. Wyraźnie była zadowolona, że nie powiedział ,,czarną". Siostry od św. Moniki uważały to słowo za niemoralne. - Możesz mieć w sobie murzyńską krew i w ogóle nie przypominać Murzyna - powiedziała. - Niektórzy uczeni mówią, że jakieś dwadzieścia procent osób, które miały murzyńskich przodków, może spokojnie uchodzić za białych. - Pomyślała, że tę właśnie liczbę podała siostra Karolina. - Gdybym był Murzynem i mógł uchodzić za białego, skorzystałbym z tego z entuzjazmem - powiedział Pat zupełnie serio. - Nie wiem, jak oni potrafią żyć z tą swoją czarną skórą. Chyba nie zniósłbym... - nie dokończył zdania. - Założę się, że spodoba ci się Notre Damę - odezwała się Ellen, przenosząc konwersację na bezpieczną płaszczyznę. - Nie wiem - odparł, pociągnąwszy uprzednio spory łyk piwa z butelki. - Ale z tego, co słyszałem, miejsce, do którego w tym roku wybiera się Kevin, jest niemalże więzieniem. A ty, dokąd pójdziesz? - Myślę, że do szkoły pielęgniarek przy parafii świętej Anny - odpowiedziała niepewnie. - A więc będziesz pielęgniarką - stwierdził, zdmuchując pianę z ust. - Miałem trochę do czynienia z tymi pielęgniarkami... Poczekaj chwilę. Skoczę na drugą stronę szosy po jeszcze dwa piwa. Zaczęła rozmyślać o tym, jakie spokojne musi być życie w klasztorze. Po okropnym hałasie w domu przyniosłoby jej ogromną ulgę. Miała jeszcze całe dwa lata na podjęcie ostatecznej decyzji. Na razie rodzice wbijali jej do głowy, że musi zostać pielęgniarką i szybko zacząć spłacać to, co jest im winna za to, że zapewnili jej wykształcenie. Pat, z butelkami w rękach, powrócił nachmurzony, zagłębiony we własnych myślach. - Co się stało, Pat? - zapytała. - Nic - odparł ponuro. - Nie zbywaj mnie -powiedziała ostro. - Coś cię przed chwilą bardzo zabolało i chcę wiedzieć co. Dotknął jej ręki. - Jaką ty jesteś domyślną kobietką, Ellen - powiedział. - W porządku. Przed chwilą jakiś chłopak z klubu oznajmił głośno przy mnie, że Notre Damę, której sam jest studentem, schodzi na psy, skoro zaczyna przyjmować byle chłystków z marginesu. _ Och, Pat, nie zwracaj uwagi na pijackie bredzenie. To jasne, że nie jesteś od nich gorszy, ale nawet lepszy! _ Nie jestem tego wcale taki pewien - odparł, w zamyśleniu głaszcząc ją po ręce swoją wielką dłonią. - Napij się trochę piwa. To łagodzi ból. Nigdy dotąd nie piła piwa. Ku jej przeplatanemu z poczuciem winy zdziwieniu, nawet nieźle smakowało. Nie oddała już butelki Patowi. Siostra Karolina mówiła, że alkoholizm nie jest dziedziczny. - Ellen, ty na wszystko znajdujesz wytłumaczenie - powiedział Pat bardzo cicho. - Czy możesz mi więc powiedzieć, dlaczego ludzie bywają tak nienawistni? Zastanowiła się przez chwilę. - Przede wszystkim kieruje nimi zazdrość, jak myślę. Ktoś, kogo nikt nie nienawidzi, najwidoczniej nie dysponuje niczym, czego by mu można zazdrościć. Gdybyś nie stal się sławny, zdobywając tytuł mistrzowski w koszykówce, ten facet nigdy by cię nie zaczepił. Pat szybko opróżnił butelkę. - Niech się wypchają tym swoim stypendium. Ale pewnego dnia ja im jeszcze pokażę. Pokażę im, Ellen. I zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Powoli sączyła piwo ze swojej butelki. Stwierdziła po chwili, że woli jednak desery owocowe. Wstali i zaczęli spacerować. Wkrótce zostawili za sobą wioskę i jej jasne światła odbijające się matowo na ciemniejącej z każdą chwilą powierzchni jeziora. Żólte, ciepłe światła nadbrzeżnych domów rzucały dookoła jasny blask. Za wioską i na okolicznych wzgórzach stały domy bogatych: Brennanów, Cunninghamów i im równych. Wkrótce znaleźli się na otoczonej drzewami plaży parku stanowego. W ciągu dnia plaża aż roiła się od ludzi. W nocy park był zamknięty i w zasadzie nie wolno było w nim przebywać. Ellen i Pat przeszli przez plot w zupełnym milczeniu, mimo że strażnicy bardziej strzegli parku od strony szosy niż od jeziora i na spacerujące tutaj pary raczej nie zwracali uwagi. - Jesteś wspaniałą dziewczyną, Ellen - powiedział Pat, niespodziewanie przerywając ciszę. - Dziękuję ci. Ujął jej rękę i pocałował ją z uczuciem. Ellen pomyślała, że bardzo to lubi. Niespodziewanie zmienił się. Wyrwał jej butelkę i odrzucił daleko do wody. Następnie przewrócił Ellen na piasek. Była zbyt zaskoczona, aby się bronić, i zbyt przestraszona, by krzyczeć. Zdarł z niej sukienkę i zaczął błądzić rękami po jej ciele. Teraz dopiero krzyknęła i spróbowała się oswobodzić. - Nikt cię tutaj nie usłyszy! - warknął i z jeszcze większą siłą przy gwoździł ją do ziemi. Poddała się i już bez przeszkód mógł się nią zabawiać. Łzy, które pojawiły się w jej oczach, przerwały zaklęty krąg przemocy. Pat zerwał się z niej i niepewnym krokiem ruszył ku brzegowi jeziora. Ellen zebrała swoje rzeczy i pobiegła do lasu. Potykała się, przewracała, raniła i wreszcie padła na ziemię, uderzywszy głową w grubą gałąź. Oddychając ciężko, gwałtownie jak przerażony królik, usłyszała, że Pat znów nadchodzi. Zerwała się na nogi i znów ruszyła przed siebie poprzez ciemność. Dopiero przebiegłszy szosę, wilgotna od potu, z płucami pracującymi tak głośno jak wielkie miechy, padła na ziemię kompletnie wyczerpana. Palcami zaczęła rozrywać wilgotny mech. - Och, Boże, pomóż mi - jęknęła. Pełne gwiazd letnie niebo milczało. Las za jej plecami był tak cichy jak niebo nad głową. Nagle jej sylwetka znalazła się w snopie światła. Zamarła instynktownie. Przesunął się tylko po niej niczym zimny promień śmierci i po chwili zniknął, gdyż były to tylko reflektory szybko przejeżdżającego samochodu. Ellen stoczyła się do przydrożnego rowu. Dzwoniła zębami ze strachu, jej nogi i ręce drżały. Leżała w trawie, łkając, gdy ujrzała światła kolejnego pojazdu. Jeszcze raz zmusiła się i zamarła bez ruchu. Za chwilę wstanie i ruszy w drogę powrotną. Przed nią półtorej mili do domu Cunninghamów. Wśród zmiętych rzeczy znalazła sandały, które ściągnęła, gdy wraz z Patem rozpoczęli spacer brzegiem jeziora. Założyła je na nogi. Stopy bolały ją, poranione podczas panicznej ucieczki przez gęsty, ciemny park. Od zderzenia z parkową ławką miała poobijane nogi. Pomyślała, że musi ukryć swoje siniaki przed matką Maureen i wymyśleć jakąś historię w związku z kompletnie zniszczoną sukienką. Znów ujrzała reflektory zbliżającego się samochodu. Jak ścigane zwierzę jeszcze raz sztywno przywarła do ziemi. Gdy wielki packard minął ją, rozpoznała samochód pana Bren-nana. Czy Brennanowie zauważyli ją w podartej odzieży, z pokrwawioną twarzą, posiniaczonymi nogami? Czy powiedzą Kevinowi? Pat rzucił się do wody, rozdzierając spokojną powierzchnię jeziora. Boże, przebacz mi... proszę, proszę, wybacz mi! Zaczął szukać Ellen w parku, pragnąc błagać ją o przebaczenie. Uwielbiał ją. Nie zamierzał jej przestraszyć. Nie mogąc jej odnaleźć, ruszył z powrotem nad jezioro. Znalazłszy się na brzegu, zrzucił ubranie i zanurkował. Miał nadzieję, że woda zmyje z niego wstręt, jaki odczuwał do siebie po popełnionym grzechu. Po kilkudziesięciu sekundach znalazł się daleko od brzegu, coraz bardziej zmęczony. Dało o sobie znać piwo, które pił niemal przez cały dzień. Niech to szlag trafi, pomyślał. Zaraz się utopię. Nikt nie będzie mnie żałował. Obiecałem w zeszłym roku, w sierpniu podczas spowiedzi, że nigdy już nie powtórzę tego grzechu. Ksiądz wymógł to na mnie, zanim udzielił mi rozgrzeszenia. Płynął pod wodą. W płucach zaczynało brakować mu powietrza. Bolały go, jakby płonął w nich ogień. Uczynił instynktowny wysiłek, aby znów wynurzyć się na powierzchnię. Nagle poczuł coś w dłoni, schwycił to kurczowo i stwierdził, że trzyma linę. Ostatnia więź łącząca go z życiem. Postanowił skorzystać z tego nieoczekiwanego wybawienia. Postanowił żyć. Była to lina kotwiczna całkiem pokaźnej żaglówki. Ciężko oddychając, Pat złapał za burtę. Na łodzi paliło się światło i rozlegały się czyjeś głosy. Pat postanowił, że uspokoi jedynie oddech i zaraz popłynie do brzegu. Na lodzi znajdowali się mężczyzna i kobieta. Ani starzy, ani bardzo młodzi, niekompletnie ubrani, leżeli obok siebie obejmując się. Nie rozumial, co mówią. Kolejna pokusa. Powinien odpłynąć stąd, zanim uslyszy coś, co wypełni go jeszcze większym poczuciem winy. A jednak nie odplynąl. Zafascynowała go zażywająca pełnego relaksu para. Jakim cudem potrafili być tak spokojni w sytuacji, która doprowadzała jego krew do wrzenia? Kobieta co jakiś czas wybuchała prostym, radosnym śmiechem. Starając się nie robić hałasu, Pat puścił burtę łodzi i popłynął w kierunku parkowej plaży. Gdy się na niej znalazł, leżał długo na piasku, nagi, wyczerpany, z trudem łapiąc oddech. Potem przewrócił się na plecy i długo patrzył w gwiazdy. Która mogła być godzina? Światła w wiosce już dawno pogasły. Może jest druga albo trzecia nad ranem? Jęknął zdesperowany. Dlaczego Bóg, mimo wszystko, nie pokarał go śmiercią? Zupełnie nagle ujrzał dziwne światło, niesamowitym łukiem wznoszące się ponad powierzchnią jeziora, płynące łagodnie ku plaży. Otoczyło go kołem i zamknęło w wąskim kręgu. Czas jakby się zatrzymał. Spokój, radość, otucha i miłość ogarnęły ciało i duszę Pata. Światło ogrzało go. Oczyściło go i odnowiło. W tym świetle była Ellen i kobieta z łodzi; Maureen także. Wszystkie kobiety świata znalazły się przy Pacie, pieszcząc go, ogrzewając, lecząc, kochając. A potem przekształciły się w sylwetkę jednej kobiety. Kobiety w bialo-złotej szacie. Powiedziała mu, co powinien uczynić, jeśli chce raz na zawsze uwolnić się od pokusy, która drąży jego duszę. Szary, nerwowy dyrektor Quigley Seminary ostrzegał mnie, że będę musiał zapomnieć o znajomych ze średniej szkoły. - O mężczyznach i kobietach - dodał, silnie akcentując to drugie słowo. Właśnie rozpoczynałem podróż zupełnie inną ścieżką niż oni. Powinienem wyeliminować ich wszystkich z mojego życia. Powinienem zerwać wszystkie moje z nimi związki. Im dłużej będę je podtrzymywał, tym zerwanie będzie trudniejsze. Po roku Quigley trafię do siedmioletniego, głównego seminarium w Mundelein, na północ od Chicago, i tam zostanę wyświęcony. "Z boską pomocą", dodawał mój ojciec; w jego głosie wyraźnie brzmiała nutka wątpliwości. W przerwie wakacyjnej po pierwszym roku odbędę letni kurs greki, której, niestety, nie nauczali u jezuitów. Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Rok później dzień w dzień opuszczałem brudne gotyckie mury Ouigley i miejskim autobusem (seminarzystom nie było wolno prowadzić samochodów) dojeżdżałem na kurs. Pamiętam ten okres jako najbardziej ponure i najnieznośniej gorące miesiące w moim życiu. Tęskniłem za jeziorem i przyjaciółmi. Ślęcząc nad okropną greką świętego Jana, wmawiałem sobie, że ta tęsknota prędko przejdzie i szybko przywyknę do swojej sytuacji. Maureen zatelefonowała do mnie na tydzień przed Świętem Pracy, kiedy powróciłem właśnie do gorącego, pustego domu po ostatnich zajęciach. - Cześć, kochasiu - powiedziała. - Czy wyświadczysz przysługę swojej starej kochance? Dźwięk jej głosu sprawił, że zapomniałem o wszelkich zmartwieniach. - Zależy, która to kochanka - odparłem, starając się nie zdradzić brzmieniem głosu, że na moich ustach pojawia się szeroki uśmiech. - Zdaje się, że zamierzasz zostać w mieście przez cały weekend, co? Trzy wesołe dni chyba nie zachwieją twoim powołaniem. - Wyjeżdżam stąd za pół godziny. O jaką przysługę ci chodzi? - Żebyś zabrał Ellen Foley do kina w czwartek wieczorem, a w piątek na zabawę do klubu. - A co się dzieje z Patem? - zapytałem. Zdaje się, że próbowałem wylać troszeczkę zimnej wody na mózg ucieszony z tego, że zatelefonowała Maureen. - Och, wyjechał do Mayslake modlić się. Wciąż jeszcze rozpamiętuje swoją wizję. Poza tym, zdaje się, że między nim a Ellen zaszło coś nieprzyjemnego. Wiesz, jaki on bywa porywczy. Zacisnąłem odruchowo wolną rękę w pięść, a palce ściskające słuchawkę telefonu aż mi zbielały. - Jaką wizję? - zapytałem. Roześmiała się serdecznie. - Biedny, zwariowany Pat jest przekonany, że zobaczył Matkę Boską, a ona objawiła mu, jak ma sobie radzić w życiu. No, w każdym razie, zajmiesz się małą Ellen, zrobisz to dla mnie? Nie sądzę, aby mogła stanąć na drodze czyjegokolwiek cholernego powołania. Gdyby mogła usłyszeć, jak szalenie zaczęło walić serce w mojej piersi, doceniłaby bardziej sex appeal Ellen. - Chcesz, żebym ją zabrał dziś, jak będę jechał samochodem? - zapytałem, sam zaskoczony swoją zuchwałością. - No, niestety, ta cholerna baba, jej matka, och, jak nienawidzę tej kobiety, nie puści jej z domu wcześniej niż w środę wieczorem. Dopiero gdy odwiesiłem słuchawkę, zdałem sobie sprawę, że Maureen nigdy dotąd nie używała słów "cholera, cholerny". Cóż, dorastaliśmy bardzo szybko. W każdym razie w czwartkowy wieczór siedziałem naprzeciwko Ellen w Sugar Bowl, obserwując, jak dokładnie oczyszcza puchar po kolejnej porcji deseru lodowego i słuchając jej porównania Wszystkich ludzi króla, filmu, który niedawno obejrzała, z bohaterami Strażnika honoru Coz-zensa. Była o wiele ładniejsza niż wówczas, gdy widziałem ją ostatni raz. Miała żywy uśmiech, błyszczące oczy i miły głos. Odkrywała dopiero swoje ciało i umysł, ciesząc się i jednym, i drugim. - Czy mogę prosić cię o przysługę, Kevin? - zapytała nieśmiało, wbijając spojrzenie w stojącą przed nią szklankę. Grająca szafa zaczęła trzeszczeć płytą Riders in the Sky. - Uczynię dla ciebie wszystko, a nawet więcej, piękna damo - odparłem. Pasemko krótkich, jasnych włosów opadło na jej czoło. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem. - Cóż, nie będzie to część twojej umowy z Maureen na mój temat - jej policzki zaróżowiły się - i będziesz mógł, oczywiście, odmówić. Czy mógłbyś jutro... nauczyć mnie jeździć na nartach wodnych? Bardzo cię proszę... Położyłem palec wskazujący pod jej podbródek i delikatnie, lecz stanowczo uniosłem jej głowę. - Będę u ciebie o dziesiątej trzydzieści... I chcę, żebyś wiedziała, że umowa z Maureen sprawiła mi wielką radość. A potem oboje siedzieliśmy zażenowani, przypomniawszy sobie związki między nami, o których nie powinniśmy już teraz wspominać. Następnego ranka o dziesiątej trzydzieści cała wieczorna magia wyparowała. Byłem zły na Ellen, a ona chyba mnie nienawidziła. - Jestem przemarznięta! - krzyczała. - Proszę wpuść mnie do łodzi! Była nie tylko przemarznięta. Była małą, zmokłą, głupią myszą, zbyt tępą, aby poprawnie wykonywać moje nawet najprostsze instrukcje. - Jesteś tchórzem! - wrzasnąłem do niej. - Jeśli przyznasz, że jesteś tchórzem, wpuszczę cię do łodzi. Jeśli tego nie powiesz, zostaniesz w wodzie. Ze złością zaczęła mnie ochlapywać. - A ty jesteś aroganckim, głupim snobem! Chcę wrócić do łodzi! Zignorowałem zarówno obelgę, jak i prośbę. - Trzymaj tę cholerną linę pomiędzy nartami. Ich czubki muszą odrobinę wystawać z wody. Kolana złącz razem. Nie panikuj, kiedy ruszę. Wcale nie tak źle koordynowała ruchy. Jednak fale, ruch łodzi i warkot silnika przerażały ją. Obok mnie siedział w łodzi Nick McAuliff, seminarzysta, który tego dnia przyłączył się do mnie. Śmiał się wesoło. Właściwie to śmiał się bez przerwy od chwili, gdy powiedziałem do Ellen: - Utrzymuj tę dolną część ciała ponad nartami. Ellen wrzasnęła na mnie w odpowiedzi: - To nie grzech mówić "dupa", ty tępy świętoszku. Zareagowałem w ten sposób, że zatoczyłem łodzią szerokie koło. Byłem tak zły na Ellen, że zbyt gwałtownie dodałem gazu. Nie było możliwe, aby teraz utrzymała linę. - Trzyma się! - wykrzyknął Nick. Odwróciłem się. Mała, przemoczona myszka zamieniła się w ślicznego ptaka. Ellen nie była dziewczyną, która łatwo się poddawała. Pozbierała się, wysunęła kolana przed siebie i przybrawszy wreszcie prawidłową postawę, sunęła po wodzie, krzycząc z radości w niemal zwierzęcej ekstazie. W ten sposób zrobiliśmy pełną rundę wokół jeziora. I dopiero wtedy Ellen wykonała jakiś fałszywy ruch, puściła linę i wyleciała w powietrze, aby po chwili swoją śliczną, krągłą pupą trzasnąć o powierzchnię jeziora. Potem trzykrotnie próbowała samodzielnie wspiąć się do łodzi i trzykrotnie wpadała z powrotem do wody. Ale tym razem już nie była zła, lecz wesoło się śmiała. - Chodźcie, potańczymy sobie w jeziorze! - nawoływała, plując wodą. Wreszcie stanąłem przy burcie, ująłem ją pod ramiona i wciągnąłem na pokład. Nasze ciała na moment zetknęły się. Poczułem spazm pożądania tak potężny, że o mało się nie przewróciłem. - Ważysz trochę więcej niż poprzedniego lata - zauważyłem. - Dokładnie o cztery i pół funta - roześmiała się wesoło. - Ale zdaje się, że większość właśnie straciłam w wodzie. Okryłem ją opiekuńczo dużym ręcznikiem, otoczyłem na chwilę ramieniem, a potem posadziłem na ławeczce na rufie. - Widzisz teraz, jak Kevin traktuje dziewczyny od czasu, gdy poszedł do seminarium - powiedziała do Nicka, dzwoniąc zębami. - Wykańcza je nad ranem w dniu największej zabawy, tak że wieczorem są bez sił i nie musi z nimi tańczyć. - Oboje powariowaliście - stwierdził Nick. O Ellen można by powiedzieć wiele, ale nie, że nie miała tego wieczoru sił. Jej rozpuszczone włosy delikatnie powiewały. Buty na wysokich obcasach i cytrynowa sukienka bez rękawów dodawały jej co najmniej pięć albo sześć lat. Ten wieczór spędzałem już z młodą kobietą. W tańcu pod jej sukienką wyczuwałem jędrne ciało. Obok nas tańczyli moi rodzice. - Widzę, że masz doskonały gust, jeśli chodzi o kobiety - zawołał do mnie ojciec. - Kochanie, wyglądasz przeuroczo - matka powiedziała do Ellen. Ellen przyjęła te pochwały, tylko trochę się rumieniąc. Przyciągnąłem ją bliżej do siebie. Była doskonałą tancerką. - Chcę ci powiedzieć dwie rzeczy, Kevin - odezwała się tonem matki przełożonej udzielającej nauk młodszym siostrom. - Powiedz choćby i sto. - Tylko dwie. Pierwsza: myślę, że będziesz doskonałym księdzem, i będę się modliła, żebyś przetrwał wszystkie trudne chwile na drodze do kapłaństwa. Och, mój Boże! Przetrwać to! Po cóż mi ta myśl podczas tańca z uroczą dziewczyną? - A druga rzecz? - zapytałem cicho. Oparła swoją śliczną, jasnowłosą główkę na mojej piersi. - Druga rzecz to moje najszczersze podziękowania, Kevinie Brennan, za to, że byłeś dla mnie tak dobry wtedy podczas ostatnich wakacji. Wiem, że jesteś miły dla wszystkich, za których czujesz się odpowiedzialny. Ja... - Teraz słowa zaczęły wystrzelać z niej z szybkością pocisków z broni maszynowej. - Ja myślę, że wcale nie czujesz się odpowiedzialny za mnie. Jesteś dobry dla mnie, bo mnie lubisz i... i... cóż, jestem ci za to bardzo wdzięczna. Moja dłoń zaczęła błądzić po jej plecach. - Naprawdę cię lubię, Ellen Foley. Ale źle to ujęłaś. To ty jesteś dla mnie dobra... Później, kiedy całowałem ją na dobranoc, zmarszczyła czoło. - Czy seminarzyście wolno całować w ten sposób? - Grzechem śmiertelnym byłoby, gdybym cię nie pocałował - zapewniłem ją. I żeby to potwierdzić, pocałowałem ją jeszcze raz. Przez życie wędruje się, cały czas ciągnąc za sobą rany z przeszłości. Tak powiedział do mnie dyrektor seminarium. Kiedy zapadałem tej nocy w niespokojny sen, wiedziałem; już, że Ellen Foley i krótkie zetknięcie się naszych ciał na pokładzie łodzi to rana, która będzie sprawiała mi ból jeszcze przez długi czas. Próbowałem być spokojny. - Pat, to najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić. W ogóle nie czujesz powołania! Tak jak i ja, był zdenerwowany. Mięśnie drżały na jego szyi. Dłonie aż do bólu zaciskał w pięści. - Skąd, do cholery, możesz wiedzieć, co czuję, a czego nie czuję? Czy uważasz, że tylko ty możesz być księdzem? Działo się to w środowy wieczór po Święcie Pracy. Rozmawiałem z Patem w słonecznym pokoju naszego starego domu przy Mason Avenue. Jezioro było puste. Dzieciaki z okolicy miały wkrótce pójść do szkoły. Zajęcia w Quigley Seminary rozpoczynały się o dziewiątej następnego ranka. Pat trzymał w ręce rekomendujący go list od naszego proboszcza. Chciał, żeby mój ojciec zatelefonował do wicekanclerza. W końcu wybierał tę samą drogę i miał u jezuitów prawie tak dobre oceny jak ja. Ojciec zgodził się na ten telefon i właśnie rozmawiał z aparatu w swoim gabinecie. - A co z Notre Damę? - zapytałem. - Pieprzyć to - odparł. - Moja nieśmiertelna dusza jest ważniejsza od koszykówki. - Tyle innych dróg prowadzi do zbawienia. - Dla mnie nie ma innej drogi! - wykrzyknął, czerwony ze złości. - Nie ma! Matka Boża powiedziała mi, że jeśli pragnę zbawienia, muszę zostać księdzem. - Jego doskonałe rysy wyostrzyły się, a jasnoniebieskie oczy lśniły, świadcząc o determinacji. - Poza tym ojciec Placid uważa, że mam powołanie. Gdybym mu się przeciwstawił, popełniłbym śmiertelny grzech. _ A twoja rodzina? - zacząłem drążyć z drugiej strony. _ Są wściekli na mnie, tak jak ty. Ale mnie to nie obchodzi. Uczynię to, czego żąda ode mnie Bóg. Kevin, proszę cię... potrzebuję twojej pomocy. Trudno było złościć się na Pata. Był taki otwarty, taki szczery. - Oczywiście, że ci pomogę - powiedziałem. - Bardzo się cieszę, że znów wiele czasu będziemy spędzać razem. Słowa te tak go ucieszyły, że nie zwrócił uwagi, jak grobowym tonem zostały wypowiedziane. Gdy sobie poszedł, długo wpatrywałem się tępym wzrokiem w ogrodowy trawnik. Słońce, z każdym dniem zachodzące coraz wcześniej, zapowiadało zbliżającą się zimę. Czy powinienem powiedzieć rektorowi o szaleństwie Pata? W Quigley nie lubiano ludzi, którzy zbyt do serca brali sobie nauki, jakich udzielał ojciec Placid. Nie, będę milczał, zdecydowałem. To ich sprawa, aby przejrzeć Pata, a nie moja, by go zadenuncjować i uniemożliwić dostanie się do seminarium. Albo uniemożliwić przyjęcie święceń kapłańskich. Maureen podsumowała wszystko latem 1949 roku, kiedy spotkałem ją zmierzającą w butach na wysokich obcasach na niedzielną mszę o godzinie jedenastej: - Ja jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa, kuzynie. W jej oczach skrzyły się figlarne ogniki. Biedna Maureen. Zapłaci za "powołanie" Patricka cenę o wiele wyższą, niż byłem w stanie sobie wyobrazić. KSIĘGA DRUGA Lata pięćdziesiąte 1953 - Cholera jasna, Kevin, nie próbuj ze mnie robić idiotki. - Maureen strząsnęła popiół z papierosa. - Tak bardzo chcesz wyjechać do Rzymu, że czujesz już w ustach smak spaghetti. Próbowałem nie patrzeć na Ellen Foley siedzącą obok Maureen. Zmuszałem się do tego, aby gapić się przez okno na świeżo opadły śnieg, kryształowo czysty w świetle księżyca zalewającym ogród Cunninghamów. Ich nowy dom w River Forest, sąsiadujący z posiadłością należącą do słynnego włoskiego gangstera, był niemal pałacem, chociaż moja matka twierdziła, że nawet jeśli to jest pałac, to urządzony wulgarnie i zupełnie bez smaku. - Byłem już w Rzymie z rodziną i jestem pewien, że kiedyś znajdę się tam znowu - powiedziałem, próbując panować nad swoim głosem. - Nie widzę natomiast powodu, żeby akurat tam studiować teologię. - Gówno prawda - warknęła Maureen i pociągnęła spory łyk koniaku. - Jesteś bardzo ambitny i z pewnością chcesz zostać biskupem. Jeśli teraz do Rzymu pojedzie Pat, to on będzie biskupem, a nie ty. - Jej nerwowy śmiech był efektem Chateau Lafite, podanego do obiadu. - Nie chcę być biskupem - powiedziałem zmęczonym głosem. - A od czasu, gdy na Janiculum zbudowano Kolegium Północnoamerykańskie, nie ma mowy o tym, aby każdy kształcony tam Amerykanin mógł zostać biskupem. To jest zwyczajne, duże amerykańskie seminarium. - Kevin nie chce zostać biskupem. - Ellen Foley wtrąciła łagodnym tonem. Jej wielkie, okrągłe, szare oczy przez cały czas uważnie obserwowały moją twarz, pragnąc odnotować każdą zmianę, jaka na niej zachodziła. - Chce jedynie wygrać rywalizację. Czy tego chcesz, Kevin? - Nie wiem - odparłem i westchnąłem. Minęło trzy i pół roku, kiedy ostatni raz rozmawiałem z Ellen Foley. Nasze zimowe wakacje przypadały na koniec stycznia. Kardynał Mundelein był przekonany, że jego seminarium, kilkanaście budynków z czerwonej cegły w Lakę County, zbudowanych w stylu georgiańskim, to leśny raj. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego seminarzyści tak bardzo pragną spędzać święta Bożego Narodzenia w domu. I chociaż Mundelein nie żył już prawie od piętnastu lat, sprawy w archidiecezji wciąż szły torem, który on wytyczył. Władze seminarium z uporem stosowały się do reguł Mundeleina, gdyż zależało im, abyśmy nie znajdowali się w naszych parafiach wówczas, gdy nasi koledzy i koleżanki ze szkół będą korzystać z bożonarodzeniowych wakacji. Jakoś nigdy nie przychodziło im do głowy, że okazją do takich spotkań mogą być z równym powodzeniem, o wiele dłuższe, wakacje letnie. Rozmawiając z dwoma pięknymi młodymi kobietami, naruszałem jednocześnie kilka surowych zakazów. Ellen i Maureen były aż zbyt wyzywająco kobiece w krótkich, obcisłych sukienkach. Wzbudzały dokładnie te emocje, przed którymi ojciec Meisterhorst, nasz przewodnik duchowy, ostrzegał wszystkich seminarzystów dokładnie na trzy tygodnie przed rozpoczęciem każdych wakacji. Obie były studentkami drugiego roku i obie były nieprawdopodobnie piękne. Po czterech długich miesiącach spędzonych w seminarium, podczas których jedynymi widywanymi kobietami były zakonnice i siostry seminarzystów, przychodzące w odwiedziny w specjalnie wyznaczone trzy niedziele każdego miesiąca (zawsze tylko na dwie godziny), wszystkie dziewczęta musiały wydawać się piękne. O dziwo, z tej dwójki piękniejsza wydawała się Ellen. Była wciąż tym samym kruchym dziewczęciem, ale na jej bladej twarzy głęboka mądrość zastąpiła ciągłą pogodę ducha i naiwną radość. Niepewnie poruszyłem się na krześle. _. Chcesz tego i wygrasz! - wybuchnęła Maureen. Przytknęła koniec kolejnego papierosa do tego, który paliła Ellen. Gdy głowy dziewcząt przybliżyły się do siebie, odniosłem wrażenie, że to flirtujące ze sobą dwa piękne ptaki. - Masz lepsze oceny, jesteś o wiele bardziej lubiany wśród seminarzystów i urodziłeś się przywódcą. _ To wszystko nie ma znaczenia. I jezuici, i księża wolą raczej Pata. Jest dowcipny i ujmujący. Mnie uważają za zbyt ponurego i - wino rozluźniło mój język i powiedziałem coś, czego natychmiast pożałowałem - za zbyt sprytnego i bogatego. Z powodu podróży z rodziną do Rzymu ostatniego lata przeszedłem wręcz piekło! To było głupie! Mówić takie rzeczy tylko po to, żeby zyskać współczucie dwóch kobiet. Nawet jeśli byłem popularny wśród kolegów z klasy - do tego stopnia, że w Quigley zostałem jej przewodniczącym na ostatnim roku - nie byłem ulubieńcem, trzeba to jasno stwierdzić, władz seminarium. Przestrzegałem wszystkich nakazów i zakazów, wykonywałem sumiennie swoją pracę i modliłem się w czasie do tego przeznaczonym. Jednak władzom nie podobały się pieniądze mojej rodziny. Pata wyznaczano na najbardziej odpowiedzialne funkcje, jak na przykład obecnie na przełożonego grupy. Sprawował swoje rządy z radosnym uśmiechem na twarzy, sprawnie i wesoło. Mnie przypadło w udziale jedynie podrzędne stanowisko odpowiedzialnego za sport Pat zwracał się czasami do mnie z tak "ważnymi" sprawami, jak prośba o zgodę na palenie papierosów w budynku w wyjątkowo paskudny dzień; w seminarium mogliśmy w ciągu pół godziny po każdym posiłku palić papierosy. - To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam - oznajmiła Maureen. - Och, cholera, Kevin, usiądź. Nie zamierzamy cię zgwałcić. - Ujęła mnie za ramię i posadziła obok Ellen na wygodnej, stylizowanej nieudolnie na osiem-nastowieczną, kanapie. Zupełnie nie pasowała do urządzo-Qego bardzo nowocześnie pokoju. - Czy Kościół ma wreszcie zamiar przyznać, że żyjemy w dwudziestym wieku? Czy wszyscy będziemy musieli opuścić go, zanim się zmieni? Dlaczego, do cholery, Kościół miałby zazdrościć ci tego, że twoja rodzina jest bogata? - Kościół zmienia się - powiedziałem. Wstałem jednak i wybrałem sobie krzesło stojące jak najdalej od dziewcząt. - Na przykład nowa liturgia wielkanocna... - Kevinie Brennan, tylko seminarzysta może wpaść na pomysł, że młodych ludzi obchodzi cokolwiek liturgia wielkanocna! - zawołała Maureen ze złością. Wstała z kanapy i podeszła do gramofonu. - Jak wy się czujecie, ty i Pat, w rywalizacji, którą seminarium wam narzuciło? - zapytała Ellen łagodnym głosem, niemal szeptem. W przeciwieństwie do Manhattan-ville, gdzie Maureen pobierała nauki w towarzystwie potomków arystokracji Wschodniego Wybrzeża, Szkoła Pielęgniarek im. św. Anny nie wypuszczała w świat rozpuszczonych, hałaśliwych panienek. - Nie rozmawiamy o tym ze sobą - wymamrotałem. - Dlaczego nie? - nalegała Ellen. - Ponieważ jesteśmy mężczyznami, a mężczyźni nie potrafią radzić sobie tak jak kobiety z trudnościami, o które potyka się przyjaźń. - Widzisz, Kevin, to wcale nie ma wielkiego znaczenia, czy oni cię tam lubią czy nie - kontynuowała Ellen. - Nie ma też znaczenia, czy pokonasz Pata. - Masz rację, Ellen. To tylko głupia gra. Gdybym przegrał wyścig z Patem do Rzymu, musiałbym męczyć się w tym seminarium przez kolejne cztery lata, prowadzić monotonne i pełne rygorów życie, z każdą sekundą wypełnioną, od godziny piątej dwadzieścia pięć nad ranem do dziewiątej czterdzieści pięć wieczorem. Każdy mój ruch byłby obserwowany, w poszukiwaniu najmniejszego choćby sygnału "nieposłuszeństwa". Ponieważ posłuszeństwo, przede wszystkim posłuszeństwo, a nie zapał czy miłość, uważane było w seminarium za najważniejszą z księżowskich cnót. Surowa seminaryjna dyscyplina była fatalnym przygotowaniem do kapłaństwa w dwudziestym wieku. A wykuwanie na pamięć łacińskich tekstów, które z trudem pojmowaliśmy, nie mogło nas dobrze przygotować do pracy wśród ludzi, którzy posiadali uniwersyteckie wykształcenie. Ponieważ byliśmy w seminarium, ominął nas obowiązek uczestniczenia w wojnie koreańskiej, która wybuchła zaraz po tym, jak schroniliśmy się pod skrzydła kardynała Mun-deleina. Larry Ryan, nasz rozgrywający u jezuitów, zginął podczas odwrotu znad rzeki Yalu. Wspominając go, w pewnym momencie miałem nawet zamiar opuścić seminarium i zaciągnąć się do wojska. Po wielkiej awanturze wybił mi to w końcu z głowy ojciec, wrzeszcząc, że powinienem raz a dobrze zdecydować się, jaki rodzaj służby ma dla mnie znaczenie. A front w Korei ustabilizował się i właściwie nie było potrzeby, abym tam jechał i bronił demokracji na przedmieściach Seulu. Eisenhower był prezydentem, w seminarium dyskutowano o postępowaniu Joe McCarthy'ego, a kraj pogrążał się w długim śnie lat pięćdziesiątych. Wydawało się, że Pius XII będzie papieżem po wsze czasy, podobnie jak kardynał Stritch - naszym arcybiskupem. - Co, do cholery, dzieje się z twoim przyjacielem Dona-hue? - Tony O'Malley, otwarty, szczery seminarzysta o czerwonej twarzy, zadał mi to pytanie pewnego chłodnego wiosennego wieczoru, gdy spacerowaliśmy dookoła jeziora. - Co masz na myśli? - zapytałem, podświadomie przechodząc do obrony. - Do czego on dąży? - naciskał Tony. - Jakie to ma znaczenie? - Przeszliśmy mostek nad śmierdzącym strumieniem, który poprzednie generacje seminarzystów nazwały Rzeką Stritcha, od nazwiska arcybiskupa. - Nikt tobie tego nie mówi, bo przecież razem z Patem dorastaliście i znacie się od długiego czasu, ale przełożeni są tutaj dla nas, w dużym uproszczeniu, jakby wrogami, a on stoi po ich stronie. Usprawiedliwia ich głupie decyzje, włazi im w tyłki bez wazeliny. Wielu wręcz sądzi, że im donosi. - Wątpię - powiedziałem szybko. - Pat ma już taki charakter, że musi być doceniany. - Przez nich - stwierdził Tony. - Dlaczego jednak nie przez nas? Milczałem, czekając na dalsze słowa Tony'ego. - Wielu uważa, że konkuruje z tobą w wyścigu o dalsze studia w Rzymie - powiedział cicho, nie patrząc na mnie. - Jeśli tak bardzo pragnie tego Rzymu, nie będę mu przeszkadzał. - To ty powinieneś tam pojechać. - Tony przyjął ton adwokata żarliwie broniącego sprawy. - Od bardzo dawna wysyłają stąd do Rzymu kogoś o naturalnych cechach przywódczych. Przygotowują go do wyjazdu przez prawie dwa lata, udzielając mu szczególnie intensywnych lekcji włoskiego. Ty jesteś naszym przywódcą, i to właśnie ciebie nauczają włoskiego. A jednak, zdaje się, że Pat wchodzi ci w drogę. - To "od bardzo dawna" trwa zaledwie trzy lata - powiedziałem. Dopiero po wybudowaniu kolegium w Rzymie polityka kardynała Mundeleina, polegająca na zatrzymywaniu najlepszych studentów w jego własnym seminarium, została naruszona; jedna z niewielu zmian, w przeprowadzenie których kardynał Stritch włożył bardzo wiele energii. - Czy nie zauważyłeś, że Pat bez wazeliny wchodzi w dupę temu przeklętemu, głupiemu Vandy'emu? - kontynuował O'Malley. Profesor Harold F. X. Yandenberghe SJ był zgrzybiałym wykładowcą filozofii i zanudzał nas swoimi wykładami przez cztery długie popołudnia w tygodniu. Musieliśmy wysłuchiwać go, siedząc sztywno na twardych krzesłach, w wielkiej sali wykładowej, udekorowanej obrzydliwymi renesansowymi malowidłami, przedstawiającymi nagich mężczyzn. Ktoś powiedział, że znajdują się tutaj, ponieważ kardynał Mundelein wierzył, że są oryginałami Paola Vero-nesego. Yandy nigdy nie spoglądał na nas podczas wykładu, raczej był zainteresowany widokiem tego, co dzieje się za oknami. Jego wykłady były nie kończącymi się, monotonnymi łacińskimi komentarzami na temat różnic w postawach Tomasza z Akwinu i Francisca Suareza. Zawsze trzymał stronę tego drugiego. - No i co z tego? - zapytałem. Powoli zaczynał denerwować mnie i Pat, i O'Malley. _ Doskonale wiesz, że w seminarium hołduje się bzdurnemu przeświadczeniu, iż Yandy to wykrywacz talentów. Donahue ma oko na wzgórze Janiculum, a ty wydajesz się jedynym człowiekiem w całym seminarium, który tego nie zauważa! - O'Malley popatrzył na mnie ostro. - A co sądzisz o związku pomiędzy nim a Stanem Kokoleckiem? - zapytał. - Podnoszą się głosy o ich "szczególnej przyjaźni". Zdziwiłbym się, gdyby się nie pieprzyli. Słowo "homoseksualizm" nie było wówczas przez seminarzystów w ogóle wymawiane. Udawaliśmy, że nie istnieje. Nie miało to jednak specjalnego sensu. Wśród kilku setek skazanych wyłącznie na siebie mężczyzn "szczególne przyjaźnie" musiały być problemem, tym bardziej, że i nasi przełożeni zwykli faworyzować przystojnych studentów, takich chociażby jak Pat Donahue. - Nie zajmuj się tym - powiedziałem z nadzieją, że mój głos zabrzmi szczerze. - Jeśli Patrick nigdy nie będzie kimś, nie będzie... - zawahałem się w poszukiwaniu odpowiedniego słowa - tym właśnie. Wiele dziewczyn z West Side mogłoby ci to potwierdzić. Kilka dni później Pat złapał mnie na korytarzu i zaproponował spotkanie w kantorku przy sali gimnastycznej, podczas krótkiego wolnego czasu wieczorem. Chciał omówić plan rozgrywek w koszykówkę, które miały rozpocząć się za sześć tygodni. Jako przełożony grupy dysponował większą liczbą kluczy i mógł przebywać w sali gimnastycznej nawet w tych godzinach, kiedy nikogo do niej nie wpuszczano. Już w chwili, gdy znaleźliśmy się w kantorku, zdałem sobie sprawę, że powróciły dni, kiedy musiałem pomagać mu przebrnąć przez różne najdziwniejsze i najtrudniejsze sytuacje. - Kevin, chyba oszaleję - zaczął bez wstępu roztrzę- sionym głosem. - Potrzebuję pomocy. Już wystaczy to, że go utraciłem. Ale nie zniosę tego, że on jest z kimś innym. Kątem oka dostrzegłem śnieg padający za oknem: pierwsza wielka śnieżyca tego roku. Ponieważ było ciepło, od razu się topił. Kałuże na ziemi zdawały się w tej chwili moim jedynym związkiem z realnym światem. - O czym ty mówisz? - zapytałem, starając się zyskać na czasie. - Ja... och - przerwał na chwilę, zmieszany. - Pod-1 czas wakacji spędziłem z Koko wiele czasu, ale pewnego | dnia, cholera, trochę za dużo wypiłem i... och, byłem chyba ! zbyt nachalny i on już mnie nie lubi... Powiedział, że woli Marty'ego Fitzpatricka. - Dwóch małych, wstrętnych pedałów... - wykrztusiłem. - Koko nie jest pedałem - powiedział Pat żałośnie. - Jest bardzo inteligentny i wrażliwy. Nie przetrwam tu bez jego pomocy. Potrzebuję go! Przez głowę przebiegła mi myśl, aby zainteresować się, czy zamierza zabrać ze sobą Koko również do Rzymu. Powstrzymałem się jednak i zapytałem: - Co ty i Stanley robiliście ze sobą, Pat? Jeśli mam ci w czymkolwiek pomóc, muszę to wiedzieć. - Nic grzesznego - odparł. Był w tej chwili żałosny i mizerny. Zdruzgotany bohater, wsparty o zdezelowane biurko w pokoju o betonowych ścianach, skąd nikt już nigdy nie usunie smrodu męskiego potu. - Naprawdę nic grzesznego. Nic takiego, co się robi z dziewczyną. - Między mężczyznami to znacznie większy grzech - powiedziałem ostro. - Nie, nie, wcale nie. Nic złego nie robiliśmy. Uwierzysz mi, gdy zrozumiesz nasze wzajemne uczucia. Gdyby nie Koko, dawno już bym stąd odszedł. Czuję się tu taki samotny... - zaczął łkać. - Tęsknię za rodzicami i braćmi. Moja złość i gniew zaczęły przeradzać się we współczucie. Może, mimo wszystko, to wina tego seminarium. Każdemu, kto przekroczy progi tego dziwacznego przybytku, pada na głowę. - Co chcesz, żebym zrobił? - zapytałem. __ Porozmawiaj z Koko. Powiedz mu, jak bardzo mi przykro, że go uderzyłem. Powiedz mu, że ma przerwać swoją przyjaźń z Martym. Oszaleję, jeśli jeszcze choć raz zobaczę ich razem. - Weź się w garść, Pat. Wyspowiadaj się, zapomnij o tym. co było. - Nie mogę iść do spowiedzi. Wyrzucą mnie stąd, jeśli się o wszystkim dowiedzą! - Próbował zapanować nad sobą, lecz mimo to jego przystojna twarz wyrażała drążące go desperackie myśli. - Potrzeba ci specjalnego spowiednika. Nasze reguły zezwalają na to. Wszystko będzie dobrze, jeśli potrafisz zapomnieć o Koko. Pat pokiwał przecząco głową. - Wiem, że muszę z nim skończyć, Kevin. Już przed kilkoma miesiącami chciałem cię prosić o pomoc, ale jakoś tak wyszło... Zrób to dla mnie, porozmawiaj z Koko, a ja potem zrobię, co zechcesz. Opuściliśmy salę gimnastyczną i brodząc przez zimne bajora, udaliśmy się do budynku mieszkalnego. Lekka mgiełka zaczęła przeradzać się w ciężką mgłę. Pat zapytał mnie wesoło o moje wakacje i o nowy dom Cunninghamów. Jeszcze nie minęło pięć minut od jego żałosnych wyznań, a już domagał się ode mnie, abym mówił o Maureen i Ellen. Przez cały następny dzień obserwowałem Marty'ego i Koko. Rzeczywiście, byli dla siebie kimś więcej niż "przyjaciółmi". W końcu powiedziałem ojcu Meisterhors-towi w zaciszu jego udekorowanego świętymi obrazami gabinetu, iż bardzo martwią mnie stosunki, jakie wytworzyły się pomiędzy Martinem Fitzpatrickiem i Stanleyem Kokoleckim. Jezuita prześwidrował mnie spojrzeniem. - Czy jesteś pewien, synu, że wiesz, o czym mówisz? - Tak, ojcze. Dokładnie wiem, o czym mówię. Obydwu nie było na wykładach następnego ranka. Kiedy powróciłem z sal wykładowych do budynku mieszkalnego, nie było tam już ich rzeczy. Gdy razem z Patem szliśmy do stołówki na lunch, zastanawialiśmy się, co takiego się wydarzyło. To jednak najwyraźniej nie zmąciło dobrego humoru Pata. Tydzień później powitał mnie szerokim uśmiechem, gdy razem wchodziliśmy na zajęcia do Vandy'ego. (Zawsze siadało się w ławce obok osoby, na którą natknęło się przy wejściu - jeszcze jeden środek przeciwko "szczególnym przyjaźniom".) - Jak dobrze, że wówczas się zdecydowałem z tobą porozmawiać, Kevin - odezwał się. - Dziś czuję się o sto procent lepiej. Na tym nie wyczerpał się jednak tegoroczny limit pomocy, jakiej musiałem udzielać Patowi. Jakoś tak w połowie kwietnia, gdy wiosna powoli i nieśmiało zdobywała panowanie nad naszym światem, pewnego czwartkowego poranka (w czwartki nie było wykładów, bo tak przyjęto w rzymskim kolegium) spacerowałem samotnie wąską dróżką nad brudnym jeziorem. Takie samotne spacery nie były zbyt życzliwie widziane w seminarium. Zakładano, iż rodzą brudne albo zbyt przenikliwe myśli, które niszczą wysiłki wychowawcze podejmowane przez ojców. Usiadłem na ławeczce przed małym molo i próbowałem w myślach uporządkować cały problem związany z wyjazdem do Rzymu. W pewnej chwili usłyszałem głosy dwóch mężczyzn, którzy nie mogli mnie zauważyć ze względu na rosnące tu krzaki. W tonie ich głosów było coś, co sprawiło, że poczułem się bardzo niepewnie. Jednym z rozmawiających był Tony O'Malley. - Dwa razy w tygodniu? - zapytał go drugi głos. - Dlaczego? - Bo dwa razy w tygodniu spotyka się z dziewczyną w mieście - powiedział O'Malley. - Zabrali mu Koko, to przerzucił się na kobiety. - Czy jesteś pewien? - Właściciel drugiego głosu był najwyraźniej dumny z zaufania, jakim obdarzył go O'Malley, jednak żądał dowodów. - Jerry, fryzjer, powiedział mi, że widział, jak Donahue spotykał się z nią w zajeździe, w którym pracuje. Ona jest uczennicą przedostatniej klasy w szkole średniej w Liber-tyville. Jerry powiedział, że spotykają się tam w każdy wtorek i czwartek o dziesiątej trzydzieści wieczorem i odjeżdżają jej gruchotem. - Ale dlaczego Jerry o tym ci opowiedział? W drugim głosie rozpoznałem wreszcie Teda Froelicha, jednego z najsympatyczniejszych i najrozsądniejszych seminarzystów. - Nie wiem. Ważne są fakty oraz to, iż nie możemy pozwolić, żeby facet taki jak Donahue reprezentował Chicago w Rzymie. Musimy poinformować o wszystkim Maca. Jeśli mi nie wierzysz, obserwuj pokój Donahue dziś w nocy. A w następny wtorek będziesz mógł z czystym sumieniem pójść do Maca. Po chwili rozmówcy oddalili się na tyle, że nie słyszałem już ich głosów. Siedziałem bez ruchu na ławce. Mój mózg i całe nioje ciało zdawały się sparaliżowane. Patrick Donahue nigdy nie powinien był znaleźć się w tym seminarium. Wkrótce pozbędę się go stąd, raz na zawsze. Nie muszę nic robić w tym celu. A walkę o Rzym wygram przez dyskwalifikację przeciwnika. Dziewczyna ostrożnie prowadziła samochód drogą w kierunku terenów seminarium, modląc się, aby pojazdu nie zauważyli policjanci z patrolu. Przy końcu drogi zatrzymała się pod transformatorownią, przechyliła się na prawą stronę i mocno objęła swojego pasażera. Obdarzył ją zdawkowym pocałunkiem w czoło, wyśliznął się z samochodu i powoli, ostrożnie pospieszył w kierunku budynku mieszkalnego seminarium. Powrót do pokoju był najbardziej niebezpiecznym fragmentem tej wyprawy. Niemal na palcach dotarł do frontowych drzwi. Wychodząc stąd, zostawił je otwarte i był pewien, że nikt ich nie zamknął, były używane i zapewne nawet Mac nie wiedział, że istnieje do nich klucz. Znalazłszy się w środku, ruszył korytarzem, oświetlonym jedynie bladą lampą na odległym końcu. Teraz musiał przebiec dwa piętra w górę wąską, ciemną klatką schodową i już będzie u siebie. Dziękował Bogu za pomysł kardynała Mundeleina, aby każdy seminarzysta miał osobny pokój. Nadchodził najbardziej ryzykowny moment wspinaczki po schodach. Na chwilę będzie musiał ukazać się w świetle korytarza pierwszego piętra. Jeśli Mac akurat otworzy drzwi swojego pokoju, zobaczy go... Te kilka sekund było dla niego chwilą ekscytującego napięcia. Uwielbiał to uczucie, ten fragment gry, bardziej nawet niż chwile, gdy pieścił ciało dziewczyny. Mac nie pojawił się. Z mieszaniną ulgi i irracjonalnego zawodu pokonał ostatnie stopnie. Pozostało już tylko kilkanaście kroków korytarzem do azylu własnego pokoju. Przeszedł go dreszcz, niczym w ostatnich sekundach przed zdobyciem kobiety. Otwierając drzwi, myślał o tym, co zrobi z nią następnym razem. Ostatniego lata czytał o kilku ciekawych pozycjach... W połowie drogi do łóżka zamarł z przerażenia. Ktoś siedział przy jego biurku. Jak z katapulty wyskoczyłem z półmroku kaplicy zaraz po wieczornej modlitwie, chcąc wziąć prysznic przed dziewiątą czterdzieści pięć, godziną gaszenia świateł. Mundelein było zapewne jedynym seminarium na świecie, w którym każdy seminarzysta miał łazienkę w swoim pokoju. Kiedy ujrzałem Teda Froelicha, jak idzie korytarzem i puka do drzwi Maca, szybko pobiegłem na drugie piętro, do pokoju Pata. Zapukałem, najpierw cicho, delikatnie, a potem bardzo głośno. Żadnej odpowiedzi. Otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka. Ciemno. Włączyłem na moment światło i szybko je zgasiłem. Łóżko było równo, starannie zasłane. Pat nawet nie próbował stworzyć pozorów, że go używał tej nocy. Jeśli Mac tutaj wejdzie i zastanie puste łóżko, usiądzie i będzie czekał do powrotu Pata. Szybko ściągnąłem sutannę i resztę garderoby, znalazłem pidżamę Pata, wiszącą na drzwiach łazienki, ubrałem się w nią i wśliznąłem się do łóżka. Głowę nakryłem poduszką, gestem sugerującym, że chcę odseparować się od wszelkich dźwięków dochodzących z zewnętrznego świata. Ledwo dosłyszałem, jak otworzyły się drzwi. Nie poruszyłem się. Czy ta poduszka spełni swoje zadanie? Przez jeden straszny moment przygotowywałem się do tego, że będę musiał naśladować głos Pata. Oczy miałem kurczowo zaciśnięte. Usłyszałem ciężki oddech Maca. Krążył po całym pokoju. Ostrożnie otworzywszy jedno oko, ujrzałem wąski strumień światła z małej elektrycznej latarki. Po chwili światło zatrzymało się na łóżku. Powoli poruszając latarką, Mac upewniał się, czy pod kołdrą znajduje się ludzka istota. Jeszcze kilka sekund i światło zgasło. Bezszelestnie Mac wycofał się w kierunku nie domkniętych drzwi, wyszedł na korytarz i zamknął je za sobą. Cicho szczęknęła klamka, gdy odchodząc, puścił ją. Uff... Jeszcze długo leżałem bez ruchu. W końcu wstałem. Starannie zaścieliłem łóżko; na tyle dokładnie, na ile pozwalały na to ciemności - nie odważyłem się zapalić światła. Odwiesiłem na miejsce pidżamę Pata i ubrałem się w własne rzeczy. Usiadłem na twardym krześle przy metalowym biurku. Na półkach nie stało zbyt wiele książek. Mój przyjaciel Pat nie był zawołanym intelektualistą. W miarę jak mijał czas, w pokoju robiło się coraz chłodniej, gdyż na noc w seminarium wyłączano ogrzewanie. Kaloryfery ożyją znowu, gdy o godzinie piątej czterdzieści pięć trzy długie, szarpiące nerwy dzwonki obwieszczą pobudkę. Zastanawiałem się już, czy nie opuścić stanowiska u Pata i nie schronić się w cieple własnego łóżka. Namówiłem dobrą siostrę zawiadującą naszym piętrem, aby wydała mi dwa dodatkowe koce - to tylko niewielkie, "techniczne" naruszenie obowiązujących w seminarium reguł. I wówczas usłyszałem odgłos czyichś kroków w korytarzu. Z pewnością nie należały do Maca. Wstrzymałem oddech, kiedy zbliżyły się do drzwi, za którymi się znajdowałem. Będzie mi bardzo głupio, jeśli ktoś z kadry znajdzie mnie siedzącego o tej porze za biurkiem w pokoju Pata. Drzwi otworzyły się i ktoś, ciężko oddychając, wszedł do środka. W świetle lamp z korytarza zdążyłem zobaczyć jego twarz, zanim zamknął drzwi. A więc tak wygląda mężczyzna po seksualnej zabawie z kobietą... - Jak się bawiłeś, Patrick? - odezwałem się. Pytanie, którego się zupełnie nie spodziewał, zachwiało nim. Jak pijany zatoczył się na biurko. Obie dłonie oparł na jego płaskiej, zimnej powierzchni, głowę zwiesił między ramionami. - Co?... - wykrztusił, z trudem łapiąc oddech. - Jeden z twoich przyjaciół dowiedział się o dziewczynie i nasłał Maca. Mac przyszedł tu, chcąc się upewnić, że ciebie nie ma. Przypadkiem leżałem w twoim łóżku. Cholera, Pat, znowu miałeś szczęście. Nogi ugięły się pod nim, głowę oparł o biurko. - Jak... - Nieważne. - Nie dałem mu dokończyć. - Dowiedziałem się. Nie zacierasz zbyt dobrze za sobą śladów. - Nie powinieneś był tego robić, Kevin - odezwał się chrapliwym tonem. - Nigdy więcej nie ryzykuj dla mnie swego powołania. Nie jestem tego wart. - Może to właśnie część mojego powołania. Wyciągać cię z kłopotów. Otworzyłem drzwi i rozejrzałem się uważnie w lewo i w prawo po korytarzu. Do swojego pokoju miałem zaledwie sześć kroków. Chciałem coś jeszcze powiedzieć Patowi, ale nie potrafiłem znaleźć właściwych słów. Ostrożnie wysunęłem się w półmrok korytarza. Pat nigdy nie wspomniał o tym nocnym spotkaniu. Froelich nie powrócił do seminarium po letnich wakacjach. Myślę, że nie pasował tutaj ze swoim zamiłowaniem do krętactwa i szpiegowania. Ukończył jednak inne seminarium i jest teraz biskupem w stanie Kansas. Trzy tygodnie później moje współzawodnictwo z Patem dobiegło końca. Kiedy wychodziliśmy z kaplicy, zakończywszy cichą modlitwę poobiednią, McNulty skinął na mnie głową, a gdy podszedłem, powiedział oschle: - Chodź do mojego gabinetu. Udałem się za nim do zagraconego, śmierdzącego cygarami pokoju i czekałem około dwudziestu minut; wystarczająco długo, abym poczuł się spięty i niepewny co do jego zamiarów. Mac był wysokim, szczupłym mężczyzną, mniej więcej mojego wzrostu i zaledwie jakieś dwanaście lat starszym ode mnie; według moich obecnych kryteriów był młodym księdzem. Miał rzadkie, jasne włosy i duży nos, który nadawał mu wyglądu wyniosłego orła. (Wciąż jeszcze jest księdzem, umiarkowanie dobrym proboszczem. I wciąż go nie lubię.) - Jesteś bardzo dumnym młodzieńcem, Brennan, bardzo dumnym - powiedział wreszcie, wyciągając w moim kierunku palec wskazujący. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że przegrałem. W tej strasznej chwili bałem się nawet, iż usuną mnie z seminarium; byłby to jedyny, w moim pojęciu, sposób pozwalający im usprawiedliwić to, co zamierzali zrobić. Wiele lat później dowiedziałem się, że Yandy i kilku innych jezuitów miało właśnie taki zamiar, ale Mac ich przed tym powstrzymał. - Sądzę, że muszę jeszcze dużo nad sobą popracować - powiedziałem bez przekonania. - Powinieneś pojechać do Rzymu, powinieneś... Nie możemy jednak posłać tam kogoś tak dumnego jak ty. Pat Donahue nie jest ani tak inteligentny jak ty, ani nie ma takiego wpływu na innych, ale ty jesteś zimny i arogancki. Głupio postępujesz z ludźmi... - Dlaczego mam więc na nich taki wpływ? - wtrąciłem, pragnąc zdobyć choć jeden punkt, zanim zostanę stąd wyrzucony. Mac pochylił się ku mnie w swoim krześle, obserwując mnie wyniośle. - Jeśli masz zamiar ze mną się kłócić, możemy zakończyć rozmowę już w tej chwili - powiedział. - Nie, nie, ojcze - powstrzymałem się. - Oczywiście, nie zamierzam się kłócić. Próbuję tylko zrozumieć. Niespodziewanie złagodniał. - Twój problem polega na tym, że uważasz się za lepszego od innych, a to dlatego, iż twoja rodzina jest bardzo bogata. - Nie wiodło się nam dobrze, gdy mój ojciec walczył przeciwko hitlerowcom - powiedziałem, przekonany, że ten patriotyczny wstęp przysporzy mi plusów. - Niestety, ta lekcja niczego cię nie nauczyła. Będziesz więc miał jeszcze cztery lata nauki w tym seminarium, żeby zrozumieć, iż pieniądze z nikogo nie robią lepszego od innych. - Tak, ojcze - przytaknąłem posłusznie. - Spróbuję. Chciałem wykrzyczeć mu w twarz swoją pogardę, tak głośno, aby słyszało mnie całe seminarium. - Rzym to nie wszystko - kontynuował. - Powinieneś spojrzeć na najbliższe cztery lata jako okres pokuty, czas opamiętania się, czas refleksji nad tym, jak mało znaczącą rzeczą są pieniądze. - Tak, ojcze - powiedziałem. Nie mogłem się jednak powstrzymać, żeby nie dorzucić: - Jednak lubię to seminarium i pobytu tutaj przenigdy nie będę uważał za pokutę. - Jesteś bardzo inteligentnym młodym człowiekiem, Brennan - rzucił Mac z namysłem, niepewnie. - Wcale nie jestem pewien, czy ukrywając swoje rozczarowanie, nie drwisz ze mnie. - Nie, ojcze - rzekłem hardo. - Może to niewiarygodne, ale wcale nie jestem rozczarowany. Pat czekał za drzwiami. Jego twarz, wyrażająca skrajny niepokój, była niemal szara. Potrząsnąłem jego ręką. - Gratuluję - powiedziałem. - Sprzedam ci słownik angielsko-włoski. Przez jego twarz przebiegł grymas bólu, a nie radości. - Nie pojadę tam, Kevin - wyszeptał. - To ciebie powinni tam posłać. Powiem im to. Moja rodzina potrzebuje ode mnie pomocy tutaj, w kraju. Mówił to szczerze, szczere było każde jego słowo. Ale wiedział też, co mu odpowiem. - Nie jesteś tu ani odrobinę bardziej użyteczny dla rodziny niż w Rzymie. A mnie i tak tam nie wyślą, nie mam żadnych szans. Po co więc zostawiać to miejsce komuś innemu? Musisz pojechać, bez dwóch zdań. Mógł nalegać, upierać się. Zapewne w końcu wysłaliby mnie. Wiedział o tym i ja doskonale wiedziałem. Tego dnia, wówczas, w tym seminaryjnym ciemnym korytarzu, nasze ścieżki zaczęły się rozchodzić. R1955 Nie mogłem zapomnieć tych kłujących iskierek, jakie pojawiły się w oczach Pata Donahue. Czy były tam również przedtem, zanim w ogóle zaświtała mu myśl, że pojedzie do Rzymu? Skąd wziął się dziwny strach w spojrzeniu miłego, dojrzałego rzymianina, jakim Pat stał się przez te dwa lata? Dlaczego był taki nerwowy, kiedy rozmawiał ze mną? Nie stracił nic ze swego wdzięku i uroku osobistego, widocznych zwłaszcza wtedy, gdy opowiadał zabawne, ośmieszające Watykan historie. A jednak jego śmiech i radość zdawały się wymuszone. Co się z nim stało w tym Rzymie? Nasz rozklekotany furgon, pożyczony z willi Clearwater Lakę, gdzie wypoczywałem razem z Nickiem McAuliffem, trząsł się głośno podczas całej drogi do "letniego domu" Tanseyów. Z całą mocą nakazałem sobie wyrzucić Pata z myśli w chwili, gdy samochód wjechał na podjazd. Na ławce przed domem siedziały cztery kobiety. W skupieniu czytały książki, sprawiając wrażenie, jakby były mieszkankami dużego i drogiego domu starców. W gruncie rzeczy posiadłość Tanseyów przywodziła na myśl taki przybytek. Moja matka marszczyła czoło nad The Quiet American. Mary Tansey z krzywym uśmiechem na twarzy wpatrywała się w kartki Andersonville. Jej mała, ostra twarz wydawała się jeszcze bardziej ściągnięta niż zwykle. A "zwykle" oznaczało grymas niechęci wobec wszelkich wysiłków, jakie należy wkładać w życie. Maureen, wprost uderzająco śliczna, leniwie przewracała karty The Mań in the Gray Flannel Suit, a Georgina Carrey, ciemnowłosa, dobrze zbudowana kobieta, siedem albo osiem lat starsza od Maureen, nudziła się nad tygodnikiem z Eagle River. Wszystkie ubrane były dość skąpo; wyglądały, jakby miały iść na plażę albo do łóżka. Jeśli chodzi o panią Carrey, to chyba znajdowała szczególne upodobanie w noszeniu strojów tak skąpych, jak to tylko możliwe. Na stojącym przy ławce stoliku walały się pozostałości po śniadaniu: okruchy po grzankach, puste szklanki po soku pomarańczowym i dwie do połowy tylko pełne filiżanki z kawą. Obszerny i doskonale utrzymany trawnik opadał nieskazitelną zielenią do samego brzegu jeziora. Błękitne wody Lakę Minocąua lśniły zwodniczo, nie zdradzając, iż są o wiele zimniejsze niż wody naszego małego jeziorka na drugim końcu stanu. - Za późno, Kevin - zakomunikowała Maureen, całując mnie na powitanie z takim zapałem, że zrobiło mi się nieznośnie gorąco. - Golfiarze wyszli już na pole. Miała fryzurkę a la Audrey Hepburn z Rzymskich wakacji. Matka powitała mnie bardziej macierzyńskim pocałunkiem. Mary Tansey ledwie zauważyła moje przybycie, a Georgina Carrey obdarzyła uważnym, taksującym spojrzeniem, po czym powróciła do swojego tygodnika. Przedstawiłem im Nicka. Nick przyjął zaoferowaną mu kawę. Ja zdecydowałem się na herbatę. Golfiarze - Arnold Tansey, Pułkownik, Pat Donahue, chłopak Maureen (niejaki Burkę Haggarty z Bostonu) oraz John Carrey - rzeczywiście zaczęli bardzo wcześnie. Byłem pewien, że zarządził tak Arnold, twardy jak skała były footballowy gwiazdor z Notre Damę i jeden ze stu pięćdziesięciu czterech tegorocznych amerykańskich milionerów. Nie pomyliłem się. To Tanseyowie byli odpowiedzialni za tę pielgrzymkę do północnego Wisconsin. Spotkali Pata w czasie podróży do Rzymu i, naturalnie, z miejsca ich oczarował. Zapłacili mu koszty podróży samolotem tylko po to, aby gościł u nich przez dwa tygodnie pod koniec lipca. Przybył więc, niczym zwycięski bohater, przywożąc z sobą powiew doskonałej rzymskiej ogłady. Ponieważ mój ojciec był prawnikiem Tanseyów, zaprosili go również razem z matką, podobnie zresztą Maureen oraz pana Burke'a; tego ostatniego ze względu na jego bliżej mi nie znane koneksje polityczne. John i Georgina Carreyowie przebywali tu już od paru tygodni z kilkuletnim synem. Nie dowiedziałem się, jakiego rodzaju związek jest pomiędzy Carreyami a Tanseyami. Zorientowałem się jedynie, że obie rodziny pochodzą z tej samej bogatej parafii z South Side w Chicago. - Jaki film oglądałeś wczoraj wieczorem? - zapytała mnie matka, z niesmakiem zatrzaskując powieść Grahama Greene'a. - Wczoraj wieczorem On the Waterfront, przedwczoraj Rzymskie wakacje, a dzień wcześniej High Noon. - A co sądzisz o Audrey Hepburn? - wtrąciła się Maureen. - Ta fryzura lepiej wygląda na tobie niż na niej - odparłem. - Hmm... - westchnęła. - I co będziesz tutaj robił? Jedynie grał w golfa i oglądał filmy? - Przynajmniej nadrobię zaległości i obejrzę to, co straciłem w seminarium. - Dlaczego zamknęli was tam na całą połowę lata? - zapytała Maureen, tupiąc w podłogę z dezaprobatą. - Ponieważ władze kościelne chronią seminarzystów przed niebezpieczeństwami czyhającymi na tym świecie, Maureen - odparła moja matka, która absolutnie nie zgadzała się z dyscypliną, jakiej byłem poddawany. - Według nich takim niebezpieczeństwem są kobiety jak ty, moja droga, w kostiumach kąpielowych nie lepszych od bielizny. Przecież nie wypada, aby księża znali się na tych sprawach, prawda? - Nie jest to rzecz, o której powinni rozmyślać księża - odezwała się Georgina Carrey nabożnym tonem. - Wystarczy im taki problem jak pijaństwo... Za dużo piją. Odniosłem wrażenie, że wtrąciła się, ponieważ koniecznie chciała coś powiedzieć, a nie dlatego, że wierzyła w to, co mówi. Nadal natomiast milczała Mary Tansey, skupiona nad Andersonville. _ \V oczekiwaniu na tych zapalonych golfiarzy popływajmy trochę - powiedziała Maureen. - Woda w jeziorze jest wystarczająco zimna, aby oczyścić nas z wszelkich pokus. Chodź, Nick. Powiedziałem, że wątpię, czy zwykła woda jest w stanie tego dokonać, ale po kilkunastu sekundach pływania musiałem przyznać Maureen rację. Nawet ona, w dwuczęściowym, seksownym kostiumie kąpielowym, nie stanowiła pokusy w wodzie o temperaturze około szesnastu stopni Celsjusza. Po krótkiej kąpieli wybiegliśmy na nowiutkie drewniane molo. Tam położyliśmy się i wygrzewaliśmy w promieniach słońca, wdychając wspaniały, ostry zapach okolicznych młodych sosen. - Cholera, jak ci nieprzyzwoicie bogaci kapitaliści sobie żyją, kosztem nas, proletariuszy - odezwał się w końcu Nick. - Do diabła, idę o zakład, że na noc włączają ogrzewanie. Maureen z uśmiechem pokiwała głową. - Georgina, oprócz tego, że jest nieprzyzwoicie bogata, jest na dodatek bardzo męcząca - stwierdziła. - Mary jest nudna, Arnold tępy. John jest tak cichy, jakby go w ogóle nie było. Dzięki Bogu przynajmniej za twojego ojca i matkę, Kevin. - Ułożyła się wygodniej na ręczniku. - A co myślisz o Burke'u? - Całkiem miły facet jak na Irlandczyka z Bostonu - skłamałem. Burkę Haggarty był przystojnym, ale pustym bufonem i nawet fakt, że nie wymawiał "r", nie mógł pasować go na inteligenta. Maureen gwałtownie usiadła i pochyliła się ku mnie. - W zeszłym miesiącu zabrał mnie do posiadłości Ken-nedych - powiedziała. - Grałam z nimi wszystkimi w football. To zabawni i mili ludzie. Kiedy Jack zostanie prezydentem w 1960, Burkę odziedziczy jego fotel w senacie. Wszystko już postanowione. - Jej nagie ramiona falowały, gdy mówiła z nie ukrywanym entuzjazmem. - Wątpię, czy katolik może zostać prezydentem - stwierdził Nick z powątpiewaniem. - Jack Kennedy może - stwierdziła Maureen z prze- konaniem w głosie. - Hej, patrzcie, kto nadchodzi. Jeśli nie przestanie flirtować z Burke'em, wydrapię jej oczy - warknęła, patrząc w kierunku Georginy Carrey zbliżającej się w naszym kierunku. Przy Georginie, ubranej w obcisły kostium kąpielowy, odsłaniający całe plecy, Maureen wyglądała jak uosobienie cnoty. - Mogę się do was przyłączyć? - zapytała Georgina ochrypłym głosem. - Dlaczego nie? - odparła Maureen bez śladu entuzjazmu w głosie. Po chwili zwróciła się do mnie: - Hej, co sądzisz o naszym rzymianinie? Czy nabrał tam klasy, czy też ją stracił? - Cały czas jestem pod wrażeniem - odparłem zgodnie z prawdą. - Sądzę, że wyniesie z Rzymu wszystko to, co najwartościowsze. Pewnie kiedyś będzie biskupem. - Wyglądamy przy nim jak chłopi małorolni - powiedział Nick z odrobiną goryczy. Na jego okrągłej, piegowatej twarzy wyraźnie malowała się zazdrość. - Nie jestem pewien, czy mam ochotę na sielankowe wakacje z dystyngowanymi osobami. Maureen uniosła brwi. - Czyżby tłuszcza miała coś przeciwko naszemu bohaterowi? Hej, Kevin, powinieneś coś z tym zrobić. - Zazdrość wobec osoby duchownej to straszna i bezsensowna rzecz - powiedziałem, próbując rozsmarować sobie na plecach trochę olejku do opalania. - Wszyscy lubimy Pata, a odległość od Clearwater Lakę do Via Yeneto nie ma na to żadnego wpływu. Ale Maureen nie ustępowała. - Zdaje się, że Pat prowadzi w Rzymie zupełnie inne życie niż wy w swoim seminarium. Ma o wiele więcej swobody. - Nie wstaje o piątej dwadzieścia pięć - Nick wpatrywał się pustym wzrokiem w jezioro, a w jego głosie czuć było napięcie. - Nie musi modlić się przez półtorej godziny, zanim zezwolą mu pomaszerować pół mili na śniadanie. Nie ma wyznaczonych trzech krótkich przerw na zapalenie papierosa w ciągu dnia. Nie mieszka w warunkach podob- nych do tych, jakie panują na łodziach podwodnych. Nie pj sję przez większość dnia w cztery puste ściany. I nikt mu nie zabrania przebywać między ludźmi dłużej niż kilka tygodni w roku. My jesteśmy więźniami, podczas gdy on uczy się, i cokolwiek by powiedzieć, smakuje życia w Rzymie. _ Nie jest aż tak źle - mruknąłem. Bezmyślnie wpatrywałem się w sosny rosnące po drugiej stronie jeziora. Georgina Carrey wcale nie zamierzała wskoczyć do jeziora, jej doskonały strój był na pokaz, a nie do kąpieli. - Pat jest Patem i nie powiedziałem, że go nie lubię - stwierdził Nick. - Nie można się na niego złościć, cholera, niech nawet zostanie papieżem. Mówię to wszystko dlatego, że przetrwałem cholerne pięć lat w bezsensownym, głupim systemie i zazdroszczę człowiekowi, który tego uniknął. - A więc przyznajesz, że nienawidzisz tego swojego seminarium! -wykrzyknęła Maureen triumfalnym głosem. Aż wstała z podniecenia. - Dlatego my, seminarzyści, jesteśmy sobie tak bliscy - odezwałem się spokojnym głosem, widząc, że za chwilę mogą paść niebezpieczne stwierdzenia. - Stanowimy jedność wobec wspólnego przeciwnika, czyli władców wielkiego muzeum rozciągającego się na setkach akrów w północnym Illinois. Władcy ci próbują produkować księży w taki sam sposób, w jaki pierwsza lepsza fabryka produkuje salami. - I udaje im się to - stwierdził Nick gorzko. - Tylko po to, żebyśmy nie poznali, czym naprawdę jest życie, każą nam w tym bezdusznym miejscu spędzać większość lata. - Pat Donahue był dla nas bardzo miły, kiedy wraz z Tanseyami zwiedzaliśmy Rzym - odezwała się Georgina nijakim tonem. - Nawet zaprowadził nas do katakumb pod kaplicą świętego Piotra. - Och, to z pewnością bardzo podniecające miejsce - powiedziała Maureen ze złośliwym błyskiem w oczach. - Chyba już pora na lunch - przerwałem w porę i zaczęliśmy się podnosić. Kiedy wróciliśmy, rzeczywiście wszyscy już jedli, chociaż w bardzo posępnym nastroju. Arnold Tansey, potężny mężczyzna o ramionach szerokich niczym słupy wysokiego napięcia, łysej czaszce okolonej koronką czarnych włosów i szczęce wielkiej jak młot parowy, był najwyraźniej nie w humorze. Przeciwników takich jak on Pułkownik bez większego problemu ogrywał na polu golfowym. Tansey zrobił pieniądze w przemyśle budowlanym; kapitał początkowy dał mu spadek po ojcu. Był dość tępym facetem, o wielkiej byczej głowie; miał jednak siłę czołgu. W wieku czterdziestu pięciu lat został milionerem. Nie miał dzieci, posiadał natomiast żonę, która go ignorowała, oraz głębokie przekonanie, że pozjadał wszystkie rozumy. A jednak, w swojej tępej prostocie, był dość atrakcyjnym człowiekiem, szczególnie na tle uprzejmego, cichego Johna Carreya, który na dodatek nosił zupełnie nie pasujące do niego okulary. Kobiety na zmianę dopilnowywały przyrządzania lunchu. Z tej umowy wyłamywała się jedynie Maureen, która nie uznawała zwyczaju formalnych i niemalże oficjalnych lunchów w domu Tansey ów. - Dowiedziałem się, że kiedy mnie nie było, Chicago otrzymało nowego burmistrza - odezwał się Pat, próbując przerwać niezręczną ciszę, która panowała przy stole już od dłuższego czasu. - Dick Daley nie przetrwa dłużej niż jedną kadencję - stwierdził Arnold Tansey, chcąc podtrzymać rozmowę. - Martin Kenelly był doskonałym burmistrzem i uczciwym biznesmenem. Dick Daley jest marionetką związków zawodowych. Jemu i Billowi Lee wydaje się, że potrafią rządzić miastem. Jeśli AFL i CIO połączą się tej zimy, Chicago stanie się pierwszym miastem rządzonym przez robotników. Dick Daley i George Meany planują walkę o Biały Dom. Poprowadzą kampanię prezydencką Waltera Reuthera, zobaczycie. A przecież pierwszym zadaniem biznesmenów jest w tej chwili zastopowanie ekspansji związków. Oni jednak chcą wykorzystać atak serca prezydenta i nie wątpią w swoje zwycięstwo. Cóż, w tej sytuacji musimy zjednoczyć się pod skrzydłami senatora Goldwatera. - Zawsze myślałem, że senator Daley jest socjalistą - powiedział mój ojciec. - Podobnie jak niegdyś jego ojciec, Wielki Mikę. _ Zobaczycie - Arnold zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Ten cały socjalizm zrówna cały kraj z ziemią- Musimy przypomnieć sobie stare czasy i najważniejsze zasady skutecznego działania w interesach, żeby się nie dać. _ Jak rok 1933 - powiedział Pat. Moja matka i Maureen w tej samej chwili zakrztusiły się sałatką z tuńczyka, serwowaną na nieskazitelnej porcelanie przez dwóch służących. - Powiedz nam coś o senatorze Kennedym - zwróciła się Maureen do towarzyszącego jej młodego człowieka. Burkę Haggarty pił właśnie drugie piwo. Ziewnął szeroko. W jego bladoniebieskich oczach widniało wyraźne znudzenie, a ostry orli nos zmarszczył się lekceważąco. - Jack jest doskonałym politykiem - wycedził. - Bardzo dobrze sobie radzi. Chociaż, szczerze mówiąc, Bobby, z którym chodziłem do Harwardu, jest o wiele lepszy od Jacka. Ma nadzwyczajny zmysł polityczny. Razem zrewolucjonizujemy amerykańską politykę. Haggarty miał jakieś dziesięć do piętnastu funtów nadwagi, jego wzrok przywodził na myśl nałogowego alkoholika, a włosy, siwiejące na skroniach, mimo oczywistych wysiłków z jego strony, bezustannie sprawiały wrażenie niechlujnie potarganych. Och, dobry Boże, Maureen, niech to nie będzie on, nie on, nawet gdyby miał zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. - Katolik nigdy nie będzie prezydentem - powiedział Arnold Tansey. - Do diabła, dlaczego nie? - wykrzyknąłem gorąco. Wpatrywałem się w powabne ciało Georginy Carrey wystarczająco długo, aby moja krew zawrzała. - Nie wiem, czy już teraz, ale z całą pewnością przed końcem lat sześćdziesiątych prezydentem będzie katolik. - Obyś miał rację, młody człowieku - powiedział Tansey chłodno. - Widzę, że w twoich żyłach płynie krew równie gorąca jak u twojego ojca. - O nie, to raczej temperament matki, a poglądy ojca - stwierdził Pat. Kiedy przebrzmiał śmiech, swoje trzy grosze do rozmowy postanowiła wtrącić Georgina Carrey. - Czy mógłbyś podać mi szynkę, Arnoldzie? - zapytała takim tonem, jakby to było zaproszenie na randkę. Po lunchu Pat odwiózł nas odkrytym wozem terenowym z powrotem do willi. Zamierzaliśmy pograć w tenisa, a potem przygotować się do wieczornej imprezy - dzikiej satyrycznej rewii opartej na Showboat, na którą zaproszono rodziny wszystkich seminarzystów przebywających w okolicy; rzecz, o której lepiej, żeby w Mundelein się nie dowiedziano. - Opowiedz nam wreszcie o Rzymie - odezwał się Nick do Pata, gdy wąską, zakurzoną drogą, wijącą się przez sosnowy las, jechaliśmy w kierunku autostrady stanowej. - Miałem wielkie szczęście - zaczął Pat. - Moi nauczyciele to najwspanialsze umysły w Kościele, moi koledzy zjechali do Rzymu z całego świata; studiujemy w sercu chrześcijaństwa i znajdujemy się w Rzymie w czasie największego, najważniejszego pontyfikatu ostatnich kilku stuleci. Pius jest z pewnością świętym. - I nie szkodzi mu to, że współpracował z Hitlerem i Mussolinim? - zapytałem głosem niewiniątka. - Och, przestań, Kevin - westchnął Pat. Akurat wjeżdżaliśmy na autostradę. - To nieuczciwe. Jego młodzieńczy czar podlegał teraz świadomej i pełnej dyscypliny kontroli. Szybkie, celne wypowiedzi układały się w rozwinięte, logiczne zdania. Ciepły uśmiech pojawiał się na ustach Pata zawsze w odpowiednim momencie. Tylko te jego oczy... wciąż jakby się czegoś bał. Dziwne... przez wiele lat z trudem to do mnie docierało, teraz jego strach widziałem bardzo wyraźnie. - Zazdroszczę ci wolności - powiedział Nick. Aż zatrząsł się ze złości na system seminaryjny, którego wszyscy z głębi serca nienawidziliśmy. - Żyjesz w jednym z najsłynniejszych miast na świecie, a my w Lakę County. Lato spędzasz, wędrując po Europie, a my zjeżdżamy się, ku chwale boskiej, nad Clearwater Lakę. Pat roześmiał się beztrosko. _ Wcale nie ma pomiędzy nami tak wielkiej różnicy, naprawdę, Nick. A poza tym, czy pomyślałeś o tych wszystkich pokusach, które wiążą się z przebywaniem w Rzymie? _ W Mundelein też bywają pokusy. _ Skoro o tym mowa - powiedział Pat - ta Carrey ma niezgorsze ciało, co? Chyba wiele głów tu się za nią ogląda. _ Nie wiem - odparł Nick. - Raczej wolę patrzeć na twoją przyjaciółkę, Maureen. _ I nie jesteś w tym odosobniony. Chociaż, prawdę mówiąc, chciałbym, żeby w tym tłumie nie było tego snoba z Bostonu. - Cholera, chłopaki, zawsze otaczają nas piękne dziewczyny - westchnął Nick. - Kevin, powiedz, co się stało z tą małą blondynką, którą uczyłeś jeździć na nartach wodnych? Pamiętasz ją? - Dość mgliście - odparłem. - Ukończyła college świętej Anny w czerwcu - powiedział Pat szybko. - Pracuje na oddziale psychiatrycznym szpitala Loretto. - Dałeś sobie z nią spokój, co? - zapytałem. - Tak, dałem sobie z nią spokój. Zdaje się, że spotyka się z Timem Curranem, wiesz... - Ostatni z bandy Czarnego Wędrowca - zauważyłem. - Przestał nawet pić. Sprzedaje buty w Marshall Field i chodzi do szkoły wieczorowej. Chce być prawnikiem. - Czy to wszystko robi dla Ellen? - Chyba nie. Myślę, że ona go bardzo pilnuje i jest swego rodzaju surowym nadzorcą tej "przemiany". Chociaż, może i Tim na poważnie chce się zmienić? Już nie jest tym samym starym komediantem. Pomyślałem, że jeśli ktokolwiek mógłby podtrzymać w Timie Curranie ochotę do żartów, to osobą tą jest jedynie Ellen Foley. Po gorącym dniu, wieczorem, odbyło się "lodowe party" na drewnianej ławeczce przed głównym wejściem do willi. Ponad Clearwater Lakę świecił pełny sierpniowy księżyc. - Czy będziesz miał kłopoty, jeśli zobaczą, że razem rozmawiamy? - zapytała Maureen, odstawiając pustą czarkę po lodach czekoladowych. - Przypadną mi w udziale jedynie wyrazy uznania za J dobry gust, Maureen. Co sądzisz o naszej willi? To kardynał Mundelein kazał ją dla nas zbudować, jak zresztą i wszyst- f ko inne wokół tego jeziora; drewniane domki, które mają skrywać przyszłych księży podczas tych długich, grzesznych letnich miesięcy. - Jakaż gorycz przez ciebie przemawia - westchnęła. Jej serdeczny uśmiech i wesołe oczy sprawiły, że poczułem wewnątrz przyjemne ciepło. - Uważam, że jest to bardzo miłe miejsce i w rzeczywistości podoba się również tobie. J Możesz tu czytać i wypoczywać, a od czasu do czasu pogapić się trochę na figurkę Georginy Carrey. Czego jeszcze przyszły ksiądz może chcieć od życia? - O wiele więcej, zapewniam cię. Ubrana była w białą sukienkę z krótkimi rękawami, jednak ramiona otuliła lekkim swetrem, mającym chronić ją przed chłodnym północnym wiatrem. - Jesteś romantykiem, Kevin, a nawet gorzej, bo ab| solutnie niewinnym marzycielem - odrzekła. Skrzyżował ramiona na piersiach, jakby wpływ niewinnego romantyz-j mu mógł być bardziej niebezpieczny od chłodu nocnegc powietrza. - Mam nadzieję, że twój Kościół cię z tego niej wyleczy. - Zapewne wyleczy - odparłem ponuro. - Czy przegrałeś z nim dziś po południu? - zapytała| pochylając w bok głowę. - Dołożyłem mu sześć do dwóch i sześć do zera - po-l wiedziałem z przygnębieniem. - Ale to była głupia za-1 bawa. Pat doskonale opanował sztukę wdzięcznego przegrywania. - A ty ciągle nie potrafisz udawać radosnego zwycięzcy, ____ Nadejdzie taki dzień - stwierdziłem i roześmiałem się razem z nią. pojawił się Pułkownik, niosąc znów lody czekoladowe. _ Jerome Kern udusi was za to, co zrobiliście z jego Showboat - powiedział. Tej nocy, trzęsąc się z zimna mimo kilku warstw okrywających mnie kocy, modliłem się za Czarnego Wędrowca i jego damę. A potem, gdy skończyłem, odmówiłem jeszcze modlitwę za to, aby Bóg usunął ten dziwny strach z pięknych oczu Pata Donahue. Dwa dni później Maureen i Pat wypłynęli kajakiem na jezioro Minocąua. Temperatura znacznie przekroczyła trzydzieści stopni Celsjusza, a niebo bylo bezchmurne. Przepłynęli jezioro wszerz i wylądowali po drugiej stronie, na malej plaży w ustronnej zatoczce. - Dziewiczy las! - wykrzyknęła Maureen i w radosnym geście rozłożyła szeroko ręce. - Nie całkiem - poprawił ją Pat. - Nie ma najpiękniejszych sosen, które wycięto na początku wieku. - Ale jest tu i tak o wiele przyjemniej niż po drugiej stronie. - Maureen ściągnęła koszulkę, którą miała założoną na kostium kąpielowy. Po chwili zanurzyła się w chłodnej wodzie. -- Powałęsam się trochę po lesie - powiedział Pat. Był już o wiele spokojniejszy niż podczas pierwszych dwóch dni po swoim przyjeździe. Swoboda w zachowaniu Maureen dobrze na niego wpływała. Znalazł wąską ścieżkę i zagłębił się w las. Po około dziesięciu minutach znalazł starą, piękną sosnę, tak szeroką, że był w stanie objąć ramionami jedynie trzecią część jej obwodu. Aż dziwne, że pozostała tutaj tak długo nie zauważona. Przecież od szerokiego traktu, używanego dawniej przez drwali, dzieliło ją zaledwie kilkanaście jardów. W pewnej chwili Pat uslyszal jakieś głosy i ukrył się za drzewem, nie chcąc zostać przez nikogo spostrzeżonym. Ukryty za sosną zorientował się, że glosy należą do Arnolda Tanseya i Georginy Carrey. Już miał opuścić swoją kryjówkę i powiedzieć coś wesołego, ale zawahał się. Niech sobie idą. Przed nimi daleka droga do domu. Podczas gdy Pat zastanawiał się, co powinien zrobić, Tansey wziął dziewczynę w ramiona i pocałował ją. Zdawała się opierać, ale nie miała szansy, aby wyrwać się z jego stalowego uścisku. Pat z satysfakcją przyglądał się temu niby-gwałtowi. Pamiętał aż za dobrze, że Georgina niby to podrywała go w Rzymie, a przecież w gruncie rzeczy sobie z niego drwiła. Wkrótce protesty Georginy przerodziły się w aktywne uczestnictwo w zabawie. Pat przypatrywał się baraszkującej parze do samego końca. Dopiero wtedy, z nagłym poczuciem winy wycofał się i szybko ruszył w kierunku jeziora. Znalazł Maureen na plaży, opalającą się, ale pogrążoną w drzemce. To już tyle czasu minęło od dni, kiedy się ze sobą zabawiali. Jak niewinne były to igraszki w porównaniu z żądzami, które atakują go teraz. W drodze powrotnej, kiedy oboje intensywnie machali wiosłami, Pat nie mógł wyrzucić z pamięci widoku ciała Georginy, obejmowanego przez Tanseya. Następnego dnia Pułkownik i Pat nie dali nawet najmniejszej szansy parze Tansey-Burke w golfa. Gospodarz nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy i przez kilka godzin chodził nadąsany po domu. Widząc to, Pat, zamiast znosić ciężką atmosferę milczącego koktajlu, wyniósł leżak na trawnik i postanowił udzielić "wypoczynku oczom". Było ciepłe, lecz parne popołudnie. Zasnąwszy śnił o tym, że został sam na sam z Maureen na bezludnej wyspie. Okazało się jednak, że wyspa leży za kolem podbiegunowym. Obudził się nagle, drżąc z zimna. Pogoda gwałtownie się zmieniła. Słyszał dobiegające z oddali grzmoty; niebo przecinały błyskawice. Deszcz padał już na taflę jeziora. Pat wstał i podniósł z trawnika sweter. Akurat, kiedy odwracał się w kierunku domu, dostrzegł na jeziorze samotny kajak. Siedzieli w nim kilkuletnia dziewczynka i chłopiec. Ich słowy stanowiły małe punkciki na groźnym teraz jeziorze. Pat przypatrywał się temu z uczuciem, że ogląda jakiś horror w kinie. W pewnej chwili kajak zaczai kręcić się dookoła własnej osi, a wysiłki dzieci, aby nad nim zapanować, nie dawały rezultatów. Znajdowali się ponad pięćdziesiąt jardów od brzegu. Zapewne bali się porzucić kajak i popłynąć wpław. A może nie potrafili pływać? Pat stał jak wryty. Nagle zobaczył, że ktoś rzuca się w fale i płynie ku dzieciom. Nie był w stanie tej osoby rozpoznać. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to Maureen. Teraz, jakby ktoś go popchnął, popędził do domu. Akurat w drzwiach ukazał się Kevin, z gazetą, którą miał zamiar czytać na ławeczce. - Maureen ratuje jakieś dzieciaki na jeziorze! - krzyknął Pat. - Szybko, zaalarmuj kogoś. Nie czekając na odpowiedź, Pat ruszył pędem do jeziora. Gdy znalazł się na plaży, padały już ciężkie, gęste krople deszczu. Mała dziewczynka była już bezpieczna na śliskim molo i łkała histerycznie. Burza zalewała wszystko kurtyną wody, a ciężkie fale z wściekłością waliły o pomost. Na chwilę jednak kurtyna uniosła się. Pat ujrzał przewrócony kajak podskakujący na falach. Na powierzchni wody widoczna była czyjaś głowa. Krótkie, czarne włosy. Głowa zniknęła. To Maureen zanurkowała po raz kolejny w poszukiwaniu chłopca. Pat ściągnął z nóg buty i już miał ruszyć w kipiel, gdy Maureen wynurzyła się. Trzymając chłopca, powoli płynęła w kierunku brzegu. Pat rzucił się jednak w fale i ruszył jej na spotkanie. Dotarłszy do niej, przejął od niej chłopca. Maureen z trudem łapała oddech, a dziecko sprawiało wrażenie, że w ogóle nie oddycha. Gdy tylko Pat ułożył je na deskach, nagle zjawił się Pułkownik i rozpoczął sztuczne oddychanie. Pani Brennan otuliła ramionami łkającą dziewczynkę. Wkrótce na molo znaleźli się i Tanseyowie, próbujący przekrzyczeć wiatr ' grzmoty. Po chwili chłopiec mógł już oddychać - krztusił się, charczał, jęczał, pluł wodą, ale oddychał, żył. Maureen nie było na molo. Gdzie się podziała? Po krótkich poszukiwaniach Pat znalazlją i Kevina w hangarze. Siedziała na podlodze, z głową opartą o twardą ławkę, i łkała. - Z nim wszystko w porządku - mówił Kevin, otaczając dziewczynę ramieniem. - Wszystko w porządku. Chyba nie sądzisz, że ten mały śmiał się oprzeć zabiegom Pułkownika? Przez szloch Maureen rozległ się śmiech. - W porządku, Maureen, w porządku - mówił Kevin. - Ocaliłaś ich oboje. Stopniowo szloch ucichł i Maureen uspokoiła się w ramionach Kevina. Pat zostawił ich, czując się jak intruz, który przypadkiem wszedł do małżeńskiej sypialni. Wędrując później bez celu po wzgórzach, obserwując tęczę, która pozostała jedynym wspomnieniem po szalejącej burzy, bezsilnie zaciskał pięści. Wściekła furia ogarniała go coraz bardziej. Nienawiść, pożądanie, wrażenie ogromnej samotności - to uczucia, które walczyły w jego duszy o pierwszeństwo. Kevin, Maureen, Ellen, ludzie, którzy mieli dla niego największe znaczenie, zdawali się zupełnie go lekceważyć. Następnego ranka symulował ból żołądka, chcąc uniknąć gry w golfa. Demon drążący jego umyśl stawal się coraz gwałtowniejszy. Wkrótce usłyszał, jak samochody jeden po drugim opuszczają podjazd. Służba miała wolne tego dnia. W domu pozostał tylko on i Georgina, która do tej pory nie opuściła swojej sypialni; nie pojawiła się nawet na śniadaniu. Wmówił sobie, że musi pójść nad jezior o i trochę popływać. Założył spodenki kąpielowe i wyszedł z pokoju jakby w transie. Śmiało postąpił pierwsze dwa kroki w kierunku klatki schodowej i plaży. Nagłe jednak przystanął, zawrócił i ruszył w kierunku jej pokoju. Skronie mu pulsowały. Gwałtownie pchnął drzwi. Pokój był duży, jasny, tonął w promieniach słonecznych przebijających przez cienkie firanki. Leżała na łóżku w luźnej, białej sukience. - Wyjdź stąd - powiedziała. Zamknął drzwi na klucz. - Prosisz się o to od dnia, kiedy spotkaliśmy się w Rzymie. - Powiem mojemu mężowi - rzuciła bez przekonania. ._ Nie sądzę. - Jego podniecenie stało się aż nadto widoczne, gdy ściągał kąpielówki. - Widziałem cię z Tan-seyem. Chyba nie chcesz, żeby John dowiedział się, że dajesz wszystkim dookoła. - Skurwysyn - warknęła ze złością. Wziął ją dziko i brutalnie. Tak jak się spodziewał, bardzo jej się to podobało. Powróciwszy do swojego pokoju, żałośnie łkał w bezsilnym żalu wobec tego, co zrobił, w nienawiści do samego siebie. Uspokoiwszy się trochę, zaczął powtarzać akt skruchy. Kilka dni później Pat znajdował się w drodze powrotnej do Rzymu. Tanseyowie i Carreyowie zamknęli letni dom i powrócili do św. Praksedy. Moi rodzice pojechali nad swoje jezioro, gdzie temperatura była co najmniej o kilka stopni wyższa. Maureen wróciła do Chicago. Burkę Hag-garty, niemal śmiertelnie znudzony, uratował swoje życie, odlatując do domu, do Bostonu. Kiedy Pat wyjeżdżał, razem ruszyliśmy drogą w kierunku stacji kolejowej i wioski Clearwater Lakę. Znajdował się tam, w sklepie, telefon, z którego czasami dzwoniliśmy do naszych rodzin w Chicago. Tylko w nagłych wypadkach wolno nam było telefonować z willi. Po jednej stronie drogi trenowała drużyna baseballowa, a po drugiej znajdowały się pola golfowe, całkowicie zatłoczone. Na niebie kłębiły się wielkie chmury w kolorze lodów waniliowych. Natarczywy gwizd lokomotywy kazał nam przyśpieszyć. Szliśmy w zupełnym milczeniu. - Cholera, Kevin, w tym Rzymie brakuje jednego... - Pat przerwał wreszcie krępującą ciszę. Ręce trzymał w kieszeniach nieskazitelnie białych spodni. - Rzym jest wspaniały, ale tęsknię za kumplami z Mundelein. I za tobą, oczywiście. Ty też powinieneś tam być. To niesprawiedliwe, że zaczęli wysyłać do Rzymu po dwóch akurat rok po nas. - Zdaje się, że chcą uniknąć podobnego współzawodnictwa jak między nami - powiedziałem, nie chcąc kontynuować tego tematu. - Jeśli o mnie chodzi, to nie było to żadne współzawodnictwo. - Jego szczera twarz ożywiła się. - To oni tego chcieli, nie my. - Tak. Wkrótce ujrzeliśmy pociąg. Niespodziewanie nie miał żadnego opóźnienia. Pat wzruszył ramionami, westchnął głęboko i wyciągnął do mnie rękę. - A jednak wciąż za tobą tęsknię, Kevin. Na szczęście to jeszcze tylko dwa lata. Mam nadzieję, że wyślą cię do Rzymu na studia podyplomowe. Potrząsnąłem jego dłonią, starając się włożyć w ten gest przynajmniej tyle ciepła co on. - Nie sądzę. W gruncie rzeczy mam już dość nauki - odparłem. Zawahał się, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. Małe iskierki strachu znów pojawiły się w jego oczach. Milczał, ale jeszcze raz uścisnął moją rękę. Pociąg stanął. Pat szybko pobiegł w kierunku wagonu i wspiął się na schodki. Wręczyłem mu jego elegancką, czerwoną torbę podróżną. - Przekaż ode mnie ukłony dla całej twojej rodziny - powiedziałem. - Och... tak, z pewnością. Spędzę jeszcze z nimi ze dwa, trzy dni, zanim odlecę do Rzymu. Tydzień z Tanseyami i dwa dni z rodzicami. Nieźle. I ja jako jedyny seminarzysta, który się z nim tutaj żegna. Znalazł miejsce przy oknie po mojej stronie i machał mi długo, wychylony na zewnątrz, podczas gdy żółto-zielony pociąg coraz bardziej się oddalał. Patrzyłem za nim, dopóki ostatni wagon nie stał się małym, czarnym punkcikiem na horyzoncie. Sezon w willi nieubłaganie dobiegał końca, który miał nastąpić piętnastego sierpnia. Z niepokojem myślałem o konieczności powrotu do seminarium. Pocieszała mnie myśl, że jeszcze tylko dwa lata i walka z systemem zostanie zakończona. Za dwa lata rozpocznę życie księdza i będę robił to, czego pragnąłem od dnia, gdy zacząłem - jako mały chłopiec - obserwować księży w mojej parafii. Ósmego sierpnia, na tydzień przed zakończeniem sezonu, ojciec Desmon, stary, schorowany jezuita, który sprawował opiekę nad willą, wywołał mnie z codziennej mszy. Powiedział, że telefonuje do mnie matka. Jego zatroskana twarz zdradzała więcej, niż chciałby powiedzieć, okulary o malutkich szkiełkach zsunęły mu się na czubek nosa. Byłem przerażony. Zbyt wielu spośród moich kolegów dowiedziało się o śmierci kogoś bliskiego w ten właśnie sposób. Czy chodzi o ojca? O któreś z rodzeństwa? Mama nie traciła czasu na wstęp. - Dom Cunninghamów w River Forest doszczętnie spłonął ostatniej nocy. - A Maureen?! - wykrzyknąłem. - Nie było jej tam. - Głos matki drżał. - Oboje Cunninghamowie nawdychali się jednak tlenku węgla. Umarli wkrótce po przybyciu do szpitala. Ellen była przy nich, kiedy... Och, Kevin, musisz tutaj przyjechać, przynajmniej na pogrzeb, pojutrze. Maureen cię potrzebuje. Czy mnie potrzebowała, czy nie, nie miała mnie jednak zobaczyć. Spokojnie wyjaśniłem ojcu Desmonowi, że Tom Cunningham i mój ojciec byli partnerami i wspólnikami przez dwadzieścia pięć lat, że wspólnikami byli również ich ojcowie, że Cunninghamowie opiekowali się moją rodziną podczas wojny, że Maureen jest dla mnie niemal siostrą. Smutno potrząsnął głową. - Gdyby to zależało ode mnie, Kevin - powiedział, wbiwszy wzrok w posadzkę - za pięć minut byłbyś już w pociągu. Niestety, nie ja ustalam tu reguły. Wiesz, co powiedziałby rektor, gdyby dowiedział się, że wyjechałeś na ten pogrzeb. Jeśli raz pozwolimy wyjechać komuś z powodów osobistych, będziemy już musieli pozwalać na to wszystkim. Przykro mi, Kevin, naprawdę. I naprawdę było mu przykro, biednemu starcowi. Od-dzwoniłem do mojej matki. Gdy jej powiedziałem, wpadła w rzadko jej się przydarzający antykościelny ton. - Bezlitosne sukinsyny - wycedziła. - Zapomnieli, czego nauczał Jezus. Mama miała rację. Mimo to pozostałem w willi. Maureen nie zginęła w płomieniach, ponieważ dopiero o trzeciej nad ranem powróciła ze spotkania; z dzikiej, pijackiej imprezy, jak się później dowiedziałem. Przed domem zobaczyła wozy straży pożarnej i dogasające zgliszcza w miejscu okazałego budynku. Mama powiedziała mi później, że Maureen obwiniała siebie za śmierć rodziców, twierdząc, że gdyby była w domu, odpowiednio wcześnie wyczułaby dym. Pożar spowodował ojciec, który zasnął w łóżku z zapalonym papierosem w ręce. - Biedne dziecko, o mało nie umarło z rozpaczy - mówiła mi matka, nie dopuszczając w ogóle myśli o jakiejkolwiek winie Maureen. Maureen nie mogła sobie jednak wybaczyć tej nocy. Tego lata przeczytałem dość podręczników psychologicznych, aby wiedzieć, że dzieci będące oczkiem w głowie rodziców są dla nich największym utrapieniem, ale też czują się najbardziej winne, gdy rodzice umierają. Złożyłem Maureen wizytę w dzień po powrocie z willi. Znalazłem ją nad brzegiem nowego basenu za letnim domem Cunninghamów. W ręce trzymała puszkę piwa. Jeszcze dwie, puste, stały na trawie obok jej fotela. Obserwowała jakiś punkt na zasnutym cienkimi chmurami niebie, wysoko ponad wierzbami rosnącymi po drugiej stronie basenu. Jak zwykle gdzieś w domu nastawiony był gramofon. Zdaje się, że odtwarzał Rock Around the Clock - muzykę raczej nie żałobną. - Cześć, Maureen - zacząłem niepewnie. - Kevin! Kevin! Kevin! - Przewróciwszy fotel, wyrwała się do mnie, chcąc jak najszybciej paść w moje ramiona. - Przepraszam, że nie mogłem być tu wcześniej - powiedziałem. Z trudem znajdowałem słowa. ._ Lepiej, że jesteś dopiero dzisiaj - stwierdziła. Miała na sobie białe bikini, na tyle śmiałe, że raczej trudno byłoby sobie wyobrazić ją w tym stroju na publicznej plaży. Maureen nie była już świeżą, kwitnącą dziewczyną, lecz pełną wdzięku, elegancką kobietą. - Potrzebuję właśnie silnego męskiego ramienia, żeby się wypłakać... - jej słowa przerodziły się w szloch. Po chwili oderwała się ode mnie. - Założę się, że przenigdy nie obejmowałeś Ellen Foley w bikini tak długo - uśmiechnęła się uwodzicielsko, ocierając łzy papierową chusteczką. - Ellen Foley jest zbyt skromną dziewczyną, żeby tak się obnażać przed pożądliwymi oczami mężczyzny - odpowiedziałem zadowolony, że wróciliśmy do poufałego tonu. - Wciąż ten sam Kevin - stwierdziła. Starłszy z twarzy ostatnią łzę, podniosła krzesło i znów na nim usiadła. - Opowiedz mi, co robisz. W Eagle River w ogóle nie mieliśmy czasu dla siebie. Usiadłem przy niej na krześle, które musiałem sobie przynieść z drugiej strony basenu. - Chyba nie mam wiele do powiedzenia. Wyrastam w spokoju i cnocie na katolickiego księdza. Ale to w końcu o tobie powinniśmy dzisiaj porozmawiać. - No cóż, za kilka tygodni wrócę do tej zasranej dziury, Purchase, i znów będę musiała znosić tych głupich snobów ze wschodu, licząc dni do absolutorium. A potem... - Wzruszyła uroczymi ramionami. - Nie wiem, Kevin. Mam mały basen, którego moi rodzice nigdy nie używali - wskazała ruchem ręki - więcej pieniędzy niż kiedykolwiek będę w stanie wydać i żadnego celu w życiu. Czy modląc się za mnie, przypuszczałeś, że znajdę się w takiej sytuacji? - Nie obwiniaj się za śmierć rodziców - poprosiłem. - Nie mam się obwiniać? - Mrugnęła do mnie. - Do cholery, wcale mi to nie w głowie, Kevin. Tylko nie mów mi przypadkiem, że oboje trafili do nieba. W jaki sposób ludzie bez energii mogą zajść tak daleko? Nie rozumiem, jak oni byli w stanie zebrać w sobie dość siły, żeby mnie począć? Słuchałem w milczeniu. - Ale z pewnością nie pójdą też do piekła. RanoJ odmawiam w ich intencji litanię do Matki Boskiej, a wie-j czorem różaniec. Może Bóg znajdzie jakieś miejsce dla ludzi, którzy nie mieli dość żaru i do grzechów, i do cnót. Ucieszyliby się, gdyby znalazło się dla nich takie osobne, specjalne miejsce. - Niepewnie poruszała się w fotelu. - Jeśli chodzi o mnie, z pewnością trafię do piekła, Kevin. Wiem to już teraz. Jestem bardzo płytka, a talenty, które posiadam, bez wątpienia zmarnuję. Pożyję jeszcze kilka lat, a potem zacznę cierpieć tak, że stanie się to nie do zniesienia. Nic wspaniałego, dobrego, nie czeka mnie w życiu. Jej śliczna twarz upodobniła się do pustej maski. - Nie, mylisz się - powiedziałem, chcąc przerwać jej desperackie myśli. - Gdy będziesz szła do nieba, powiedz tylko świętemu Piotrowi, że znasz mojego ojca. On wszędzie ma wpływy. Roześmiała się, wstała z krzesła i wskoczyła do wody. Przepłynąwszy kilka długości basenu, wyszła na zewnątrz, otrząsnęła swoje czarne włosy z wody i okryła ramiona dużym ręcznikiem kąpielowym. - Dzięki ci, że wyrwałeś mnie z tego ponurego nastroju - powiedziała. - Przyniosę ci piwo, drogi kuzynie. Kiedy powróciła z butelką zimnego heinekena, znów była poważna. - Czy uważasz, że jest dla mnie jakaś nadzieja? - zapytała. - Tak samo jak śmiertelnicy, i Bóg ci się nie oprze, gdy zbliżysz się do niego w bikini. - Och, do diabła. Przecież, jeśli tylko zechce, może oglądać mnie nagą i rozmawiać ze mną, gdy biorę prysznic - powiedziała z uśmiechem. - Czy myślisz, że On mnie podgląda, Kevin? Czy podobają Mu się nasze ciała? Myślę, że tak. To On w końcu je stworzył. O mało nie ostrzegłem jej przed bezsensownym humanizowaniem Boga, ale jakoś się powstrzymałem. - Gdyby wybrał dla siebie płeć żeńską, z pewnością byłby zazdrosny o twoje ciało, Maureen. Kiedy wróciłem do domu, matka siedziała na werandzie. Zerknęła na mnie sponad okularów do czytania. ._ Pocieszyłeś ją? - zapytała. _ Przez pół godziny śmialiśmy się - odpowiedziałem, niezbyt zadowolony z siebie. - Tego chyba Maureen potrzebowała, chociaż zapewne jeszcze czegoś więcej. _ Będziesz z pewnością dobrym księdzem - stwierdziła matka i powróciła do swojej powieści szpiegowskiej. Jeszcze długo zamartwiałem się stanem Maureen. Co można powiedzieć o osobie, która jest przekonana, że nie pójdzie do nieba? Na to pytanie nie udzielono odpowiedzi w seminarium, ostrzegano jedynie, że takie myślenie to niewybaczalny grzech. W następny piątek wieczorem byłem w Chicago. Jechałem Austin Boulevard, wracając z księgarni przy Oak Park, gdzie kupiłem wszystkie dostępne tam książki psychologiczne. W pewnej chwili zauważyłem znajomą sylwetkę jasnej blondynki, cierpliwie stojącej na przystanku autobusowym. Ubrana była w bluzeczkę z krótkimi rękawkami i spódnicę o krzykliwym wzorze. Zatrzymałem mojego nowego chery. Używanie samochodów przez seminarzystów było właściwie zakazane, lecz władze seminaruim przymykały już oczy, gdy korzystało się z nich w mieście. - Czy pani na kogoś czeka?! - zawołałem. Jej twarz zesztywniała, a potem pojawił się na niej wyraz ulgi. - Och, tak mi przykro, Kevin, że robisz sobie przeze mnie kłopot - powiedziała, wsiadając do auta. - Raczej nie przywykłam do tak wspaniałomyślnych gestów. - Nie rozumiem dlaczego. Przecież wyglądasz uroczo. Dokąd cię podwieźć? Do szpitala? - Nie, jadę do Loyoli na zajęcia - odparła nerwowo. - To dosyć daleko. Wyrzuć mnie przy El. Serce zabiło mi mocniej. Boże drogi, ona jest wspaniała. - Nigdy w życiu. Czego się uczysz, biologii? Zaczerwieniła się. - Literatury, uwierzyłbyś? - Myślałem, że chcesz zostać pielęgniarką. - A czy pielęgniarkom nie wolno pisać? - zapytała ze złością. Przełknąłem to. - Czy zawsze ubierasz się w ten sposób na zajęcia? A może masz potem randkę z Timem Curranem i to nie moja sprawa? Uśmiechnęła się. - Oczywiście, że to twoja sprawa. Tim jest kochany. Pracuje do dziesiątej, ale potem się spotkamy. Skręciłem w Chicago Avenue, nie bardzo zwracając uwagę na inne samochody. Na moment uchwyciłem spojrzenie jej poważnych, szarych oczu, taksujących mnie z niejaką adoracją. Och, Boże! - Wspaniale zachowałeś się wobec Maureen - powiedziała Ellen. - Wszystko mi powtórzyła. Kevin, chyba przywróciłeś ją do życia. Poczułem się bardzo dumny z siebie. Palcami delikatnie dotknęła mojej ręki. - Parafia, do której trafisz, ojcze Kevinie, będzie miała wielkie szczęście. Mimo Pata Donahue i Burke'a Haggarty'ego, i Georginy Carrey, i Arnolda Tanseya, świat wydał mi się w jednej chwili całkiem przytulnym miejscem. - Czy zauważyłaś ten dziwny wyraz w oczach Pata? - zapytałem impulsywnie. - Oczywiście. - Jej delikatna twarz przybrała znów surowy, poważny wyraz. - Czego on się boi? - Zwolniłem nieco, a przecinając Cicero Avenue, pragnąłem, żeby podróż do Loyoli trwała całą noc. - Cóż, ciebie, kiedy przebywa z tobą. I innych, w zależności od sytuacji. - Dlaczego? - Chce, żeby ludzie go lubili. - Wszyscy tego chcemy. - Uważnie patrzyłem przed siebie. - Nie w ten sposób - stwierdziła. - Nie tak desperacko. Coś ci poradzę, Kevin. Nie przejmuj się tym strachem. I tak go od niego nie uwolnisz. Zatrzymałem samochód pomiędzy Rush Street a Pearson Street, dokładnie pod znakiem zakazu postoju. Brudny gotycki budynek Quigley Seminary stał naprzeciwko ciemnych, ceglanych murów Loyoli. Lewis Towers przypomniał mi, że nie powinienem być widziany z piękną dziewczyną w samochodzie. - Zmieniasz się z wiekiem, Kevin - powiedziała Ellen. - Nie jestem już tym złośliwym fanatykiem czy przemądrzałym pedantem? - Nie, ale wciąż udajesz takiego, ponieważ byłbyś bezbronny, gdyby ludzie zorientowali się, że naprawdę jesteś miły i subtelny. - Na jeden krótki moment przywarła ustami do moich warg, a ja odniosłem wrażenie, że świat zapłonął. - Jesteś tak zimny jak deser lodowy. Szybko wyskoczyła z auta, zatrzasnęła drzwiczki i ruszyła przed siebie. Po chwili odwróciła się. - Jak czekoladowy deser lodowy! - krzyknęła i odeszła na dobre. Patrzyłem za nią długo, dopóki nie zniknęła mi z oczu w tłumie młodych ludzi śpieszących do Loyoli. Ale to nie Ellen nawiedzała moje sny tej jesieni w Mun-delein, lecz Pat Donahue i ogniki strachu, które widziałem w jego oczach. 1958 - Ojcze, za drzwiami czeka jakaś dziewczyna, która twierdzi, że ojca zna! - krzyknął Harry Fagan, tylko częściowo przekrzykując Yolare, grane przez dziewiętnaście niezbyt zestrojonych instrumentów orkiestry "Melody Knights", działającej przy gimnazjum jezuitów. - Powiedz jej, że zobaczę się z nią jutro przed meczem! - odkrzyknąłem. Zespół muzyczny wkładał więcej entuzjazmu w grę niż ten, który istniał za moich czasów, ale cóż, byli o wiele słabsi. Jednak pięciuset nastolatkom, tłoczącym się w sali koncertowej naszej parafii, wcale to nie przeszkadzało. Z niezrozumiałych powodów występy "Melody Knights" cieszyły się ogromnym powodzeniem. Lou Carmody, błękitnooka nauczycielka, bardzo się starała, żeby ta właśnie orkiestra zagrała na naszym balu. Ja, porządny, nowy ksiądz (według oceny miejscowych nastolatków), nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia. - Powiedziała, że ma na imię Ellen! - znów krzyknął Harry. Jego kompletnie łysa głowa śmiesznie lśniła w sztucznym świetle. - W takim razie porozmawiam z nią teraz! - odkrzyknąłem. Ruszyłem w kierunku drzwi, próbując przebić się pomiędzy kołyszącymi się tancerzami, chłopakami podpierającymi wszelkie możliwe ściany i filary oraz dziewczętami tańczącymi ze sobą w parach. - Pamiętaj o zasadzie, że wprowadzamy tu tylko członków! - zawołał za mną Harry. Nowy ksiądz u św. Praksedy miał nie jednego, ale setki proboszczów. Każ- dernu w parafii zdawało się, że jego obowiązkiem jest nauczyć młodego duchownego porządnych zachowań. Nawet ci, którzy wiedzieli, kim jest mój ojciec, nie mogli pozbyć się przekonania, że wszyscy księża pochodzą z ubogich rodzin. Niektórzy parafianie, nie mający nastoletnich dzieci, przyszli do klubu tylko po to, aby sprawdzić, jak się zachowuję. Leonard Kaspar, nasz kościelny, ubrany w nieskazitelny garnitur, krzywił swoją przystojną twarz i podkręcał wypielęgnowanego wąsa, cienkiego jak ołówek. Patrzył na tańczące pary z wyraźnym niesmakiem. - Czy ksiądz nie uważa, że mężczyźni powinni przychodzić w marynarkach i krawatach, a kobiety w spódnicach? - zapytał mnie, wskazując na młodzież w swetrach i krótkich szortach. - Proszę z nimi porozmawiać na ten temat, panie Kaspar - warknąłem do niego i odwróciłem się tyłem, przekonany, że mam pełne poparcie ludzi, których proponowana przez Kaspara reforma z pewnością wymiotłaby z sali. Ellen czekała u dołu schodów wiodących do sali koncertowej. - Nie mam karty członkowskiej, proszę księdza - powiedziała z leciutkim uśmiechem na ustach. - Nastolatek nie wpuszcza się na dół bez karty - stwierdziła Georgina Carrey stanowczo. Georgina poświęciła wiele czasu dla parafii św. Praksedy, chcąc, jak przypuszczałem, przez cały czas mieć na oku swojego kilkunastoletniego syna. - Nie możemy robić wyjątków, ojcze. - Pogroziła mi palcem. Mogłem zrozumieć jej pomyłkę. Ellen w prostych spodniach i białej bluzeczce, w lekko przybrudzonym płaszczyku, z włosami spiętymi w prosty koński ogon i z twarzą nie noszącą śladu makijażu, rzeczywiście sprawiała wrażenie co najwyżej licealistki z ostatniej klasy. - Oto moje prawo jazdy - powiedziała Ellen, wyciągając przed siebie dokument. - Georgino - odezwałem się - to jest Ellen Foley. Na nastolatkę będzie wyglądała jeszcze co najmniej przez dwadzieścia lat. Obecnie jest wykwalifikowaną pielęgniarką o specjalności psychiatrycznej. Georgina zawahała się, nie wiedząc, czy powinna mi uwierzyć. Ale spojrzawszy na pierścionek zaręczynowy Ellen, podjęła decyzję i uśmiechnęła się. - Przepraszam - powiedziała z wdziękiem. Uciekliśmy od Georginy w zgiełk sali balowej. - Och, ojcze Kevinie! - wykrzyknęła Ellen z entuzjazmem. - Ty będziesz nastolatkiem do końca życia! Byłem spocony, zmęczony i trochę zdenerwowany tym hałasem. - Przyszłaś tu ot tak, z wizytą, czy chcesz o czymś ważnym porozmawiać? Jej duże, szare oczy w jednej chwili spoważniały. - Od wielu dni przymierzam się do tej rozmowy. W końcu Tim dał mi dzisiaj samochód i powiedział, że mam to z siebie wyrzucić. Zadrżałem. Bałem się, że zamierza poprosić mnie, abym udzielił im ślubu. Ojciec Rafferty, mój proboszcz, przenigdy nie zgodzi się, abym w sobotę udzielał ślubu poza parafią. - Zrobię wyjątek, mój synu, tylko wówczas, kiedy będzie chodziło o członków twojej najbliższej rodziny. O brata, o siostrę. Dla kuzynki już nie - odparł, gdy zadałem mu pytanie na ten temat. - Czy możemy poczekać, aż wszyscy pójdą do domu? - zapytałem Ellen. - Nie ma pośpiechu. Przed nami cała noc. Zawołałem Monikę Kelly, jedną z lepszych uczennic drugiej klasy. Jej śliczne, złote, kręcone włosy wyróżniały ją w tłumie dziewcząt. Przedstawiłem ją Ellen. - Cześć! - zawołała Monika po prostu. - Do której szkoły chodzisz? - Do Sienny - odparła Ellen, nawet nie mrugnąwszy okiem. Powróciłem do najmłodszych członków klubu. Wyrzucałem podpitych, przerywałem zbyt głośne, grożące bójką sprzeczki, zbierałem szkło po porozbijanych butelkach coca-coli i ogólnie pilnowałem dobytku św. Praksedy przed zniszczeniem. Jutro i tak usłyszę swoje od proboszcza, siostry przełożonej, głównego inżyniera, głównego kościelnego i jeszcze kilku innych funkcjonariuszy parafialnych, zainteresowanych wykurzeniem stąd nastolatków. Lubiłem to. Istnienie takiej młodzieży było jedną z przyczyn, dla których zostałem księdzem. W seminarium nauczono mnie postawy, która teraz przydawała się w parafii: cynizmu. Kościół w najbliższym czasie się nie zmieni. Przywództwo pozostanie w rękach takich mężów, jak ojciec Rafferty, przynajmniej do końca mojego życia. Jeżeli chciałem uczynić cokolwiek dla ludzi - a naprawdę chciałem - musiałem się nauczyć, jak przechytrzyć podobne osoby. Nie sprawiało mi to specjalnych trudności. Należało być małomównym, trzymać ich z daleka od tego, co się samemu robiło, robić jak najwięcej rzeczy za ich plecami i mieć nadzieję, że nie będą się tym zanadto interesować. Leo Mark Rafferty niezbyt przychylnym wzrokiem patrzył na młodzież przychodzącą tutaj w piątkowe wieczory. W gruncie rzeczy nieprzychylnie patrzył na wszystkich przebywających w zabudowaniach parafii, no, z wyjątkiem niedzielnych poranków, ale i wówczas odpowiadali mu jedynie ci, którzy przybywali na msze z grubymi kopertami. Nigdy nie sprzeciwiał się Georginie Carrey, której fortuna mu imponowała. Ilekroć pragnęła wynająć klub dla swojego czternastoletniego Johna-juniora, uzyskiwała zgodę. Sprzątanie skończyliśmy pół godziny przed północą. Wysłałem do domu sprzątaczki, zapłaciłem orkiestrze, pożegnałem się z Georginą, jej synkiem i mężem i dopiero wtedy usiadłem z Ellen przy stoliku. Oboje znaleźliśmy gdzieś po butelce coli, a Ellen dodatkowo wyszperała paczkę czekoladowych ciasteczek. - Czy ta kobieta już próbowała cię uwieść? - zapytała, zapalając papierosa. - Nie, ale z pewnością jeszcze spróbuje. - To dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. - Nie uda się jej to - obiecałem. - Nie wątpię. Masz zupełnie inny gust. - Popatrzyła na paczkę z ciastkami. Wciąż uwielbiała czekoladę pod wszelkimi postaciami, choć jak dotąd tych kalorii nie było po niej widać. - Co cię gnębi, Ellen? W głębi twoich oczu widzę wielkie zatroskanie. Piękne oczy powoli skupiły się na mojej twarzy. - Chodzi o Maureen. Nie powinna za niego wychodzić - powiedziała po prostu. - Też tak myślę - stwierdziłem. - Jest od niej ponad dziesięć lat starszy i wygląda jak wiecznie pijany playboy. - No właśnie. Maureen wychodzi za mąż, bo ja wychodzę za mąż. - Uważasz to za kaprys Maureen? - Od czasu śmierci rodziców ona po prostu wariuje. Och, ojcze Kevinie, musisz ją powstrzymać. - Jeśli nie chcesz, żebym zwracał się do ciebie "siostro Ellen", daj sobie spokój z tym ojcem. Jej uśmiech zdawał się rozjaśniać ciemną salę. - W porządku. A przy okazji, kim jest ten mężczyzna z purpurowymi guzikami, kręcący się przy drzwiach i zerkający na mnie, jakbym była kobietą lekkich obyczajów? - To nie jest mężczyzna. To nasz proboszcz - powiedziałem z westchnieniem. - Przepraszam cię na chwilę. Leo Mark Rafferty, który przypominał mi złego, tłustego krasnala nawet wtedy, gdy był w dobrym humorze, właśnie pojawił się w drzwiach. Był wyraźnie w złym nastroju. - Co tutaj robisz, młody człowieku? - zapytał mnie. Twarz miał czerwoną ze złości. - Rozmawiam z młodą kobietą - odpowiedziałem nonszalancko. Podbudowany obecnością Ellen, zdecydowałem się pozbyć wszelkiej uniżoności. Nawet wikariusz - najdrobniejszy pionek w Kościele - nie powinien być poniżany w obecności kochającej go kobiety. - Czy uważasz to za właściwe zachowanie? - Niewiarygodne, ale twarz Rafferty'ego zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, a policzki nadęły się, jakby za chwilę miały eksplodować. - Ta kobieta jest bardzo bliską przyjaciółką mojej rodziny i zaręczona jest z jednym z moich szkolnych kolegów. Rozmawiamy o problemach, z jakimi boryka się inna nasza wspólna przyjaciółka. - A może by tak ksiądz odbył tę rozmowę o bardziej stosownej porze? Proszę pożegnać się z kobietą i wrócić na probostwo. Chyba ksiądz pamięta, że w tej diecezji od godziny dwudziestej trzeciej obowiązuje cisza nocna. - Coś księdzu powiem - zacząłem chłodnym tonem. - Może ksiądz wezwać jutro wikariusza generalnego i zadać mu pytanie, czy kapłan rozmawiający z kimś w szkolnej sali po zabawie tanecznej łamie zasadę ciszy po godzinie dwudziestej trzeciej. Może też ksiądz zażądać, aby mnie przeniesiono do innej parafii. Mało mnie obchodzi, co ksiądz zrobi. Ja natomiast zostanę tutaj tak długo, jak długo będzie trzeba, po prostu dopóki nie dokończę rozmowy z moim gościem. Zaskoczony Leo Mark nagle pobladł. Zaczął przebierać nogami i zupełnie niespodziewanie zmienił ton. - Och, nie wiedziałem, że to takie ważne, Kevin. Zostań tutaj tak długo, jak chcesz. Mógłbyś zaproponować kawę swojemu gościowi. Wycofał się grzecznie. W duchu dziękowałem Bogu za zesłanie mi Ellen. Przypadkiem nauczyłem się dzięki niej, jak rozmawiać z Leo Markiem. - Kevin znów górą - powiedziała z uśmiechem. - Nie byłbym taki pewien - westchnąłem. Zabrałem jej jedno ciasteczko. - A teraz o Maureen. - Wyperswaduj jej to małżeństwo. Westchnąłem i odłożyłem ciasteczko na talerzyk. - A czy mógłbym wyperswadować to tobie? - Oczywiście, że nie, kochamy się z Timem. - Nie sądzisz, że odpowiedź Maureen będzie taka sama? - Czy Tim i ja jesteśmy tak ślepi jak ona? - westchnęła, odsuwając od siebie talerz z ciastkami. Poczułem się bardzo stary i zmęczony. - Posłuchaj, Ellen, tak krótko jestem księdzem, że nawet nie znam jeszcze na pamięć tekstu ceremonii ślubnej. Ale jednego już zdążyłem się nauczyć. Jeśli dwoje młodych ludzi uważa, że są w sobie zakochani, nikt nie jest w stanie przekonać ich, że jest inaczej. - Czy nawet nie porozmawiasz z Maureen? - zaniej pokoiła się. - Jeśli zechce... Być może będzie chciała porozmawiać J żeby upewnić się w słuszności swojej decyzji. Cóż, wówczas porozmawiam z nią. Twoje doświadczenie w klinice psyJ chiatrycznej powinno podpowiedzieć ci, że jest to jedyna rzecz, jaką mogę uczynić. Zmarszczyła czoło. - Jesteś kapłanem, a nie psychiatrą... - Skoro Maureen czuje się winna śmierci swoich rodzi-) ców i chce za to odpokutować, niszcząc samą siebie, nar pozostaje bardzo niewiele do zrobienia. - A więc nic nie zrobisz? - Jeśli wymyślę coś, co może mieć sens, bądź pewna, to uczynię. - Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. - Ellen wstał; i zaczęła zapinać guziki lekkiego ortalionu. - Pójdę już. Z przyjemnością rozmawiałbym z nią do białego świtu, l Nastawiłem budzik na piątą czterdzieści pięć. Proboszcz ukarał mnie za klub, wyznaczając mi najwcześniejszą mszę w sobotę rano. Po mszy natychmiast wróciłem do łóżka, tylko po to, żeby za piętnaście minut zerwać się do telefonu. Dzwonił Pat Donahue. - Cześć, Kevin! - Był w zadziwiająco dobrym nastroju jak na wczesne sobotnie godziny. - Masz chwilę czasu dla mnie? Ciężko opadłem na fotel przy stoliku. - Gadaj. Nasza przyjaźń zaczęła nabierać właściwych kształtów, od kiedy powrócił z Rzymu. Obaj ciężko pracowaliśmy i obaj lubiliśmy tę pracę. We wspólnym oddaniu służbie kapłańskiej znaleźliśmy, jak mi się wydawało, podstawę do "dojrzałej przyjaźni" - to określenie znalazłem w jednym z podręczników psychologicznych. Pat był ciągle bardzo nieśmiały wobec mnie, ale błysk strachu w jego oczach pojawiał się coraz rzadziej. wiem... jak wiele znaczą dla ciebie Maureen Bardzo wiele, ale nie mogę udzielić im ślubów. _ Czy będziesz miał więc coś przeciwko temu, jeśli ja ich im udzielę? _ Dobry Boże, oczywiście, że nie, Pat! Dlaczego? Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko? Udziel im sakramentów z całą rzymską elegancją. Naprawdę na to zasługują. Natychmiast powrócił mu dobry chumor. _ Dziękuję ci, Kevin, bardzo ci dziękuję. Musiałem się upewnić. Zobaczymy się w czwartek, jeśli ci to pasuje. Gdy się rozłączył, popatrzyłem pustym wzrokiem na telefon. Potem szpetnie zakląłem i położyłem się z powrotem do łóżka. W czwartek, mój wolny dzień, popołudnie spędziłem w słabo oświetlonych podziemiach kościoła przy North Avenue, siedząc na twardym, trzeszczącym krześle i słuchając wykładu na temat powinności Kościoła wobec miasta. Spotkanie zorganizował Catholic Action Clergy, organizacja liberalnych księży diecezji chicagowskiej, lojalnych wobec monsiniora Reynolda Hillenbrada, charyzmatycznego i bardzo stanowczego rektora seminarium, zesłanego przez kardynała Stritcha do małej parafii kilka lat przed moim pojawieniem się w Mundelein. Większość intelektualnego i organizacyjnego fermentu w diecezji powodowali sympatycy wciąż popularnego "Hilly'ego". Kardynał Stritch był na tyle pobłażliwy - lub na tyle leniwy - że ich działalność coraz bardziej kwitła, przyczyniając się do podtrzymania powszechnie panującego przekonania, że gdyby Hilly postępował bardziej dyplomatycznie wobec proboszczów z miasta i jezuickiego wydziału w Mundelein, nic podobnego by mu się nie przytrafiło. Nie byłem członkiem Catholic Action Clergy. Miałem zbyt wiele pracy w parafii, a ponadto ojciec Rafferty odwodził swoich księży od myśli uczestnictwa w "tej przeklętej antykościelnej działalności". Uczestniczyłem w wykładzie, ponieważ jednym z mówców miał być Pat Do-nahue. Pat, przystojny i promieniejący szerokim uśmiechem, stał w drzwiach i ściskał ręce każdemu, kto wchodził do środka. - Och, cześć, Kevin! - wykrzyknął, gdy mnie zobaczył. - Jak wspaniale, że przyszedłeś! Mam nadzieję, że cię nie zanudzę. Pat cieszył się wprost niewiarygodną popularnością, pracując w kościele Czterdziestu Świętych Męczenników na niedalekiej South Side. W niemal magiczny sposób potrafił znajdować wspólny język z Murzynami. Dziesiątki z nich zapisywało się każdego semestru na jego lekcje i większość po zakończeniu nauk przyjmowała chrzest. Osobiście ochrzcił ponad dwieście dorosłych osób, w większości rodziców, którzy postanowili posłać swoje dzieci do szkoły przy parafii Czterdziestu Świętych Męczenników zamiast do którejś z chylących się ku upadkowi, zaniedbanych szkół publicznych. Słuchałem kiedyś jednej z jego mów w sali pełnej nie ochrzczonych dorosłych Murzynów i muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem prostych, ale trafiających do wyobraźni słów. - Ten chłopak jest wspaniały - szepnął mi do ucha stary Hugh Mulcahey, jego proboszcz, po takich zajęciach. Cóż, zapewne nigdy nie usłyszę czegoś podobnego o sobie. Większość publiczności zgromadzonej tego popołudnia w kościelnej piwnicy pragnęła, aby Pat mówił o technikach, które stosuje do nawracania Murzynów na katolicyzm, a także o tym, jak postępuje wobec rodziców niekatolickich dzieci, że słuchają go i posyłają je do przyparafialnej szkoły. Rozczarowali się - Pat opowiadał o "społecznych problemach śródmieścia". Muszę przyznać, że był to mistrzowski występ, a sposób prowadzenia wykładu był doskonale dostosowany do mentalności odbiorców - liberalnych księży. Rzucał ostrymi przykładami świadczącymi o ubóstwie, niesprawiedliwości i krzywdzie dziejącej się Murzynom w parafii Czterdziestu Świętych Męczenników. Opisywał zagrożenia nieustannie towarzyszące życiu w slumsach. falował czarny obraz niebezpiecznych pokus, które czyhają na najbardziej nawet niewinnych młodych Murzynów, powodził, że Kościół ma obowiązek dostrzeżenia obok religijnycn' również ludzkich i społecznych potrzeb Murzynów. (Słowo "czarni" było wówczas niemodne.) Nie traktował protekcjonalnie "wiernych", jak zwykło czynić wielu księży w swojej "pracy". W gruncie rzeczy słowa tego nawet nie używał. - Musimy stać się kościołem biednych! - wołał, kończąc swoją dynamiczną orację. - Powinniśmy skorzystać z niezwykłej sposobności, aby ich wyzwolić, nauczać i uświadamiać. Musimy stać się dla Murzynów przyjaciółmi, tymi, których będą utożsamiać z dążeniem do poprawy ich bytu! Obecnie wkładamy zbyt wiele pieniędzy i zbyt wiele wysiłku w bogate parafie z przedmieścia, gdzie ludzkie problemy w porównaniu z tymi ze śródmieścia są znikome i kapłan nie jest tam tak rozpaczliwie potrzebny. Musimy zaprzestać budowy szkół, kościołów, budynków parafialnych i sal sportowych dla bogatych, a zająć się budowaniem domów dla biednych! Wybuchnął gromki aplauz, do którego i ja bez wahania dołączyłem. Wręcz grubiaństwem z mojej strony była myśl, która teraz przyszła mi do głowy: czy garnitur za dwieście dolarów i drogie francuskie spinki do mankietów pasują do słów, które Pat właśnie wypowiedział z katedry! W jaki sposób, mając wynagrodzenie w wysokości siedemdziesięciu pięciu dolarów miesięcznie, zdołał się tak wystroić? W gruncie rzeczy, skoro miał hojnych przyjaciół, była to jego sprawa. Jakieś dwa tygodnie później w drzwiach mojego pokoju pojawił się Leo Mark. - W biurze na dole jest jakaś młoda kobieta. Twierdzi, że jest twoją siostrą - wymamrotał. - Cóż, pewnie nią jest - odparłem. - Czy przedstawiła się jako Mary Ann? Brązowe, kręcone włosy i zielone oczy, piegowata jak ja? Słuszna sylwetka, jakby uprawiała lekkoatletykę? 111 Pokiwał tylko głową, nie do końca pewien, czy z niego niej żartuję. - Lepiej sam zobaczę - powiedziałem, zapinając sutannę i przeciskając się na zewnątrz pomiędzy nim a framugą drzwi. (W biurach parafii św. Praksedy nie było wolno pokazywać się bez sutanny nawet własnej siostrze.) - Cześć, kapłanie! - zawołała Mary Ann, kiedy wszedłem do biura. Ubrana była w luźny żakiecik i krótkie szorty. - Ksiądz proboszcz powiedział, że podałaś się za moją siostrę. - Co to za facet? - Uszczypnęła mnie w policzek. - I co to za plebania? - Z niesmakiem rozejrzała się po prostych, ale nowoczesnych duńskich meblach i surowych twarzach trzech dwudziestowiecznych papieży - Piusów X, XI, i XII, spoglądających z oficjalnych portretów. - Musisz wiedzieć, że wszystko to zostało starannie zaprojektowane. Nie mogłem nawet kupić sobie lampy na biurko bez zgody oficjalnego dekoratora parafii. - Macie tutaj dekoratora wnętrz? - zapytała z niedowierzaniem. - Myślałam, że coś takiego może powstać tylko przez głupi przypadek. - Z czym przychodzisz? - Byłem bardzo zmęczony i chciałem jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Rano miałem w planie roznoszenie komunii po mieszkaniach obłożnie chorych. Proboszcz stwierdził, że nie powinienem do tego celu używać samochodu. - Czy w domu wszystko w porządku? - Och, nie o dom chodzi - powiedziała, machając f ręką. - O Ellen. Powinieneś zapobiec jej małżeństwu. - Dlaczego?! - zawołałem, a serce niemal zamarło | w moich piersiach. - Przecież oni oboje tak do siebie pasują. - Tak, oboje są spokojnymi, poważnymi, rozumnymi ludźmi - powiedziała Mary Ann sardonicznie. - Bracie, nie wiem, co działo się pomiędzy tobą a Ellen, ale jeśli chociaż trocheja rozumiesz, musisz zdawać sobie sprawę, że | jest inteligentna, dowcipna i zawsze bardzo przekorna. 112 _ Nie mogę powiedzieć, że o tym nie wiem. _ Posłuchaj, nie mam nic przeciwko twojemu przyjacielowi Timowi, ale on wydaje się chodzącą powagą. Nigdy się nie śmieje, nie żartuje, nie robi dowcipów jak dawniej. Trwa to już od pięciu lat. To Ellen zabije! Szybko urodzi mu kilka dzieciaków i wkręci się w kierat, w który matka zagnała ją niemal od urodzenia. Ellen i Mary Ann były bliskimi przyjaciółkami. Diagnozy mojej siostry musiały być właściwe. W starannie zaplanowanym i wykalkulowanym życiu Tima Currana nie było widać miejsca dla impulsywnej Ellen. - Mary Ann, zostały już tylko dwa tygodnie, poza tym nie wiem, jak mógłbym nie dopuścić do tego małżeństwa. Nie jestem Panem Bogiem, a poza tym nie chcę grać roli Pana Boga w życiu Ellen. Siostra popatrzyła na mnie uważnie, jakbym był jakimś złym stworem pod soczewką jej mikroskopu. - Wiesz, jesteś bardzo interesującym typem księdza, bracie - powiedziała powoli. - Masz wiele entuzjazmu i energii, a bardzo mało współczucia i dobroci. - Może i to przyjdzie z biegiem czasu? Speszyła się. - Przepraszam za moją złośliwość. Ale przecież musi cię obchodzić, co się dzieje z Ellen. Przecież nie możesz ot tak, po prostu pozwolić jej, żeby zmarnowała sobie życie! - Nie jestem przekonany, że ślub z Timem oznacza dla niej zmarnowanie życia - zaoponowałem. - A poza tym, ona i tak mnie nie posłucha. - Z pewnością posłucha - napierała Mary Ann. - Pewnie nie byłbyś w stanie powstrzymać Maureen, ale Ellen możesz. Zadzwoń do niej rano i umów się na rozmowę. Wciąż się wahałem. - Nawet jeśli ją przekonam, ingerowanie w jej życie nie będzie zbyt dobrym posunięciem. Ciężkim westchnieniem moja siostra potwierdziła, że przypuszczała, iż to właśnie powiem. Jej misja zakończyła się niepowodzeniem. Opuściła probostwo i powróciła na West Side. 113 W gardle miałem sucho, gdy powoli wchodziłem po schodach do swojego pokoju. Gdy dotarłem na piętro, gwałtownie otworzyły się drzwi do pokoju proboszcza. Sprawdzał, czy młody ksiądz nie chce przypadkiem wymknąć się na noc. I Ellen, i Maureen wyszły za mąż zgodnie z ustalonym terminem. Za każdym razem pisałem grzeczny list, wyjaśniający przyczyny mojej nieobecności na ślubie i na przyjęciu weselnym. Maureen przeprowadziła się z mężem do Bostonu; powiedziano mi, że była wściekła na mnie, że nie byłem na uroczystościach. Wiosną i latem tego roku wiele wydarzyło się na świecie. Charles de Gaulle znów stanął na czele francuskiego rządu, Robert Welch założył John Birch Society, a w Rzymie zmarł kardynał Stritch. Pius XII, sam bliski już śmierci, storpedował wysiłki Kurii, aby do Chicago wysłać Leo Binza i przeforsować osobę "świętego człowieka", jak o nim mówił, arcybiskupa Alberta Gregory'ego Meyera. Na początku października Pius zmarł. Jego następcą 25 października został Angelo Giuseppe Roncalli. Pat był z nami na probostwie, kiedy CBS nadawało przez telewizję wiadomości z Rzymu. Nie było transmisji na żywo, nie słyszano przecież wówczas jeszcze o satelitach, ale i tak, "z poślizgiem", głos Winstona Burdette'a poinformował nas, że nowy papież jest siedemdziesięciosiedmiolet-nim patriarchą Wenecji. - Och, Boże - powiedział Pat, przerażony. - Chyba im padło na mózgi. Roncalli to dyplomata drugiego garnituru; nigdy w życiu nie osiągnął niczego poważnego. To katastrofa... - powiedział do Leo Marka, który c/ul się zaszczycony, że może gościć "eks-rzymianina" w czasie wyborów papieskich. I wówczas usłyszeliśmy niespodziewanie silny głos papieża Roncalliego udzielającego błogosławieństwa Urbi et orbi - miastu i światu. Nie minie dwadzieścia lat, a kar- 114 dynałowie wybiorą następnego papieża. Trzech spośród tych, którzy wybierali Roncalliego - Wyszyński, Leger i Siri - znów znajdą się w składzie Świętego Kolegium. A wśród nich - Pat Donahue. Lecz tego złotego październikowego poranka na South Side w Chicago Pat mógł tylko z przerażeniem potrząsnąć głową. _ To przejściowy papież, wkrótce będzie nowe konklawe - powiedział, utkwiwszy ręce głęboko w kieszeniach spodni. 25 stycznia 1959 roku Jan XXIII zapowiedział Drugi Sobór Watykański. R 1959 Dokładnie pamiętam moment, kiedy nabrałem przekonania, że Leonard Kaspar, nasz kościelny, kradnie pieniądze zbierane co niedzielę od wiernych parafii św. Praksedy. Było to w październiku, w roku, w którym Chicago White Sox po raz pierwszy od 1919 roku awansowali do World Series - i tam, oczywiście, z kretesem wszystko przegrali. Pat, Nick McAuliff i ja siedzieliśmy w pokoju proboszcza, słuchając The Sound of Musie z gramofonu hi-fi za sześćset dolarów, należącego do Leo Marka; właściciel nigdy tego sprzętu nie używał. Leo Mark był na wakacjach, a więc po dokończeniu wszystkich obowiązków mogłem właśnie tutaj zjeść kolację z przyjaciółmi. Pat był bardzo przejęty Janem XXIII i jego ostatnią encykliką o łacińskiej liturgii, która jednoznacznie zakazywała nawet wszelkich dyskusji o odprawianiu mszy świętej w języku angielskim. - Ta bzdura będzie się ciągnąć tak długo, jak długo on pozostanie u władzy - lamentował Pat nad drugim mar-tini; używką, której zabraniały mi śluby powstrzymywa-; nią się od picia alkoholu przez najbliższe pięć lat. Ta! przyjemność nie była wzbroniona Patowi jako alumnowi Północnoamerykańskiego Kolegium. - Roncalli to hierarcha trzeciego garnituru. Wszyscy zgadzają się, że ten sobór jest katastrofą. Tylko Bóg wie, w jaki sposób będzie przebiegać. Mój przyjaciel, Tonio Martinelli, napisał do mnie, że sobór najprawdopodobniej nigdy się nie zbierze. - Czy ten papież naprawdę uważa, że encykliką utnie rozważania o angielskiej liturgii? - zapytał Nick. 116 _ Najprawdopodobniej wszystko mu jedno. - Pat niechętnie popatrzył na swój pusty kieliszek. - Szkic tej encykliki napisał jego stary przyjaciel, Tonio, który wszem • wobec głosił, że trzeba utrzymać łacinę, aby możliwe było centralne sterowanie Kościołem. Ot, taka przyjacielska przysługa. __ Pułkownik by chyba to zrozumiał - zauważyłem. _ Może twoi parafianie nie mają nic przeciwko łacinie - powiedział Pat ze smutnym uśmiechem na ustach - ale na 35. Ulicy msze można by równie dobrze odprawiać w języku suahili. Słuchaliśmy muzyki, pragnąc choć na chwilę zapomnieć o Kościele, który każe uczestniczyć w łacińskich mszach ludziom mieszkającym przy 35. Ulicy. W połowie Edelweiss doznałem natchnienia. To był gramofon Leo Marka, ale... Leonard Kaspar miał taki sam. Pamiętam, jak zapytałem proboszcza, kiedy dumnie ogłosił podczas kolacji, że "Len" (dla wikarych pan Kaspar oczywiście) postanowił również kupić coś takiego, w jaki sposób człowiek o jego dochodach, co najmniej średnich, może sobie pozwolić na taki wydatek. - To pytanie nie na miejscu, młody człowieku - odparł Leo Mark. - Powinieneś skoncentrować się na kapłańskiej posłudze dla wiernych, zamiast wypowiadać się na temat ich dochodów. Musisz wiedzieć, że pani Kaspar i pani Tansey są siostrami. Ta odpowiedź nie miała sensu. Arnold Tansey nigdy nie szastał pieniędzmi. Moje rozmyślania przerwane zostały przez dzwonek telefonu. To była Georgina Carrey; z przejęciem pytała o orkiestrę, która powinna zagrać podczas majówki Towarzystwa Ołtarzowego. Nawet pod nieobecność proboszcza trzeba podejmować decyzje. Czy wiem, gdzie go można złapać? - Nigdy nie mówi nam, dokąd się udaje, Georgino - odparłem zmęczonym tonem - ani kiedy wróci. Może pan Kaspar coś będzie wiedział? - Och, Leonard i Martha są na Florydzie - powiedziała. - Jestem pewna, że nie ma z nimi ojca Rafferty'ego. 117 - Jak może funkcjonować parafia bez proboszcza i kc cielnego? - westchnąłem. - W każdym razie, jutro spre buję coś dla ciebie zrobić. - Kto dzwonił? - zapytał z uśmiechem Pat, gdy od łożyłem słuchawkę. - Byłeś bardzo grzeczny i troskliv Założę się, że kobieta. - Nie w twoim typie - odburknąłem. - Zbyt poboż-f na. Codziennie jest w kościele. - Zawsze można spróbować - stwierdził Nick, zupeł-f nie nie interesujący się kobietami z parafii. - Mam trochę pracy - stwierdziłem. - Bawcie się dalej beze mnie. Odprowadziłem ich do nowego falcona Pata. Samochód był zaparkowany za probostwem. Młodym księżom nie f było wolno posiadać własnego auta przez pięć lat po wyświęceniu, ale najwidoczniej w Rzymie nikt Patowi o tym nie powiedział. - Boże, to miejsce oświetlone jest jak choinka bożonarodzeniowa. - Pat zatoczył rękami szeroki okrąg, wskazując na budynki parafialne wokół probostwa. - Co tu się dzieje? - Normalny jesienny wieczór w takiej parafii, niby--podmiejskiej - odpowiedziałem. - Chór ma próbę w kościele, w sali gimnastycznej ćwiczą koszykarze ze szkoły średniej, w salach wykładowych dzieci ze szkół publicznych uczą się religii, Marty Herlihy prowadzi kurs przedmałżeński, rada parafialna obraduje w biurze, w bibliotece trwa | turniej brydżowy, w piwnicy probostwa naradza się Towarzystwo Świętego Wincentego i tak dalej... Wszystkiego nie pamiętam. Ale tak jest co wieczór. Pat z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Czy po to cię wyświęcono, Kevin? Czy tak właśnie = naucza się ewangelii w tej parafii? - Cóż, nie umiem ci odpowiedzieć - westchnąłem. -| Większość tych ludzi dobrze się bawi i nie potrzebuje mojej J pomocy. Zresztą sam widzisz. Cholera, oni w końcu utrzyj mują te budynki. Skoro chcą tu grać w koszykówkf i brydża, to ich sprawa. 118 _ Pewnie masz rację. Tak powinien myśleć młody ksiądz. - Pat uśmiechnął się jednak lekceważąco. - Tak właśnie: to, co ja robię, jest najważniejszą rzeczą na świecie. Gdy tylko jego samochód ruszył, popędziłem do pokoju, wyciągnąłem z teczki koperty i dokładnie przyjrzałem się liczbom znajdującym się na raporcie, który niemal wyszarpnąłem z koperty. Leo Mark bezustannie narzekał. Twierdził, że koszty utrzymania parafii wciąż rosną, a wpływy nie wystarczają na ich pokrycie. Jego roczny raport był wprost doskonałym przykładem wodolejstwa, aby nie było można wyciągnąć z raportu niczego konkretnego. Stopniowo jednak liczby zawarte w sprawozdaniu uzmysłowiły mi, że jest naprawdę źle. Nasza parafia z trudem wiązała koniec z końcem. A ksiądz proboszcz nigdy głośno nie poprosi o więcej pieniędzy, bo w takim wypadku musiałby sporządzić szczegółowy raport finansowy dla parafian. Byłby to, jak powiedział mi wyniośle, pierwszy krok ku dopuszczeniu parafian do kontroli finansowej jego parafii. Zapewne powodem jego wahań było także to, że nie bardzo potrafił dociec przyczyny finansowego upadku i mógłby zostać uznany za nie nadającego się do prowadzenia parafii, zamieszkanej przez biznesmenów, ludzi, dla których umiejętność obchodzenia się z pieniędzmi i finansami jest najważniejszym elementem oceny człowieka. Podsumowałem dochody z pierwszych czterech mszy niedzielnych z ostatnich trzech miesięcy. Wikariusze regularnie liczyli pieniądze po każdej mszy w piwnicy probostwa, gdzie był skarbiec, nie mieli jednak polecenia sumować ich ani porównywać. Od kilku miesięcy otwierałem nad parą wyciągi z naszego banku, przychodzące w poniedziałkowej poczcie, i spisywałem cotygodniowe "zastrzyki" parafii do amerykańskiego systemu bankowego. Wolno mi było jedynie wpłacać pieniądze, a po drodze z banku odbierać z pralni świeżo wyczyszczone sutanny, nie mogłem natomiast oficjalnie czytać wyciągów; to zadanie spoczywało na o wiele bardziej godnym zaufania Leonardzie Kasparze. Nasza tygodniowa wpłata wynosiła zwykle około dwóch 119 tysięcy czterystu dolarów, z czego tysiąc czterysta pochodziło z pierwszych czterech niedzielnych mszy. O siódmej rano kościół był niemal pusty, o ósmej zapełniony do połowy, a zatłoczony o dziewiątej, lecz głównie przez dzieci, które wrzucały do koszyków zwykle drobny bilon. Nigdy nie było pełno o dziesiątej na sumie. Ponad połowa parafian, w tym ci najbogatsi, przychodziła na dwie ostatnie msze. A jednak mieliśmy z nich co niedzielę tylko ponad tysiąc dolarów. Z tego tysiąca jakieś pięćset było zawsze w czekach. Pozostawało więc zaledwie pięćset dolarów gotówką od ponad dwóch tysięcy ludzi! Datki z ostatnich dwóch mszy Kaspar zabierał do domu, tam je liczył, po czym późnym popołudniem wracał z nimi na probostwo, wypełniał przekaz bankowy na następny dzień i zamykał gotówkę w naszym wielkim, archaicznym sejfie. Proboszcz twierdził, że nie ma obawy, iż nastąpi jakaś kradzież, bo tylko kilka osób wie, że Kaspar liczy pieniądze w domu. A ja zaczynałem rozumieć, dlaczego Leonard przylatywał na każdą niedzielę do domu, nawet gdy był na wakacjach; to poświęcenie ze strony kościelnego proboszcz corocznie wychwalał na pasterce. Udałem się do pokoju jedynego wikariusza, młodszego ode mnie. - Marty - powiedziałem. - Czy mógłbyś wpaść do mnie na chwilę? Chciałbym ci coś pokazać. Marty Herlihy był niskim, krępym młodym człowiekiem, o płonącym wzroku, jasnych włosach i wielkim zamiłowaniu do spędzania długich godzin na modlitwie w pozycji klęczącej. Miał jednak wesołe usposobienie i był bardzo ufny. Gdyby moje dowody przekonały go, stałby się moim nieocenionym sojusznikiem. Opowiedziałem mu o swoich podejrzeniach, obserwując, jak jego oczy rozszerzają się ze zdziwienia, które przeradza się w złość. Po chwili pokazałem mu liczby. - Dobry Boże, Kevin -jęknął cicho. - To może trwać już całe lata. - I będzie jeszcze trwało, jeżeli tego nie powstrzymamy - odparłem gorzkim tonem. 120 -fSis Pokiwał głową. __ Proboszcz nigdy ci nie uwierzy. Mój brat jest w Kurii... _ Nie chcę iść tą drogą. To ostateczność. Teraz najważniejsza rzecz to zebrać niezbite dowody. - Ale jak udowodnić tę kradzież? - zapytał, pocierając policzki. - To znaczy, nawet jeśli to wszystko jest absolutną prawdą, jak przekonamy proboszcza. - To łatwe. Po prostu musimy potajemnie zsumować zawartość kopert z ostatnich dwóch mszy. Odejmiemy to, co Kaspar wykaże jako wpływy z tych mszy w zestawieniu dziennym i już będziemy wiedzieli, ile zabrał. Marty zmarszczył czoło. Zdawało się, że niechętnie podąża za tokiem mojego rozumowania. - Ale Kaspar miesza koperty. Skąd będziesz wiedział, która pochodzi z której mszy? - Nie ma problemu. Kiedy będziemy liczyli pieniądze z czterech pierwszych mszy, na kopertach zrobimy małe, niezauważalne dla Kaspara znaczki. Następnego ranka wydzielimy nie oznaczone koperty i policzymy, ile jest w nich pieniędzy. - W ten sposób przyłapiemy złodzieja. - Właśnie. Przez chwilę milczeliśmy. - Chyba to ci się podoba, Kevin, prawda? - usłyszałem. Marty nie oceniał mnie, po prostu pytał. Wykorzystałem nieobecność proboszcza, aby zatelefonować do Ellen Curran i umówić się z nią i Timem na obiad u nich w mieszkaniu. Ellen, która powitała mnie w progu, miała niezdrową cerę i wyraźnie przybrała na wadze. Jej włosy były proste jak druty i straciły połysk. Co gorsza, zniknął gdzieś blask jej dużych, szarych oczu. Zdołała uśmiechnąć się do mnie, ale wiele ją to kosztowało. - Kevin - przynajmniej uścisk jej dłoni był ciepły, szczery, serdeczny - to wspaniale, że cię znów widzę. Zdaje 121 się, że praca w parafii pochłonęła cię bez reszty, prawda? Co ty na to, Tim? Uśmiech Tima był szeroki i niewymuszony, ale sam Tir wyglądał na przemęczonego, zestresowanego i był straszni) wychudzony. Uczęszczanie na kursy wieczorowe i prac przez cały dzień zrobiły swoje. Co chwilę tarł dłonią o dłor jakby obcierał je z wilgoci. - Na Boga, ojcze Kevinie, tyle czasu się nie widzieliśmj Ostatni raz chyba na twojej pierwszej mszy. Wejdź dd pokoju, usiądź, poznaj naszą córeczkę. Jest naprawdę1 piękna. Karolina była rzeczywiście śliczna, żywa, tryskająca niespożytą energią sześciomiesięcznego bobasa. - Bardzo udane dziecko - pochwaliłem. - Ta mała cipka zawsze stawia na swoim - powiedziała Ellen, patrząc na swoją córeczkę wzrokiem pełnym uwielbienia. - A spania w nocy w ogóle nie uznaje. - Nie powinnaś tak mówić o swojej córce, Ellen. - Tim łagodnie zwrócił jej uwagę. - To nie przystoi chrześcijańskiej matce. Ellen nawet nie zareagowała; jakby Tim nic nie powiedział. - Ma szare, piękne oczy swojej matki - odezwałem się, j aby przerwać ciszę, jaka zapadła po słowach Tima. - Nie i mogę oderwać od nich wzroku. - A wiosną będzie miała braciszka - obwieścił Tim • z dumą. - Proszę, jaką jesteśmy przykładną katolicką j rodziną. Dwoje dzieci w ciągu dwóch lat. - I dziesięcioro w dziesięć lat - dodała Ellen bez-] namiętnym tonem. - Ale, na razie porównamy Karolinę z córką Maureen, Sheilą, gdy ją ujrzymy w przyszłym' miesiącu. Zanim zaczęliśmy rozmawiać o Haggartych, mała Karolina, ku wielkiemu zawstydzeniu swoich rodziców, zabrudziła moją marynarkę sporą dawką swego ostatniego posiłku. Wydawała się ogromnie zadowolona, gdy Ellen i Tim skakali wokół mnie, chcąc jak najdokładniej usunąć wszelkie plamy. Stanowczo też odmówiła opuszczenia wygod- 122 nego miejsca w moich ramionach, gdy Ellen starała się położyć ją w łóżeczku. Przed obiadem nic nie piliśmy, ponieważ Tim wyrzekł się alkoholu i nie wyraził entuzjazmu wobec mojej propozycji, aby otworzyć butelkę białego wina, którą ze sobą przyniosłem do piątkowej ryby. - Cholera, ale z ciebie teraz abstynent! - roześmiałem się głośno, chcąc ukryć coraz bardziej ogarniającą mnie złość. W mieszkaniu czuć było przypalonym mięsem. Meble robiły wrażenie zniszczonych, a dywany brudnych. - Dawniej nie darowałeś żadnej puszce piwa. Tim pochylił się w moją stronę i znów potarł ręce. - Wówczas ani mi do głowy nie przyszło, jak wielkie pieniądze tracę na alkohol. Nie mogę teraz sobie tego wybaczyć. - Z rezygnacją rozłożył ramiona. Timmy, pomyślałem, co się z tobą stało? - Czy oglądałeś ostatnio jakieś dobre filmy, Kevin? - zapytała Ellen, gwałtownie zmieniając temat rozmowy. - Powinnaś zwracać się do niego "ojcze Kevinie". - Znów ta cicha, łagodna reprymenda. - Przecież jest księdzem. I ponownie Ellen nie zareagowała. - Porozmawiajcie sobie o starych czasach - rzuciła - a ja pójdę do kuchni przygotować naszą rybę. Ojcze Kevinie, jeśli ta mała psotnica będzie sprawiała ci jakiekolwiek kłopoty, połóż ją do łóżeczka. Zareaguje wrzaskiem, ale to jej dobrze zrobi na płuca. Wychodząc do kuchni, dłonią potarła policzek Tima. - Kochanie, nie pozwól mu zjeść zbyt dużo krakersów, bo straci apetyt. Tim uśmiechnął się szeroko i zaczai wspominać naszą drużynę koszykówki z gimnazjum jezuitów. Ser i krakersy nie mogły odebrać mi apetytu na rybę. Ten pierwszy, niedawno wyciągnięty z lodówki, był twardy jak kamień, a ciasteczka suche i stare. Okoń i ziemniaki nie były lepsze; wszystko gotowało się zbyt długo, głównie dlatego, że Karolina zrobiła kupkę w najmniej odpowiedniej chwili. Jedynie wino smakowało normalnie. Jedliśmy w kuchni - w tym mieszkaniu nie było 123 jadalni. Rozmawialiśmy o Chruszczowie i Castro, którzy wystąpili na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ; Tirn uważał, że Stany Zjednoczone powinny opuścić tę organizację. Oboje Curranowie zgodzili się, że Maureen miała rację i w przyszłym roku John Kennedy powinien uzyskać nominację swojej partii. W końcu rozmowa zeszła na śmiałe plany Tima. - Zamierzamy kupić dom w River Forest, no i letni domek nad jeziorem, niedaleko rezydencji twojej rodziny. Ellen niedługo będzie najlepiej ubraną kobietą w całej parafii. Ma gust, a wkrótce będzie miała i pieniądze. - Najważniejsze - dodałem - że ma wspaniałą rodzinę i córkę, która z pewnością wyrośnie na piękną księżniczkę. Powtórzyłbym to jeszcze z tysiąc razy, żeby jeszcze tysiąc razy zobaczyć te jasne ogniki, które na chwilę błysnęły w jej pięknych oczach. - To samo mówię Timowi, ojcze Kevinie. Nie ma nic piękniejszego niż rodzina. Tim zatarł ręce. - Będziesz miała i inne rzeczy, kochanie - powiedział. - Jaką pracę zamierzasz podjąć, gdy skończysz prawo? - zapytałem Tima. - Mam nadzieję dostać się do jakiejś firmy prawniczej o powiązaniach politycznych - odparł szczerze. - Może moglibyśmy zrobić coś dla Chicago? Dla dobrego prawnika to nic trudnego. Rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Odebrał Tim, lecz wkrótce powrócił do nas wyraźnie przygnębiony. Jutro, zamiast malować kuchnię, będzie musiał pójść do pracy. - Ale w końcu - pocieszał się - bardziej potrzebujemy pieniędzy niż eleganckiej kuchni, prawda, kochanie? Gdy ojciec Kevin odwiedzi nas następnym razem, będziemy już mieli nową, lśniącą, świeżo wymalowaną kuchnię. Wyszedłem od nich wcześnie, wymawiając się koniecznością odprawienia mszy o osiemnastej trzydzieści, a później odmówieniem brewiarza. Faktycznie mszę miałem o dwudziestej czterdzieści pięć: po prostu zabrakło już tematów do rozmów z Timem i Ellen. 124 Tim z szacunkiem poprosił mnie o błogosławieństwo dla jego rodziny. Ellen wyciągnęła z łóżeczka spokojnie śpiącą Karolinkę. Matka i ojciec uklękli obok siebie, ramię przy ramieniu. Pobłogosławiłem ich, prosząc w duchu Boga, żeby uczynił dla nich to, czego ja nie jestem w stanie zrobić. Po "amen" rodziców Karolina zaczęła płakać. Już w drzwiach Tim objął żonę wokół talii i powiedział: - Mam nadzieję, że szybko znów cię ujrzymy, ojcze Kevinie. To wielki dla nas zaszczyt gościć cię w tym domu. Przyrzeknij nam, że wkrótce się tu znów pojawisz. - Przyrzekam - skłamałem. Smutny wyraz twarzy Ellen powiedział mi, że mnie rozszyfrowała. - Najgorsze w tym wszystkim jest to - mówiłem następnego dnia przez telefon do matki - że ona wie, iż dokonała złego wyboru. Widziałem łzy w jej oczach, gdy od nich wychodziłem. Jeśli długo będzie oszukiwać samą siebie, że wszystko się ułoży... - Dlaczego wszystko widzisz tak czarno? - zapytała moja matka z niecierpliwością, której zwykle nie ujawniała wobec swego pierworodnego syna. - Daj im trochę czasu. Będzie dobrze... - Wczoraj wieczorem nic na to nie wskazywało. - Ich małżeństwo przeżywa po prostu trudne chwile, mój drogi. Wiele kłopotów z jednym dzieckiem, drugie w drodze... Jestem pewna, że bardzo się kochają. - Ellen jest przykro z powodu Tima... - To część uczucia, to miłość. Ellen jest bardzo silną kobietą i łatwo się nie podda. Poczekaj, niech tylko zakosztują trochę swobody, niech zrzucą z siebie trochę kłopotów, ich małżeństwo odżyje. Mimo wszystko byłem innego zdania. - Co mam robić? - zapytałem. - Bądź ich dobrym przyjacielem. Często ich odwiedzaj, jadaj z nimi obiady albo kolacje, doradzaj, pocieszaj. Zamierzałem posłuchać rady matki. A jednak telefon do Curranów odłożyłem na później. 125 Po południu w najbliższą środę, przy dokładnie zamkniętych drzwiach do mojego pokoju, żeby siostra proboszcza, która była gosposią, nie mogła podsłuchać, razem z Martym podsumowaliśmy niedzielne ofiary. Dużą pomocą okazała się stara maszyna do liczenia. - Tysiąc pięćset dolarów, nie licząc czeków i drobnych monet - powiedziałem. - To również da przynajmniej pięćset dolarów - odrzekł Marty głosem drżącym z przejęcia. - A więc tysiąc dolarów co niedzielę, pięćdziesiąt tysięcy każdego roku, od jak dawna? - zapytałem, zaciskając pięści. - To jest warte coniedzielnych, nawet lotniczych powrotów do domu, prawda? A one ze złodzieja robią bohatera! - Marty był jeszcze bardziej wściekły niż ja. - Jak się za to zabierzemy? - Będziemy powtarzać naszą robotę co niedzielę, aż do Bożego Narodzenia. W Boże Narodzenie też popracujemy, żeby dowiedzieć się, ile bierze wtedy. A potem pójdziemy z tym do Leo. Jeśli nam nie uwierzy, w co jednak wątpię, będziemy musieli zwrócić się do twojego brata. - W porządku, Kevin, ale jeśli po mieście rozniesie się, że zrobiłeś coś takiego Leo Markowi, nigdy nie zostanie ci to wybaczone. Wiesz, jak bardzo jest szanowany. - Jeśli ta historia wyjdzie na jaw, już nie będzie - odparłem. - Poza tym, co mnie obchodzi, co inni o mnie powiedzą? Czyż nie ważniejsze jest moje sumienie? Przez pierwsze dwa tygodnie listopada gościliśmy w parafii misjonarzy, dwóch wysokich, krzywo uśmiechających się facetów w błękitnych habitach i czarnych płaszczach. Codziennie wieczorem, a w niedzielę nad ranem grzmieli z ambony o grzechu, śmierci i piekle, poruszając co wrażliwsze sumienia i czyniąc małżeńskie łoża zimnymi jak lód w reakcji na surowe oskarżenia o "cielesne uciechy" i "świntuszenie". Dwóch wikarych musiało misjonarzom ustąpić miejsca w swoich pokojach w pierwszym tygodniu 126 ich rekolekcji, a dwóch kolejnych w drugim. Marty postarał się, aby wziąć wolne w pierwszym tygodniu, ja miałem wolny drugi tydzień, a więc przez cały czas jeden z nas miał oko na niedzielne koperty. pierwszy tydzień przeminął niczym jakiś surrealistyczny horror. Co dziwne, ofiarami misjonarzy stali się przede wszystkim mężczyźni; każdego wieczoru po kazaniu i każdego poranka podczas mszy wysłuchiwałem grzechów, które popełnili od samego urodzenia. Wiele potu i sił straciłem, przekonując z ciasnego pudła konfesjonału, że Bóg nie jest bynajmniej surowym prokuratorem ścigającym ich za wszystko, co tylko czynią. Zadanie było utrudnione, głównie dlatego, iż misjonarze z miejsca zyskali opinię ludzi świętych i mądrych; bardziej świętych i mądrzejszych od jakiegoś tam młodego, rudego wikarego, do którego już zdążyła przylgnąć opinia radykała. Mimo że mężczyźni z parafii byli przeważnie biznesmenami i dobrze prosperującymi, inteligentnymi urzędnikami, wychowanie religijne sprawiło, że ich podejście do problemu grzechu i Boga przesycone było zabobonami i wiarą w magię. Zresztą tego właśnie misjonarze sobie życzyli. - Zdarzają się tutaj bardzo złe spowiedzi - powiedział do mnie jeden z nich, o długich siwych włosach, upijający się co wieczór na probostwie. - Poprzedniego wieczoru słuchałem mężczyzny, który nie odbył dobrej spowiedzi od pięćdziesięciu lat. Cóż za świętokradztwo! - Wykrzyknąwszy, pociągnął spory łyk taniego bourbona. Ja upiłem tyleż pepsi. - Zdaje mi się, że to wstyd, iż nie dajemy Bogu radości, jaką by mu sprawiło karanie tych wszystkich świętokradców - stwierdziłem. - A mnie się zdaje - burknął misjonarz - że stwierdziwszy, iż w parafii mają miejsce tak fatalne spowiedzi, nie sposób nie zastanawiać się nad kompetencją pracujących tu księży. Leo aż pobladł. - To dotyczy wikariuszy, nie proboszcza - rzuciłem, wstając, aby odebrać telefon, który właśnie zadzwonił. - 127 To oni wysłuchują tych świętokradczych spowiedzi od pięćdziesięciu lat. Telefonowała Monika Kelly. - Czy ci faceci poupadali na głowy, ojcze? - zapytała. --Pete powiedział mi, że nie może pocałować mnie na dobranoc, bo jeśli to zrobi, jego wargi będą płonęły przez całą wieczność. Hej, ojcze, aż taki namiętny to on nie jest! Pete był prezydentem Klubu Nastolatków i aktualnym chłopakiem Moniki. - Przekaż koleżankom i kolegom, Moniko, że nie powinni wierzyć w ani jedno słowo z tego, co wygaduje tych dwóch, szczególnie, gdy twierdzą, że aby kochać Boga, trzeba być księdzem albo zakonnicą. Mów, że tylko ojca Herlihy'ego i mnie należy słuchać. Jesteśmy nieomylni, tak jak papież. Czy mnie zrozumiałaś? - Tak, ojcze - odparła z powątpiewaniem. - ciężko przestraszyli naszych chłopaków. - Powiedz chłopakom, żeby przyszli do mnie jutro szkole. O piątej. Spotkamy się w bibliotece. Dziewczęta niech nie przychodzą. Wami zajmę się następnego dnia. W porządku? - Tak, w porządku. Powiem wszystkim. Ojcze, czy naprawdę całowanie nie jest grzechem? No, przynajmniej jeśli się tego nie robi zbyt długo? - Moniko, możesz całować Pete'a całymi godzinami i nie popełnisz nawet lekkiego grzechu. Zachichotała. - Nie byłabym tego taka pewna. Pat zaproponował, że zawiezie mnie na lotnisko, na samolot do Nowego Jorku. Oszczędziło to Mary Ann i Pułkownikowi długiej jazdy na South Side. Wyglądał jednak nieszczególnie. - Kevin, jestem twoim dłużnikiem i wiem, że nie zdążę ci się odwdzięczyć przez całe życie. Chociaż w części chciałbym ci się odpłacić tym, co teraz powiem. Być może zabrzmi to wręcz odwrotnie... - zawahał się. - Strzelaj. 128 _ Cóż, pewni ludzie z twojej parafii, orientując się, że Jesteśmy przyjaciółmi, zwrócili się do mnie, żebym z tobą norozmawiał... o twojej postawie, podejściu do obowiązków... Chcieliby to zmienić, więc poprosili mnie o pomoc. _ Kasparowie, Tanseyowie i Carreyowie - powiedziałem. W nagłym olśnieniu uświadomiłem sobie, skąd mogą pochodzić nowe spinki do mankietów Pata i samochód, którym właśnie jedziemy. - Tak, a w szczególności Len Kaspar, który jest nam, wikariuszom, bardzo życzliwy. Ostatnio pokrył część wydatków związanych z naszymi spotkaniami. A przecież nie ma nawet połowy tych pieniędzy, co Arnold albo John. - Jak miło z jego strony! - zawołałem z sarkazmem, którego Pat nie mógł zrozumieć. Nasze pieniądze idą na wykłady o nawracaniu Murzynów i na samochód dla Pata. - Jeśli chcesz, żebym przestał... - Mów dalej. Podrapał się po głowie, wykrzywił twarz i zatrzymał samochód przed światłami na 67. Ulicy. - To bardzo szerokie oskarżenie. Nie będę wydawał żadnych sądów... - Wiem, że nie będziesz. - Uważają, że nie darzysz szacunkiem Leo Marka, że z pogardą odnosisz się do bogatszych parafian, że forsujesz radykalne zmiany w liturgii, że zbyt wiele modlisz się w intencji zrównania praw wszystkich ras, że chciałbyś zawładnąć parafią i kierować nią według swoich pomysłów. - Jestem winny na całej linii - stwierdziłem. - Idź do nich i powiedz im, że przyznałem się do wszystkiego i że absolutnie nie mam zamiaru zmienić swojego postępowania. Zatrzymaliśmy się przed terminalem United Airlines. Wysiadłem z samochodu i zabrałem torbę z tylnego siedzenia. - Czy to prezent od Kaspara? - Wskazałem na auto. - Tak, od niego. Mój stary samochód kompletnie się rozsypał i nie miałem dość pieniędzy... - Tak myślałem. - Trzasnąłem drzwiczkami i ruszyłem w kierunku terminalu. 129 Przed powrotem z Nowego Jorku po tygodniowych wakacjach wsiadłem w pociąg do Bostonu, by odwiedzić Maureen. Sheila jest uroczą, małą dziewczynką, zupełnym przeciwieństwem żywej i ruchliwej Karoliny. Gdy już ją dokładnie obejrzałem, bez protestów pozwoliła, abym zwrócił ją do rąk dostojnej i bardzo otyłej niani, która odprowadziła ją do jakiegoś spokojnego i cichego zakątka domu, skąd jej f ewentualne krzyki, płacze i ataki złego humoru nie będą | słyszalne dla dorosłych, pragnących w spokoju porozmawiać. Matka Sheili również stanowiła ogromny kontrast wobec matki Karoliny: zadbana, szykowna, wyglądała wręcz uroczo w dwuczęściowej sukni. Maureen, która nie \ ukrywała swej ekscytacji nabierającą coraz większego roz- j pędu kampanią polityczną, zasiadła przy pięknym antycznym stoliku w swym eleganckim mieszkaniu w Back Bay, przybierając pozę, jakby co najmniej ćwiczyła rolę waszyngtońskiej hostessy. - Uda nam się, Kevin! - Trzasnęła pięścią w stół. - Jack Kennedy uzyska nominację i wygra wybory. Burkę za dwa lata zasiądzie w Kongresie, otrzymamy największy procent głosów, jaki dotąd zanotowała historia wyborów. W wyborach uzupełniających miejsce Jacka wygra Burkę i zostanie nowym senatorem Stanów Zjednoczonych z okręgu Massachusetts. - A ty przeniesiesz się do Waszyngtonu. Jak Burkę j radzi sobie podczas kampanii? Zmarszczyła czoło. - Nie jest w tym najlepszy na świecie. Oczywiście, mai! tutaj wiele niedoścignionych przykładów do naśladowania: Jacka albo Bobby'ego. Liczy się jednak dopiero to, co będzie robił, kiedy zostanie wybrany. Nie zapytałem, ile alkoholu już dzisiaj wypiła, chociaż miałem na to wielką ochotę. - Zdaje się, że uczestniczysz w kampanii, podobnie jak < kobiety od Kennedych. - Oczywiście. To jest niezwykle przyjemne. - Roz-j promieniła się na chwilę. - Niektórzy mężczyźni mówią, że 130 nawet jestem lepsza od Jean czy Eunice, a już z pewnością nie można zachowywać się gorzej od Jackie. -- A co ty sama sądzisz o swoim zachowaniu? _ Mówię wszystkim, że jestem dobra, ponieważ pochodzę z Chicago. To ucina dyskusję. Czy myślisz, że burmistrz Daley zdobędzie Chicago dla Jacka? Niektórzy doradcy Burke'a mówią, że Daley nieco obawia się anty-katolickiej rewolty... - W Cook County - roześmiałem się. - Oczywiście, że Daley wygra w Chicago... dla Jacka, jeśli będzie pewien, że Kennedy nie przegra. My w Chicago nie popieramy straceńców. Mój ojciec mówi, że Daley jest tak katolicki jak sam papież, a może jeszcze bardziej. Oczywiście, że poprze Kennedy'ego. - Skoro już wspomnieliśmy papieża - powiedziała, a jej anielska twarz niespodziewanie zmieniła wyraz. Palcami zaczęła nerwowo bębnić po stoliku. - Co się dzieje z moim przyjacielem, papieżem z West Side? Nie należy do ludzi, którzy lubią pisać listy. - Jest bardzo zajęty. Naprawia Kościół i ostrzega wszystkich przed niekompetencją papieża Roncallego - odparłem, uważnie przypatrując się Maureen. - Myślę, że zajdzie bardzo daleko. Powiem ci jeszcze coś: od czasu, gdy powrócił z Rzymu, odnowił kontakty ze wszystkimi przyjaciółmi ze szkoły. Jest znów jednym z nas. - I zastąpił cię na pozycji lidera, Kevin? - rzuciła, zabawnie poruszając brwiami. - Ustąpiłem z niej, gdy miałem dziewiętnaście lat. Oparłszy łokcie na stoliku, Maureen pochyliła się ku mnie. - Czy przypuszczasz, że on chce zostać biskupem? Pamiętam, kiedy przyjechał tu latem, był w swoim żywiole. - Gwałtownie odsunęła krzesło i zaczęła nerwowo spacerować po pokoju, niczym lew w klatce. - Musiałbyś go widzieć, jaki był czarujący w Hyannis. A przecież rodzina Kennedych przyzwyczajona jest do takich złotous-tych księży. Kilka uśmiechów, chłopięcy śmiech, parę dowcipów i wszyscy jedli księżulkowi z ręki. A on to bardzo lubi. Lubi przebywać w towarzystwie bogatych i potężnych. 131 - A któż tego nie lubi? Nie słuchała mnie. - Kocham tego chłopaka, ale zdaje się, że on nie potrafi przeciwstawiać się pokusom. Pieniądze, władza, przyjemności budzą w nim mroczne demony. Albo te demony opuszczą go wśród jego ubogich parafian, albo go zniszczą. - Mroczne demony? Obawiam się, że nie... - Daj spokój, Kevin, one trapią nas wszystkich. Patj znajduje się obecnie w punkcie zwrotnym swojego życia, S w połowie drogi do całkowitego skorumpowania... No, nie f patrz na mnie w ten sposób. Naprawdę tak jest. Jeśli go nie i powstrzymasz, zapomni o swojej parafii i pójdzie za bogaty- i mi, ku władzy. Wówczas wszyscy będziemy mieli kłopoty, | a on sam, największe. - Myślę, że przesadzasz. Jakby zmęczyła się rozmową o Patricku Donahue, nagle'! zmieniła temat. - A co słychać u Ellen? Jej listy wiele mi nie mówią. - Znów jest w ciąży, ale to im chyba nie pomoże... - Ja też uważam, że to małżeństwo długo nie potrwa - stwierdziła przerywając mi. - Mimo że oboje bardzo się kochają, zdaje się, iż czegoś jakby między nimi brakuje. - Myślisz, że problemem jest seks? - Usiadła przyj stoliku. Kucharka właśnie podawała nam obiad. - Och,; Ellen nie wspomniała mi o tym, ale to może być właśnie seks. Ellen jest romantyczną marzycielką, a oni oboje są tacy niewinni... To znaczy, tak niewiele wiedzą o seksie. Myślę, że kiedy Tim Curran po raz pierwszy zobaczył jej małą, biedną cipkę, nie bardzo wiedział, jak się za nią zabrać. - Mam nadzieję, że czas będzie jednak pracował na ich korzyść. Potrzebują trochę spokoju i szczęścia - powiedziałem. - Czyż my wszyscy tego nie potrzebujemy? - zapy-1 tała Maureen, odsuwając talerz i sięgając po kieliszek,! z winem. 132 W Logan Airport, oczekując na samolot do Chicago, rozmyślałem o tych wszystkich rzeczach, które oprócz seksu decydują, że małżeństwo bywa nieudane. W samolocie skoncentrowałem się już na prostszej rzeczy: konieczności ujawnienia oszustw Leonarda Kaspara. Dopiero w samochodzie jadącym na probostwo przypomniałem sobie, że zapomniałem pobłogosławić Sheilę Hag-garty, kiedy opuszczałem mieszkanie jej matki w Bostonie. Maleństwo przypuszczalnie potrzebowało wszelkich możliwych błogosławieństw. 8 1959 Wielkie zimowe burze objęły Chicago w posiadanie, i Twarze przechodniów śpieszących Michigan Avenue były j ściągnięte mrozem i zatroskane. Nikt nie zadawał sobie] trudu, aby unieść wzrok i popatrzeć na niedawno ukoń-j czoną wieżę Hancock ze stali i szkła, wbijającą się w chmury j niczym Wieża Babel. Oba lotniska były zamknięte: zarówno l Midway, jak i nowo otwarte O'Hare. Len Kaspar nie będzie l mógł powrócić do Chicago z Florydy. Byłem pewien, że go' mamy. Schemat jego kradzieży był śmiały, lecz niezbyt inteligentny. Tylko taki tępak jak Leo mógł się dać nabrać. Ale wcale nie było pewne, że następcą Leo nie zostanie również ktoś ograniczony. Pierwsze trzy msze z powodzeniem odbyły się bez kościelnego. O dziesiątej, akurat podczas pięknych chóralnych śpiewów, słońce przebiło się przez chmury. Ostatnia msza rozpoczęła się o dwunastej piętnaście, a Lena Kaspara wciąż nie było na stanowisku przy głównym wejściu do kościoła. - Szef ma poważny problem. Zastanawia się, kto policzy pieniądze - powiedział Marty. - Wystarczy więc, że zgłosimy się na ochotnika. - Nie ma pośpiechu - odparłem. - Jeśli będziemy .j działali zbyt gorączkowo, możemy wszystko popsuć. Pięć minut po pierwszej pojawił się Leonard Kaspar;! spokojny, uprzejmy i rozluźniony. Przeprosił proboszcza, tłumacząc swoje spóźnienie fatalną pogodą, a po chwili ze skromnie spuszczoną głową przyjął pochwałę Leo Marka za pełną oddania, wierną służbę. 134 Jeszcze tego samego popołudnia znalazłem się w gabinecie mojego ojca. Patrzeliśmy przez okno na śnieg gromadzący się na trawniku przed domem. - Niewiarygodne - stwierdził, gwałtownie zaciągając się aromatycznym dymem z fajki. - Absolutnie nieprawdopodobne. Jakim doskonałym policjantem mógłbyś być, K.evin. Chociaż, w gruncie rzeczy, jesteś równie doskonałym księdzem - dodał. Te ostatnie słowa przyszły mu na usta raczej z trudem. - Prokuratorze, na czym stoimy? - zapytałem. Zmarszczył czoło i zmierzwił swoje siwe włosy. - Twoje dowody są dość słabe, synu. Masz podstawy, aby sądzić, że w czasie kiedy to sprawdzałeś, pieniądze bywały kradzione. Jeśli zaś chodzi o minione dziewięć lat, wszystko ogranicza się do mglistych analogii i przypuszczeń. Ława przysięgłych prawdopodobnie wydałaby wyrok skazujący na podstawie dowodów, które posiadasz, pod warunkiem, że byłbyś w stanie doprowadzić do procesu przed ławą przysięgłych. Jeśli pójdziesz na policję, z pewnością zechcą wszystko sprawdzić, ale od razu na początku cała sprawa wymknie ci się z rąk. Może przerodzić się w wielce ambarasujący skandal, który przyniesie wiele zła parafii i Kościołowi. Prawdopodobnie pogrzebałoby to twojego proboszcza, a tego chyba nie chcesz. - A więc mamy nastraszyć Kaspara, odkryć karty i potem już siedzieć cicho? - zacząłem nerwowo krążyć po pokoju. - Tak - odparł ojciec. - Jeśli w sprawę wmieszany jest Tansey, pamiętaj, że walczysz z bardzo silnym mężczyzną. Doskonale się chyba orientujesz, że jego i moje interesy są potencjalnie sprzeczne. - Czy nie można pokonać Tanseya? - Można, myślę, że można. Nie ma człowieka, którego by nie można pokonać. Skandal z pewnością nim wstrząśnie, a facet na razie chełpi się, że jest pobożny i czysty jak łza. Pułkownik zatelefonował do mnie następnego popo-hidnia. 135 - Inwestycje i nieruchomości Kaspara na Florydzie warte są co najmniej dwa miliony dolarów - usłyszałem. --Facet ma dość pieniędzy, żeby porzucić parafię chociażby jutro i żyć w dostatku przez długie lata. - A to drań - jęknąłem. Właśnie przebierałem się po zajęciach z piłki siatkowi z dziewczętami, gdy do mojego pokoju wpadł Marty Hej lihy. - Przeliczyłem kopertę z niedzieli - powiedział pocj ekscytowanym głosem. - Wczoraj wziął tysiąc dwieśc dolarów. Jak długo jeszcze będziemy na to pozwalać? - Dopóki nie popełni błędu - odpowiedziałem chłc no. - Wszystko odzyskamy, bądź spokojny. Kaspar jeś właścicielem wielu nieruchomości na Florydzie. - A co będzie, jeśli nie odda pieniędzy? - Odda - odparłem z przekonaniem. - Wystarczy, że | pogrozimy mu widmem kontroli skarbowej. - Ale to będzie szantaż! - Oczy Marty'ego aż roz-j szerzyły się, taki był zaskoczony. - Co z tego, grunt, żebyśmy odzyskali z powrotem | pieniądze - stwierdziłem. Boże Narodzenie to koszmar dla wikarego. Oznaczał przede wszystkim blisko dwunastogodzinne posiedzenia:! w konfesjonale, polegające na zwalczaniu lęków, które i zdążyli zaszczepić parafianom listopadowi misjonarze. Kuł-1 minacją wszystkiego jest pasterka, przeciągająca się do drugiej w nocy. W tym roku aż czterdzieści pięć minut zajęła | gromka homilia Leo Marka, w której głównie dziękował wszystkim za współpracę i modlitwy. Wszystkim, z wyjąt- | kiem wikariuszy i Dzieciątka Jezus. W dzień Bożego Narodzenia musieliśmy być na nogach od szóstej i wzajemnie l pomagać sobie w rozdawaniu komunii podczas porannych J mszy, a potem liczyć pieniądze z bożonarodzeniowej zbiórki. Corocznie proboszcz traktował Boże Narodzenie jako referendum, w którym parafianie wyrażali swoje poparcie dla niego i jego administracji. Jeśli kwota pieniędzy 136 była wyższa w stosunku do poprzedniego roku, stwierdzał, że parafianie go aprobują. Jeśli utrzymałaby się na tym samym poziomie lub zmniejszyła, uważałby, że stracił zaufanie. Co roku przed Bożym Narodzeniem bywał bardzo nerwowy w obawie przed negatywnym "werdyktem". Oczywiście, co roku zebrana kwota była wyższa. Tego dnia Len Kaspar liczył pieniądze tylko z ostatniej mszy. O trzeciej po południu zebraliśmy się w piwnicy probostwa. Podczas gdy chrześcijańskie rodziny jadły obiad, my liczyliśmy ich pieniądze. Leo Mark wyglądał, jakby za chwilę miał go dopaść atak serca; spisywał liczby, które podawał mu Len Kaspar - grzeczny, elegancki, opalony, w nowych butach i w nowym garniturze. Leo Mark szybko dodawał kwoty. W końcu zaczął trząść głową z niedowierzaniem. Otrzymany wynik sprawdził jeszcze raz i z wielką otuchą uniósł do góry wyraźnie zadowoloną twarz. - Sześć tysięcy dolarów! Dwa i pół tysiąca więcej niż w ubiegłym roku - wyrecytował z dumą. - Gratulacje. - Len również był szczęśliwy. - Ludzie znów obdarzyli księdza zaufaniem. Tym razem na mnie przypadła kolej przeniesienia pieniędzy do banku. Nie mogliśmy ryzykować pozostawienia ich na święta w parafialnym sejfie. Jakiś nieszczęsny urzędnik czekał już na mnie. Musiał zrezygnować ze wspólnego bożonarodzeniowego posiłku z rodziną, aby przyjąć depozyt parafii. W drodze szczególnego wyjątku młodemu wikariuszowi, odpowiedzialnemu za cenny depozyt, pozwolono skorzystać z cadillaca należącego do Leo Marka; alternatywą był półtoramilowy marsz przez zaspy, z kilkoma tysiącami dolarów w torbie zawieszonej na szyi. Następnego dnia Marty zdał mi relację ze swoich obliczeń. - Atmosfera Bożego Narodzenia musiała rozmiękczyć serce Kaspara. Ukradł wczoraj zaledwie pięćset dolarów. - Z trudem wystarczy mu na zapłacenie tego szytego na miarę garnituru - zauważyłem. 137 W niedzielę po Nowym Roku miałem odprawić dopiero sumę o godzinie dziesiątej. Mogłem pospać do dziewiąt gdyż moim pierwszym obowiązkiem była pomoc pr rozdawaniu komunii o dziewiątej trzydzieści. Coś takiegJ martwiło proboszcza, jednak mimo widocznych wysiłkóv nie potrafił wynaleźć żadnych obowiązków przed dziewiąt rano dla kapłana odprawiającego sumę. Zwykle nie sypiać długo, jednak w takiej sytuacji za punkt honoru przyjąłe pozostanie w łóżku aż do ostatniej chwili. O dziewiątej czterdzieści pięć, kiedy Marty zdążył już skończyć swoją mszę, ja jeszcze szeroko ziewałem. Bóg mnie pokara, pomyślałem. Na zewnątrz, wśród spokojnego, mroźnego powietrza, wysoko w górę strzelały białe dymy z okolicznych kominów; przypominały dymy z indiańskich ognisk palonych na preriach. - Nie ma go - powiedział Marty, wpadając do mnie bez tchu. - Kogo nie ma? - Kaspara. Znów został na Florydzie. Telefonował. Lotnisko w Miami jest zamknięte i Kaspar prawdopodobnie wróci dopiero późnym popołudniem. Zapewnił Leo Marka, że policzy pieniądze wieczorem. - A więc? - Cóż, Leo Mark zdenerwował się. Jeśli forsa nie zostanie policzona do trzeciej, będzie to poważne naruszenie planu dnia. Jest szansa, że my będziemy musieli dziś to zrobić. - Dzisiaj musimy policzyć pieniądze sami. - Proboszcz spojrzał na swój złoty zegarek i powstał zza stołu. Dwóch starszych wikariuszy wymówiło się od tego obowiązku. W pokoiku został tylko Leo Mark, Marty i ja. Powoli zaczęliśmy otwierać koperty. Ręce mi się trzęsły. O trzeciej liczenie było skończone. - Dwa tysiące trzydzieści pięć dolarów - oświadczyłem, układając małe zielone papierki w równe kupki. - W tym czeki. 138 _ Mniej niż w zeszłą niedzielę - stwierdził proboszcz. - Cóż, ludzie są na zimowych urlopach. Nie zdają sobie sprawy* że Kościół cierpi z powodu ich dobrobytu. _ To była kwota tylko z dwóch ostatnich mszy - oznajmiłem głucho. Marty był blady jak kreda. Palcami wyrysowywał przedziwne kompozycje na stole. ._ To pomyłka - stwierdził proboszcz. - Musiałeś coś pomieszać z porannymi mszami. Postawiłem torbę z pieniędzmi na stole. - Niestety, nie. Pieniądze z czterech pierwszych mszy są tutaj - stwierdziłem. Niczym z rogu obfitości wysypałem na stół zielone banknoty i stos czeków. Leo sam przeliczył wszystko jeszcze raz na maszynie do liczenia, osobno dodając wszystkie czeki i osobno gotówkę. - To musi być jakaś pomyłka - mruczał. Jego twarz była szara jak popiół. - Przecież tutaj są ponad trzy tysiące dolarów, a w Kościele było mniej ludzi niż zazwyczaj. To przecież wakacyjna niedziela. - Także pierwsza niedziela, od ilu lat, od dziesięciu? kiedy Len Kaspar nie liczył pieniędzy, jakie otrzymaliśmy na dwóch ostatnich mszach. - Powiedziawszy to, zacząłem pilnie wpatrywać się w fabryczną nalepkę urządzenia klimatyzacyjnego umiejscowionego w jednym z okien. - To są zuchwałe słowa - stwierdził Leo Mark Raffer-ty. W tę wypowiedź nie włożył ani odrobiny serca. Słyszał już wiele o zaufanych kościelnych, którzy okazywali się złodziejami. - Proszę spojrzeć na nasze zapiski. - Wyciągnąłem notatki z ostatnich czterech miesięcy. - Proszę zauważyć, że z naszych wpłat do banku wynika, iż z dwóch ostatnich mszy uzyskujemy mniej pieniędzy niż z pierwszych czterech. Nie potrafiłem sobie wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Myślę, że teraz odpowiedź jest oczywista. Był tak przejęty, że nie zapytał mnie, skąd mam te dane. - Co powiedzą moi przyjaciele, kiedy się o tym dowiedzą? - jęknął Leo. - Moja reputacja jako administratora 139 parafii będzie zrujnowana. Musimy to zachować w tajernJ nicy. - Niemalże się trząsł. - Nigdy nie odzyskamy tychf pieniędzy. Wyrzucę Lena na zbity pysk i... musimy milczeć. Nikt się nie może dowiedzieć. - Oczywiście, nie odzyskamy wszystkiego - wtrąciłem się. - Ale przynajmniej część. Myślę, że możemy utrzymać sprawę w sekrecie. Ale jeśli Kaspar nie zechce zwrócić pieniędzy, o sprawie dowie się Kuria Arcybiskupia i proku-, rator stanowy. W przeciwnym wypadku gryzłoby mnie i sumienie. A ciebie, Marty? Marty tylko pokiwał głową. Leo Mark zaczął kaszleć. Kaszlał tak gwałtownie, że już zacząłem się o niego obawiać, gdy nagle do pokoju wszedł Leonard Kaspar. Zatrzymał się o kilka kroków od drzwi. - Co się tu dzieje? - zapytał z fałszywą słodyczą w głosie. - Od tej chwili nie jesteś już kościelnym w mojej parafii - wyszeptał proboszcz, dopinając guziki swojej sutanny w rozpaczliwym wysiłku zachowania resztek godności. Chociaż wypielęgnowane wąsy zadrżały mu na twarzy, Kaspar zachował spokój. - To była pierwsza niedziela od dwunastu lat, której nie spędziłem w parafii. Czy jest to dostateczny powód, aby; mnie wyrzucić? - zapytał urażonym tonem. W drzwiach pojawiła się pani Kaspar, otulona w futro | z norek. Była, młodsza, i ładniejsza od Mary Tansey. Tak] jak jej siostra, wydawała się jakby wycięta z obrazka. - Kiedy my policzyliśmy pieniądze, po raz pierwszy od dwunastu lat nie był to pan, okazało się, że dochód z niedzielnych mszy jest o tysiąc dolarów wyższy niż zazwyczaj - odezwałem się, ucieszony, że zbliża się chwila konfrontacji. Kaspar popatrzył na mnie z wściekłością. - Ty cholerny gówniarzu! Co ty mi, do diabła, chcesz wmówić? - Chcę panu wmówić, panie Kaspar, że coś dziwnego działo się w ciągu ostatnich lat z pieniędzmi, które zbierano podczas ostatnich dwóch mszy. Mam tutaj dokładne danej 140 z czterech minionych miesięcy. - Popchnąłem w jego kierunku kartki leżące na stole. - W tym czasie, jak mi się wydaje, parafia utraciła około osiemnastu tysięcy dolarów. _ Czy pozwolisz, żeby ten arogancki drań tak mnie oczerniał?! - zawołał Kaspar, zwracając się do proboszcza. - To jakiś głupi przypadek. Za tydzień wszystko wróci do normy. Wyraz twarzy Marthy Kaspar powiedział mi, że nie jest niewinna. Siedziała w tym bagnie aż po sznury swoich pięknych pereł. - Jeśli to przypadek, przeproszę pana - powiedziałem sucho. - Wspólnie policzymy pieniądze za tydzień, prawda, księże proboszczu? Leo był w rozterce. Bał się gniewu Kaspara, bał się skandalu, obawiał się o swoją reputację. Ale, dziwne, najbardziej bał się mnie. - Tak, Kevin - odrzekł słabym głosem. Kaspar porwał papiery ze stołu, podarł je na strzępy i rzucił w moim kierunku. - Te twoje liczby to kupa gówna, Brennan. Nie znaczą nic, kurwa, nic. - Mam kopie w swoim pokoju - powiedziałem. - I dla pana jestem ojcem Brennanem. - Chodź, Martho - złapał żonę za rękę. - Nie będziemy wysłuchiwać tych oszczerstw. - Pański proceder trwa od dziesięciu lat - kułem żelazo póki gorące. - Winien jest pan parafii przynajmniej pół miliona dolarów. Obawiam się, że będzie pan musiał sprzedać większość swoich gruntów na Florydzie. Damy panu dziesięć dni. Po tym czasie do akcji wkroczy prokurator okręgowy i władze skarbowe. Po raz pierwszy jakby strach pojawił się na jego przystojnej twarzy. Zaczął coś mówić, ale żona szarpnęła go za ramię. Odwrócili się i wyszli z pokoju. Wkrótce przez małe okienko zobaczyliśmy, jak brną przez sypki śnieg. Leo ukrył twarz w dłoniach. - Co teraz będzie, Kevin? - zapytał, nagle postarzały, zrezygnowany. 141 - To zależy, jak zachowają się Tanseyowie. Niech się szef nie martwi - uspokajająco poklepałem go po ramieniu. - Nie możemy przegrać tej batalii. Gdy znalazłem się w swoim pokoju, zasiadłem w wygodnym fotelu z brązowej skóry i zatelefonowałem do Pułkownika, aby zameldować pełen sukces. Ojciec odparł, że spodziewał się czegoś takiego od dnia, kiedy przestał bj adwokatem Tanseya. - Jednak nie wyobrażałem sobie aż takiej bezczelności zauważył. Smak zwycięstwa był słodki, chociaż zakłócały go jego gorzkie okoliczności: łkania proboszcza, trzęsący się wąs Kaspara, nienawiść na twarzy jego żony, pogryzione wargi Marty'ego. Nie miałem z kim porozmawiać. W nagłym impulsie chwyciłem książkę telefoniczną, odnalazłem nazwisko "Curran" na West Jackson Boulevard i zacząłem wykręcać numer. Przy piątej czy szóstej cyferce jednak zrezygnowałem. W czwartek po południu proboszcz wszedł do mojego pokoju. - Kevin, hm... właśnie zadzwonił twój przyjaciel, Pat Donahue. Pan Tansey poprosił go, żeby porozmawiał ze mną o naszym problemie. - Drań. - Kevin, proszę cię. Patrick stwierdził, że nie będzie opowiadał się po żadnej ze stron, po prostu chce pomóc w chrześcijańskim rozwikłaniu problemu. Czy spotkamy się z nim? Powiedział, że może przyjść nawet dzisiaj wieczorem. - Niech przyjdzie. Dlaczego nie? Pat zdenerwował mnie. Być może potrzebowaliśmy uczciwego mediatora. Jego nie potrzebowaliśmy. Po kolacji Pat podjechał pod probostwo kolejnym nowym oldsmobilem. Zapewne nagroda za przysługi od Arnolda Tanseya. Marty Herlihy, Leo Mark Rafferty, Patrick Donahue i ja zasiedliśmy w gabinecie proboszcza. Szef postawił nam po szklaneczce irlandzkiej whisky - pięcioletniej - nie sposób było odmówić. 142 fe',:?feś __ A zatem, panowie - zaczął Pat cichym głosem - muszę powiedzieć, że nie pochwalam tego, co tutaj zaszło. \Vrecz przeciwnie, uważam, że wasz kościelny okazał się nikczemnikiem. Tak jak i wy, pragnę uchronić Kościół przed skandalem. Podobnie stawia sprawę pan Tansey. Zobowiązał się do wpłaty po pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie przez najbliższe dwa lata na rzecz parafii, pod warunkiem, że otrzyma od was słowo, iż cała sprawa zostanie zapomniana. Czy ksiądz proboszcz zechce wyrazić zgodę na takie rozwiązanie? - Cóż, to bardzo wielkoduszna propozycja ze strony Arnolda - powiedział Leo Mark, zacierając ręce. - Myślę, że bez wątpienia... - Nasze wyliczenia wskazują, że ukradziono pół miliona - przerwałem mu głucho. Pat niepewnie poruszył się w fotelu i odstawił na stół szklaneczkę z whisky. - Pan Tansey wątpił, czy tej kradzieży będzie można dowieść; jest przekonany, że dowody, które zebraliście, nie okażą się wystarczające, aby doprowadzić do procesu przed ławą przysięgłych. Uważa jednak, że to, co się wydarzyło, jest niewybaczalne; powinniśmy zresztą wszyscy spodziewać się takiej postawy ze strony pana Tanseya. Przede wszystkim jednak pan Tansey nie może pozwolić na to, aby Kościół cierpiał z powodu zaistniałej kradzieży. Nie jest w stanie, oczywiście, pokryć całości strat. - A więc niech te straty pokryje pan Kaspar - zażądałem. - Niech sprzeda część swoich gruntów na Florydzie. Mam nadzieję, że pan Tansey jest świadomy tego, co władze skarbowe mogą zafundować jego krewnym. Pat pobladł na twarzy. - Zdaje sobie z tego sprawę, Kevin, jest jednak przekonany, że Kościół wolałby uniknąć skandalu, do którego doprowadziłoby tego rodzaju śledztwo. - On chyba najbardziej jest zainteresowany uniknięciem śledztwa władz skarbowych i skandalu wokół jego krewnych - odparłem. - Przypomnij sobie o gruntach na Florydzie. 143 Pat przygryzł na chwilę wargi. - Te ziemie są własnością pani Kaspar. Ani pan Tan-sey, ani pan Kaspar nie mogą zgodzić się na to, by pani Kaspar została ukarana za coś, z czego w ogóle nie zdawała sobie sprawy. - Akurat! - krzyknąłem. - Czy mam przekazać panu Tanseyowi, że jego oferta nie satysfakcjonuje parafii świętej Praksedy? - Pat po-patrzył nerwowo na mnie, na Leo i znowu na mnie. Skurwysyn. Cholerny, sprzedajny skurwysyn. - Cóż, czy nie uważasz, Kevin... - zaczął Leo. - Zadzwoń do niego - powiedziałem do Pata. - Zadzwoń do niego i powiedz, że zgadzamy się na trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. - Nie mogę tego zrobić. - Pat, przed chwilą blady, nagle poczerwieniał na twarzy. - Cholera jasna, zadzwoń, bo za chwilę ja to zrobię. Pat niechętnie podszedł do telefonu. Słyszeliśmy, jak rozmawia przyciszonym głosem. Po chwili powrócił do nas, odłożywszy słuchawkę na biurko. - Pan Tansey jest właśnie na linii - powiedział takim głosem, jakby rozmawiał z papieżem. - Jest bardzo zdenerwowany tym, co spotkało parafię. Skłania się ku temu, aby podnieść swoją ofertę do wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - Interes ubity - powiedziałem. - Co takiego? - Pat otworzył usta ze zdziwienia. - Powiedziałem, że interes ubity - powtórzyłem, wychylając do dna moją whisky. - Po pięćdziesiąt tysięcy dolarów przez pięć lat. - Osiemdziesiąt trzy przez trzy lata. Pat znów podszedł do telefonu. - Pan Tansey wyraził zgodę - powiedział z uśmiechem, powróciwszy. - Zanim odłoży słuchawkę, chciałby za moim pośrednictwem przekazać, że rezultat naszych rozmów uważa za porozumienie dżentelmenów. - Jesteśmy bardziej dżentelmenami niż on - odparłem. Patrick po raz ostatni podniósł słuchawkę. Po chwili powrócił do nas. __ Wszystko uzgodnione - powiedział. - Pierwszy czek wpłynie w przyszłym tygodniu. __ Czy pan Tansey zechce go antydatować, żeby zmniejszyć swoje ubiegłoroczne podatki? - zapytałem gorzko. Na długą chwilę zapadła grobowa cisza. _ Lepiej już pójdę - powiedział Pat niepewnie. _ Do zobaczenia, Pat. Nie podałem mu ręki. Kobieta miała na sobie ciężki, czerwony płaszcz kąpielowy, gdy otwierała drzwi. Bez wątpienia był to prezent na Boże Narodzenie. Walczył z pokusą od przeszło pięciu lat. Teraz nie był już w stanie się jej oprzeć; tak jak kobieta nie będzie opierać się jemu. Uśmiechnęła się z satysfakcją. Wiedziała, czego on chce. Ręce położyła na pasku swojego płaszcza. Na dworze było zimno. Tutaj, w domu, nastąpi zaraz kilka ciepłych chwil. Płaszcz zsunął się jej z ramion na podłogę. We wtorek wieczorem zastałem nieoczekiwanie Pata w moim pokoju. Nerwowo bawił się swoimi palcami. - Winien ci jestem przeprosiny - powiedział drżącym głosem. - Zapomnij o tym - odparłem. - Nawet mnie trudno jest uwierzyć w to, co się stało. - Byłem pewien... - Bogaci ludzie niczym nie różnią się od biednych, Pat, chyba że biedni uzależnią się od bogatych. Wtedy robią się sprzedajni. - Łatwo ci mówić - westchnął gorzko. - Wiem, Patrick, wiem. - Potrzebuję ich pomocy, aby kontynuować nasze spotkania i utrzymywać szkołę parafialną. Mulcahey to miły człowiek, ale zupełnie niekompetentny. - Zamierzam teraz lepiej się zająć sprawami admini- 145 stracyjnymi parafii. Spróbuję też utrzymać jaŁ międzyparafialną, żeby pomóc tobie w pracy sądzisz? Jakby poprawiła mu się mina. - Boże, jakie to wspaniałomyślne z twojej vin. Nie zasługuję na to. - Nieważne. Twoja parafia zasługuje. Iskierki strachu nie zniknęły jednak z jego i i wyciągnął do mnie rękę. - Znów będziemy razem pracować jak dav wiedział. Podałem mu dłoń. - Jak dawniej. :ąś fundacjj . Co o tyr oczu. Wsta miej - pc KSIĘGA TRZECIA Lata sześćdziesiąte 1961 Był ciepły kwietniowy wieczór. Niedawno utworzono Korpusy Pokoju. Chruszczow robił hałas wokół Berlina. John Kennedy zasiadał w Białym Domu, a Jan XXIII - w Pałacu Apostolskim. Kry lodowe rozpuszczały się, wiosenna odwilż była faktem. Marty Herlihy wetknął głowę do pokoju, w którym pisałem zaległe listy. - Hej, Kevin, telefon do ciebie. - Oddzwonię później, Marty. Powiedz, żeby zostawiono mi wiadomość. Marty potrząsnął głową. - Z głosu rozmówcy wnioskuję, że to pilna sprawa. - Czy podał ci nazwisko? - Tim Curran. Mówi ci to coś? - Coś nieprzyjemnego. Podniosłem słuchawkę w pokoiku, w którym zwykle liczyliśmy pieniądze. Proboszcz wciąż uważał to pomieszczenie za najważniejsze miejsce na plebanii. - Słyszałem, że masz już syna, który dotrzymuje towarzystwa uroczej księżniczce. Mam nadzieję, że w domu wszystko w porządku - powiedziałem. - Och, wielkie dzięki, ojcze Kevinie. - Jego cienki głos zdradzał zniechęcenie i wyczerpanie. - Ellen jest trochę zmęczona, a ja sam uczę się do sierpniowych egzaminów. Ale myślę, że najgorsze za nami. - Pozdrów ode mnie Ellen. Brendan Curran chodził po świecie już prawie rok, a mi to jakoś uniknęło. Ellen, Tim i ich dzieci nie zaprzątały mojej głowy. 149 - Musisz kiedyś wpaść do nas i zobaczyć je obie... ja^ zdam egzaminy. - Jego głos nie wyrażał nadmiernego entuzjazmu. - Karolina to chodzący cud. A więc dwuletnia córeczka zapewne terroryzuje młodszego braciszka. - Słyszałem, że Brendan ma oczy po mamie - powiedziałem. Mary Ann i jej chłopak, Steve McNeil, byli rodzicami chrzestnymi. Chrztu udzielił Pat. - Tak, ojcze. Bardzo go kochamy. - Mówił takim tonem, jakby miłość do syna wymagała ogromnego wysiłku. - Ojcze, chciałbym zadać ci pytanie. Takie... dość osobiste, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Noo, cóż... - westchnąłem niepewnie. - Chodzi mi o kontrolę urodzeń. Widzisz, doktor powiedział, że byłoby lepiej, gdyby Ellen przez kilka najbliższych lat nie rodziła. Jesteśmy małżeństwem od trzech lat, w tym czasie Ellen przez osiemnaście miesięcy była w ciąży i... ojcze Kevinie, to bardzo trudne... Po co komu żona, skoro nie można mieć z niej uciechy? Na pamięć już znałem dalszą część konwersacji na ten temat. - Czy próbowaliście stosować kalendarzyk małżeński? Ellen to przecież pielęgniarka i jestem przekonany... - Ksiądz zawsze musi robić z siebie głupka w takiej rozmowie. - Hm, cóż, Ellen ma regularny okres, ale zdaje się, że ten sposób nic nam nie dał. W słuchawce zapadła głucha cisza. - Ellen chciałaby używać tych nowych pigułek. - Tim wreszcie przystąpił do sedna, zdobywszy się na odwagę. - Mówi, że Kościół zmienia się i nie ma sensu czekać do roku 1965, albo i dłużej, aż zmieni się jego stanowisko w sprawie antykoncepcji. Czy nastąpi jakaś zmiana, ojcze? Nie chciałbym popełnić grzechu śmiertelnego. - Tim, myślę, że nie ma żadnych przesłanek, aby oczekiwać zmiany w stanowisku Kościoła - powiedziałem ostrożnie. Jeśli jeden z partnerów w małżeństwie nalega na stosowanie sztucznych środków antykoncepcyjnych, byłem zawsze gotów udzielić drugiemu rozgrzeszenia w konfe- 150 sjonale. Może takie stanowisko powinienem zająć teraz? Och, Boże, westchnąłem, jak bardzo chciałbym... _ Chcę wiedzieć, czy jeśli Ellen zacznie używać tych pigułek, oboje popełnimy śmiertelny grzech? - zapytał Tim błagalnym tonem. _. Jestem pewien, że Ellen nie zechce uczynić niczego, co według jej sumienia byłoby grzechem - odparłem. - Musi postępować zgodnie z tym, co jej dyktuje sumienie. - Zdawało mi się, że zaraz zatrzęsie się cały budynek probostwa z powodu mojej wykrętnej nieortodoksyjnej odpowiedzi. - Ale przecież nasze sumienia kształtuje nauka Kościoła, czyż nie? - Tim miał poważne wątpliwości. A może był zbyt zmęczony, aby dostrzec możliwość, którą mu proponowałem. - Jestem pewien, że Ellen nie uczyni niczego wbrew nauce Kościoła - dodałem z desperacją. - Myślę, że masz rację, ojcze Kevinie. Wiedziałem, że nie powinniśmy tego robić. Po prostu chciałem się upewnić. Podjąłem jeszcze jedną próbę, ale po chwili zrezygnowałem. Tim nie był na tyle silny, aby udźwignąć ciężar tak trudnej moralnie decyzji. Za rok na świecie pojawi się kolejny mały Curran. A wówczas Ellen zacznie stosować pigułki, nie bacząc już, że postępuje wbrew Kościołowi. Trochę później oboje zostaną dopadnięci przez wyrzuty sumienia, przejdą znów na kalendarzyk i zanim osiągną trzydzieści pięć lat, dochowają się jeszcze paru dzieciaków. W św. Praksedzie żyły setki podobnych rodzin. - Chciałbym wam pomóc, Tim - powiedziałem z westchnieniem. - Już nam bardzo pomogłeś, ojcze. - Słyszałem głos człowieka, który tak długo przebywał w ciemnej grocie, że nie jest w stanie reagować na światło. - Módl się za nas, proszę. Siedziałem później długo z głową ukrytą w dłoniach, niczym w szpitalnej poczekalni po śmierci kogoś bliskiego. Wracając zapukałem do Leo Marka. - Jest coś do roboty? - zapytałem. Spojrzał na mnie rozbieganym wzrokiem. Trochę niedowidział, a ponadto ostatnie wydarzenia sprawiły, że czuł się 151 coraz mniej pewny siebie; tę niepewność zdradzały jego oczy. - Tak, Kevin - mruknął, szukając kartki papieru. _ Giną Carrey dzwoniła. Prosiła, żebyś do niej wpadł, jeśli ci to nie sprawi kłopotu, i przyniósł raport o zrealizowanych czekach. Jutro wieczorem chce przekazać informację radzie parafialnej. Zrobisz to? - Nie ma problemu. Georginę Carrey trudno było nazwać inaczej niż "kobietą niebezpieczną". Gdy pewnego dnia zjawiłem się u niej, okazało się, że John Carrey jest akurat w jednej ze swoich licznych podróży, a John junior już śpi. Georgina ubrana była w lekką, czarną szatkę, coś pośredniego między suknią a bielizną, lecz o wiele bliższego tej drugiej. Z trudem ukryłem zdziwienie. - Czy możemy porozmawiać kilka minut, ojcze? - zapytała niespokojnie. Miała wówczas niewiele ponad trzydzieści lat. Ciemne włosy spadały jej swobodnie na ramiona. Jej twarz była przystojna, choć odrobinę "końska", jak czasami się mówi. Kiedy roztaczała przede mną "wizje", które dopadły ją w nocy, węże, anioły i tym podobne dziwa, ja zastanawiałem się nad sytuacją. Byłem silniejszy od niej. Nie zaciągnie mnie do łóżka ani do niczego nie zmusi. To raczej ja będę górą. Pięści same mi się zacisnęły, a serce zaczęło bić szybciej. Cholera, dlaczego nie? Kevin, udziel jej lekcji uwodzenia mężczyzn, jakiej już nigdy nie zapomni. - John jest wspaniałym mężczyzną - szepnęła chryp-liwie. Cienki pasek przy jej sukience poluźnił się; zobaczyłem pas do podwiązek, górę nylonowych pończoch i fragment nagiego uda. - Ale zupełnie nie interesuje się moimi problemami duchowymi. Za dużo podróżuje. Machnęła ręką z rezygnacją i zniechęceniem. Szeroka wersalka, na której spoczywała, stanowiła doskonałe miejsce na seks. Wyobraziłem sobie smak skóry Georginy, całowanej przez moje usta. Czy nie nadszedł czas, abym i ja doświadczył rozkoszy posiadania kobiety? Wówczas pomyślałem o Ellen i w jednej chwili oddaliłem od siebie pokusę. Rozwarłem dłonie zaciśnięte dotąd w pięści. 152 ._ Być może powinnaś poważnie porozmawiać z Joh-tiern i nakłonić go, żeby ograniczył podróże. - To powiedziawszy, wstałem z głębokiego, wygodnego fotela. - Z przyjemnością ułatwię ci zadanie, jeśli uważasz moją pomoc za potrzebną. Giną wstała również, porządkując nieco suknię. - Ojcze, skoro sądzisz, że to pomoże, będę ci wdzięczna za rozmowę z nim. - Zawahała się. - Przykro mi, że zmarnowałam tyle twojego czasu. Nie miało to być moje ostatnie tego typu spotkanie z Georginą. Minęły dwa lata i dziś znowu wybierałem się do domu Carreyów swoim samochodem, a właściwie samochodem parafii, który zakupił dla mnie Leo Mark. Miałem w pamięci fakt, że przed dwoma laty pokusę odegnała ode mnie nie moja cnota, lecz wizja kobiety, którą zaledwie przed kilkoma godzinami pośrednio zmusiłem do zajścia po raz kolejny w ciążę. Głęboko westchnąłem, wcisnąłem guzik otwierający garaż i wyjechałem w kwietniową ciemność. Jadąc do domu Georginy Carrey, wyrzucałem z umysłu wszystkie myśli o Ellen. Zmuszałem się do skupienia uwagi na decyzji, którą będę musiał wkrótce podjąć. Joe Herlihy, brat Marty'ego, pracował w Kurii Arcybiskupiej. Przekazał mu informację, że latem dwóch ludzi z Chicago zostanie wysłanych do Rzymu na trzyletnie studia prawa kanonicznego. Być może wezmą też udział w pracach Drugiego Soboru Watykańskiego. Moje nazwisko było na liście kandydatów do wyjazdu. Według Joego nazwisko Pata Donahue również znajdowało się na tej liście. Cóż, już raz z Patem rywalizowałem i nie zamierzałem po raz drugi przeżywać tego samego. Drugi Sobór Watykański z pewnością okaże się najważniejszym wydarzeniem w Kościele katolickim na przestrzeni wielu wieków. Miałem szansę w nim uczestniczyć. A jednak nie chciałem opuszczać św. Praksedy, tym bardziej że praca tutaj coraz bardziej mnie pochłaniała. Działania Pata w parafii Czterdziestu Świętych Męczenników odbiły się echem w całym kraju. Trzy katolickie 153 magazyny zamieściły duże materiały na jego temat. Zapraszano go na wykłady, spotkania i rekolekcje na całym Środkowym Zachodzie. Może zasługiwał na te dodatkowe lata nauki w Rzymie? A może pojechalibyśmy tam razem? (Nie była to dla mnie zbyt atrakcyjna perspektywa.) Wiedziałem, że znalazłem się na liście kandydatów do wyjazdu, gdyż lubił mnie kardynał Meyer. Kiedyś, p0 jakiejś mszy pogrzebowej, wziął mnie na bok i powiedział że czytał moje wystąpienia w Instytucie Edukacji Małżeńskiej; bardzo mu się podobały. Wielki Holender z Milwaukee umiał rozmawiać z ludźmi. Stawiał celne, rzeczowe pytania i bardzo uważnie słuchał odpowiedzi. Jego końcowa uwaga: "Proszę kontynuować tę robotę" była raczej komplementem niż poleceniem. Zajechawszy pod dom Carreyów, myślałem przez chwilę, co Holender powiedziałby o Georginie. Nacisnąłem na dzwonek, usłyszałem gong w środku i grzecznie zaczekałem na gospodynię. Jak zwykle, John był w podróży, a John junior bawił się z rówieśnikami gdzieś poza domem. Karteczkę z odcinkami czeków rzuciłem na kanapę. - Nawet nie wiesz, jak się z tym śpieszyłem, Gino - powiedziałem, pocałowawszy ją w policzek. - Lecz cóż, twoje słowo to dla mnie rozkaz. Miała na sobie czarne spodnie, białą bluzeczkę i bardzo drogą biżuterię. Była trochę zbyt intensywnie wyperfumowana. - Chciałam z tobą porozmawiać - rzuciła krótko. Jej wzrok był zimny, a twarz nieprzenikniona. Usiadłem na skraju kanapy. - Mów, piękna damo, mów. || - Jestem w ciąży - powiedziała. M - Och, wspaniale! Gratulacje! - Nie udawaj głupiego - warknęła. - Nie sypiam z Johnem od pięciu lat. - Kiedy to się stało? - zapytałem. - No... niedawno. Pięć tygodni temu. - Chcesz urodzić? Zacisnęła szczęki. Wyglądała o wiele starzej niż na swoje trzydzieści pięć lat. 154 iHt - Ksiądz sugeruje aborcję? - Niemal się przeraziła. - Niczego ci nie sugeruję - odparłem. - Po prostu pytam. Muszę znać wszystkie szczegóły, jeżeli mam ci pomóc. - Nie usunę ciąży - stwierdziła stanowczo. - Czy chcesz rozwieść się z Johnem i ożenić z tamtym mężczyzną? Nie czułem ani odrobiny współczucia dla niej. - On się ze mną nie ożeni - odparła, a jej oczy zaszkliły się. - A więc najlepiej zrobisz, jeśli wskoczysz Johnowi do łóżka, jak tylko wróci z podróży, i spędzisz z nim trochę czasu. Jej twarz wykrzywił złośliwy grymas. - Chcesz, żebym oszukała Johna? To jest twoja księżo-wska rada? - John będzie prawdopodobnie tak szczęśliwy, że niczego nie zauważy, a nawet jeśli nabierze jakichś podejrzeń, będzie mu to obojętne. - Jakie to dla ciebie proste - powiedziała gorzko. Podeszła do barku pod ścianą. - Musisz coś postanowić. I nie masz zbyt wiele czasu - kontynuowałem. - Twoje serce rwie się do macierzyństwa. Gdyby tak nie było, zdecydowałabyś się przerwać ciążę, nie przejmując się tym, czy Kościół to aprobuje, czy też nie. Nie masz żadnej pewności, jak zareaguje John, kiedy otrzyma oczywisty dowód, że sypiasz z kimś innym. Albo więc skorzystasz z mojej rady i prześpisz się kilka razy z Johnem, albo wkrótce okaże się, że musisz iść do pracy i zarabiać na swoje utrzymanie. A taka perspektywa chyba ci nie odpowiada. Nalała sobie pełną szklankę dżinu. - Poniżanie mnie sprawia ci przyjemność - stwierdziła. - Niespecjalnie - skłamałem. Usiadła w fotelu po przeciwnej stronie stolika. - Napijesz się czegoś? - zapytała niespodziewanie. - Przepraszam, że wcześniej ci nie zaproponowałam. - Nie, dziękuję. Czy John prześpi się z tobą? 155 Prychnęła, jakby uważała mnie za idiotę. - Oczywiście. - Kiedy wraca do domu? Wzruszyła ramionami. - Za kilka godzin. - A więc lepiej już pójdę. Musisz się chyba przygotc wać. - Wstałem. Ruszyła za mną, aby otworzyć mi drzwi - Któregoś dnia podziękuję ci za to, że jesteś takir przeklętym draniem - oznajmiła lodowato. Otoczyłem ją ramieniem i przycisnąłem do siebie. Pocało| wałem ją w czoło. Miłe ciepło ogarnęło moje ciało. Znóv pokusa, ostrzegł mnie jakiś głos dobiegający z zakamarków! mózgu. - Dziękuję ci, ojcze - wyszeptała. Po chwili dodała: -\ Módl się za mnie. W czerwcu ogłoszono nominację: Patrick H. Donahue z parafii Czterdziestu Świętych Męczenników skierowany \ został na studia podyplomowe do Rzymu. Zadzwoniłem do | niego z gratulacjami. Mój telefon wyraźnie go ucieszył.! Poza tym powiedział, że nominacja jest dla niego kompletnym zaskoczeniem. Typowa postawa faceta z Rzymu. Uczą się tam tego chyba od pierwszego dnia zajęć. \ Rozmawiając z nim, stwierdziłem, że Sobór wyrasta na nadzwyczajne wydarzenie. Kościół wkracza w nową epokę. Nie chciał o tym dyskutować. Zaprosił mnie natomiast na l kolację na następny wieczór. Czy zechcę przyjść? Będzie sam na probostwie; wówczas będzie okazja porozmawiać o wszystkim. Mimo że parafia Czterdziestu Świętych Męczenników leżała w ubogiej dzielnicy, jedzenie, którym mnie poczęstował, było doskonałe. Ja wyciągnąłem butelkę "Bardo' gdy zasiedliśmy w starej, dyskretnie oświetlonej jadalni f o wysokim suficie. Pat uśmiechnął się. - Nie mów mi, że znowu złamiesz regułę i będziesz ze j mną pił. 156 _ Cóż, okazja zmusza mnie do tego. Pat otworzył butelkę i napełnił dwa kieliszki. _ Ad multos annos - wzniosłem toast. - Boże, Kevin, że też nie mieliśmy czasu na więcej takich spotkań przez ostatnie trzy lata. - Pat wyglądał na kompletnie wykończonego. Zmęczoną twarz przecinały już zmarszczki. W oczach nie było życia. - Czy widziałeś ostatnio Ellen lub Tima? - spytał nagle. - Nie - odparłem, niezbyt zadowolony z tego rzeczowego pytania. - Jak im się wiedzie? - Obawiam się, że nie najlepiej. Ellen znów jest w ciąży. Tim traci wzrok, czytając te swoje książki prawnicze. Całe ich mieszkanie cuchnie pieluchami. Ellen wygląda okropnie: brudna, otyła, dzieciaki wciąż płaczą. Jest bardzo zgorzkniała. Nie chodzi do Kościoła. Wyobrażasz sobie, jak biedny Tim przez to cierpi. Robiłem, co mogłem. - Pat dolał mi wina i podał talerz z pieczenia. - Ale Ellen mnie nie posłuchała. Myślę, że Tim nie potrafi wyrwać jej z apatii - uśmiechnął się lekko. - Przepraszam cię za te wynurzenia, czytałem ostatnio kilka podręczników psychologicznych. Więc Tim nie ma już wpływu na swoją żonę, ale nie mógłby jej zostawić. Jest przekonany, że odpowiada za jej duszę. Myślę, że tych dwoje nigdy nie miało szansy... - zawahał się. - Zresztą, może ty byś z nimi porozmawiał? - zapytał znienacka. - Ja? - zdziwiłem się. - A dlaczego niby akurat mnie mieliby posłuchać? Przez ostatni rok nie znalazłem dla nich ani chwili. Ellen chyba nie wpuściłaby mnie za próg. - Nie, nie sądzę, żeby było aż tak źle. W każdym razie pomyśl o tym. Biedna Ellen - westchnął ze smutkiem. - Z każdym dniem coraz bardziej przypomina swoją matkę, i zachowaniem, i wyglądem. - Zastanowię się - obiecałem. - A teraz porozmawiajmy o czymś prostszym, na przykład o Rzymie. Grymas niepewności przemknął przez twarz Pata. - Nie jestem pewien, czy zaakceptować tę nominację, czy też nie. Kuria dała mi tydzień do namysłu. Nałożyłem sobie na talerz trochę ziemniaków. 157 - Cóż cię powstrzymuje? - Szkoda mi tego, co tutaj robię. - Wykonał szeroki ruch ręką. - A poza tym byłem już w Rzymie. Cztery lata to aż nadto. - Pojedziesz. - Myślę, że tak - przyznał. - Ale z mieszanymi "uczuciami. Zastanawiam się, dlaczego nie posłali ciebie. - Ponieważ jestem niezbędny, aby dbać o zbawienie duszy Leo Marka Rafferty'ego, ponieważ nie znam włoskiego, ponieważ nie jestem materiałem na biskupa. Mógł-bym podać ci jeszcze z dziesięć innych powodów, ale te w zupełności wystarczą. - Jestem pewien, że byłeś na liście kandydatów - mruknął. - Wiem, że byłem, ale wątpię, czy byłem na niej numerem drugim, wątpię też, czy ktoś naprawdę chciał, abym znalazł się w Rzymie. Gdyby tak było, z pewnością padłoby na mnie. W zeszłym roku wysłano dwóch ledwo upieczonych księży... - Tutaj nas brakuje. - Pat chciał, abym go przekonywał, że powinien wyjechać. - Posłuchaj, Pat. Znasz mnie? Kevina Brennana? Chicagowskiego Irlandczyka w trzecim pokoleniu? Pogromcę Leo Marka Rafferty'ego? Gdybym chciał coś dla siebie załatwić w Kurii, poszedłbym i to załatwił. Albo bym poprosił ojca, żeby pociągnął za jakieś sznurki. Zapomniałeś, że Pułkownik wszędzie wszystkich zna. Pat popatrzył na mnie z ulgą. - A więc pojadę, jeśli mam tam jechać. Pod koniec sierpnia otrzymałem telefon z sekretariatu kardynała. Chciał zobaczyć mnie jeszcze tego samego dnia o drugiej trzydzieści po południu. Czy mi pasuje? Oczywiście, że tak. Jak śmiałbym odpowiedzieć inaczej? Ozdobna dębowa boazeria i czerwony jaskrawy dywan w gabinecie onieśmielały mnie bardziej niż sam Albert Meyer. 158 ,_ Coś ostatnio nic nie piszesz, Kevin - zaczai. ___ Mani bardzo pracowite lato, wasza eminencjo - od- P Zmarszczył czoło i sięgnął po cygaro. __ Zapalisz? - zapytał. _ Wezmę jedno dla ojca, jeśli eminencja pozwoli. Roześmiał się i podał mi cygaro. _ Znam, oczywiście, twojego ojca. Poważny człowiek. Gdy rozmawialiśmy, nie wspomniał o tobie tak długo, dopóki sam nie powiedziałem, że wiem, iż jego syn jest księdzem. - Uniósł brwi. - Cóż, jestem czarną owcą w rodzinie. _ A może szarą? - odparł kardynał. Wbrew opinii, iż kompletnie brak mu poczucia humoru, lubił takie gry słów. - No, w każdym razie, niektórzy ludzie chcieliby tej wiosny wysłać cię do Rzymu; inni temu się sprzeciwili. Musiałem osobiście się tym zainteresować. Cóż, wyszło na to, że zmarnowałbyś się, studiując prawo kanoniczne. Chcę, żebyś studia podyplomowe ukończył w Ameryce. Sądzę, że wybierzesz psychologię... Bardzo pragnąłem, przerwać ten potok słów. Musiałem zebrać myśli. - Tak, to mi bardzo odpowiada - stwierdziłem, próbując przybrać jego obojętny ton. - No właśnie. Rzym byłby nieodpowiednim miejscem dla takich studiów. Pozostaniesz w parafii świętej Praksedy i jednocześnie będziesz uczęszczał na zajęcia na uniwersytecie. - Tak, wasza eminencjo. Zanotował coś na skrawku papieru. - W porządku, Kevin. Uzgodniliśmy więc. Jestem przekonany, że w niedalekiej przyszłości biskupi będą potrzebowali wykształcenia przede wszystkim z zakresu nauk społecznych. Przyjmij do wiadomości, że do takiej posługi właśnie się przygotowujesz. Kuria będzie płaciła za twoją naukę. - Moja rodzina... - zacząłem. Skóra na poręczy fotela stała się wilgotna pod moimi palcami. Żałowałem, że nie 159 palę cygar; mógłbym zrobić coś rozsądnego ze swoimi drżącymi rękami. - Nie - przerwał mi. - To nasz obowiązek. -_ Wstał. - Chcę na bieżąco śledzić twoje postępy w nauce Kevin. Przesyłaj mi wszystko, co uważasz, że powinienem czytać. Twoje własne prace, ale też i inne. - Wyprowadzając mnie z gabinetu, otoczył mnie na chwilę swoją ciężką ręką. Kiedy schodziłem schodami na Wabash Avenue jeszcze do końca nie zdawałem sobie sprawy, że skończyliśmy rozmowę. Albert Gregory Meyer w ciągu dwudziestu minut i - spojrzałem na zegarek - dwudziestu dziewięciu sekund - wywrócił moje życie do góry nogami. Nie powiedziałem o tym nikomu, nawet swojej rodzinie, dopóki wiadomość nie ukazała się w "New World", diecezjalnej gazecie. Oto rozpoczynałem zupełnie nowe życie. Pat zatelefonował w tydzień po informacji w "New World". Spodziewałem się gratulacji. - Potrzebuję twojej pomocy, Kevin - usłyszałem w zamian pełen udręki głos. Westchnąłem. A więc znów kłopoty. - O co chodzi? - zapytałem. - Czy... możemy swobodnie rozmawiać? Nikt nie podsłuchuje? - Pat był najwyraźniej przerażony. - Nasze gosposie nie podsłuchują, Pat - odparłem niegrzecznie. - Mów, o co chodzi? - Mam kłopoty z pewną kobietą. - Jakiego rodzaju kłopoty? - Ona... Ona... cholera, jest w ciąży z mojego powodu i grozi, że napisze do kardynała. - Teraz, przed twoim wyjazdem do Rzymu? - Tak, właśnie. Przed samym wyjazdem chce mi to zrobić. Nie potrafię jej powstrzymać. To ma być prywatny list, o którym nie dowie się jej mąż. Kevin, może ty byś na nią wpłynął? Cichy dzwoneczek alarmowy zabrzmiał w mojej głowie. - Dlaczego ja? - zapytałem. 160 _ Ona cię szanuje. To Georgina Carrey - dodał niby od niechcenia. Powinienem był wiedzieć. _ Zajmę się tym. Nie musisz przerywać pakowania. - Odłożyłem słuchawkę. Długo siedziałem na krześle, gapiąc się w słońce, powoli chowające się za murami szkoły parafialnej św. Praksedy. Gorący, wilgotny letni wieczór. Jeśli nie porozmawiam z Georgina, zrobi to. A Patrick do końca życia pozostanie księdzem gdzieś na południu Stanów - o ile wytrwa w kapłaństwie po ciosie, który go spotka. Włożyłem koloratkę i ruszyłem do garażu. Georgina, w luźnej, zielonej sukience, siedziała przy biurku. Drzwi balkonowe były szeroko otwarte. - Wspaniale wyglądasz - zauważyłem. - Powinnaś być częściej w ciąży. - Zgodnie z twoją cholerną psychologią chcę być w ciąży - odparła beznamiętnym tonem, zaszczycając mnie jedynie przelotnym spojrzeniem. Przysiadłem na poręczy fotela. - Nie rób tego, Georgino. Cała złość kryjąca się w niej wypełzła na jej twarz. - Zniszczę go. Tak go załatwię, że już nigdzie i nigdy nie będzie księdzem. Okłamywał mnie, bawił się mną. Prędzej znajdzie się w piekle niż w Rzymie. - Zacisnęła dłonie w malutkie piąstki. Aż trzęsła się z nienawiści. - Uspokój się - zażądałem. - Skąd ci się nagle wzięła ta złość? Wiosną byłaś zupełnie inna. Opadła ciężko na oparcie fotela. Jej złość zniknęła, a przynajmniej widoczne jej objawy. - On nie odpowiada na moje telefony, nie chce mnie widzieć, nie przyjmuje moich zaproszeń na obiady. W ogóle go nie obchodzę. Biedny, głupi Patrick. Trochę elementarnej grzeczności i nie miałby tego kłopotu. - Wiesz, jaki jest Pat, Georgino. Powinnaś była się tego 161 spodziewać, kiedy z nim zaczynałaś. Oczekujesz ze strony Pata Donahue? Nie bądź niemądra. - Rozgniotę go! - zawołała, a w jej oczach znów pojawiła się nienawiść. - Kłamliwy, wstrętny, mały drań. - Wystarczy, że raz postąpiłaś głupio, nie musisz tego robić po raz drugi. Chyba nie myślisz, że twój list do kardynała zostanie przeczytany tylko przez niego? - Nie wiedziałem, czy może na to liczyć, czy też nie, ale grałem swoją jedyną kartą. - Jak będziesz wyglądała, kiedy Chicago dowie się o twoim bękarcie z księdzem? - Nie obchodzi mnie to - powiedziała ponuro. - Wręcz przeciwnie, obchodzi cię. Udało ci się z Joh-nem? - Oczywiście. - Zapewne spodobało mu się, że znów się do siebie tulicie, prawda? Widziałem dokładnie, jak jej nienawiść z Patricka przechodzi na mnie. No cóż, trudno. Duma zmusiła ją do odpowiedzi. - Tak. - Założę się, że i tobie to się podoba od czasu do czasu. Poza tym masz syna, dziecko, które się wkrótce narodzi, no i żyjesz w luksusowych warunkach. Czy warto przekreślać to wszystko dla głupiej zemsty? Gdy mówiłem, jej ręce znów zacisnęły się, tym razem na fałdach sukni. Po chwili jednak rozpostarła dłonie i w geście rezygnacji zwiesiła ręce wzdłuż fotela. - Nienawidzę cię, Kevinie Brennan. Idź stąd i niech cię więcej nie oglądam na oczy. Wstałem. - Jeśli tego pragniesz, Gino, będziesz musiała się stąd wyprowadzić. Bo ja nie zamierzam opuścić swojej parafii. Wyszedłem na ulicę, w gorącą sierpniową noc. Carreyowie wyprowadzili się do Lakę Forest na kilka tygodni przed przyjściem na świat ich córki, uroczej blondynki, Patrycji, z której John Carrey był szczególnie dumny. 162 jttKłiP' S8?" Razem z Patem spacerowaliśmy przez leśny park. We wtorkowy poranek było tu pusto; jedynie puszki po piwie . sterty śmieci świadczyły o bliskiej obecności ludzi. _ Nie jest tu już tak jak dawniej - stwierdził Pat z żalem. - Chyba tęsknisz za sierpniami, które tutaj spędzaliśmy. - Mam nadzieję, że przyjadę tu na krótki wypoczynek po pikniku mojego Klubu Nastolatków - odparłem. _ Widzę, że las jest dla ciebie tym, czym dla mnie jezioro - zauważył. Palcami przeczesał swoją fryzurę. - Cieszę się, że znalazłeś dla mnie czas. Chyba jesteś teraz bardzo zajęty. Wkrótce rozpoczynasz te studia podyplomowe. - Aż tak zajęty to nie jestem. - To był dzień podobny do dzisiejszego, kiedy uratowaliśmy te dzieciaki z samochodu Delaneya, pamiętasz? - To ty ich uratowałeś. Poza tym działo się to w niedzielę, było o wiele wcześniej, no i bardziej gorąco. - Nie wiem, co się ze mną dzieje, Kevin. - Wepchnął ręce do kieszeni i przybrał grobową minę. - To nie biologia, przynajmniej nie do końca, a jednak... To... nie wiem, jakiego słowa użyć, nie napięcie, ale jakaś siła... zdaje się, że mnie ogarnia. Nie potrafię się powstrzymać. - Dopiero zaczynam podyplomowe studia z psychologii, Pat, nie jestem terapeutą. Zatrzymaliśmy się w przesiece, wystawiając twarze ku słońcu. - Wiem. I jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc z Geor-giną... Nie mogę uwierzyć, że będę ojcem. - Prawie nie będziesz - znów ruszyłem. - Cieszę się, że jadę do Rzymu. To mnie oczyści, zacznę od nowa. - Ruszył za mną. Lekkie, drogie spodnie i modna koszula, rozpięta pod szyją, nadawały mu wygląd playboya z dużym kontem w banku. - Może nie powinieneś wyjeżdżać? Zmarszczył czoło, ogromnie zdziwiony. - Dlaczego nie? Przecież zapisałeś się na uniwersytet. Nie możesz już zająć mojego miejsca. 163 - W każdym z nas siedzi jakiś demon, Pat. - Niema] dosłownie cytowałem Maureen. - Jeśli pojedziesz do Rzymy zapragniesz władzy. Część ciebie chce jej już teraz, część jeszcze nie. Ta część, której na władzy nie zależy, to prawdziwy ty - Aha, boisz się, że jeśli znajdę się w Rzymie, władza dobrobyt, wszelkie przyjemności i inne tego typu rzeczy skorumpują mnie? - wyszczerzył zęby w uśmiechu, oczekując, że zaprzeczę. - Tak. - Nie musiałem patrzeć mu w oczy, żeby się upewnić, iż pojawił się w nich strach. - Powiedz Meyerowi, że z powodów, których należy szukać w twoim życiu duchowym, wolisz pozostać u Czterdziestu Świętych Męczenników. Nie pomyśli źle o tobie. Wręcz przeciwnie. - Nie uważasz, że powinienem znaleźć się jak najdalej od Georginy? - Powiedziałem ci, co myślę. Roześmiał się niepewnie i klepnął mnie w plecy. - Stary, dobry Kevin. Zawsze uczciwy, prostolinijny. Prawdopodobnie masz rację. Wiesz, sama myśl, że mógłbym pozostać u Męczenników, czyni mnie szczęśliwym. Zastanowię się nad tym i dam ci znać. Trzy tygodnie później, nie skontaktowawszy się ze mną, wyjechał do Rzymu. Jeszcze tego samego popołudnia, po spacerze z Patem, po raz pierwszy pokonałem Calvina Ohirę w pojedynku na pistolety. Ohira był amerykańskim Japończykiem w trzecim pokoleniu, tak gorącym metodystą, jak ja katolikiem. Prowadził elegancką szkołę karate przy 95. Ulicy. Było to doskonałe miejsce, aby zrzucić z siebie wszelkie napięcia. Miałem czarny pas, ale nigdy nie wygrałem z Calvinem. Pewnego dnia wyciągnął z szuflady wielki klucz - "magiczny klucz", jak go nazywał - i zaprowadził mnie do piwnicy, gdzie w wygłuszonym pomieszczeniu urządził nowoczesną strzelnicę. - Musisz być gotów, gdy żółtki znów nas napadną -^ powiedział z uśmiechem, ukrywającym zgorzknienie sj 164 Eli r odowane zamknięciem w obozie dla internowanych w roku 1940. pułkownik, cokolwiek by powiedzieć - bohater wojenny nie tolerował pistoletów i rewolwerów, mnie więc one fascynowały. Z dnia na dzień coraz lepiej posługiwałem się trzydziestką ósemką, ale Calvin był wciąż lepszy ode mnie. Aż do tego wtorku. _ Wolałbym nigdy nie narazić ci się, gdy będziesz miał broń - powiedział. - Mam nadzieję, że nigdy naprawdę nie będę jej potrzebował - odrzekłem. Myliłem się jednak. Miała nadejść chwila, gdy na małej morskiej wysepce u wybrzeży Włoch moje umiejętności będą bardzo przydatne. 2 października Droga Ellen, Ten list będzie jeszcze bardziej niezręczny i mniej uporządkowany niż wszystkie dotychczasowe. Zawsze wstydzę się przelewać swoje myśli na papier. Ty piszesz tak doskonale, tak prosto i jasno układasz zdania, a ja tworzę potworki, skomplikowane jak wszystko inne w moim życiu. Nawet nie wiem, jak Ci napisać to, co się wydarzyło. Właściwie powinnam zadzwonić albo przyjechać do Ciebie. Wstyd nie pozwala mi jednak osobiście powiedzieć Ci, jaką jestem idiotką. W przeciwieństwie do Ciebie, od kiedy tylko odkryłam swoją płeć, zabawiałam się, a później na serio pieprzyłam z każdym atrakcyjnym chłopakiem, który się nawinął. Próbowałam zerwać z tym, och, Boże, jak bardzo chciałam. Spowiadałam się, obiecywałam, że już nigdy więcej, błagałam Matkę Boską o pomoc, a potem spotykałam jakiegoś przystojniaczka i rozpoczynałam wszystko od nowa. Zdawało mi się, że wiem wszystko, co należy wiedzieć o mężczyznach. Wyobrażałam sobie, że mogę mieć każdego, którego zapragnę - no, może z wyjątkiem Kevina. Naprawdę kochałam Burke'a. To poniżające. Ja, wyrachowana uwodzicielka, zakochałam się. Był inteligentny, 165 pogodny, zabawny, kiedy był na to czas, no i należał do irlandzkiej śmietanki towarzyskiej. Uwielbiałam być z nim Uwielbiałam letnie miesiące z nim na Cape. Gdy pił, martwiłam się. Wmawiałam sobie, że to minie a i on próbował odstawić alkohol. Ale kiedy padł w prawyborach w zeszłym roku, a rodzina Kennedych zaczęła g0 unikać (chociaż wciąż nie gardzili jego pieniędzmi), na dobre dobrał się do alkoholu; czasami przez trzy-cztery dni bez przerwy był pijany i nie pracował. Zdawałam sobie sprawę, że poślubiam słabego człowieka, bogate, zepsute dziecko. Pragnęłam dać z siebie wszystko, całkowicie się mu poświęcić, chociaż, prawdę mówiąc, nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, jak głupio zrobiłam, wychodząc za niego. Seks między nami nie był najistotniejszy, nawet na początku. Myślę, że nikt w to nie uwierzy, ale przed ślubem prawie nie zbliżyliśmy się do siebie, chyba głównie dlatego, że on nie próbował... no, może kilka razy, ale bez większego przekonania. Oczywiście, niemal natychmiast po ślubie postaraliśmy się o Sheilę. Dobierał się do mnie głównie wtedy, gdy był trochę podpity. Byłam gotowa żyć i z tym. Seks, mówiłam sobie, to rzecz bez znaczenia. Bóg wie, ile miałam z tego rozkoszy jako nastolatka. Być może wyczerpałam swój limit. Wszystko to tylko wstęp. Teraz dopiero zacznę przerażającą historię. W połowie sierpnia wyjechałam na weekend na Cape. Nic interesującego, tym bardziej że nie otrzymaliśmy z Burkie'em spodziewanego zaproszenia od Kennedych. Jedna z moich studenckich koleżanek z Purchase poślubiła Hindusa, którego rodzina żyje w Ameryce dłużej, niż mogą pamiętać nasi dziadkowie. Wypoczywali na Północnym Brzegu, tam, gdzie normalnie bywają rodziny białych protestantów, sięgające rodowodem amerykańskim XVIII wieku. Postanowiła wyprawić party (może za duże słowo) dla dawnych studenckich przyjaciół. Burkę obiecał popilnować w domu Sheili, a poza tym i Nanny zgodziła się pracować w ten weekend. Doba z arystokratami była wszystkim, co mogłam znieść. 166 ii \V tym towarzystwie Burkę traktowany byłby wyłącznie jak góra muskułów. W sobotę wieczorem powróciłam do domu. Paliły się wszystkie światła. Sheila chodziła między kratami łóżeczka, brudna, głodna i zapłakana. Nanny nigdzie nie było. (Później dowiedziałam się, że Burkę dał jej wolne na wieczór.) Na piętrze jacyś ludzie śmiali się i wrzeszczeli. \V naszym małżeńskim łóżku znalazłam Burke'a, jeszcze jednego faceta w jego wieku oraz dwoje nastolatków: chłopaka i dziewczynę. Byli pijani i zabawiali się ze sobą tak, że każde z nich miało zajęte wszystkie swoje otwory. Kiedy weszłam do sypialni, Burkę zaprosił mnie do wspólnej zabawy. Odmówiłam, a on zaczął krzyczeć, obrzucać mnie przekleństwami i tak dalej. Obwiniał mnie też za swój alkoholizm. Domyślasz się, co zrobiłam. Zabrałam Sheilę do samochodu i pojechałyśmy do motelu. Następnego dnia wróciłam do Bostonu i, nie bacząc, że to niedziela, zadzwoniłam do adwokata. W poniedziałek wynajęłam dom w New-buryport, tam, gdzie jest ta słynna szkoła plastyczna. Burkę zadzwonił z przeprosinami. Nie chciałam z nim rozmawiać. Nie chcę niczego od Burke'a po rozwodzie, tylko Sheili i tego, co sama wniosłam do małżeństwa. Rozmawiałam z księdzem z parafii Newburyport o ewentualnym anulowaniu naszego związku. Nie wykazał zbyt wielkiego optymizmu. Biseksualiści, powiedział, to nie to samo co homoseksualiści. Burkę pedałem? No cóż, przynajmniej trochę. Niestety, niewystarczająco dla Kościoła. W każdym razie ja z pewnością nie będę dalej ciągnęła tego małżeństwa. Modlę się za Burke'a każdego wieczoru wówczas, kiedy modlę się za rodziców. Jest dla mnie tak samo umarły jak oni. Początkowo myślałam, że w ten sposób grzebię go żywcem. Teraz wiem, że grzebię jedynie siebie. I prawdopodobnie nic mnie przed tym nie uchroni. Pozdrawiam Cię Maureen PS. Przekaż też moje pozdrowienia Timowi. Kiedy tylko będą znane, poinformuj mnie o wynikach jego egzaminów. 167 5 października Najdroższa Maureen, Kocham Cię, kocham Cię, kocham, kochani. Chciałabym zabić Burke'a własnymi rękami. Gdybym wciąż wierzyła w Boga, pragnęłabym, aby Bóg go przeklął. Wszystko dobrze się ułoży, Maureen, ja wiem, że wszystko dobrze się ułoży. Naprawdę. Czuję się nie najlepiej (cholera, trzecie dziecko w drodze), jestem wciąż zmęczona i, co najgorsze, płaczę nad swoim losem. Proszę Cię, zadzwoń do mnie, popłaczemy razem Ellen PS. Bądź dzielna. Podczas pierwszego semestru nauki przeczytałem Con-traception Johna Noonana i stałem się jednym z tych księży, którzy skłonni byli zmieniać postawę Kościoła wobec kontroli urodzin. Dla Ellen Foley Curran było jednak i tak za późno. Mary Ann szykowała się do ślubu (na Boże Narodzenie), a Ellen spodziewała się rozwiązania w marcu. - To już trzecie dziecko, a ona nie ma jeszcze dwudziestu ośmiu lat - zauważyła moja siostra. - Jak dużo będzie ich miała, kiedy osiągnie czterdziestkę? - Tak - westchnąłem. - Jak ona daje sobie radę? - Tylko opieka nad dzieciakami utrzymuje ją na nogach. A Tim ślęczy nad książkami czasami do drugiej nad ranem. Prawie wcale ze sobą nie rozmawiają. No, ale przynajmniej się nie kłócą. Wciąż się kochają, tylko że nie mają w ogóle czasu dla siebie. - Czy Tim zdał latem końcowe egzaminy? - Oblał - odrzekła Mary Ann ponuro. - Tata uważa, że nigdy ich nie zda. Jest za słaby psychicznie. 1 O 1963 - 1964 - Kiedy Pat wróci z Rzymu na wakacje? - zapytała moja matka. Akurat wychodziłem z basenu. Włożyłem na siebie płaszcz kąpielowy. Jak na początek sierpnia było bardzo chłodno. Tak bardzo jednak potrzebowałem odpoczynku, że opuściłem parafię św. Prak-sedy, nie zważając na fatalną pogodę. - Pod koniec tygodnia, przypuszczam - odpowiedziałem. - Dlaczego pytasz? Spojrzała na mnie znad listu, który akurat czytała. Jej płowe włosy poprzetykane już były siwizną. - Maureen wyjeżdża do Europy - powiedziała w zamyśleniu. - Chce studiować malarstwo w Rzymie. Twierdzi, że ma zamiar rozpocząć nowe życie. - Nie poślubi tego chłopaka z Newburyport? - zapytałem. Za każdym razem, kiedy rozmawiałem z kimś o Maureen, odzywało się we mnie to samo głębokie poczucie winy. Matka potrząsnęła przecząco głową. - Mówiłam już ci, że on i jego rodzina to dewoci, a trybunał w Bostonie w końcu odrzucił jej wniosek o unieważnienie małżeństwa. - Dranie - mruknąłem. Dwa lata obcowania z psychologią społeczną upewniły mnie, że polityka Kościoła wobec rozwodów jest bezsensowna. Połowa ludzi w tym kraju w momencie zawierania małżeństwa nie jest zdolna do współżycia w związku, który byłby odzwierciedleniem miłości Chrystusa i Kościoła; a przecież taką miłość małżonkowie przyrzekają, decydując się na miłość dozgonną i nierozerwalną. Być może Kościół zmieni stanowisko, może 169 będziemy nagradzać wiernych anulowaniem małżeństw, tak jak stan Nevada nagradza rozwodami. Dla Maureen i je; Toma Murraya jest już jednak za późno. - Czy Pat może coś dla niej zrobić w Rzymie? - zapytała matka konspiratorskim tonem. - Sądzę, że mógłby spróbować - odparłem. - p0. czekajmy. Zobaczymy, co powie w przyszłym tygodniu. Każdego miesiąca, regularnie, podczas gdy zmagałem się z wiedzą na studiach podyplomowych, a z życiem - w parafii św. Praksedy, otrzymałem długi list od Pata. Bardzo ciepło wyrażał się o nowym papieżu, Pawle VI ("największy sługa Kościoła w XX wieku"), a wręcz entuzjastycznie o Drugim Soborze Watykańskim. "Następna sesja zmieni bieg historii katolicyzmu", pisał. Listy były bogate w szczegóły, które nie mogły ukazać się w gazetach. Pat pisał o tym, co kardynał Suenens powiedział do Pawła VI następnego poranka po jego wyborze. Pisał o nienawiści kardynała Mclntyre wobec czarnych biskupów, i tak dalej. Mimo tych soczystych szczegółów, listy Pata nie były kompletne. Najwyraźniej nie zauważał on różnicy w postawach, jaka zaczyna krystalizować się pomiędzy postępowymi kardynałami z północnej Europy a jego rzymskimi przyjaciółmi i patronami. - Czy gdybyś był księdzem w parafii Toma Murraya, nakazałbyś mu zerwać zaręczyny z Maureen? - matka znów zadała mi pytanie. Jej łagodne, podobne do moich oczy tym razem wpatrywały się we mnie ostro, uważnie. - Ha, chcesz sprawdzić, czy nie zmienia się moja ideologia! - zawołałem i roześmiałem się. - Nie znam Toma Murraya. Ty i tata ciepło się o nim wyrażacie. Cóż, skoro Maureen jest w nim zakochana, musi być w porządku. - Unikasz odpowiedzi - stwierdziła matka. - Jak twój ojciec, a przecież nie jesteś prawnikiem. Tak, Maureen bardzo go kocha, ale teraz zabrania jej tego nawet Kościół. Patrzyłem na niebo. Przez moment między chmurami ukazał się skrawek jasnego błękitu, ale zaraz znikł. Wiatr chwiał drzewami rosnącymi dookoła. - Powinien się z nią ożenić, bez względu na opinię 170 Kościoła - powiedziałem. - Wkrótce stanowisko Kościoła wobec anulowania małżeństw ulegnie zmianie. Maure-n może wyjść za mąż, mimo że trybunał z Bostonu uważa inaczej. Po prostu poczekaliby oboje kilka lat na błogosławieństwo Kościoła - w moim głosie pojawiało się coraz wiecej goryczy. - Jeśli ten Tom nie chce dla niej trochę zaryzykować, nie zasługuje na nią. _ Ryzykować wieczne potępienie nieśmiertelnej duszy? - zdziwiła się moja matka; wymawiając ostatnie dwa słowa, zmarszczyła czoło. - Mądry spowiednik utwierdziłby go w takim postanowieniu - powiedziałem ze złością. - Ty możesz im to powiedzieć - odrzekła matka. W jej głosie zdziwienie mieszało się z rozczarowaniem. Powstałem. - Nikt mnie o to nie pytał. Chcesz piwa? Potrząsnęła przecząco głową. - Tylko nie obudź Mary Ann - poprosiła. - Jest bardzo zmęczona. Mary Ann, która za dwa miesiące spodziewała się dziecka, była okazem zdrowia i kipiała radością. Matka martwiła się o swoje pierwsze wnuczątko o wiele bardziej niż sama Mary Ann. Usłyszałem dzwonek telefonu i pomyślałem, że powinienem podnieść słuchawkę, jednak zanim ruszyłem w kierunku aparatu, dzwonienie urwało się. Zapewne Mary Ann już wstała. Najprawdopodobniej to Steve telefonował ze swojego biura w Chicago. Razem z ojcem mieli przyjechać wieczorem na długi weekend. Zabrałem z lodówki dwie puszki piwa i jedną podałem swojemu bratu, Mike'owi, ślęczącemu nad podręcznikiem anatomii. Do pokoju weszła Mary Ann, ubrana w szorty i szeroką bluzkę ciążową. Miała niesamowicie bladą twarz i szeroko otwarte oczy. Poruszała się jak w transie, jak zahipnotyzowana. - Co ci się stało? - zapytał Mikę. Błyskawicznie poderwał się z krzesła; student medycyny, w połowie przestraszony, a w połowie mający nadzieję, że za chwilę będzie odbierał poród. 171 - Co, och, mi nic, Mikę - odpowiedziała Mary Ąnn i opadła na kanapę. Na zewnątrz wiatr hulał w najlepsze Przerażenie ścisnęło mi gardło. Już kiedyś widziałem swoją siostrę w takim stanie. - Kto umarł, Mary Ann? - zapytałem, z trudem rozpoznając własny głos. - Tim Curran - odpowiedziała, jakby nie dowierzała jeszcze swoim własnym słowom. - Zmarł półtorej godziny temu. To był ojciec Conroy. Ellen poprosiła go, żeby do nas zatelefonował. Tim zmarł w szpitalu świętej Anny - w jej szpitalu. Zator mózgu. - Popatrzyła na Mike'a, niepewna znaczenia tych słów. W głębi duszy doznałem irracjonalnego uczucia, że to ja zabiłem Tima, tak jak i ja skazałem Maureen na utratę ukochanego Toma Murraya. - To wszystko przez tę nieustanną ciężką pracę i ciągłe zmartwienia - powiedziała Mary Ann, pragnąc zapłakać łzami, które nie chciały napłynąć do oczu. - Dzieci, stresy, ciągłe napięcie... - Stres nie wywołuje zatoru - powiedziałem, przerywając jej. - Zmarłby nawet wówczas, gdyby był samotny i bogaty. - Masz rację, Kevin - odezwał się Mikę. - Nikt nie był w stanie mu pomóc. - Jestem pewna, że to pocieszy Ellen - powiedziała Mary Ann gorzko. W jej oczach wreszcie pojawiły się łzy. 10 sierpnia Droga Ellen, Jak przypuszczam, myślałaś, że już nigdy do Ciebie nie napiszę. A jednak stara, dobra Maureen znów się odzywa. Zdziwisz się, ale jestem w Rzymie, chociaż mogłabym być w Chicago, Bostonie, w Newburyport - gdziekolwiek. Wynajęłam tutaj mieszkanie. Sheila uczęszcza do angielskiej szkoły, a ja biorę lekcje malarstwa. Tym razem na serio biorę się do malowania, naprawdę. Mój nauczyciel w Newburyport był dobry... potem pojawił się w moim życiu Tom Murray, znów się zakochałam, znów wszystko się popiep- 172 r rzyło..- Ale to nie było to samo co z Burke'em. Tom był na pewno heteroseksualistą. I nie pił. Jego słabą stroną hyła religia; jak się okazuje, religia może doprowadzić do tego samego, co skłonność do młodych chłopców. Tom kochał mnie, podobnie jak jego rodzina, nie kochał mnie tylko ten cholerny trybunał z Bostonu. Teraz Tom ma kogoś innego, jak słyszałam. Przykro mi, że brzmi to tak gorzko. Naprawdę go kochałam. Nie tak jak Burke'a. To była szczera, uczciwa miłość. Rzym jest miłym miastem, choć przeraźliwie gorącym. Gdy się tu tylko rozgościłam, udałam się na poszukiwanie Pata Donahue. Jest młodym księdzem, który nie może usiedzieć w miejscu. Jedna z szacowniejszych tutejszych rodzin, Martinelli, jakby zaadoptowała go, podobnie jak Tanseyowie w Chicago. Mają dużo pieniędzy i dużo kontaktów w Watykanie. Chwalą się Patem na wszystkich swoich dekadenckich przyjęciach -jakby żywcem wziętych z La Dolce Vita, no, jedynie kobiety nie są tak piękne; chwalą się^chludnym amerykańskim duchownym o szerokich barkach, w doskonale skrojonej sutannie. Pat zapewne sprzedałby duszę swojej babki, byleby tylko awansować w hierarchii Kościoła. Źle wpływa na niego świadomość cierpień innych ludzi, na serio traktuje hasła o sprawiedliwości społecznej i naprawdę uważa, że Bóg powołał go, aby mu służył. Dzieli swoje życie na ściśle przedzielone części i nie pozwala, aby jedna zakłócała funkcjonowanie drugiej. Pewnego dnia spacerowaliśmy razem; uśmiechał się do wszystkich i zagadywał życzliwie niemal każdego przechodnia, który nas mijał. Mieszkańcy Rzymu nie przepadają za księżmi (i z wzajemnością); w grę wchodzi ciągle pamięć o starych sporach z papiestwem. Większość księży jednak mimo wszystko próbuje uśmiechać się do świeckich, bez wzajemności. Wszyscy obdarowani uśmiechem przez Pata, odwzajemniali mu tym samym! Wydaje mi się teraz bardziej przystojny niż kiedykolwiek, mimo że żywi się wyłącznie włoskimi, okropnymi potrawami. Skoro już przy tym jesteś- 173 my, znów stosuję dietę. Jestem jeszcze zbyt młoda, aby bez sensu tracić figurę. Pat nie jest złym chłopakiem, naprawdę. Jest w stanie wykorzystać każdego, kogo potrzebuje, w swoim parciu naprzód, ale gdy to nie wpływa negatywnie na jego karierę, bywa uprzejmy i szczery. Wprost uwielbia Sheilę, udziela mi mądrych wykładów z historii Rzymu i jest czarujący wobec Martinellich (monsinior i jego kuzyn, Alfredo Delucia, to oczywiste pedały). Pozdrowienia dla Tima. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Ściskam Cię Maureen Dom pogrzebowy Conelly'ego zatłoczony był młodymi ludźmi, którzy pragnęli oddać hołd pamięci Tima Currana, skrycie ciesząc się, że śmierć dopadła właśnie jego, a nie ich. Budynek wypełniony był zapachem mocnych perfum i więdnących kwiatów. - Zapomniałem już, jak wyglądają irlandzkie pogrzeby - powiedział Pat Donahue przyciszonym głosem. Zaledwie przed kilkoma godzinami przyleciał z Rzymu. - Boże, jak się cieszę, że znów jestem w domu. Ellen trzymała się z daleka od rodziny Tima. Według Mary Ann i Steve'a, którzy czuwali przy zwłokach w nocy, jego rodzice poszukują kogoś winnego śmierci syna; jako kozła ofiarnego upatrzyli sobie Ellen. Jej własnej rodziny nie było; nie wybaczyli jej małżeństwa i straty pieniędzy, które mogłaby przynieść jej niewolnicza praca dla matki i ojca. Ellen była gruba nie tylko z powodu piątego miesiąca ciąży. Kalorie zawarte w czekoladzie i słodkich cukierkach zaczęły o sobie dawać znać. Miała opuchniętą, okrągłą twarz, włosy bez połysku. Wyglądała strasznie, nawet z dużej odległości. Blasku nie straciły tylko jej oczy. Byłem zdruzgotany. - Jak ona teraz będzie żyć? - zapytał Pat, gdy tak staliśmy w tłumie żałobników, bez powodzenia pragnąc nie 174 wyróżniać się swoimi sutannami. Zwracano na nas uwagę, oczywiście, jednak większość osób prowadziła przyciszone, chociaż bardzo żywe dyskusje. Taki pogrzeb to okazja do spotkania dawno nie widzianych krewnych i nie wolno zmarnować ani chwili, nawet wówczas, gdy się stoi w długiej kolejce do pogrążonej w bólu wdowy, aby zapewnić ją o swym współczuciu. Wzruszyłem ramionami. Nie cisnęły mi się na usta żadne słowa. Patrzyłem na oczy Ellen; na wpół przymknięte penetrowały ciemną i chłodną pustkę dookoła niej. A jednak, mimo otyłości, wyglądała młodo w czarnej żałobnej sukni - przytłustawa nastolatka. - To dopiero początek jego życia, Ellen - powiedziałem nieśmiało, gdy znalazłem się przy niej. Dotknąłem jej ręki. Była zimna jak lód. Błyszczące oczy na moment skupiły się na mnie. Cofnęła rękę. - Musiałeś powiedzieć coś takiego. Och, niedobrze, pomyślałem. - Jestem zdziwiona, ojcze Brennan, że znalazłeś czas, aby tu przyjść. Bez wątpienia, Tim byłby zadowolony, gdyby wiedział, że tu jesteś. - Przykro mi, Ellen... Przepraszam. - Z całą pewnością. Zawsze przepraszasz, prawda, ojcze? Przepraszałeś, że nie możesz przyjść na jego ślub, przepraszałeś, że nie możesz chrzcić.jego dzieci, przepraszałeś, że nie możesz z nim porozmawiać o jego problemach, przepraszałeś, że nie możesz przyjąć zaproszenia na obiad, przepraszałeś, że nie możesz go odwiedzić. Nie było u niego tak miło jak w domach twoich bogatych przyjaciół, prawda? - W jej głosie nie było ani śladu histerii czy smutku. Nie zmienił się wyraz jej twarzy. Te surowe słowa ubodły mnie tym mocniej, że zostały wypowiedziane z tak ogromnym spokojem. W domu pogrzebowym nagle zapadła cisza. Ucieszyłem się, że nie ma akurat moich rodziców. - Przepraszam, Ellen - powiedziałem. - Cóż się stało z niewyparzonym językiem Kevina 175 Brennana? - zapytała szyderczo. - Nie mów, że nic błyskotliwego nie przychodzi ci do głowy! - Nic. - Czy ty wiesz, jak on cię kochał? - kontynuowała. Je; oczy płonęły złością. - Byłeś dla niego ideałem! Czytał nawet te bezsensowne artykuły psychologiczne, które wypj. sywałeś w uniwersyteckich broszurach. Cytował cię czasami, jakbyś był samą Biblią! Jak bardzo czekał na chociaż jedno dobre słowo od ciebie! Nigdy się nie doczekał! Co cię w gruncie rzeczy obchodzi, czy on żyje, czy nie? Nie dbasz o to, prawda? Nie mogłem zrobić nic więcej, jak tylko przeczekać ten atak. Popatrzyłem na dzieci Ellen, chłopaka i dziewczynkę; oboje mieli te same duże, szare oczy swojej matki i zadarte noski. Dziewczynka miała już nawet włosy zaczesane w koński ogon. Oczy tych dzieci obserwowały mnie, poważne, nieświadome tego, co dzieje się dookoła, lecz przerażone. - Mylisz się, Ellen. - Nie, wcale nie. Poza tym nie kłopocz się i nie przychodź jutro na pogrzeb, nawet jeśli będziesz miał na to czas. Tim Curran musiał żyć bez twojej pomocy, więc niech bez twojej asysty zostanie złożony do grobu. - Będę się modlił za niego i za ciebie, Ellen - powiedziałem łagodnie. - Oszczędź sobie tego - warknęła z niechętnym grymasem na ustach. - Ani Tim, ani ja nie potrzebujemy twoich modlitw. Opuszczając dom pogrzebowy, widziałem, jak Ellen szlocha w objęciach Pata. 15 sierpnia Droga Ellen, Och, mój dobry Boże, właśnie się dowiedziałam. Co mogę napisać? Tak mi przykro. Tak bardzo chciałabym być teraz przy Tobie. Tak bardzo chciałabym coś dla Ciebie zrobić. Cokolwiek. Moja biedna, wspaniała, ukochana Ellen. Wszystko będzie dobrze, wkrótce ból przeminie. Wierzę w to. Musi 176 •gszcze upłynąć trochę czasu, ale Bóg Cię nie opuści. * Jeszcze jedno. Wiem, jak zła jesteś na Kevina. Wybacz mu, proszę Cię. Cóż, taki jest Kevin. Bynajmniej nie zależy mu na Twoim orzebaczeniu. Uczyń więc to dla siebie, nie dla niego. proszę Cię, pisz do mnie Maureen Siedzieliśmy z Patem w moim pokoju w św. Praksedzie, powoli sącząc martini. Marty i Leo Mark od dawna już spali. - A więc - powiedział Pat, pociągnąwszy spory łyk - miałeś rację, Kevin. Chyba powinienem był zostać u Czterdziestu Świętych Męczenników. Rzym jest naszpikowany pokusami i wprost przeżarty przez korupcję. Myślę, że daję sobie radę w zmaganiach z pokusami, ale bardzo żałuję, że ciebie nie ma ze mną. Pomógłbyś mi, gdybym tego potrzebował. - Kobiety? Mrugnął do mnie jednym okiem. - Na szczęście nie. Panuję nad sobą, jeśli o to chodzi, chociaż ulice wprost pełne są wspaniałych dziewcząt. Jak to dobrze, że Maureen jest w Rzymie. Pilnuje mnie. - Jego twarz ozdobił jeden z najwspanialszych uśmiechów, na jakie było go stać. - A więc, co cię tak kusi? - Władza, pieniądze; sam pobyt w towarzystwie, które niedostępne jest dla zwykłych śmiertelników, to okazja do ciężkiego grzechu pychy. No i Sobór. To fascynująca gra polityczna. Spodobałaby ci się. Na mnie działa jak narkotyk, mimo że bardzo bronię się przed uzależnieniem. Ci ludzie... jacy wytworni, elokwentni, chociaż... sam nie wiem, jak to powiedzieć. Jakby w ogóle nie byli ludźmi, nie mieli w sobie żadnych hormonów. Takie wrażenie sprawiają niektórzy biskupi. To nie jest, na szczęście, mój problem. - Znów się uśmiechnął. - Wciąż nie wiesz, czy iść tą drogą? - Tak, wciąż nie wiem, czy uczestniczyć w tej grze o rząd nad duszami. Chociaż wiem, że jest to gra, w której można uczynić wiele dobrego. 177 - Ależ też wiele złego. Ponownie nalał sobie martini do szklanki i poki\va} głową. - Prawdopodobnie masz rację... Powiedz, czy widziałeś ostatnio moją córkę? Czy nie jest śliczna? Też musiałem łyknąć alkohol. Spory haust. - Patrick, nie jesteś... - Nie martw się, Kevin. Nie powiem ci, w jaki sposób udało mi się ją zobaczyć, możesz być jednak pewien, że to nie ma nic wspólnego z Giną. Jestem naprawdę dumny z tego małego szkraba. Nie ma jeszcze dwóch lat, a szczebiocze jak sześciolatek. - Jesteś szalony, Patrick. Po co to? Po co się zadręczasz? Czy chcesz zostać mężem Georginy? - Och, Boże, nie - powiedział i wzruszył ramionami. - Ale jestem ojcem małej Patsy. Nie uczyniłem wiele dobrego na tym świecie, lecz dzięki niej pozostawię po sobie coś pięknego. Znów nerwowo pociągnąłem łyk alkoholu. - Uważaj, bo wszystko zniszczysz. Życie swoje, Georginy, Carreyów. - Widziałem ją tylko raz, Kevin. I najprawdopodobniej nie zobaczę jej znów tak szybko, jeśli w ogóle. A jednak jestem z niej dumny. Chciałem z tobą podzielić się swoją dumą. - Po raz pierwszy od przyjazdu na pogrzeb Tima w oczach Pata zabłysnął stary strach, tak dobrze mi znany. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem. - Nie uraziłeś. Przeraziłeś - odparłem. W listopadzie na ulicach Dallas zginął John Kennedy. Bóg zabrał papieża, prezydenta i Tima Currana. Lecz życie toczyło się dalej. Tydzień po śmierci prezydenta na świat przyszedł Steven Kevin McNeil, kolejny rudzielec o zielonych, bystrych oczach. W dzień Bożego Narodzenia urodził się Timothy Curran junior, dołączając do Brendana, Karoliny i półtorarocznej dziewczynki, której imienia jeszcze nie znałem. 178 Rzymie biskupi przytłaczającą większością głosów "Owiedzieli się za liturgią w językach narodowych; o trzy-Hrjeści siedem lat wcześniej niż przypuszczał Pat. Siły dążące do zmian w Kościele wzięły górę na Soborze, mimo wyraźnej rezerwy Pawła VI wobec parcia ku szybkim nrzernianom. Dokumenty o wolności religijnej i stosunku katolików do Żydów nie ujrzały światła dziennego. Albert Gregory Meyer, obecnie jeden z dziesięciu przewodniczących Soboru, zrobił ogromne wrażenie swymi śmiałymi wystąpieniami, pisanymi głównie przez dwóch błyskotliwych i postępowych uczonych w Piśmie - Franka McCo-Ola i Barnabę Aherna. Sukcesy kardynała w Rzymie uczyniły go, ku jego zaskoczeniu, popularnym w Chicago. Martwił się bardzo o skutki, jakie przyniesie Sobór. - Nikt tam nie gra fair - powiedział do mnie, gdy przybyłem z krótką wizytą do jego siedziby w Chicago. Opowiedziałem mu o ofercie, jaką mi złożono: po obronie pracy doktorskiej miałem pracować w instytucie. Po krótkim namyśle kardynał wyraził na to zgodę. - Świątobliwi mężowie wykorzystują aparat Soboru w dążeniu do własnych celów. To jest nie fair. - Zaproponował mi cygaro, znów zapominając, że nie palę. W pierwszą niedzielę najbliższego Wielkiego Postu wszystkie ołtarze skierowano frontem do wiernych - po raz pierwszy od piętnastu wieków. W Chicago msze zaczęto odprawiać w języku angielskim. Proboszczowie obawiali się masowych protestów. Żadne jednak nie nastąpiły. Ellen mówiła bardzo niewiele podczas przyjęcia. Poszła na nie, ponieważ ktoś z jej przyjaciół stwierdził, że przydałby jej się relaks. Przyjęcie wydawał eks-ksiądz wraz z żoną, a uczestniczyli w nim również inni byli księża z żonami oraz seminarzyści z przyjaciółkami. W pewnym momencie Ellen odezwała się do żony eks-księdza "siostro"; łatwo było o taką pomyłkę, gdyż większość kobiet wyglądała jak zakonnice. Wyjątek stanowiła grupka spokojnych i atrakcyjnych dziew-cząt, które akurat zamierzały wstąpić do klasztoru. 179 Ellen stwierdziła w duchu, że gdyby była księdzem, którv porzucił kapłaństwo, nie chciałaby mieć nic wspólnego z Koś, dołem. A jednak wszyscy ci faceci wymieniali między sobą plotki z tego kręgu: kto zastąpi Spellmana w Nowym Jorku jaki jest nowy arcybiskup Filadelfii, co powiedział Michciel Novak i Daniel Callahan. Spożywano zbyt dużo alkoholu, opowiadano zbyt dużo świńskich dowcipów, a powietrze naladowane było erotycznymi niedomówieniami i sprośnymi półsłówkami. Ellen nienawidziła Kościoła za to, co jej uczynił. A teraz ci głupcy czynią ten znienawidzony Kościół obiektem sprośnych żartów. Pomyślała o siostrze Karolinie i zastanowiła się przez chwilę, czy ta dobra kobieta nosi teraz stylonowe majteczki. Aż otrząsnęła się, stwierdziwszy, że i w nią uderza atmosfera wieczoru. Młody człowiek o nazwisku Tim Prindeville, spędzający wieczór w towarzystwie wysokiej, kościstej i o wiele od niego starszej kobiety, mówił właśnie o Patricku Donahue. Ten temat interesował wszystkich. - Pat ssie kutasy połowie kardynałów z Kurii - opowiadał. - Wie, co robi. Pewnego dnia zostanie arcybiskupem Chicago. A to będzie oznaczać kłopoty dla nas wszystkich. - I żadna kobieta w Chicago nie będzie już bezpieczna - zawtórował mu partner Ellen. - Pat zawsze był skory do rozpinania rozporka. Przestała ich słuchać. Poczuła się, jakby nie było jej tutaj z nimi, jakby obserwowała ich wszystkich z ogromnego dystansu. Takie chwile zdarzały się jej ostatnio bardzo często. Jej partner próbował zafundować sobie seksualne igraszki na koniec wieczoru. Odepchnęła go zdecydowanie. Zdziwił się. - Otwórz drzwi do mieszkania, niech chociaż wejdę do ciebie na dobranoc - powiedział. - Nic ci nie zrobię. - Nie, chociażbym miała sterczeć pod drzwiami przez całą noc - odparła chłodno. Zrezygnował w końcu i poszedł sobie. Później przez długi czas siedziała przy oknie, obserwując świat za szybą. Dom był cichy, spokojny, dzieci równo oddychały, śpiąc snem sprawiedliwego. Noc była zimna, a gwiazdy na niebie zdawały się bardziej odległe niż zazwyczaj. 180 Ojciec rozparł się wygodnie we wprost niewyobrażalnie wielkim fotelu w swym gabinecie i westchnął ciężko, otwierając dwudziestoczteroletnią butelkę Jamesona ze specjalnych zapasów. Dobiegał sześćdziesiątki, choć wcale nie wydawał się starszy niż w dniu, w którym powrócił z Niemiec. - A więc kończysz w czerwcu - powiedział wesoło. - Wcale młody wiek jak na doktora. _ Jestem, jak to mówią, dojrzałym studentem - odparłem. - Mam ogromną motywację, żeby pozostawić to wszystko już za sobą, nie mam rodziny, o którą musiałbym się martwić, lecz mam Kościół, który mnie pogania. - Ja-meson jak grom uderzył w moje gardło. Zastanawiałem się, jak wielu klientów mój ojciec raczy tak wspaniałym trunkiem. - I co dalej? - zapytał. - Nie wiem. Będę kontynuował badania. Pewne kręgi są zainteresowane moim piśmiennictwem na temat wpływu społeczności lokalnych na rozwój jednostki. Pozostanę w świętej Praksedzie. Poczekam, aż skończy się Sobór i Wielki Holender zadecyduje, co mam dalej robić - wzruszyłem ramionami. - Jesteś szczęśliwy? - Bawił się nożem do otwierania listów. - Oczywiście - odpowiedziałem. - A dlaczego nie? Zawahał się, odłożył nóż i z kolei zaczął bawić się małą kopertą. - Mój drogi, normalnie nie prosimy cię o żadne przysługi... Uśmiechnąłem się, aby dodać mu odwagi. - Jestem ci jednak coś winien - powiedziałem. Ojciec też uśmiechnął się. - Ta przysługa byłaby jednak czymś specjalnym - powiedział i przystąpił do rzeczy: - Podczas obiadu w ostatnią niedzielę odbyliśmy taką rodzinną naradę. Zdaje się, że byłeś wówczas zajęty ze swoimi nastolatkami, więc... - Tak - przyznałem ze skruchą. - Żałuję, że nie mogłem przyjść. 181 - Cóż, ustaliliśmy i bez ciebie, że Ellen potrzebuj pomocy. - Jego łagodne oczy obserwowały mnie uważnie - Pomocy? - Tak. Utrzymuje się z zasiłku, czy wiesz? - NJ wiedziałem. - Tim nie był ubezpieczony, jej własna rodzina wciąż nie wybaczyła jej tego małżeństwa, a rodzina Tima gotowa jest pomóc, jeśli Ellen odda im dzieci. Ona musi wrócić do pracy, chociaż w niepełnym wymiarze, aby odzyskać szacunek do samej siebie. Będzie potrzebowała opiekunki do dzieci, pieniędzy na ubrania i tego typu rzeczy. Stwierdziliśmy, że jeśli my jej nie pomożemy, nie uczyni tego nikt. A więc - popchnął kopertę przez biurko w moim kierunku - postanowiliśmy, że jej to damy. Dopiłem Jamesona i wyciągnąłem rękę po kopertę. Nie była zalepiona. W środku znajdował się czek dla Ellen Foley Curran na dwanaście tysięcy pięćset dolarów. Obejrzawszy go, wsunąłem czek z powrotem do koperty i odłożyłem ją na biurko. - Ona tego nie przyjmie - powiedziałem, żałując, że nie znajduję się teraz w jakimś spokojnym miejscu, na przykład na Saharze, gdzie takie problemy nie występują. - To była jednomyślna decyzja - kontynuował ojciec, nie zwróciwszy uwagi na mój komentarz. - Przyjęta bez specjalnej dyskusji. Kwota jest kompromisem. Twoja matka i Mary Ann chciały, aby to było piętnaście tysięcy dolarów. Ja przekonałem je, że Ellen z pewnością nie weźmie więcej niż dziesięć tysięcy - położył dłonie na biurku. - Twoja matka i ja zawsze twierdziliśmy, że rodzinne spory trzeba rozstrzygać na drodze kompromisów. - Ona nie weźmie ani centa - powiedziałem. - Ale nie wnosisz sprzeciwu wobec naszej... troski o Ellen? Bo jeśli tak, musielibyśmy losować, kto ma jej wręczyć kopertę. - Sprzeciwu? - zdziwiłem się. - Nie, oczywiście, że nie. Czuję się dumny, że jestem członkiem takiej rodziny. Ale i tak Ellen nic nie weźmie. Chyba masz pojęcie o irlandzkiej dumie. Głęboko wciągnął i wypuścił powietrze z płuc. 182 __ Dlatego posyłamy ciebie. Ty ją do tego możesz namówić. Popatrzyłem przez okno. Z drugiej strony ulicy wznoszono kolejny drapacz chmur przeznaczony na biura. Przez grube szyby wpadał do pokoju hałas pracujących młotów pneumatycznych. Późnomarcowy śnieg dopiero co przestał padać. _ Powinieneś był słyszeć, co mi powiedziała przy zwłokach Tima - powiedziałem, nie chcąc teraz patrzeć na ojca. - Słyszałem. I właśnie dlatego chcemy, żebyś to ty wręczył jej kopertę - odparł zdecydowanym, mocnym głosem. - Ellen będzie tak bardzo zdruzgotana z powodu swego wybuchu, że dojdzie do wniosku, iż jest ci winna przysługę. Nic dziwnego, że był jednym z najlepszych prawników w Chicago. Po raz trzeci nacisnąłem dzwonek przy drzwiach. Może nikogo nie ma w domu, pomyślałem z nadzieją. Ale wówczas usłyszałem w głośniku domofonu znajomy głos, słaby i jakby bardzo odległy: - Kto tam? Zaczerpnąłem powietrza. - Kevin. Po ciszy, zdającej się trwać wieczność, zabrzmiał cichy brzęczyk. Pchnąłem drzwi i otworzyły się. Wcześniej miałem poważne wątpliwości, czy przejdę tę pierwszą przeszkodę. Budynek śmierdział zjełczałą kapustą. Ściany klatki schodowej po raz ostatni malowano chyba przed Wielkim Kryzysem. Na drugim półpiętrze bawiły się jakieś dzieciaki. Na trzecim piętrze czekały na mnie otwarte drzwi. Spodziewałem się bałaganu w mieszkaniu - płaczących dzieciaków, śmierdzących pieluch, podartych dywanów i brudnych mebli. Było tu jednak nadspodziewanie schludnie, czysto, kolorowo i jasno, gdyż przez kuchenne okno wpadały wesoło promienie słoneczne. Brendan i Karolina 183 uśmiechnęli się do mnie i powrócili do zabawek. Maria spała w łóżeczku, a Timmy, w ramionach Ellen, ssał butelkę z mlekiem. Nieporządna w tym mieszkaniu była jedynie matka - otyła i niestarannie ubrana, w podartych pończochach, bez obuwia. Na prostym stoliku przy jej fotelu leżała paczka papierosów, obok, na podłodze, porozrzucane były jakieś tanie książki. Na innym stoliku, w zasięgu ręki, stał talerzyk z cukierkami. Była już starą kobietą, po jej pięknej figurze pozostało wspomnienie, jej dłonie były żółte od nikotyny, oczy zdradzały zmęczenie. Głos miała słaby, a ruchy powolne, ociężałe. - Jak się masz, Ellen? - zapytałem, nie potrafiąc w żaden inny sposób rozpocząć rozmowy. Koperta w wewnętrznej kieszeni marynarki zdawała się wypalać dziurę na sercu. - Nie cofam ani jednego słowa z tego, co powiedziałam w domu pogrzebowym. - Nie miałem wielkiej nadziei, że cokolwiek cofniesz - odparłem. - Pomyślałem, że możemy jednak mimo to porozmawiać. Kołysała maleńkiego Timmy'ego z czułością odwrotnie proporcjonalną do zacietrzewienia, z jakim rozrywała mi serce. - Czy dotrze w końcu do twojego chłodnego, prymitywnego mózgu, że ja go naprawdę kochałam? Nie, z pewnością nie. Ty nie wiesz, co to jest miłość. Oczywiście, zbyt udane to małżeństwo nie było, ale to nie jego wina. Kochałam go, kochałam go ze wszystkich sił, całą mocą swojej miłości. A jednak nie uczyniłam go szczęśliwym, nie zapewniłam mu ani odrobiny spokoju, właściwie nie dałam mu żadnej przyjemności. Ty i ci twoi przeklęci księża wpoiliście mu tyle strachu i poczucia winy, że bał się kochać. - Mówiła głosem spokojnym, bez emocji, zdawałoby się, że pozbawionym jakiegokolwiek uczucia. - To ty mówiłeś, że nie może być między nami nic, dopóki nie weźmiemy ślubu, więc się pobraliśmy, nie mając żadnego 184 pojęcia o seksie. Zaszłam w ciążę w zasadzie podczas nocy poślubnej. Mogę policzyć na palcach obu rąk, ile razy kochaliśmy się podczas ostatnich dwóch lat naszego małżeństwa. A jednak byliśmy w sobie zakochani. Teraz Tim nie żyje i wszystko się skończyło. Zaczynałem zmieniać opinię o sprycie Pułkownika. A jednak nie chciałem Ellen przerywać. Niech wszystko z siebie wyrzuci. Popatrzyłem na książki leżące na podłodze. Nic wielkiego, zwykłe romansidła; a moja Ellen chciała zostać pisarką, przeczytała całego Dickensa i Scotta już w pierwszej klasie gimnazjum. - Masz prawo być zła, Ellen - powiedziałem. - Nie podlizuj się, ty nędzny draniu. - Ton jej głosu nie zmienił się ani trochę. - Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie z tej twojej klatki celibatu, że kobieta może mieć żądze i namiętności, które nie ograniczają się do zbożnego urodzenia czwórki dzieci w ciągu pięciu lat, że są rzeczy bardziej pociągające niż bezustanne zmienianie pieluch? - "Klatka celibatu". Całkiem miła jesteś. Jej policzki jakby zaróżowiły się. - Czy zawsze ostatnie słowo musi należeć do ciebie? - warknęła. Usłyszałem głosy dzieciaków, grających na podwórku w koszykówkę. Wstałem. - A teraz posłuchaj mnie, Ellen. Nie wdałem się w pys-kówkę z tobą na pogrzebie, gdyż takie zachowanie nie przystoi księdzu w obecności tłumu ludzi. Za to przyszedłem teraz, żeby pewne sprawy wbić ci do głowy. Nie zamierzam pozwolić takiej ociężałej krowie iść dalej przez życie ze świadomością, że pokonała Kevina Brennana w potyczce na słowa. - "Ociężałej krowie"! Co ty, do diabła, sobie wyobrażasz? - Zamknij się i wysłuchaj kilku słów prawdy! - krzyknąłem. - Wysłuchaj, bo jestem jedynym człowiekiem, który ci je może powiedzieć. Jesteś grubą, zdziwaczałą neurotyczką, poprzez bezustanne żarcie i palenie papierosów wpędzasz się do grobu. Całe twoje zainteresowania to prymitywne programy reklamowe! - Zgadywałem, ale, 185 zdaje się, strzeliłem celnie. - I głupie romansidła. To nie wróci Timowi życia, nie pomoże tym dzieciom dorosnąć i wreszcie nie pomoże w niczym tobie. Biedna Ellen, cierpiące, żałosne popychadło. Jesteś idiotką i będę ci to wciąż powtarzał, o ile się nie zmienisz. Kiedy tak maszerowałem dookoła pokoju, wydzierając się na nią, przez cały czas śledziła mnie wyblakłymi, szarymi oczami. - A co mam zrobić? - wrzasnęła do mnie. - Przede wszystkim przestań palić! - Nachyliłem się i wrzuciłem paczkę papierosów do kosza stojącego w kącie pokoju. - Przestań żreć! - Cukierki poleciały za papierosami. - Pozbądź się tego! - Kopnąłem stertę książek. - I schudnij ze dwadzieścia funtów. Wstała, podeszła do pustego łóżeczka, obok tego, w którym spała niezakłóconym snem Maria. Delikatnie ułożyła Timmy'ego i powróciła na swoje miejsce. - Może i trzydzieści - powiedziała. - A potem, ojcze? Co potem? - Wróć do pracy w świętej Annie lub Loretto. Użyj wszystkich sił, aby znów nabrać wiary w siebie. A potem znajdź sobie jakiegoś mężczyznę. - Już miałam mężczyznę i nie chcę innego. - Ellen walczyła ze łzami. - Chcesz czy nie chcesz, lepiej się postaraj! - krzyknąłem. - Twoje dzieci potrzebują ojca, ty potrzebujesz męża, a na świecie są miliony facetów, którym potrzebna jest taka kobieta jak ty! - Z wściekłości zabrakło mi tchu. Spróbowałem się uspokoić. - I, na miłość boską, przestań w końcu użalać się nad swoim losem. Wiesz co, Ellen? Wkrótce twoja żałoba gówno będzie kogokolwiek obchodzić, więc szybko o niej zapomnij. - Czy w ogóle jest we mnie coś, czego nie powinnam zmienić, Kevin? - zapytała, wpatrując się w podłogę. - Tak, twoje szare oczy powinny błyszczeć tak samo jak teraz, kiedy jesteś na mnie wściekła. Uniosła głowę. Na jej ustach błąkał się cień uśmiechu. - Założę się, że zrobiłeś kawał drogi tylko po to, żeby obdarzyć mnie tym komplementem. 186 sS^Ui, - _____ as§j"sv/~'4' .. -. ,. , , • .-...ta^^^^^maa - .•-•*!-^:.f,',..--^*;'i?; r W tym momencie przypomniałem sobie, po co naprawdę tu przyszedłem. Cały płomień złości, który we mnie płonął, w jednej chwili wygasł. Usiadłem ciężko na kanapie. - Czy to wszystko, Kevin? - zapytała cicho. - Och, Boże, Ellen. Tak nakrzyczałem na ciebie... - nie wiedziałem, jak przejść do rzeczy. - Cóż, chciałbym, żebyś wyświadczyła mi przysługę. Znów cień uśmiechu na ustach. Dalej, śmiało, Kevinie Brennan. - Nieczęsto się zdarza, żeby Pułkownik czegoś ode mnie żądał. Zapragnął, abym coś zrobił i... i potrzebuję twojej pomocy. Zmarszczyła czoło, a ja wyciągnąłem z kieszeni kopertę i wyciągnąłem ją w kierunku Ellen. - Musisz przyrzec mi, że tego nie podrzesz. - Nie bądź dzieckiem, Kevin. Oczywiście, przyrzekam, że nie podrę - powiedziała niecierpliwie. Wzięła ode mnie kopertę, otworzyła ją, popatrzyła na czek i rzuciła kopertę wraz z czekiem na podłogę. - Nie zależy mi na łasce twojej rodziny! Podniosłem czek i kopertę; czek włożyłem na miejsce i położyłem wszystko na stoliku. - A czy zależy ci na naszej miłości? Przez jej twarz przebiegł grymas bólu; jakbym wbił nóż w jej klatkę piersiową. - Dlaczego, Kevin? - zapytała. Walczyła ze łzami napływającymi jej do oczu. - W ubiegłym tygodniu odbyła się narada rodzinna. Nie uczestniczyłem w niej - dodałem szybko, aby Ellen nie pomyślała, że czek to mój pomysł. - Ale, gdy Pułkownik powiedział mi, zgodziłem się... - I prawdopodobnie gryzłeś się, że sam wcześniej o tym nie pomyślałeś. Mówiłem dalej, zignorowawszy jej słowa. - Uważamy, że musisz wrócić do pracy, chociażby w niepełnym wymiarze, a to oznacza konieczność zatrudniania gospodyni, kupienia czegoś porządnego do ubrania i jeszcze mnóstwa innych rzeczy. Wszyscy cię kochamy - 187 mówiłem, zdając sobie sprawę, iż twarz Ellen wykrzywia się w coraz większym bólu - a więc stąd ten czek. - Nie dostanę pracy na pół etatu w Loretto. Potrzebują sióstr na oddział psychiatryczny tylko w pełnym wymiarze - powiedziała, widząc, jak zamyka się pułapka przygotowana przez Brennanów. - Chyba nie sądzisz, że Pułkownik pozostawi coś takiego przypadkowi? Oczywiście, przyjmą cię w Loretto z powrotem na pół etatu. - Jakie stawiacie warunki? Co będę musiała robić? - Gdyby to zależało ode mnie, przeszłabyś ciężką szkołę. Kilka dni pracy w tygodniu, kilka funtów do zrzucenia obowiązkowo co miesiąc i co jakiś czas jakaś dobra książka, którą musiałabyś przeczytać, żeby zapomnieć o tej makulaturze. Szczęśliwie się składa, że moja rodzina to ludzie łagodni jak baranki. Nie stawiamy żadnych warunków. Taki czek będziesz otrzymywać co roku, dopóki nie uznamy, że już więcej ci nie potrzeba. - Czy to pożyczka? - Nie, nie jesteśmy bankiem. Natomiast sprawiamy prezenty tym, których kochamy. Wstałem i ruszyłem w kierunku drzwi. Ramiona Ellen zwisały bezładnie, nieruchawe ciało niechętnie poddawało się rozkazom wypływającym z mózgu. Patrzyła na kopertę, jakby zrzucona została do jej mieszkania z latającego talerza. - Kevin, ja nie chcę wybierać - powiedziała głosem, który był pełen bólu. - Wybierać między życiem a śmiercią? - zapytałem z ręką na klamce. Pokiwała głową. - Ellen, my wybraliśmy za ciebie. - Otworzyłem drzwi. Gdy je za sobą delikatnie zamykałem, Ellen wciąż wpatrywała się w kopertę. 11 1965 12 lipca Droga Ellen, Znów jestem w Rzymie, po nudnym niedzielnym popołudniu niedaleko Tivoli. To górski region, gdzie zmęczeni rzymscy arystokraci wypoczywają w gorące niedziele od czasów Romulusa i Remusa. Rosną tu wspaniałe drzewa, w cieniu jest zawsze chłodno i nie ma okropnego rzymskiego smogu. Miejsce wprost idealne dla pałacu przyjemności takiego, jak Casa Martinelli. Kobiety są tu cholernie piękne, że aż chce się wyć z zazdrości. Mężczyźni to chodzące imitacje Rudolfa Valen-tino. Przez całe popołudnie rozmawialiśmy leniwie o rzeczach zupełnie nieistotnych, ale czasami śmialiśmy się i cynicznie komentowaliśmy finansowe posunięcia niektórych ważniejszych osób z Kurii. Naszymi gospodarzami byli: monsinior Martinelli, patron Pata i znany pederasta, oraz jego matka, księżna Martinelli, która zapewne przekroczyła niedawno pięćdziesiątkę, ale wygląda przynajmniej o piętnaście lat młodziej. Ma dwie piękne "służące", które nonszalancko klepie po pupach, kiedy biegają w tę i z powrotem z kawą i trunkami. Są równie urodziwe jak dwaj młodzi klerycy z otoczenia monsiniora Martinellego. I oni, i jeszcze kilka innych, starannie dobranych postaci, składają się na obraz jakby domu Borgiów, z tym, że Martinelli uważają Borgiów za parweniuszy. Marmurowe łuki i wspaniałe tarasy pałacyku zbudowano, kiedy Borgiowie jeszcze uprawiali ziemię w Hiszpanii. 189 Nikt nie wydaje się w najmniejszym stopniu zaszokowany perwersyjnością tego miejsca. Jak powiedziała mi księżna swoim modulowanym głosem, kardynał Rodrigo Marti-nelli, założyciel klanu, wybudował ten pałac w XV wieku, każąc go złożyć z dwóch skrzydeł: jednego dla swojego bambini, a drugiego dla swojej bambinae. Nie miała bynajmniej na myśli dzieci. - Jesteśmy jedynymi normalnymi ludźmi w tym miejscu - szepnęłam do Pata. - Ciii - syknął. - To bardzo stara rodzina, uważana za jedną z najbardziej oddanych papiestwu. Później Tonio - monsinior - przyłączył do nas, ucałowawszy moją dłoń, jednak jego silne, brązowe oczy spoczywały na Patricku nawet wtedy, gdy mówił: - Nasz górski domek to doskonałe tło dla twojej dzikiej urody, siniora. - Jego cienkie wargi, nadające mu wyraz okrucieństwa, wyginały się wówczas w nawet miłym uśmiechu. Później, gdy już po zmroku wracaliśmy do Rzymu, Pat jakby zaczął się bronić: - Oni są o wiele mądrzejsi i sprytniejsi od nas, Mau-reen - powiedział. - Są bardziej cyniczni i bezwzględni. A seks? Nie ma w Kurii takiego znaczenia jak w ubiegłym stuleciu, kiedy niektórzy mężczyźni obejmujący tron papieski mieli dzieci. Większość z nas dotrzymuje swych ślubów. Nie miewamy kochanek ani ślicznych chłopczyków. - Być może - odparłam. - Ale nie zmieni to faktu, że Tonio jest pedałem i ma na ciebie oko. - Wcale nie! - krzyknął. Zezłościł się. - Poza tym nie chcę, Maureen, żebyś myślała, że robię karierę w Kościele, podstawiając swój tyłek monsiniorom. Poprosiłam go, mówiąc, że nie wątpię ani w jego niewinność, ani w heteroseksualizm. Lecz wciąż jestem niespokojna. Patowi zdaje się, że jest bardzo sprytny i potrafi wykorzystać Martinellego. A ja jestem pewna, że wkłada głowę w paszczę krokodyla. Masz wykształcenie psychiatryczne. Proszę, doradź mi coś. 190 Ą^MJfe&Sl Sheila właśnie przeszła letnią grypę. Mam nadzieję, że Twoje dzieci trzymają się dobrze, a z pracy jesteś zadowolona. Ściskam Cię Maureen 30 lipca Droga Maureen, Udzielę Ci rady, skoro o to prosisz. Trzymaj Pata z daleka od tych kanalii. On wciąż jest dzieciakiem z West Side. Spodobał mi się Twój opis pałacyku. Chciałabym widzieć K.evina Brennana w twoim towarzystwie. Założę się, że potraktowałby Martinellich z otwartą pogardą - jedynym uczuciem, jakiego oni nie tolerują wobec siebie. Bren-nanowie, nawet Mary Ann, którą kocham z całego serca, nie ulegają, tak jak ja, ty, Patrick czy Martinelli, zmysłowym grzechom kardynalnym. Irlandzka tradycja opiera się raczej na dumie, gniewie, nienawiści i zemście. W gruncie rzeczy wahałabym się, czy powinnam przyjąć ich postawę. Z dzieciakami w porządku. To dobrze, że z Sheila jest lepiej. Jestem zmęczona i samotna. Dziękuję Ci za modlitwy. Nie mogą przynajmniej zranić. Twoja Ellen - Żaden z nich nie ma nic przeciwko twoim Żydom - powiedział brodaty franciszkanin o łagodnym głosie i akcencie Irlandczyka z Wexfordu, wskazując brodą purpurowy strumień biskupów, wynurzający się spod portalu św. Piotra. - To tylko chrześcijańscy Arabowie występują przeciw temu dokumentowi. Byłem w Rzymie zaledwie od tygodnia. Niebo nad bazyliką było wprost kryształowo błękitne. Sama kopuła zdawała się wręcz biała w oślepiającej jasności poranka. Biskupi Kościoła Rzymskokatolickiego w wielokolorowym splendorze przemieszczali się powoli przez plac św. Piotra, zmierzając ku samochodom i autobusom. 191 - Chcesz powiedzieć - odezwałem się zaczepnie, odstawiając filiżankę z herbatą, aby jej nie rozlać - że papież wstrzymuje tę deklarację z przyczyn politycznych? - Potępienie antysemityzmu - wtrąciła się Maureen - nie przysporzy mu popularności i wykończy chrześcijańskich Arabów. - Wstała z krzesła. - Zamówię sobie jeszcze kawy. Patrzyłem za nią zbliżającą się do barowego kontuaru. Jej figura zaokrągliła się. Dla kogoś gustującego w dobrze zbudowanych kobietach kilka funtów wagi więcej u Maureen zdawało się czymś wręcz pożądanym. Niepożądane było natomiast z pewnością zmęczenie, wyraźnie widoczne w jej oczach. - Powiedz mi, ojcze Kevinie - zaczął Dermot McCarthy - czy twój człowiek, Holender, poparłby tę deklarację? Mój szef nieustannie zastanawia się nad tym. - Zdałby się na Spellmana, który jako kardynał jest członkiem Komitetu Amerykańsko-Żydowskiego. - Nie zamierzałem mówić wszystkowiedzącemu Dermotowi McCarthy'emu, że "mojego człowieka", Meyera, podczas naszej jedynej dłuższej rozmowy w Rzymie nurtował wyłącznie problem aktualnej pogody w Chicago. - Kuria wypowie się wkrótce na temat Żydów, ojcze Kevinie - westchnął Dermot. - Na razie chyba świadomie podgrzewają nastroje. Z pewnością nie będzie w tej deklaracji nic o wolności religijnej. Maureen powróciła do stolika z herbatą dla mnie, a kawami dla siebie i Dermota. Dermot bezmyślnie grzebał widelcem w ciastku kremowym. - Cóż, powiem wam coś - zdecydował się wreszcie. - W tej zabawie stawką są ogromne pieniądze. - Znów ten uśmiech św. Franciszka. Po chwili Dermot był na nogach i szybkim krokiem zmierzał w kierunku Watykanu. - Nie wierz temu fałszywemu irlandzkiemu uśmiechowi, Kevin - powiedziała Maureen do mnie. - Czasami wydaje mi się, że jest mu zbyt trudno zakreślić granicę między tym, co jest rzeczywistością, a tym, co chciałby, żeby nią było. - Bawiła się kosmykiem swoich krótko przyciętych, ciemnych włosów. Rzeczywiście, wyglądała na bardzo zmęczoną. 192 _ Maureen, co możemy dla ciebie zrobić? Mimo ślubu Toma, unieważnienie małżeństwa... Natychmiast przerwała mi. -- Do cholery, Kevin, o co ci chodzi? Czy nie potrafisz bawić się grą, która odbywa się tutaj? Jaką przyjemność sprawia ci grzebanie się w zawiłościach mojego małżeństwa, w przygodach miłosnych Pata czy w samotnym wdowieństwie Ellen? Założę się, że na tym polegała również twoja praca w parafii. Czy nie sprawia ci radości praca naukowa? Dlaczego na siłę szukasz zmartwień? Dlaczego martwisz się mną? Przecież dla mnie i tak wszystko jest już stracone. - Nie jest stracone, Maureen, a poza tym lubię martwić się o ciebie. Ten zmęczony wyraz twoich oczu rozdziera mi serce. Dlaczego tak jest? Bądź przez chwilę psychologiem. Mały chłopiec dorasta, podczas gdy jego wspaniały ojciec gdzieś daleko bije się za swój kraj. Uczy się, jak opiekować się matką i młodszym rodzeństwem. A potem, przez resztę życia pomaga innym ludziom. I czasami bywa w tym bardzo dobry. - Och, Boże, Kevin - krzyknęła przerażona. - I na tym polegały twoje śluby kapłańskie? Wycofaj się z tego jak najszybciej. - Niby dlaczego? Lubię martwić się za innych ludzi. Uniosła filiżankę z kawą, a potem nietkniętą odstawiła na mały podstawek. - I jesteś szczęśliwy? - A dlaczego nie? Przechyliła się nad stołem i pocałowała mnie. Pocałowała mnie w cieniu bazyliki św. Piotra, nie dbając o skandal, który mogłaby w ten sposób wywołać. - To za to, że jesteś taki kochany i tak bardzo się mną przejmujesz. I nie martw się Tomem Murrayem. To świnia. Nie wiem, co kiedykolwiek w nim widziałam. Bardzo późno powróciłem do Villanova House, gdzie mieszkałem, i prawie natychmiast poszedłem do łóżka. Śniłem nie o Maureen, ale o Ellen. Znów byłem w Loretto 193 Hospital, tak jak wówczas, w kilka dni po wręczeniu Ellen tej koperty. W moim śnie Ellen goniła mnie z ostrym nożem. Jakiś hałas za oknem obudził mnie na chwilę przedtem, zanim zaczęła mnie kastrować. Minęły dwa miesiące od mojej wizyty w szpitalu, a ja wciąż czułem się poniżony. Odwiedziłem wtedy Mary Tan-sey; biedna kobieta nie zasługiwała na taką karę, jaką bj rak płuc. Jeden z moich parafian leżał na oddziale psychiat| rycznym. Przez chwilę zastanawiałem się, czy go odwiedzić Bardziej bałem się, że nie zobaczę tam Ellen, niż tego, że j^ zobaczę. Moja niepewność trwała bardzo krótko. Już po chwil) ujrzałem Ellen z dużym notesem w ręce, otoczoną prz grupę pielęgniarek i praktykantek. - Cześć - powiedziałem niepewnie, gdy spojrzała n^ mnie chłodnym wzrokiem. - Dzień dobry, ojcze - odparła. - Pan McClutche jest w pokoju 417, jeśli ojciec chciałby go odwiedzić. Jeg<| stan się poprawia. - Zdaje się, że i ty masz się coraz lepiej - stwierdziłem. Widzę, że zrzuciłaś już co najmniej połowę nadwagi. Cz przeczytałaś ostatnio jakąś dobrą książkę? Nastąpiła grobowa cisza. Wargi Ellen zbielały, a ócz zapłonęły wrogością. - Przepraszam cię - powiedziałem. - Robię z siebie idiotę. Tak bardzo bałem się, że kiedy cię zobaczę, nie będę wiedział, co powiedzieć. Znów spieprzyłem sprawę. - Rzeczywiście - przytaknęła zimno. - I bardzo cię proszę, przyjmij do wiadomości, że niezależnie od tego, jak bardzo powinnam być wdzięczna twojej rodzinie za jej szczodrość, wcale nie muszę podlegać nadzorowi z twojej strony. Ellen odwróciła się i sztywnym krokiem zaczęła oddalać się ode mnie długim korytarzem. Poszedłem do pokoju Joe McClutcheya. Kiedy wychodziłem, nigdzie już nie zauważyłem Ellen. Po przebudzeniu wziąłem prysznic i poszedłem do wspólnego pokoju, znajdującego się na końcu amerykańskiego 194 korytarza w Villanova. John Quinn, chicagowski ekspert od prawa kanonicznego, z oddaniem godnym większej sprawy pilnował, aby zawsze znajdowały się tam co najmniej dwie butelki Jamesona. W duchu chwaląc tę jego postawę (w duchu - gdyż w pokoju nie było akurat nikogo, do kogo mógłby01 się głośno odezwać), nalałem sobie do szklanki całkiem sporą porcję, uzupełniając ją kostkami lodu z maszynki, którą również Quinn tu dostarczył. W tym czasie w Rzymie znajdowały się jedynie dwie maszynki do lodu: druga stała w Chicago House i była prezentem Quinna dla kardynała. - Czyżbyś raczył się tutaj Jamesonem? - niespodziewanie usłyszałem miły, sympatyczny męski głos. - Cholera, Kevin, zdaje się, że tylko my dwaj w całym mieście doceniamy walory tego trunku. John Courtney Murray był wysokim i chudym facetem; miał przynajmniej sześć stóp wzrostu. Łysy, nosił grube szkła i znany był z błyskotliwego pióra. Już przed wielu laty zakazano mu pisać na temat stosunku Kościoła do swobód religijnych. Podczas pierwszej sesji Drugiego Soboru Watykańskiego wyklęto jego teksty, jednak w następnych sesjach uczestniczył jako ekspert, na zaproszenie kardynała Spel-Imana. Obecnie pracował nad tekstem dotyczącym jego ulubionego zagadnienia, tekstem, który z powodzeniem mógłby wywołać rewolucję w katolickim pojmowaniu wolności. Usiedliśmy na twardych krzesłach i powoli zaczęliśmy sączyć trunek. - Nie muszę ci chyba mówić, Kevin - odezwał się - że będzie ogromną katastrofą dla Kościoła, jeżeli deklaracja o wolności religijnej nie ujrzy światła dziennego. Czy wyobrażasz sobie katolicki kraj, w którym Kościół dopuszcza, a wręcz zachęca do prześladowania mniejszości wyznaniowych? - Opróżnił szklankę do dna. Jak zauważyłem, nie skaził swojego trunku lodem. - Teraz - kontynuował - nie zdziwię się, jeżeli przeciwnicy deklaracji zechcą wykorzystać ojca Donahue, który, jak mi wiadomo, jest twoim przyjacielem. To błyskot- 195 liwy, młody mężczyzna, czarujący i inteligentny. Ale może łatwo ulec wpływom tych dwulicowców. Musimy 'być czujni. Czy możemy na ciebie liczyć? - Zajmę się nim - powiedziałem z szerokim uśmiechem l października Droga Ellen, Dziś wieczorem czeka mnie kolejne wielkie party, chcę jednak skończyć ten list, zanim zacznę się przygotowywać do wyjścia. Nie wiem, co począć z Patem. Rodzina zupełnie straciła go z oczu, jakby się ich wyrzekł. Zaczęło się to, kiedy pracował w parafii Czterdziestu Świętych Męczenników. Liczyli na to, że będzie spędzał z nimi każdy niedzielny wieczór, a on nie miał dla nich czasu. Jego matka planowała chyba już podczas jego seminaryjnych lat, że co tydzień będzie go pokazywać znajomym. Nic z tego; rzadko bywał w domu, parafia była dla niego wszystkim. Ściśle związał się z ludźmi, którzy dawali mu duże pieniądze, na przykład na utrzymanie parafii, jak Tanseyowie (Boże, świeć nad jej duszą) i Carreyowie. Myślę zresztą, że zawsze uważał rodziców za nudziarzy. Nie usprawiedliwiam go, chociaż rodzina go nie rozumiała. Krewni nie mogli pojąć co robi, i niezbyt chętnie patrzyli na jego pracę w murzyńskiej parafii. Poza tym byli bardzo źli, że nie znalazł dla rodziny ani chwili czasu przed dwoma laty. Wczorajszy list od jego matki wprost rozdarł mi serce - nie mają od Pata wiadomości, zdradził ich, o wiele bardziej interesuje się swoją karierą niż rodziną. Obawiam się, że to prawda, ale chyba sami są sobie winni. Ich wizja dobrego księdza sprowadza się do tego, co ojciec Conroy robił w naszej parafii dokładnie dwadzieścia lat temu. Czasami Pat mówi, że chciałby zrezygnować z tego wszystkiego, powrócić do Czterdziestu Świętych Męczenników i spędzać niedziele z rodziną. Gdyby miał choć odrobinę więcej odwagi i odrobinę mniej ambicji, podążyłby za tym impulsem i byłby szczęśliwym księdzem. Nie zamierzam namawiać go jednak do tego. Sam musi podjąć decyzję. 196 r uej, zabrzmiało to, jakbyś słyszała Kevina, prawda? vtoże jego sposób myślenia jest zaraźliwy? W każdym razie dzisiaj rano wypiłam z Kevinem kawę. Wiem, że go nienawidzisz, a ty wiesz, że ja uważam, iż nie powinnaś go nienawidzić, nie napiszę więc o tym nic więcej. Założę się, że chciałabyś wiedzieć, jak działa on na mnie, będąc w tym samym wieku, w którym Chrystus umarł na krzyżu. Raczej trudno mi jest odpowiedzieć. W pewnym sensie mniej go lubię, a w pewnym lubię go coraz bardziej. Chcę powiedzieć, że Kevin jest obecnie jeszcze bardziej cynicznym, bezwzględnym i zimnokrwistym facetem niż dotąd. A jednak... jednak... nie ulega wątpliwości, że jednocześnie posiada dużą inteligencję i wrażliwość. Chyba pamiętasz, jak smutne potrafią być jego zielone oczy. Pat pragnie zostać biskupem. Ja chcę zrobić coś pożytecznego w życiu. Ty chcesz zostać pisarką, nie mam wątpliwości. A czego chce Kevin? Nie wiem. Powinnaś zawrzeć z nim pokój. Wiesz, że w końcu i tak to zrobisz. Dlaczego już teraz nie mieć tego z głowy? A więc do dzieła. Ściskam cię Maureen Jak wszystkie przyjęcia u Maureen, i to odniosło wielki sukces. Pat dziwił się, że Maureen tak przekonywająco potrafi udawać zainteresowanie sprawami Soboru, w rzeczywistości zupełnie o nie nie dbając. Jej nie dokończone obrazy, niedbałe porozrzucane po starym pałacu przy Piazza Farnese, z tygodnia na tydzień pozostawały w coraz większym zapomnieniu. Maureen zaniedbywała sztukę dla polityki. Pat czuł się winny tego stanu rzeczy. Szkice zdradzały duży talent drzemiący w Maureen. Jeden z jego włoskich przyjaciół, Fredo DeLucca, kuzyn Antonia Martinełłego, uznał talent Maureen za wart starannego pielęgnowania. Dermot McCarthy krążył po pokoju, jak zwykłe uroczy i czarujący. Właśnie wdał się w poważną konwersację ze szczupłą, jasnowłosą żoną angielskiego reportera. McCarthy, we franciszkańskiej sutannie, poświęcał sporo 197 uwagi kobietom podczas spotkań u Maureen. Trudno odgadnąć, co ma zamiar zrobić, jednak wzrok nieuchronni zdradzał ogarniające go pożądanie. A Angielka była zmęczona Rzymem i z łatwością ulegała czarowi sympatycznego Irlandczyka. Maureen postanowiła już, że swój czas i energię poświęci dla kariery Pata. Byli starymi przyjaciółmi, którzy po latach znów spotkali się w pięknym, ale bezdusznym mieście. Razem wybierali mieszkanie dla Maureen, razem przyjmowali nianię dla Sheiłi, nauczycielkę. Pat nie prosił Maureen o wydawanie wieczornych przyjęć, ona sama wyczuła, że Pat potrzebuje jakiegoś miejsca poza Chicago House, aby spotykać ludzi i samemu być widywanym. Flegmatyczny Meyer nie pasował do tych spotkań, toteż wpadał tylko na chwilkę, dodając im blasku, i natychmiast znikał. Rzymianie stawali się bardzo tolerancyjni wobec wszelkich związków międzyludzkich. Amerykańscy dziennikarze zdawali się nie dostrzegać niczego niestosownego w bliskich kontaktach pomiędzy młodym duchownym a jego bogatą patronką. Od czasu do czasu Pat próbował wyjaśniać, że oboje znają się już od dzieciństwa, bojąc się, aby nikt nie potraktował opacznie ich znajomości. Teraz i Kevin był w Rzymie. W jednym z pokojów potakiwał spokojnie głową, słuchając wywodów Antonia. Na jego twarzy jak zwykle malowało się ledwo widoczne zniechęcenie. Do innego pokoju Pat wniósł półmisek z salami, po drodze mijając Hansa Kunga, pogrążonego w poważnej rozmowie z innym teologiem. Jedną z przyczyn, dla których należało organizować takie spotkania, wyjaśnił Pat, było to, że gromadziły razem członków opozycyjnych frakcji. Podczas nich mogli się wzajemnie poznawać i nabierać wobec siebie respektu. W pokoju tłoczyli się ważni i znani dziennikarze, ludzie, którzy kształtowali obraz Soboru, jaki wychodził w świat. Przyjęcia Maureen były już słynne w całym Rzymie. To tutaj ćwiczono swoje zdolności kształtowania sposobu myślenia całego świata. I Pat z zadowoleniem korzystał z tej możliwości. 198 l s Pat zauważył, że Kevin uważnie słucha monsiniora Mar- -nellego. Górując nad wytwornym kurialistą co najmniej dwie trzecie stopy, Kevin wydawał się niewzruszony wobec . 0 argumentacji. Cóż, obaj byli pragmatykami, obaj po-tzukiwali kompromisowych rozwiązań, obaj rozumieli ludzkie zachowania. Pat pomyślał, że Kevin powinien przywiązywać większą wagę do stroju. Czarne marynarki i czarne swetry mogły być dobre na uniwersytecie, ale nie na modnym party w centrum Rzymu. _ Twój przyjaciel opowiada mi ciekawe rzeczy o psychologii Amerykanów - powiedział Tonio, a jego białe zęby zalśniły w szerokim uśmiechu. - Tak wiele jeszcze musimy się nauczyć. Uważam, że powinien zostać biegłym Soboru. Może kardynał Meyer mógłby doprowadzić do tego już od następnej sesji, co? - Kardynał uważa, za zanim Kościół zacznie brać pod uwagę słowa psychologów, nastąpi kolejny Sobór - stwierdził Kevin. - Kevin, czy mógłbyś jutro zjeść lunch U Sabatiniego ze mną i z Maureen? - zapytał Pat niespodziewanie. A na boku dodał, zwracając się do Tonią: - Monsinior, we troje bawiliśmy się w piasku jako małe dzieci, a w tym mieście nie znaleźliśmy jeszcze czasu, żeby spokojnie porozmawiać. - Ależ rozumiem cię, oczywiście. - Tonio łaskawym gestem rozłożył ręce. - Zobaczymy, może Felici wypuści biednych ojców kongresowych dziesięć minut wcześniej, będziesz mógł więc złożyć zamówienie przed popołudniowym tłokiem. - Lunch? Dlaczego nie? - dopiero teraz zareagował Kevin. Aż nadto wyraźnie widać było, że nie jest zachwycony tą perspektywą. Pat ruszył dalej. Całe mieszkanie było już w tej chwili zatłoczone: siedemdziesięcioro pięcioro gości, wszyscy "bardzo ważni". Żona angielskiego reportera, tylko trochę pijana, wciąż rozmawiała z Dermotem McCarthym, który dyskretnie ujmował ją pod ramię, odrobinę naruszając granice dobrego wychowania. Na zmianę palili jednego papierosa. Nie było 199 wątpliwości co do zaproszenia lśniącego w oczach kobiety Dermot jeszcze nie wiedział, czy je odrzucić, czy przyjąć Zdawał sobie sprawę, że wspólna noc, o ile do niej dojdzie zobowiąże go do czegoś wobec tej Angielki. A jednak w mieszkaniu znalazły się spokojne miejsca dla śpiącej Sheili, jednego ze służących oraz Pata i Maureen. Pat ustawiał w barku do połowy opróżnione butelki alkoholu uratowane z przyjęcia, a Maureen usiadła wygodnie na niskiej, szarej osiemnastowiecznej kanapie, wypoczywając. - Nic na to nie poradzę, lubię takie przyjęcia. Mogłabym być postacią z filmu Felliniego. Co o tym sądzisz, Patricku? Zamknął drzwiczki od przestronnego barku. - Zapewne najbardziej lubisz w tym wytworne konwersacje, prawda? Sięgnęła po papierosy. - Co myślisz o Kevinie? - zapytała, nagle zmieniaj^ temat. Odpowiedział powoli, starannie dobierając słowa: - Być może wciąż nie przystosował się do czasu europejskiego, ale zdaje się jeszcze bardziej ponury niż dawniej. Chociaż jest bardzo bystry, prawda? - Pochylił się, zapalił jej papierosa i pomyślał o Dermocie i angielskiej dziewczynie. - Czy zauważyłaś, jak przyglądał się Pionie i jej przyjacielowi, franciszkaninowi? Maureen uśmiechnęła się. - Traktuje Dermota jako laboratoryjną ciekawostkę. A Dermot, który również jest dość bystry, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Bliskość nagiego ramienia Maureen wstrząsnęła Patem. Zapalił papierosa dla siebie, chcąc uspokoić nerwy. Czuł się bardzo lekki. Zbyt wiele campari i wody sodowej. Powinien jak najszybciej stąd wyjść. - Czy Kevina nie zżera zazdrość? - zapytał lekkim tonem, walcząc z napięciem, jakie zaczynało ogarniać jego ciało. Maureen ziewnęła i przeciągnęła się sennie. - Właśnie. Dlatego tak rzadko się uśmiecha. Ale cóż, biednemu Kevinowi raczej nie można pomóc. 200 Każdy ruch jej ciała drażnił zmysły Pata. - Zaprosiłem go na lunch, na jutro - powiedział. _- Jeśli o mnie chodzi, cieszę się z tego. -- Maureen wstała i podeszła do drzwi. - A teraz wracaj na Via Sardegna. Czy ten twój kardynał nie sprawdza łóżek w nocy? -- Przedtem coś jeszcze muszę zrobić - odparł, świadomy jej smukłych ramion, gładkich pleców, zapraszającego zapachu kobiety i piersi, które aż się prosiły, by ich dotknąć. Maureen odwróciła się w progu, zaciekawiona tonem jego ghsu. - Co masz na myśli, Pat? Dlaczego tak na mnie patrzysz? Och, proszę, nie... Zdusił jej krzyk, przytykając dłoń do jej ust. Przycisnął do niej całe swoje ciało. Walczyła ze wszystkich sił, pragnąc wyzwolić się z jego uścisku. Pociągnął ją, rzucił na sofę i zerwał z niej sukienkę, obnażając ją do pasa. Nagle zapragnął przerwać. Odezwało się sumienie, przypominając o złożonych ślubach. Zabrał dłonie z piersi Maureen. Oddychał ciężko i głęboko. Tak, już mógł przestać. Boże, ona mu nigdy tego nie wybaczy. Muszę przeprosić ją i iść stąd. Nie spotkam się już z nią. Znajdę jakiś zapomniany klasztor... Nie dotykał już jej ciała, tylko koronek przy kosztownej bieliżnie; to było o wiele mniej niebezpieczne. Niespodziewanie Maureen otoczyła go ramieniem i pociągnęła na siebie. Kochali się dziko, gwałtownie, bezmyślnie. A później leżeli przytuleni do siebie, oblani gorącymi kroplami potu, które zdawały się łączyć ich ciała. Ani Pat, ani Maureen nie wyrzekli słowa. Moja taksówka ugrzęzła w głośnym, cuchnącym korku ulicznym wczesnego popołudnia. Przeklinałem głupotę kultury, która stworzyła cztery godziny szczytu ulicznego zamiast dwóch. Moja złość jednak nie posunęła mnie ani o krok bliżej na trasie z Piazza Hungaria w Parioli przez rzekę do Trastevere. Kierowca, dramatycznie przeklinając 201 i jeszcze bardziej dramatycznie gestykulując, torował sobie drogę przez Tybr ku późnośredniowiecznemu kościołowi Najświętszej Marii Panny w Trastevere. Byłem już prawie dwadzieścia minut spóźniony. Uroczy rzymski budynek i jego śliczna mozaika nie radowały mojego serca; nie uradował mnie też widok Pata ani jego zbyt ostentacyjnie eksponowane zaniepokojenie, gdy wstawał zza stolika stojącego przed Sabatinim. - Chciałbyś zjeść w środku, Kevin? - zapytał. - A może... - Tu jest doskonale - odparłem automatycznie. - Przepraszam za spóźnienie. To ten ruch uliczny. - Chicago to przy tym oaza spokoju, prawda? - Pat wyraźnie się uspokoił, gdy siadłem przy stoliku. Nalał mi szklaneczkę frascati. - Czy monsinior Martinelli wypuścił was dziesięć minut wcześniej? - zapytałem, jednocześnie wskazując kelnerowi, żeby mi podał masło. Moje nerwy wciąż były rozkołatane rajdem przez Rzym. - W gruncie rzeczy, tak. Ale to chyba przypadek. Mam nadzieję, że ty i Tonio dobrze poznaliście się poprzedniego wieczoru. - Myślę, że miałby trudności z porozumieniem się z kimś takim jak ja - odparłem ostrożnie. - A czy Fredo DeLucca wydał ci się interesujący? - oczy Pata pozostawały w cieniu. - Perwersyjny Rudolf Yalentino ze skłonnościami sa-domasochistycznymi - odpowiedziałem. Jakby rumieniec przemknął przez twarz Pata. - Jesteś niemiły, Kevin. - Wiem. Ale co ja poradzę, że te rzymskie rodziny wywołują u mnie zgrzytanie zębami. - To jeden z najbardziej szanowanych rzymskich dziennikarzy. "La Voce" to bardzo wpływowa gazeta. Czytają ją wszyscy w Kurii. Fredo ma dostojnych czytelników. Powstrzymałem cisnące mi się na usta słowa o skłonnościach seksualnych dostojnych czytelników Fredo. Powiedziałem natomiast: 202 - Przypuszczam, że Maureen ugrzęzła w tym samym jcorku co ja. - Tak, prawdopodobnie... - przerwał na chwile, a potem zaczął: - Tak naprawdę to właśnie o niej chciałem porozmawiać, Kevin. Nie wiem, co sądzisz o tym, że Maureen wydaje dla mnie te przyjęcia. Wiesz, ona chce to robić, uważa, że w ten sposób pomaga mi w karierze - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tak jakbym sam pragnął jedynie ciepłej posadki w Kancelarii, by do końca życia odbierać telefony. W każdym razie uważam, że powinienem zapewnić cię, że pomiędzy Maureen a mną nic nie ma. - Mój Boże, Pat! - wykrzyknąłem szczerze zdziwiony. - Nigdy nawet nie pomyślałem o czymś takim. - Ale chyba pamiętasz, że w średniej szkole... no cóż, mieliśmy się ku sobie. - Dziecięca miłość - westchnąłem. - Szesnaście lat temu. Nie, siedemnaście. . Pat pokiwał głową. - To miasto aż tętni od plotek. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiam z tobą, zanim je usłyszysz. Wyszedłem na prostą drogę i bardzo chcę ci podziękować za pomoc. To brzmiało tak sztucznie. Oczy Pata były niespokojne, stary strach znów do nich powrócił; patrzyły na mnie z nadzieją, że powiem coś uspokajającego, że powiem coś, co dowiedzie mojego zaufania. Nagle jakby chmura przecięła mój umysł. Dlaczego on się tak we mnie wpatruje? Czyżbym tym razem ja miał odgrywać rolę Koko? W końcu w Kurii jest tak wielu homoseksualistów... Z trudem pozbyłem się tej natarczywej myśli. Postanowiłem zapewnić Pata o swoim zaufaniu. - Nigdy nie wątpiłem w ciebie, Pat, ale cieszę się, że mnie uprzedzasz. Jeśli ktokolwiek powie coś niestosownego o tobie i Maureen, dostanie ode mnie w szczękę. - Czy widziałeś ostatnio Patsy? - zapytał niespodziewanie. - Carreyowie zabrali ją na pogrzeb Mary Tansey - odpowiedziałem. 203 - Jak ona teraz wygląda? - pochylił się ku mnie. - Jest bardzo ładną czteroletnią blondynką o błękit| nych oczach - powiedziałem ostrożnie. Wyprostował się na krześle, pokiwał głową i pociągną łyk wina. W tym momencie koło nas zaparkował samochód. Prze wąskie drzwiczki zaczęła wysiadać Maureen. Ubrana byłJ w jasnozieloną mini-sukienkę, o wiele więcej odkrywającą niż skrywającą. Wyglądała jednak ślicznie. Nad spaghetti oboje zażądali ode mnie wieści od Ellen. - W sumie nie wiem zbyt wiele - odparłem bez przekonania. - Przez jakiś czas było z nią kiepsko. Ale niedawno powróciła do pracy i nawet zdążyła już zrzucić piętnaście funtów nadwagi. - Musi ładnie wyglądać - stwierdziła Maureen zazdrosnym tonem. - Nie jestem ekspertem, ale mogłaby pozbyć się jeszc z dziesięć funtów - powiedziałem. - W każdym razid powoli staje się znów sobą. My, Irlandczycy, przywykliśmy do rocznej żałoby i do tego, że życie potem i tak musi iś swoją drogą. - Napisałem do niej długi list na ostatnie Boże Narc dzenie - powiedział Pat. - Zdaje się, że odniósł efektj - Z całą pewnością - rzuciłem, starając się nie okazy| wać ironii. - Wyślijmy teraz kartkę z Rzymu! - zawołała Maure en z entuzjazmem. Napisaliśmy więc coś niezbyt mądrego na pocztówce i zaadresowaliśmy ją do Ellen. Zaoferowałem się, że wrzucę ją do skrzynki pocztowej w Parioli. Po lunchu razem pojechaliśmy taksówką na skrzyżowanie Via Yeneto i Via Sardegna. Pat trochę chwiejnym krokiem, z powodu nadmiaru wypitego wina, udał się do Chicago House, natomiast ja i Maureen powoli ruszyliśmy w kierunku fontanny di Trevi. - Czy nie jestem zbyt szorstki w stosunku do Pata? - zapytałem ją nagle; wypite wino i radość ze spaceru Via Veneto u boku kobiety, której nogi każą odwracać w jej 204 kierunku głowy wszystkim mijającym nas mężczyznom, wprawiły mnie w błogi nastrój. Maureen popatrzyła na mnie zaskoczona. - Och, Kevin, ty jesteś niemożliwy. Oczywiście, że nie jesteś dla niego zbyt szorstki. - Ujęła mnie za rękę. - Poza tym w ciągu dwóch tygodni poznałeś to miasto lepiej, niż jemu się to udało przez trzy i pół roku. Ale niech cię nie zmyli pozorna naiwność Pata, kochanie. Pracuje bardzo ciężko i ma coraz lepsze efekty. Jest tu jednym z najbardziej znanych Amerykanów. Zobaczysz, wkrótce będzie bardzo ważny. Powiedziałem Maureen o swojej obawie, że Martinelli użyje Pata, aby jednak postawić na swoim w kwestii wolności religijnej. Pokiwała głową w zamyśleniu. - Tak, Patowi można wiele wmówić, a wówczas jest w stanie zrobić coś katastrofalnego. Będę miała uszy i oczy otwarte. Przypuszczam - spojrzała mi na chwilę w oczy i mocniej ścisnęła moją rękę - że będziesz wiedział, co robić w razie kłopotów. - Coś wymyślę - odparłem z zakłopotaniem. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że Maureen zupełnie nie interesowało, kto zwycięży w konflikcie o wolność religijną. W ogóle nie obchodził jej Kościół jako instytucja. Troszczyła się tylko o to, aby Patrick Donahue miał jak najmniej kłopotów. Pat uklęknął przed ołtarzem maleńkiej kaplicy Chicago House. Chciał wyć, płakać, ale łzy nie nadchodziły. Ból ściskał mu klatkę piersiową. Nie chciałem tego zrobić. Nieomal się powstrzymałem. A ona... pragnęła mnie bardziej niż ja jej... Tak mi przykro. Och, Boże, tak strasznie mi przykro... po tylu latach. Myślałem, że już zapanowałem nad sobą. Wiedziałem, że zwalczylem to. A tymczasem... Wybacz mi, wybacz mi, proszę cię, wybacz mi. Samotna lampka nad tabernakulum drżała czerwonym światełkiem. 205 Nie zrobię tego więcej. Ale dodaj mi sił. Pragnę tylko Tobie służyć. Wiem, że mogę uczynić wiele dobra dla Kościoła^ Zrezygnowałem z małżeństwa, aby żyć dla Kościoła. Twoja matka kazała mi tak postąpić w dniu, w którym ukazała się nad jeziorem. Z tyłu kaplicy rozległ się cichy szmer. To Albert Meye\ wszedł, aby się modlić. Co stałoby się, gdyby się dowiedziałĄ Patrick zadrżał na samą myśl. Zaledwie przed kilkon godzinami włoski ksiądz udzielił mu rozgrzeszenia: rutynowol mechanicznie, jakby księża sypiający z kobietami nie byli kimś nadzwyczajnym. Pat znów skupił wzrok na tabernakulum, wciąż na ołtarzu\ mimo liturgicznych zmian. Czy Boga to obchodzi? Czy Bóg mnie słucha? Tak bardzo Cię przepraszam, tak bardzo, I za to, że okłamałem Kevina. Iza wszelkie inne zło, które czyniłem. Da\ mi jeszcze jedną szansę, chociaż jedną szansę. Proszę Cię\ A ja swojego błędu nigdy więcej już nie powtórzę. Poczuł, że Bóg go wysłuchał, wybaczył; zrozumiał, że ma szansę, aby zacząć jeszcze raz od nowa. Zapłakałby teraz\ gdyby nie kardynał, klęczący w ławce kilka rzędów za nimi Wychodząc z kaplicy i czyniąc znak krzyża na swej piersi\ spojrzał na niego i dostrzegł, że Meyer jest tak bardzo pogrążony w modlitwie, że na pewno nie usłyszałby łkania. John Murray czekał przy wejściu do Villanova House.J Skinął na mnie i poprowadził do wspólnego pokoju. - Krążą jakieś plotki - zaczął - że Kuria zamierza nakłonić kardynała Cushinga, aby przekonał Ojca Święte go, w imieniu stu amerykańskich biskupów, że obecnyl dokument powinien dla dobra Kościoła zostać wycofany! i zastąpiony czymś w starym stylu, czymś, co nikogo niel urazi. Nie byłoby to najszczęśliwsze, gdyż wówczas grupal Ottavianiego mogłaby zdobyć wpływ na papieża i temat| wolności religijnej zostałby odłożony ad acta. - A jaka jest w tym wszystkim rola Ottavianiego? zapytałem, nie bardzo rozumiejąc, jak ponury i ortodoksyj-l 206 ny przewodniczący Świętego Kolegium może wejść w przymierze z liberałami i podobnymi do Johna Quinna, wybit-nego znawcy prawa kanonicznego z Chicago. Pochodzący z Trastevere Ottaviani nieomal oślepł z powodu choroby oczu panującej wśród biednych rzymskich rodzin, gdy jeszcze był dzieckiem. Teraz mówiono o nim, że ma malocchio, diabelskie oko. Wielu księży w Kurii było na tyle przesądnych, że bali się jego spojrzenia. - Ottaviani nie jest złym człowiekiem. Chętnie stosowałby metody cesarza Justyniana, rozumiesz, ale to człowiek o poglądach zdecydowanie różniących się od innych. - Murray starannie przetarł grube szkła okularów. - Jest przekonany, że grzeszni nie mają racji. Pomyślałem, że miły facet, przekonany, że grzeszni nie mają racji, jest o wiele bardziej niebezpieczny niż ktoś gwałtowny, wyrażający te same przekonania. - Ta gra wciąga ludzi - powiedziałem i westchnąłem. - Masz rację. - Murray z powrotem założył okulary na swój arystokratyczny nos. - Ludzie w Rzymie robią zakłady, kto wygra. Maureen rzuciła pakunki na łóżko i przeszła do pokoju Sheili, aby sprawdzić, czy dziewczynka śpi. Obudziła się już i leżała uśmiechnięta, ale spokojna. Maureen pocałowała ją i dziecko spróbowało objąć ją za szyję małymi rączkami. Ona mnie potrzebuje, pomyślała Maureen. Czy będę potrafiła dać jej z siebie wszystko? Zawołała nianię, żeby ubrała Sheilę na wieczorny posiłek; w duchu wyrzucała sobie, że jest złą matką, skoro ma służącą do takich czynności. Rozpakowała paczuszki z nową bielizną i starannie wszystko poukładała w szafie. Jeśli się chce mieć mężczyznę w domu, trzeba mieć dużo dobrej bielizny. Roześmiała się wesoło. Pat musi się jeszcze wiele nauczyć, jeśli chodzi o łóżko. Jest jednak silny i namiętny... Od dawna już kogoś takiego jej brakowało. Cale ciało przypominało Maureen o przyjemnościach, jakich zaznała poprzedniego wieczoru. 207 Czy dzisiaj Patrick przyjdzie znowu? Nie, raczej ten dzień poświęci gnębiącemu go sumieniu. Przeszła do salonu i zapaliła papierosa. Pewnie niedługo i tak Kościół zmieni stanowisko w sprawie celibatu. Dlaczego mieliby z tym zwlekać? Powoli wróciła do sypialni, rozpinając jednocześnie sukienkę. Bóg nie może pozwolić, aby było inaczej. Stworzył ich w ten sposób, że są sobie nawzajem niezbędni, Ona, Maureen, zaopiekuje się Patem i nie pozwoli, żeby robił idiotę z siebie i z Kościoła. Kiedyś pewnie zostanie kardynałem, i to, cholera, dobrym kardynałem. Przebrała się niespiesznie i poszła do kuchni, żeby sobie nalać dużą szkłankę frascati. Wbrew włoskiemu zwyczajowi, wrzuciła do wina kilka kostek lodu i wróciła do sypialni. Odkręcając kurek z gorącą wodą w łazience, zastanawiała się nad swoją decyzją. Co powiedziałbyś, najdroższy Kevinie, gdybyś wiedział, że gram o kapelusz kardynalski dla Patricka Donahue? Zrzuciła bieliznę na podlogę i dłonią sprawdziła temperaturę wody. Cholerni włoscy hydraulicy nie potrafią uregulować piecyka. Odkręciła kran z zimną wodą. Z gracją weszła do wanny i z wielką przyjemnością zaczęła sączyć zimne wino. Miłość byłaby tu niewskazana. Pat zapragnąłby odejść. To prawda. Ale jednak... jeszcze kilka podobnych nocy i nie będzie w stanie się z tego wyzwolić. Maureen westchnęła ze szczęścia. Jedynym problemem jest Kevin. Jeśli kiedykolwiek się dowie... zmarszczyła czoło. I ciebie kocham, najdroższy Kevinie, ale jesteś moim wrogiem. Znów włączyła gorącą wodę. W łazience było niemal ciepło. W październiku zmierzch w Rzymie zapada szybko. 1965 W powolnym, turystycznym tempie zwiedzałem Bliski Wschód: Liban, Syria, Jordania, Jerozolima. Na dziesięć dni przed trzecią sesją siedziałem wygodnie w fotelu w Jeru-salem Intercontinental, spoglądając przez szyby na światła Świętego Miasta i słuchając rock and roiła, granego przez czterech Arabów, którzy bardzo chcieli wyglądać jak Beatlesi. Zacząłem czytać paryską edycję nowojorskiego "Timesa". Wielki nagłówek krzyczał: "Pogłoski o amerykańskim odwrocie. Nie będzie deklaracji o wolności religijnej". Artykuł Israela Shenkera zwracał uwagę na zakulisowe działania amerykańskich biskupów, w celu zastąpienia liberalnego dokumentu o wolnościach takim, który byłby do przyjęcia dla konserwatystów z Kurii. Zdecydowałem się w jednym momencie. Był czwartek. Sobór nie obraduje aż do poniedziałku. W niedzielę wsiądę w poranny samolot i po południu będę już w Rzymie. W niedzielę w porcie lotniczym zauważyłem Johna Car-reya. Próbowałem umknąć mu, ale mnie dojrzał i nie miałem żadnej szansy ucieczki. Tak się cieszy, że mnie widzi. Georgina podróżuje teraz razem z nim. Jej postawa wobec podróży zmnieniła się raptownie po urodzeniu Patsy. Dziś lecą prosto do Nowego Jorku. Nie mają czasu, żeby zatrzymać się w Rzymie. Odetchnąłem z ulgą. Polecimy różnymi samolotami. John pociągnął mnie do sali odlotów, abym przywitał się z Georgina. Była szczuplejsza, bledsza i wyglądała znacznie starzej niż wtedy, gdy widziałem ją po raz ostatni, ale nadal 209 jej postać przyciągała pożądliwe spojrzenia mężczyzn. Była bardzo ugrzeczniona i chłodna. W jej oczach czaiła się nienawiść do mnie. Nie miałem wątpliwości, że pewnego dnia zapragnie się zemścić. Cieszyłem się, że Patsy nie jest moją córką. 10 listopada Droga Maureen, Muszę napisać do Ciebie właśnie teraz, właśnie dziś w nocy. Chodzi o dwie doskonałe wiadomości, którymi koniecznie chcę się z kimś podzielić. Otóż mianowano mnie przełożoną pielęgniarek na Oddziale Psychiatrycznym w szpitalu. A to oznacza więcej pieniędzy, więcej pracy, większy prestiż i więcej czasu spędzonego tutaj, co jest dla mnie miłą perspektywą. Oznacza to również, że odniosłam sukces, a to jest również bardzo ważne. Uczyniłam coś, co przysięgłam sobie w momencie, kiedy brałam pieniądze od Brennanów. Druga wiadomość nie jest tak ważna. Nie, cofam to. Jest jeszcze ważniejsza. Wczoraj stwierdziłam, że ważę dokładnie tyle, ile ważyłam, kiedy miałam dziewiętnaście lat. Osiągnięcie tego było o wiele trudniejsze niż otrzymanie awansu w pracy. Musiałam jak nigdy przykładać się do swojego wyglądu. No i wreszcie spróbowałam włożyć stare sukienki... pasowały! Jestem taka szczęśliwa, że uczczę to chyba jutro koktajlem mlecznym. Wiem już, że jestem w stanie dać sobie radę w życiu. Wkrótce przestanę korzystać z pieniędzy Brennanów i znajdę sposób, żeby im wszystko zwrócić. Nie chodzi o pieniądze - nie potrzebują ich ani nie przyjmą - ale o miłość. To jeszcze nie koniec. Wciąż nie jestem sobą - brzmi to jak z podręcznika psychiatrii -jednak jestem na najlepszej drodze. Za rok lub dwa zacznę szukać dla siebie mężczyzny; nie dlatego, żebym kogoś potrzebowała, ale dlatego, że dobrze jest mieć kogoś obok siebie. Przeczytałam kopie tych histerycznych listów, jakie Tobie posłałam po śmierci Tima. Jaka wspaniała jesteś, Maureen, że znosiłaś te żale płaczącego dzieciaka. Teraz czytasz pisaną w zupełnie innym tonie samoanalizę. 210 Szkoda, że nie ma mnie z Wami w Rzymie. Tak bardzo współczuję Patowi. Masz rację, znalazłby szczęście i zbawienie u Czterdziestu Męczenników i podczas niedzielnych kolacji z rodziną. Znalazłby również szczęście u boku jakiejś dobrej kobiety (nie mam na myśli Ciebie!). Nie sądzę, aby był w stanie samodzielnie sobą kierować, ale też martwią ninie wasze wzajemne bliskie stosunki. Ostatnie zdania będą niewybaczalnie kołtuńskie. Wybacz mi, ale muszę je napisać. Czuję się winna wobec Kevina. Był na oddziale ostatniego lata, a ja zachowałam się jak idiotka. Strasznie go nienawidzę. Wiem, że to jest dziecinne, ale przynajmniej jestem w stanie pisać o tym szczerze. Nienawidzę go, ponieważ chciałam, żeby porzucił stan kapłański i ożenił się ze mną. Może wciąż tego chcę? Winie Kościół za zrujnowanie mojego małżeństwa z Timem (Ty wiesz, że nie bezpodstawnie) i winie Kościół za to, że nie pozwala mi mieć Kevina. Nienawidzę Kevina za to, że pozwala Kościołowi stać na naszej drodze. Czy to nie jest wystarczający powód do nienawiści? A może kocham go tak bardzo, że każda myśl o nim sprawia mi ból? Coraz większy od czasu, gdy zrozumiałam, że gdyby był żonaty, nigdy nie mógłby uczynić dla mnie tego, co uczynił - sprawić, że znów żyję. Módl się za mnie. Ja już się nie modlę, a przynajmniej usiłuję to sobie wmówić. Kocham Cię Ellen Samolot wystartował z opóźnieniem i z jeszcze większym opóźnieniem wylądował w Rzymie. Było niemal ciemno, kiedy dotarłem do stanowiska odprawy paszportowej. Wychodząc z budynku portu lotniczego, usłyszałem znajomy głos: - Oho, śpieszymy do Rzymu na ostateczną rozgrywkę, co? Był to Dermot McCarthy, niemalże wzór przystojnego Irlandczyka. Ostatnie dwa dni spędził na konferencji w Neapolu, jak mi powiedział, i teraz powracał na rapido. 211 - Ten twój Pat Donahue staje się ostatnio powszechnie znaną figurą - rzucił z szerokim uśmiechem. - Naprawdę? - zapytałem głosem, który miał nie ujawniać emocji. - Tak. Słyszałem właśnie od swoich przyjaciół z prasy brytyjskiej, że w jednej z niedzielnych gazet znajdzie się duży artykuł o tym, jak ogromną rolę odegrał w rozstrzygnięciu sporów na temat wolności religijnej. - Nie wiedziałem, że zostały rozstrzygnięte. - No cóż, nic nie zostało jeszcze rozstrzygnięte, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Mrugnął do mnie jednym okiem. Znaleźliśmy się w tłumie Włochów walczących o taksówki. - Ale mam powody, żeby wierzyć, że zostaną rozstrzygnięte jutro rano, dzięki dramatycznej interwencji jednego spośród waszych amerykańskich kardynałów. Zawartość żołądka podeszła mi niemal do gardła. - Nigdy nie licz na amerykańskich kardynałów - powiedziałem. - Tym bardziej na tego, który staje się nieodpowiedzialny po zmierzchu. Dermot roześmiał się wesoło. - Och, ojcze Kevinie, nie bądź taki przebiegły. Wiadomo mi także, że autor artykułu zamierza napisać o pewnej amerykańskiej rozwódce, która doskonale opiekuje się Patem. Co ty na to? - Jestem pewien, że ten tekst będzie miał wielkie powodzenie - odparłem. - Łączą ich bardzo bliskie stosunki, prawda? No cóż, zobaczymy, co się wydarzy. Drżącą ręką Maureen po raz kolejny wykręciła ten sam numer telefonu. Siostra w Villanova odezwała się identycznym, zmęczonym głosem. Nie. Padre Brennana jeszcze nie ma. Tak, wraca dzisiaj, ale nie wiadomo, o której godzinie. Tak, oczywiście, można zostawić wiadomość. Jak brzmi pani nazwisko? Tak, tak, oczywiście. H-A-G-G... Maureen odłożyła słuchawkę. Dobry Boże, Kevin, gdzie jesteś? Znów musisz nam pomóc. 212 Zaciągnęła mocniej wokół talii pasek płaszcza kąpielowe-vo. Drżała. W mieszkaniu było bardzo gorąco. Chłód tkwił yj niej samej. Coś strasznego wydarzy się dziś wieczorem w restauracji Polesi. Boże, dlaczego ten Pat jest takim idiotą? Ten wstrętny nedal Martinelli używa go jako narzędzia w potwornym spisku. A Patowi zdaje się, że uratuje Kościół. Kochali się po lunchu: spokojnie, powoli, czule, gdy niania była na spacerze z Sheilą. Pat i Sheila zostali dobrymi przyjaciółmi. Córeczka Maureen zdawała się weselsza i szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Pat - zadziwiające - doskonale czul się wśród dzieci. Gdy skończyli się kochać, Maureen zasnęla. Obudziły ją odgłosy ubierającego się Pata. - Już idziesz? - zapytała ziewając. - Dziś przy kolacji mam ważne spotkanie - odparł. A potem dodał: - Z kardynałem. - Mówił cicho, jakby zdradzał sekret. Naiwny. Ale wspaniały mężczyzna. Cóż za silne ramiona. - Z którym? - zapytała, przeczuwając coś groźnego. - Z Richardem kardynałem Cushingiem - odparł, zapinając koszulę. - Nie wiedziałam, że znasz go na tyle dobrze, by jeść z nim kolację. - Wcale go nie znam - stwierdzi! Pat, naciągając spodnie na silne, doskonale umięśnione nogi. - Ale to bardzo ważna kolacja w Polesi. Nazwę restauracji zapamiętała niemal mechanicznie. - Niezbyt eleganckie miejsce jak na kardynała - mruknęła. - Takie spotkania nie mogą się odbywać w uczęszczanych miejscach - stwierdził Pat, wyraźnie zadowolony z siebie i swojego sekretu. - Wolność religijna? - zapytała, starając się przybrać ton konspiratorski. Tylko mrugnął do niej okiem, pocałował czule i wymknął się z mieszkania. - Cholera jasna, Kevinie Brennan, gdzie jesteś? - 213 Dźwięk jej własnego glosu w pustym-mieszkaniu niemal ją przeraził. - Proszę cię, dobry Boże, pomóż mi - modliła się rozważając równocześnie, czy Bóg zechce w ogóle słuch kogoś, kto żyje w świętokradczym związku. tac Zatelefonowałem do mieszkania Maureen. Zajęte. Czekałem w budce, ignorując gniewne okrzyki i gesty Włochów, którzy również chcieli skorzystać z telefonu. Spróbowałem jeszcze raz. Tym razem telefon był wolny. Maureen niemal natychmiast podniosła słuchawkę. - Kevin - powiedziałem. - Co u ciebie słychać, Maureen? Niemal płakała. - Czy otrzymałeś informację w Villanova? - zapytała bez wstępów. - Nie, telefonuję z hallu Grand Hotelu. Właśnie przyjechałem z lotniska. - Czy zmartwiłbyś się, gdybyś się dowiedział, że Pat ma tete-a-tete z kardynałem Cushingiem w Polesi? - Byłbym przerażony. Co się stało? - Od kilku dni pracował nad czymś i był bardzo tajemniczy. Myślę, że chodzi o wolność religijną. Kevin, powstrzymaj go przed... nie wiem, przed czym, ale go powstrzymaj! - Czy to jest naprzeciwko Chiesa Nuova? - Tak. - Jej głos znów był silny i pełen ufności. - Na Piazza Sforza Caesarini, przed starą siedzibą Borgiów. - Jeśli nie zatelefonuję do ciebie przed jedenastą, połóż się do łóżka i śpij. Możesz przyjąć, że mi się udało. Odwiesiłem słuchawkę i przypomniałem sobie, że potrzebuję jeszcze jednego żetonu. Wyszedłem z budki, stanąłem w kolejce przed recepcją, aby go kupić, z kamienną twarzą przyjąłem spojrzenie recepcjonisty, mówiące, że jako osoba nie goszcząca w hotelu, nie jestem tu pożądany, i wróciłem do telefonów. Wszystkie były zajęte. Jedna budka właśnie się zwolniła i zamierzała wejść do niej pierwsza w kolejce młoda, ładna 214 rzymianka. Wykorzystałem jej ślamazarność i ją uprzedziłem. Rzuciła w moim kierunku garść najgorszych włoskich przekleństw, ale umilkła, gdy obdarzyłem ją ostrym, zimnym spojrzeniem. Telefon w Villanova dzwonił chyba bez końca. Wreszcie jakiś zniechęcony portiero podniósł słuchawkę i urażonym pronto dał mi do zrozumienia, że tylko głupcy telefonują do kogoś o piątej trzydzieści w niedzielę po południu. Znów długie minuty czekałem, zanim swoje pronto wyrzekł John Murray. - Tu Kevin Brennan. Pat Donahue będzie jadł kolację z Cushingiem w Polesi dziś wieczorem. Chcą dogadać się w sprawie wolności religijnej na jutro rano. Idź tam i jakoś przeszkodź Patowi. - W porządku - odparł Murray krótko. - Restauracja znajduje się na Piazza Sforza. - Wiem. Dzięki, Kevin - odparł Murray i odłożył słuchawkę. Otworzyłem drzwi i gestem zaprosiłem do budki młodą kobietę. Jej brązowe oczy Sophii Loren błyszczały z gniewu. Ukłoniłem się grzecznie i w łamanej włoszczyźnie przeprosiłem ją za swoje zachowanie. W pierwszej chwili zacięła się w złości, ale rude irlandzkie włosy rozmiękczają kobiece serca. W końcu uśmiechnęła się i zaakceptowała moje przeprosiny gestem ręki świadczącym, że wszystko jest OK. Zaczaiłem się w barze na Corso Yittorio Emanuele. W miejscu tym można odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się na roku 1935 i że za chwilę w drzwiach pojawi się osobiście Greta Garbo. Szybko wypiłem jedną czystą dużą whisky, a potem następną. Po drugiej stronie ulicy przy pokrytych czerwonymi obrusami stolikach przed domem Borgiów siedziało tylko kilku klientów. Przy którymś z nich zauważyłem dwóch mężczyzn w sutannach; siwe włosy jednego mężczyzny lśniły w blasku lamp ulicznych. Najprawdopodobniej Pat miał mu wręczyć tekst deklaracji o wolności religijnej, który Martinelli szykował na jutro rano. W duchu przekląłem Pata za dziecięcą naiwność, a Cu- 215 shinga za to, że daje się tak łatwo podchodzić od czasu, gdy opuścił bezpieczny Boston. Przeklinałem też swoich amerykańskich sprzymierzeńców za to, że się nie pojawiają. Przekleństwa pomogły. Przy krawężniku zatrzymała się taksówka i wysiadło z niej pięć osób. Rozbrzmiał głośny, rubaszny śmiech. Zdawało mi się, że rozpoznaję potężną sylwetkę biskupa Johna Wrighta z Pittsburgha i wysoką, chudą postać Johna Murraya. Wyszedłem z baru, wsiadłem w taksówkę i pojechałem do Parioli. Z wściekłości zaciskałem zęby. Czytałem gazety niemal do jedenastej, kiedy to dobre siostry zaczynają zamykać na noc drzwi wejściowe. Dopiero wtedy poszedłem do wspólnego pokoju. Murray i George Higgins przybyli dosłownie chwilę wcześniej, z szerokimi uśmiechami na twarzach. Murray dał mi znak, że wszystko jest w porządku. Interwencyjne wystąpienie kardynała Cushinga zostało odwołane na jego prośbę, oświadczył szybko Felici. Słowa te przeszły niemal niezauważone w zalewie innych krótkich komunikatów. A jednak Kuria wciąż prowadziła w rozgrywce. Na ostatniej roboczej sesji Soboru, przed przerwą w obradach, jeden ze współprzewodniczących ogłosił, że głosowanie nad dwiema deklaracjami, przewidziane w tym momencie, zostaje odłożone do następnej sesji. Wśród soborowych ojców rozległ się szmer niezadowolenia. Meyer walnął pięścią w ławkę tak, że aż zatrzeszczała. Podbiegł do zastygłego w bezruchu Ottavianiego i pochylił się nad biednym starcem, jakby chciał go udusić. Ottaviani przyznał później wobec swych amerykańskich przyjaciół - szczerze, jak się okazało - że to nagłe zagranie Kurii kompletnie go zaskoczyło. Wyszedł z bazyliki św. Piotra z głębokim niesmakiem, zniechęcony do Kościoła i papieża. Ten człowiek to katastrofa. Nigdy nie wykaże odwagi wtedy, kiedy sytuacja będzie tego wymagała. Następnego dnia Maureen zawiozła mnie na lotnisko Fiumicino, znów ubrana w obcisłą, szarozieloną mini-su-kienkę. Pocałowaliśmy się serdecznie na pożegnanie. 216 - Jedno pytanie, Kevin - szepnęła mi do ucha, kiedy się rozstawaliśmy. - Co ty z tego masz? - Jedna odpowiedź - odparłem. - Od czasu do czasu czuły pocałunek uroczej kobiety. - Wygrałeś bitwę, ale przegrałeś wojnę - powiedziała ]Vlaureen z żalem. - Meyer tak nie myśli. Uważa, że hałas, jaki narobiliśmy po odłożeniu głosowania, bardziej przestraszył papieża niż stanowisko Kurii. Utorowaliśmy sobie drogę. Deklaracja z całą pewnością zostanie przyjęta na końcowej sesji w przyszłym roku. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. Czy wiesz, że Pat nie szczędzi teraz peanów pochwalnych dla Meyera? Głośno mówi, że to największy współcześnie żyjący dostojnik Kościoła. Ścisnąłem ramię Maureen i poprowadziłem ją do kolejki przed stanowiskiem kontroli paszportów. - On ma rację, Maureen. Wielki Holender nie doczekał smaku zwycięstwa. Umarł kilka miesięcy później na raka mózgu. Tego samego dnia umarła dla mnie archidiecezja chicagowska. Jeśli natomiast chodzi o Patricka Donahue, żył i miał się doskonale. R 13 1966-1967 Patrick Donahue nalegał, żebym przyszedł na powitalną kolację do siedziby arcybiskupów. Było to na początku marca 1966. - Niech to będzie ponowne pojednanie starych rzymian - nalegał. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego podpadłem pod tę kategorię. Naszym nowym szefem został Daniel kardynał O'Neil, facet zbyt rubaszny i zbyt gadatliwy. - Cieszę się, że cię widzę, Kevin - powiedział, waląc mnie otwartą dłonią w plecy. Był wysokim, przypominającym trochę stracha na wróble mężczyzną, o małej głowie, okolonej prostymi, brunatnymi włosami. - Zawsze ceniłem twojego ojca i jego pracę - dodał. Był w stanie powiedzieć kilka słów o każdym ze swoich gości, wykazując, że wzbudzamy jego zainteresowanie. Sprawiało to na mnie wrażenie do momentu, gdy zrozumiałem, że wszystkie informacje wykuł na pamięć po przedstawieniu mu ich przez Pata przed spotkaniem. O'Neil wprowadził swobodny nastrój, osobiście przyrządzając i podając drinki. Najpierw serwowano alkohol, a dopiero potem podany został bardzo wyszukany obiad. Konwersacja nie była ani poważna, ani zbyt ożywiona; opowiadano głównie najnowsze kościelne plotki i rozmawiano o rzeczach zupełnie bez znaczenia. Kiedy wniesiono czerwone wino i podano pachnące befsztyki, wszyscy zajęli się jedzeniem. Wypiłem jednego Jamesona i jedną szklaneczkę białego wina. O'Neil zafascynował mnie w sposób, w jaki pająk fascynuje muchę. Z jego ust dobywał się istny huragan słów, 218 dudniąc, brzęcząc, dzwoniąc natarczywie, słów niby przypadkowych, a jednak wkrótce zauważyłem, że niemal zawsze zahaczających o samego arcybiskupa. - Jak się ma twój proboszcz, Larry? - zapytał jednego z młodych "rzymian". - Dużo pije? Niedawno wyświęcony chłopak zawahał się, ale udzielił arcybiskupowi takiej odpowiedzi, jakiej ten oczekiwał. - Nie, ekscelencjo. Jak ekscelencja wie, proboszcz był kiedyś kapelanem wojskowym. To człowiek o żelaznej samodyscyplinie. - Sam nigdy nie służyłem w wojsku. - Arcybiskup przełknął spory kawałek mięsa. - A jednak dobrze poznałem kapelanów, kiedy pracowałem w Sekretariacie Stanu, drzwi w drzwi z monsiniorem Montinim, naszym obecnym papieżem. Po wojnie spędziłem trochę czasu w Berlinie. Wylądowałem na Tempelhoff w pierwszym DC-6 po poddaniu miasta. Pomagałem organizować most powietrzny. Jak wiecie, Rzym odegrał w tym istotną rolę. Szczegóły nigdy nie ujrzały światła dziennego. Cóż, przyjdzie ludziom poczekać na moje pamiętniki, przypuszczam. - Skończywszy jeść, wychylił duszkiem wielki kielich czerwonego wina. Dokładnie przyjrzałem się arcybiskupowi. Pierwszy DC-6 wylądował w Europie dopiero kilka lat po wojnie. Kiedy w 1948 roku organizowano pomoc lotniczą dla Berlina, O'Neil był już kanclerzem w Paterson, w stanie New Jersey. - Spodobał ci się Rzym, Kevinie? - Cóż, najważniejsze dla mnie było to, że podczas czwartej sesji przeszła wreszcie deklaracja o wolności religijnej. To ma duże znaczenie dla naszego kraju. - Gdybym tylko mógł ci opowiedzieć całą prawdę, jak ciężko musieliśmy walczyć, żeby do tego doszło - arcybiskup kontynuował, sięgając po kolejny befsztyk ze stojącego przed nim wielkiego talerza. - Czy uwierzysz, że niektóre z tych rzymskich kanalii pod koniec trzeciej sesji chciały namówić biednego Cushinga, zebu zaproponował alternatywny tekst? Ciężko było, ale nie dopuściliśmy do tego. Poprzedniego wieczoru wykonałem kilka telefonów do 219 przyjaciół Cushinga, żeby go od tego odwiedli. A dużo nie brakowało, mówię ci. Czy wiedział, że to ja zatelefonowałem do Murraya? Niemożliwe. Usłyszał więc historię, jak powstrzymano Cushinga, a sam mianował się jej bohaterem. Pat jadł swój befsztyk nie podnosząc wzroku. Postanowiłem przeprowadzić mały eksperyment. - Z pewnością dokonali tego ci spośród was, którzy p0 południu poszli z petycją do papieża po tym, jak Kuria zablokowała głosowanie na zakończenie trzeciej sesji. Pat spojrzał na mnie i zrobił minę, jakbym przybył co najmniej z Marsa. O'Neil tego dnia nie kiwnął nawet palcem. W rzeczywistości zniknął nie wiadomo gdzie, kiedy kardynał Meyer go szukał, aby podpisał petycję. O'Neil chwycił przynętę. - Naprawdę, niewiele brakowało, Kevin. - Wlał w siebie kolejną porcję wina. - Gdybym nie nalegał na sporządzenie tej petycji, konserwa wygrałaby. W ciągu kilku godzin wykonaliśmy ogromną pracę. I muszę ci coś powiedzieć: wyraz twarzy papieża świadczył o tym, że jest zadowolony. Daliśmy mu po prostu siły, których potrzebował, żeby postawić na swoim. Powiedział do mnie... Nie słuchałem dalej. Nie mogłem już strawić tych bzdur. Pat nie wyglądał na zbyt szczęśliwego, kiedy żegnał mnie przy drzwiach. - To naprawdę wspaniały człowiek, Kevin - powiedział. Jego oczy błagały, abym potwierdził. - Gówno - odparłem. 5 marca 1967 Droga Maureen, Znalazłam mężczyznę. Jest idealny... no, może nie do końca, ale wiele mu nie brakuje. Jest psychiatrą i - czy wyobrażasz sobie, co powie moja rodzina? - jest Żydem. Jest wysoki (cóż, przynajmniej w porównaniu ze mną), ma kręcone, ciemne włosy i szarą, pociągłą twarz - wygląda jak asceta ze Starego Testamentu, tylko nie ma brody. I ma takie bardzo łagodne, brązowe oczy. 220 Nie obchodzi mnie, czy się ze mną ożeni, czy też nie. Co więcej, ja nie chcę wyjść za niego, przynajmniej na razie. Jeszcze przez kilka lat pragnę odgrywać rolę grzesznej wdówki, żeby zobaczyć, jak to jest. Twój przyjaciel Pat jest teraz ważnym człowiekiem w Kościele w Chicago. Ale wyglądał strasznie na pogrzebie swojego ojca w lutym. Wynędzniały, zmęczony, nerwowy... Będę Cię nadal informowała o moim psychiatrze. Kocham Cię Ellen - Czy kiedykolwiek myślałeś o małżeństwie, Kevin? To znaczy, czy rozmyślałeś o jakiejś kobiecie i o tym, że byłoby ci z nią bardzo dobrze? Joe Herlihy, starszy brat Marty'ego, drżał w zimnych podmuchach marcowego wiatru. Znajdowaliśmy się na cmentarzu na Mount Olivet. Właśnie powierzyliśmy ziemi ciało Anny Prindeville, urodzonej w County Galway, w Irlandii, przed sześćdziesięciu laty. Jej syn, Tom, o czerwonych, zapłakanych oczach i twarzy ściętej przez ból, odebrał księgę z rąk kapłana tutejszej parafii i sam czytał modlitwy pogrzebowe; ostatnie błogosławieństwo Kościoła dla jego matki. Żona Toma zaciskała kurczowo ręce i głośno mu odpowiadała. Reszta zgromadzonych przyłączyła się do rytuału, mniej lub bardziej zdając sobie sprawę, że uczestniczy w swego rodzaju rebelii. Nawet Joe Herlihy, wicekanclerz i członek świty kardynała, odmawiał modlitwy. - Od czasu wyświęcenia, masz na myśli? - zapytałem wicekanclerza. - Do cholery, nie, Joe. Byłem zbyt zajęty. Joe potrząsnął głową. - Pytałem, czy kiedykolwiek, Kevin. Czy żyje na świecie kobieta, która mogłaby zostać twoją żoną? Zacząłem zastanawiać się, czy Joe, doprowadzony niemal do histerii przez naszego lunatycznego kardynała, myśli o opuszczeniu stanu kapłańskiego. Rozpoczęliśmy drogę powrotną do samochodów, wśród grobów, w padającym mokrym śniegu, który natychmiast topił się na brunatnej glebie cmentarza. 221 - Kiedyś była taka jedna - odparłem szczerze. Szliśmy dalej w milczeniu, tylko zmrożony piach chrzęścił p0H naszymi stopami. - Czy zastanawiałeś się, jak by ci się z nią żyło? Nie chciałem kontynuować tej rozmowy. - Dla niej byłoby to piekło, niestety. Moja siostra Mary Ann, twierdzi, że nie stanowiliśmy dobranej pary. - Tej wiosny papież opublikuje encyklikę o celibacie' najpierw jednak o sprawach społecznych, liberalną. O celibacie będzie druga z kolei, ściśle trzymająca się dotychczasowego kursu. Pat mówi, że po Pawle VI nie można się niczego innego spodziewać. - Nie potrzeba mądrości twojego szefa, żeby dojść do tego wniosku - westchnąłem. Pokonaliśmy mały pagórek, będący granicą cmentarza, i podeszliśmy do samochodu Joego. - To bardzo łatwe: być liberałem, jeśli chodzi o sprawy dziejące się na zewnątrz organizacji i być konserwatystą wobec samej organizacji. Nie potrzeba do tego żadnej odwagi. - A co ty osobiście o tym sądzisz? Twoje środowisko każe ci mieć inną opinię na ten temat. - Joe otworzył mi drzwiczki swojego czarnego pontiaka. - Dlaczego muszę mieć jakąś opinię? Nie wiem, co mam sądzić na ten temat. - Wsiadłem do samochodu i z wściekłością zatrzasnąłem drzwiczki. Joe uruchomił silnik i cierpliwie czekał, aż samochody przed nami włączą się do ruchu na 111. Ulicy. Niebo było szare. Prognozy pogody zapowiadały obfite opady śniegu. Zrobiło mi się przykro, że byłem szorstki wobec Joego. Miał wiele problemów na głowie: szalonego kardynała, no i Pata, pięć lat młodszego od niego, poza jego plecami mianowanego kanclerzem. Nie wspomnę już o rozpadającej się w oczach archidiecezji. Co więcej, Joe przed dwoma laty uratował mnie przed Danielem kardynałem O'Neilem. Po śmierci Meyera, a przed przybyciem arcybiskupa Newark, przeniesiono mnie ze św. Praksedy i otrzymałem stanowisko na uniwersytecie. Nalegał na to Joe, argumentując, że w św. Prak- 222 sędzię będę mógł pracować w weekendy i będę miał mocniejszą pozycję, jeśli okaże się, że nowy kardynał nie przepada za naukowcami. Byłem zły na Joego i nawet na niego za to nakrzyczałem. Po kilku miesiącach pobytu 0'Neila w mieście przeprosiłem go jednak. Biedny Leo Mark Rafferty został bez słowa odwołany przez kardynała, który przybył do miasta z listą potencjalnie niewygodnych, starszych proboszczów; w ten sposób O'Neil jednym pociągnięciem zlikwidował zarodki przypuszczalnej opozycji wobec swojej władzy. Leo zmarł trzy miesiące później. Już nie doszedł do siebie po bezlitosnym stwierdzeniu arcybiskupa: "Księże proboszczu, starzejecie się". Cholernie bolesne stwierdzenie; Leo usłyszał je z ust swego duchownego przełożonego w niedzielne popołudnie, na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. Nowy proboszcz, czując, że będę pozostawał pod baczną obserwacją arcybiskupa, ochoczo zwolnił mnie z weekendowych obowiązków. Po ośmiu i pół roku moja ukochana św. Prakseda nagle oddaliła się ode mnie i stałem się wyalienowanym naukowcem, zamieszkującym w suterenie Newman Club, odciętym od ludzi, dla służenia którym przecież mnie wyświęcono. Mimo to ciągle odwiedzało mnie tutaj wiele osób, głównie młodzi ze św. Praksedy, którzy w tym okresie wkraczali stopniowo w dorosły świat. Nie mając, poza pracą naukową, nic do roboty, zabrałem się do pisania popularnych, przystępnych książek psycho-logiczno-religijnych. Moja pierwsza książka, zgrabnie zatytułowana Samooszukiwanie, odniosła ogromny sukces. Znalazłem w sobie nowe powołanie, które przynosiło pieniądze, uznanie i wręcz sławę oraz nieprzychylność moich kolegów, księży. - Miałeś, niestety, rację co do O'Neila - powiedział Joe, skręcając w końcu w 111. Ulicę. - To facet chory psychicznie. - W języku nauki określiłbym go jako aspołeczną osobowość, Joe. - Przez chwilę poczułem się w swoim żywiole. - To człowiek, który nie potrafi ufać innym osobom. Nie kłopocze się uczuciami innych, nie odróżnia 223 prawdy od fałszu, nie dotrzymuje obietnic, nie ma żadnych zasad. Ale kiedy tego chce, potrafi być najbardziej czarują, cym i miłym facetem pod słońcem. - Nie wiesz nawet połowy - stwierdził Joe ponuro. --Wbrew swej opinii, jest zupełnie niekompetentny w sprawach finansowych. Doprowadzi nas do bankructwa. - W jaki sposób? Przecież nie buduje nowych szkół, nie zakłada parafii... - Myślę o fatalnym lokowaniu pieniędzy. O łapówkach, które płyną do Rzymu. Gdybym ci tylko mógł powiedzieć... - głos mu zadrżał. Po chwili kontynuował: - A ludzie, którymi się otacza? Z wyjątkiem Pata, to albo zachłanni złodzieje, albo idioci, albo jedno i drugie. - Jest gorzej, niż myślałem - stwierdziłem. Od dłuższej już chwili zastanawiałem się, po co Joe o tym wszystkim opowiada. - Nie wiesz jeszcze ani o alkoholu, ani o kobietach - dodał głucho, skręcając w Dań Ryan Expressway. - O kobietach? - wykrzyknąłem z niedowierzeniem. - Psychopaci nie miewają kobiet! - A on ma. Nazywa się Margaret Johnson. Są razem od dwudziestu pięciu lat. Była z nim w każdej z jego diecezji. Twierdzi, że jest jego kuzynką, ale zapewniam cię, nie ma pomiędzy nimi żadnego pokrewieństwa. O'Neil prowadzi jakieś interesy z jej synem. Z nią spotyka się w wynajętym mieszkaniu. Codziennie rozmawiają telefonicznie i są ze sobą niemal każdej nocy. - Joe zatrzymał samochód przed sklepem na Western Avenue. - Każdej nocy? Aż do rana? - Zacząłem zastanawiać się, czy Joe jednak nie fantazjuje. - Nie. On wraca do siebie około jedenastej. Zwykle zdrowo podpity. Kilka tygodni temu trafiłem do jego kardynalskiej sypialni. Na łóżku leżała kobieca bielizna... - Nie mogę sobie wyobrazić... Joe jakby się przygarbił. - Nie wiem na pewno, czy oni współżyją seksualnie. O'Neil jest jednak nieobliczalny, dobrze o tym wiesz. Udaje mu się ukrywać ten związek przed światem od dwudziestu 224 pięciu lat. Powiem ci coś, Kevin, to bardzo przebiegły facet. A zarazem cholernie tępy. Jestem pewien, że ludzie kradną pieniądze niemal sprzed jego nosa. Jest wystarczająco przebiegły, żeby utrzymywać istnienie Margaret w tajemnicy, a zarazem na tyle głupi, że drobni złodziejaszkowie zbijają na nim fortuny. - Nie chciałem wiedzieć, kim są ci drobni złodziejaszkowie. - Gdyby nie Pat, już byśmy tam wszyscy dawno poszaleli. Nie wiesz, jacy są biskupi, Kevin. Z wyraźnie bolesnym wysiłkiem Joe opanował swe emocje i ponownie włączył samochód do ulicznego ruchu. - Nazwałbym ich bandą starych bab, gdyby nie obrażało to uczuć starych kobiet. To gromada zniewieściałych dziadów bez jaj. O'Neil to jeden z nich, tylko że w zupełnie innym stylu. - Meyer taki nie był - powiedziałem. - Nie, on nie. - Joe ciężko westchnął. - Był prostolinijnym, inteligentnym, normalnym człowiekiem. Jednym z najwspanialszych, jakich w ogóle znałem. Cholera, Kevin, wiem, że przesadzam, ale problem polega na tym, że obecnie znalazłem się w towarzystwie ludzi pozbawionych hormonów. - Skoro O'Neil trzyma tę kobietę, musi posiadać jakieś hormony. Joe przecząco potrząsnął głową. - Kevin, gdybym naprawdę uważał, że on jest zdolny pieprzyć kobietę, aż tak bym go nie nienawidził. - Hm... Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to opuścić to miejsce. Pat jest w stanie opiekować się kardynałem bez twojej pomocy. - Zabawne. Pat to jedyna osoba, która ma na niego jakiś wpływ. Czasami zastanawiam się... Pat uważa swojego szefa za wielką postać. Czy naprawdę tak myśli, Kevin? Znasz go lepiej niż ktokolwiek. - Do diabła, tak. Skoro tak twierdzi... Ale to nie znaczy, że za rok Pat nie zmieni zdania i nie będzie całkowicie szczerze i z przekonaniem twierdził czegoś zupełnie przeciwnego. - Pat bardzo łagodnie odnosi się do facetów, którzy rezygnują z kapłaństwa. - Joe bronił swojego szefa. - 225 Wiesz, mimo że traktuje celibat z wielką powagą, odnosi się do nich jak do dżentelmenów. Wszyscy przysięgają, że gdyby każdy przełożony był taki jak Pat, przenigdy nie porzucaliby stanu kapłańskiego. - Z pewnością - odparłem, nie starając się specjalnie ukryć sarkazmu w głosie. Ostatnio w lutym, pewnego chłodnego wieczoru spacerowałem po ośnieżonych wzgórzach otaczających nasze jezioro, próbując ułożyć sobie w głowie znaczenie tego wszystkiego, co działo się z Kościołem, ze mną. W domu Cunning-hamów paliło się światło. Maureen powinna być w Rzymie. W Chicago zjawiła się tylko dwa razy od zakończenia Soboru: w sierpniu i na Boże Narodzenie. Za każdym razem spotykałem ją wówczas w domu moich rodziców, zawsze piękną i uśmiechniętą. Skoro Maureen była w Rzymie, kto korzystał z jej domu? Podszedłem ostrożnie i zajrzałem do środka przez małe boczne okienko. Maureen i Pat leżeli nago na grubym, białym dywanie przed kominkiem, w którym wesoło trzaskał złocisty ogień. Przede mną roztaczał się piękny, nostalgiczny widok. Szybko opuściłem to miejsce. Następnego ranka byłem zły na nich za to, co robią. A jeszcze bardziej na siebie za to, że tak łatwo dałem się oszukać w Rzymie. 15 kwietnia 1967 Najdroższa Maureen, Herb nalega, abyśmy się pobrali. Dla dobra dzieci, jak mówi. Chce normalnej rodziny, a i ja chyba tego pragnę. Podobało mi się być kochanką przez kilka miesięcy. Herb mówi, że w końcu by mi się to znudziło. Z pewnością nie znudził mi się seks. Podoba mi się to bardziej, niż dotąd byłam skłonna przypuszczać. Gdy jestem z Herbem, pragnę smakować wszystkiego, co mi jeszcze jest w tej dziedzinie nie znane. Miło będzie znów mieć męża. Tak przynajmniej myślę. 226 Dzieci będą miały ojca, a ja nie będę martwiła się, czy stać mnie na ich kształcenie. O cholera, Maureen, wychodzę za Herba, bo jestem w nim tak zakochana, że nie potrafię już nic bez niego zrobić. Pragnę, aby był ze mną, przy mnie, każdego dnia, każdej nocy. Taka właśnie jest prawda. Oto prawdziwa Ellen, nastoletnia romantyczka, beznadziejnie zakochana, będąc w wieku, kiedy się już wie co nieco o życiu. Zamierzamy porozmawiać z monsiniorem Patem o stanowisku Kościoła wobec naszego małżeństwa. Herb wie, że religia jest dla mnie bardzo ważną sprawą i trzeba to wyjaśnić. Wcale tego nie uważam za konieczne. Myślę, że nie możemy wziąć ślubu w kościele, bo Herb był już raz żonaty. Tego Ci chyba jeszcze nie pisałam, prawda? No, to do roboty. Całuję Cię Ellen Gospodyni z Newman Club rozdarła się na cały korytarz, że przyszła do mnie w odwiedziny jakaś młoda kobieta. W głosie jej brzmiało niestosowne podejrzenie. Gdy popatrzyłem z tyłu na swojego gościa, wyglądającego przez okno, przestałem dziwić się podejrzeniu gospodyni. Wspaniałe uda, widoczne spod obcisłej mini-spód-niczki, wystarczały, aby wywołać niezdrowe podejrzenie nawet u najdyskretniejszej gospodyni. - Dzień dobry - odezwałem się chłodno. Odwróciła się od okna. - Dzień dobry, ojcze. - Ton jej głosu był zapowiedzią bezpardonowej bitwy. - Zmieniłaś uczesanie - stwierdziłem. Serce biło mi gwałtownie. Przez moment zdawało mi się, że jej złość przemieni się w wesoły śmiech. Niestety, zacisnęła usta w grymasie niechęci. - Powiedz w swojej rodzinie, że w tym roku nie będę już potrzebowała waszego czeku. Wychodzę za mąż. 227 - Gratulacje. - Poczekaj, dopóki nie powiem ci wszystkiego. Wy. chodzę za rozwiedzionego psychiatrę, Żyda. - Skoro go kochasz, Ellen, to musi to być dobry człowiek. Może usiądziemy i porozmawiamy? Usiadła na twardym krześle. - Chce, żebyśmy wzięli ślub w kościele. Mnie to obojętne. Chciałabym, żebyś się z nim spotkał. - Dlaczego? - zapytałem cicho. - On wiele wie o twojej pracy. Chcę, żeby porozmawiał z jedynym księdzem, który nie jest kompletnym idiotą. - Jej palce nerwowo stukały o stolik. - Czy to ma znaczenie, skoro Kościół już cię nie interesuje? Głęboko westchnęła, zastanawiając się nad odpowiedzią, aż wreszcie wykrzywiła usta w smutnym uśmiechu. - Wciąż ten sam Kevin. Nie do pokonania na słowa. - Tylko wówczas, gdy przeciwnik zaprzecza sam sobie - powiedziałem. - Będzie mi milo porozmawiać z ... - Herbertem Straussem. - Znane nazwisko. Będzie mi miło zjeść z doktorem Straussem lunch w Faculty Club. Pójdzie mi łatwiej, jeśli dowiem się już teraz, co przez tę rozmowę powinniśmy osiągnąć. Ellen machnęła ręką. - Rozmawialiśmy z Patem. Mówi, że nie mogę wziąć ślubu w kościele, jeśli Herb nie zostanie katolikiem. To... to chyba nie w porządku. - W porządku? - powtórzyłem jak echo. Bardzo pragnąłem w tej chwili zburzyć mur bólu i nieufności, który stał pomiędzy nami. - Sądziłem, że Pat powie ci raczej, iż Kościół nie rości sobie jurysdykcji nad pierwszym ślubem doktora. Wzruszyła ramionami. - Herb pojechał do Izraela, kiedy miał siedemnaście lat i przez dwa lata żył w kibucu. Kiedy został zwolniony z izraelskiej armii, wywiadu, czy cokolwiek to było, ożenił się z dziewczyną, którą znał zaledwie od trzech tygodni. 228 później byli już po rozwodzie. Herb miał wtedy dwadzieścia lat. - Jestem skłonny przypuszczać, że Pat był dla was bardzo uprzejmy i bardzo chciał wam pomóc, a jego uśmiech oczarowałby ptaszki na drzewach. Ale jest przecież naszym kanclerzem, a Kościół ma wciąż swoje prawa. Pokiwała ze smutkiem głową. - Jesteś psychologiem. Czy to było małżeństwo? - Nie jestem ani kanclerzem, ani znawcą prawa kanonicznego. - Och - westchnęła ciężko. - Pat był taki układny, wylewny. Chyba znienawidziłam go w tej chwili. Jego głos brzmiał tak fałszywie... Czy nic nie mogę zrobić, Kevin? Herb to taki subtelny, kochający mężczyzna. Jeśli nie chcesz, nie musisz się z nim spotykać. - Ależ bardzo chcę, Ellen. Mam jednak nadzieję, że nie osądzi on naszej religii na podstawie spotkania ze mną, a tym bardziej z Patrickiem. - Myślę, że w tym wypadku decyduje raczej moja osoba - odparła ze smutkiem. Daniel kardynał O'Neil wpadł do gabinetu niczym niespodziewany cyklon. Rzucił na stół egzemplarz Samooszu-kiwania z taką siłą, że zachwiała się stojąca na nim statuetka Najświętszego Serca, a nawet zakołysał się wizerunek Piusa XII na ścianie. - Za dużo piszesz, Kevin - stwierdził głosem nie dopuszczającym najmniejszego sprzeciwu. Tak stanowczy wstęp obliczony był na natychmiastowe zastraszenie rozmówcy. W tym momencie należało przyjąć strategię polegającą na nieustępowaniu kardynałowi ani na krok. Czasami było to bardzo trudne, gdyż kardynał rzeczywiście był doskonały w zastraszaniu. - Dwie książki w ciągu dwóch lat to przecież nie tak dużo - odparłem. - A kto w ogóle dał ci zgodę na ich napisanie? Co z cenzurą? Co się dzieje z honorarium? Kto ci płaci? Jaki jest 229 twój status kanoniczny? Czy wciąż słuchasz spowiedzi1' Jakim jesteś księdzem? - Co do tego ostatniego - zacząłem mówić - złym słabym, jak większość z nas. Odpowiedzi na pozostałe pytania zawarte są w moich dokumentach. Zgodę na pisanie wydał mi kardynał Meyer. On także zwolnił mnie z obowiązku przedkładania moich prac do ocenzurowania. - Wiem o tym - przerwał mi gwałtownie. - Jednak to nie może trwać w nieskończoność. Tracisz kontakt z wiernymi. - Moi koledzy w instytutach naukowych to także wierni, wasza eminencjo - powiedziałem z naciskiem. - Wierni to również młodzi ludzie na uniwersytecie, z którymi pracuję. - To nie są prawdziwi wierni! - wykrzyknął, gwałtownie potrząsając krzyżem wiszącym na jego piersiach. - Musisz pracować z wiernymi w parafii, ojcze, wtedy będziesz dobrym księdzem. - Tak, wasza eminencjo. - Ile ci płacą za to twoje pisanie? - zapytał, uderzając pięścią w stół. - Nie może być tak, że księża będą dzielić się na bogatych i tych, którzy ciężko pracują w parafiach. - Otrzymuję takie wynagrodzenie, jakie przysługuje każdemu naukowcowi z moim stopniem. - Ile to jest? - zawołał groźnie. - Stawki publikuje wiele wydawnictw akademickich - odpowiedziałem chłodnym tonem. - A jaka jest wysokość moich dochodów? Cóż, odpowiedź na to pytanie znam tylko ja, Bóg i urząd podatkowy. Mówiąc szczerze, nie wasz to interes, eminencjo! Cyklon jakby przeszedł i po chwili kardynał powiedział spokojnie: - No cóż, sądzę, że zasługujesz na swoje wymagrodze-nie. Robisz dobrą robotę. Ktoś taki jak ty, to naprawdę wielki dar dla biskupa. Powiem innym biskupom, że jeden z moich ludzi jest tak dobry, że zatrudnia go wielki świecki uniwersytet. Napawasz nas dumą. I tak ględził przez prawie godzinę, węsząc za informacjami o życiu miłosnym kapelana Newman Club (bzdurne 230 posądzenie, byłem przekonany), opowiadając nieprawdopodobne historie i wlewając we mnie taką ilość whisky, że potem przez całą godzinę spacerowałem, zanim odważyłem się wsiąść w samochód i pojechać do domu. Wiele miesięcy później przestałem otrzymywać pocztę z Kancelarii. Moje nazwisko zostało wycofane z diecezjalnego rozdzielnika na polecenie samego kardynała, jak mi doniósł Joe Herlihy. Joe porzucił stan kapłański przed końcem 1967 roku, ku szczeremu żalowi swego młodszego brata, Marty'ego, który wciąż służył w św. Praksedzie. 10 maja Droga Maureen, A jednak weźmiemy ślub w kościele! Zgadnij, kto do tego doprowadził? Nie masz racji, nie kanclerz, ale nasz stary wspólny przyjaciel, wielebny Kevin James Saresfield Bren-nan, którego mój ukochany uważa za jednego z największych darów, jakimi Bóg obdarzył ludzkość. Nie będę Ci wyjaśniała tych wszystkich kanonicznych szczegółów. Pat wszystko pomieszał. Poszłam do Kevina i byłam wobec niego bardzo ordynarna. A on był łagodny, spokojny... Potem porozmawiałam z Herbem i znalazłam wyjście. Chodzi o to, że żona Herba, Żydówka, przez kilka lat, jako nastolatka, wyznawała wiarę chrześcijańską. Herb powrócił z lunchu z Kevinem kompletnie oszołomiony. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogą się tak polubić. Szkoda, że go dotąd nie poznałaś. Herb jeszcze nie wie, że wchodzi nie tylko do jednej irlandzkiej rodziny, ale do wielkiej wspólnoty. Poczekajmy, aż pozna Pułkownika! Wybacz mi te bzdury. Twoja Ellen Monsinior Patrick Donahue udzielił ślubu Herbertowi Straussowi i Ellen Curran. Ellen wyglądała wręcz uroczo w jasnoniebieskiej sukni, o której Mary Ann szeptała, że 231 pochodzi od Chanel i warta jest przynajmniej tysiąc dolarów. W końcu Ellen osiągnęła dużą rzecz: mogła ubierać się w to, czego pragnęła. Ellen była zła na mnie, że główną rolę w ceremonii odegrał Pat. Prawie nie zamieniła ze mną słowa w kościele i później, na przyjęciu weselnym. Dla wszystkich innych miała radosny, jasny uśmiech. - Wasza ceremonia ślubna jest bardzo interesująca - powiedział do mnie Herb, już pod koniec przyjęcia. - Bardzo podobna do naszych żydowskich obrzędów. - Naprawdę? - wtrąciła się jego nowa żona, mnie w ogóle nie zauważając. - Rzeczywiście, widać wspólne elementy - stwierdziłem nie zrażony. - Obie mają początek w kulturze religijnej obszaru Drugiej Świątyni. Antropologowie z Marsa mogliby stwierdzić, że stanowią elementy tej samej religii, co w gruncie rzeczy jest prawdą. Nieszczęśliwy rozłam po upadku Jerozolimy jest z pewnością tymczasowy, nawet jeśli połączymy się po jeszcze kilku tysiącach krwawych lat. Ciemnobrązowe oczy Herba otwarły się szerzej, z fascynacją. - Cóż za interesująca perspektywa. Musimy o tym koniecznie porozmawiać. - Nie podczas nocy poślubnej, kochanie. - Żona zdecydowanie chwyciła go za ramię. Herb zdołał jednak posłać mi nieśmiały uśmiech, jakby prosił mnie o wybaczenie. - Jeśli teraz znów pogrążycie się w długiej intelektualnej rozmowie, spóźnimy się na samolot do Irlandii. - Dla ciebie, Kevin, będę się nią dobrze opiekował - powiedział Herb i uścisnął mi rękę. Zatelefonowała o trzeciej nad ranem czasu chicagowskiego z lotniska w Shannon. - Przepraszam, że cię budzę, Kevin - zaczęła natychmiast, kiedy uzyskała połączenie. - Przepraszam, że byłam taka głupia podczas ślubu, przepraszam za wszelkie zło, złośliwości wobec ciebie, za wszystko. Kocham cię. - Nie przepraszaj mnie, Ellen, nie masz za co - odparłem rozespanym głosem. - Życzę ci wspaniałego miodowego miesiąca. 232 Nad ranem, wypiwszy drugą filiżankę herbaty, stwierdziłem, że nie była to najbłyskotliwsza z możliwych odpowiedzi. Przeżywałem trudne chwile, kiedy wybuchła wojna sześciodniowa. Oboje powinni znajdować się, według planu podróży, w Jerozolimie, a tam akurat strzelały pistolety, spadały bomby. O ile dobrze pamiętałem, ich hotel znajdował się niedaleko Mendelbaum Gate. Kilka dni trwało, zanim do Ameryki dotarła wiadomość, że nic im się nie stało. R 14 1968 Przystojne oblicze ttionsiniora było wymizerowane, lecz oczy błyszczały jasnym blaskiem. Rozłożył ręce, a jego purpurowy płaszcz zafurkotał na wieczornym wietrze. Błagalnie wzniósł dłonie w górę. - Proszę, rozejdźcie się! - Jego gromki głos rozszedł się wokół szerokim echem. Mówił do mikrofonu, który miał przyczepiony do sutanny o czerwonych guzikach. - Wszyscy już wiemy, jak bardzo jesteście niezadowoleni i oburzeni. A teraz rozejdźcie się do domów, zanim dojdzie do kolejnych aktów przemocy. Pamięci doktora Kinga nie uczcicie bezsensownymi grabieżami. Rozjedźcie się, zanim dojdzie tu do przemocy i rozlewu krwi. Odsunął się od biało-niebieskich samochodów policyjnych i ruszył w kierunku czarnych ludzi; większość z nich dzierżyła w dłoniach ciężkie kamienie. W pewnej odległości za Patem ruszyli policjanci, z rewolwerami gotowymi do strzału. Asfalt ulicy pokryty był odłamkami szkła. Niedaleko przyhamował pojazd straży pożarnej. Obok dogasał pożar w kompletnie zdewastowanym sklepie. Chodnik zaśmiecały resztki rozkradzionej żywności. - Wiem, że wszyscy mnie pamiętacie. Grałem z wami w koszykówkę, jeszcze przed kilku laty. Proszę, rozejdźcie się do domów, zanim komukolwiek z was stanie się krzywda. Jakiś młody Murzyn o twarzy wykrzywionej nienawiścią rzucił kamieniem; nie w monsiniora, ale w stojącego za nim policjanta. Nagle rozległy się strzały. Kilku czarnych młodzieńców upadło na asfalt. Inni zaczęli wycofywać się w panicznej ucieczce. Nagle monsinior zachwiał się i powoli 234 osunął na ziemię. Purpura jego sutanny zaczęła mieszać się z czerwienią krwi. Głos komentatora słychać było wyraźnie na tle syren i strzałów z broni palnej. - Oglądaliście właśnie państwo sfilmowaną scenę postrzelenia monsiniora Patricka Donahue, kanclerza archidiecezji chicagowskiej, zranionego przed kilkoma godzinami podczas próby uspokojenia zamieszek, które wybuchły na South Side. Ich przyczyn należy szukać w protestach przeciwko zabójstwu dokonanym wczoraj na osobie doktora Martina Luthera Kinga. Monsinior Donahue zdecydował się osobiście interweniować w dzielnicy, w której zaledwie przed kilkoma laty służył jako prosty ksiądz. Rzecznik Mercy Hospital stwierdził, że rana, jaką otrzymał monsinior Donahue, nie zagraża, na szczęście, jego życiu. Natychmiast po przekazaniu mu informacji o zranieniu monsiniora Donahue, do szpitala pośpieszył kardynał O'Neil, aby w trudnych chwilach być u boku swojego kanclerza. Na ekranie pojawiła się sylwetka Dana O'Neila wkraczającego do szpitala. Troska o zdrowie kanclerza nie przeszkadzała mu w rozdawaniu dookoła uśmiechów i w serdecznym machaniu do telewizyjnych kamer. - Rozeszły się plotki, że burmistrz Daley poprosił prezydenta Johnsona o wysłanie 101 Dywizji Powietrz-no-Desantowej w celu przywrócenia porządku w Chicago. Oczywiście, wojsko przybędzie zbyt późno dla monsiniora Donahue, trzeciego w hierarchii duchownego archidiecezji chicagowskiej, przypadkowo zranionego w plecy przez strzelającego zza niego policjanta. Wyłączyłem telewizor. To był głupi, szalony, brawurowy gest. Dzieciaki z kamieniami to nie ci sami, z którymi Pat grał w koszykówkę dziesięć lat temu. Zapewne w ogóle nie rozpoznali go. Wejście pomiędzy gówniarzy z kamieniami a policjantami z bronią palną było zwykłym szukaniem kłopotów. Nikt nigdy nie znajdzie kuli, która przebiła ramię Pata. Prawdopodobnie policjant, który do niego strzelił, nawet nie wie, że zranił kanclerza archidiecezji. Czarno- 235 skóry ksiądz być może mógłby skutecznie interweniować na miejscu Pata. Ale biały, w purpurowej szacie... Dlaczegóż jednak krytykuję Pata? Sensowna czy nie, jego odwaga jakby odrobinę uspokoiła rozszalałe tłumy. A ja sam siedziałem sobie wygodnie w swojej suterenie i czekałem na przybycie komandosów do miasta. Jeśli Rzym planuje nadanie Patowi godności biskupa, niech zrobią to jak najszybciej. Daniel kardynał O'Neil nie lubi, gdy któryś z jego księży staje się obiektem zainteresowania prasy. A monsinior Patrick Donahue był obecnie bohaterem wszystkich mediów. To, że popadnie w niełaskę kardynała, musiało być teraz tylko kwestią czasu. Maureen i Ellen były już przy Patricku, gdy dotarłem do jego pokoju szpitalnego następnego ranka po strzelaninie. Pat leżał wygodnie na poduszkach, opowiadając, że rana nie jest poważna, i zapewniając, że wkrótce nie będzie po niej śladu. W żartach oskarżał siebie, że w tak dziecinny sposób wpędził się w kłopoty. Całe to przedstawienie wyglądało niezwykle wiarygodnie. W telewizji wypadnie jeszcze wspanialej. Nie byłem jedynie pewien reakcji kardynała. - Jak to dobrze , że przyszedłeś, Kevin - powtórzył Pat, już po raz kolejny. - Przed chwilą wyszedł stąd kardynał. - Miał minę, jakby to on właśnie został postrzelony - zauważyła Maureen zgryźliwie. - Maureen - zganił ją Pat. - To po prostu z troski o mnie. Pat wyglądał zadziwiająco zdrowo i rześko jak na człowieka, który niedawno otarł się o śmierć. Z niechęcią przyznawałem przed sobą, że go w tej chwili podziwiam. - Był zaniepokojony tym, że mógłbyś się zmęczyć podczas rozmów z prasą - stwierdziła Ellen. - Prawdopodobnie chętnie weźmie ten obowiązek na siebie. To chyba bardzo miło z jego strony. Pozwoliłem sobie uważniej przyjrzeć się pani Herber-towej Strauss. Moje pierwsze wrażenie było bez wątpienia 236 właściwe. To nie doskonale skrojona sukienka nadawała jej wspaniałego wyglądu. Ellen była po prostu szczęśliwa. - Napisz o nim wypracowanie - powiedziała Maureen ze śmiechem. - Czy uwierzyłbyś, Kevin? Ellen znów się uczy! Studiuje język angielski! Chce być pisarką. - Droga Ellen, nie napisz tylko nic złego o naszym kardynale - poprosił Pat. Teraz wyglądał na niepewnego i zmęczonego. - Nie obawiaj się, kochanie. - Pocałowała go w czoło. - A teraz myślę, że najlepiej będzie, jeśli ci wszyscy antyklerykałowie pójdą sobie z twojego pokoju i pozwolą ci trochę pospać. Zostań w szpitalu, dopóki lekarze nie pozwolą ci stąd wyjść. Nie słuchaj eminencji, gdy będzie mówił, jak bardzo potrzebuje cię w Kancelarii. - Odwróciła się do nas, w tym geście bardzo przypominając siostrę przełożoną, i powiedziała krótko: - Wychodzimy. W milczeniu opuściliśmy izolatkę. - Odwiedź nas kiedyś - powiedziała do mnie Ellen. Pożegnała się ze mną i Maureen i ruszyła do swojego samochodu. - Na pewno - odparłem. Ale nie było żadnej przyczyny, dla której miałbym odwiedzić Ellen Foley Curran Strauss. Pozostawała poza listą moich zmartwień. Na liście tej była jednak wciąż Maureen. Ruszyliśmy na długi spacer wzdłuż jeziora, na północ od Navy Pier. Maureen uniosła wysoko kołnierz od płaszcza, chroniąc się przed zimną bryzą wiejącą znad wody. We mgle co chwilę pojawiały się i znikały przed nami wieże Northwestern Medical School i Hancock Center. - Powinieneś cieszyć się, że zły człowiek uniemożliwił ci wejście w skład komisji do spraw kontroli urodzeń - powiedziała, trzęsąc się z zimna, i zapewne również na myśl o kardynale O'Neilu, którego przy łóżku Pata spotkała po raz pierwszy w życiu. - Myślę, że ich raport jest pierwszorzędny - odparłem. - Daje Pawłowi VI wiele możliwości. - Och, co to za świętoszkowaty pedał - stwierdziła Maureen gorzko. 237 - Maureen, nawet przy mnie nie powinnaś tak mówić zaprotestowałem. Z Lakę Shore Drive dobiegały nas odgłosy popołudniowego szczytu. - Przepraszam - powiedziała ze skruchą. - Wiesz, jak nie cierpię Kurii. Kontakty z nimi utrzymuję tylko dla Pata. - W chwilach wolnych od malowania. Doszliśmy do zakrętu Oak Street i popatrzyliśmy wzdłuż ukrytego we mgle złotego kanionu Michigan Avenue i jego "Wspaniałej Mili". - Tak, czasami zdarza mi się coś namalować. Szliśmy w milczeniu przez kilka minut, zbliżając się do Oak Street Beach. Maureen przyjeżdżała teraz do Chicago co kilka miesięcy. Była akurat na lotnisku O'Hare, czekając na odlot spóźnionego samolotu do Rzymu, kiedy usłyszała o strzelaninie. Pojechała natychmiast do szpitala i dotarła do Pata jeszcze przed kardynałem. - Wiesz o nas, prawda, Kevin? - zapytała szybko, kompletnie mnie zaskakując. Nasze kroki dźwięczały głośno w tunelu pod jezdnią. - Tak, Maureen, wiem. - Co o tym myślisz? - zapytała, tak jakby pytała się, co sądzę o jej nowym płaszczu. - Mam nadzieję, że nikt was nie nakryje - powiedziałem niepewnie. Roześmiała się. - Och, Kevin, jesteś taki kochany, zawsze troszczysz się o przyjaciół. No tak, cokolwiek teraz wyprawiamy, jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Ale, oprócz tej nadziei, że nas nie złapią, co o tym myślisz? - Myślę, że nie jest to dobre dla żadnego z was. Patrick nigdy nie wystąpi ze stanu kapłańskiego. - Oczywiście, że nie - powiedziała niecierpliwie. - Chcę być jego kochanką, a nie żoną. On nie potrzebuje żony, a mnie nie jest potrzebny mąż. - Co będzie, kiedy zostanie biskupem? - zapytałem. - Wiesz, że wkrótce to nastąpi. - Oczywiście, że wiem. Przecież mieszkam w Rzymie, 238 czyżbyś zapomniał? - Jej obcasy zastukały głośniej na trotuarze Michigan Avenue, kiedy przyśpieszyła kroku. - Wówczas najprawdopodobniej Pat zechce mnie opuścić. Mię pozwolę mu na to. Beze mnie on nic nie zdziała, Kevin. Będzie doskonałym biskupem tak długo, jak długo ja będę przy nim, mówiąc mu, co ma robić, i nagradzając go gorącymi nocami w łóżku. - Pat nie będzie pierwszym biskupem... - zacząłem. - Celibat jest dobrą rzeczą dla kogoś takiego jak ty - powiedziała, wpychając ręce do kieszeni płaszcza. - Nie pasuje do Pata. Oboje o tym dobrze wiemy. Nie może to być powód, dla którego nie miałby być księdzem... albo biskupem. - Po kilku sekundach ciszy zapytała: - Czy zamierzasz nas przekonywać, że jest inaczej? - Nie wiem. - Nigdy nie rozumiałeś Pata. - Gwałtownie potrząsnęła głowa, jak nauczycielka starająca się coś uzmysłowić odpornemu na wiedzę uczniowi. - Jesteś dobry dla niego, ale wciąż cząstka ciebie siedzi jakby w fotelu Pułkownika, ocenia, kategoryzuje, formułuje opinię, a potem wydaje wyrok na Pata. Nie widzisz, jaki to wspaniały, prawy, odważny człowiek. Nie jesteś w stanie zrozumieć, czym dla niego jest kapłaństwo. Nie wiesz, jak bardzo Pat kocha Kościół i Matkę Boską. Nie wiesz, jaki jest uczynny, cierpliwy, czuły, wrażliwy... - Zapewne, nie wiem - przerwałem jej, zastanawiając się, czy rozmawiają o Matce Boskiej w łóżku. - Znam wszystkie jego wady - Maureen kontynuowała. - Znam je lepiej niż ty. Ale też patrzę i na te dobre cechy, wobec których ty jesteś ślepy, Kevin. Widzę w nim wspaniałego człowieka, który dokona wielkich czynów dla Kościoła. Wystarczy dać mu szansę. - A któż mu ją odbiera? - zapytałem gorzko. Maureen zaczęła cicho łkać. Otoczyłem ją ramieniem i przytrzymałem tak przez chwilę. - Uważam, że to, co robicie, jest głupie, niebezpieczne i złe, a mimo to kocham was oboje - powiedziałem. Oparła czoło na moim ramieniu i trwała tak bez ruchu. 239 - To wspaniały człowiek - powiedziała przez łzy. ^_ Gdybyś znał go tak dobrze jak ja, równie gorąco byś g0 kochał. Mala dziewczynka przyniosła mu bukiecik polnych kwiatków, które zerwała w parku. Była przepięknym, delikatnym, malutkim stworzonkiem o błyszczących oczach i uśmiechniętej buzi. - Kocham cię - powiedziała nieśmiało. - I ja cię kocham, Sheilo - odparł Pat, gładząc jej włosy. Z pewnością potrzebowałaby ojca. A jak wygląda jego własna córka? Jest o kilka lat młodsza... - Dlaczego nie przychodzisz do mnie częściej? Tęsknię za tobą, kiedy cię nie ma. - Wspięła mu się na kolana. Maureen mówiła, że dziecko zmienia się w oczach, kiedy pojawia się on, Pat. - Muszę dużo podróżować, Sheilo - powiedział. - Chciałbym przebywać z tobą więcej, ale nie mogę. - Nie mam tatusia - zauważyła ze smutkiem w głosie. - Inne dziewczynki mają tatusiów, a ja nie. - Bóg jest tatusiem nas wszystkich. - Przycisnął ją mocno do siebie. - Aleja chcę, żebyś ty został z nami i był przez cały czas moim tatusiem. - Malutką rączką pogłaskała go po twarzy. W oczach zalśniły mu łzy. - Bardzo bym tego pragnął, Sheilo. Może któregoś dnia tak wiośnie się stanie. Zadowolona z odpowiedzi pobiegła bawić się w parku. Smutne oczy małej dziewczynki miał wciąż w pamięci, gdy tej nocy kochał się z jej matką i gdy potem głaskał jej ciało, kiedy zasypiała. Jak wspaniale byłoby, gdyby mógł spędzić resztę życia z nimi dwiema. W niedzielny poranek po mszy znajdowałem się na tyłach Newman Center, na uniwersytecie. Nowy kapelan stwierdził, że nie obchodzi go kardynał i poprosił mnie, żebym 240 opuścił swoją norkę. Byłem obecnie pariasem archidiecezji. Napisałem za dużo książek, zarobiłem za dużo pieniędzy, nie byłem włączony w strukturę parafialną i znany byłem jako przekleństwo kardynała. A nowy kapelan potrzebował jeszcze jednego niedzielnego kaznodziei. - Tak długo, dopóki w mieście nie dowiedzą się, co robię, mam ich gdzieś - powiedział. Był kapłanem, który zupełnie niedawno przyjął koncepcję swobodnej, luźnej, rozproszonej diecezji. Za kilka lat już wszyscy będą myśleć tak samo. Z kaplicy wyszła ładna młoda kobieta i nieśmiało zbliżyła się do mnie. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat, krótkie, jasne, kręcone włosy, wąskie ramiona, na które narzuciła gruby płaszcz, i jasną, czystą cerę. Rozpoznałem ją dopiero po chwili. - Monika Kelly! Znów w mieście? Nie była pewna, czy powinna podać mi dłoń, ale w końcu zdecydowała, że tak. - Ukończyłam szkołę dziennikarską. Mam mieszkanie niedaleko uniwersytetu i etat w "Tribune". - Bardzo długo się nie widzieliśmy, Moniko. Początkowo nie rozpoznałem cię. Jesteś znacznie piękniejsza od tej dziewczyny, którą zapamiętałem. Zaczerwieniła się; mruknęła coś o zbędności tanich pochlebstw, a potem dodała: - Chciałabym zapytać ojca o pewną historię, na temat której znane mi są tylko niejasne szczegóły - powiedziała nieśmiało. - Wejdziemy do środka? - zapytałem. Potrząsnęła przecząco głową, a jej kręcone włosy zafur-kotały na wietrze. - Nie, ojcze, sprawa nie wymaga aż tak długiej rozmowy. Wiem, że jest ojciec przyjacielem monsiniora Dona-hue. Zastanawiam się, czy ojciec słyszał o skandalu finansowym w diecezji. - Niczego nie słyszałem, Moniko - powiedziałem ostrożnie. - A co ty wiesz? - Wiem, że kardynał sprzeniewierzył w zeszłym roku cztery miliony dolarów z funduszy Narodowej Konferencji 241 Biskupów Katolickich. Złe lokaty. O'Neil jest skarbnikiem Konferencji, jak zapewne ojciec się orientuje. Wiadomo mi też, że człowiek, który prowadzi konto Kościoła w Illinois National Bank, zostanie w przyszłym tygodniu oskarżony. Wiem, że urząd skarbowy interesuje się osobistymi przychodami niektórych funkcjonariuszy Kancelarii. Wiem, że monsinior Donahue prowadził niedawno trudne rozmowy z kościelną radą prawniczą. Co ojciec o tym wszystkim sądzi? Dobierałem słowa bardzo starannie. - Nic mi o tym wszystkim nie wiadomo, Moniko. Być może jesteś na tropie czegoś, co okaże się dla ciebie niebezpieczne. Uważaj na siebie. Jeżeli w grę wchodzą duże pieniądze, w sprawę mogą być uwikłani ludzie zdecydowani na wszystko. - W tym i kardynał O'Neil - powiedziała słodko. - Ach, przy okazji, ojcze - rzuciła, odwracając się, aby już odejść - wspaniałe kazanie. W tydzień po tym, jak zamordowano Bobba Kenne-dy'ego, przebywałem w oszołomionym, pogrążonym w żałobie Waszyngtonie, poszukując środków na kontynuację badań nad zaspokojeniem emocjonalnych potrzeb człowieka. Zjadłem obiad z wysoko postawionym członkiem Narodowej Konferencji Biskupów Katolickich, który zainteresowany był ewentualnym wykorzystaniem moich badań w pracy nad odnową wspólnot parafialnych. - Następną książkę powinieneś napisać o lokalnych społecznościach religijnych - powiedział nad filiżanką kawy. - Dobry pomysł, biskupie - powiedziałem, a potem dałem nura na głęboką wodę. - Może moje honoraria mogłyby znaleźć się na innych kontach niż diecezjalne, skoro O'Neil prowadzi nas do bankructwa? - Co wiesz na ten temat? - zapytał biskup, unosząc filiżankę z kawą. - Cztery miliony przepadły, źle ulokowane. Dochodzenia urzędu skarbowego. Oskarżenie naszego współpracownika. Prasa wciąż milczy, ze strachu. - Po chwili dorzuciłem na chybił-trafił: - Mafia... 242 r •' Biskup odstawił kawę trzęsącą się ręką. - W średniowieczu spłonąłbyś jako czarnoksiężnik - powiedział. Widoczne było, że stara się odzyskać panowanie nad sobą. - Czy Pat Donahue jest czysty? - zapytałem. - Kto wie? - odparł, marszcząc czoło. - Prawdopodobnie. Wszystko jest bardzo zagmatwane i niejasne. O'Neil przebywa w Chicago dopiero od kilku lat. A Rzym nie zamierza na razie przysyłać tu nikogo, żeby przejrzał księgi. - Przecież muszą wiedzieć, że O'Neil byłby w stanie narobić bałaganu w każdej diecezji. Czy im się zdaje, że w Chicago może być inaczej? Mój rozmówca potrząsnął głową. - Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, nie tylko dlatego, że Chicago to wielkie miasto, ale dlatego, że po raz pierwszy mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym niż zwyczajna ludzka niekompetencja. Departament Sprawiedliwości poinformował nas, że w przypadku obrotu papierami wartościowymi najprawdopodobniej nastąpiło naruszenie Aktu Bezpieczeństwa Obrotu. Nie brną w to dalej, bo nikt specjalnie nie chce ciągnąć kardynała po sądach; poza tym wciąż mają nadzieję, że chodzi tylko o głupią omyłkę. O'Neil nie jest oszustem, przynajmniej nie do końca. Z pewnością niektórzy z jego otoczenia są skorumpowani. Facet odpowiedzialny za lokaty, na przykład, naciągnął ludzi na grube miliony. Nie sądzę, żeby dla Kościoła uczynił wyłom w tej działalności. Aż strach w to wszystko wnikać. Zamówiłem Irish Mist dla nas obu. Winny czy nie, Pat był w dużych kłopotach. Wracając do Chicago, zdecydowałem, że nie powiem niczego Monice Kelly. To przecież z równym powodzeniem ona może być osobą, która pogrąży O'Neila. Przy okazji może pogrążyć i Pata; sama niekoniecznie musi wyjść cała i zdrowa z wydarzeń, nad którymi utraci kontrolę. Byłem pewien, że jeśli O'Neil jest winien, sam siebie pogrąży, tak jak kiedyś Leonard Kaspar. 243 Wybiegli z ciepłej wody i położyli się na ogromnym ręczniku kąpielowym. Wielka plaża dookoła była zupełnie pusta. Czuł się wypoczęty i zrelaksowany, po raz pierwszy od czasu, gdy otrzymał postrzał. Windsurfing dał mu poczucie ukojonego samozadowolenia, właściwego człowiekowi, który dotrwał spokojnych czasów po długiej, wyczerpującej wojnie. Gdyby tylko poza oślepiającym śródziemnomorskim słońcem, purpurowymi wodami i miękkim piaskiem plaży nie było już nikogo poza nim i kobietą w kostiumie bez stanika, oddychającą ciężko na ręczniku obok niego. Uniósł się i przekręcił na brzuch, tak że nie mógł teraz widzieć jej piersi. Maureen zdawało się, że Pat potrafi podzielić swoje życie na miłość do niej i ciągle odgrywanie, bez poczucia winy, roli przyszłego biskupa. Gdyby tylko tak mogło być... Niestety, nie był do tego zdolny i dzisiaj musiał jej powiedzieć, że wszystko ulegnie zmianie. Mimo gryzącego go wstydu i poniżenia zaczął: - Musimy z tym skończyć, Maureen. Muszę wreszcie uporządkować swoje życie. Nie mogę być biskupem i postępować w taki sposób. Nie mogę dłużej być hipokrytą - jego głos załamał się. Maureen w ciszy złożyła policzek na jego piersiach. Palcami stóp bezmyślnie przebierała w piasku. - Kocham cię i zawsze będę cię kochać - dodał. - Nie wstydzę się naszej miłości. I nie wstydzę się swojej dotychczasowej hipokryzji. - Nie jesteś jedynym hipokrytą w Kościele - odezwała się cichym głosem. - Poza tym Kościół zmienia się. Pewnie będziesz zbyt stary, kiedy zostanie zniesiony celibat. Dlaczego więc mamy czekać? - Mc w tej sprawie się nie zmieni, przynajmniej dla biskupów. Jeśli chcesz, mogę zrezygnować z biskupstwa, z kapłaństwa. Dla ciebie. Rozpoczniemy nowe życie. - Nie bądź głupi - powiedziała niecierpliwie. - Ani ty, ani ja nie bylibyśmy szczęśliwi w szarym codziennym życiu klasy średniej. - A więc musimy natychmiast wracać do Rzymu - stwierdził gorzko. - Oczyszczę się z grzechów i wiem, że tym razem dotrzymam ślubów. 244 - Nie, nic z tego. - Ręce Maureen zaczęły pieścić jego ciało. - Przestań, Maureen, proszę, przestań - odepchnął ją. - To już jest koniec. Naprawdę. Wstał i ruszył przez plażę w kierunku wąskiej, zakurzonej drogi, na której stal ich flat. Czekał bardzo długo, zanim Maureen do niego dołączyła. W dniu 25 lipca ujrzała światło dzienne encyklika na temat kontroli urodzeń. Moja rodzina wypoczywała nad jeziorem. Jeździłem na nartach wodnych, razem z bratem Mike'em i jego świeżo upieczoną małżonką, Kathy, śliczną brunetką o ilorazie inteligencji grubo powyżej stu sześćdziesięciu. Kiedy powróciliśmy do domu na wzgórzu, reszta rodziny Brennanów - mama, tata, Joe, Mary Ann i jej mąż - okupowała, w nie najlepszym nastroju, werandę. - NBC chce, żebyś wypowiedział się na ten temat. Ekipa telewizyjna już jest w drodze - powiedział Pułkownik. Wyglądał dziś najgorzej od dnia, kiedy powrócił z wojny. - Nie martwcie się o mnie - odparłem. Nie mam nic do stracenia. Przeczytałem treść encykliki. To było gorsze, niż się spodziewałem. Papież nie tylko nie odniósł się poważnie do raportu większości. On po prostu machnięciem ręki zbył zawarte w nim argumenty. Tej nocy telewizja kilkakrotnie powtarzała nagrania wypowiedzi mojej i Patricka Donahue. Chłodny i spokojny, Pat odczytywał oświadczenie w imieniu kardynała: "Z zadowoleniem przyjmujemy decyzję Ojca Świętego, kładącą kres ogromnej niepewności wiernych naszej archidiecezji wobec tego problemu. Jesteśmy głęboko przekonani, że wszyscy katolicy z godnością zaakceptują naukę papieża, i z pełną powagą i dojrzałością podejmą w swych sumieniach właściwe decyzje wobec tak drażliwego i delikatnego problemu". - Co to znaczy? - zapytała Kathy. 245 - To nie znaczy zupełnie nic - odpowiedziałem niezbyt grzecznie. - O'Neil poleciał na Alaskę, kiedy usłyszał, że lada dzień ogłoszona zostanie encyklika. Najgorszą robotę zostawił Patowi. - To jednak coś znaczy, Kevinie - wtrącił mój ojciec. - Pat odwołuje się do ludzkich sumień. - Bo wie, tak samo jak wszyscy, że ludzie i tak nie zmienią się po tej encyklice. - Gdyby więcej Kancelarii zareagowało w ten sposób - odezwała się Mary Ann z oczami tak zimnymi i przenikliwymi jak te, które bardzo często oglądam w swoim lustrze - czy nie byłby to sygnał dla księży, że mogą robić to, co chcą? - Tak właśnie będzie - stwierdziłem. - Przynajmniej w Chicago nikt nie przyjmie tego tekstu za własne zdanie. Potem ja pojawiłem się na ekranie, tłumacząc zmartwionemu katolickiemu dziennikarzowi, że encyklika będzie ignorowana. - Większość księży i ludzi świeckich wyrobiła już sobie zdanie - tłumaczyłem. - I encyklika go nie zmieni. Nie twierdzę, że mnie to cieszy. Po prostu stwierdzam, że tak właśnie jest. - Czy uważa ojciec, że wierni nie podporządkują się papieżowi? - zapytał reporter. - Mało prawdopodobne, aby mu się podporządkowali - odparłem, unikając powtórzenia zwrotu "nie podporządkują się". - A więc porzucą Kościół, prawda? - nalegał reporter. - Niektórzy porzucą. Ale bardzo niewielu. - Z jednej strony słyszy się, że katolicy masowo opuszczać będą Kościół, z drugiej, że gremialnie podporządkują się woli papieża. - Uważam, że oba te stwierdzenia są błędne. Katolicy nigdy ani nie opuszczą Kościoła, ani nie zaakceptują litery encykliki, niezależnie od tego, jak bardzo nie popieraliby jej ducha. Nie sądzę, aby księża i biskupi mieli w tej sprawie możliwość dokonania czegokolwiek. Nie ma takiej możliwości, chyba że wysyłano by szpiegów pod każde katolickie łoże małżeńskie w tym kraju. 246 Moją matkę aż zatkało. Pozostali roześmiali się. - A zatem uważa ojciec, że Humanae Yitae nie będzie miała wpływu na życie Kościoła? - Wręcz przeciwnie - odparłem. - Będzie dla niego katastrofą. Wielu katolików uzna, że papież odwrócił się od ich problemów, że ich zdradził. Wzrośnie liczba księży i sióstr zakonnych łamiących swoje śluby. Nie chcę wypowiadać się na temat uczciwości tych decyzji. Twierdzę, że za tę encyklikę zapłacimy ogromne koszty. Herb Strauss zatelefonował niemal natychmiast. - Kevin! Masz wszelkie cechy gwiazdy telewizyjnej. To było wspaniałe! Wielu katolików wyzwoliłeś z wiecznych strachów. - Jedynie utwierdziłem ich w przekonaniach, które dotąd mieli. - Kto to był? - zapytał Pułkownik, kiedy wróciłem do pokoju. - Herb Strauss. - Ach, coś mi się w związku z nim przypomniało. Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko sprzedaniu mu terenów przy starym stawie? Chce tam zbudować dom dla Ellen i dzieci. Twoja matka i ja uważamy, że nie jest nam potrzebne całe wzgórze. - A pieniądze pozwolą nam kupić większy dom na Florydzie - dodała matka. - Kupicie chyba połowę stanu Floryda - wtrącił Steve. Pragnęli, aby Ellen była ich sąsiadką. A ja nie chciałem, żeby ktokolwiek kupował mój magiczny staw. Z drugiej strony, jeśli miał być sprzedany, to przechodził w najlepsze ręce. Wyrzuciłem ręce w górę, w geście rezygnacji. - Cóż ja na to poradzę, że chcecie mieć Żyda za sąsiada? 10 sierpnia Najdroższa Ellen, Jesteś tak bezcenną przyjaciółką. Przez te wszystkie lata mówiłaś mi prawdę, a ja Cię okłamywałam... A przynaj- 247 mniej oszukiwałam Cię. A może nie? Może zauważyłaś mc związek z Patem? To była jeszcze jedna z decyzji starej, dobrej MaureeiT aby wyciągnąć pomocną dłoń do słabego mężczyzny. A pó-źniej znalazłam się w pułapce. Tak bardzo pragnęłam Pata psychicznie i fizycznie, że wkrótce przestałam zastanawiać się nad tym, jakie to jest szalone. A potem on ze mną zerwał. Teraz, jako biskup, chce mieć czyste sumienie. W sumie, zrozumiałe. A przecież byłam na niego cholernie wściekła. Niech chociażby ten fakt świadczy, do jakiego stopnia byłam szalona. Teraz wszystko już skończone i czuję się tak, jakbym wyzdrowiała po długiej, ciężkiej chorobie. Jestem nową kobietą. Maluję bez wytchnienia i spotykam się z młodym wdowcem z ambasady. Myślę, że pomogłam Patowi. Nie mogę być tego do końca pewna. Być może przez cały czas wygłupiałam się? Modlę się, żeby biskup Donahue dał sobie beze mnie radę w swym posłannictwie. Może być dobry... ale jest słaby, tak jak ja. I jest głupi... nie, to nieprawda. Jest bardzo sprytny, przebiegły, inteligentny. Problem w tym, że dzieli życie na fragmenty, które nijak ze sobą się nie łączą. Robi więc głupie rzeczy. Cóż, między nami wszystko skończone i mogę zaczynać życie od nowa. Bądź dobra dle Herba i proszę Cię, nigdy z Kevinem nie naśladuj mnie i Pata. Nie warto. Błogosławię Cię Maureen W dniu, w którym Delegatura Apostolska ogłosiła, Patrick H. Donahue mianowany został tytularnym bis kupem Heliopolis i biskupem pomocniczym Daniela kar-' dynała O'Neila, arcybiskupa Chicago, odwiedziłem w Mer-cy Hospital Monikę Kelly, a raczej to, co z niej zostało. Jej twarz była opuchnięta i poharatana. Miała zdrutowane szczęki, popękane kości policzkowe, zmiażdżony nos... Młody lekarz, ciemny, przystojny mężczyzna, powiedział 248 mi, że została wielokrotnie zgwałcona, a jej piersi straszliwie okaleczono ostrym narzędziem. Na całym ciele miała ponad czterdzieści oparzeń od niedopałków papierosów. Przednie zęby wyłaniano jej. Wpatrywała się we mnie nie widzącymi oczyma. - Jakie ma szansę, doktorze? - zapytałem, kiedy wyszliśmy na korytarz. - Cóż, złożymy ją z powrotem - odparł. - Nie będzie wyglądała ani odrobinę gorzej niż przedtem. Nie wiem jednak, czy ojciec zdaje sobie sprawę z urazu psychicznego, jakiego doznała. Była dziewicą, ojcze. Niewinnym dzieckiem. Rekonwalescencja psychiczna potrwa w najlepszym przypadku długie lata. To była robota zawodowców. Potrafiła to tylko mafia i działała w ten sposób zawsze wtedy, gdy ktoś zaczynał węszyć zbyt blisko czegoś poważnego. Monika Kelly nie była nikim istotnym, a jedynie młodą kobietą, która pewnego dnia powiedziała mi, że wygłosiłem doskonałą homilię. Była jednak również ofiarą oszustw, które drążyły archidiecezję chicagowską. Przysiągłem sobie, że ją pomszczę, nawet gdyby miała z tego powodu polecieć głowa biskupa Heliopolis, najmłodszego biskupa w Ameryce. Pat został konsekrowany na biskupa przez kardynała O'Neila, arcybiskupa Martinellego i delegata apostolskiego na początku września. Maureen nie przyleciała z Rzymu na tę uroczystość, a i ja nie uważałem siebie za koniecznego gościa. Mary Ann opowiedziała mi później, że Herb i Ellen znajdowali się w pierwszych rzędach gości. Jakaś zacna obywatelka Chicago, dobrze po sześćdziesiątce, przepytywana przez telewizyjnego reportera, zauważyła dumnie: - To taki piękny chłopak. Przez całe życie znałam jego matkę. On będzie kiedyś kardynałem, wspomnicie moje słowa. Uśmiechnąłem się wesoło, słysząc te słowa. Kardynał O'Neil z pewnością nie będzie zadowolony. Masowy exodus z Kościoła, przewidywany przez liberal- 249 ^^BP^^ł nych katolickich dziennikarzy po opublikowaniu Humanae Vitae, nie nastąpił. Katolicy dokonali ważnego odkrycia-można zignorować papieża, a życie i tak potoczy się dalej. - A oto, księże biskupie, jest klasa druga. Dziewczynki mają przeważnie po siedem lat. Powiedzcie ,,dzień dobry" nowemu biskupowi, dziewczynki. - Wysuszony palec starej zakonnicy podał rytm. Dziewczynki zareagowały bezbłędnie i z respektem. Siostry nauczały je tego bez przerwy. Kilka rzeczy na świecie nie ulegało żadnym zmianom. - W imieniu całej klasy wystąpi teraz jedna z dziewczynek - powiedziała nauczycielka. Na środek klasy wyszło małe, śliczne dziecko o cudownych kręconych blond włosach. Biskup poczuł, że wokół szyi zaciska mu się żelazny pierścień. Dziewczynka ukłoniła się. - Dzień dobry, księże biskupie - powiedziała mocnym dziewczęcym głosem. - Nazywam się Patrycja Carrey. Witam cię, księże biskupie, w naszej szkole, w imieniu wszystkich dziewczynek z drugiej klasy. Dziękujemy ci za wszystko, co dobrego czynisz dla ludzi. Wierzymy, że Bóg zechce ci pomóc, abyś byl najlepszym biskupem. Będziemy modlić się za ciebie... - zawahała się na moment, poszukując w pamięci dalszych słów swojego dziecięcego przemówienia. - Czy będziesz modlił się za nas? A teraz, czy zechcesz udzielić nam swojego bi... biskupiego błogosławieństwa? - Westchnęła z ulgą i uklękła przed Patem. Uklękli wszyscy w klasie. Biskup z trudem mógł mówić. - Dziękuję ci bardzo, Patrycjo. Dziękuję wszystkim wam, dziewczynki. Jestem pewien, że Bóg wysłucha waszych modlitw za mnie znacznie chętniej niż moich modlitw za was. Bóg bardzo was kocha... i... i teraz - przerwał, poczuł, jak pokój zawirował mu przed oczyma, i z trudem kontynuował: - A teraz, niech pobłogosławi was wszechmogący Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty... Ucałował czoło Patrycji Carrey. Później, w swoim pokoju na przykatedralnej plebanii, biskup długo i gorzko plakat. KSIĘGA CZWARTA Lata siedemdziesiąte 1 5 1970 - Szkoda, że nie udało się w następnym roku, ojcze. - Harry Willewski potrząsnął głową, teraz pokrytą krótkimi, grubymi siwymi włosami. - Zawsze chciałem dać wycisk temu facetowi. - Ścisnął ręką kant swojego pustego biurka, demonstrując żal za straconą okazją. - Jezuici nie doszli wtedy nawet do play-offów, cholera. - A Quigley nie zagrało wówczas z uniwersytetem - powiedziałem spokojnie, nie zamierzając wcale wyprowadzać Harry'ego z nostalgii za czasami, kiedy żaden z nas ani nie myślał o tym, że kiedyś będziemy mieli po czterdzieści lat. W gabinecie Harry'ego w Federal Building lśniła stal i szkło; był pierwszym zastępcą prokuratora okręgowego dla północnego dystryktu stanu Illinois. Meble miały ten sam siwy kolor co włosy Harry'ego. Przez szyby, rozciągające się od podłogi po sufit, można było zobaczyć południowy skraj Grant Parku i odległe, lśniące jezioro. Okrągła twarz Harry'ego była jeszcze okrąglejsza niż dawniej, jego masywne ciało obrastało z wolna w tłuszcz; smutny los sportowców, których życie powoli pozbawia możliwości systematycznych treningów. - W jaki sposób, do diabła, utrzymujesz tak doskonalą sylwetkę? - zapytał, bawiąc się północnokoreańskim bagnetem, służącym mu teraz do otwierania listów. Obaj podświadomie opóźnialiśmy rozmowę o tym, co naprawdę spowodowało moją wizytę w tym gabinecie. Na jednej z półek za Harrym stała fotografia ślicznej kobiety otoczonej gromadką dzieci. - Piłka ręczna, karate i geny - powiedziałem. - Czy zauważyłeś choć ślady tłuszczu u Pułkownika? 253 - Im rzadziej widzę tego człowieka, tym lepiej - odparJ ze śmiechem, niekoniecznie wesołym. - Za każdym razem] kiedy staję naprzeciwko niego w sądzie, chce mi się rzucić ręcznik na podłogę. Urządzenia klimatyzacyjne nie działały zbyt sprawnie, a letnie słońce, wpadające przez wielkie szyby, zaczynało wprawiać mnie w błogi nastrój. A jednak musiałem się śpieszyć. Za godzinę miałem na Michigan Avenue spotkanie, na które nie mogłem się spóźnić. - O co chodzi, Harry? - Winien ci jestem lunch w Lawyers Club - odparł, bardzo powoli przechodząc do tematu. - Żałuję, że musimy rozmawiać tutaj. A tak przy okazji, ojcze, cieszę się, że nie przyszedłeś do mnie w rzymskiej sutannie. - Na imię mi wciąż Kevin - stwierdziłem, prostując się w niezbyt wygodnym metalowym krześle. - Przejdź do rzeczy, Harry. - Twój przyjaciel, Donahue, zamieszany jest aż po czubki swoich purpurowych guzików w śliskie operacje finansowe. Nie mam na myśli niemądrych lokat, naruszenia bezpieczeństwa obrotu, ani niczego z tych rzeczy. Coś dziwnego dzieje się w Kancelarii. Zbyt wielu świeckich ludzi, którzy tam pracują, ma za dużo pieniędzy. Nie ulega wątpliwości, że są powiązani z jednym z odłamów mafii. Mamy dość informacji, aby rozpocząć postępowanie skarbowe przeciwko dwóm lub trzem z nich, a to pociągnie za sobą reakcję łańcuchową. Twój przyjaciel będzie odpowiadał za nich tak samo jak wikariusz generalny. Podpisuje czeki. Albo jest częścią łańcucha malwersacji, albo przymyka oko na to, co widzi. Jeśli wszystko potoczy się dalej tak, jak do tej pory, skończy w Lexington, nieważne, czy jest biskupem, czy też nie. Budynek federalny jakby zawirował i zaczął osuwać się, ze mną w środku. Miałem nadzieję, że przynajmniej metalowe krzesło przymocowane jest w miarę stabilnie do podłogi. - Kardynał... On chyba też nie jest czysty... - Nie jest czysty! - wykrzyknął Harry. - O'Neil sprzedaje za pół miliona dolarów grunty, które po tygodniu 254 osiągają na giełdzie cenę siedemset pięćdziesiąt tysięcy! Nie jest czysty? Zachowuje się jak lunatyk, marnotrawiąc pieniądze moje i tych wszystkich ludzi, którzy co niedzielę wrzucają banknoty z wizerunkiem Lincolna do kościelnego koszyka. - Powrócił do swojej zawodowej, zimnej miny. - Przepraszam, ojcze - powiedział. - Wciąż jestem dla ciebie Kevinem. I nie dziwię ci się, że jesteś rozzłoszczony. Kardynał przekazuje bardzo dużo pieniędzy do Rzymu. Tysiące dolarów wkłada w łapy swoich przyjaciół i popleczników. Papieżowi daje prezenty po pół milniona dolarów. Nie jest zwykłym oszustem, nie możesz tego powiedzieć, prawda? - Z całą pewnością nie jest - odparł i westchnął ciężko. - Widzisz, obawiamy się tknąć całą sprawę. Kto, do cholery, chciałby stawiać kardynała i biskupa pomocniczego przed ławą przysięgłych? Wiemy już, że pan J. Bernard O'Keefe oraz jego żona, Sally McCormack, mają dużo pieniędzy i widywani są regularnie w towarzystwie niejakiego Doma "Dummy" Corso. Nawiasem mówiąc, wyjątkowo wstrętny typ. O'Keefe jest szefem zaopatrzenia Kancelarii, a Sally osobistą sekretarką kardynała. Oboje mają własne cadillaki, mieszkają na Lakę Shore Drive, jeżdżą do Cortiny na narty i noszą ubrania warte moją roczną pensję. Rachunków z pewnością nie płacą ze swoich pensji. J. Bernard O'Keefe był przystojnym mężczyzną o szerokich ramionach i wciąż doskonale opalonej twarzy. Jego żona, wzorcowa platynowa blondynka, wywoływała masowo pożądliwe spojrzenia, gdy poruszała się po grubych dywanach korytarzy Kancelarii. Oboje uważano za nieudaczników, których odrzucił świat biznesu. Mój ojciec mawiał o J. Bernardzie w ten sposób: - To typ przewodniczącego Towarzystwa Chrystusowego, który za pośrednictwem własnej firmy zaproponuje wykonanie robót wodociągowych w parafii, składając ofertę dwa razy droższą niż ktokolwiek inny i licząc na zawarcie kontraktu ze względu na swój nienaganny wygląd i przyjaźń z proboszczem. 255 - J. Bernard O'Keefe - powiedziałem do Harry'ego jest wampirem. - A Dom "Dummy" robi z niego wegetarianina. _ Harry znów bawił się swoim przeklętym bagnetem. - To jeden z tych, którzy torturowali Monikę Kelly - powiedziałem z nagłym natchnieniem. Harry zmierzył mnie zdziwionym wzrokiem. - Tak, to jego sprawka. Monika stawała się niebezpieczna. Nie wiedziała dostatecznie wiele, ale Dom lubi takie zabawy z kobietami. Nie jesteśmy jednak w stanie mu tego udowodnić. Po listopadowych wyborach mamy zamiar wziąć się mimo wszystko za O'Keefe'a i jego żonę, niezależnie od tego, co na to wszystko powie Kościół. Powiedz swojemu przyjacielowi Donahue, żeby się ich pozbył albo zabierzemy się i za niego. - Delikatnie uderzał rączką bagnetu o blat biurka. - Chcesz więc, żebym odgrywał rolę oficjalnego kuriera pomiędzy prokuratorem północnego dystryktu a wikariuszem generalnym archidiecezji chicagowskiej? Harry cofnął się na oparcie fotela. - Och, ojcze, to zbyt akademickie. Pułkownik nigdy nie ująłby tego w podobny sposób. - Wyświadcz mi przysługę - powiedziałem, wstając z krzesła. - Dostań Doma Corso. - Wciąż ten sam Kevin. Wymieniliśmy serdeczne uściski dłoni. - Kevin zwycięzca, o ile pamiętasz, Harry. - Odwróciłem się do drzwi. - Kim jest dla ciebie ta dziewczyna? - zapytał z zaciekawieniem. - I czy dochodzi do zdrowia? - Spodobało się jej jedno z moich kazań. W tych dniach to wystarczy. A z jej zdrowiem nie jest najlepiej. Fizycznie już prawie w porządku, ale psychicznie... Harry jeszcze raz potrząsnął moją ręką. - Wyświadcz mi przysługę i uważaj na Donahue. Ja zajmę się "Dummym". Stoi? - Stoi - odparłem. 256 m r Byłem załamany. Recenzje moich książek, pisane przez księży, mieszały mnie z błotem, nie obywało się przy tym bez personalnych ataków na moją osobę. Recenzje osób świeckich były doskonałe. Wciąż pisałem, moje prace zwracały na siebie uwagę, miałem świecką pracę, zarabiałem pieniądze - przez co byłem wyrzutkiem kleru. Gdybym z tego wszystkiego zrezygnował i spokorniał, byłbym spokojny i szczęśliwy. Rozważałem taką możliwość, ponieważ moi szefowie na uniwersytecie postanowili nie przedłużać mi kontraktu. Stali na stanowisku, że jedynie ksiądz, który całkowicie wycofa się z działalności duszpasterskiej i spod władzy duchownej, może być dobrym naukowcem. Pewien wysoko postawiony profesor powiedział mi: - Nie musi pan, oczywiście, porzucać stanu kapłańskiego, panie Brennan. To nie nasza sprawa. My po prostu musimy wiedzieć, że obowiązki kapłańskie nie będą panu przeszkadzały. Jeśli tylko nam pan to udowodni, z pewnością wycofamy większość zastrzeżeń. Ten sam profesor powiedział jednemu z moich wstrząśniętych kolegów psychologów: - Ksiądz nie może być obiektywnym wykładowcą psychologii z tych samych powodów co komunista: przekonania kierują jego badaniami. Mój upór nie pozwalał mi na żaden ruch. Byłbym głupcem, gdybym dał uniwersytetowi albo kardynałowi satysfakcję, że zostałem pokonany. Żeby moim problemom nie było końca, spotkałem Georginę Carrey; to spotkanie sprawiło, że znów nawiedziły mnie niebezpieczne wspomnienia z dalekiej przeszłości. Wydarzyło się to mniej więcej w czasie tragedii Kent State. Instytut, którym obecnie kierowałem, jakoś funkcjonował, choć z pewnymi obawami, że zbiegną się jakieś rozzłoszczone dzieciaki i podpalą budynek. Siedziałem w swoim gabinecie, oglądając telewizyjną transmisję z wiecu w Chicago Circle. Przemawiał ojciec Rick Flannery, zwolennik Berriganów. Był wysokim, szczupłym mężczyzną, przypominającym przywódcę grupy średniowiecznych biczowników. 257 - Nadszedł czas, żeby rozpędzić na cztery wiatry to zgniłe społeczeństwo! - krzyczał. - Nadeszła rewolucja na którą od dawna wszyscy czekaliśmy. Teraz rzucimy Amerykę na kolana! Wyprodukujemy bomby, chwycimy za karabiny! Będziemy palić i niszczyć! My, jako najlepsi wyznawcy Boga, przetoczymy się przez to miasto i oczyścimy je z wszelkiego grzechu i zakłamania. Poprowadzimy Chicago i całą Amerykę przed oblicze boskiego sądu. Powstrzymamy demoralizujący kapitalizm przed rozprzestrzenianiem się w tym grzesznym kraju! Damy wolność uciśnionym i biednym tego świata! Precz z Ameryką! Niech żyją biedni! Niech żyje Demokratyczna Republika Wietnamu! Cała władza dla ludu! Jeden z moich kolegów, który oglądał transmisję wraz ze mną, powiedział: - A już myślałem, że jestem protestantem. Tymczasem na czarno-białym ekranie ukazała się zmęczona, ale przystojna twarz przewielebnego Patricka H. Donahue, biskupa pomocniczego Chicago. W tych dniach żaden marsz pokojowy ani demonstracja nie miały prawa odbyć się bez udziału Pata w stroju duchownym. Pat cierpliwie czekał, aż młodzi ludzie uspokoją się; jego stanowczy wzrok, postawa i sylwetka aż nadto wyraźnie domagały się absolutnej ciszy. W końcu ją uzyskał. - Moi drodzy młodzi przyjaciele - zaczął powoli. - Wojna w Wietnamie, jakkolwiek byśmy tłumaczyli, jest tragiczną pomyłką. Bombardowania to czyny złe i niemoralne. Zabijanie studentów, wykorzystujących swoje konstytucyjne prawo do zwoływania zgromadzeń, jest zbrodnią, która woła o pomstę do nieba. Wasze protesty odzwierciedlają najlepszą stronę tradycji amerykańskiej polityki. Jestem dumny, że mogę być teraz z wami i udzielić osobistego poparcia waszym protestom. To wy jesteście sumieniem Ameryki. Tylko wy jesteście w stanie ją odnowić. To wy rozpoczniecie nowy rozdział w historii Ameryki. - Po każdym zdaniu Pata wybuchał ogromny aplauz. - Zakończymy tę wojnę, gdy tylko uzyskamy kontrolę nad Kongresem. W listopadowych wyborach w całym kraju 258 ^WBSBWI musimy wybierać kandydatów, którzy pragną pokoju. Nasz dzisiejszy protest jest głosem sprzeciwu wobec strasznych rzeczy, które dzieją się w imię naszego wielkiego amerykańskiego dziedzictwa. Ruszamy stąd absolutnie przekonani, że w amerykańskim Kongresie muszą zdobyć przewagę ci, którzy pragną pokoju. Zwyciężymy! W tym momencie wszyscy zaczęli śpiewać hymn narodowy. Rick Flannery objął biskupa, jakby obaj przed chwilą nawoływali do tego samego. Stojący na podium pomniejsi dostojnicy mieli łzy w oczach. Gazety pochwaliły biskupa Donahue za to, że oddalił groźbę nie kontrolowanych zamieszek, jaką stanowił tłum. W gruncie rzeczy dzieciaki i tak rozeszłyby się spokojnie do domów. Późnym popołudniem sekretarka poinformowała mnie, że na linii czeka pani Carrey. Podświadomie oczekiwałem wiadomości od Georginy; niedawno zmarł John. - Widziałeś go w telewizji? - zapytała gorzko. - Tak - odparłem. Wciąż czułem się winny, że nie uczestniczyłem w pogrzebie Johna. Rozległy atak serca zupełnie go zaskoczył. Georgina pozostała z godziny na godzinę sama. Jedna z najbogatszych kobiet w Chicago. - Teraz go w końcu dostanę - powiedziała tak cicho, że z trudem słyszałem jej głos w słuchawce. - Po śmierci Johna nie mam już nic do stracenia. - Twój los jest w twoich rękach - odpowiedziałem. Zamierzałem pozbyć się jej i powrócić do swojej maszyny do pisania. Georgina skłaniała się raczej ku politykom prawicowym i z tego, co mogłem wywnioskować z jej wypowiedzi dla prasy, obstawała za tym, aby rzucić bomby atomowe na Hanoi i... Pekin. - Zniszczę również tę waszą przyjaciółkę, z którą on sypia - dorzuciła jeszcze ciszej. - Jaką przyjaciółkę? - zapytałem. Przyszło mi na myśl, że Georgina zatrudniła prywatnych detektywów, aby śledzili Pata. W słuchawce usłyszałem chrapliwy głos. - Dobrze wiesz jaką. Przyjdź do mnie wieczorem, albo 259 jutro rano zatelefonuję do Delegatury Apostolskiej. Mami dowody. Portier wpuścił mnie do piętnastopiętrowego wieżowca l mieszkalnego z pięknym widokiem na jezioro. W miesz-l kaniu służąca poinformowała mnie, że pani Carrey zaraz siei zjawi, po czym zostawiła mnie samego. Znalazłem się we l wnętrzu wyłożonym orientalnymi dywanami, z obrazami! Jacksona Pollocka na ścianach i kompozycją przestrzenną, l której autorem musiał być sam Calder. Georgina miała nie| mniej gustu niż pieniędzy. W kącie znajdował się malutki barek. Przyrządziłem! sobie potężną dawkę Jamesona z lodem i wypiłem ją trzema! potężnymi łykami, wpatrując się w ruch uliczny poniżej,! coraz odleglejszy w gasnących promieniach słońca. Nad l jeziorem tkwiły potężne chmury burzowe. Gdzieś za ścianą! usłyszałem szum wody; ktoś brał prysznic. Po raz pierwszy! od jej telefonu przyszło mi na myśl, że Georgina mogła mnie! tu zaprosić w celu zupełnie innym niż rozmowa o Patrickuj Donahue. Nalałem sobie jeszcze jednego Jamesona. Czekałem. Trzeci Jameson był moim największym błędem, j większym nawet niż zgoda na wizytę tutaj. Właśnie byłem j w połowie, kiedy Giną ukazała się w drzwiach. Pachniała jak wiosenny ogródek, dookoła bioder miała przewiązany pur-1 purowy ręcznik. W głowie zawirowało mi; z pewnością! bardziej z powodu Jamesona niż na widok jej nagich piersi, [ chociaż, Bóg świadkiem, prezentowały się wspaniale. Była doskonale wykonaną rzeźbą. Miała długie, odrobi-1 nę już siwiejące czarne włosy, które częściowo zasłaniały duże, piękne piersi, podskakujące przy każdym jej ruchu. Była szczuplejsza, bledsza i, mimo upływu lat, o wiele bardziej atrakcyjna niż wówczas, gdy ją poznałem. Pomyślałem, że jej zemsta ma polegać po latach na spektakular-1 nym uwiedzeniu mnie. - Dobry wieczór, ojcze Brennan - powiedziała. -j Wiedziałam, że przyjdziesz - stanęła przede mną. Do końca opróżniłem szklankę Jamesona. - Wspaniale wyglądasz, Gino - odezwałem się. Prag-1 nąłem udawać chłodny podziw, gdy tymczasem krew we 260 mnie podgrzewała się do punktu wrzenia, a pożądanie osiągało szczyt. Wówczas oczyma wyobraźni ujrzałem El-len. - Niewiarygodne, do czego zdolna jest dzisiaj chirurgia plastyczna. - Tak łatwo się dzisiaj nie wywiniesz - oświadczyła. - Albo mnie przelecisz, albo dwoje twoich przyjaciół pojutrze znajdzie się na pierwszych stronach "Sun-Timesa". - Podeszła do barku, wlała sobie odrobinę ginu do kryształowego kubka i kołysząc prowokacyjnie biodrami, powróciła do mnie. Nagle, w obliczu zagrożenia, wytrzeźwiałem. - Jesteś tanią, starą dziwką, Gino - powiedziałem. - A zgrywasz się na patetyczną damę. Nie nazywam się Brennan, jeśli coś zrobisz Patrickowi. Jeśli chcesz zniszczyć na zawsze życie Patsy, to twoja sprawa. A teraz pozwól, że już sobie pójdę. Podniosłem się, niepewny, czy będę w stanie iść. Z trudem skierowałem się ku drzwiom, błagając Boga, aby nie pozwolił mi teraz upaść na twarz. Musiałem się śpieszyć, zanim zmienię zdanie. Mój język, ośmielony przez alkohol, nakazał mi wypalić na pożegnanie spod drzwi: - Gino, nieważne, czy przeszłaś operację plastyczną, jak na kobietę w twoim wieku masz naprawdę wspaniałe piersi. Następnego dnia około południa, kiedy zaczął mijać mój kac, sekretarka zapowiedziała jakiegoś młodego mężczyznę. - Tommy Yarco - wyciągnął rękę na powitanie. - Pamięta ojciec, spotkaliśmy się w Mercy Hospital. - Opiekowałeś się Moniką! - Serdecznie potrząsnąłem jego dłonią. Monika wciąż przychodziła na moje niedzielne msze, blada, cicha, o rozbieganym spojrzeniu. Już nie komentowała moich homilii. Raczej mnie unikała. - Niech mi ojciec wyświadczy przysługę - powiedział bez wstępu. - Zobaczymy, co da się zrobić - odparłem, opierając nogi o blat biurka. - Hej, czyżbyś był chirurgiem plastycznym? Wspaniale spisałeś się przy Monice! Wygląda ślicznie. 261 Zaczerwienił się, ale wyraźnie się ucieszył. - Cieszę się, że ojcu się podoba. Jestem dumny z rezultatu. Monika wygląda tak pięknie jak dawniej. - Niespodziewanie uśmiech zniknął z jego twarzy. - Przynajmniej sądząc po zdjęciach. Nie znałem jej przedtem. - Hmm... - chrząknąłem. Czekałem, aż przejdzie do rzeczy. - Jak sobie ojciec może wyobrazić, zakochałem się w niej - powiedział nieśmiało. - Całkiem inteligentna reakcja - stwierdziłem. - A ona? - Mniej więcej... - westchnął. - Lubi mnie, lecz ten uraz... Ona, cóż, ona uważa, że już nie potrafi kochać mężczyzny. Ma odrobinę racji, ale nie w takim zakresie, jak sobie wyobraża. Jeśli nie wydobędzie się z tej depresji, nigdy nie będzie w stanie wyjść za mąż. I o to mi chodzi... - Oczy zalśniły mu jednocześnie nadzieją i rozpaczą. Był młodym, beznadziejnie zakochanym człowiekiem. - Jest pewien psychiatra, najlepszy w tych sprawach na Środkowym Zachodzie. Jednak na wizytę u niego czekają w kolejce tłumy pacjentów. Słyszałem, że ojciec go zna, a ponieważ Monika ufa ojcu, więc pomyślałem... - Herbert Strauss? - zapytałem. Podniosłem słuchawkę telefonu i wykręciłem numer, który miałem zapisany w notesie na biurku. Tommy wyglądał jakby był włoską wersją Herba: ciemniejsze włosy, jaśniejsza skóra, atletyczna budowa ciała, szersze ramiona. - Herb? Tu Kevin. Mógłbyś zrobić coś dla mnie? Chodzi o kobietę o nazwisku Monica Kelly. Kiedyś została bestialsko pobita i zgwałcona. Wspaniale. Doktor Yarco skontaktuje się z tobą w tej sprawie. Brwi Tommy'ego Yarco uniosły się tak wysoko jak wieże kaplicy uniwersyteckiej. - Dzięki, ojcze - wymruczał. - Monika nie jest pewna, czy powinna zobaczyć się z jeszcze jednym doktorem. Niektórzy niezbyt dobrze potraktowali ją w szpitalu. Ale gdy dowie się, że ten jest ojca przyjacielem, z pewnością mu zaufa. Tej nocy kładłem się spać w o wiele lepszym nastroju. 262 7 maja Droga Ellen, Napiszę Ci wprost. Przestań wreszcie zachowywać się jak idiotka i uporządkuj swoje sprawy z Kościołem. To nie religia spowodowała śmierć Tima, nie religia uczyniła z twojej matki jędzę, a z ojca - słabego pantoflarza, nie religia obdarzyła Cię czwórką dzieci, zanim ukończyłaś czterdzieści lat. Znasz psychologię o wiele lepiej niż ja, wiesz więc, że wszystkie nasze problemy tkwią w nas samych. Skoro Twoje życie było poplątane, to Ty sama je poplątałaś. Jeśli zechcesz je wyprostować, będzie to Twój świadomy wybór. Nie będę wiele pisała o Tobie i Kościele, poza tym, że go potrzebujesz i bardzo pragniesz, i dobrze o tym wiesz. Nikt z nas nigdy na dobre nie odsunie się od Kościoła. Odgrywał w naszym życiu zbyt wielką rolę, gdy dorastaliśmy. Być może nie do końca słuchamy jego nauk, jednak w potrzebie zawsze na niego liczymy. Wybacz mi, Ellen, że na Ciebie wykrzykuję; myślałam, że odwykłam od czegoś takiego już dawno temu. To sprawił Twój ostatni list. Nie dręcz się tym, że wszystkiemu jest winna religia. I zostaw w spokoju Kevina. On nie ma z tym nic wspólnego. W każdym razie każdego wieczoru modlę się do Matki Boskiej. Ludzie w Rzymie twierdzą, że ona zawsze wysłuchuje modlitw za kogoś innego. Przyjmij więc do wiadomości, że włoska Madonna zbliża się do Ciebie. Pozdrowienia dla Herba i dzieci Maureen Patricka Henry'ego Donahue odnalazłem w jego bezładnie umeblowanym pokoju na przykatedralnej plebanii. Ubrany był w szytą na miarę białą koszulę bez kołnierzyka, mankiety spięte miał francuskimi spinkami. Wyraźnie stracił na wadze. Był przygnębiony i przemęczony, wodził dookoła pustym wzrokiem. Pogratulowałem mu wspaniałego wystąpienia w Chicago Circle. Oczy zapłonęły mu tylko na krótko. Potem przekazałem mu wiadomość od Willews-kiego. Zrobił się blady jak jego koszula. 263 - Bóg mi świadkiem, Kevin - zaczai mówić drżącym głosem - to nie moja wina. Tak dzieje się w całym kraju. Rządzą się tymi pieniędzmi, jakby były ich własnością i miały służyć zaspokajaniu osobistych zachcianek. Uważają, że skoro są biskupami i księżmi, mogą kraść i kłaniać, i należy to tuszować dla dobra Kościoła. Przyznaję, próbowałem ich kryć, ale sobie nie zabrałem ani centa. - Wiem, że tego nie zrobiłeś - odparłem, kładąc nogi na drogiej otomanie. - A jednak podpisałeś mnóstwo czeków. To wystarczy, abyś był podejrzany. Co wiesz, mów. Jego twarz pokrył pot, mimo głośno pracującego urządzenia klimatyzacyjnego. Ręce zaczęły mu się trząść. Musiał się napić, mimo że była dopiero jedenasta rano. - Wiem, że coś się dzieje. Biurem rządzi Bernard i Sally. Kardynał mnie lekceważy - skonsternowany, potrząsnął głową. - A oni żyją znacznie lepiej, niż mogliby wyciągnąć ze swoich pensji. Może grają na wyścigach? Nie mam dowodów i nie widzę sposobu, jak je zdobyć. Nie wiem, co robić. Modliłem się już, aby Bóg wskazał mi drogę. Cholera, bez Maureen jesteś zerem, pomyślałem. - Pułkownik jest przekonany, że oni nieprawidłowo obracają czekami. Ktoś z banku musi być w to zamieszany. Czy podpisujesz czeki na drobne kwoty? Czy widzisz ich odcinki, kiedy wracają do zaksięgowania? - Ja podpisuję wszystkie czeki. Dań... och, kardynał nie zwalnia ludzi, po prostu odbiera im władzę. Wciąż je więc podpisuję, ale Sally nie pokazuje mi później wracających odcinków. - Następnym razem, kiedy podpiszesz jakiś drobny czek, zatelefonuj do mnie. Zanim O'Keefe zobaczy podpisany przez ciebie czek, zrób kserokopię. Następnego ranka razem pójdziemy do banku. Dyrektor jest przyjacielem Pułkownika. Obejrzymy sobie zrealizowany czek, zanim ktokolwiek się zorientuje. Zrobimy znów kopię. I już będziemy mieli dowody. Pat niechętnie potrząsnął głową. - No i co z nimi zrobimy? Kardynał nie wysłucha ani słowa przeciwko Sally i Bernardowi. 264 - To pójdziemy do Delegatury - powiedziałem zdecydowanym tonem. - Nie mogę tego zrobić, Kevin. Kardynał dowie się następnego dnia. A delegat apostolski po prostu wpadnie w furię i wszystko skupi się na mnie. Poszedłbyś tam beze mnie? I znów Pat zdaje się na mnie. Maureen miała rację. Nic się nie zmieniamy. - Oczywiście. Pójdę sam. Nawet polecę do Rzymu, jeśli będzie trzeba. Czy Martinelli... Z przerażeniem uniósł ręce do góry. - Och, nie. Tonio jest bardzo bliskim przyjacielem kardynała. Musiałbyś spotkać się z Benellim. Jest podsekretarzem stanu. - Wiem, kim jest Benelli - powiedziałem niegrzecznie. Pat zatelefonował do mnie w następny piątek o wpół do piątej po południu. - Jestem w budce telefonicznej, Kevin. Nie jestem pewien, czy Sally nie podsłuchuje moich rozmów. Dziś po południu podpisałem czek gotówkowy na pięćdziesiąt dolarów. Bernard był wściekły z powodu opóźnienia, ale udało mi się potajemnie zrobić kserokopię. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Myślę, że w to wmieszana jest mafia. - Cholera, oczywiście, że jest wmieszana - powiedziałem. Pułkownik, na szczęście, nie wyjechał jeszcze na weekend. Obiecał porozmawiać z dyrektorem banku i oddzwonić do mnie. Czekałem tylko dwie minuty. - Ty i Pat macie w moim biurze umówione spotkanie z panem Murphy. Jutro o dziesiątej rano. Masz klucze, więc przyjedź wcześniej. Sam muszę porozmawiać z kilkoma przyjaciółmi... Patowi trzeba zapewnić dwudziestoczterogodzinną ochronę. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, poinformuję również Willewskiego. Następnego ranka szary jak popiół Cornelius Murphy porównywał czek na pięć tysięcy dolarów z kserokopią Pata opiewającą na pięćdziesiąt. - To jest zrobione bardzo niestarannie - kręcił głową z niedowierzaniem. - Muszą to praktykować już od dawna, 265 skoro są aż tak pewni siebie. Zapewne zamieszany w to jest ktoś z personelu banku. Księże biskupie, w grę mogą wchodzić setki tysięcy... - Raczej miliony! - zawołałem. - Co ksiądz biskup zamierza uczynić? - zapytał Murphy nerwowo. - Czy powinniśmy rozpocząć natychmiastowe śledztwo? - Myślę, że nie, panie Murphy - odparł Pat. - Proszę zbadać sprawę w banku dyskretnie i ostrożnie. My ze swej strony też musimy najpierw zebrać wszelkie możliwe dowody. Potrzebujemy - spojrzał na mnie, szukając aprobaty - tygodnia albo dwóch. Skinąłem głową. - Bardzo dobrze, księże biskupie - Cornelius Murphy uśmiechnął się gorzko. - Ze swej strony dojdę do sedna w banku. Proszę na mnie liczyć. Pomyślałem sobie, że wszyscy równie dobrze jak dojść do sedna, możemy skończyć w betonowych butach w jeziorze. 1 6 1970 Arcybiskup Rafaelo Crespi nie był moją osobą zainteresowany. Kazał mi czekać w poczekalni Delegatury Apostolskiej przez ponad godzinę; stary księżowski trick, aby przypomnieć komuś niższemu w hierarchii, jakie jest jego miejsce na ziemi. Z zewnątrz Delegatura wygląda jak wiele innych budynków w Dzielnicy Ambasad. Wewnątrz sprawia wrażenie wielkiej plebanii lub klasztoru, urządzona podobnie niewygodnymi meblami, wyłożona również drogimi, lecz brzydkimi dywanami, obwieszona tymi samymi papieskimi podobiznami. W końcu Crespi raczył się pojawić. Swoją zwykle grobową minę miał jeszcze bardziej nachmurzoną niż zazwyczaj. Zignorował moją wyciągniętą dłoń. - Zwykle nie spotykam się z księżmi pozostającymi w złych stosunkach z kardynałami - oświadczył nieuprzejmym tonem. Crespi, niski, tłusty człowieczek, uważał objęcie amerykańskiej placówki za nagrodę przyznaną mu w dowód uznania za lojalną służbę w Rzymie. Jego kanciasta sylwetka, ciemna skóra i niskie czoło przywodziły mi na myśl typowego człowieka mafii. Przez chwilę zastanawiałem się, czy może i on powiązany jest z Domem "Dummym". Opowiedziałem mu swoją historię. Nawet nie próbował ukryć sceptycyzmu. Podałem mu więc kserokopie czeków, ale prawie wcale na nie nie spojrzał. Zaprezentowałem listy od Cona Murphy'ego i Harry'ego Willewskiego. Tych już w ogóle nie raczył zaszczycić spojrzeniem. 267 - Arcybiskupie - powiedziałem. - Jeśli arcybiskup mi nie wierzy, proszę podnieść słuchawkę telefonu i zadzwonić albo do pana Murphy'ego, albo do Willewskiego. - A dlaczego miałbym to robić? - krzyknął. - To wszystko absurd! Kim jest Willewski? Kim jest Murphy? Kardynał nigdy nie rozmawiał ze mną na ich temat. Dlaczego miałbym brać na poważnie słowa takiego zdyskredytowanego księdza jak ty? Dlaczego miałbym wierzyć twoim niedorzecznym pomówieniom? Tracę tylko czas, rozmawiając z tobą! Wstał, dając mi znać, że rozmowę uważa za skończoną. - Nie minie miesiąc, arcybiskupie, a prokuratura Stanów Zjednoczonych przystąpi do drobiazgowego śledztwa. Kardynał O'Neil i biskup Donahue zostaną wezwani do stawienia się przed sądem. Biskup Donahue najprawdopodobniej zostanie skazany. Obiecuję, że sam papież dowie się, że odmówiłeś wykonania jednego prostego telefonu, aby uzyskać potwierdzenie moich słów. Crespi zawahał się. Oczyma duszy ujrzał chyba, jak oddala się od niego kardynalski kapelusz. Popatrzył na mnie badawczo. A może jestem wariatem? Być może. - Zawieszono cię w czynnościach... - zaczął, a jego usta ułożyły się w złośliwy grymas. Wyciągnąłem z teczki swoje dokumenty. - To nieprawda, arcybiskupie. Proszę sprawdzić. Machnął ręką. - Schowaj te dokumenty. Przekażę raport z naszej rozmowy do Rzymu. Być może Kuria zechce interweniować. Ja osobiście nie jestem w stanie traktować ciebie poważnie. A teraz, wybacz. - Odwrócił się i wyszedł z pokoju. A więc znalazł rozwiązanie. Przekaże kukułcze jajo dalej. I nikt mu niczego nie zarzuci, jeśli coś pójdzie nie tak. A czerwony kapelusz nadal będzie w zasięgu ręki. Ostry deszcz zmywał chodniki Massachusetts Avenue, kiedy wyruszyłem z budynku Delegatury Apostolskiej. Zanim zdołałem zatrzymać taksówkę, byłem kompletnie przemoczony. Crespi z całą pewnością zatelefonuje do O'Neila, 268 a ten nie omieszka powtórzyć wszystkiego O'Keefe'owi. Przed świtem o mojej rozmowie z arcybiskupem wiedzieć będzie Dom "Dummy". Życie Pata znajdzie się w niebezpieczeństwie. Wierciłem się nerwowo, podczas gdy moja taksówka powoli pełzła przez Waszyngton, przebijając się przez deszcz i gęstwinę głośno warczących samochodów. Wciąż mokry, gdy tylko wpadłem do swojego pokoju hotelowego, chwyciłem za telefon. - Ty idioto! - krzyknął na mnie Pułkownik. To było zupełnie niepodobne do niego. - Co chcesz zrobić? - Nie mam wyboru. Mój samolot odlatuje z lotniska Dulles za trzy godziny. Jutro rano będę w Rzymie. - Nikt nie zechce z tobą rozmawiać. - Zatelefonuję do Maureen. Jestem pewien, że mi to załatwi. - Wcale nie byłem pewien, ale cóż mi pozostało? - Czy mógłbyś wzmocnić ochronę Pata? I Moniki Kelly również. "Dummy" zapewne znów zechce pokazać, co potrafi. - W porządku - odparł Pułkownik. - Martwią mnie małżonkowie O'Keefe. Jeśli stwierdzą, że zostali przyparci do muru, nie wiadomo, co mogą zrobić. - Żyją w zagrożeniu od wielu lat - zauważyłem. - Może wydaje im się, że są nie do ruszenia? - Oby - powiedział Pułkownik z powątpiewaniem. Zamówiłem rozmowę z Rzymem i ściągnąłem z siebie mokre rzeczy. Kiedy telefon zadzwonił, znajdowałem się pod prysznicem. - Hallo - Maureen była zaspana i zdziwiona. - Jutro po południu muszę zobaczyć się z Giovannim Benellim. To sprawa życia i śmierci. Powtórz mu to. I powiedz też, że w grę wchodzą miliony dolarów. - Kevin? - zapytała niepewnie. - Kevin, to ty? - Wciąż ładuję się w nie swoje sprawy, Maureen. - Jezioro wody przy telefonie szybko powiększało się. - Be-nelli, jutro po południu. Przylecę do Rzymu lotem TWA numer 890. - O wiele łatwiej uzyskać audiencję u papieża niż u Benellego. 269 - Jeśli ktokolwiek jest w stanie mija załatwić, to tylko ty. - Spróbuję. Zamieszkasz u mnie czy rezerwować ci hotel? - Zostanę u ciebie - odparłem bez wahania. Do diabła, nie moją była kochanką. - Wyjedziesz po mnie na lotnisko? - Dlaczego nie? Uważaj na siebie, Kevin. Serce mi niemal zamarło, kiedy autobus podjechał pod wielkiego Boeinga 747 na lotnisku Dulles. W samolocie spotkałem Johna Mikolitisa, który kiedyś grał w naszym zespole; wówczas gdy zdobywaliśmy mistrzostwo miasta. W przeciwieństwie do Willewskiego, John utrzymywał się w doskonałej kondycji fizycznej. Jego jasne włosy trochę się przerzedziły. - Pracuję w ambasadzie w Rzymie - powiedział. - Wracam z pogrzebu babki. Wspaniała kobieta. Kiedy miała szesnaście lat, uciekła z bolszewickich łap przez zieloną granicę do Polski. - Co robisz w ambasadzie? - zapytałem, aby podtrzymać konwersację. Jego okrągłe szczęki zacisnęły się. - Pracuję, hm... dla rządu. - Aha... - Masz coś przeciwko temu? - Skądże znowu. - Pat pewnie by miał. - Jeszcze mocniej ścisnął szczęki. - Zależy, z kim by rozmawiał. Z równym zaangażowaniem byłby w stanie występować za i przeciwko Kompanii. Tak o was mówią, Kompania, prawda? - W niektórych powieściach. Zapamiętałem tę rozmowę. Kto wie, kiedy przyda mi się kontakt z rezydentem CIA na Via Yeneto? Dokładnie o ósmej trzydzieści następnego ranka wprowadzony zostałem do wielkiego gabinetu arcybiskupa Gio-vanniego Benellego, niby podsekretarza stanu, ale w gruncie rzeczy szefa rady papieskiej Pawła VI. Maureen przy- 270 prowadziła mnie na brukowany dziedziniec o ósmej, zarabiając dla mnie ekstra salut od wysokiego, przystojnego szwajcarskiego gwardzisty. Następnie cała armia kościelnych poprowadziła mnie nie kończącymi się korytarzami. Benelli naruszał watykański styl pracy, nie przerywając zajęć na czas sjesty. Naruszał go jeszcze bardziej, pracując do późnych godzin nocnych. Podejrzewam jednak, że największym naruszeniem tego stylu było jego przywiązanie do punktualności i niesłychana pedanteria. Biurko Benellego, z drzewa orzechowego, było tak puste jak biurko Harry'ego Willewskiego. Ściany gabinetu też były puste, niczym nie ozdobione. Krzesło, które gospodarz wskazał mi bez słowa, było jednak bardziej wygodne niż to w gabinecie rządowym Harry'ego. Głowa Giovanniego Benellego była niemal kompletnie łysa, jego brązowe oczy - uważne i inteligentne, a sylwetka - wysmukła i sprężysta. Ręce, spoczywające przy nim na biurku, zdawały się dziwnie bierne wobec reszty ciała, emanującej niesłychaną energią. Giovanni Benelli przypominał niebezpieczny materiał, gotowy w każdej chwili eksplodować. - Ojcze, proszę mi okazać dokumentację swej sprawy - powiedział bez żadnych wstępów. - Monsinior Crespi zgadł, że przybędziesz do Rzymu. Wyłożyłem papiery na biurko, obawiam się, że zbyt bezceremonialnie. - Kserokopie czeków, list od Harry'ego Willewskiego, list od Corneliusa Murphy'ego i moje osobiste, oficjalne dokumenty, abym nie wzbudził podejrzeń ekscelencji. - Pragnąłem, żeby w moim głosie zabrzmiało jak najgłębsze przekonanie. - Co sądzisz o monsiniorze Crespi? - zapytał spokojnie Benelli. - Monsinior Crespi to głupiec. Wystarczyłyby dwa telefony i oszczędziłby mi tej podróży, ekscelencji tego spotkania, a Kościołowi potencjalnych kłopotów. Na szali spoczywa też życie dwojga ludzi. Benelli przez chwilę przypatrywał mi się przenikliwie, po czym zaczął oglądać dokumenty. Uważnie popatrzył na 271 kserokopie czeków, dwukrotnie przeczytał oba listy i tylko na moment zerknął na moje referencje. - A więc - odezwał się - wielki Meyer bardzo ojca lubił. - Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego - odparłem. - Niemożliwe - mruknął i znów zaczął oglądać czeki. - Nie do wiary! Co za prymitywne fałszerstwo! Głupcy, głupcy! - Jakich głupców ma ekscelencja na myśli? Niespodzianie zostałem obdarzony słynnym uśmiechem Benellego - szerokim, szczerym, rozbrajającym. - W tym wypadku, ojcze, wszystkich, z wyjątkiem ciebie i mnie. Niewiarygodne! Zebrał papiery do cienkiej teczki. - Czy myślisz, że nie zdajemy sobie sprawy, co się dzieje w Chicago? - zapytał. - Czy myślisz, że nie wiemy nic o twoim kardynale? Czy myślisz, że nie zdajemy sobie sprawy z naszej omyłki? - Mówił teraz z szybkością karabinu maszynowego strzelającego seriami. - Czy uwierzysz, że ten głupiec próbował kiedyś wręczyć mi tysiąc dolarów za odprawienie mszy w jakiejś mało ważnej intencji? Czy wyglądam na faceta, który w ten sposób przyjmie łapówkę? Czy myślisz, że nie wiemy, iż burmistrz twojego miasta musiał zatuszować sprawę po aresztowaniu kardynała za jazdę po pijanemu? Czy myślisz, że my nic nie wiemy? - Nie wiem, co wiadomo księdzu arcybiskupowi. W każdym razie O'Neil był nie księdza pomyłką. Nerwowo, ale powoli bębnił palcami po biurku. - Musisz zrozumieć, ojcze, że Jego Świątobliwość bardzo boleśnie odczuł wysłanie go przez Piusa XII do Mediolanu. Bardzo niechętnie czyni podobne gesty wobec kogokolwiek innego. W moim przypadku - znów ten uśmiech - byłoby to doskonałe miejsce; wielu ludzi z Kurii konspiruje, aby wysłać mnie o wiele dalej stąd niż do Mediolanu. - Uczynił krótki zamach rękami i dłonie zaraz powróciły na swoje miejsce. Bardzo małe dłonie. - Tymczasem - powiedziałem zuchwale - znikają miliony dolarów, rujnowane są ludzkie życia, a Chicago 272 zamienia się w duchową pustynię. Tylko dlatego, że papież nie chce urazić kardynała. Martwi się uczuciami psychopaty, a ignoruje resztę z nas. Zamiast wybuchnąć, jak się spodziewałem, Benelli znów otworzył teczkę. - Proszę, tak myślałem, jesteś psychologiem. Stąd ta diagnoza. Zresztą zbieżna z moją, muszę przyznać... Cóż, ojcze, co więc zrobimy z problemem finansowym? Ten musimy rozwiązać przede wszystkim. - Przede wszystkim proszę mianować biskupa Dona-hue wizytatorem Kurii w tej sprawie. Niech ekscelencja da mu możliwość zaangażowania wyspecjalizowanej firmy księgowej i rozpoczęcia śledztwa. Niech ekscelencja zezwoli mu zwolnić O'Keefe'a i jego żonę z pracy. Niech jego rola na razie pozostanie nieujawniona. Niech miasto dowie się, że dzięki kompetencji biskupa Donahue zahamowano pewne nieprawidłowości. Niech kardynał straci wszelką możliwość dysponowania pieniędzmi. Benelli pokiwał głową w zamyśleniu. - Czy uważa ojciec, że wszystko to powinno zostać jasno napisane w depeszy do monsiniora Donahue? - Jasno, wyraźnie i depesza powinna zostać wysłana najpóźniej jutro rano. Benelli zmarszczył czoło. - Zrobię, co będę mógł, ojcze. Powiedz mi, czy jest w Chicago firma, która zrewidowałaby księgi i poprowadziła sprawy finansowe archidiecezji? - Arthur Anderson - odpowiedziałem. - Są najlepsi. - Dobrze - powiedział wstając. Dłonie zawiesił na czerwonej szarfie wokół bioder. - Zjaw się tutaj znów o takiej samej godzinie jutro, ale wieczorem, ojcze. Niczego ci nie obiecuję. Zrobię wszystko to, co będę w stanie. Razem ze mną podszedł do drzwi. W progu po raz trzeci ujrzałem jego słynny uśmiech. Potrząsnął moją dłonią na pożegnanie. - Jesteśmy ci wdzięczni, ojcze - powiedział. 273 Zjadłem razem z Maureen obiad w Trę Scalini, a potem wróciliśmy do jej mieszkania. Sheila spała. Wcześniej próbowałem trochę się z nią bawić, ale była ospała, chłodna, jakby nieobecna myślami przy mnie: mała, samotna, nieszczęśliwa dziewczynka. - Co się dzieje z Sheila? - zapytałem Maureen ostrożnie. - Tęskni za Patem. - Maureen unikała mojego wzroku. - On jest wprost wspaniały w kontaktach z dziećmi. Myślę, że Sheila wini mnie za to, że go straciłyśmy. Popijając czarną kawę i jedząc ciasteczka, opowiedziałem Maureen całą historię, od początku do końca. Słuchała w milczeniu, a jej twarz, zwykle wyrażająca stany emocjonalne, była tym razem nieruchoma; niczym twarz Ellen. - Benelli da sobie radę - powiedziała z przekonaniem, kiedy skończyłem. - Jest nawet na tyle bystry, żeby zorientować się, że to ty dałeś Patowi dokładne instrukcje. - Potrząsnęła głową. - Przynajmniej Pat wreszcie pozna się na O'Neilu. Jak myślisz, co oni zrobią? - Przypuszczam, że O'Neil dostanie tutaj jakąś ciepłą posadkę, Chicago otrzyma nowego arcybiskupa, a Pat, kiedy zrobi w Chicago najtrudniejszą robotę po tych wszystkich zmianach, dostanie dobrą, ale małą diecezję. A potem? Od niego wszystko zależy. Maureen przebrała się. Letnią sukienkę zamieniła na cienki, ale bardzo skromny, biały kostium. - Tak, to ma sens. Chociaż w tym mieście nigdy niczego nie można być do końca pewnym.- Zapięła kostium na wszystkie guziki, jak gdyby obawiała się, że mogłaby mnie kusić. - Co teraz o nim sądzisz, Kevin? - Nie chciałbym, aby Giovanni Benelli był moim wrogiem - powiedziałem, zabierając się do następnego ciastka. Uśmiechnęła się leciutko. - Miałam na myśli Pata. Potarłem czoło dłońmi. - Po tych wszystkich latach nie wiem, co powiedzieć. Wiem, że jestem dla niego zbyt szorstki i muszę bardzo uważać, co o nim mówię i co dla niego robię, bo mam skłonności, żeby być cynikiem, jeśli chodzi o jego osobę. 274 Jest dobrym biskupem pomocniczym, dobrym kapłanem w trudnych czasach. Bardzo odważnie występował publicznie w wielu skomplikowanych i spornych sprawach. To dzięki niemu Kościół w Chicago trzyma się jeszcze kupy. Teraz wykazuje sporo odwagi w sytuacji, gdy zagrożone może być jego życie. - Ale...? - Odpięły się dwa górne guziczki kostiumu. Miała śliczną szyję. Wzruszyłem ramionami i nalałem sobie czwartą filiżankę kawy. - Ale nic. - Uważasz, że jest płytkim i nieopanowanym osobnikiem, a może nawet człowiekiem bez zasad, jak O'Neil, prawda? - Maureen przypominała mi teraz Pułkownika przesłuchującego świadka. - Uważasz, że jego osobowości czegoś brakuje, przede wszystkim dlatego, że ma cholerne kłopoty z utrzymaniem celibatu. - Każdej osobowości czegoś brakuje, Maureen - odpowiedziałem. - Nie wyłączając mojej. W Patricku jest bardzo wiele dobra. Zawsze, kiedy tego potrzebował, pomagałem mu. A ty go kochasz. Sięgnęła po chusteczkę i zaczęła cicho płakać. - Wiem, że go straciłam. Jednak bardzo za nim tęsknię. Stwierdziłem, że nadszedł czas, aby opowiedzieć jej o nowym domu Ellen nad jeziorem i zadać jej parę pytań o malarstwo; jak mi się zdawało, przez długi czas niczego nie tknęła. Kiedy szedłem do swojej sypialni, bardzo czule pocałowała mnie w czoło. - Jesteś wspaniały, Kevin - powiedziała cicho. - Och, wszyscy mi to mówią. - Oddałem jej pocałunek. Wchodząc pod prysznic, zamknąłem drzwi sypialni na klucz. Po chwili zawstydziłem się i je otworzyłem. Następnego dnia, gdy punktualnie o dwudziestej trzydzieści otworzyłem drzwi gabinetu, Benelli stał, sztywno wyprostowany, przed swoim biurkiem. Wręczył mi dużą, nie zapieczętowana kopertę. 275 - Możesz to przeczytać, ojcze - powiedział bez wstępów. Ręce znów zawiesił na swej szarfie. - Koperta zawiera wszystko to, o co prosiłeś. Zakleiłem kopertę zaadresowaną do monsiniora Patricka Donahue. - To niekonieczne, ekscelencjo. Ufam ekscelencji. Na jego twarzy zagościł szeroki, promienny uśmiech. - Jeśli kiedykolwiek zechcesz tutaj pracować... -zaczął. - Codziennie krzyczelibyśmy na siebie, ekscelencjo - przerwałem mu. Obaj roześmialiśmy się. - Ile straciliśmy pieniędzy, ojcze? - zapytał, znów poważny. - Przypuszczam, że cztery do pięciu milionów dolarów - odpowiedziałem. - Najprawdopodobniej Pat poinformuje ekscelencję dokładnie. Być może też, ekscelencja nie zechce usłyszeć, jak wielka jest ta kwota. Pokiwał głową ze smutkiem. - Co do drugiej sprawy, ojcze, zrobię, co będę w stanie. Znów nie czynię żadnych obietnic. - Westchnął ciężko. - Kardynał dawał prezenty wielu ludziom, wielu wysoko postawionym ludziom. - Wiem, że eminencja zrobi wszystko, co będzie w ludzkiej mocy - stwierdziłem. I naprawdę głęboko w to wierzyłem. l Pat działał szybko. Oboje O'Keefe'owie zostali zwolnieni w piątek. Księgowi Arthura Andersona zabrali się dyskretnie do pracy w najbliższy poniedziałek nad ranem. Pułkownik niby od niechcenia zasiadł za jednym z biurek w Kancelarii. Harry Willewski złożył wizytę Patowi, po czyni zatelefonował do mnie i powiedział: - Te sukinsyny przemieniły się w aniołków. Zamierzają udowodnić, że wszystko odbywało się prawidłowo. - Wysuniecie przeciwko nim oskarżenie? - zapytałem. Harry zawahał się. - Nie mogę ci powiedzieć, Kevin. - Milczał przez 276 chwil?. - Och, do diabła, Kevin, masz prawo wiedzieć. Nie chcemy ich o nic oskarżać. Narobiłoby to więcej złego niż dobrego. Na pocieszenie powiem ci, że prędzej czy później noga im się powinie i wtedy ktoś, może już nie ja, dobierze im się do skóry. Miało to znaczyć, iż szefowie Harry'ego uważają, że oskarżenie ludzi, którzy pracowali dla Kościoła, stworzy bardzo kłopotliwą politycznie sytuację. Dom "Dummy" nie był jednak usatysfakcjonowany takim zakończeniem sprawy. Pat zatelefonował do mnie przed weekendem Święta Pracy. - Czytałeś gazety? - zapytał cichym głosem. - Jestem zajęty. Próbuję pisać i nadrobić stracony czas. Co się stało? - Dziś w nocy Sally O'Keefe została pobita, zgwałcona, a następnie zaszlachtowana nożem. Kazali Bernardowi patrzeć na to wszystko. Mój Boże, Kevin, co my narobiliśmy? - Nic nie narobiliśmy - odpowiedziałem. - Ale teraz ja zamierzam coś zrobić. Zadzwoniłem do Pułkownika i powiedziałem mu, co takiego zamierzam. - Grasz w zespole Pana Boga, synu - usłyszałem. - Czy, skoro rząd Stanów Zjednoczonych i władze stanu Illinois nie potrafią chronić swych obywateli, mamy jakąś inną możliwość? Chwila ciszy w słuchawce. - Masz rację, Kevin. Sam nie miałbym na to wystarczającej odwagi; jestem zbyt kulturalnym starszym panem. Ale nie zamierzałem ciebie obrazić, synu. Czasami odrobina chamstwa jest niezbędna. - Poza tym - argumentowałem - mógłby spróbować zrobić ten numer jeszcze raz z Moniką. A wszyscy coś jej zawdzięczamy. Ona to rozpoczęła. - Tak, synu, masz rację - powiedział Pułkownik. - Ale na razie podwoję jej ochronę na kilka dni. Siedziałem potem długo w swoim gabinecie i gapiłem się w okno. Kampus był niemal opustoszały. W budynku instytutu nie było poza mną chyba nikogo. Właściwie 277 powinienem pojechać nad jezioro, skorzystać z ostatnich dni swoich zrujnowanych wakacji. Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Gram przecież w zespole Pana Boga i moim najważniejszym obowiązkiem jest opiekowanie się tymi bliźnimi, na których mi zależy. Mimo że, zanim wyjechałem, zatelefonowałem do niej, Monika otworzyła drzwi swojego mieszkania na 53. Ulicy ostrożnie, z wahaniem. Dopiero rozpoznawszy mnie, zdjęła łańcuch. Jakby coś o kształcie uśmiechu na moment rozjaśniło jej twarz. Ale był to jedynie nikły ślad niewinnego uśmiechu Moniki z naszego klubu parafialnego sprzed lat. - Przepraszam, ojcze - powiedziała pełnym winy głosem, jednocześnie zaciskając sweterek pod szyją. Mimo woli przypomniała mi Maureen. - Tommy zabrał mnie na kolację wczoraj w nocy, a ponieważ mam dzisiaj dzień wolny, chciałam trochę odespać. Twarz "naprawiono" jej doskonale. Cienkie, białe linie na skórze, które pozostały po głębokich ranach, czyniły Monikę jeszcze bardzej atrakcyjną. - Zdaje się, że Tommy bardzo interesuje się swoją pacjentką - powiedziałem lekkim tonem. - Tommy jest moim Pigmalionem. Naprawił mi twarz i ciało, a potem zakochał się w dziele swoich rąk. - Za dużo czytasz, skoro wygadujesz coś takiego. No, ale gdzie jest herbatka dla kapłana? Powróciła z kuchni po kilku minutach z aromatyczną herbatką i ciasteczkami w polewie czekoladowej. - Dziękuję ci, ojcze, za doktora Straussa. Teraz, kiedy wiem, że się z tego wydobędę, wszystko wydaje mi się inne. A więc na Boże Narodzenie będzie wesele. Cholera, bardzo chciałbym być na nie zaproszony. Opowiedziałem Monice całą historię afery w Kancelarii. Powiedziałem, że może to wykorzystać. Przedstawiłem też swoje warunki. Słuchała uważnie, a na koniec pokiwała głową. - To trzeba ujawnić wobec ludzi i z pewnością ja to powinnam zrobić. Dobrze, zatelefonuję do swojego wydaw- 278 cy. - Po kilku minutach była z powrotem przy mnie. - Zgodził się. Obiecuję ci, ojcze, że napiszę, iż kradzież szybko wykryto dzięki zdecydowaniu i szybkiemu działaniu biskupa Donahue. Tekst ukazał się w niedzielnych gazetach. Dom Corso został po nazwisku wymieniony jako osobnik, który torturował Sally O'Keefe. Wspomniano o stratach O'Keefe'ów podczas hazardowej gry na wyścigach oraz o zwolnieniu ich z Kancelarii przez wikariusza generalnego, monsiniora Patricka Donahue. Napomykano, że O'Keefe i jego żona byli ofiarami szantażu Corso. Biskup Donahue odmówił wypowiedzi dla prasy. "Źródła zbliżone do Kancelarii" (prawdę mówiąc, po prostu Kevin Brennan) wyjaśniły, że biskup Donahue, dowiedziawszy się o kontaktach O'Ke-efe'ów z hazardzistami, nie miał wyboru i musiał natychmiast wypowiedzieć im pracę. O kardynale nie było ani słowa, ani też słowa o tym, że był ogniwem w łańcuchu oszustów. Monika nie napisała ani słowa o zwolnieniach w banku, ponieważ nic jej o tym nie powiedziałem. W końcu O'Neil zdecydowanie odmówił przeniesienia się do Rzymu, ale Pat został wysłany do Benton Harbor w stanie Michigan, jako biskup tego miasta. Ludzie Arthura Andersena pozostali w Kancelarii i więcej pieniędzy już stamtąd nie kradziono. Kardynał jednak nie zaprzestał sprzedaży różnych rzeczy po zaniżonych cenach i przesyłał tysiące dolarów na datki do Rzymu. W czwartek gospodyni powiedziała mi, że ktoś czeka w moim gabinecie. - Pomyślałam, że sobie tutaj usiądę i poczekam, aż się przypadkiem zjawisz - odezwała się Ellen ze słabym uśmiechem na ustach. Była w ciąży. W doskonale uszytej sukni ciążowej prezentowała się dostojnie, a zarazem uroczo. - Sądzę, że moje gratulacje zostaną dobrze przyjęte. - Tym razem to jest inaczej. - Siedziała wyprostowana 279 na krześle. - Wówczas nie miałam czasu, żeby myśleć, czy chce tych dzieciaków, czy też nie - poklepała się delikatnie po brzuchu. - Ten mały gość... pragnęliśmy go od kilku lat, ale jakoś nie chciał się pojawić. W końcu jest i myślę, że dobrze mi to zrobiło. - Jest wielkim szczęściem. Żydowsko-irlandzkie geny to duża rzecz. Ze skórzanego podręcznego neseserka wyciągnęła cieniutką książeczkę. Podała mi ją z wahaniem. - Na znak przymierza - powiedziała. Książeczka zatytułowana była Gałka muszkatołowa i została napisana przez Ellen Foley. - Herb stwierdził, że to irlandzka książka i powinnam ją wydać pod swoim irlandzkim nazwiskiem - wyjaśniła. Okazało się, że książeczka jest zbiorem komicznych esejów o życiu rodzinnym. - Gratuluję - powiedziałem. - Spójrz na dedykację, Kevin. - "Dla całej rodziny Brennanów" - przeczytałem głośno. W kącikach oczu pojawiły mi się łzy. - Wstępne zamówienia wynoszą piętnaście tysięcy egzemplarzy - powiedziała z zadowoleniem. Widać było, że jest z siebie dumna - Zakładam stypendium dla seminarzystów, ku chwale Pułkownika. - Zawahała się, a w jej szarych oczach pojawił się cień niepewności. - Czy będzie miał coś przeciwko temu? Rozsiadłem się wygodnie na krześle. - A czy niedźwiedź polarny ma coś przeciwko śniegowi? Nastąpiła między nami chwila niezręcznej ciszy. A więc po to Ellen tu przyszła. By dać mi książeczkę i opowiedzieć, w jaki sposób ma zamiar spłacić nasz podarunek. - Chciałabym się wyspowiadać, Kevin - powiedziała, nie całkiem serio. - Pójdę po księdza - odparłem, ruszając w kierunku drzwi. - A ty idź do kaplicy i... - Nic nie rozumiesz. Chcę się tobie wyspowiadać. - Uklękła na podłodze przede mną, nie pozostawiając mi wyboru. 280 - Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłam - zaczęła. - To już, och, Kevin, to już prawie dziesięć lat... - potrząsnęła moją ręką. - Jestem przerażona. - I ja zaczynam być przerażony. - Och, Kevin, cudzołożyłam z Herbem wiele razy, zanim się pobraliśmy. Uwiodłam go z zimną krwią. - Opuściła głowę tak nisko, że nie mogłem dojrzeć jej twarzy. - Nie miał szansy, żeby przede mną uciec. Podobało mi się to, Kevin, częściowo dlatego, że było to wbrew Kościołowi. - Poczekaj chwilę. Nie sądzę, że wówczas uważałaś to za wielkie zło i nie sądzę, że uważasz to za zło nawet teraz. Jej uścisk na mojej dłoni zelżał. -- Byłam tak zdezorientowana i zła... Czy każesz mi pójść stąd, tłumacząc mnie, że byłam zdezorientowana i zła, mimo że robiłam rzeczy, których teraz się wstydzę? - Wciąż nie patrzyła na mnie. - Jeśli nie będziesz twierdzić, że wstydzisz się związku z Herbem. Roześmiała się, ale zaraz spoważniała. - Zbyt wiele czasu poświęcam strojom. Jestem niecierpliwa, niegrzeczna wobec swoich dzieci i krzyczę na Herba. Wyrzucam to sobie codziennie podczas wieczornej modlitwy. - Modlisz się co wieczór? Podniosła wzrok, a jej oczy rozszerzyły się z wielkiego zdziwienia. - Oczywiście. Nie potrafię zasnąć, nie powiedziawszy Bogu dobranoc. Nawet wtedy, gdy jestem na Niego wkurzona. Cudzołóstwo, uwiedzenie, niecierpliwość wobec dzieci i mówienie Bogu dobranoc. Niewątpliwie żegnała się z Bogiem nawet przed grzesznymi nocami w objęciach Herba. - Wciąż czekam na ten prawdziwy grzech - powiedziałem. Przekrzywiła głowę. - Powiedziałam wszystko. - Nie powiedziałaś mi jednej rzeczy. Byłaś wściekła na Boga, wściekła na Kościół i przez długi czas udawałaś, że możesz dać sobie radę bez nich. 281 - Nie chcę o tym rozmawiać. - A więc nie uzyskasz rozgrzeszenia - powiedziałem zdecydowanie. Spróbowała wyszarpnąć swoją dłoń z mojej. Nie pozwoliłem na to. - Czy w twoim zimnym sercu nie ma ani krzty współczucia? - Jeśli potrzebne ci jest współczucie, Ellen, idź do swojego męża, albo poproś go o zarekomendowanie psychiatry, który cię grzecznie wysłucha. Jeśli potrzebujesz rozgrzeszenia, nie zgrywaj się przede mną. Przez długą chwilę milczeliśmy. - Tylko to dla ciebie się liczy, prawda? - warknęła. - W porządku, Kevin, powiem to i może na twojej nieprzeniknionej twarzy w końcu pojawią się łzy. Winiłam Kościół i Boga za wszystkie złe rzeczy, jakie działy się ze mną i z moją rodziną. Skupiłam się na nich i zapomniałam o ojcu Conroyu, siostrze Karolinie, o pierwszej komunii, o tańcach w klubie parafialnym i o pasterkach, i o wszystkich tych wspaniałych rzeczach, które tak kocham. Winiłam Kościół za śmierć Tima. Tak bardzo go kochałam. Nie byłam w stanie go ocalić i uważałam, że powinien ocalić go Kościół. A jednak w głębi świadomości zawsze zdawałam sobie sprawę, że któregoś dnia uklęknę przed tobą i będę cię prosiła o rozgrzeszenie za to wszystko. - I oto je teraz otrzymujesz - powiedziałem, czując, jak wielki ciężar opuszcza moje ramiona i ulatuje w przestworza. - Ellen Foley Curran, nigdy nie uważaliśmy cię za osobę straconą dla Kościoła, bo też nigdy taką nie byłaś. Opuściła głowę, przytknęła czoło do mojego kolana i załkała. - A więc najgorszy grzech Ellen skierowany był przeciwko niej samej. Bardzo tego i innych grzechów mojego życia żałuję i proszę Boga o wybaczenie i pokutę, a ciebie o rozgrzeszenie, ojcze. - Otrzymasz je - powiedziałem. - A jako pokutę odmówisz Ojcze Nasz za mężczyzn twojego życia: twego ojca, Tima, Herba, synów, Pata i mnie. 282 - Tylko jedno Ojcze Nasz? - zapytała zdumiona. - Nie sądzę, aby Bóg musiał słuchać twej modlitwy dwa razy - stwierdziłem, po czym wypowiedziałem słowa rozgrzeszenia. Zanim pomogłem Ellen wstać, przez chwilę trzymałem dłoń na jej głowie. - Czy ochrzcisz moje dziecko? - zapytała. - Tak. - I będziesz częstym gościem w moim domu? - Tak - powtórzyłem, chociaż nie byłem tego za bardzo pewien. - Chcę lepiej poznać twoje dzieci. Oczy Ellen roziskrzyły się matczyną dumą. - Och, Kevin, jestem tak dumna z nich wszystkich. Przez krótką chwilę oboje w milczeniu myśleliśmy o Timie. - Dziękuję ci - powiedziała serdecznie. Przy drzwiach odwróciła się gwałtownie. - Nie chcę stąd wyjść nie przeprosiwszy cię, Kevin. - Jej oczy znów były rozszerzone i pełne zakłopotania. - Wybacz mi, że byłam tak okropna dla ciebie. - To jedno krótkie zdanie obróciło w niepamięć dziesięć lat dąsów. - Możesz być zła na mnie zawsze wtedy, kiedy chcesz. Wybaczam ci, Ellen, mając nadzieję, że i ty mi wybaczyłaś. R 1 7 ^i^wl 1970-1971 27 grudnia Droga Maureen, Nigdy nie zgadniesz, co czuje świeżo upieczona matka, trzymająca na rękach swoje niemowlę, otoczona przez czwórkę starszych dzieci, idąca główną nawą kościoła św. Łukasza podczas pasterki, aby przyjąć komunię po raz pierwszy od dziesięciu lat. Na dodatek z żydowskim mężem u boku, uśmiechającym się tak dumnie, jakby przed chwilą się nawrócił. Teraz jestem już pogodzona z Kościołem i z Kevinen; chociaż Kevin powiedział, że niezgody nigdy nie było. A ja czuję, jakbym przed dwoma dniami przyjęła pierwszą komunię. Kocham Kevina z całego serca i już nigdy więcej się na niego nie pogniewam. Chociaż on wciąż się mnie boi i myślę, że uspokoi się dopiero wtedy, kiedy powiem mu, że chcę się z nim przespać, a on skorzysta z szansy powiedzenia "nie". W każdym razie zapowiada się dla mnie szczęśliwy Nowy Rok. Zaczynam nową książkę. Zawdzięczam Ci wiele z mego szczęścia. Czy jest coś, co mogłabym zrobić, żeby Twój Nowy Rok był szczęśliwy? Proszę, jeśli tak, pozwól mi to uczynić. Dwóch moich chłopaków jest chorych - wybacz więc tak krótki list. Kocham Cię Ellen PS. Gdyby Kevin powiedział "tak", nie jestem pewna, co bym zrobiła. 284 r Powracając samolotem z Arizony z krótkich bożonarodzeniowych wakacji z moją rodziną, nie byłem w najlepszym nastroju. Nie byłem też specjalnie zachwycony obecnością dwóch młodych jezuitów w kompletnych strojach klerykalnych, siedzących w samolocie obok mnie. Obaj pochodzili z Zachodniego Wybrzeża i obaj byli na ostatnim roku studiów psychologicznych - jeden w Harvardzie, a drugi w Yale. Ja wciąż nosiłem strój wakacyjny, a żaden z nich nie zatroszczył się, aby zapytać o moje nazwisko czy zawód, tak pewni siebie byli w swojej misji uwspółcześniania Kościoła. Wkrótce odgadłem, że obaj są behawiorys-tami, stanowczymi zwolennikami B. F. Skinnera. - Widzi pan - jeden z nich poinformował mnie tonem przeznaczonym dla kompletnych żółtodziobów - Kościół stał się instytucją niedostosowaną do dzisiejszych czasów, ponieważ wszelkie dobrodziejstwa obiecuje w przyszłym życiu, a kary w obecnym. Radość obiecuje nam dopiero po śmierci. - Właśnie - przytaknął drugi. - Dopiero wtedy, gdy zaczniemy obiecywać coś bardziej pozytywnego na tym świecie i zapomnimy, co będzie potem, ludzie znów zaczną nas słuchać. - Rozumiem - powiedziałem, udając niezorientowanego. - Ale co stanie się z waszym planem pozytywnych i negatywnych, hm, darów po zmartwychwstaniu? Obaj roześmiali się wesoło. - Uważamy, że za wcześnie jest o tym rozmawiać - stwierdził ten z Yale. - Mit o zmartwychwstaniu wyszedł z mody. Oczywiście, powinien zostać zastąpiony przez swego rodzaju psychiczne odrodzenie, które następuje wówczas, gdy odpowiednia relacja pozytywnych i negatywnych sankcji daje w efekcie zachowanie właściwe zamiast niewłaściwego. To można zrobić bez opowiastek o życiu po śmierci. - Nie ma więc nieba? Nie ma zmartwychwstania? - zapytałem. - Oczywiście, że nie - odparł jezuita z Harvardu. - Przecież i tak większość ludzi w to nie wierzy. 285 - Jak to możliwe, że katoliccy psychologowie dotąd nic o tym nie mówili? - zapytałem. - Ten cały Brennan... Młody jezuita z Yale przerwał mi. - Nie należy brać go na poważnie. Zresztą nie ma w środowisku najlepszej opinii. - Czy on jest w ogóle księdzem? - zawtórował mu drugi. - Bardziej interesuje się zagarnianiem pieniędzy niż Kościołem. - Ciężko z nim współpracować, on w ogóle nie ma przyjaciół. - Och - westchnąłem. I tak sobie lecieliśmy, a ich wykład trwał. Ucieszyłem się, kiedy przyszło mi wysiadać w Chicago. Oni lecieli dalej, do Bostonu. Zanim opuściłem samolot, pozwoliłem sobie jednak na małą zemstę. - To była dla mnie pożyteczna rozmowa, ojcowie. Mówiliście bardzo interesujące rzeczy. Cóż, napiszę liścik do waszego prowincjała, gratulując mu tak inteligentnych i postępowych młodych uczniów. Jestem przekonany, że mój list przeczyta z zainteresowaniem. Zamiast się przerazić, zrobili bardzo zadowolone miny. Wojna w Wietnamie zbierała ponure żniwo. Coltowie pokonali Cowboyów w Super Bowl. Ujawniono, że napadliśmy na Laos i Kambodżę. W Północnej Irlandii coraz bardziej szerzyła się przemoc. A ja siedziałem przygnębiony w swojej jaskini, utwierdzając się w przekonaniu, że Kościół to nierządnica, która łamie mi serce, gdy pragnę ją kochać. Włosy mojej matki stały się tak siwe jak włosy Pułkownika, a kilka białych pasemek zauważyłem i na swojej głowie. •I w tych ponurych dniach Maureen, urocza jak zawsze, odwiedziła mnie w moim gabinecie w piwnicach Catholic Center, gdzie nowy kapelan zezwolił mi przyjmować gości. - Kevin, proszę cię, abyś wyświadczył mi ogromną przysługę - zaczęła, zakładając nogę na nogę i zapalając 286 papierosa. - Chciałabym, żebyś trochę zainteresował się Sheilą, kiedy wyjadę z kraju. Próbowałem nie patrzeć na jej nogi ani nie zastanawiać się, ile czasu zabrało jej wykonanie całego makijażu. - Twoi rodzice opiekowali się nami podczas wojny, Maureen. Cieszę się więc, że będę mógł zaopiekować się Sheilą. A nawet gdybym się nie cieszył, jestem ci to winien. Zmarszczyła zabawnie nos. - Dokładnie to samo powiedział Pułkownik. Jesteście z tej samej gliny. W każdym razie Sheilą musi, niestety, pozostać w Ameryce, z dala ode mnie. Będę często przyjeżdżała, bo przygotowuję wystawę. Mam nadzieję, że nie będzie bardzo tęskniła. - Jakiś cień przemknął po jej twarzy. - Poczuję się lepiej, wiedząc, że o nią dbasz. - Przypuszczam, że powinienem być dyskretny i nie pytać, ale... Czy widziałaś ostatnio Pata? Sięgnęła po papierośnicę, ale po chwili zrezygnowała z papierosa. Chyba ze względu na moją obecność. - Nie. Jest bardzo zajęty w swojej nowej diecezji, a mnie pochłania moje nowe życie. To wszystko, Kevin. Jestem już dużą dziewczynką i obecnie związałam się z mężczyzną, który nie potrzebuje takiej opiekunki, jakiej potrzebował Pat. - Czy to protestant? Sloane? Roześmiała się. - Zawsze byłam nieobliczalna, prawda? Przeskakuję z łóżka katolickiego biskupa do łóżka protestanta. - I zawsze byłaś urocza - dodałem. W tej chwili bardzo zazdrościłem Sloane'owi Adamsowi ze służby dyplomatycznej. Pocałowała mnie i wyszła w ponurą zimową zawieję. A ja zostałem sam z rękami splecionymi na kolanach. Nigdy nie brakowało przysług, które powinienem wyświadczyć. W marcu pojawił się mój stary przyjaciel z czasów seminaryjnych, Casey Zenkowski, pulchny, łysy i zadowolony z siebie. 287 - Hej, Kevin - powiedział. - Wciąż wysmukły i sprawny, jak ty to robisz? - Dużo ćwiczę - odparłem. - Bah! - wyciągnął cygaro i powąchał je z zadowoleniem. - Prawdziwe hawańskie. - Zapalił cygaro i z rozkoszą smakował dym. Casey był proboszczem polskiej parafii, która z biegiem czasu stawała się coraz bardziej hiszpańska. Każdej niedzieli odprawiał trzy msze: jedną po polsku, jedną po hiszpańsku i jedną po angielsku. - Jak się mają pozostali? - Jacy pozostali, Kevin? Zostałem tylko ja i Nick, no i ty, funkcjonujący jakby na wygnaniu. Nick jest bardzo zmęczony. Takie rzeczy jak papieskie encykliki bierze o wiele poważniej niż my wszyscy. Ostatnio płakał, jaki to zły i okrutny jest Kościół, skoro zesłał nam kogoś takiego jak O'Neil. - Nie powinno do tego dochodzić, Casey. - Masz rację. Zjedz więc kiedyś obiad z Nickiem i podtrzymaj go trochę na duchu. - Jasne, Casey. Dzięki, że mi o tym powiedziałeś. Spełniłem prośbę Caseya. Miało to zaowocować w przyszłości. Następna prośba o przysługę była dobrze zamaskowana, a nadeszła od Patricka Donahue. Zatelefonował do mnie z Benton Harbor i zaproponował swym czarująco słodkim głosem, żebyśmy wspólnie popływali jego nową łodzią, "St. Brendan", w ostatni czwartek maja. Nigdy specjalnie nie lubiłem żeglować, jednak ciepły i przyjazny ton jego głosu sprawił, że nie odmówiłem jego zaproszeniu. "St. Brendan" był jachtem o długości trzydziestu stóp. Pat bawił się nim jak zabawką w wannie, mimo że znajdowaliśmy się dwadzieścia mil od najbliższego brzegu, wśród fal o wysokości czterech stóp. Opuściliśmy cuchnący benzyną port w New Buffalo - na skraju diecezji Pata - i ruszyliśmy kanałem w kierunku otwartego jeziora. Trzy- 288 małem rumpel, podczas gdy Pat, wysmukły, dobrze zbudowany, w białych spodenkach żeglarskich, kręcił się po pokładzie, ściągając i wciągając różne żagle i wykrzykując różne żeglarskie komendy, z których niewiele rozumiałem. - Trzymam "St. Brendana" w diecezji - powiedział Pat, ciężko oddychając. Usiadł w końcu obok mnie i przejął rumpel z moich niedoświadczonych rąk. - Nie chcę ukrywać, że go posiadam. Pracuję ciężko przez cały tydzień i moi księża i wierni powinni zrozumieć, że czasami potrzebuję dla wypoczynku spokojnego popołudnia na jeziorze. - Wyglądasz zupełnie dobrze - powiedziałem, trzęsąc się w nieprzemakalnym płaszczu. Ciepły maj, słońce, ale wszystko podziwiałem Pata, że stoi tak na pokładzie do połowy rozebrany. Sprawiał wrażenie zdrowego, systematycznie trenującego młodego sportowca. - Przeniesienie z Chicago było najlepszą rzeczą, która mogła mi się przydarzyć - stwierdził. - Pozbyłem się tego ciągłego napięcia. Bóg wie, że nie mam wiele czasu w Ben-ton Harbor. Ale funkcjonuję w niezmąconym spokoju ducha, modlę się codziennie, spełniam wszystkie swoje cholerne... Urwał. Wiedziałem, że jeśli teraz spojrzę mu w oczy, znów zauważę iskierki strachu. - Jestem tego pewien, Pat. Myślę, że najgorsze masz już za sobą. - Mam nadzieję - powiedział Pat żarliwie. - Z początku było mi trudno. Teraz już jest łatwiej. - Nigdy jeszcze nie widziałem cię tak szczęśliwego. Wygląda na to, że wreszcie odnalazłeś swoją rolę w życiu, rolę biskupa i kapitana własnej łodzi. Roześmiał się. - Myślę, że pakuję się w kłopoty z kobietami wówczas, kiedy stresy i obowiązki przerastają mnie. Benton Harbor jest akurat właściwą dawką tego wszystkiego. Jeszcze trochę więcej... i pewnie zaczęłoby się wszystko od nowa. Zawróciliśmy i zaczęliśmy płynąć w kierunku brzegu. Mój żołądek nie mógł zdecydować się do końca, czy poddać się morskiej chorobie, czy też nie. 289 - Nie zgodziłbyś się na awans? - zapytałem Pata. - Oczywiście, że nie. Nie chciałbym znaleźć się w Grand Rapids albo w Detroit, a już w ogóle nie w Chicago. Wiem, że to, co tutaj robię, naszym władzom się podoba, i że zapewne zechcą mnie posłać do większych rzeczy, ale odmówię. Nawet jeśli mam przeżyć jeszcze jedne czterdzieści lat, umrę jako biskup Benton Harbor. - Jestem pewien, że to mądra decyzja, Pat. Ścisnął moją rękę. - Kiedyś powiedziałeś mi, że powinienem pozostać u Świętych Męczenników. Miałeś rację. Za każdym razem, gdy się przenosiłem, wpadałem w kłopoty. Nie mogę powrócić do Świętych Męczenników, ale swoją wspinaczkę w hierarchii mogę przerwać tutaj. I taki mam zamiar. Wiedziałem, że mówi szczerze. Nie byłem jednak pewien, czy jutro będzie myślał tak samo. Ciemne, kłębiaste chmury nad naszymi głowami zaczęły znikać. Błękitnozielone, pokryte białą pianą wody kołysały "St. Brendanem" coraz mocniej, tworząc jeszcze większe fale. Wiatr i słońce kąpały nas jednak w uspokajającym rytmie. Zanim nasza przejażdżka dobiegła końca, ściągnąłem z siebie nawet podkoszulek, skacząc po pokładzie i zwijając liny ("kawałki", jak kazał mi je nazwać Pat). Kiedy w końcu przycumowaliśmy, usiedliśmy obok siebie w kajucie, ciężko oddychając, ale byliśmy jakby odnowieni, wypoczęci, szczęśliwi i na krótko znów bliskimi sobie przyjaciółmi. - Kevin - odezwał się Pat w końcu. Jego czoło przecinały zmarszczki świadczące, że intensywnie myśli. - Znów muszę cię prosić o przysługę. - Nigdy ci nie odmówiłem - odparłem. - Tym razem to nic wielkiego ^- roześmiał się wesoło. - Chociaż nie. Dla mnie to jest wielka rzecz, jednak z twojej strony nie będzie to wymagało wysiłku. - Strzelaj. - Chodzi o Patsy. Martwię się o nią. - Glos miał napięty. - John Carrey był dla niej bardzo dobry, z tego co wiem. Co do Giny nie jestem już taki pewien. Zamierza 290 poślubić Arnolda Tanseya, a jego oczkiem w głowie jest John junior. Patsy może znaleźć się w przykrej sytuacji. Nie chodzi mi bynajmniej o sprawy finansowe. Pieniędzy nie brakuje. Ale może zabraknąć dla Patsy zwykłego ludzkiego ciepła. Patsy chodzi do szkoły z dzieckiem Maureen, Sheilą; to naprawdę urocze dziecko. Obie trzymają się razem z Karoliną, najstarszą córką Ellen. Jesteś bliski Sheili i Karolinie, wiem o tym. Myślę więc, że nie sprawi ci to kłopotu, gdybyś i Patsy poświęcił trochę uwagi. - Kochasz to dziecko. - Ono jest wszystkim, co posiadam. Wiesz, jak zła jest moja rodzina dlatego, że odszedłem do Benton Harbor. Winią mnie za śmierć mamy, tak jakbym mógł to wszystko zostawić i pozostać w Chicago. Kogo mam więc kochać, poza Patsy? Zrobisz to, Kevin? l lipca Droga Ellen, Przesyłam ten liścik, aby Ci powiedzieć, że będę przez kilka dni w Stanach. Muszę załatwić parę rzeczy w związku ze swoją pierwszą wystawą. Spędzę weekend z wystawcą w Michiana, a potem, w tygodniu rozpoczynającym się 7 sierpnia, zjawię się nad jeziorem. Chcę zobaczyć Sheilę. Jej listy są wspaniałe. Ty, Brennanowie i McNeilowie jesteście dla niej tacy dobrzy. Myślałam, że będę mogła spędzić całe lato nad jeziorem. Byłoby miło być znów ze wszystkimi; taki powrót do młodości. Ale muszę przygotowywać obrazy na wystawę. Poza tym, pragnę też spędzać trochę więcej czasu ze Sloane'em. Łączą nas bardzo ciepłe, przyjacielskie stosunki, nic szczególnego. On nie jest zdolny do niczego szczególnego. Nie jest jednak słaby i nawet dość dobry w łóżku. Chce się ze mną ożenić; ma bardziej rodzinną naturę niż ja. Lato to czas, kiedy mogę go poznać lepiej. Myślę, że mogłabym nawet zrobić to, czego on pragnie. Do szybkiego zobaczenia Maureen 291 15 lipca Droga Maureen, Wszyscy cieszymy się na myśl, że przyjedziesz. Zbudowaliśmy z Herbem taki mały gościnny domek, gdzie będziesz mogła zamieszkać z Sheilą, abyście obie znów się lepiej poznały. Szkoda, że nie ma tu Ciebie już teraz. Kevin jest u Bren-nanów. Wygląda mizernie i jest chyba bardziej samotny niż kiedykolwiek. Karolina i jej małe przyjaciółki siadają z nim codziennie na skraju basenu Brennanów i słuchają go całymi godzinami, chłonąc jego wiedzę jak słoneczną opaleniznę. Kevin jest dobry, umie dostosować głębię problemów do wieku dziewczynek. Podoba się nawet słodkiej, małej nimfetce, Patsy Carrey. To chyba dobre doświadczenie dla dzieci, a Kevinowi te "nauki" pozwalają odzyskać przekonanie, że jest dobrym kapłanem. Niedługo jednak powróci do tej przeklętej dziury w ziemi, w której zamieszkuje (forma samobiczowania tak oczywista, że niezrozumiała). Och, tak, wyjdź za Sloane'a. Nie mamy wątpliwości, że powinnaś to zrobić. Pozdrawiam Cię, do zobaczenia wkrótce Ellen Maureen szła zacienioną drogą w Michianie, czując nawet pewnego rodzaju zadowolenie. Sheilą dobrze uczyła się w szkole. Właścicielowi galerii podobały się plany przyszłorocznej wystawy. Podobały się również jego żonie, której hurtownia artykułów spożywczych, jak Maureen podejrzewała, pokrywała deficyt z galerii. Wszystko to dla kobiety dobiegającej czterdziestki, stwierdziła Maureen, warte jest tygodnia nieróbstwa. Była zadowolona, że straciła trochę nadwagi i wygląda seksy w obcisłej koszulce i w szortach. Pomyślała o Sloanie. Kiedy powróci do Rzymu, Sloane zapewne poprosi ją o rękę. Może już na to czas? Dotarła do wydm, gdzie droga urywała się. Jezioro skrzyło się w jasnym słońcu wczesnego popołudnia. Dlaczego jej dziadek i stary Jeremiah Brennan nie kupili ziemi właśnie tutaj, zamiast w Wisconsin? 292 Nadjechał wielki, czarny ford. U kresu drogi kierowca zaczął nawracać. - Cześć, nieznajoma! - dobiegł do Maureen jego głos. Znajomy. - Pat! - Świat zawirował wokół niej. Podbiegła do auta. - Mam łódź w New Buffało. A dzień jest wspaniały, żeby sobie pożeglować. - To mi się podoba! - zawołała z entuzjazmem, w jednej chwili zapominając o całym świecie. Łódź była zaledwie kilkadziesiąt jardów od brzegu, gdy rzucili się sobie w ramiona. R o 1 8 1972-1973 l Daniel O'Neil uczynił wreszcie to, do czego Rzym nie był zdolny. Pewnej nocy jesienią 1972 roku, na krótko przed ponownym wyborem Richarda Nixona na prezydenta Stanów Zjednoczonych, przeciął swoim cadillakiem rząd łańcuchów oddzielających Lakę Shore Drive od nabrzeża, przejechał przez nabrzeże i wpadł do jeziora. Ca-dillak zatonął jak kamień. Monika Kelly zatelefonowała do mnie jeszcze przed radiową wiadomością o tym wypadku. - Nikt tego nie ujawni, ojcze - powiedziała panna j Kelly, pani Yarco, żona Tommy'ego, w życiu prywatnym - ale w samochodzie znaleziono pustą butelkę po burbonie. Policja zatrzymała go w tym roku blisko dziesięć razy za prowadzenie po pijanemu. Dick Daley krył kardynała, chociaż z niechęcią. - Czy zamierzasz to wydrukować? - zapytałem. Byłem zaspany i zastanawiałem się jeszcze, czy to sen czy jawa. - Żartuje ojciec? W tym mieście? Jak ojciec uważa, kto będzie następnym biskupem? Podałem jej nazwisko, jednak zabroniłem je publikować. Rzym nie czekał długo. Nie minęło sześć tygodni i biskup Patrick H. Donahue z Benton Harbon mianowany został siódmym arcybiskupem Chicago. Miał wówczas czterdzieści jeden lat i był najmłodszym arcybiskupem w kraju. Kiedy usłyszałem informację z porannego dziennika radiowego, poczułem się, jakby porwała mnie śnieżna zamieć. 294 - A więc wykonaliśmy dużą robotę, prawda? - Tonio przeciągnął się jak mężczyzna wyrwany z popołudniowej drzemki. - Rzeczywiście - skinął głową Pat, porządkując papiery. - Jesteśmy przygotowani do jutrzejszego spotkania. Mówiłem ci, że to nie zabierze nam całego popołudnia. - Mieliśmy szczęście, że księżna wyjechała na Ischię, aby korzystać z leczniczych źródeł. Tonio ponownie napełnił kieliszki koniakiem. -- Spokój, jaki panuje w naszej willi, ułatwia pracę, prawda? - Tonio był w doskonałym nastroju. Pat nigdy nie widział go takim wesołym i wypoczętym. Odpiął nawet górny guzik swej sutanny. - Czy zachód słońca nie jest uroczy? - po chwili milczenia Tonio znów się odezwał. - Jak tu spokojnie, jak pięknie, jak cicho... I jak tu jest ciepło. To ciepło to żar naszej przyjaźni. - Uniósł w górę kieliszek dla zaakcentowania toastu. Pat odpowiedział mu tym samym gestem. - Martwią mnie niektórzy biskupi w Ameryce. Wielu słabych biskupów zdaje się nie rozumieć... Tonio powoli sączył swoją brandy. - Nie martw się, caro. Jego Eminencja powiedział mi niedawno, jak ogromne wrażenie robi na nim twoje zrozumienie własnych obowiązków. Pat poczuł, jak jego twarz rozgrzewa się w słusznym poczuciu dumy. - Doceniam zaufanie Stolicy Apostolskiej. Tonio wciąż wpatrywał się w niego rozpłomienionymi, rozpalonymi oczyma. - Daleko zajdziesz, mój drogi przyjacielu - powiedział. - A jako Amerykanin nie zapomnisz o tych, którzy tobie pomagali. My, Włosi, obawiam się, że nie cenimy lojalności tak wysoko. - Wstał z krzesła i powoli podszedł do Pata. - Może posłuchamy Vivaldiego? Mam doskonałą płytotekę. - Położył dłoń na ramieniu Pata. Uścisnął go uściskiem, który był jednocześnie czuły i władczy. Pat był zdezorientowany. 295 - Wolę Cherubiniego - powiedział nieśmiało. - Ach, w końcu udało nam się ciebie ucywilizować, mój amerykański przyjacielu. - Tonio roześmiał się. - Zaczynasz rozumieć subtelne smaczki naszej muzyki. Gramofon odezwał się w niemal zupełnej ciszy, odtwarzając subtelną muzykę. Tonio powrócił do Pata i otoczył go ramieniem. - Oczywiście, pozwolisz, że zaproszę cię na zimną kolację? Mam butelkę bardzo starego wina i moglibyśmy ją wypić z kiełbaskami i serem. Prawdziwie wiejski posiłek. Cała służba ma wolne. Zostałeś tylko ty i ja. - Jego głos był łagodny i uwodzicielski. - To miło z twojej strony, Tonio - odparł Pat odrobinę roztrzęsionym głosem. - Ale widzisz, bałbym się wracać samochodem do domu, gdybym wlał w siebie jeszcze pół butelki wina. - Nie musisz wracać po ciemku do domu. Mógłbyś wyjechać dopiero rano. W poniedziałek rano jest mniejszy ruch niż w niedzielę wieczorem. - W słowach Tonią brzmiały delikatne, czułe nuty. Pat nerwowo upił łyk koniaku. - Chciałbym zostać, Tonio -powiedział. Pocił się mimo chłodnego wiatru wiejącego znad gór. - Może innym razem. Wieczorem jestem jeszcze umówiony z kilkoma przyjaciółmi. Obiecałem im to spotkanie. - Oczywiście, caro. - W głosie Tonią pobrzmiewały nikłe nutki rozczarowania. Wciąż był uczynny, czarujący, jakby nic się nie stało. Wracając w nocy samochodem, Pat wmawiał sobie, że Tonio nie wykorzysta przeciwko niemu dzisiejszej odmowy. Spieszył się do Rzymu. W ramiona Maureen. Zimą przed przybyciem Pata do Chicago, Maureen Cunningham sprzedała luksusowy dom rodzinny nad naszym jeziorem i kupiła mały domek w Beverly Shores, w Indianie. Maureen przyjeżdżała teraz do Rzymu w miarę regularnie. Namalowała już dość, aby otworzyć wystawę 296 w Chicago; krytycy przywitali ją mieszanymi ocenami. "Sun-Times" napisał: "Pani Cunningham ma instynktowne wyczucie kolorów środkowozachodniej Ameryki, a szczególnie jasności wyrastającej z ciemności. Zdaje się jednak, że jej twórczości brak powagi i dyscypliny polegającej na niedostatecznym skupianiu się na tym, co widzi. Efektem jest zbiór prac, które są, owszem, atrakcyjne, ale w jakiś sposób rozczarowujące. Oglądanie ich prowadzi do podejrzenia, że wizja autorki sięga znacznie dalej, niż chce ona nam to pokazać". Przeczytałem to cztery razy i wciąż nie wiedziałem, czy jest to dobra recenzja czy zła. Kiedy rozmawiałem w galerii z Maureen, wydawała się zadowolona. - Hej, Kevin! - Przebiegła przez całą salę, aby mnie wyściskać. - Ci przeklęci liberałowie chwalą moje prace. - Myślałem, że twierdzą, iż mogłabyś być o wiele lepsza, gdybyś tylko chciała - odparłem, z trudem łapiąc oddech po jej uściskach. - Och, nie podlizuj mi się. Wszyscy wiedzą, że jestem płytka. Mówią jednak, że płytka, ale miła. - Maureen miała trzydzieści osiem lat, a bardziej dowodziły tego nikłe zmarszczki na twarzy niż kształty ciała. - Czy ta wystawa jest sukcesem? - zapytałem. - Do diabła, nie - odparła wesoło. - Nie zarobię tutaj nawet tyle, żeby pokryć koszty. Hej, kiedy mnie w końcu odwiedzisz w Beverly Shores? Odparłem, że na pewno tego lata; obietnica, której nie miałem zamiaru dotrzymać. Bardzo rzadko spotykaliśmy się z Maureen w tych latach. Teraz, kiedy Joe był w firmie, Pułkownik "odszedł na emeryturę" i przemieszczał się znad jeziora do Tucson, zamieniwszy na śmiesznych warunkach wszystkie swoje posiadłości na Florydzie za chyba połowę gór Święta Katalina. Mimo że oboje z mamą uwielbiali swoich sześcioro wnucząt, zdawali się zadowoleni, kiedy dobiegając siedemdziesiątki, mogli spędzać czas w absolutnym spokoju, w swoim tylko towarzystwie. Pułkownikowi drżała już ręka, gdy ściskał w niej widelec. W przeciwieństwie do wielu ludzi, nie starał się ukryć tego drżenia. 297 - Drżała o wiele bardziej pod Bastogne w Boże Narodzenie 1944 roku, mówię wam - opowiadał i śmiał się. --I to bynajmniej nie z zimna. Nie czułem litości wobec starości swoich rodziców; modliłem się, gdy tylko miałem czas, aby Bóg pozwolił mi przeżywać starość równie godnie, jak przeżywają ją oni. Kilka miesięcy po wystawie Maureen zażywałem spaceru, podczas jednego z tych niespodziewanych ciepłych, wiosennych dni marcowych, które nas, ludzi ze Środkowego Zachodu, ogłupiają. - Halo, ojcze - nagle usłyszałem obok siebie melodyjny głos. To była Ellen, w dżinsach, sweterku Notre Damę i ortalionie. Zdecydowanie nie wyglądała na matkę pięciorga dzieci. Jej koński ogon zaakcentowany był grubą wstążką, a na twarzy nie było śladu makijażu. Wyglądała co najmniej dziesięć lat młodziej niż Maureen. - Jak ci się podobało w Meksyku? - zapytałem. - Ach - westchnęła. - Herb naprawdę potrzebował odpoczynku. Ty tego też potrzebujesz, Kevin. - Współczujące szare oczy spoczęły na mnie. - Herb chciał cię do nas zaprosić, ale, cóż, uważałam, że nie czułbyś się z nami najlepiej. - Nie wiem - próbowałem obrócić jej słowa w żart. - Menage-a-trois, to mogłoby być zabawne. - Wulgarna bestia. Jak ksiądz może mówić coś tak okropnego? - Jestem okropnym księdzem. - Wcale nie. - Klepnęła mnie w ramię. - Kevin, czy Maureen i Pat znów zaczęli ze sobą? - Dlaczego pytasz? - Skupiłem wzrok na stoliku buki-nisty, wystawionym na chodnik. - Kiedy tylko wprowadziliśmy się z Herbem w Meksyku do naszego pokoju hotelowego, wyszłam na balkon, aby nacieszyć się widokiem plaży i oceanu. I usłyszałam głosy naszych sąsiadów. Balkony są oddzielone, tak że ich nie widziałam... Ale rozpoznałam te głosy. - Głos uwiązł jej w gardle. Podniosła ze stolika najnowszą książkę Helen Mclnnes, a potem odłożyła ją do góry nogami. 298 - Czy widziałaś ich później? - zapytałem, nie dowierzając. - Boże, nie. Poza tym nie chciałam, żeby Herb się dowiedział. Co by pomyślał o Kościele? Następnego dnia rozmawiałam z portierem. Powiedział mi, że zameldowali się jako pan i pani Cunningham, a pan Cunningham był wysokim, przystojnym mężczyzną, o jasnych, lekko siwiejących włosach. To nie był mój interes, więc... - Jeśli Straż Przybrzeżna nakryje ich, pieprzących się podczas burzy na jeziorze Michigan, wtedy będzie to interes nas wszystkich. Nie otwierając, odłożyła kolejną książkę na miejsce. - Dobry Boże, oby się tak nie stało! Wracając do domu, marzyłem o romantycznych meksykańskich wakacjach. Byłem w Ellen Foley tak samo zakochany, jak dwadzieścia cztery lata temu na zabawie w jacht klubi-e. Kochałem też Patsy Carrey. A ona, dziś już jedenastoletnia panienka, uwielbiała mnie, jakby była moją własną córką. Niezawodnie raz w tygodniu pojawiałem się u bram żeńskiej szkoły, aby zabrać Sheilę i Patsy na wodę sodową. Sheila była pretekstem. Moja przyjaciółka, Maureen, pragnęła, abym się nią opiekował. Patsy zawsze pojawiała się wraz z Sheila, jako jej najbliższa koleżanka. Obie wyrastały na piękne młode kobiety. Sheila była kapryśna i nieobliczalna, czasami poważna i pobożna, a czasami objawiała lekkomyślność i energię swojej matki. Patsy zawsze była taka sama - delikatna, krucha, aż niemożliwie słodka i śliczna. Każdego tygodnia przynosiła mi podarunek - wiersz, rysunek albo starannie przepisany mądry fragment jakiejś książki. Konieczność spotykania się z nią, wpierw ogromny ciężar dla mnie, z upływem czasu stała się niecierpliwie wyczekiwaną przyjemnością. Mię opowiadałem o tych spotkaniach jej ojcu i nie zamierzałem tego robić, dopóki mnie o to nie poprosi. 299 W kwietniu, gdy przelotne deszcze siąpiły na zmianę z jasnym słońcem spoglądającym z czystego nieba, razem z Patsy siedziałem w małej kawiarence. Sączyliśmy koktajle mleczne. Patsy robiła to bardzo powoli, chcąc, aby nasze spotkanie trwało jak najdłużej. Sheila miała grypę, jak się dowiedziałem, i tym razem nie mogła przyjść. Siostry zakonne uznały już za normę, że ojciec Brennan co tydzień zabiera na spacer jedną z dziewczynek lub obie. Zastanawiałem się, czy Georginę to interesowało. Dziecko popatrzyło na mnie i uśmiechnęło się łamiącym serce, uroczym uśmiechem. Jej długie rzęsy zatrzepotały. - Mogłabym zadać ci kilka pytań, ojcze? Ponieważ już kilka razy dyskutowałem z nią i Sheila o seksie, spodziewałem się, że właśnie to będzie przedmiotem pytań. - Strzelaj, Patsy - powiedziałem. Zastanawiałem się, czy nie zamówić dla siebie drugiego koktajlu. Mógłbym zrzucić jego skutki następnego dnia, podczas sesji z Cal-vinem Ohirą. - Czy na pewno mnie kochasz? - usłyszałem. - Tak, kocham cię. Lekko zaróżowiła się, jak Pat, gdy słyszał komplementy. - Dlaczego? - Bo jesteś urocza. - Nie ma żadnego specjalnego powodu? - Mam słabość do ślicznych blondynek. - Czy jesteś moim ojcem? - zapytała cicho. - Nie, Patsy - odparłem, czując łzy kręcące mi się w oczach. - Dlaczego tak pomyślałaś? - Mój ojciec nie był moim prawdziwym ojcem - powiedziała, ocierając wierzchem dłoni łzy, które pojawiły się na policzkach. - Mam niebieskie oczy, a i mój ojciec, i matka mieli oczy brązowe. John również nie był jego rodzonym synem. Myślałam, że może ty jesteś moim ojcem, bo tak bardzo mnie kochasz. Ból w piersiach stał się nie do zniesienia. Jakby za chwilę miało mi pęknąć serce. - Nie jestem twoim ojcem, Patsy - powiedziałem 300 drżącym głosem. - Gdybym nim był, byłbym dumny z takiej córki jak ty. - Mogę udawać, że jesteś moim ojcem? - zapytała. Promienie jej słonecznego, słodkiego uśmiechu zdawały się poprawiać mój ponury nastrój. - Nie, Patsy, w takich sprawach nie wolno niczego udawać. Wiedz jednak, że kocham cię tak bardzo, jakbym rzeczywiście był twoim ojcem. Patrick Donahue przybył do Chicago jak ciepły połu-dniowo-zachodni wiatr po ciężkiej zimie. Ustanowił komitet wykonawczy Senatu Księży jako swe ciało konsultacyjne. Powołał wybieralną radę duszpasterską, składającą się z reprezentantów każdej parafii w mieście. Obiecał poważne wsparcie finansowe dla wszystkich biedniejszych parafii z miasta. Ożywił działalność Newman Club (przy okazji wyrzucając mnie z Catholic Center do przyzwoitego mieszkania). Zaczął chodzić na koncerty symfoniczne i wystawy w Art Institute, pojawiał się w telewizyjnych programach publicystycznych, regularnie spotykał się z kolegami redakcyjnymi największych gazet w mieście, nakazał wszystkim księżom, aby zwracali się do niego po imieniu, polecił udostępnić księgi rachunkowe diecezji wszystkim zainteresowanym i obiecał, że nie więcej niż trzydzieści tysięcy dolarów archidiecezja wyda bez zgody komitetu wykonawczego Senatu i rady duszpasterskiej. Grał nawet w koszykówkę ze słuchaczami z seminarium. Wiosną 1973 roku, gdy w najlepsze trwała afera Water-gate, był chlubą miasta: przystojny, postępowy, czarujący, demokratyczny arcybiskup. Bez wątpienia był najbardziej popularnym arcybiskupem w Ameryce. Wstępniaki w gazetach chicagowskich głosiły, że jest przywódcą, jakiego właśnie Amerykanie potrzebują w dobie kryzysu i rozczarowań. Nick McAuliff w tym samym roku wystąpił ze stanu kapłańskiego. - Jestem zmęczony, Kevin - mówił w moim gabinecie, 301 a na jego twarzy malowała się udręka. - Cholernie zmęczony. Nie interesuje mnie polityka i nie chcę już więcej zadręczać się stosunkiem Kościoła do kontroli urodzin, ani innymi tymi rzeczami. Mam dość. Przez te lata dałem z siebie wszystko to, co miałem najlepszego. Pozostałem pusty, rozgoryczony. Muszę zaznać jeszcze odrobiny miłości, zanim umrę. - Przez chwilę nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. - Ona jest cudowną kobietą, z piątką wesołych dzieciaków. Nie chodzi mi o seks. Nie dbam o to. Po prostu potrzebuję miłości. Ona mnie kocha i muszę, chcę to odwzajemnić. - Skoro tak postępujesz, Nick - powiedziałem, ukrywając uczucie, że jestem zdradzony i opuszczony - widocznie musisz tak postąpić. Obyś był szczęśliwy, gdyż na to zasługujesz. Miesiąc po ślubie Nick zaprosił mnie na kolację do swojego domu, abym poznał "Łonie". Miałem akurat konferencję naukową w Waszyngtonie, więc nie mogłem przybyć. Gdy mu to powiedziałem, usłyszałem w słuchawce głos człowieka, który nie miał wątpliwości, że po prostu nie chcę do niego przyjść. Mimo odrodzenia archidiecezji chicagowskiej pod doskonałą ręką Pata Donahue, Kościół w Ameryce wciąż staczał się po równi pochyłej. Zamykano szkoły katolickie, księża i siostry zakonne opuszczali swój stan, a ci, którzy pozostawali, żyli w rozgoryczeniu i niepewności. Seminaria i nowicjaty rozwiązywano. Hierarchia przestała zajmować się sprawą kontroli urodzeń, za to coraz głośniej zaczęto mówić o nowej polityce w kwestii unieważniania małżeństw. Różne kaprysy i mody przetaczały się przez Kościół z szaloną prędkością. .Wiedza tego typu, jaką ja zdobyłem, traktowana była z otwartą pogardą. Udział wiernych w mszach świętych spadł o połowę, chociaż wielu młodych ludzi starało się ukrywać swoje odejście od Kościoła. Diecezje i zakony drążone były przez kontrole finansowe. Nowi biskupi odkrywali, że ich poprzednicy lekkomyślnie 302 wydawali pieniądze i od pierwszego dnia na swych stanowiskach musieli zmagać się z państwowymi rewidentami i księgowymi. Moi rodzice przez większość czasu przebywali daleko od Chicago. Moi bracia i Mary Ann zajęci byli swoimi rodzinami. Społeczność młodych ludzi z parafii św. Praksedy rozpadła się. Byłem samotny. Dawałem sobie radę, pisząc artykuły naukowe i książki. Od czasu do czasu późno w nocy telefonował do mnie biskup, prosząc o rady - podejrzewam, że w sekrecie, obawiając się, aby nie urazić Pata. Kevin Brennan był nikim. Patrick Donahue, który awansował w hierarchii kościelnej dzięki dyskrecji Kevina Bren-nana, był arcybiskupem Chicago. Pat odezwał się do mnie dopiero po sześciu miesiącach pobytu w Chicago. - Biuro arcybiskupa na linii - zaanonsowała moja sekretarka przejętym tonem. - Tak - rzuciłem do słuchawki. - Mój adres do korespondencji to adres instytutu, tutaj właśnie. Po drugiej stronie nastąpiła chwila głuchej ciszy. - Arcybiskup chce zobaczyć się z ojcem dziś po południu - oznajmił wreszcie nieznajomy, oficjalny głos. - Mam seminarium dziś po południu - szukałem zaczepki. - Jeśli Pat Donahue chce ze mną rozmawiać, zna mój numer telefonu. - Przekażę tę wiadomość, ojcze. Pat zatelefonował do mnie po pięciu minutach. - Hej, Kevin, co się dzieje? - zawołał wesoło. i - Twoja kancelaria nie przysyła mi korespondencji, Oto, co się dzieje. Zły jestem, że nie mogę czytać twoich Cotygodniowych mądrości. Roześmiał się, jakbym powiedział dobry dowcip. - Kevin, ja czasami zapominam, jak się nazywam. Kiedy się tu zainstalowałem, powiedziałem sobie, że w pierwszym tygodniu muszę z Kevinem omówić sytuację w archi- 303 diecezji. A widzisz, jak wyszło. Nawet nie wiesz, jak bardzo sobie cenię twoją dyskrecję i to, że jesteś w stanie pozostawać w cieniu. Wielu ludzi obserwowało mnie bacznie i zastanawiało się, czy będę faworyzował swoich przyjaciół. Wszyscy wiedzą, że tobie nie mógłbym odmówić niczego. Teraz to już jest jednak nieważne. Czy w najbliższym czasie masz wolny wieczór, aby zjeść u mnie kolację? Ustaliliśmy datę. Pat większość czasu spędzał na katedralnej plebanii. Utrzymywał jednak także dom przy North State Parkway, aby tam przyjmować gości, głównie ważne postacie świeckie i księży (regularnie raz w tygodniu) oraz aby odbywać "prywatne rozmowy", jak wyjaśnił mi z dwuznacznym uśmiechem na spotkaniu Senatu Księży. Zgadłem, że rozmowa ze mną zaliczona zostanie do tych "prywatnych". W piękny wrześniowy wieczór drzwi otworzył mi młody ksiądz. Był bardzo przystojny, przypominałby Pata sprzed wielu lat, gdyby nie to, że włosy miał ciemne. - Jestem Art McGrath, ojcze - odezwał się do mnie z szacunkiem. - To dla mnie zaszczyt ojca poznać. Czytałem wszystkie książki ojca i niecierpliwie czekam na następną, o entuzjazmie. Jestem pewien, że zastąpi ona podręczniki Ronalda Knoxa. Jeszcze jeden cholerny lizus. - Na imię mi Kevin, Art - potrząsnąłem jego ręką. - I nie sądzę, żeby moja najbliższa książka stała się dziełem epokowym, jak prace Knoxa. Dążę do uzupełnienia jego teorii, a nie do ich zastąpienia. - A jednak przeczytam tę pracę - odparł uniżenie. Zostałem zaprowadzony do prywatnego gabinetu arcybiskupa, na drugie piętro. Spóźni się troszeczkę, wyjaśnił Art, ponieważ odbył dzisiaj długą rozmowę z arcybiskupem Benellim; rozmowa ta zakłóciła cały jego dzienny plan. W jednym z pokojów młoda, ładna kobieta uderzała z wielką energią w klawisze maszyny do pisania. Dokładnie o szóstej przerwała pracę, weszła do gabinetu arcybiskupa, popatrzyła na mnie podejrzliwie, po czym położyła na biurku gruby plik papierów. 304 - Tylko dla oczu jego ekscelencji - oznajmiła ostro. - Gdzie jest kserograf? - zapytałem, uśmiechając się do niej. Popatrzyła na mnie wyniośle i wyszła. Przez głowę przemknęło mi pytanie, czy Pat z nią sypia. Czekałem czterdzieści pięć minut; i tak krócej niż u O'Neila. Pat objął mnie w rzymskim stylu, chociaż bez pocałunku. - Kevin, Kevin. Boże, jak to dobrze, że cię znów widzę. Wspaniale wyglądasz! Ani grama zbędnego tłuszczu. Czy napijesz się ze mną Jamesona? Specjalnie na tę okazję mam szesnastoletniego. - Poproszę pepsi. Ściągnął z siebie sutannę zapinaną na czerwone guziki, rzucił ją na kanapę i podszedł do ozdobnego barku. Jego martini było dla mnie zbyt wytrawne. Zdawał się być w dobrej kondycji. Włosy niewątpliwie farbował, ale nie miałem o to do niego pretensji. Chłopięco przystojny arcybiskup. - Za przyszłość Chicago - wzniósł toast. Stuknęliśmy się szklankami. Moja wrogość topniała. Kolację zjedliśmy w spokojnym, niemal błogim nastroju. Pat wyjaśniał powody swoich najważniejszych decyzji i prosił mnie o radę w sprawach personalnych, uważnie słuchając moich odpowiedzi. Zainteresowany był szczególnie moim poglądem, jakiego rodzaju badania empiryczne powinna prowadzić diecezja. Jedliśmy powoli, co jakiś czas popijając winem. - Co sądzisz o nowym Chicago? - Pat grzebał widelcem w talerzu, podczas gdy ja zabrałem się do drugiej porcji rostbefu. - Publiczne rozliczanie się z pieniędzy, właściwa polityka kadrowa, demokratyczny sposób podejmowania decyzji, konsultacje z osobami świeckimi, odnowa duchowa. Czy znalazłbyś w tym kraju lepszą posoborową diecezję? Jego zachwyt nad zmianami w archidiecezji zdawał się chłopięcy. - To jest wciąż miodowy miesiąc - powiedziałem kwaśno. 305 Jego zakłopotanie dowodziło, że potrzebuje czegoś więcej. Nie zamierzałem mu jednak tego dawać, przynajmniej tak długo, dopóki nie dowiem się, co trzyma w zanadrzu dla swego starego przyjaciela, Kevina. Po kolacji powróciliśmy do jego gabinetu. Nalał mi szklankę doskonałego porto, zaoferował kubańskie cygaro (odmówiłem) i rozsiadł się wygodnie w fotelu. - A więc, Kevin, co zamierzasz robić w nowym Chicago? - To, co dotychczas - odparłem. - Moje badania i moje książki są bardzo ważne dla Kościoła. Pomachał cygarem. - Tak, lecz czy problemy z uniwersytetem nie przeszkadzają ci w badaniach? Poczułem, jak tężeją mi mięśnie w ramionach. - Instytut mój jest niezależny od uniwersytetu, Pat. Łączy mnie z nim dziesięcioletni kontrakt. Pewni ludzie próbowali to zmienić, ale im się nie udało. Pat zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Nie jestem naukowcem, Kevin, ale potrafię wyobrazić sobie inny przebieg wydarzeń. - To sobie wyobrażaj - powiedziałem chłodno. - Może ci coś podpowiedzieć? Znów ten lekceważący ruch cygarem. - Och, nie, to nie jest konieczne. Łyknąłem odrobinę porto. - Wspaniały trunek, Pat. Wiesz, miałem oferty z prawie dziesięciu dużych uniwersytetów. Zbyt jednak lubię Chicago, żeby stąd odejść. - Jestem pewien, że jesteś najlepszym psychologiem w Kościele. Dlatego, Kevin, chciałbym, żebyś dołączył do mojego sztabu. Czy stanąłbyś na czele naszego Biura Badań i Rozwoju? Znajdziemy fundusze, aby taki ośrodek mógł funkcjonować na odpowiednim poziomie. Nie jesteśmy zbyt bogaci, ale w Chicago pieniądze leżą na ulicy. - Zadowolony, oparł głowę na rękach złączonych z tyłu. - To będzie wielka rzecz. Znów będziemy pracowali razem. - Nie - powiedziałem cicho. Pat zrobił zdziwioną minę. 306 - Kevin, przemyśl tę ofertę. Naprawdę potrzebujemy cię w diecezji. - Pracuję dla siebie, Pat - powiedziałem. - Pięć, dziesięć lat temu może przyjąłbym taką propozycję. Teraz jestem sam sobie panem, honoraria mam większe, niż możesz sobie wyobrazić, i robię to, co chcę. Jestem za stary, żeby rezygnować z takiego życia. - Dla Kościoła? - Uniósł brwi niedowierzająco. - Niech ja sam osądzę, czego Kościół ode mnie potrzebuje - powiedziałem, odrobinę podnosząc głos. Pat w zamyśleniu palił cygaro. - Jestem twoim arcybiskupem, Kevin. Mam prawo egzekwować swoją wolę, prawda? - Spróbuj. - Sięgnąłem po butelkę i uzupełniłem porto w swojej szklance. - Staję przed poważnym problemem zachowania jedności kleru. Wielu ludzi z zazdrością patrzy na twoją niezależność i, prawdę mówiąc, na twoje dochody. Nie mogę podtrzymać tak wielkiej nierówności w odpowiedzialności i pracy i... przymykać oczu na to, że twoja praca ma wątpliwą użyteczność dla Kościoła, szczególnie w czasie dotkliwego braku księży. Jest to dla mnie szczególnie trudne, ponieważ powszechnie wiadomo, że jesteś moim przyjacielem. Jestem w tej gorszej sytuacji, Kevin... - Nawet O'Neil nie mieszał się do tej sprawy. - Proszę cię, Kevin. - Pochylił się w moim kierunku. - Nie rób mi trudności. Uśmiechnąłem się łagodnie. Pat zmarszczył czoło i zaczął bawić się cygarem. - Nie dajesz mi wielkiego wyboru, Kevin. Jestem zmuszony wydać ci polecenie opuszczenia instytutu badawczego i podjęcia pracy w archidiecezji. Czynię to w imię... Coś jakby wstąpiło we mnie. Na zewnątrz byłem spokojny i chłodny. Wewnątrz mnie wszystko się gotowało. - Czy ciągle rżniesz Maureen? - zapytałem od niechcenia. - Co? - zbladł. - No, nie mam na myśli dzisiejszej nocy. - Uśmiech- 307 nąłem się uprzejmie. - Mam na myśli noce w Rzymie, albo gdy ona jest w Beverly Shores. A może pojawia się tutaj w nocy? Czy Maureen jest pierwszą kobietą przelecianą na 1555. North State? A jeśli nie Maureen, to kogo tutaj pieprzysz? Może tę górę lodu, która pisze na maszynie i odbiera telefony? Waliłeś ją już? - Kevin... jak śmiesz... - Kurwa, Pat, niczego nie śmiem. - Dokończyłem porto i wstałem z krzesła. - I niczego od ciebie nie chcę. Zostaw tylko w spokoju mnie i moją pracę, to wszystko. Nie martw się mną, a i ja nie będę naprzykrzał się tobie. Ale jeśli jeszcze zechcesz wtrącać się w moje sprawy, całe twoje dossier znajdzie się na biurku Benellego, szybciej niż zdążysz wypowiedzieć słowa "czerwony kapelusz". - Dossier? - Informacja o każdej twojej przygodzie miłosnej, począwszy od Stanleya Kokoleckiego i kelnerki z Mundelein. Wszystko ze szczegółami. - To kłamstwo, taki dodatkowy as w rękawie. - Jestem pewien, że Stolica Apostolska zainteresuje się szczególnie eskapadą pana i pani Cunning-ham do Acapulco. A co z twoją córeczką, Patsy? Co powie, gdy dowie się, że jej ojciec jest arcybiskupem? Czy czasami o tym myślisz, Pat? - Często - odparł. Siedział w krześle przygarbiony, z twarzą ukrytą w dłoniach. - Zadziwiające podobieństwo, Pat. To będzie wspaniała historia dla prasy. Moja przyjaciółka, Monika Kelly, nie darzy cię zbyt wielka sympatią. A z pewnością nie będzie ją obchodziło, co stanie się z Patsy. - Absolutne kłamstwo, ale nie mógł o tym wiedzieć. - Nie zrobiłbyś tego, nie mógłbyś... - wyjęczał cicho. Oparłem się o drzwi. - Dzięki za kolację... i doskonałe porto. - To by zniszczyło Maureen - załkał. - Maureen doskonale wiedziała, w co się ładuje, kochanku. I jeśli ktoś ją zniszczy, to tylko z twojej winy. Zostaw mnie w spokoju, a całe dossier zostanie w sejfie j mojego adwokata. 308 - Adwokata? - Odsłonił twarz, teraz kompletnie przerażoną. - Jasne. Chyba nie uważasz mnie za głupca? A, przy okazji, Pat, pozostań sobie cholernym arcybiskupem w tym kraju, nawet wtedy, kiedy skończy się twój miodowy miesiąc z prasą. Jeśli zechcesz znów awansować, do diabła, zrobię z mojego dossier użytek. Jego blade wargi poruszały się, ale nie był w stanie nic powiedzieć. - Do zobaczenia, Pat. Pozdrów ode mnie Maureen. - Zamykając drzwi, rzuciłem jeszcze: - Jak za dawnych czasów, co, Pat? Po wielu tygodniach, kiedy moje sumienie zdecydowało, że jestem okrutną, żałosną świnią, czułem się mimo wszystko zupełnie dobrze. R 1 9 1974 Latem 1974 roku Richard Nixon zrezygnował z prezydentury, Chinatown był bardzo popularnym filmem, Soł-żenicyn przyjechał do Stanów Zjednoczonych, dzieciaki słuchały The Who, a Chicago Cubs po raz kolejny nie zdobyli mistrzostwa. Moja monografia o zdrowiu psychicznym zyskała dobre recenzje (nie licząc kilku napisanych przez księży lub byłych księży). Zostałem przyjęty do elitarnego towarzystwa psychologicznego. Otrzymywałem więcej zaproszeń na wykłady, niż mogłem przyjąć. Wielu biskupów ignorowało nieformalny chicagowski zakaz i prosiło mnie o konsultacje. Od czasu do czasu przychodzili do mnie młodzi księża, mimo że faktycznie byłem wyklęty. Najgorsze, mówiłem sobie, minęło. Widywałem Ellen wystarczająco często, aby być pewnym, że jest szczęśliwa. Wiele przebywałem razem z Patsy i Sheilą. Sheila była już spokojniejsza i weselsza, chociaż jeszcze bardziej pobożna. Karolina Curran była nieznośnie piękna, ale zupełnie nie zwracała uwagi na pełne zachwytu spojrzenia, jakie wzbudzała jej uroda. Życie toczyło się szybko, nieubłaganie. Tak, uważałem, że najgorsze już minęło. A to najgorsze miało dopiero nadejść. 10 czerwca Droga Ellen, Przepraszam Cię, że tak długo zwlekałam z odpowiedzią. Nie będzie w tym roku wystawy, niestety, to już pewne. Zrobiłam za mało i nie włożyłam w to serca. Zima tutaj była 310 bardzo ostra i nie czuję się tak dobrze, jak się czuć powinnam. Tego lata spędzę w Chicago kilka tygodni, choć właściwie będę głównie w Beverly Shores, ale z radością przyjmę od Ciebie zaproszenie, żeby znów spędzić trochę czasu z Sheilą w twoim domku gościnnym. Moje dziecko jest teraz dla mnie prawie obcą istotą, chociaż myślę, że przynajmniej szczęśliwszą niż dawniej. Zawiodłam ją, wiem, i czuję się bardzo winna. Jednak stało się. Ty, Brennanowie i siostry w szkole, zdaje się, naprawiacie wiele moich błędów. Mnie pozostaje jedynie modlić się za moją córeczkę, co też czynię każdego wieczoru. Czasami aż rzygać mi się chce na moją własną pobożność. Lecz mimo tak wielu złych rzeczy, które uczyniłam, wierzę w Boga. Znów przybrałam na wadze. Jutro rozpoczynam dietę. Następnym razem, gdy mnie zobaczysz, będę zgrabną, starzejącą się matroną, albo Ci się w ogóle nie pokażę. Mój romans ze Sloanem trwa. Nie mam serca, aby odebrać mu nadzieję. Ale i tak nie zrezygnuję ze swojej wolności i na pewno z nikim się nie zwiążę. Sloane poza tym nudzi mnie już w łóżku. Od czasu do czasu spotykam się z niejakim Alfredo DeLucca. Może Kevin coś Ci o nim mówił? Jest on członkiem jednej z najstarszych tutaj rodzin Kościoła. Bardzo interesujący i seksowny. Do zobaczenia. Pozdrawiam Herba i wszystkie dzieci Maureen Fredo DeLucca zadawał jej ból: celowo, wyrafinowanie, precyzyjnie. Oczekiwanie kolejnego spazmu bólu stawało się przyjemnością, a potem nadchodziła rozkosz kolejnych dreszczy agonii co chwilę przeszywających całe jej ciało. Ból był taki, że nie mógł wyrządzić trwałej krzywdy, taki, że wcale nie był nie do zniesienia. Zdziwiona własnymi reakcjami, cicho zachichotała. I wów-cas ból przerósł granicę jej wytrzymałości. Krzyknęła, a odpowiedzią był śmiech Freda. Trzymał ją rozciągniętą ponad doliną cierpienia i radości, poruszał nią delikatnie do tyłu 311 / do przodu, od jednego krańca doliny do drugiego. I gdy zaczęła błagać o litość, zadal jej krótką, przeszywającą torturę, po której natychmiast nastąpiła wspaniała ekstaza. A potem zapragnęła tego znów. Marty Herlihy przedstawił mnie jako "najlepszego przewodnika duchowego w archidiecezji", po czym zostałem poprowadzony do uroczystej i wyniosłej siostry Mary Carmel. Wysłuchała w skupieniu, gdy mówiłem, jakie obowiązki przyjąłem na siebie wobec Sheili. - Tak, ojcze - powiedziała, kiedy skończyłem. - I nie. - Słucham? Uśmiechnęła się słodkim uśmiechem siostry zakonnej; takim, jakie, przynajmniej tak mi się zdawało, wyszły już z mody. - Tak, robisz dokładnie to, co służy dobru tego dziecka, i nie, nie zastąpię ciebie jako jej opiekuna. Bo niby dlaczego? Posiadasz wiedzę psychologiczną, darzysz dziewczynkę głębokim uczuciem, zdobyłeś jej zaufanie. Nie mogę pozwolić, abyś pozbył się odpowiedzialności, którą złożył na tobie sam Bóg. Natomiast, jeśli będziesz potrzebował porad w konkretnych problemach, zawsze możesz się ze mną skontaktować. - Myślę, że siostra ma rację. Dziękuję za te mądre słowa. - Podniosłem się, aby wyjść. - Ojcze. - Jakby się nad czymś zastanawiała. - Proszę, usiądź - dodała tonem, którego używają tylko matki przełożone. - Mam nadzieję, że nie uraziły cię moje słowa. - W zamyśleniu klepnęła dłonią w biurko. - Jesteś przecież sławnym psychologiem, a ja zakonnicą bez akademickich referencji. - Mógłbym podać ci listę jezuitów, którzy się z tym nie zgadzają. - Podniosłem się raz jeszcze, chcąc uniknąć spojrzenia jej badawczych oczu. Odegnała myśl o jezuitach delikatnym, a jednak lekceważącym machnięciem ręki. - Usiądź jeszcze, ojcze. Ja nie gryzę. 312 Usiadłem. - Tak, siostro - przyznałem potulnie. - Jestem matką przełożoną, ojcze, chociaż unikamy używania tego tytułu. Mimo wszystko, a może właśnie dlatego, będę szczera. Nie zgodzę się być przewodniczką duchową dziecka, które ma ciebie. Mogę jednak być twoją przewodniczką, ponieważ ty, nie mając nikogo, potrzebujesz mnie. - Głośno przełknąłem ślinę. - Oczywiście, możesz się nie zgodzić - powiedziała, zbywając moją próbę przerwania jej takim samym ruchem, jakim odegnała temat jezuitów. - Niewątpliwie zechcesz przemyśleć tę propozycję przez jakiś czas. - Nie, siostro - powiedziałem. - I tak. Uniosła brwi. - Touche! Znów wstałem i tym razem udało mi się dojść do drzwi. Z akademickim wykształceniem czy nie, siostra Mary Car-mel potrafiła tak dokładnie zgłębić ludzką psyche, jak ja jeszcze długo będę się uczył. Nie potrzebowałem przewodniczki duchowej, żeby dać sobie radę z Patsy. Siedzieliśmy w kawiarence nad ostatnią szklanką wody sodowej. Maureen była w mieście, nie było więc z nami Sheili. Uzyskawszy moją zgodę, Patsy ściskała moją dłoń. Promieniała szczęściem. Karolina Curran czasami zabierała ją na randki; chłopcy lubili ją i traktowali z dużym szacunkiem. - To był bardzo ważny rok mojego życia, Kevin - powiedziała. Jej bielutkie zęby błysnęły w uśmiechu, który ogromnie przypominał uśmiech jej ojca. - Wydoroślałam w tym czasie. Wiem, że jestem dobrą osobą. Mogę zrozumieć, jak bardzo cierpieli mama i Arnold. Jestem w stanie być sobą. Trudno było wziąć na serio to wyznanie. Patsy przypominała porcelanę, którą łatwo rozbić. Obawiałem się, że takie chwile nie zostaną jej w życiu oszczędzone. A jednak nie chciałem zmącić jej tej chwili samozadowolenia. 313 - Wkrótce zobaczymy się nad jeziorem. Jej jasna twarz zaróżowiła się lekko. - Oczywiście. Mama i Arnold są tak samo szczęśliwi| jak ja, kiedy jadę do domu twoich rodziców i mogę przebywać z Annie McNeil. Ona jest taka podobna dój ciebie, Kevin. - Bardziej do swojej matki - stwierdziłem. - Wszyscy Brennanowie są wspaniali - powiedziała,! sprawiając, że moje serce przez kilkanaście sekund biłoj szybciej. - Annie to w połowie McNeil - zauważyłem dla| porządku. Sheila energicznie maszerowała wzdłuż falochronu w New\ Buffalo. Matki nie było w domu w Beverly Shores, kiedy\ Sheila wysiadła z taksówki. W domu na stole leżała tylko\ kartka, że postanowiła pożeglować łodzią z arcybiskupem.l Sheila nie była pewna, czy arcybiskup powinien mieć własna\ łódź żaglową, nawet taki arcybiskup jak arcybiskup Donahue,\ który ciężko pracował i był tak miłym człowiekiem. Zastanawiała się nad tym i w końcu doszła do wniosku, że\ taki święty człowiek jak arcybiskup wie, co robi. Skoro on mógł żeglować swoją łodzią, to przecież i ona mogłaby pożeglować z nim. Matka nie zaprosiła jej na tę przejażdżkę, ale przecież nie zabroniła jej tego. Sheila przebrała się w kostium kąpielowy, na wierzch narzuciła koszulkę i krótkie szorty i poprosiła chłopaka z sąsiedztwa, żeby podwiózł ją do portu. Wyglądał na zadowolonego z tej propozycji i nawet zaprosił ją do kina w sobotę wieczorem. Gdy wysadzał ją przy falochronie, obdarzyła go swoim najlepszym uśmiechem i zgodziła się. Sheila żyła w świecie mrzonek, rozczarowań i zmiennych nastrojów, w świecie niejasnych strachów i nieokreślonych nadziei, w świecie głębokiej pobożności i bezustannej tęsknoty. Czas, który spędziła w Ameryce, nie zmienił tego. Nabyła tutaj jednak więcej wiary w to, że jest w stanie dać sobie radę z życiem. . j.j 314 Przez jakiś czas nie mogła odnaleźć ,,St. Brendana". Zaczęła nawet bać się, że matka i arcybiskup wypłynęli już na jezioro. I wówczas ujrzała złote litery na burcie łodzi. Ruszyła biegiem do niej, gdyż cumowała dość daleko, przy drugim falochronie. Bez tchu wbiegła na pokład i otworzyła drzwi kabiny. Każdy szczegół obrazu, który w tej chwili ujrzała, wrył się tak głęboko w jej pamięć, że już nigdy nie miał być wymazany. Jej matka, w białych dżinsach, do pasa była naga. Siedziała na stole jadalnym, podpierając się z tylu obydwiema rękami. Jej wykrzywiona twarz wyrażała ból i ekstazę. Długie, ciemne włosy opadły na ramiona. Arcybiskup, zupełnie goły, pochylał się nad nią i ssał jej pierś niczym niemowlę karmione przez matkę. Jedną ręką podtrzymywał pierś, którą ssał, a drugą ugniatał rytmicznymi ruchami. Sheila zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widziała piersi swojej matki. I nagle zaczęła histerycznie krzyczeć. W pewnej chwili krzyk urwał się i nastąpiła kompletna ciemność. - Czujesz się wyobcowany od innych księży - powiedziała siostra Mary Carmel, nieznacznie spoglądając na zegarek. - Czujesz, że jesteś obiektem ich zazdrości. Czy jesteś pewien, że nie jesteś ofiarą tego, co u innych nazwałbyś paranoją? - Nie wiem, jak ważne jest to dla mnie. Myślę, że nie bardzo. - Głupio mi było, że powiedziałem jej o biuletynie w parafii Ellen. - Jak to może być nieważne? - zapytała silnym i stanowczym głosem. - Proboszcz, który z dumą chwali się, że nie czytał żadnej twojej książki, jednocześnie uważa cię za wroga Kościoła. Wkłada ci w usta słowa, których nigdy nie wypowiedziałeś, przypisuje postawy, których nie zajmujesz, i motywacje, o których nie masz pojęcia. Oczywiście, rani cię nieuczciwość tego ataku. Dlaczego uważasz te bezsensowne ataki zazdrosnych osób za cnotę? Dlaczego boisz się, że ludzie pomyślą, iż jesteś delikatny? Przecież to prawda. 315 - Może jestem paranoikiem? - Och, wątpię, ojcze - powiedziała lekceważąco. - Nie mówmy o tym. Ważne jest to, że nie czujesz poparcia ze strony twoich kolegów księży. Musisz zbudować sobie choćby najmniejszy krąg ludzi, którzy by cię popierali. Taki wrażliwy, samotny i kochający człowiek, jak ty, nie powinien być pozostawiony samemu sobie. Było to pierwsze z wielu spotkań, podczas których czułem się, jakby siostra Mary Carmel rozebrała mnie do naga. Ellen pochyliła się nad brulionem i zaczęła pisać: powoli, starannie, z namysłem. Dzisiaj doszło do mojej konfrontacji z Maureen. Mogło to nieodwołalnie zniszczyć naszą przyjaźń. Piszę o tym, ponieważ nie ma Herba i nie mam przed kim tego wszystkiego z siebie wyrzucić. Jestem pewna, że spieprzyłam sprawę. Jestem też pewna, że chcąc pomóc, zbyt dałam się ponieść złości i to złość zdominowała moje postępowanie, a nie chęć pomocy. Nawet scena pasowała do tego, co się miało wydarzyć. Pływałyśmy nago w basenie, obie bezbronne w najbardziej dosłownym i pierwotnym znaczeniu tego słowa. Maureen była zaszokowana, kiedy ja i dzieci ściągnęliśmy stroje kąpielowe przed wskoczeniem do basenu. Pochlebiłam sobie, że Maureen, taka szybka jako nastolatka, teraz emanuje fałszywą skromnością. - Jestem na to za gruba - powiedziała niepewnie, ale jednak się rozebrała. - Nonsens - uśmiechnęłam się. - Mogłabyś nawet nago pozować. - Rubens wyszedł z mody - stwierdziła, wskakując do wody. A jednak podobało jej się to tak samo jak mnie i dzieciom. Po kilkunastu minutach wesołej zabawy wygnałam Patsy, Annie, Sheilę i Karolinę do domu. 316 - Starsze panie muszą porozmawiać - stwierdziłam. - Urocze istotki - powiedziała Maureen ze smutkiem, obserwując, jak dziewczynki odchodzą do domu. Zgodziłam się. Usiadłyśmy na brzegu, z nogami w wodzie, ramię przy ramieniu, ciężko oddychając po niedawnym wysiłku. - Stracimy Sheilę - powiedziałam. - Powoli staje się zdecydowaną, samodzielną kobietką. Będziemy za nią tęsknić. Maureen nie patrzyła na mnie. - To dobrze. Jeśli chce pojechać do Irlandii, to jej sprawa. - A jednak wszyscy się zdziwiliśmy. - Powiedziała dlaczego? - zapytała Maureen, niespodziewanie wpatrzywszy się we mnie podejrzliwie. - Nie - odparłam. - Nie pytałam jej. I Mary Ann też nie pytała. Maureen pochyliła się nad powierzchnią wody. - Nakryła mnie i Pata, jak kochaliśmy się w jego łodzi. Wpadła w histerię. Musieliśmy odwieźć ją do szpitala w Michigan City. Dopiero po kilku dniach doszła jako tako do siebie. Powiedziała mi, że jestem plugawą dziwką. Powiedziała, że nigdy już się do mnie nie odezwie. Stwierdziła, że wyjeżdża do Irlandii, bo nie chce ani mnie, ani Pata oglądać na oczy. Zamknęłam oczy i zwiesiłam ramiona. - No, dalej - mówiła Maureen. - Powiedz mi, jaką jestem wstrętną suką i nic nie wartą matką. Pisząc te słowa, powoli zaczynam rozumieć, że gdybym wówczas coś takiego powiedziała, nie byłoby kłótni. Biedna Maureen potrzebowała kary, a zamiast tego otrzymała współczucie. - Nic takiego nie powiem, bo tak nie myślę. Zbyt cię kocham, Maureen. - Nie warto mnie kochać, nie zależy mi na tym. I, na Boga, nie próbuj mnie pouczać. - Nie chcę, żebyś się znienawidziła. Zamilkła. 317 - Wybacz mi, jeśli to, co mówię, brzmi jak kazanie - odezwałam się, rozpoczynając swoje kazanie. - Martwię się wyłącznie o ciebie. Sheila dorośnie. Pat zawsze będzie miał swój Kościół. Ale co stanie się z tobą? Jesteś piękną kobietą i jeszcze pół życia przed tobą. Gdy nie jesteś z Patem, malujesz, jesteś szczęśliwa i masz wielu przyjaciół. Ty mu nie pomagasz, a on zadaje ci tylko ból. - Spróbowałam otoczyć ją ramieniem. Strząsnęła moją rękę i ruszyła wzdłuż basenu, jakby chcąc możliwie daleko odsunąć się ode mnę. - Nic o tym nie wiesz. - Jej głos był przytłumiony, pełen bólu. - Wiem, że cierpisz, a nie chcę, żebyś cierpiała. - Ty masz Kevina, a ja mam Pata. Jaka jest między nami różnica? - krzyknęła. Jak wszyscy przyjaciele, Maureen znała moje słabe punkty. - Nie pieprzę się z nim - powiedziałam. - Ale pieprzyłabyś się, gdybyś mogła. - Oczywiście - przyznałam. - Ale tego nie robię. - A potem wpadłam w gniew. - Nie sypiam z nim, nie pozwalam, aby moja miłość do niego zaszkodziła mojej rodzinie, małżeństwu, przeszkadzała mi w pisaniu; nie wywołuję u Kevina poczucia winy, samooskarżeń i tym podobnych. - To tylko dlatego, że on nie ma jaj! - Wpatrzyła się we mnie roziskrzonym wzrokiem. - Zrobiłabyś z nim wszystko, co by chciał, gdyby tylko potrafił skinąć palcem. - Nie masz racji, Maureen - powiedziałam poważnym tonem. - Nie dlatego, że jestem choć odrobinę lepsza od ciebie, ale dlatego, bo w życiu znalazłam i inne miłości. I ty możesz je znaleźć, jeśli zechcesz. Z perspektywy czasu widzę, że w tym momencie za-brnęłyśmy już za daleko. W momencie, gdy pozwoliłam, aby rozmowa skupiła się na naszej szalonej czwórce, nie było już wyjścia; musiałyśmy uwikłać się w kłótnię, w której żadna z nas nie liczyła się już ze słowami. Myślę, że powinnam była wówczas milczeć. - Jeśli będę potrzebowała jakiejkolwiek rady od ciebie, poproszę o nią. Nie wiesz nic o mężczyznach. - Okryła się 318 płaszczem kąpielowym. - Odpieprz się ode mnie. Nigdy w życiu nie zaznałaś i nie zaznasz dobrego rżnięcia. Popędziła w kierunku domu. Poły jej luźnego płaszcza powiewały, ciągnąc się za Maureen niczym skrzydła zdenerwowanego anioła. Podczas kolacji z Brennanami nie dałyśmy niczego po sobie poznać. Potem Maureen w ciszy udała się do domku gościnnego. Kevin powiedział kiedyś, że musimy żyć ze świadomością, iż popełniamy błędy, których czasami nie rozpoznajemy. Niebo było szare i grzmiały pioruny, kiedy jechałem do naszego letniego domu. Na miejscu powitała mnie moja szwagierka, Kathy, pędem wybiegając do samochodu. Twarz miała zaczerwienioną; było widać, że płakała. - Patsy jest w szpitalu - z trudem wymawiała poszczególne słowa. - Jest ciężko ranna. Jakiś pijany kierowca dziś rano wjechał na nią, Sheilę i Karolinę. Mikę i Herb są z nią... I wszyscy inni... Chcą, żebyś udzielił jej ostatniego namaszczenia. - Znów zaczęła płakać. !) Z powrotem uruchomiłem samochód. - A co z pozostałymi dziewczynkami? r* - Sheila ma złamaną rękę, a Karolina tylko drobne zadrapania. Niewielki katolicki szpital w Genoi, w stanie Wisconsin, zdawał się zbyt mały, aby pomieścić tak wielką tragedię. Kiedy przeszedłem przez próg, kobieta z informacji powiedziała "trzysta dwanaście", zanim o cokolwiek zdążyłem zapytać. Przeskakując po dwa stopnie, pobiegłem schodami, a potem wąskim korytarzem. Kiedy wszedłem do izby, odmawiali różaniec. Pokój pełen był sióstr zakonnych i Curranów. Byli też wszyscy dorośli Brennanowie, z wyjątkiem Kathy. Herb i Mikę stali u szczytu łóżka, przy głowie dziewczynki. Po drugiej stronie przystanął młody ksiądz i równie młody lekarz - praktykant. Mikę potrząsnął głową. Cichy szept modlitw wypełniał pokój, nadając mu atmosferę powagi i uroczystego spokoju. 319 W centrum tego wszystkiego znajdowała się drobna, poraniona twarzyczka, otoczona chmurą rozpuszczonych jasnych włosów. Oczy miała zamknięte. Młody kapłan podszedł do mnie. - Przykro mi, ojcze. Udzieliłem jej właśnie ostatniego namaszczenia. Rodzina nie była pewna... Ścisnąłem jego ramię. - W porządku, ojcze. Uczyniłeś to, co powinieneś był uczynić. W małej szpitalnej izbie wciąż rozbrzmiewały słowa różańca. Patsy otworzyła oczy, popatrzyła nerwowo dookoła i znów je zamknęła. Pułkownik szepnął mi do ucha: - Obrażenia wewnętrzne. Kierowca uciekł. Dziewczynki szły drogą wzdłuż pobocza, po lewej stronie, tak jak powinny. Kierowca był albo pijany, albo na prochach, zjechał na pobocze, a jak je uderzył, nawet się nie zatrzymał. Samochód był prawdopodobnie kradziony. Karolina zanotowała numer rejestracyjny. Popatrzyłem na nią. Klęczała obok księdza, a jej wargi poruszały się bezgłośnie, powtarzając modlitwy różańca. Jej twarz niczego nie wyrażała, a oczy utkwione były gdzieś w pustce. Cichutko wyśliznąłem się na korytarz i zatelefonowałem do kancelarii, do sekretariatu arcybiskupa. - Tu Kevin Brennan, Art. Powiedz szefowi, że dzwonię w sprawie życia i śmierci. Chwilę później usłyszałem chłodny, formalny głos. - Arcybiskup Donahue. - Patsy umiera - powiedziałem bez wstępu. - Przejechał ją jakiś wariat. Leży w szpitalu w Genoa City. - Och, Boże, nie! - wykrzyknął. Po tym okrzyku nastąpiła długa cisza, podczas której Pat próbował opanować się. - Kevin, odmówię w jej intencji specjalną modlitwę podczas dzisiejszej mszy. - Zdaje się, że nic nie rozumiesz, Pat. Ona umiera. Za kilka godzin opuści ten świat. Czy nie zechciałbyś tu przyjść... 320 Odwiesił słuchawkę. Zdołałem tylko usłyszeć przez moment urywany, pełen rozpaczy szloch. Wróciłem do pokoiku. Patsy próbowała usiąść, jej delikatną twarzyczkę przecinał wyraz bólu i strachu. - Nie chcę umierać - powiedziała ledwo słyszalnym głosem. - Proszę, nie pozwólcie mi umrzeć. Monotonny szmer różańca urwał się. Koniecznie musiałem coś powiedzieć. Karolina wyręczyła mnie jednak. Usiadła na skraju łóżka i otoczyła ramionami swoją przyjaciółkę. - Nie bój się, Patsy - powiedziała czule. - Wszystko będzie dobrze. Jesteśmy z tobą i będziemy z tobą tak długo, dopóki Jezus i Maria nie przyjdą i nie zabiorą cię do domu. Jestem na nich bardzo zła. My kochamy cię tak bardzo jak oni i nie powinni zabierać nam ciebie. Myślę, że oni potrzebują jednak kogoś takiego jak ty, żeby lepiej wszystko przygotować dla nas w niebie, kiedy nadejdzie nasz czas. Patsy, przygotuj dla mnie wielki dom... z wielkim trawnikiem i chłopakami śpiewającymi dla mnie piosenki przez całe długie dni. Patsy uśmiechnęła się, oparła głowę o ramię Karoliny i jakby uspokoiła się. - Kevin - odezwała się po chwili. - Kevin, czy jesteś tutaj? - Tak, Patsy, jestem. - Nie rozpoznałem własnego głosu. - Czy mogę potrzymać twoją rękę, zanim Jezus mnie zabierze? On jest moim prawdziwym ojcem. Mikę dał mi znać wzrokiem, że śmierć to już kwestia chwil. Młody ksiądz podał mi rytuał. W imię Boga wszechmogącego, który Cię stworzył, W imię Jezusa Chrystusa, Syna Boga żywego, który cierpiał za Ciebie, W imię Ducha Świętego, którym zostałaś obdarzona, Idź, wierna chrześcijanko i żyj w pokoju, Niech twój dom stanie się domem Boga w Syjonie Z Maryją Dziewicą, matką Boga, Z Józefem, wszystkimi aniołami i świętymi. 321 Moja siostro w wierze, Polecam cię Bogu, który cię stworzył, Powróć do Tego, Który ukształtował Cię z pyłu tej ziemi, Niech święta Maryja, aniołowie i wszyscy święci Powitają Cię, gdy opuścisz ten świat. Niech Chrystus, który za ciebie zginął na krzyżu, Przyniesie ci wolność i spokój, Niech Chrystus, syn Boga, który zginął za ciebie, Zabierze cię do swojego królestwa. Niech Chrystus, nasz pasterz, Znajdzie ci miejsce w swym stadzie. Niech daruje ci twoje grzechy I zatrzyma wśród swoich wiernych. Stań twarzą w twarz ze swym Stwórcą I ciesz się na zawsze jego widokiem. Gdy tylko skończyłem modlitwę, Patsy wyciągnęła ręce, jakby kogoś obejmowała. - Och, tak, teraz jestem gotowa - powiedziała głosem, w którym brzmiała słodycz i miłość. Zaraz potem umarła. Art McGrath zaparkował cadillaka z wielkim numerem "100" na tablicy rejestracyjnej na podjeździe z tylu szpitala. - Idź i sprawdź, Art - powiedział Pat napiętym głosem. Po kilku chwilach młody ksiądz był z powrotem. - Nikogo nie ma. Ciało znajduje się w szpitalnej kostnicy, w piwnicy, gotowe do transportu. Siostry rozumieją, że przyrzekłeś rodzinie, iż udzielisz dziewczynie swego apostolskiego błogosławieństwa, mimo że... mimo że nie ma już oznak życia. Z twarzą, na której wyraźnie rysowało się cierpienie, Pat wysiadł z samochodu. - Przypuszczam, że to, co czynię, jest przeciwko twej wierze i naukom teologicznym, Art. Myślę, że i ja jestem temu przeciwny. A jednak jest to symbol o wielkim znaczeniu dla jej rodziców. 322 Ar t wzruszył ramionami. Kilka kroków przeszli w jasnym słońcu, po czym zanurzyli się w chłodnym, ciemnym szpitalnym korytarzu. Jakaś stara zakonnica w bardzo podniszczonym habicie ucałowała pierścień Pata. - Modlę się za wszystkich, którzy ją znali-powiedziała. - Dziękuję ci, siostro. Bardzo ci dziękuję. - Pat wyszeptał swoją odpowiedź, jakby znajdowali się w kościele. Siostra poprowadziła ich stopniami w dół, potem ciemnym korytarzem, aż wreszcie poprzez drzwi, które otworzyła za pomocą klucza, jednego z wielu w grubym pęku. Wszyscy weszli do pomieszczenia, a zakonnica zapaliła światło. Wszystko wewnątrz było białe: ściany, podłoga, stoły i dwa krzesła. W tych warunkach dwie mocne żarówki dawały więcej światła niż słońce na zewnątrz. Na jednej ze ścian znajdowała się wielka żelazna szafa z rzędami szuflad przypominającymi segregatory akt. Art poczuł, jak treść żołądka podchodzi mu do gardła. Nigdy przedtem nie był w kostnicy. Czystość i zapach środków antyseptycznych jakby przeczyły istnieniu życia pozagrobowego. Zakonnica otworzyła jedną z szuflad, używając kolejnego klucza, i wysunęła na zewnątrz długą półkę. W plastikowym worku leżała na niej jakby śliczna lalka z wosku. Delikatnie, ostrożnie zakonnica odpięła zamek błyskawiczny górnej części worka i odkryła śliczną twarzyczkę o jasnych włosach. Wyglądała jak oblicze statuy, jakby była żywa, a jednocześnie oddalona o nieskończoną odległość od życia. Pat zaczął łkać. Art popatrzył na niego niepewnie. Cała ta szalona podróż tak odbiegała od zwyczajów Patricka Dona-hue. Arcybiskup mechanicznie wyciągnął ręce i Art podał mu stulę i rytuał. Pat wymawiał łacińskie słowa modlitwy monotonnie i niewyraźnie, niemalże uniemożliwiając zakonnicy i Artowi wypowiadanie ,,amen" we właściwych momentach. Wreszcie, gdy wypowiedział słowa błogosławieństwa, przeszedł na angielski, jakby dziewczynka mogła go zrozumieć. - Na mocy władzy nadanej mi przez Stolicę Apostolską, oczyszczam cię z wszystkich twoich grzechów i kar za nie. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. 323 Art nie za bardzo wierzył w całkowite rozgrzeszeni^ i podejrzewa!, że Pat nie wierzy w nie również. A jednak przez moment wyobrażał sobie, że to piękne dziecko wstępuje nieba na skrzydłach aniołów. Ona sama zresztą wyglądała jak mały aniołek. Słodka, niewinna twarz, jakby podobna do\ kogoś. Pat przerwał. - W porządku, siostro - powiedział cicho. - Bardzc siostrze dziękuję. Zakonnica przeżegnała się, zapięła worek, zasunęła szuf\ ladę i zamknęła ją, przekręciwszy klucz. W drodze powrotnej do Chicago arcybiskup siedział w mil\ czeniu na tylnym siedzeniu samochodu, a po twarzy ciekły mi, łzy. W chwili olśnienia Art zrozumiał, dlaczego twarz dziew\ czynki wydala mu się znajoma. Cicho gwizdnął i poczuł ogromne współczucie dla Patrickc Donahue. Zabawne, ale zawsze podejrzewał tego człowieka o wręcz przeciwne skłonności. Może jednak pod jego ugrzecz\ nioną twarzą kryło się coś głębszego. Tego wieczoru Arnold Tansey zatelefonował do mojegc ojca, aby powiedzieć mu, że on i Georgina uważają nas za osobiście odpowiedzialnych tragedii i skierują sprawę dc sądu; bezsensowna pogróżka, oczywiście. Zażądał też, aby-j śmy nie ośmielili się wziąć udziału w pogrzebie. Mimo wszystko chciałem tam pójść. Dopiero rodzina odwiodła mnie od tego. Sami zorganizowaliśmy naszą własną mszę pogrzebową na ławce przed domem rodzin-] nym. Nie pamiętam treści swojej homilii. Pat, jako bliski przyjaciel Tanseyów, odprawił właściwą mszę pogrzebową. W całej diecezji księża długo jeszcz pamiętali, jak bardzo był podczas tej mszy przygnębion) i poruszony. Podczas polowy swego kazania płakał, mówić no. Udowodnił, jak czułe ma serce. o 20 1975 - W tym roku kobiety stały się dla ciebie poważniejszym problemem niż twój biskup. - Siostra Mary założyła dłonie pod brązowym szkaplerzem jak zawsze, kiedy zdobywała punkty przeciwko mnie. - Zastanawiam się, czy tak wykwalifikowany psycholog jak ty nie byłby w stanie określić przyczyn podobnych przypadków. W niemodnym już, brązowo-białym habicie siostrze Mary można by z powodzeniem dać trzydzieści pięć lat, jak i pięćdziesiąt. Jej delikatna alabastrowa cera i grube brwi dodatkowo utrudniały zagadkę. Poruszyłem się nerwowo na krześle, które było tak stare jak budynek klasztoru, pamiętający czasy wojny secesyjnej. - Może plamy na słońcu... - zacząłem z nadzieją. Westchnęła niecierpliwie. - Są dwa prawdopodobieństwa, ojcze. Albo starzejesz się i, co za tym idzie, jesteś coraz mniej zdolny do stosowania wobec kobiet swoich tradycyjnych zachowań, jak opiekuńczość, oczarowanie lub dominacja, albo twoje cierpienia uczyniły cię obecnie zdolnym do dojrzałych kontaktów z nimi. One spostrzegają to i odpowiednio reagują, każda na swój sposób. - O jakie cierpienia chodzi? - Punkt zwrotny - ciągnęła cierpliwie - nastąpił, kiedy Ellen stała się dojrzałą osobą. Zaoferowała ci poważną przyjaźń. Nie jesteś na to przygotowany; nie jesteś też w stanie jej odrzucić. Więc się wahasz. A Bóg był łaskaw sprawić, że lubisz kobiety. 325 - Oczywiście, że lubię kobiety. Życie w celibacie nie zmienia faktu, że jestem heteroseksualistą. Znów pobłażające machnięcie ręką. - I tu jest właśnie sedno sprawy. Przez całe życie trzymałeś kobiety na dystans, ponieważ chciałeś chronić swoje powołanie. Przypuszczalnie uważasz, że twego powołania pilnuje sam Bóg. Siostra Rogeria pojawiła się w moim gabinecie pewnego gorącego dnia sierpniowego, twierdząc, że przygotowuje pracę magisterską z psychologii religii. Chciała rozmawiać ze mną, aby uzyskać wskazówki, w którą stronę skierować badania. Było to pierwsze z wielu kłamstw młodej kobiety o ostrych rysach twarzy i niedbale ułożonych, brązowych włosach. Większość z pytań siostry Rogerii nie dotyczyła ani psychologii, ani religii. Pytała mnie o to, w jakich godzinach najefektywniej pracuję, o mój styl bycia, o mój stosunek do Trzeciego Świata, homoseksualizm, o moje poglądy na temat roli kobiet w życiu Kościoła. Coraz bardziej niecierpliwiłem się, z każdym kolejnym zapisywanym przez nią dosłownie zdaniem. Ścierpiałem ją jednak przez trzy i pół godziny, gdyż pomaganie księżom i zakonnicom uważałem za mały fragment swojego powołania. Na krótko przed moim odlotem do Rzymu, na od dawna zaplanowane prace badawcze w Watykanie, pod koniec września, w "National Catholic Reporter" ukazał się pierwszy z serii artykułów siostry Rogerii. Nagłówek głosił: "Bogaty ksiądz profesor gardzi Trzecim Światem, broni systemu kolonialnego". W artykule zostało opisane, jak mi się dobrze powodzi; prawdę mówiąc, siostra nie doceniała mojej sytuacji materialnej, gdyż nie znała wysokości pensji, jaką otrzymałem od Pułkownika. Cytowała mój komentarz, iż Trzeci Świat jest w gruncie rzeczy zbiorem dyktatur wojskowych i że przeciętni ludzie z tych obszarów Ziemi żyli o wiele lepiej, gdy rząd brytyjski czy francuski chronił ich przed bezprawiem i masakrami. Znajdowało się tam jeszcze 326 wiele innych rzeczy, choć już mniej spektakularnych. Siostra Rogeria nie była zainteresowana porównaniem Tanzanii z Kenią albo staranną analizą ekonomiczną wybranych państw Trzeciego Świata. Pat przysłał mi natychmiast liścik, napisany na nowej, luksusowej papeterii, z wydrukowanym na czerwono, a jakże, jego własnym nazwiskiem. "Wolałbym, żebyś nie mówił takich rzeczy, Kevin. Wprawia to w zakłopotanie całą diecezję." Poleciałem do Rzymu, nie udzieliwszy mu odpowiedzi. Siostra Rogeria strzeliła sobie z rewolweru. Uważałem, iż nie warto się nad tym dłużej rozwodzić. Nie wiedziałem wówczas, że dysponuje całym arsenałem. Pierwszego wieczoru w Rzymie na rogatkach Watykanu na Borgo Pio jadłem kolację ze swoim przyjacielem, monsiniorem Adolpho. Gdy już sączyliśmy campari z wodą sodową, Adolpho w milczeniu wręczył mi egzemplarz "National Ca-tholic Reporter". Ksiądz-psycholog atakuje gejów, głosił nagłówek. W tym artykule siostra Rogeria donosiła, że mimo iż Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne głosowało za usunięciem homoseksualizmu z listy chorób umysłowych, ksiądz, który "uważa się za psychologa", określa gejów i lesbijki jako osoby cierpiące na "poważne zaburzenia". Opuściła wszystkie moje z naciskiem podkreślane uwagi o konieczności zachowywania wszelkich praw dla homoseksualistów, wszystkie słowa o pasterskich i ludzkich aspektach homoseksualizmu, koncentrując się na stwierdzeniu, że stosunkom homoseksualnym brakuje cech, które nadają trwałość związkom heteroseksualnym. Aby mnie ośmieszyć, cytowała wielu "szanowanych" psychologów katolickich, którzy twierdzili, że związki gejów czy lesbijek są tak samo dobre jak związki heteroseksualne. Większość z cytowanych przez nią "uczonych" była zaledwie absolwentami uniwersytetów, bez stopni naukowych i specjalizacji. - Cóż - powiedział Adolpho. - Stolica Apostolska ucieszy się, że się z nią zgadzasz. - Obawiam się, że dostanę kolejny list od mojego arcybiskupa z prośbą, abym nie stawiał go w niezręcznej 327 sytuacji - powiedziałem gorzko. - A sądzę, że siostra Rogeria nie powiedziała swego ostatniego słowa i ma w kołczanie jeszcze wiele strzał. Adolpho zamachał swoimi wielkimi, wieśniaczymi rękami. - Nie przejmuj się swoim arcybiskupem. Tutaj nie cieszy się zbyt wielkim poważaniem. Restauracja powoli zaczynała się zapełniać. Goście, przeważnie kler różnych wyznań, w najróżniejszych sutannach i marynarkach, zdawali się być pogrążeni w swych grupkach w konspiracyjnych rozmowach. Poczułem, że powinienem bronić Pata. - Zrobił w Chicago wielką robotę, składając diecezję do kupy. Księża i wierni lubią go - stwierdziłem. Adolpho roześmiał się. - A teraz powiedz mi, jakie są twoje plany badań tutaj, w Rzymie - zażądał. Wyjaśniłem mu, że interesuje mnie psychologiczne studium na temat wyborów papieża. Natychmiast zainteresował się. - Ach, przyjacielu, ile można pisać o papiestwie... Nie dalej jak w poprzednią niedzielę, pod koniec jednej z kanonizacji, którymi zadziwiamy tłumy przez cały boży rok, biedny papież pokuśtykał przed ołtarz i przez kilka chwil uśmiechał się i machał dłonią do ludzi. Oszaleli z radości. Nie czytają jego encyklik, byli oburzeni, kiedy odmówił rezygnacji w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, a więc tego, czego wymaga od biskupów. A wystarczy, że się do nich uśmiechnie i w tej samej chwili staje się dla nich ucieleśnieniem chrześcijaństwa. Oto, co znaczy być papieżem. Ciężko pracuje, przyjacielu - wszystkie te podróże, walka z konserwatystami w Kurii, walka o zachowanie zdobyczy Soboru... Powiesz, że odciął się od liberałów, którzy by go chętnie poparli. Zgadzam się, ale nawet nie wiesz, jakiej katastrofy uniknął. - A encyklika o kontroli urodzeń? - wskoczyłem na swojego konika. - Wy, Amerykanie, jesteście jedynymi, którzy się tym martwią - odparł Adolpho. - Tutaj widać tylko tłumy 328 ludzi, którzy ciągną do Rzymu na pielgrzymkę z okazji Roku Świętego, i mówi się: "Patrzcie, Ojciec Święty miał rację. Ludzie go słuchają". - A czy nikt nie zwraca uwagi na statystyki urodzin w krajach katolickich? Czy nie zdajecie sobie sprawy, jak wielu uczestników pielgrzymek ma przy sobie środki antykoncepcyjne, nawet wtedy, gdy krzyczą: "Niech żyje papież"? Czy nie zauważacie, że wiarygodność Kościoła w sprawach seksu spadła do zera? Nie widzicie, jak znacznie obniżyła się liczba powołań? Adolpho wyciągnął ku mnie rękę w uspokajającym geście. - Część to widzi, Kevin, a część nie. Wszyscy są jednak pod wrażeniem wielkiej wiary pielgrzymów. Może udają, że nie widzą problemu? Być może, ale nie rozumiesz Rzymu, jeśli uważasz, że kler martwi się przejściowymi kryzysami. Porozmawiaj tutaj, a usłyszysz, jaki to wstyd, że Kościół w północnoatlantyckim świecie umiera; to wschodnia Europa i Trzeci Świat są jego przyszłością. - Tak łatwo skreśla się Zachód? - Patrząc zza murów Watykanu - ręką ze szklanką wina wykonał gest w kierunku Borgo - Chicago jest tylko małym, nieznanym miastem, nowym miastem, gdyż nie istnieje od kilkunastu wieków. - A co z wyborem nowego papieża? - Nikt o tym nie mówi. W zeszłym roku wielu kardynałów było w Rzymie na Synodzie Biskupów. Papież czuje się źle, jednak nikt nie wspomniał wówczas o konklawe. Byłoby niewłaściwe mówić o tym, podczas gdy papież wciąż żyje, prawda? - Adolpho uśmiechnął się słabo. - W jaki więc sposób wyłonią spośród siebie kandydatów na tron papieski? Wzniósł w górę ręce. - Uważnie czytają "Time'a", a to wystarczy. - Czy Kuria zdominuje konklawe? - zapytałem ponuro. - Musisz zrozumieć, Kevin - odsunął od siebie talerz nie dojedzonego fettuccine - że ludzie z Kurii od samego początku stoją na uprzywilejowanych pozycjach. Kardyna- 329 łowię zostaną tu wezwani z całego świata, być może zupełnie nieoczekiwanie. Oderwani zostaną od swoich codziennych spraw. Będą zmęczeni długimi podróżami. Możliwe, że w Rzymie będzie akurat bardzo gorąco. Nie będą znali żadnych procedur ani możliwości wyłaniania kandydatów. Ludzie stąd - wręcz przeciwnie. Będą kontrolować wszystko, skończywszy na umiejętnym korzystaniu z wiedzy o tym, gdzie są łazienki i ubikacje. - A więc Kuria wybierze sobie papieża? - zapytałem bliski załamania. - Powiem ci coś w wielkim sekrecie, ojcze Kevinie Brennan - szepnął Adolpho uroczyście, pochylając się ku mnie nad stołem. - Oni są niezorganizowani, podzieleni, gryzą się między sobą, nie mają pojęcia o tym, jak prowadzić politykę. Kontrolują Kościół, bo są tutaj sami. Kiedy tylko stranieri, obcokrajowcy, przyjeżdżają do miasta, z miejsca zyskują dominację nad tym wszystkim. - Zatoczył szerokie koło widelcem. - Gdy słabi politycy ścierają się z wytrawnymi politykami, kto wygrywa? - A więc kilku chicagowskich Irlandczyków mogłoby tutaj wiele zdziałać. - Tak. Na przykład Patrick kardynał Donahue, prawda? Maureen była już w swojej sypialni, kiedy wróciłem do jej mieszkania. Nasze powitanie na lotnisku okazało się co najmniej oschłe. Wiedziała o moich groźbach wobec Pata i od czasu, gdy się o nich dowiedziała, była w stosunku do mnie bardzo chłodna. Wziąłem prysznic i poszedłem do łóżka, zostawiając na noc otwarte okno sypialni, aby wpuścić do środka trochę przyjemniejszego, chłodnego nocnego powietrza. Deszcz z południowego zachodu spodziewany był w Rzymie najwcześniej nad ranem. Powietrze w Rzymie było jeszcze kwaśniejsze niż podczas Soboru, ale było ciszej; postęp techniczny przegnał z ulic najgłośniejsze samochody. Deszcz nadszedł o wiele wcześniej niż go zapowiadano. Gromy, błyskawice i ciężkie strugi wody spadły na miasto 330 w środku nocy. Gdy się obudziłem, usłyszałem, jak Mau-reen zamyka okno. - O mało zalałbyś cały pokój - powiedziała zaspanym głosem. - Rzeczywiście. i Usiadła na skraju mojego łóżka. • - Porozmawiajmy, Kevin. - Ależ oczywiście, Maureen. - Byłem cały spięty. Równie mocno obawiałem się swoich reakcji, jak i jej zachowania. - Ten głupiec - powiedziała. - Nie wiem, co w niego wstąpiło. I to tylko dlatego, że nie podobałeś się garstce księży... - Chyba nie tylko, Maureen. Wiesz o wiele więcej. - Żałowałem, że przed odlotem do Rzymu nie zapakowałem do torby podróżnej pidżamy. - Masz rację. - Zabrzmiało to trochę agresywnie. - Czasami nie najlepiej odnosicie się do siebie. Mimo to Pat był zbyt naiwny, mając nadzieję, że będzie mógł ci bez ograniczeń rozkazywać. Jednak i tak nie powinieneś być taki okrutny dla niego. Założę się, że dobrze się bawiłeś. - Nie ja spowodowałem tę konfrontację - zacząłem się bronić. - Ale zwycięsko ją zakończyłeś, prawda? - Teraz już była na mnie wściekła. - Czy wiesz, że po tej rozmowie on chciał zrezygnować z arcybiskupstwa? Przez dwie godziny tłumaczyłam mu przez telefon stąd, z Rzymu, że to idiotyczny pomysł. Zamierzał pójść do klasztoru i przez resztę życia pokutować za swoje winy. - To wcale nie jest tak idiotyczne - zauważyłem, żałując, że nie mogę dojrzeć teraz jej twarzy. - Idiotyczne jak cholera! Pat jest dobrym arcybiskupem, prawda? Najlepszym w kraju, prawda? - Bo przez cały czas ty go pouczasz, co ma robić. - Też byłem zdenerwowany. - Jakie to ma znaczenie? Pat potrzebuje pomocy i nie ty mu jej udzielasz. - Uderzyła pięścią w łóżko. - Nie powinien być arcybiskupem - stwierdziłem. 331 - A kto miałby nim być? Ty? Nie możesz wybaczyć mu tego, że okazał się lepszy od ciebie. To cię boli, ty marny sukinsynu. - Ale przynajmniej nie muszę wskakiwać do łóżka każdej kobiety, która się napatoczy. W każdym razie nie martw się, nie mam zamiaru dekonspirować was obojga. Nic wam nie grozi z mojej strony. Pat jest zbyt głupi, żeby to mógł pojąć. Zaczęła łkać, jakby w wielkiej rozpaczy. - Tak bardzo go kocham, Kevin. Za każdym razem, kiedy Pat próbuje z tym skończyć, pozwalam mu na to. Ale on zawsze wraca. Nie mogę żyć z nim i nie mogę żyć bez niego. Niszczę go. Och, Boże, nie wiem, co robić. Nie śpię po nocach, myśląc o nim. Przyciągnąłem jej głowę do swojej piersi i zacząłem gładzić jej długie, ciemne włosy. - Jakoś to będzie, Maureen. - Nie, ja wiem, że nie ma szansy wyjścia z tego - powiedziała z przekonaniem w głosie. - Oboje jesteśmy przeklęci. A tak bardzo chciałabym jeszcze zaznać w życiu trochę szczęścia. Gładziłem jej skórę na plecach, czując delikatne ciało przez cienki materiał nocnej koszuli. - Nie pójdziesz do piekła, Maureen - powiedziałem. - Pat też tam nie trafi. Jakoś to będzie. Czas wszystko ułoży. .Uspokoiła się w moich ramionach, nagle cicha i rozluźniona. - Powinnaś wyjść za mąż - powiedziałem niezdarnie. - Kto by wziął taką starzejącą się kobietę po przejściach? - zapytała. - Ani po przejściach, ani starą - powiedziałem z przekonaniem. Wkrótce Maureen spokojnie zasnęła. Przeniosłem ją do jej sypialni i przykryłem kołdrą. Ale z ciebie kochanek, Brennan, pomyślałem. Po czterdziestu latach życia oto wpycha ci się do łóżka piękna kobieta, a ty spokojnie kładziesz ją spać. Ta nachalna myśl opuściła mnie dopiero wtedy, kiedy zasnąłem. 332 Kiedy wróciłem z Rzymu, siostra Rogeria wciąż zawzięcie atakowała mnie swoimi artykułami. Zrobiła sobie przegląd moich naukowych i popularnych książek i strzelała wyrwanymi z kontekstu cytatami, mającymi dowieść mojej niekompetencji. Nie pozostawiła na mnie suchej nitki. Opisała nawet odpowiednio przerobioną historię moich zmagań z władzami uniwersytetu. Pułkownik zadzwonił do mnie z Tuscon. - Przekroczyła granicę - powiedział. - Wytoczymy jej proces. Oskarżenie kogoś o niekompetencję w swoim zawodzie to poważna rzecz. - Nie warto, tato - stwierdziłem łagodnie. Westchnął. - Synu, to ja się starzeję, a nie ty. Nie chcesz wygrać tej sprawy? - Kieruje mną zwykła litość - odpowiedziałem, choć słowo "litość" w stosunku do siostry Rogerii przyszło mi do głowy po raz pierwszy. - Ale ona ma zamiar napisać broszurę o tobie i przesłać ją do wszystkich biskupów i proboszczów w tym kraju. - Skąd ona bierze na to pieniądze? - Zacząłem wyczuwać spisek przeciwko mnie i udzieliła mi się reprezentowana przez Pułkownika chęć walki. - Od twojej starej przyjaciółki, Georginy Carrey, teraz Georginy Tansey - odparł. Wciąż miewał aktualne i, co ważne, sprawdzone informacje, nawet spędzając czas w cieniu góry Lennon. Ellen stwierdziła, że fotel arcybiskupa przypomina głęboką wannę; gdy się już w nim ktoś zagłębił, musiał niemalże się wspinać, żeby się z niego wydostać. Czuła się samotna, zmęczona i była już odrobinę pijana. Wcale nie zamierzała wygrzebywać się z tego głębokiego foteła. - To bardzo ciekawy dom, Pat - powiedziała, pociągając kolejny łyczek koniaku. - Ale mimo swoich rozmiarów i tych wszystkich kominków, nie wydaje się zbyt komfortowy. 333 - Sądzę, że arcybiskup Feehan kazał go wybudować raczej na pokaz, a nie po to, żeby tutaj mieszkać. To jest własność sióstr miłosierdzia, jak wiesz. Jedną z nich była rodzona siostra Feehana. Grunt, na którym się znajdujemy, został kupiony specjalnie dla wybudowania tego domu. O'Neil chciał tę własność nawet sprzedać - ktoś zamierzał wybudować drapacz chmur w tym miejscu - ale ze zdziwieniem zauważył, że nie jest jej właścicielem. Siostry zgodziły się na sprzedaż, jednak zażądały wszystkich pieniędzy, które wpłynęłyby z tego tytułu. - Pat roześmiał się. - No i dom wciąż stoi, historyczny, prymitywny, niewygodny. A koszty ogrzewania i energii elektrycznej są niebotyczne. Mimo wszystkich swych pluszowych dywanów, drogich antycznych mebli i dębowych boazerii, ,,rezydencja kardynała" nie robiła wrażenia. Ellen w każdym razie rozczarowała się. Przyszła tutaj sama, bo Herb musiał pilnie wyjechać z miasta, a poza tym ucieszył się, że pod jego nieobecność będzie mogła zjeść obiad z Patem. - Jak ci się powodzi, Patrick? - zapytała. Jej język plątał już się od nadmiaru szkockiej, wina i teraz koniaku. - Nie mam na myśli drogich strojów, wystawnych nakryć stołowych czy biletów lotniczych w pierwszej klasie. Skinął głową na znak, że ją zrozumiał. - Wielu z nas lubi władzę, możliwość narzucania innym ludziom swojej woli. Innym podoba się, gdy słyszą pod swoim adresem ,,wasza eminencjo" albo ,,wasza ekscelencjo", gdy widzą spojrzenia pełne respektu i poddania, kierowane w ich stronę. Widziałem, jak to odbierał Dań O 'Neił i nigdy w taki stan umysłu nie wpadnę. Jestem zwykłym człowiekiem i nie podoba mi się wiele rzeczy towarzyszących mojemu urzędowi. Gdyby władza w jakiejkolwiek postaci miała być jego wyłącznym celem, zrezygnowałbym w ciągu pięciu minut. Ty i Kevin możecie mi nie wierzyć, ale to jest prawda. - Wierzę ci - powiedziała uroczyście. - Być może kiedyś podobne rzeczy były dla ciebie atrakcyjne, ale teraz co innego trzyma cię w tej okropnej wiktoriańskiej stajni. Pokiwał głową w cichej zgodzie. 334 - No i co dalej? - zapytała Ellen. Skończyła swój koniak i w duchu poprzysięgła sobie, że nie weźmie już ani kropli. Pat wykrzywił twarz. - Jestem cholernie dobrym arcybiskupem, Ellen. Jednym z najlepszych w tym kraju. Nie znajdziesz bardziej demokratycznej, bardziej postępowej, bardziej rozważnie zarządzanej diecezji na całym świecie. Wyczyściliśmy bałagan, który pozostawił O'Neil, i wciąż idziemy do przodu. - Wahał się przez chwilę, a potem potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie jakieś źle myśli. - Jestem szczęśliwy i zadowolony z tego, co teraz robię. Czy to nie wystarczy? - Wystarczy w zupełności. Napełnił koniakiem jej kieliszek i wrócił na swoją kanapę. Był bardzo spięty. Powinna teraz sobie pójść. Rozmowa prowadzona późną nocą w przytłumionym świetle, w bogato urządzonym, lecz nieprzytulnym, wielkim gabinecie, powoli stawała się surrealistycznym snem. - Patrick, muszę już iść. - W porządku - odparł. - Podam ci płaszcz. Wyszedł i za chwilę był z powrotem, z jej ciemnym płaszczem w ręce. Ellen wstała niepewnie. Zdało się jej, że błękitne oczy Pata błyszczą nienaturalnym blaskiem, kiedy podawał jej płaszcz. Gdy odwróciła się tyłem do niego, aby włożyć ręce do rękawów, niespodziewanie złapał ją za ramiona, odwrócił i przyciągnął ku sobie. Ich usta przywarły do siebie. Alkohol i strach sparaliżowały Ellen. - Nie - szepnęła błagalnie. Początkowo chciała walczyć. Ale był silny, a ona mała, słaba i pijana. Jej opór zdawał się jedynie podniecać go i jeszcze bardziej roziskrzać okrutny blask jego oczu. On nienawidzi kobiet, pomyślała Ellen, pogrążając się coraz głębiej, nieuchronnie w koszmarze. Było wiele bardziej wprawny niż przed kilkudziesięciu laty w parku stanowym. Unieruchomiwszy Ellen jedną ręką, drugą rozbierał ją -powoli, umiejętnie. Bez sil, poniżona nie mogła już się z nim zmagać. 335 Przeniósł ją na kanapę i ponowił wstrętne zaloty. Była już gotowa dla niego, nie stawiała żadnego oporu... Jej westchnienia z każdą chwilą coraz bardziej przeradzały się w jęki rozkoszy. Och, Boże, nie chcę... Bawił się z nią, igrał, doprowadzając ją do skraju ekstazy, a potem się wycofując. Nagłe przerwał. Zerwał się z kanapy, opadł na kolana przy swoim biurku i zatkał. Uderzał głową o swoje biurko niczym człowiek ogarnięty epileptycznym szałem. W jednej chwili Ellen była znów trzeźwa; była pielęgniarką. Seksualny apetyt zniknął. Okryła się czymś szybko, wyszła na korytarz, znalazła łazienkę i po chwili wróciła z naręczem mokrych ręczników. Uklękła obok zrozpaczonego arcybiskupa i ochłodziła jego twarz ręcznikiem. - Wszystko w porządku, Pat - powiedziała uspokajająco. - Już wszystko w porządku. Powoli, stopniowo ramiona Pata przestały się trząść, a łkanie ustało. Nagłe, niczym przekłuty balon, Pat stracił całą energię i opadł na podłogę. Ellen z wielkim wysiłkiem uniosła go i poprowadziła do kanapy. Twarz miał bladą niczym nieboszczyk. Usiadła na krześle obok niego, ciągle okryta jedynie skrawkiem materiału. - Jak to dobrze, że znalazła się przy mnie pielęgniarka z oddziału psychiatrycznego. Akurat w chwili, kiedy oszalałem - powiedział ochrypłym głosem, po czym roześmiał się. Długi, dziki śmiech zaczął przeradzać się w histeryczny rechot. - Przestań, Patrick - powiedziała ostro. Ukrył twarz w dłoniach. - Ellen, uwielbiam, cię. Zawsze cię wielbiłem. Nie chciałem, żeby to się stało. To wszystko zaczyna się gdzieś głęboko we mnie i potem już nie jestem w stanie nad tym zapanować. Naprawdę, nie chciałem tego. - Wiem, Patrick - powiedziała spokojnie, choć jej serce wciąż biło jak oszalałe. - Gdybyś chciał, dokończyłbyś. - Nie wiem, co się ze mną dzieje. Bywam taki, kiedy 336 Maureenjest daleko, kiedy mam kłopoty, problemy... - głowę wciąż trzymał uwięzioną w swoich silnych rękach. - Potrzebujesz pomocy, Patrick - powiedziała chłodnym, pozbawionym emocji tonem, jakby sytuacja była dla niej normalna; niemal naga siedziała na krześle w domu arcybiskupa i rozmawiała o jego problemach emocjonalnych. Znów się rozpłakał. Nie histerycznie tym razem, ale cicho, głęboko, z żalem. - Tak się wstydzę. Ty, Maureen i Kevin jesteście dla mnie ważniejsi niż ktokolwiek inny. A przecież zagmatwałem całe życie Maureen, skazałem Kevina praktycznie na zesłanie, a teraz ciebie próbowałem zgwałcić. Mimo że was kocham i żadnego z was nie zamierzałem skrzywdzić. - Przede wszystkim Kevina, prawda? - Ellen nagle zrozumiała. Uniósł wzrok. - Tak, oczywiście. Nie powiesz mu o tym, co się tu wydarzyło, prawda? - Nie powiem. -~ Drzemie we mnie homoseksualista. Dziwne, ale pierwszy raz użyłem tego słowa, mówiąc o sobie. - Niepotrzebnie. Twoje stosunki z Maureen świadczą o czymś zupełnie innym. Powstał. Trząsł się niczym człowiek powracający do zdrowia po długiej chorobie. - W każdym razie jestem szalony. - To dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Szybko się wyleczysz, a musisz, bo w przeciwnym wypadku będziesz się męczył przez całe życie. Roześmiał się słabo. - Arcybiskup i terapia psychiatryczna. Żartujesz, Ellen. Do tego nigdy nie dojdzie. - Przerwał na moment. - Nie martw się. Ty jesteś już bezpieczna, tak bezpieczna jakbyś była zamknięta w zakonie. Dopiero gdy Patrick wyszedł z gabinetu, zdała sobie sprawę, że jest prawie naga. Ubierając się, niemal wmówiła sobie, że wszystko, co przeżyła w ciągu ostatniej godziny, było tylko koszmarnym snem. 337 Pat powrócił i zaoferował, że podwiezie ją do domu. - Wybacz mi - rzucił, otwierając furtkę na ulicę. - Oczywiście, Patrick, wybaczam ci - miała nadzieję, że zabrzmiało to szczerze. - Ale obiecaj mi, że spróbujesz się leczyć. - W porządku - pokiwał głową. - Bardzo poważnie się nad tym zastanowię. W skąpym świetle ulicznych lamp jego przystojna twarz wydawała się bardzo zniszczona, wymizerowana. Ełłen wiedziała, że skłamał. Nigdy nie pójdzie do żadnego psychiatry. R 21 1977 Patrick Henry Donahue otrzymał świętą purpurę w tydzień po mojej dwudziestej rocznicy święceń kapłańskich. Znajdowałem się na skraju zniechęcenia i depresji. Moje książki sprzedawały się lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Odwiedzała mnie młodzież z lat, które spędziłem w parafii św. Praksedy; większość z nich była obecnie po trzydziestce. Amerykański Kościół dawał mi schronienie; nie był całym moim życiem, lecz czymś, co dawało zadowolenie i uspokojenie. A mimo to nie mogłem odnaleźć w sobie dawnej energii. Włączenie Pata w skład Świętego Kolegium, do czego od dawna powinienem być przygotowany, bardzo mną wstrząsnęło. - Kościół odnajdzie się - powiedziałem któregoś dnia do siostry Mary. - Ludzie wracają do Kościoła. Stwierdzają, że mogą być entuzjastycznymi katolikami, a jednocześnie ignorować jego nauki. Moja siostra i bracia to najlepszy przykład ludzi świeckich, których sumień nie wzrusza stanowisko Kościoła wobec kontroli urodzeń. Siostra Mary pozwoliła sobie na uśmiech. - I Bóg doprowadził do tego wszystkiego bez twojego udziału i wbrew twoim przepowiedniom. Cóż za brak rozwagi z jego strony. Byłem przygnębiony, złamany i samotny. Najmniej potrzeba mi było docinków z jej strony. - Jesteś teraz przygnębiony, bo twój szkolny kolega został kardynałem - kontynuowała. - Przyznajesz, że jest jednym z najlepszych arcybiskupów w Ameryce. Uraża cię i boli jednak świadomość, że jesteś w dużej części od- 339 powiedzialny za jego sukces. I nie masz pewności, czy jesteś | w stanie dźwigać ciężar tej odpowiedzialności. - Patrick Donahue, siostro, to facet z papier-mache, którego można dowolnie ulepić. Widziałaś go w Detroit na meetingu "Wezwania do akcji"? Głośno wykrzykiwał jakieś liberalne komunały, które wyczytał z książek. A potem pojechał na konferencję biskupów, walnie przyczynił się do storpedowania niemal już uzgodnionych liberalnych zaleceń i w nagrodę otrzymał czerwony kapelusz. Westchnęła niemal desperacko. - Czy to pierwszy człowiek Kościoła, który jest zręcznym politykiem? Czy to pierwszy arcybiskup, dla którego życie w celibacie okazało się zbyt trudne? Czy to pierwszy | taki kardynał? Nigdy go nie zadenuncjujesz, ojcze. Wręcz J przeciwnie, do końca życia będziesz go chronił, pomagał mu i wyświadczał przysługi. Musisz jednak wybić sobie j z głowy niedorzeczne przekonanie, że gdy ciebie zabraknie, Wszechmogący nie znajdzie innego instrumentu do użycia i Patricka Donahue zgodnie ze Swoim planem. Zbyt sobie j pochlebiasz, przypisując swojej osobie odpowiedzialność za to, co należy do Wszechmogącego. - Ale kiedyś go nakryją - powiedziałem ponuro. - Aż strach o tym mówić. Bóg i Kościół jednak przetrwają. Przetrwa też i miłość Boga do ciebie. Tego wieczoru zjadłem kolację w Chicago Club wraz z Herbem i Ellen. Herb był już niemal zupełnie siwy. El-len pozwoliła kilku kędziorkom tego samego koloru zawieruszyć się w jej blondwłosej czuprynie, gdyż wiedziała, że dodaje jej to tylko uroku. W wieku czterdziestu trzech lat moja wodna duszka emanowała dojrzałym seksem. - Drogi Kevinie - jej uśmiech był zmysłowy i zniewalający - czy popełnię nietakt, jeśli zapytam cię, dlaczego znów odkryłeś drogiego doktora i mnie? Kelner przyniósł zamówionego przez nią gotowanego łososia. W wytwornym, dostojnym pokoju jadalnym zajętych 340 było tylko kilka stolików. Mężczyźni tu przebywający nie przestawali spuszczać wzroku z Ellen od chwili, gdy weszła do sali. - Początkowo myśleliśmy - powiedział Herb, ostrożnie smakując czerwone wino - że martwisz się o Karolinę. Ale przecież trudno o bardziej zrównoważoną istotę, mimo że ma dopiero osiemnaście lat. Jest śliczna i studiuje w Notre Damę. - A więc stoimy przed zagadką. - Szare oczy Ellen wpatrywały się we mnie tak jak w Sugar Bowl, kiedy byliśmy dziećmi. - Dlaczego Kevin martwi się o nas? Bo nie chodzi o Karolinę ani o pozostałe dzieci. Czyżby Kevin uważał, że nasze małżeństwo przeżywa kryzys? - Myślicie, że spotkałem się z wami, bo czuję się za was odpowiedzialny? Ellen odłożyła widelec. - Raz w miesiącu, z regularnością zegarka, od pięciu miesięcy, niespodziewanie, bez ostrzeżenia, Kevin Brennan bada nasze życie. - Położyła swoją dłoń na mojej. - Kiedy Kevin Brennan interesuje się kimś, bez wątpienia martwi się o los tej osoby, czuje się za nią odpowiedzialny albo próbuje jej w czymś pomóc. Oboje z Herbem zawsze ceniliśmy cię i cieszyliśmy się, kiedy wyciągałeś ku nam pomocną dłoń. Teraz chcemy wiedzieć: o co tym razem chodzi? - Widzę się z wami co miesiąc, ponieważ siostra Mary stwierdziła, że powinienem. - Twarz miałem gorącą niczym czerwcowe słońce. - Twierdzi, że przyjaźń z wami doskonale wpływa na moje życie duchowe. Ellen popatrzyła na mnie podejrzliwie, z odrobiną zniecierpliwienia. - Kim - zapytała groźnie - jest siostra Mary? - Moją... cóż, najlepiej będzie, jeśli nazwę ją "duchową przewodniczką''. Zatopiłem wzrok w swoim befsztyku. - Jest urocza - (Boże, Ellen zaraz spłonie z zazdrości) - i głęboko zatroskana stanem mojego ducha. Przepisała mi natychmiastowe zwiększenie interakcji z bliskimi przyjaciółmi. 341 - Czy ona wie o mnie... o nas? - Ellen wciąż była czujna, chociaż na jej usta powrócił uśmiech. - Wie, jak wiele oboje z Herbem dla mnie znaczycie. Mówi, że powinienem spędzać więcej czasu z wami. Mam nadzieję, że nie brzmi to tak, jakbym wykorzystywał was jako narzędzia. - Na miłość boską! - zawołał Herb w bardzo rzadkim u niego wybuchu. Ellen roześmiała się. - Kevin ma przewodniczkę duchową, kobietę. To absolutnie wspaniałe. Kochanie, musisz nam o niej opowiedzieć. Czy sprawiła, że modlisz się co wieczór? Czy notujesz dla niej swoje największe przewinienia? Czy ona udziela ci rozgrzeszeń? Czy... naprawdę jest urocza? - Ellen - Herb łagodnie ją zganił. - Kevin wie, że żartuję, więc się nie rozpłaczę. - Popatrzyła na mnie zamglonymi oczami. - Tak się cieszę, że... Nie chcę powiedzieć, że "znalazłeś pomoc". - Uśmiechnęła się szeroko. - Cieszę się, że znalazłeś kogoś, kto ma tyle rozumu, że sprawił, iż widujesz nas co miesiąc. Spróbuj to zmienić. Może będziemy spotykać się co dwa tygodnie? Zapragnąłem stąd uciec. - Nie wiem. Zapytam ją. Siostra Mary twierdzi, że dobrych zwyczajów nabiera się powoli. - Czy jest piękna? - zapytała Ellen. - Absolutnie wspaniała - odparłem. - Wysoka, zgrabna, czarnowłosa, ma taką figurę, że nie musi myśleć o diecie, i jest odporna na wszelkie współczesne pokusy, jak na przykład czekolada. Pani Strauss prychnęła lekceważąco i zamówiła na deser mus czekoladowy. Oboje zapragnęli spotkać się z siostrą Mary. W żadnym wypadku. Pat byl znów wspaniałym kochankiem, bardziej wymagającym odSloane'a, czulszym od Freda. Jego wstępne pieszczoty były mile i zmysłowe. Przygotowywał ją powoli, leniwie, 342 budząc każdą komórkę jej dala, opóźniając ich połączenie tak długo, aż pożądanie odebrało jej poczucie rzeczywistości. Jego silą służyła temu, aby ją uzdrowić i ukoić, i wszystko, co robili razem, służyło zaspokojeniu raczej jej niż jego. - Dziękuję ci, dziękuję, Pat - szeptała ledwie słyszalnym szeptem. Przykryła się skrawkiem prześcieradła w geście zawstydzenia, które bardzo często zdarzało się im, gdy kończyli miłosną grę. - Miałam straszne wyrzuty z powodu Sheili. Potrzebuję miłości. Delikatnie głaskał jej twarz. - Biedna Sheila musi żyć własnym życiem - powiedział cicho. - Tak jak i my. W Dublinie próbuje teraz stać się niezależną osobą. Prędzej czy później wróci. - Delikatnie wyciągnął prześcieradło z jej rąk i obnażył ją. Pragnął cieszyć się nią cala. Maureen po raz któryś z kolei stwierdziła, że musi zrzucić nieco nadwagi i wykonywać więcej ćwiczeń fizycznych. - Jesteś bardzo zmysłowym i czułym mężczyzną - powiedziała. - Jeśli taki jestem, to tylko dlatego, że ty mnie tego nauczyłaś - szepnął. Jego twarz znów przybrała taki wyraz, jak wtedy, gdy powracała myśl o tragicznych sprzecznościach, które rozdarły jego życie. - Nauczyłaś mnie tego wszystkiego, co jest we mnie dobre. Niewiele tego, Bóg świadkiem, ale i tak wszystko zawdzięczam tobie. - Powoli zaczął wysuwać się z objęć Maureen. Tego popołudnia nie mogli się już więcej kochać. Maureen czuła się zawiedziona. Leżała naga na sofie. Gdy Pat ubierał się, pragnęła, aby widok jej dala wrył się w jego pamięć tak bardzo, że powróci tu jeszcze, zanim wyjedzie z Rzymu. - Dziwi mnie, że ani Kevin, ani Straussowie nie przyjechali na ten konsystorz - powiedziała. - A mnie nie - odparł. Pożałowała, że poruszyła ten temat. - Wciąż nie najlepiej pomiędzy tobą a Kevinem - stwierdziła ze smutkiem. 343 Zalożył czarny płaszcz. Doskonale skrojony, idealnie pasował do jego szerokich ramion. - Jak może być dobrze między nami? Ma nade mną przepotężną władzę. Z tego, co wiem, już w tej chwili na biurku Yillota albo Caprio leży donos na mnie. O każdej godzinie, w każdej chwili żyję ze świadomością, że Kevin jest w stanie zniszczyć moją karierę jednym krótkim pociągnięciem. - On nigdy czegoś takiego nie zrobi, Pat. Nie zrobił tego przecież do tej pory, prawda? Nie zagroziłby ci, gdybyś nie przyparł go do muru. Czy nie możesz zawrzeć z nim pokoju? Podszedł do niej i usiadł obok. - Wiem, Maureen - wyszeptał, a dłonią pogładził jej policzek. - To było cholernie głupie z mojej strony. Kevin jest najlepszym przyjacielem, poza tobą, jakiego miałem kiedykolwiek. Nic nie poradzę, że jestem na niego zły, a jednocześnie aż rozdziera mi serce świadomość, że nie ma go tutaj, w Rzymie, że nie cieszy się razem ze mną. Mogła nauczyć go, co mówić, jak postępować i jak być dobrym w łóżku. Nie mogła jednak zmienić jego płytkiej duszy, powierzchownego spojrzenia na wszystko. Kevin przeklęty był z kolei przez zbytnią glebie swej duszy. Gdyby w jakiś sposób tych dwóch ludzi można wymieszać ze sobą, uśrednić. - Tego pragnąłeś od momentu, gdy wstąpiłeś do Quigley, prawda? - zapytała ostrożnie. Pat zmarszczył czoło. - To było fragmentem mojej wizji, widzenia Matki Boskiej! Chociaż nigdy nie miałem nadziei, że tak się stanie. A może niedobrze, że zostałem kardynałem? Też tak uważasz, prawda? Wstał. - Ale mogę się mylić - dotknęła jego ramienia. - Dobrze czy źle, to już się stało. Powinienem być jednak zadowolony. Chociaż, jakie to ma znaczenie? Chciałbym, żeby Kevin był tutaj, mimo iż, Bóg to wie, czerwony kapelusz nie wywarłby na nim najmniejszego wrażenia. - Zdawało się, że z niechęcią odchodzi od Maureen. - Już zdecydowałem, 344 że w dwudziestą piątą rocznicę moich święceń zrezygnuję z kapelusza kardynalskiego -powiedział w zamyśleniu; jego myśli krążyły w tej chwili gdzieś bardzo daleko. - Będę robił to, co robiłem, gdy byłem młodym księdzem. Będę pierwszym kapłanem, który pokaże, że wcale nie trzeba być kardynałem do końca życia. -- Czy to przemyślałeś? - zapytała Maureen, kładąc jego dłoń na swojej piersi. - Nie wiem - odparł. - Popatrzył na zegarek. - Nie do wiary, jest później niż myślałem. A obiecałem Toniemu i Fredowi, że wypijemy jeszcze drinka przed przyjęciem w ambasadzie włoskiej przy Watykanie. Czy to nie wspaniałe, że ja i Tonio otrzymaliśmy kapelusze kardynalskie jednocześnie? Uwolniła rękę Patricka, pozwalając mu przejść do jego drugiego świata. Wobec Tonią Martinellego była zbyt słabą konkurentką. Zaczęła rozmyślać o tych wszystkich kobietach, które z pewnością kochały kardynałów na przestrzeni stuleci. Niektóre sypiały z nimi w tym samym palacu, w którym godzinę temu ona kochała się z Patrickiem. Oboje urodzili się w złym czasie. Za sto łat pewnie mogliby kochać się otwarcie. A teraz muszą udawać. A co by się stało, gdyby Pat dowiedział się, że ona, Maureen, sypia z Alfredo DeLuccą? Czy zrozumiałby? Był o wiele subtelniejszym kochankiem niż zwariowany Fredo, który osiągał orgazm tylko wtedy, gdy mógł być szorstki i okrutny. A jednak coraz bardziej potrzebowała kogoś szorstkiego i okrutnego, kogoś, kto wywołałby u niej ból, aby zagłuszyć ten jeszcze większy ból drzemiący w niej o wiele głębiej. Było gorące popołudnie. Przyjemny letarg ogarnął jej ciało. Jak to milo leżeć nago na kanapie w starym rzymskim pałacu, słuchając odległych śmiechów dzieci... i marząc, że jest się tragiczną bohaterką z dalekiej przeszłości. 345 Jesienny synod biskupów w 1977 roku był najgorszym za pontyfikatu Pawła VI. Biskupi z całego świata przyjechali do Rzymu, aby dyskutować o edukacji młodzieży. Nawet najbardziej tępi spośród nich wiedzieli, że Kościół nie ma autorytetu wśród młodych ludzi, ze względu na swoje stanowisko w kwestii życia seksualnego oraz, przede wszystkim, z powodu pełnego hipokryzji stanowiska w sprawie kontroli urodzeń; stanowisko to wierni odrzucali, księża lekceważyli, a wyższa hierarchia Kościoła przypominała o nim rzadko i zdawkowo. A jednak podczas synodu nikt nie ośmielił się wspomnieć o sprawach seksu i problemie wiarygodności Kościoła w tej dziedzinie w obawie, aby nie urazić starzejącego się papieża. Nie było też dyskusji o możliwości przeprowadzenia konklawe, mimo że papież wyraźnie tracił siły z każdym miesiącem. - Czy oni są ślepi? - zapytałem. Znajdowałem się wraz z ojcem Carterem w jego gabinecie. Przez okno przyglądaliśmy się ogrodnikom, starannie pielęgnującym jesienne kwiaty w ogrodzie. - Jak długo, spodziewają się, że ten człowiek będzie jeszcze żył? Carter, jezuita z Los Angeles, machnął z niechęcią dłonią. - Zabawne. O wiele więcej mówiło się o konklawe podczas synodu trzy lata temu. Nikt nie przypuszczał wówczas, że papież przetrwa jeszcze trzy lata. A teraz wszyscy mówią, że jest tak sprawny jak kilka lat temu. - Wierzysz w to? - zapytałem. - Wierzę, że jest na chodzie przez cztery godziny dziennie. Ogarnęło mnie nagłe współczucie dla Pawła VI, pełnego najlepszych chęci papieża, którego marzenia o uporządkowaniu Kościoła legły w gruzach. Chciał żyć tak jak my wszyscy, chociażby jeszcze kilka krótkich lat, dla nas, a przecież przeciwko nam. - A konklawe? - Nic się nie zmieniło, poza tym, że Benelli jest teraz we Florencji i jest kardynałem - odparł Carter. - Faworyt? - zapytałem. Bennelli z pewnością byłby doskonałym papieżem. - Wątpię. - Carter zaczął krążyć po gabinecie. - Nie, 346 Benelli ma tutaj zbyt wielu wrogów. Moim zdaniem Benelli zagra o wprowadzenie na tron jakiegoś Włocha nie z Kurii, może Ursiego z Neapolu albo Lucianiego z Wenecji? - Czy Ursi nie jest... troszeczkę niezrównoważony? - Udawałem, że obserwuję ogrodników, ale przez cały czas uważnie przypatrywałem się Carterowi. - Z każdym dniem coraz bardziej szalony. - Pokiwał głową Carter. Znów bardziej interesował się ogrodnikami, którzy byli realni tu i teraz; konklawe, według jego opinii, czekało nas nie wcześniej niż za rok. - Twój przyjaciel, Pat, ma tutaj coraz lepsze notowania - odezwał się niespodziewanie. - Uważany jest za jedynego amerykańskiego kardynała na dobrym poziomie. Może odegrać ważną rolę podczas konklawe. - Powrócił za biurko i w zamyśleniu zapadł się w głębokim fotelu. Podszedłem do drzwi, chcąc go opuścić. - A obcokrajowiec? - zapytałem z dłonią na klamce. - Nie widzę takiego rozwiązania - powiedział, wzruszając ramionami. - Nikt nie zdobędzie takiej liczby głosów, aby przełamać tradycję. To będzie Włoch, nie ma innego wyjścia. - A jednak na kogo warto zwrócić uwagę? - nalegałem. - Zupełnie na szarym końcu wymieniłbym wśród kandydatów Wojtyłę, kardynała z Krakowa - powiedział powoli. - Na bardzo dalekim końcu. - Polski papież? - zapytałem z całym uprzedzeniem, na jakie stać Irlandczyka z Chicago. - Nie wygłupiaj się. - Boże, jak to dobrze, że znów widzę ciebie i Straus-sów - powiedziała Maureen, zręcznie wymijając fiata prowadzonego przez jakiegoś lunatyka. - Bałam się, że są na mnie źli. Nie odpowiadałam na listy Ellen, a kiedy ostatnio byłam w domu, nawet do was nie zatelefonowałam. Myślę, że wiesz dlaczego, prawda? Kevin, tak się cieszę, że oni mnie nie nienawidzą. - Rozumiem, że ty i Ellen posprzeczałyście się o Pata - powiedziałem ostrożnie. - Nie opowiedziała mi szczegółów. 347 - To, co było między nami, skończyło się. - Przymrużone oczy miała skupione na czarnej wstędze autostrady. - Pat zerwał ze mną ostatniego lata. Nie mogę mieć pretensji. Zrobił najlepszą dla siebie rzecz, jaką mógł zrobić. Znów jeszcze raz skończyli ze sobą, pomyślałem. - Patrick powiedział Herbowi i Ellen o małżeństwie Sheili. To dało Ellen pretekst, żeby do ciebie zadzwonić, chociaż z pewnością znalazłaby w końcu jakiś inny. - Zawsze była moją przyjaciółką. - Od zapalniczki umieszczonej na tablicy rozdzielczej Maureen zapaliła papierosa. - To ja długo nie chciałam się do niej odzywać. - Wybaczenie to piękna rzecz - powiedziałem pobożnie. - A pojednanie jeszcze piękniejsza. - Czy zamierzasz więc pojednać się z Patem? - zapytała Maureen natychmiast. - On potrzebuje twojej pomocy, Kevin. - Wątpię - odparłem. - Czy ci to powiedział? Skręciła w kierunku parkingu przed halą odlotów. Byliśmy na lotnisku. - Nie. Nie widuję się z nim. Nie możemy się widywać. Nie chciałem w to wierzyć. Pochyliłem się i z czułością pocałowałem ją w policzek. - To było miłe - stwierdziła. - Ale skąd to uczucie? - Lepiej nie pytaj - odpowiedziałem otwierając drzwi. - Następnym razem zrób sobie przystanek w Dublinie i odwiedź Sheilę. - Jej śliczna twarz na krótką chwilę przybrała wyraz powagi. Przez tę chwilę Maureen wydawała się bardzo stara i zmęczona. - Sheila jest taka młoda... i już po ślubie. - Zrobię tak, obiecuję. Postawiłem torbę podróżną na chodnik i jeszcze raz pocałowałem Maureen, nie troszcząc się już o żadne pozory. Przywarliśmy do siebie, jakbyśmy rozstawali się na wieki. - Tym razem nie zapytam dlaczego, Kevin - powiedziała, oderwawszy się ode mnie. - Wiem dlaczego i dziękuję ci. 348 Kiedy samolot, wydostawszy się z rzymskiego smogu, szybował ponad błękitnym, błyszczącym Morzem Śródziemnym, pomyślałem o błękitnych, błyszczących oczach Maureen. Siostrze Mary by się to spodobało. Powoli, starannie stawiając stopy, szedł brukowanymi ulicami, nieuchronnie zmierzając do celu, przyciągany niczym magnes. Piazza Farnese był opustoszały; ani śladu straganów pod gołym niebem, które nadawały mu życia za dnia. Zatrzymał się przed wąską, krętą uliczką, prowadzącą do pałacu Maureen. Biedna kobieta. Jej osiemnastoletnia córka wyszła za mąż w Dublinie i raczyła o tym poinformować matkę dopiero po fakcie. Biedna, najdroższa, krucha kobieta. Ruszył przed siebie, wsłuchując się w echo własnych kroków. To nie litość ani nie miłość skierowały go do jej sypialni. Te uczucia skończyły się poprzedniego lata, kiedy przyjechała do Chicago. Nie przyjął jej zaproszenia do Beverly Shores, i tylko on wie, ile kosztowało go, aby nie ulec pokusie. Pewnego dnia uratował go telefon z Delegatury Apostolskiej i konieczność natychmiastowego lotu do Waszyngtonu. Przyjechał do Rzymu pewien, że pokusie, której oparł się poprzedniego lata, oprze się również i teraz. Przez trzy tygodnie wygrywał, rzuciwszy się w wir prac synodu, zagłębiwszy się w rozgrywki przygotowujące grunt pod następne konklawe, chociaż przekonany był, że konklawe to jeszcze daleka przyszłość. Zwolniwszy kroku na ostatnich metrach, zatrzymał się przed pałacem. W tej części Rzymu o każdej porze czuć bylo ledwo uchwytny odór ludzkich ekskrementów, odór, który roznosił się tutaj prawdopodobnie już od setek lat. Jej przygoda z Fredo, o której delikatnie napomknął mu Tonio, czyniła rzecz łatwiejszą. Czy on tam teraz jest? Raczej nie. Fredo nigdy nie spędzał nocy ze swoimi kobietami. Popatrzył na zegarek. Pierwsza trzydzieści. Nie, jest prawdopodobnie sama. Znalazł klucz w kieszeni spodni. Po południu, kiedy go tam chował, wiedział już, że w nocy tu przyjdzie. 349 Był spięty, drżał. Otworzyła oczy i zobaczyła go, jak podchodzi do łóżka. Chciał ją uderzyć, upokorzyć, zrobić z jej ciała krwawą miazgę. Zasługiwała na to, żeby ją bezlitośnie sponiewierać, zgwałcić. Zacisnął dłonie w pięści i nagłe je rozprostował. Oddychał ciężko. Czy Fredojest lepszy w łóżku ode mnie? Delikatnie dotknął jej gardła. Przesunął palcami po jej twarzy. W odpowiedzi na te czułości rozluźniła się, wyprostowała. Potrzebowała pomocy, lekarstwa. A więc wyleczy ją, nie będzie niszczył. R o 22 1978 Wygłaszając homilię podczas mszy pogrzebowej moich rodziców, przypatrywałem się twarzy kardynała arcybiskupa. Jego udręczona twarz wyrażała smutek równy mojemu. - Musimy patrzeć na śmierć nie tylko jako na początek pewnej podróży, ale jako na koniec tej pierwszej drogi; nie jako na początek tajemniczej i niebezpiecznej podróży po niezbadanym oceanie, ale jako na przybycie do bezpiecznego portu. To niewątpliwe pożegnanie tych, których kochamy, a którzy wyruszają w nieznaną pielgrzymkę. To raczej powrót do domu, okazja do uczczenia pewnego zwycięstwa niż do opłakiwania porażki. - Tego ranka mamy w sercach jedynie żal i tak powinno być. Przyszliśmy, aby powiedzieć "żegnajcie". Na pewien czas tylko, rzeczywiście, ale jednak żegnajcie. Na szczęście wiemy, że znów spotkamy Pułkownika i jego damę, gdyż przywitają nas wówczas, kiedy i my powrócimy do domów. Wierzę, że Pułkownik urządzi powitanie jak zawsze, ze zwykłą sobie gościnnością i serdecznością. - Pułkownik powiedział mi kiedyś, że po Monte Cas-sino wszystko inne jest już tylko śmiesznym dodatkiem. Cieszy nas ten trzydziestoletni dodatek, w którym wraz z mamą od tego czasu trwał przy nas. - Mój głos załamał się. W pierwszym rzędzie kilka osób płakało: Mary Ann, Mikę, Joe, Steve, Kathy, Helen, dziewięcioro wnucząt. Nie był to jednak wielki, głośny szloch. Brennanowie cierpieli w ciszy. - Wiemy, że oboje są szczęśliwi, iż w niebie znajdą się razem. - W nocy na ich dom runął helikopter. Krótka, szybka, pewnie bezbolesna śmierć. - I wierzymy, że oboje 351 przygotują tam nam powitanie, a mama zadba o najdrobniejsze jego szczegóły, tak jak prawdziwa irlandzka matka. - Teraz dostrzegłem nawet kilka uśmiechów. - Tego ranka Brennanowie pogrążeni są w większej żałobie, niż to okazują. Ale jest też w nas wielka, nieokiełznana nadzieja, nadzieja, która nam, Irlandczykom, nakazuje odrzucić myśl o śmierci, tak jak ją odrzucał Pułkownik pod Monte Cassino. Nie mówimy "żegnajcie na zawsze" Jamesowi i Mary Brennanom, lecz jako katolicy z nieprzejednaną nadzieją wołamy po prostu "do zobaczenia"! Pat płakał już otwarcie, podobnie Ellen. Byłem pewien, że płacze również Maureen. Skończyłem homilię i tak szybko, jak tylko byłem w stanie, dokończyłem mszę. Tego by zapewne chciał Pułkownik. Pochowaliśmy ich na cmentarzu przy nowym kościele nad jeziorem. Wspólnie z kardynałem udzieliliśmy im ostatniego rozgrzeszenia. Po niedługim czasie opuściłem rodzinę i pojechałem do Sugar Bowl. Herb, Ellen i Maureen już tam siedzieli, a przecież wcale się nie umawialiśmy. Oprócz nas i kelnerki nikogo nie było. Wciąż czuć tu było zjełczałym mlekiem. - Czy pamiętasz? - zapytała Ellen. - Ta pierwsza noc... - Byłaś taką samą śliczną dziewczyną jak dzisiaj - powiedziałem. - Szafa wówczas grała It Might as Well Be Spring - odezwała się Maureen, patrząc jej w oczy. Herb spoglądał po nas swym łagodnym wzrokiem, przenosząc spojrzenie z jednej twarzy na drugą, zafascynowany i, przypuszczam, trochę przestraszony irlandzkim podejściem do śmierci. - A wy traktowaliście mnie jak smarkulę - stwierdziła Ellen roztrzęsionym głosem. - Jak uroczą, wygadaną dziewczynkę, która uwielbiała koktajle czekoladowe i szybko uciekała z rączkami, kiedy tylko ktoś zapragnął dotknąć jej dłoni. - Zamówmy po jednym - postanowiła Maureen. - Proszę pani, proszę podać cztery koktajle czekoladowe. Widzisz, Kevin, już nie musisz zamawiać dla wszystkich. 352 - Nie muszę? Poproszę sześć razy - powiedziałem do kelnerki, gdyż zauważyłem wchodzących kardynała i Arta McGratha. Dzisiaj nie byłem zdolny do nieprzyjaznych myśli. Nostalgii wystarczyło jeszcze na kilkadziesiąt minut. Potem musieliśmy powrócić do swoich spraw. Pat, Art i ja wychodziliśmy na końcu. - To nie koniec, Kevin - powiedział Pat, ściskając moją dłoń. - Nie, Patrick, to nie koniec. Przez moment byliśmy sobie bliscy w naszym poczuciu wielkiej straty. l marca Droga Maureen, To już postanowione. Razem z Herbem we wrześniu jadę do Irlandii. Postanowiliśmy także, że Kevin pojedzie z nami, chociaż jest tak tym oszołomiony, że nie mam pewności, czy w ogóle zdaje sobie sprawę, że się zgodził. Potem polecimy do Rzymu, aby odwiedzić Ciebie. Zanim udamy się do domu, Herb pojedzie na weekend do Monachium, a my z Kevinem spędzimy czas we Florencji (przepraszam, Firenze). Ria skończy jutro szesnaście lat i jest bardzo do mnie podobna, ma tylko inne oczy. Wkrótce Karolina przestanie być nastolatką, a przecież już teraz czasami zachowuje się jak kobieta trzydziestoletnia. Czas mija. Martwi mnie Kevin. Wszyscy cierpimy, gdy umierają nasi rodzice. Oni byli mu bardzo bliscy. Przez całe życie był samotny, częściowo z własnego wyboru. Herb twierdzi, że Kevin jest bliski załamania. Postępuje, jakby nie miał już po co żyć. Nie słyszy połowy tego, co się do niego mówi. Kocha ten przeklęty Kościół, ale ta miłość zadaje mu tylko rany. Jest w tej miłości jednak uparty i w związku z tym coraz mu trudniej. Tak już chyba pozostanie. Dlaczego nie potrafi dostrzec, że my wszyscy jesteśmy Kościołem, a nie tylko ci nieszczęśni idioci, którzy nim zawiadują i są sprawcami cierpień? 353 Skreślam "nieszczęsnych idiotów" i stawiam w to miejsce "kruche ludzkie istoty". Jestem tak życzliwa wszystkim ludziom, że aż mi się robi niedobrze. Skoro ja kocham Kevina, Ty go kochasz i nasze dzieci go kochają (a Ria w swej nastoletniej naiwności to nawet się w nim na serio podkochuje), i kocha go jego rodzina, dlaczego on pozwala, aby ranił go kardynał, papież i ci głupi, zazdrośni księża, którzy go szczują. Niech "głupi, zazdrośni księża" pozostaną. Moja życzliwość ma swoje granice. Herb twierdzi, że Kevin wkracza w okres, w którym powinien wykazać się największą energią. A my obie przecież boimy się, że wyschnie jak wydrążony grejpfrut. Czy zabrzmi to jak słowa z romantycznej powieści, jeśli napiszę, że mimo mojego zmartwienia o niego, uważam, iż cierpienia Kevina w jakiś sposób go uszlachetniły? Dawna arogancja i pewność siebie nie do końca, co prawda, go opuściły. Nadal czasami bywa gwałtowny i agresywnie udowadnia swoje racje. A jednak, szczególnie wobec dzieci, bywa wprost niemożliwie łagodny. Herb mówi, że to pierwsze oznaki załamania psychicznego. Poza tym wciąż skrycie opłakuje Patsy. Umieram z tęsknoty za Tobą, Twoja Ellen Siedzieliśmy przy basenie Straussów, powoli sącząc drinki, gdy sielankę przerwało niespodziewane przybycie kardynała arcybiskupa Chicago. Towarzyszył mu nieodłączny pomocnik, Art McGrath. Obaj przyodziani byli w kompletne szaty duchownych; Pat miał nawet przepisowe czerwone skarpetki. - Herb! Ellen! - zawołał Pat wesoło. - Razem z Ar-tem jedziemy z Milwaukee i pomyślałem, że powinienem pokazać mu, gdzie bywałem za czasów mojej młodości. Piękny dom masz tutaj, Herb. Wspaniale wkomponowany pomiędzy drzewa. Ellen, cieszę się, że zostawiłaś ten stary basen. Gratulacje! Wspaniale! Kevin, jak się cieszę, że cię 354 widzę. Tego spotkania nie mogłem dzisiaj przewidzieć. A teraz przedstawcie mnie dzieciom. Wspaniałe wejście. Oto nasz uwielbiany kardynał! - Kevin, słyszałem, że piszesz książkę o przyszłych wyborach papieża. Chyba nie musisz się spieszyć. Widziałem Pawła VI, zanim pojechał do Castel Gandolfo. Jak na mężczyznę w jego wieku ma się doskonale. Byłem przekonany, że zdania takiego nie można by użyć w stosunku do żadnego dnia jego pontyfikatu. Mimo gorąca kardynał i Art nie chcieli zdjąć sutann, poza tym stwierdzili, że wypiją tylko po szybkim drinku i zaraz sobie pojadą. - Zanim się zjawiliście, rozmawialiśmy o celibacie - powiedziała Ellen. - Pat, czy myślisz, że Kościół zmieni swoje stanowisko w tej sprawie? Patrick w zamyśleniu upił łyk szkockiej. - Niestety, musimy być w tej kwestii nieustępliwi, Ellen. Wzrastająca rola wiary w ostatnich latach wskazuje, że ludzie kładą większy nacisk na eschatologiczne wymiary katolicyzmu. Celibat kapłanów to właśnie symbol eschatologiczny, nie sądzisz, Herb? - Mimo wszystko problemem niekoniecznie jest celibat - powiedział Art McGrath, patrząc na mnie uważnie. - Może nie zachęcamy ludzi zbyt gorąco do wiary w Boga, bo sami utraciliśmy wiarę w siebie? Pisałeś o tym, prawda, Kevin? Zaimponowała mi inteligencja Arta. - Tak - powiedziałem z wahaniem - ale nie jestem przekonany, że księża to aż tak nieludzkie istoty. Ellen narzuciła płaszcz kąpielowy na kostium. - Jaki jest sens celibatu, Kevin? - zapytała z tym niewinnym uśmiechem, którego już nauczyłem się bać. - Może powinniśmy uczynić go dobrowolnym? - Wiedziałem, że gdy tylko zacznę mówić, padną słowa kontrowersyjne. - Chociaż osobiście nie chciałbym, aby zniesiono celibat. Świat katolicki i reszta potrzebuje ludzi, którzy potrafią udowodnić, że można kochać nawet osoby przeciwnej płci, niekoniecznie wskakując im do łóżka. 355 Ellen zagryzła wargi, jakby chciała powstrzymać uśmiech. Oczy Herba zapłonęły. Młodzi zastygli w bezruchu, nagle zainteresowani naszą debatą. Usłyszeliśmy dzwonek telefonu. - Oto problem naszej diecezji - odezwał się Art McGrath. - Jednym z jej księży jest Kevin. Powiedziawszy kilka słów, ucina każdą dyskusję. Z domu nadbiegł Brendan Curran. - CBS telefonuje, ojcze! - zawołał do mnie. Gdy skończyłem rozmowę, najpierw odbyłem krótki spacer między drzewami, a dopiero potem dołączyłem do pozostałych. Już dawno zdążyli zmienić temat konwersacji; tym razem na tapecie była architektura domu Straussów. Skinąłem na Pata, że chcę z nim porozmawiać. - Papież miał atak serca w Castel Gandolfo - powiedziałem. - CBS twierdzi, że raczej tego nie przeżyje. - Lepiej będzie, jak natychmiast wrócę do Chicago - mruknął Pat. - Och, Kevin, powinniśmy byli być na to przygotowani, a nie jesteśmy. Muszę skontaktować się z Rzymem. - Wymieniliśmy serdeczny uścisk dłoni. - Wiem, że to egoizm z mojej strony - powiedziała Ellen. - Tego wspaniałego człowieka przecież jeszcze nie pochowano, ale... Czy ta śmierć wpłynie w jakiś sposób na naszą wrześniową podróż do Irlandii, Kevin? Nie mogłem sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek zgodził się na taką wyprawę. - Ellen - odezwał się Herb delikatnie. - Kevin ma teraz inne sprawy na głowie. - Przepraszam cię, Kevin. Jestem po prostu egoistką. Wyglądała na bardzo zmartwioną, a ja nie miałem czasu, żeby zapytać, o co jej chodzi. Art McGrath podał bilet lotniczy Pata młodej dziewczynie zasiadającej przy stanowisku odprawy dla VIP-ów. - Szesnasta trzydzieści pięć do Rzymu - powiedział. - Kardynał udaje się na konklawe. Dziewczyna aż poczerwieniała z wrażenia. 356 - Tak, oczywiście, ojcze. Przygotowaliśmy dla kardynała najwygodniejsze miejsce w pierwszej klasie. W jego rzędzie nie będzie żadnego innego pasażera, będzie mógl więc odbyć cala podróż w skupieniu. - W tym momencie zobaczyła Pata. - Za rogiem znajduje się specjalna mala poczekalnia, eminencjo. Prosimy tam poczekać do chwili wejścia na pokład samolotu. Jeśli eminencja nie ma nic przeciwko temu, proszę okazać mi paszport. Art podał paszport Pata. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Pat postarzał się. Zawsze był zagadką dla swojego sekretarza. Art nigdy by nie pomyślał, że odpowiedzialność za wybór papieża aż tak przytłoczy arcybiskupa. Raczej przypuszczał, że Pat podejdzie do tego z pogodą, mało poważnie. A tymczasem arcybiskup był spięty, skupiony. - Będziemy się modlić, aby Duch Święty prowadził eminencję. - Młoda kobieta uśmiechnęła się nerwowo. - Dziękuję pani, dziękuję bardzo. - Pat powiedział to automatycznie i automatycznie też przywołał na usta swój legendarny uśmiech. - Wszyscy będziemy tego po-trzebowałi. Jordan Bonfonte, szef rzymskiego biura "Time'a", włożył swoje małe, przenośne radio do kieszeni. Początkowo dym wydał się biały, potem czarny, a potem przez czterdzieści pięć minut był po prostu szary. Zaczęliśmy wycofywać się, dołączając do reszty rozczarowanego tłumu. Powoli zachodziło słońce. - Dzięki Bogu, że nie był biały - powiedział Bonfonte z ulgą. - Miałbym tylko dwanaście godzin na zebranie materiałów. Nagle światła za kotarami okien balkonowych bazyliki św. Piotra zapłonęły. - Attenzione - odezwał się z głośników uroczysty głos. Tłum z wrażenia aż jęknął. Ruszyliśmy z powrotem. Nagle światło silnych reflektorów zalało balkon. Ukazał się kardynał Felici. Cóż, przynajmniej on nie wygrał. 357 - Annuntio vobis gaudium magnum. Habemus papam! - Mamy nowego papieża! Felici był najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. - Albinum Gardinalem Sanctae Ro-manae Ecclesiae Luciani! Jordan natychmiast pośpieczył do biura, żeby przygotować artykuł. A ja powoli ruszyłem poprzez wiwatujące tłumy. Minąwszy zapomniany pałac Świętego Oficjum, wzdłuż Via Aurelia dotarłem do Michała Anioła. Nie czułem się najlepiej. Wystarczyły cztery głosowania, aby wybrać mało znanego kardynała z północnych Włoch. Świat będzie się śmiał. W hotelu, na ekranie małego telewizorka, oglądałem nowego papieża, który przybrał imię Jana Pawła. Wspaniały uśmiech - szczęśliwy, zaraźliwy, oszałamiający. Uśmiechnięty, radosny papież. Może to dobry pomysł? Znów w restauracji Sabatiniego. Tym razem w uroczy sierpniowy wieczór, przy bezchmurnym niebie i w lekkiej bryzie unoszącej na swych podmuchach zapach Trastevere. Ojciec Carter, otoczony i oczarowany przez dwie urocze blondynki, Ellen Strauss i Monikę Yarco, opowiadał fascynujące historie o starożytnym Zatybrzu, miejscu, gdzie ludziom zdarzały się najprzedziwniejsze przygody nawet w czasach cesarzy. Nie pominął opowieści o złym oku Alfredo Ottavianiego. - Nie wierzę, by ludzie z Watykanu brali to na serio - powiedziała Monika. - Bo nie biorą, prawda? Carter uśmiechnął się z zadowoleniem. - Za każdym razem, kiedy na mnie spogląda, uginają się pode mną nogi - powiedział. - Co z twoją książką o konklawe, Kevin? - zapytał po chwili, przechodząc do tematu, który ściągnął mnie z powrotem do Rzymu. - Prawie skończona - odparłem. - Szkoda, bo spodziewałam się, że będę miał lepszy materiał. A tu jednodniowe konklawe, w którym włoskiego papieża wybrano niemal przez aklamację. Jaki to będzie papież? Carter w zamyśleniu upił łyk kawy. 358 - Jak na przybysza spoza Kurii bardzo szybko uczy się swojego zawodu. Słyszałem, że wczoraj Casaroli przyszedł do niego z sześcioma projektami decyzji dotyczących wschodniej Europy i pięć papież podpisał od ręki. Pawłowi VI zajęłoby to pięć miesięcy. Casaroli mówi wszystkim, że to trafne decyzje. - Dlaczego papieża nie ma częściej w telewizji? - zapytała Monika. - Widzieliśmy go wczoraj podczas audiencji. Oczarował wszystkich. Nawet ojciec Brennan uśmiechnął się. Nasze przypadkowe spotkanie z Moniką i Tomem Yarco w hallu ich hotelu trochę ją zmieszało. Dopiero zaproszenie Herba, abyśmy wspólnie zjedli obiad, przywróciło jej spokój. Jeśli jej były terapeuta nie miał nic przeciwko spotkaniom na stopie prywatnej, dlaczego ona miałaby coś mieć przeciw temu? Carter roześmiał się. - Watykan nie dysponuje nawet kasetami wideo. - Niech więc je kupią. - Machnęła ręką, jakby to był zupełnie nieistotny problem. - Przecież organizujecie tu rzeczy, które mogą mieć najlepszą oglądalność na świecie. Wszystko możecie transmitować na żywo! Wszyscy roześmialiśmy się. Papież transmitowany na żywo - rzeczywiście duża rzecz. Poszedłem spać natychmiast, gdy wróciliśmy do hotelu. Śniłem o Herbie i Ellen, myląc ich we śnie z moimi rodzicami. W pewnej chwili ukazała mi się siostra Mary w bikini, mówiąc o "świętej woli Boga". Potem nastąpiła katastrofa helikoptera i wycie syren. Siostra Mary śmiała się szatańsko. "Święta wola Boga", krzyczała. Zerwałem się z łóżka. Syrena wciąż wyła. Nie, to tylko telefon. - Pronto - mruknąłem. - Kevin, tu Carter. Przepraszam, że cię budzę. Watykańskie radio właśnie ogłosiło, że papież nie żyje. Dziś rano znaleziono jego ciało. Zapewne umarł w czasie snu. Tucci właśnie odprawia przez radio mszę w intencji jego zbawienia. Kiedy wieczorem mówiliśmy o tym, że trzeba papieża transmitować na żywo, jego ciało właśnie stygło. I znów miałem kłopoty. Wszyscy znaleźliśmy się w kłopocie. Ostatni kompromisowy Włoch właśnie odszedł. 359 23 1978 Patrick kardynał Donahue posypał swoje spaghetti alla bolognese zbyt wielką ilością sera parmezańskiego. - Och, Boże, Kevin, ile czasu minęło od naszego ostatniego wspólnego lunchu? - Całe wieki - odpowiedziałem zdawkowo. W duchu cieszyłem się, że wreszcie czas zaczyna odciskać swoje piętno na moim kardynale arcybiskupie. W porównaniu z innymi kardynałami wciąż był młody i przystojny, jednak w ciemnej czuprynie pojawiły się siwe włosy, a na twarzy zaczęły ukazywać się pierwsze zmarszczki. - Jak myślisz, co się stanie pojutrze? - zapytał, uzupełniając moją szklaneczkę kolejną porcją vino da casa. Kardynał arcybiskup, jak żaden z księży, jadał na ekskluzywnej Borgo Pio, ale wcale nie widział powodu, aby koniecznie wydawać za dużo pieniędzy. Unikał po prostu restauracyjek położonych blisko murów Watykanu, gdzie mógłby spotkać jakichś wścibskich dziennikarzy. - Wszystkie gazety trąbią, że Siri będzie następnym papieżem - powiedziałem. - Nie wierzę w to. Nie jest w stanie zdobyć wystarczającej liczby głosów. Raczej wykona robotę dla kogoś innego. - Ugryzłem kawałek chleba. Pat starannie posmarował masłem swoją kromkę. Mięśnie na jego szyi poruszały się rytmicznie. Wszystko wskazywało na to, że znów jest w kłopocie i chce, żebym go z niego wyciągnął. - Fredo DeLucca trzyma na tym łapę - powiedział. Popił chleb sporym łykiem wina. Teraz zajęty był jedzeniem, a nie poważnymi problemami. 360 - I niewątpliwie jego kuzyn, arcybiskup Perugii, jest w to również wmieszany - stwierdziłem. - Masz rację. - Pomachał widelcem, zanim ponownie zanurzył go w swoim daniu. - Oni i ich przyjaciele koniecznie chcą, aby został nim sam Antonio. Chociaż i Benelli nie jest uważany za zbyt starego. Ma pięćdziesiąt siedem lat, a Antonio jest tylko o pięć lat młodszy. Papież - homoseksualista, osadzony na tronie w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, pomyślałem w duchu. - Oni chyba oszaleli - powiedziałem z kpiną w głosie. - Niekoniecznie, Kevin. - Znów machnął widelcem. - To konklawe będzie zupełnie inne od poprzedniego. Ludzie boją się. Będą chcieli kogoś, kto powstrzyma Kościół przed upadkiem, kogoś, kto będzie twardy wobec komunistów, kogoś, kto położy kres stagnacji panującej od zakończenia soboru. Antonio i jego przyjaciele mogliby, oczywiście, egzystować u boku Siriego, a nawet Feliciego, ale pragną tronu papieskiego dla siebie. Postanowiłem zakończyć tę szaradę. Pochyliłem się nad stołem, wpiłem swój wzrok w oczy Pata i opowiedziałem mu scenariusz: - Pierwszego poranka Benelli i Siri dogadają się. Po południu zaczną razem szukać kompromisowej włoskiej kandydatury. Ale nie ma już Lucianiego. Następnego dnia wybiorą, wybierzecie, Patrick, obcokrajowca. Pat słuchał mnie uważnie, zapomniawszy o jedzeniu. Na koniec skinął głową. - Trudno oszukać Irlandczyka z West Side, prawda, Kevin? Masz rację, tak może się stać, ale nie bez amerykańskich głosów. Posłuchaj teraz... - Pociągnął spory łyk wina. - Większość moich amerykańskich kolegów pierwszego poranka poprze Siriego. Jeśli po południu zasugeruję im kandydaturę Colombo, on mógłby wygrać. A nawet jeśli tego nie zrobię, niewykluczone, że sami wpadną na ten pomysł. Moja rola byłaby bardzo ważna pod koniec pierwszego dnia, kiedy zapanuje chaos. - A czy ty wiesz, co napisze "Sun-Times" i "Tribune", jakie będą tytuły w gazetach, jeśli wybierzecie Colombo, 361 siedemdziesięciosześcioletniego starca, który zastąpi sześć-dziesięciopięciolatka po jego śmierci na atak serca w trzydziestym trzecim dniu pontyfikatu? Pat zbył tę wizję lekceważącym machnięciem ręki. - On i tak najprawdopodobniej otrzyma głosy Amerykanów. Antonio przedstawi go jako ostatnią deskę ratunku, aby tron papieski zachował Włoch. - Kim, do diabła, jest Antonio? Dlaczego jest taki ważny? Pat zbladł, głęboko odetchnął i powiedział cicho: - To człowiek, który mnie szantażuje. Zakrztusiłem się, a Pat po chwili kontynuował: - Wiesz, że DeLucca był przez jakiś czas kochankiem Maureen. Przed sierpniowym konklawe dali jakimś bandziorom klucz do jej mieszkania. A ci ukryli aparaty fotograficzne w sypialni i kiedy my... no wiesz, robili zdjęcia. Nie użyli ich w sierpniu, bo wiedzieli, że jeśli zostanie wybrany Luciani, będą nim mogli manipulować. - Jacy oni? - zapytałem, z trudem nad sobą panując. Wprost nie mogłem w to uwierzyć: fotografie kardynała w łóżku z kochanką. - Och, nie wiem. DeLucca, Antonio, jacyś ich przyjaciele, kilku monarchistów, kapitaliści ze skrajnej prawicy, kilku bankierów, którzy chcą usunąć Marcinkusa z banku watykańskiego i na tym skorzystać... Poza tym prawicowa grupa terrorystyczna - Słudzy Świętego Antoniego z Padwy. Tacy to ludzie. - Widziałeś te fotografie? - zapytałem. Pokiwał głową niechętnie. - Fredo mi je pokazał. Napisali artykuł dla dużej amerykańskiej gazety i obiecali im fotografie. Nawet przyszedł już do mnie jakiś reporter i chciał, żebym wszystkiemu albo zaprzeczył, albo wszystko potwierdził. Powiedziałem mu, że jest bezczelnym chamem. Zrzuciłem go ze schodów. Najgorszy antykatolicki skurwiel, jakiego kiedykolwiek widziałem. Potem zatelefonował do mnie Antonio, mówiąc, że jest zaszokowany kalumniami na mój temat, jakie rozchodzą się w Rzymie. Powiedział, że przyśle do mnie 362 swojego kuzyna Freda, który poradzi mi, jak powstrzymać te plotki. Zjadłem lunch z tym Fredo tutaj w środę. Pokazał mi fotografie i zapewnił mnie, że nie muszę się niczym martwić. Amerykańska gazeta nigdy ich nie dostanie, ponieważ on, Fredo, jest w stanie wykupić je od bandytów. Dostanę wszystkie po konklawe. Później zatelefonował do mnie Antonio. Nie wspominając nic o fotografiach, wydał mi polecenia, jak mam się zachować podczas konklawe. Oczywiście wszystko sformułowane zostało bardzo grzecznie, Antonio był bardzo miły, nie zmienia to jednak faktu, że po prostu mi rozkazywał. - Pat wytarł serwetką kąciki ust. - Czy ta gazeta to jakiś skandalizujący brukowiec? Pat zaprzeczył ruchem głowy. - A więc nie opublikują niczego, nie mając dowodów. Ale mogą puścić farbę i sprawą zajmie się jakieś pismo bulwarowe. Jesteś skończony, Pat. Nie sądzę, żebyś wiedział, gdzie znajduje się film i odbitki. Zacisnął pięści. - W gruncie rzeczy wiem. Pewien młody ksiądz z otoczenia Antonia był mi winny... przysługę, to najlepsze słowo. To wszystko Tonio zawiózł do swojej letniej willi w Forio. To taka wioska rybacka na wyspie Ischia, w Zatoce Neapolitańskiej... - zawahał się. - Zdobędziesz je dla mnie? - W jego oczach ujrzałem błaganie skrzywdzonego chłopca? A więc jeszcze raz mam go ratować? - A jeśli nie? - Wówczas będę musiał podjąć grę. - Jego głos był cichy, a twarz wyrażała krańcowe cierpienie. - Myślałem już nawet o tym, żeby się zabić, jednak skoro jeszcze tego nie zrobiłem, znaczy to, że po prostu nie potrafię. Och, Boże, Kevin... - płakał, załamany i skruszony. - Nie zostałem księdzem po to, żeby ładować się w coś takiego. Ja po prostu chciałem ratować moją duszę. Matka Boska przyrzekła mi, że to będzie właściwa droga. To dlatego zrezygnowałem ze wszystkiego innego, z rodziny... Nigdy niczego innego nie pragnąłem.. - jego głos był coraz cichszy. - Może przez cały czas siebie oszukiwałem? 363 - W jaki sposób mógłbym komunikować się z tobą, kiedy będziesz w środku i zaczną się głosowania? - zapytałem. - To łatwe - odpowiedział, znów czujny i rzeczowy. - Wypożycz samochód, czerwoną lancię gammę. Trzy razy: o ósmej trzydzieści nad ranem, o piątej trzydzieści po południu i o dziesiątej wieczorem, będę wyglądał z Pałacu Apostolskiego przez okno na plac. Jeśli samochód będzie zaparkowany przed budynkiem Kongregacji do Spraw Biskupów i jego światła migną kilkakrotnie, kiedy będę na niego patrzył, najlepiej trzy razy, będzie to dla mnie znak, że zniszczyłeś fotografie. Spokojnie rozważyłem sytuację. Bez wątpienia Pat już to wszystko wcześniej dokładnie przemyślał. Robiłem podobne rzeczy dla niego przez całe życie i uznał to za regułę. Kłopoty? Telefon do Kevina i wkrótce wszystko będzie w porządku. - Nie - powiedziałem beznamiętnie. - Kevin, proszę cię! - Błagalnie wzniósł ręce. Wstałem. - Dlaczego miałbym się tym martwić? Przypuśćmy, że zaryzykuję życiem i odzyskam dla ciebie te fotografie. Czy przestaniesz wówczas pieprzyć Maureen i rujnować jej życie? Czy zagłosujesz zgodnie z własnym sumieniem, nawet jeśli ci to przeszkodzi w karierze, kiedy znajdziesz się na konklawe? Wątpię. Ratuj się sam albo utoń, eminencjo. Ja ci tym razem nie pomogę. Wyszedłem z restauracji i ruszyłem w kierunku grobu Hadriana, zapomniawszy, że mój hotel znajduje się w przeciwnym kierunku. Dwie godziny później znajdowałem się w swoim pokoju. Zatelefonowałem do willi Stritch. Zdaje się, że zbudziłem Pata z popołudniowej drzemki. - Ósma trzydzieści, piąta trzydzieści i dziesiąta? - Tak - odparł, w jednej chwili całkowicie rozbudzony. 364 - Zobaczę, co się da zrobić. - Będę ci wdzięczny do śmierci, Kevin. Kiedy to się skończy, zrezygnuję ze wszystkich swoich tytułów. Obiecuję ci to. Złapałem taksówkę i pojechałem do hotelu Hilton. Pani Strauss nie było w jej pokoju. Mąż przed kilkoma godzinami wyjechał do Monachium. Udałem się na hotelowy basen. Ellen pływała z energią, niewątpliwie mając na uwadze kalorie, które wchłaniała wraz z włoskimi potrawami. Kiedy mnie ujrzała, szybko wyszła z wody, owinęła się ręcznikiem i do mnie podbiegła. W gardle coś mnie ścisnęło, tak jak i przed trzydziestu laty. - Dlaczego jesteś taki ponury, Kevin? l - Obawiam się, że muszę odwołać naszą wieczorną randkę. l Mocniej owinęła się ręcznikiem; drżała w oszukańczych promieniach październikowego słońca. - W porządku - oświadczyła uroczyście. - Co cię gryzie? Powiedziałem jej. - Cholera, co za dureń. Co za prymitywny dureń. Zarezerwuję hotel i wynajmę ten samochód. Czerwona lancia. Kosztowny gust ma ten nasz kardynał. Nie martw się, zamówię dwa pokoje. A ty skontaktuj się z tym twoim kumplem z CIA w ambasadzie, tym, którego spotkałeś w samolocie, i weź od niego jakieś zabawki, coś do otwierania sejfów i temu podobne. I tak do jutra rana nie ruszymy się z Rzymu. Zatelefonuję do Herberta, do Monachium, i powiem mu, że wyjeżdżamy razem na weekend; zaufa mi. Nie będziemy zawracać mu głowy detalami. Będziemy jeszcze musieli zrobić jakieś zakupy, wiesz czarne swetry i spodnie... - zamyśliła się. - No i płaskie, wygodne buty. - Chyba oszalałaś, jeśli myślisz, że pozwolę ci... - A spróbuj mnie powstrzymać. - Jej zaciśnięte szczęki aż nadto przekonywały mnie, że żaden sprzeciw z mojej strony nie zostanie uwzględniony. 365 - Masz męża i dzieci. Nie możesz ryzykować życia... - Kevinie Brennan - jej wargi zacisnęły się w cienką, stanowczą linię. Nagie ramiona trwały nieruchomo. - Możesz kłócić się ze mną przez cały dzień i jeszcze jutro rano. Nic nie wskórasz. Oczywiście, kocham męża i dzieci. Ale kiedy po powrocie opowiem mu o wszystkim, Herb będzie ze mnie dumny. Także dzieci. Poza tym i tak żadnemu z nas nic się nie stanie. Jeszcze przez pół popołudnia beznadziejnie starałem się ją przekonać. Potem dałem spokój. Faceci z Irlandii są genetycznie zaprogramowani na rezygnację za stawianie na swoim, kiedy widzą stanowczo zaciśnięte szczęki kobiety. Spotkałem się z Mikolitisem z ambasady i pożyczyłem od niego kilka "zabawek". Niektóre demonstrował mi już Calvin Ohira, kiedy pewnego dnia otwierał w mojej obecności zamknięty na kilka kłódek pokój w swojej piwnicy. Zmusiłem się do pokazania ich mojej współkonspiratorce; obserwowała je z szeroko otwartymi oczami dziecka, któremu ktoś opowiada o smokach i czarownicach. Najmniej spodobał jej się rewolwer kalibru 38. Ja także z niechęcią brałem go do ręki. Wątpiłem, czy kiedykolwiek będę w stanie strzelić do kogokolwiek. Próbowałem wyperswadować jej wszystko jeszcze raz następnego popołudnia, kiedy znajdowaliśmy się na pokładzie promu tnącego fale Zatoki Neapolitańskiej. Tylko mnie wyśmiała. Gdy staliśmy na pokładzie, jej puszyste, blond włosy rozwiewał świeży morski wiatr. Ischia wkrótce ukazała się nam jako wulkaniczny blok, z trudem dostrzegalny z dużej odległości, jednak o wiele większy niż Capri i położony dalej od wybrzeża. Czytając przewodnik, Ellen poinformowała mnie, że Forio to stara wioska rybacka, z niedawno powstałymi zamożnymi osiedlami, położona po tej stronie wyspy, której brzeg skierowany jest ku otwartemu morzu. Miejsca mieliśmy zarezerwowane w Santa Catarina, uroczym, małym hoteliku, jak zapewniał przewodnik. Wyspę odwiedzało podobno wielu 366 zagranicznych turystów, ze względu na cudowne właściwości lecznicze jej klimatu i ciepłych źródeł. Ellen rozejrzała się po pokładzie promu. Większość samochodów stanowiły drogie mercedesy. Pasażerami byli głównie starsi Niemcy, wyglądający na biznesmenów, i młode, dobrze zbudowane Niemki, prawdopodobnie ich kochanki. - Hm... domyślam się, co oni tutaj leczą - powiedziała Ellen. Zmarszczyła jednak czoło, przypomniawszy sobie, po co my płyniemy na Ischię. - Co oni zrobią Patowi, jeśli nam się nie uda? - Nic nie zrobią, jeśli nie dowie się o tym prasa. Pat nie jest jedynym w historii kardynałem żyjącym z kobietą. Do diabła, jego poprzednik mieszkał pod jednym dachem ze śliczną blondynką, podróżował z nią po świecie, mieli wspólny dom na Florydzie, bywał aresztowany przez chicagowską policję za jazdę po pijanemu wraz z nią. A Rzym nigdy nie przedsięwziął przeciwko niemu żadnych kroków. - Czy wszyscy kardynałowie są tacy? - zapytała cicho. - Nie. - Unikałem jej wzroku. - Większość żyje w cnocie i czystości. Jedni dlatego, bo nie zdają sobie sprawy, co to takiego kobieta, inni dlatego, bo są przekonani o słuszności i celowości celibatu w stanie kapłańskim. Jak na przykład ja. Melodia Veni Creator Spiritus odbijała się zwielokrotnionym echem w mózgu Pata Donahue. Przez kilka chwil tej procesji czuł się dumny i wyróżniony: oto on, syn prostego robotnika, po raz drugi będzie wybierał papieża. Duch Święty będzie wspierał jego umyśl. A potem z ust monsiniora Noe padły dramatyczne słowa Exeunt Omnes i po chwili z wahaniem, niepewnie, powłócząc nogami, kardynał Yillot, kamer-ling, albo "urzędujący papież", zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Znów rozpoczęło się konklawe. Z cierpliwością zniósł długą, nudną ceremonię składania przysięgi w Kaplicy Sykstyńskiej. Starsi panowie, którym 367 przyszło sprawować najważniejsze funkcje w Kościele katolickim, składali najbardziej uroczystą z przysiąg, pod rygorem najstraszliwszej ekskomuniki, zobowiązując się, że nikomu nie zdradzą tego, co wydarzy się podczas konklawe i nie będą uprawiać polityki na rzecz wyboru swojego czy kogokolwiek ze swoich przyjaciół. W kaplicy panował straszny zaduch. Kardynałowie byli niespokojni. Pocili się w grubych sutannach i nakryciach głowy. Kardynał Wojtyła z Krakowa, siedzący obok Pata, czytał jakieś pismo filozoficzne, marksistowskie, jak wskazywał tytuł. Pat pochylił się ku niemu i powiedział po angielsku: - Eminencjo, zabierać Marksa na konklawe? To wstyd. Przystojny, o szerokich ramionach kardynał spojrzał na niego z kpiną w oczach i odparł: - Moje sumienie niczego mi nie wyrzuca. Pat obserwował, jak kardynałowie jeden po drugim składają przysięgę na Biblię. Koncentrując się na ceremonii, mógł na kilka chwil zapomnieć o swojej własnej sytuacji. Szantaż wydał się czymś nierealnym w tej starej, historycznej kaplicy, powoli przenikającej zapachem ciężkich sutann i męskiego potu. A przecież skandal wstrząśnie całym światem. Nic nie pomoże rezygnacja Patricka ze stanowiska arcybiskupa, zamknięcie się w klasztorze (zapewne w New Melleray) i spędzenie reszty życia na pokucie. Wojtyła szturchnął go. Przyszła jego kolej do złożenia przysięgi. Ciężko podszedł do ołtarza. Był najmłodszym elektorem, a teraz czuł się, jakby był najstarszy z nich. Po kolacji zatrzymał go w wąskim przejściu Marcel Flam-beau. - Powiem wprost - rzeki przystojny, stary Luksembur-czyk. - Uważamy, że jutro przed lunchem kardynał Benelli będzie już bliski zwycięstwa. Czy była to pewność czy pobożne życzenie Flambeau? Pat zadecydowal, że raczej to drugie. Potrząsnął przecząco głową. - Jego eminencja nigdy nie uzyska siedemdziesięciu sześciu głosów. Wyraz rozczarowania przeciął zwykle nieruchomą twarz Flambeau. Pokiwał tylko głową i poszedł przed siebie koryta- 368 rzem. Pat odwrócił się i stromymi schodami ruszyl na strych. Szczęśliwie wylosował mały pokoik z wysoko położonymi okienkami. Widział przez nie odlegle wzgórza. Bliżej znajdowało się Janiculum, gdzie pobierał nauki i marzył o tym, że któregoś dnia będzie uczestniczył w konklawe. Ukrył twarz w dłoniach i cicho jęknął. Był więźniem nie tylko tego ciemnego, dusznego pokoju z niewygodnym łóżkiem i twardym plastikowym krzesłem, ale skrępowany był łańcuchami, które zaczęty opasywać go już wtedy, gdy był dzieckiem. Nagle zapragnął zapłakać w krańcowym wyczerpaniu i agonii, ale łzy nie napłynęły do oczu. Przygnębiony popatrzył na zegarek. Nawet Kevin nie zdobędzie tych fotografii. A jednak podszedł do okienek. Szyby zaczynały się na wysokości jego oczu. Stanąwszy na palcach, mógł widzieć, co się działo na placu. Prawie pusty. Kilku turystów, strażnicy, może kilku reporterów... Gęsty ruch uliczny na Via Con-ciliazione. Przed budynkiem Kongregacji Biskupów, przy sklepach z pamiątkami, stal czerwony samochód. Serce Pata zabiło mocniej, ale pojazd po chwili zniknął pod kolumnadą Berniniego, nie błyskając światłami. Poza tym nie była to landa. Czekał jeszcze kwadrans. Ruch uliczny słabł. Pat ciężko westchnął. Dziś wieczorem nikt go nie odwiedzi. Kardynałowie będą raczej czekać na sygnały z dwóch pierwszych głosowań, aby zacząć dyskusje, które nie pogwałcą ich uroczystych przysiąg. Ostatnim razem o tej porze zapukał do drzwi Pata Flambeau, upewniając się, czy Amerykanie poprą Lucianiego. Biedny Benelli, szorstki, inteligentny mężczyzna o magicznym uśmiechu, łatwiej zdobył głosy dla swego przyjaciela, niż mógłby je zdobyć dla siebie. Głosowanie na niego nie miało sensu. Poczucie winy ukłuło na chwilę Pata. ,,Gianni" bardziej niż ktokolwiek inny doprowadził do mianowania go arcybiskupem Chicago. Lojalność nakazywała jednak mu pomagać. Po raz pierwszy od kilku dni pomyślał o Maureen i zrobiło mu się przykro, bynajmniej nie z jej powodu. Maureen to wszystko przetrwa, przetrwa jak zawsze. Przykro mu się 369 zrobiło, gdyż mogli wspólnie założyć szczęśliwą rodzinę, gdyby posłuchał Kevina i w 1949 roku poszedł do Notre Damę. Jak wielu księży przed nim, jak wielu kardynałów żałowało, że nie są w stanie przeżyć życia jeszcze raz? Znów jęknął i zaczął rozpinać guziki przepoconej sutanny. Jakoś przebrnie przez pierwszy dzień. A potem podejmie decyzję. Wbrew pozorom wybór nie jest skomplikowany. Albo zagłosuje zgodnie ze swoim sumieniem i wówczas zniszczy swoje życie i karierę, albo zagłosuje tak, jak życzy sobie Tonio, i przetrwa jeszcze jeden dzień. Port promowy na Ischii pogrążony był w półmroku, gdy przybiliśmy, a kiedy wąską dwupasmową drogą dotarliśmy do Forio, był późny wieczór. Zdawała się składać wyłącznie z piaszczystych wzgórz. Hotel Santa Catarina rzeczywiście był czysty i mały, ale zatłoczony przez przystojnych Teuto-nów, którym źródła lecznicze, jak się zdawało, były w ogóle niepotrzebne. - Ta październikowa pogoda chyba im służy - stwierdziła Ellen, gdy czekaliśmy w długiej kolejce do recepcji. - Lgną tu, mimo że jest już dawno po sezonie. Wkrótce stanęliśmy przed poważnym problemem. W hotelu zgłoszona była rezerwacja dla pana Brennana, ale nie dla pani Strauss. Był, na szczęście, pokój z dwoma łóżkami, jeśli signore i signora... Uśmiech recepcjonisty był aż nadto wymowny. Ellen w jednej chwili zbladła i zdawało mi się, że uginają się pod nią nogi. Oczywiście, będziemy molto contento, bardzo zadowoleni z takiego rozwiązania, powiedziałem do recepcjonisty, pod uprzejmym uśmiechem ukrywając swoje zakłopotanie. - To nie było celowe - powiedziała Ellen, gdy stara winda uniosła nas na drugie piętro. - To naprawdę nie moja wina. Pokój okazał się duży, miał białe ściany i potężny, czerwony, tkany dywan. Łóżka, jedno od drugiego w stosownej odległości, przykryte były narzutami. Dałem napiwek bagażowemu i podziękowałem mu. 370 Nasze okno wychodziło na morze, obecnie wielką, czarną pustkę u podnóża wzgórza, na którym stał hotel. Ellen, w bluzeczce i dżinsach, stała na środku pokoju jak skamieniała. - To nie moja wina - powtórzyła. - Wiem, że nie - machnąłem ręką. - No, ale za chwilę idę na zwiady. Wioska rozciągnięta była wzdłuż drogi biegnącej poniżej hotelu. W większości domów widoczni byli ludzie. Okna szeroko pootwierano, wszędzie paliły się silne światła, rozpraszające ciemności nocy. Lekki wiatr od morza unosił ledwie wyczuwalny zapach soli i ryb. Romantyczny październik nad romantyczną Zatoką Neapoli-tańską. W ciągu pół godziny zrobiło mi się zimno, ale dowiedziałem się, czego chciałem, i wróciłem do hotelu. Ellen oglądała telewizję. Dziennik pokazywał akurat kardynałów maszerujących na konklawe do Kaplicy Sykstyńskiej. - To on - szepnęła, gdy Patrick mignął przed kamerą. Śpiewał z należytym namaszczeniem i wyglądał, jakby nie miał żadnych zmartwień. Potem zobaczyliśmy, jak Yillot zamyka drzwi i przed kamerą pojawił się włoski dziennikarz. - No i co? - zapytała Ellen. Zdążyła przebrać się w czarną sukienkę bez rękawów. - Signore DeLucca jest w swojej willi. Prawdopodobnie jutro uda się do Rzymu, ale nie można być tego pewnym. To bardzo skryty człowiek. Jednak jego służący pojechali do Rzymu już wczoraj i nie wydaje się... - A więc - przerwała mi Ellen - dlaczego jeszcze nie jemy kolacji? Gdy znaleźliśmy się w obszernej restauracji o niskim suficie i zamówiliśmy kolację, odezwałem się do Ellen: - Fredo DeLucca ma powiązania ze zbyt ambitnymi duchownymi, którzy troszeczkę wysunęli się przed linię wyznaczoną dla nich obowiązkami Kurii. Związany jest też z takimi mrocznymi typami, jak neofaszystowscy biznesmeni, którzy chcą wiązać się z bankiem watykańskim, 371 prawdopodobnie po to, żeby szmuglować pieniądze za granicę. Myślę, że prowadzi również jakieś interesy z prawicowymi terrorystami o ptasich móżdżkach, grającymi jednak w innej lidze niż Czerwone Brygady. Być może dysponuje materiałami obciążającymi również innych kardynałów. Nie ulega wątpliwości, że cała ta grupa jest niebezpieczna, głównie dlatego, że są bardzo tępi. - Pokonamy ich - powiedziała ze szczerym przekonaniem. - zaufaj mi. - Mam taki zamiar. Po kolacji rozsiedliśmy się na hotelowym tarasie i wsłuchiwaliśmy się w szum fal zalewających piaszczystą plażę. Powoli sączyliśmy kawę. Nie pozwoliłem Ellen poczęstować mnie koniakiem. Moje pożądanie wobec niej, które trochę opadło podczas podróży z Rzymu, znów było niemal nie do wytrzymania. Brandy osłabiłaby moją wolę. Ellen była najwyraźniej skonsternowana sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. Ja byłem przerażony. Jej prosta, czarna sukienka, nie podkreślająca jej figury, czyniła Ellen tym bardziej atrakcyjną: oto matrona w średnim wieku, o dziewczęcej figurze i uwodzicielskim wzroku. Upiła łyk koniaku i obdarzyła mnie uśmiechem. - Na zawsze pozostanie ten przebiegający pomiędzy nami prąd, prawda, Kevin? Tak już jest od tej nocy, kiedy siedziałeś obok mnie na tylnym siedzeniu twojego samochodu. Od tego dnia, kiedy byłeś tak zły, bo przez Pata przegrałeś jakiś głupi mecz baseballowy. - Chodźmy najpierw na spacer po plaży. Potem spróbuję ci odpowiedzieć. Po długich schodach zeszliśmy na wciąż gorący piasek. Uchwyciwszy się mojego ramienia, Ellen zdjęła buty. - A teraz mów, zanim przypomnimy sobie o Patricku i wszystko zepsujemy. Twarz mi płonęła i próbowałem nie patrzeć na Ellen. - Wciąż bardzo dobrze pamiętam małą dziewczynkę z końskim ogonkiem. Następnego dnia, kiedy o niej rozmawialiśmy, okłamałem moją matkę. - Och... 372 - Moja matka powiedziała, że masz wspaniałą figurę, a ja jej odpowiedziałem, że tego nie zauważyłem. Roześmiała się. - Ten prąd między nami będzie trwał. Zawsze będzie trwał, prawda, Kevin? Czułem się tak słaby, jakbym przebiegł co najmniej kilka mil. - Tak, Ellen, on zawsze będzie trwał. - Nawet po śmierci? Głęboko westchnąłem. Jeśli moja wiara coś dla mnie znaczy, to oznacza, że wierzę, iż ten prąd przetrwa śmierć, tak jak słońce zawsze przetrwa noc. - Ale przypuśćmy, że ten... używajmy słowa "prąd" wyrwie się spod naszej kontroli i będziemy się kochać dziś w nocy. Co wtedy? - Wtedy nigdy już nie znajdziemy się razem w tej samej sypialni. Nie zamierzam porzucać Kościoła, a ty, jak myślę, nie masz zamiaru opuścić Herba. - Ale czy między nami coś się zmieni? - Zbyt bliscy jesteśmy sobie, aby więzy pomiędzy nami osłabły, Ellen. Wiesz o tym. - A więc nie musimy się niczego bać. - Nie - powiedziałem z nadzieją, że mój głos nie brzmi tak niepewnie w jej uszach, jak zabrzmiał w moich. - Najgorsza rzecz, jaka może się nam przydarzyć, nie będzie aż tak zła. - Będę się dziś z tobą kochać, Kevin, jeśli chcesz. - Dziękuję - odpowiedziałem po chwili. - Dziękuję ci, ale nie. Jej ulga była tak widoczna jak jasne gwiazdy na bezchmurnym niebie. - Dlaczego nie? - Och, do diabła, Ellen, z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że coś takiego wyładowałoby prawdopodobnie cały prąd pomiędzy nami, a jest to dla mnie zbyt ważne, żeby tak głupio z tego zrezygnować. - Dotknąłem jej twarzy dłonią i odwróciłem ku światłu. Mogłem 373 teraz wyraźnie widzieć jej reakcję. - No i poza tym, wstrętna kobieto, jeżeli nie przestaniesz uśmiechać się jak matka zadowolona ze swojego syna, zabiorę cię do pokoju i wpakuję twoją śliczną główkę pod prysznic na pół godziny. Kiedy w skrzypiącej, powolnej windzie wjeżdżaliśmy na drugie piętro hotelu, popatrzyła na mnie i zapytała: - Czy kiedykolwiek spędziłeś noc w jednym pokoju z kobietą? - Kiedyś z Maureen - odparłem, wyczuwając szansę na odzyskanie przynajmniej częściowej kontroli nad sytuacją. - Prawdę mówiąc, w tym samym łóżku. - Sądzisz, że ci uwierzę? Co z nią robiłeś? - Nic. Zasnęła. - Cóż, ja pewnie bym nie zasnęła. - Zapewne - odparłem, otwierając przed nią drzwi windy. Położywszy się do łóżka, starannie owinąłem się prześcieradłem i lekkim kocem. Przy łóżku Ellen płonęła mała nocna lampka. Szum prysznicu ustał i Ellen wyszła z łazienki, ubrana w nocną koszulę, w miarę skromną. Musiałem przejść kolejny test. - Masz wspaniałe nogi, jak na kobietę w średnim wieku - powiedziałem, udając senność. - Coś takiego - powiedziała z oburzeniem. Zanim weszła do łóżka, wyłączyła światło. - Dobranoc, Kevin. - Dobranoc. - To by nam się nigdy nie udało, prawda? - powiedziała. - Ty zapewne zostałbyś prawnikiem, dużo byś pił, szybko zachorowałbyś na serce, a ja do końca życia byłabym grubą, neurotyczną, sfrustrowaną matroną z przedmieść wielkiego miasta. Nigdy byśmy o tym nie rozmawiali, ale w głębi duszy zawsze wiedzielibyśmy, że popełniliśmy straszną omyłkę. - Być może. - Żadne "być może". Gdybyś nie miał swojego Kościoła, a ja swojego Herba, nigdy nie kochalibyśmy się tak mocno jak teraz. Bóg był dla nas dobry. - Być może - oparłem. W duchu przyznawałem jej rację. 374 Włosi z Kurii pewnym krokiem podchodzili do ołtarza i oddawali swoje głosy z arogancką pewnością siebie. - Triumfaliści - mruknął kardynał Patrick Donahue do kardynała arcybiskupa z Krakowa. Ten wzniósł tylko ku niebu swoje chłodne, błękitne oczy i po chwili kontynuował lekturę filozofii marksistowskiej. O czym on myśli? - zastanawiał się Pat. Zapewne popiera Benellego, ale co potem? Co myślałby o mnie, gdyby wiedział? Arcybiskup Genui, Giuseppe Siri, powoli powrócił na swoje miejsce. Siri nie był ani konspiratorem, ani obłudnikiem. O wiele bardziej uczciwy niż jego sprzymierzeńcy, był starym człowiekiem, który po prostu mówił to, co myślał. Co takiego powiedział w tym głupim wywiadzie, który ujrzał światło dzienne na krótko przed konklawe? Że nie akceptuje słowa "kolegialność", magicznego słowa, które oznaczało wolność i demokrację w całym katolickim świecie. A gdyby ten wywiad ukazał się w trakcie konklawe? Ale prasa miałaby używanie. A ja właśnie na tego faceta oddałem swój głos. Żołądek zaburczał mu, gdy mózg akurat analizował tę niesmaczną myśl. Siedzący obok Pata Wojtyła uniósł wzrok, zatroskany. - Włoskie śniadanie, eminencjo? - wyszeptał. Dwukrotnie policzono wszystkie oddane glosy. Czterdzieści sześć dla Sinego - o dwadzieścia więcej niż w pierwszym głosowaniu w sierpniu. Martinelli promieniał radością; Patowi zdawało się, że skinął do niego porozumiewawczo głową. Załatwiłem mu prawie połowę tych dodatkowych głosów, pomyślał Pat i ponownie zrobiło mu się niedobrze. Och, Maureen, kocham cię mimo tego wszystkiego. Wojtyła otrzymał pięć głosów. - O pięć więcej ode mnie, eminencjo -powiedział Pat. - Mam nadzieję, że eminencja ma przy sobie wyniki EKG. Polak sięgnął do swoich papierów na stoliku i wyciągnął kartkę papieru. Bez słowa podał ją Patowi. Były to właśnie wyniki EKG wskazujące, że kardynał Wojtyła ma zdrowe, mocne serce. Drugie głosowanie przebiegło w znacznie szybszym tempie. Tym razem Flambeau się uśmiechał. Miał powody. Siri 375 stracił, a Benelli zyskal nowe głosy. Ale za mało, ciągle za mało, rozmyślał Pat. Przykro mi, Gianni, szkoda że nie mogę na ciebie głosować. Idąc na lunch, słyszał amerykańskiego kardynała użalającego się nad Sirim. Wyniosły, arystokratyczny starzec odpowiedział mu po włosku: - To język, eminencjo. Trzeba znać wiele obcych języków, żeby być papieżem. Jestem za stary, żeby się ich uczyć. Pat Donahue usiadł naprzeciwko Marcela Flambeau w galerii sztuki współczesnej Muzeum Watykańskiego, którą na czas konklawe przefobiono na refektarz. Pamiętał, jak przyprowadził tutaj Maureen krótko po otwarciu galerii przez Pawła VI. To było tak niedawno... Posmarował masłem kromkę chleba. - Gra staje się ciekawsza, kardynale - powiedział do Flambeau. - Dla ciebie, kardynale - odparl Flambeau, mrużąc oczy - zawsze było to tylko grą. Forio sprawiło na mnie wrażenie najpiękniejszego miejsca na świecie. Nic dziwnego, że bogaci Niemcy przyjeżdżają tam, odzyskiwać młodość. Wraz z Ellen znajdowaliśmy się na najdalej wysuniętym w morze skrawku plaży, pod wielką skałą. Piasek przypominał palec wysunięty w wodę, a skała była jego paznokciem. Za nimi w promieniach złocistego słońca lśniła wioska. Domy położone na wzgórzu pomalowane były na różowo, żółto i niebiesko. Te same barwy miały łodzie rybackie spoczywające na plaży. Przez małą, ale silną lornetkę, którą otrzymałem dzięki grzeczności CIA, obserwowałem willę DeLucci. Ellen leżała na piasku, plecami zwrócona ku słońcu. W końcu ujrzałem charakterystyczną sylwetkę Alfreda DeLucci. Schodził po schodach, kierując się na podjazd. - Idzie - szepnąłem, choć w promieniach setek jardów nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć mnie albo Ellen. - Wspaniale - powiedziała beznamiętnie, nie unosząc głowy z piasku. - W sam raz. 376 - Przeszedł już pięćdziesiąt jardów - powiedziałem. Wstałem z piasku i wypatrywałem teraz DeLucci, korzystając z osłony, jaką dawały mi skały. - Ma ze sobą przenośne radio. Zdaje się, że zamierza poleżeć na słońcu i jednocześnie słuchać radia, żeby od razu wiedzieć, jeśli ktoś zostanie wybrany dziś rano. - Niech popatrzę - postanowiła Ellen. Stanęła obok mnie. - Proszę, proszę, nawet całkiem przystojny, jeśli się lubi ten typ. Myślę, że signore DeLucca powinien spotkać teraz czarującą amerykańską wdowę... - Nie możesz... - Nie bądź marudny, Kevin - pogłaskała mnie po policzku. - Lepiej popilnuj moich pierścionków. - Zdjęła je z palców razem z obrączką, po czym założyła krótką, białą bluzeczkę i ruszyła przed siebie, kołysząc prowokująco biodrami. Ci, którzy popierali Siriego, zaraz po lunchu odbyli krótką, aczkolwiek głośną i burzliwą dyskusję. Byli zdenerwowani. Nic dziwnego, niemal pewne zwycięstwo wymykało im się z rąk. Pat Donahue wypatrywał przez swoje okno. A przecież mógłby znajdować się teraz na dole, razem z tą grupą kardynałów, którą pogardzał. Był przecież jednym z nich, bardziej godnym pogardy od pozostałych. Dziś w nocy będzie musiał podjąć decyzję. Usiadł przy stoliku i starał się myśleć. Usłyszał dyskretne pukanie do drzwi. Zanim zdążył zareagować, w drzwiach ujrzał Martinellego. - Colombo - powiedział Martinelli i zniknął. Pat Donahue z westchnieniem zaczął zapinać szkarłatną sutannę. Przed głosowaniem musi odwiedzić trzech Amerykanów. Oni powiedzą następnym. Colombo, siedemdziesięciosześcioletni starzec, który właśnie zrezygnował z własnej diecezji, miałby zostać biskupem Rzymu. Czy Antonio uważa, że będzie w stanie nim sterować, czy też jest to ostatnia próba, aby nie dopuścić na tron papieski obcokrajowca? 377 Do tej pory Pat głosował przeciw jednemu człowiekowi, który i tak nie mógł zostać wybrany, za drugim, który też nie miał szans. To, co teraz zrobi, będzie zdradą Kościoła. Ellen powróciła przez plażę szybkim krokiem i uklękła obok mnie. - On wcale nie jest taki przystojny - powiedziała. Jej głos przypominał mi głosik nastolatki sprzed wielu lat, wymądrzającej się nad koktajlem mlecznym. - Nie wiem, co kobiety w nim widzą. Ale umówiłam się z nim na szóstą. Będziemy patrzeć w telewizor, czy nad Kaplicą Sykstyńską nie pojawi się biały dym, a przy okazji zjemy skromną kolację. Jego służący wyjechali, a on sam - zaakcentowała te słowa dla zwiększenia efektu - musi o dziewiątej wieczorem wyjechać do Rzymu. Ale, Kevin, nie musisz obawiać się o to, co pozostało z mojej cnoty. Ten facet z ambasady dał ci te małe tabletki bez smaku. Można je podać każdemu, kobiecie albo mężczyźnie, niemal we wszystkim. Po takiej tabletce ofiara zasypia w ciągu sześćdziesięciu sekund, budzi się pół godziny później i nie pamięta, co się działo. A teraz wracajmy do hotelu. Musimy dać łapówki, żeby łączyli ze mną, gdy będzie telefon do "signory Brown". Nie powinienem był pokazywać jej tych tabletek. Jej stanowczo zaciśnięte usta utwierdziły mnie jednak w przekonaniu, że nie przyniesie skutku żadna próba zmiany planu Ellen. R 24 1978 Popołudnie było dramatyczne. Benelli nic nie zyskał w trzecim głosowaniu, a liczba głosów na Sinego spadła. Czarny koń konklawe galopował bez jeźdźca. I nagle ogromny wzrost liczby głosów na Cołombo w ostatnim głosowaniu tego dnia. Stary człowiek niemal na pewno jutro zostanie papieżem. Antonio Martinełli wydawał się usatysfakcjonowany. Woj-tyła tylko zmarszczył czoło, gdy usłyszał, że dziesięć głosów padło na niego. W jego chłodnych oczach nie było ani odrobiny zdziwienia. Niespodziewanie podczas kolacji Cołombo zaczął głośno i z przekonaniem mówić, że nie zaakceptuje wyboru. Popierający go Włosi, którzy rozsiedli się wokół niego, bezskutecznie próbowali go uciszyć. A stary człowiek jakby wpadł w trans; mówił z rzadką u niego energią. Kościół potrzebuje młodszego papieża, on więc wyboru nie przyjmie. Uśmiech znikł z twarzy Antonia. Obserwowałem fumata, kończący pierwszy dzień, na ekranie telewizora w hotelu na Ischii. Potężny tłum tłoczył się na placu i na Via Conciliazione aż w połowie drogi do Tybru. Księżyc w pełni powoli wyłaniał się ponad Casteł Sant' Angeło i unosił się ponad rzeką. Reflektory oświetlały kopułę bazyliki św. Piotra i mury Pałacu Apostolskiego. Nawet mały ekranik potrafił oddać napięcie panujące w tłumie. Włoski komentator mówił coś bez sensu, niepotrzebnie próbując zwiększyć napięcie. Co chwilę ukazywały się na przemian fotografie Bennellego, Siriego albo Pappalarda. 379 W pewnej chwili komentator zawołał: - Biały! Biały! Bianco! Bianco! Ale minęło kilkanaście sekund i dym zrobił się szary, a potem czarny. - Nic nie funkcjonuje dobrze w tym kraju - powiedział głośno amerykański biznesmen. - To jest po prostu dobry teatr - zauważyłem. Komentator w porę się opamiętał i po chwili krzyczał już: - Czarny, czarny! Nero! Nero! Tłum powoli zaczął się rozpraszać. Wówczas komentator potwierdził za radiem watykańskim, że dym był czarny. Poszedłem do patio, żeby zjeść byle jaką kolację i poczekać na powrót mojej Maty Hari. Ellen wyszła z hotelu uzbrojona w czarno-białą, obcisłą sukienkę, niewątpliwie seksowną, oraz w buteleczkę z pigułkami i mały magnetofon, z jeszcze mniejszym nadajnikiem radiowym. Wystarczyło, że wcisnęłaby mały czerwony guziczek, a w mojej kieszeni odezwałby się odbiornik emitujący przerywany sygnał i natychmiast pobiegłbym do niej z rewolwerem, w który wyposażył mnie mój kolega z CIA. Wieczór robił się coraz późniejszy, a ja nie słyszałem ani dźwięku odbiornika, ani zbliżającej się Ellen. Z każdą chwilą coraz bardziej zaczynałem zdawać sobie sprawę, jak jesteśmy głupi. Wcale nie potrzebowałem takiego zagrożenia, aby uprzytomnić sobie, jak bardzo kocham Ellen. Wyszedłem na ulicę. Nikogo w zasięgu wzroku. W niedzielne wieczory życie na Ischii zamiera bardzo szybko. O dziesiątej ruszę śladem Ellen, nieważne, co się stanie. Wróciłem do hallu i obserwowałem wskazówki zegara, poruszające się w tempie tak powolnym, że niemal doprowadzały mnie do szaleństwa. Gdy wreszcie wybiła dziesiąta, zdecydowanym krokiem skierowałem się ku schodom prowadzącym na zewnątrz. W połowie drogi usłyszałem stukot obcasów na stopniach; pewne, stanowcze kroki kobiety. - Mój Boże, Kevin, nie tutaj, w hallu - zaprotestowała, gdy objąłem ją z całej siły. A jednak przycisnąłem ją 380 do ściany w miejscu najbardziej odległym od recepcjonisty. Twarz Ellen była blada i spięta. - Mimo wszystko, raczej się do tego nie nadaję. Jestem po prostu zwykłą gospodynią domową z Cook County. - Dopiero teraz otworzyła oczy. - Och, nie patrz tak na mnie, Kevin. Na nic mu nie pozwoliłam. Chociaż to bardzo zły i podstępny człowiek. Nie wiem, co Maureen... - potrząsnęła głową. - W każdym razie, on wyjeżdża o jedenastej, a w jego pokoju jest duży ścienny sejf. Udało mi się wykraść zapasowy klucz do domu, nie będziesz więc potrzebował żadnej z tych wymyślnych zabawek. Kevin, opuśćmy tę okropną wyspę tak szybko, jak tylko będziemy mogli. Elegancki jak zawsze, w sutannie nie naznaczonej ani śladem potu, starannie uczesany, kardynał Antonio Marti-nelli spoczął na plastikowym krześle. - A więc - powiedział ponuro - jutro będzie dzień obcokrajowca. Zagrają swoją polską kartę. Ale jestem przekonany, że możemy ich powstrzymać. On nigdy nie wygra bez Amerykanów. - Uważnie popatrzył na Patricka Donahue. Pat poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Niepewnie usiadł na swoim twardym łóżku. - Nie wiem, czy potrafię ich powstrzymać, Tonio. Sam wiesz, jak wielu Polaków żyje w Stanach Zjednoczonych. Twarde sprężyny i cienki materac sprawiły, że posłanie w pokoiku Pata było jeszcze mniej wygodne niż łóżka w Mundełein. - Trzeba ich powstrzymać. - Martinelli groźnie łypnął wzrokiem. - Musimy chronić Kościół przed jego wrogami. Powiedz im, że Wojtyła był żonaty i ma dziecko. Że jeszcze bardziej niż Wyszyński skłonny jest do kompromisów z komunistami. Sam widziałeś, jak czytał w kaplicy komunistyczne pismo. Powiedz im, że interesuje się wywrotową filozofią i pisuje erotyczne wiersze - zapalał się coraz bardziej, a jego twarz aż płonęła z nienawiści. - A przy okazji, wszystko to jest prawdą. 381 - Czy kiedykolwiek próbowałeś wmówić coś Johnowi Królowi, a szczególnie coś na temat Polaków? Osoba arcybiskupa Filadelfii została zbyta machnięciem ręki. - Król jest dla nas stracony. Musisz tylko zneutralizować jego wpływ na resztę. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Wojtyłajest w Ameryce znany i szanowany. Antonio wstał. - Musimy chronić Kościół przed komunizmem. Mój drogi, nie pozwól Amerykanom głosować na Wojtyię. Jego wybór będzie nieszczęściem dla Kościoła. O dziesiątej lancii nie było. Wstrząśnięty, zdenerwowany, Pat siedział przy stoliku. Jeszcze raz. Postanowił poczekać do ósmej trzydzieści rano. Jeżeli wtedy nie otrzyma sygnału od Kevina, będzie musiał zablokować głosy na Karola Wojtyię. - Musimy złapać prom o północy - powiedziałem, wciągając przez głowę czarny sweter. - Trzy godziny zajmie nam droga do Rzymu, no, powiedzmy trzy i pół. Doliczmy jeszcze godzinę na wszelkie opóźnienia. Mamy dużo czasu. Jeżeli czekalibyśmy na prom o godzinie drugiej, utknęlibyśmy w porannych korkach. Ellen upchnęła sukienkę i nocną koszulę w swojej walize-czce. Sięgnęła po kaszmirowy sweter, również czarny. - Co się tak gapisz, ojcze Kevinie? - spytała, zakładając go. - Moje oczy nie są w stanie oderwać się od rozbrajającej urody Tytanii w czarnych, magicznych kolorach. - Mój Boże - westchnęła i roześmiała się. - Trzydzieści lat po romantycznych zalotach znów chcesz je rozpoczynać? I to akurat wtedy, kiedy bawisz się w szpiega z CIA? - Delikatnie dotknęła mojego policzka; tak samo delikatnie, jak ja dotykałem jej dłoni w Sugar Bowl. - Chodźmy już stąd. Najwyższy czas. Wymeldowałem nas z hotelu. Wyszliśmy na zewnątrz tylnymi drzwiami i załadowaliśmy wszystkie nasze rzeczy, 382 z wyjątkiem małej, czarnej walizeczki, którą dostałem w ambasadzie, do bagażnika lancii. Powoli ruszyliśmy drogą pod górę. Mgła była tak gęsta, że reflektory samochodu z trudem ją przenikały. I było bardzo ciemno. - Co się stanie, jeśli prom nie wypłynie z powodu mgły? - Tym będziemy się martwić, jeżeli tak się zdarzy. Ulica, brukowana kocimi łbami, była bardzo stroma, a jej nawierzchnia mokra, jechałem więc powoli i z największą ostrożnością. Wkrótce mgła zmieniła się w drobny, siąpiący deszcz. W ciemności minęliśmy willę DeLucci i musieliśmy zawrócić. - To jest to - powiedziała w pewnym momencie El-len. - Ten różowy dom, z lwem namalowanym na drzwiach. Nie ma samochodu. Zatrzymałem auto w pewnej odległości i poszliśmy na tyły posiadłości DeLucci. Przeskoczyliśmy mur okalający ogród, przy czym Ellen uczyniła to o wiele sprawniej ode mnie. Po cichu, ślizgając się, weszliśmy na tylne, drewniane i bardzo śliskie schody, prowadzące do domu DeLucci. W pewnym momencie Ellen nie trafiła nogą na stopień, zachwiała się i z pewnością by upadła, gdybym jej nie podtrzymał. - Dziękuję, Kevin - szepnęła drżącym głosem. Zacząłem chrobotać kluczem w zamku. - Jesteś pewna, że zabrałaś dobry klucz, Ellen? - zapytałem. - Oczywiście, że tak - odparła urażona. - Czyżbyś sądził... - Cicho, bo pobudzisz całą okolicę. Cholera... te drzwi są otwarte. Po chwili znaleźliśmy się w gabinecie DeLucci, bogato umeblowanym pokoju, z ciężkimi, pastelowymi draperiami na oknach. - Sejf jest z lewej strony, Kevin - powiedziała Ellen. - Za tym obrazem. Wąski strumień światła przebiegł po ścianie i zatrzymał się na portrecie hożej wieśniaczki. Odebrałem latarkę z drżącej ręki Ellen. Podszedłem do ściany i odchyliłem obraz. Tak, jak Ellen mówiła. Sejf. 383 Wówczas usłyszeliśmy samochody. Dwa zatrzymały się przed willą, a ich reflektory oświetliły ogrodowy mur. Zamarliśmy, niezdolni do żadnego ruchu. Pierwsza zapanowała nad sytuacją Ellen. - Tutaj jest taka mała graciarnia, Kevin, daj mi latarkę. - Odebrała ją ode mnie. - O, tutaj, za tymi drzwiami. Schowajmy się tam... Ostrożnie, nie potrać niczego. Powiesiłem obraz na miejsce i zanim znalazłem się w skrytce za Ellen, przewróciłem krzesło i boleśnie zderzyłem się z biurkiem. W schowku z trudem mieściły się dwie osoby. Drzwi zatrzasnęły się za nami z suchym trzaskiem automatycznego zamka. Usłyszeliśmy kroki na schodach. Ilu bandytów z automatami wejdzie za chwilę do środka? Otworzyły się drzwi i w pokoju zapaliło się światło, przenikające przez szpary we framudze naszej kryjówki. Ellen zacisnęła palce na moim ramieniu. Przez szparę widziałem spory fragment pokoju. DeLucca i dwie inne osoby: kobieta i mężczyzna. Fredo był najwyraźniej wściekły. - Głupio zrobiliście, że tu przyjechaliście. Nikt nie powinien widzieć was razem. Była tu dziś u mnie kobieta, którą uznałbym za szpiega, gdyby nie była tak bezdennie głupia. Stojąca za mną Ellen aż zesztywniała z wściekłości. - Mój wydawca nie chce więcej wypłacić ani grosza, dopóki nie zobaczę towaru. Rozpoznałem ten głos. A więc dlatego rozmawiali po angielsku. Byłem zaskoczony, zdawszy sobie sprawę, jaki to poważny amerykański wydawca miesza się w sprawę związaną z szantażem. Trzecią osobą była młoda dziewczyna o klasycznej urodzie: wysoka, szczupła, przystojna, o długich, prostych włosach, małych, ale jędrnych piersiach, których sutki były ledwo widocznymi ciemnymi plamkami, odbijającymi się pod jasnym swetrem. Miała duże, ciemne oczy o stanowczym wyrazie i również świadczącą o stanowczości, ostro zarysowaną szczękę. DeLucca przekręcił gałkę swojego sejfu. Wyjął z niego grubą kopertę i podał reporterowi. 384 - Masz, popatrz sobie i powiedz temu twojemu wydawcy, że albo jutro wieczorem będę miał na koncie pieniądze, albo pójdę z tymi zdjęciami do kogoś innego. - Bardzo ładne. - Nie mogłem dojrzeć twarzy Amerykanina, ale jego szyderczy śmiech był aż nadto wymowny. - Chcesz popatrzeć? - zapytał dziewczynę. - Niekoniecznie - odparła krótko. - Wiemy, że kardynał jest degeneratem. - Doskonale - skomentował DeLucca. Spojrzał na reportera. - A teraz bądź już tak uprzejmy i idź stąd. O północy musisz być na promie. Ja popłynę o drugiej. Powinienem nad ranem być w Watykanie. Serce mi zamarło. Oznaczało to, że skazani jesteśmy na prom o czwartej. Trzy godziny jazdy do Rzymu, trzy i pół z przeprawą promową... pozostawała tylko godzina luzu na wszelkie przeciwności losu. Amerykanin wyszedł bez słowa. Po chwili usłyszeliśmy, jak uruchamia samochód i odjeżdża w ciemną noc. Nogi powoli sztywniały mi od nieruchomego stania, a przecież to był dopiero początek. DeLucca włożył kopertę z powrotem do sejfu, przekręcił zamek i powiesił na miejsce obraz. - Szklaneczkę wina, signorinctt Dziewczyna z obojętnością potrząsnęła ramionami. - Jesteś śliczna, moja droga - powiedział. - To wstyd, że taka piękna kobieta marnuje swoje życie, zajmując się polityką. Mogłabyś robić dużo lepszych rzeczy. Dziewczyna odparła mu na to, że jest zdegenerowaną świnią. DeLucca roześmiał się. - To wstyd, że takie piękne, młode ciało marnuje się. Przecież wkrótce zginiesz albo będziesz gniła w jakimś więzieniu. W tym momencie dziewczyna zdała sobie sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa. Powiedziała, że Słudzy Świętego Antoniego obetną DeLucce jaja, jeśli ją dotknie. Zdziwił się. - Och, nie sądzę, cara mia. Niewątpliwie twoi kumple, terroryści, cenią sobie cnotę swoich kobiet, ale ja jestem zbyt użytecznym kontaktem, żeby mi zrobili krzywdę. Twoi 385 mistrzowie wiary potrzebują kilku takich jak ja, bo inaczej paru rzeczy by nie załatwili. Dziewczyna siedziała na krześle przy jego biurku. Teraz usłyszeliśmy, że wstaje i rusza w kierunku drzwi. Ale DeLucca dopadł ją, uderzył i przekręcił klucz w zamku. - Rozważ swoją sytuację, cara. Jestem silniejszy od ciebie. Nikt tutaj, nie usłyszy twojego krzyku. Twoi kumple nic mi nie zrobią. Czy nie byłoby mądrzej współpracować ze mną i wspólnie się zabawić? Jeśli będziesz się broniła, jedynie zwiększysz moją przyjemność. Dziewczyna przebiegła przez pokój w kierunku naszego schowka. DeLucca dopadł ją i przycisnął do siebie w momencie, gdy miała chwycić za klamkę. Ellen jeszcze mocniej wpiła się paznokciami w moje ramię. Nasza kryjówka była jednocześnie pułapką. DeLucca bez kłopotów pokonał broniącą się dziewczynę. Usta zatkał jej dłonią. Gdy zrezygnowała z walki, niezdolna do jej kontynuowania, robił z jej ciałem takie rzeczy, że dziewczyna wyła z bólu. Z wygłaszanych przez niego komentarzy zrozumiałem, że odkrył, iż dziewczyna jest dziewicą. Sprawiło mu to dodatkową satysfakcję. - No, cara mia - powiedział, kiedy wychodzili z gabinetu - możesz sobie popłakać. Wkrótce zapomnisz o bólu i z przyjemnością będziesz wspominać, czego nauczył się wujek Fredo. - Jego czułość była w połowie autentyczna, a w połowie kpił sobie z dziewczyny. Wcale nie tak łatwo jest odstrzelić zamek od drzwi, jak to się ogląda w telewizyjnych kryminałach. Szczególnie trudne jest to wtedy, gdy odgłos wystrzału próbuje się zagłuszyć grubym swetrem. Ja musiałem przestrzelić dziurę w drzwiach i następnie przełożyć przez nią rękę, żeby otworzyć drzwi naszego schowka od zewnątrz. - Dostańmy się do tych fotografii i zwiewajmy - powiedziała Ellen. Przyłożyłem do sejfu dwie małe kapsułki, połączyłem je z małym pudełeczkiem i przytknąłem zapaloną zapałkę. Po chwili oboje usłyszeliśmy przytłumiony huk i drzwi od sejfu odpadły. DeLucca był amatorem. Ludzie, którzy 386 przygotowali ten materiał wybuchowy, byli profesjonalistami. Podałem milczącej Ellen latarkę, a sam podszedłem do sejfu. W środku ujrzałem całą stertę kopert. Zdaje się, że DeLucca był w swoim biznesie bardzo zapracowanym człowiekiem. Wziąłem pierwszą kopertę z góry, otworzyłem ją, wysunąłem zdjęcia i natychmiast schowałem je z powrotem. Biedna Maureen. Uważnie jeszcze sprawdziłem, czy w środku są negatywy. Ellen podała mi metalowy kubeł na śmieci. Wrzuciłem do niego koperty. Gdy Ellen oświetlała kubeł, ja polałem jego zawartość jakimś płynem. W ciągu kilku chwil koperty jakby wyparowały, niczym kałuża w ostrych promieniach słońca. Nie minęła nawet minuta, a na dnie kubła znajdowało się tylko kilka kropelek tajemniczego płynu. Zdaje się, że pomogłem nie tylko Patrickowi kardynałowi Dona-hue, ale jeszcze przynajmniej kilku innym zbłąkanym duszom. Teraz, jak tylko dotrzemy do Rzymu, Patrick będzie mógł zgodnie z własnym sumieniem wybierać papieża. Wyszliśmy z willi DeLucci frontowymi drzwiami i od razu pogrążyliśmy się we mgle. Ale zaledwie po kilku krokach natknęliśmy się na dwóch młodych mężczyzn z nożami sprężynowymi w rękach. Ubrani byli tak jak średnio zamożni włoscy studenci: w ciemne marynarki i spokojnego koloru krawaty. W przeciwieństwie do swych wzorów z lewego skrzydła, Słudzy Świętego Antoniego nie byli ani najlepiej wyszkoleni, ani zdyscyplinowani. Przypominali raczej romantyczne typy z opery Verdiego. Poza tym po prostu drżeli. Niedwuznacznie dali nam do zrozumienia, że życzą sobie, żebyśmy poszli z nimi. Jeden przyłożył ostrze noża do tchawicy Ellen, tak że nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby przeciwstawić się temu zaproszeniu. Zabrali nasze zegarki i portfele, ale na razie nie interesowali się zawartością. Ruszyliśmy w dół, w kierunku plaży. Zatrzymaliśmy się przy masywnej skale. Mgła wokół nas jeszcze się zagęściła, choć wydawało się to już niemożliwe. Jeden z terrorystów, z czujnie wzniesionym nożem, stanął 387 przy mnie. Drugi wykręcił rękę Ellen i rozdarł jej sweter. A więc tego chcieli. - Zgwałcono naszą kobietę. Teraz twoja kobieta zostanie zgwałcona. A potem oboje zostaniecie osądzeni przez święty trybunał - oświadczył niższy, o szczupłej twarzy i okropnej szramie po ciosie nożem, biegnącej przez cały policzek. - Nie zgwałciliśmy waszej kobiety - zaprotestowałem. - To zrobił jeden z waszych przyjaciół. Zapadła chwila ciszy. - Nieważne, gdyby nie sprawa waszego przyjaciela, zdegenerowanego kardynała, do tego by nie doszło. - Święty Antoni nie byłby zachwycony. - Tak jak święty Antoni, bronimy chrześcijańskiej cywilizacji. Dyskusja z szaleńcem była męcząca i pozbawiona sensu. Przypomniały mi się nauki Calvina Ohiry, tak jakby teraz stał obok mnie i głośno mi je powtarzał. Jednym błyskawicznym ruchem ręki wykręciłem nadgarstek bandyty o twarzy przeciętej blizną, wciąż grożącego mi nożem. Zawył z bólu i natychmiast puścił ostrze. Jego przyjaciel zawahał się, zaskoczony krzykiem w ciemności. Ujrzałem jego kark, odcinający się na tle gwiazd. Uderzyłem prawą ręką, tak jak mnie uczył Calvin Ohira. Uderzenie było precyzyjne i brutalne. Usłyszałem tylko ciężkie westchnienie bandyty, gdy padał na piasek. Odwróciłem się ponownie do mojego nieudacznego strażnika, który jakimś cudem odnalazł nóż i teraz mnie zaatakował. Tym razem rąbnąłem go w szczękę. Gdy tylko upadł obok swojego nieprzytomnego przyjaciela, wskoczyłem na niego z nieodpartym zamiarem połamania mu wszystkich kości. Ellen szarpnęła mnie jednak z tyłu: - Nie zabijaj go, Kevin, proszę. Gdybym wówczas wiedział, co obaj zrobią dwa dni później, zabiłbym ich bez wahania. A tak, odebrałem im tylko nasze zegarki i portfele i pośpieszyliśmy z Ellen do czerwonej lancii. Będziemy mieli szczęście, jeśli zdążymy na prom odchodzący o czwartej nad ranem. 388 Była piąta, kiedy dotarliśmy do autostrady prowadzącej do Rzymu. Prom sunął przez wzburzoną zatokę tak powoli, jakby jego obsługa nie bardzo wiedziała, w którym miejscu na brzegu wylądować. Półgodzinne opóźnienie wydawało się wiecznością. Ellen próbowała spać w samochodzie, a ja przemierzałem pokład w tę i z powrotem, bezskutecznie starając się zgadnąć, jak to się stało, że dwóch szaleńców odgadło tak szybko, iż ich dziewica została zgwałcona. Znajdowaliśmy się mniej więcej w dwóch trzecich drogi do Rzymu, kiedy, dokładnie o świcie, natrafiliśmy na blokadę policyjną. Sprawdzali każdy samochód. Minęło pół godziny, zanim przyszła nasza kolej. Dwóch umundurowanych carabiniere obejrzało nasze paszporty i machnęli rękami na znak, że możemy jechać. Po włosku zapytałem jednego z nich, co to za obława. Porucznik wzruszył ramionami. Straszne morderstwo. Bestialsko torturowano i zamordowano znanego człowieka. - Kogo? - zapytałem. Policjant zawahał się, ale po chwili, ponieważ byliśmy Amerykanami, stwierdził, że nie ma powodu, aby nam nie mógł powiedzieć. - Sławnego dziennikarza, Alfreda DeLuccę. Ellen powstrzymywała wybuch swojego przerażenia, dopóki nie opuściliśmy blokady. Zaraz potem zaniosła się głośnym szlochem. Uspokajałem ją przez całą drogę do Rzymu. Zjechaliśmy z autostrady w Via Aurelia. Było dziesięć minut po ósmej. Mieliśmy dwadzieścia minut na dotarcie do placu Świętego Piotra w porannym rzymskim szczycie komunikacyjnym. Arcybiskup Chicago wyjrzał przez okno swojego pokoiku. Ósma dwadzieścia dziewięć, a czerwonej lancii ani śladu. Przez resztę dnia żadnej możliwości otrzymania informacji. Dlaczego nie wyznaczył dodatkowo godziny dwunastej w południe? Teraz to nie ma znaczenia. Miał nadzieję, że przynajmniej Kevinowi nic złego się nie stało. 389 Może dzisiaj jeszcze nic się nie wydarzy? Może powstanie sytuacja patowa? Może jeszcze przed ostatnim wieczornym głosowaniem wyjrzy przez okno i zobaczy czerwoną lancię? Do tego czasu będzie jednak musiał walczyć przeciwko człowiekowi, który mógłby być doskonałym papieżem. Kiedy cyferki na jego elektronicznym zegarku pokazały ósmą trzydzieści, wciąż wyglądał przez okno. Czerwonej lancii nadal nie było. Za dwadzieścia dziewiąta westchnął, zapiął sutannę, założył cappa magna na szerokie ramiona i wyszedł z pokoju. Dotarcie na plac Świętego Piotra ze zjazdu w Via Aurelia zabrało nam trzydzieści pięć minut. A więc kardynałowie byli już z powrotem w Kaplicy Sykstyńskiej. Plac żył już porannym ruchem turystów. Tylko metalowe barykady, pokaźna liczba umundurowanych stróżów porządku i telewizyjne platformy dowodziły, że ten poranek różni się od każdego innego dnia rozpoczynającego tydzień w Wiecznym Mieście. Powinniśmy byli znaleźć się tutaj o ósmej trzydzieści. Przybyliśmy o ósmej czterdzieści pięć. Za późno. Wraz ze zmęczoną, cierpiącą Ellen zjedliśmy późne śniadanie w restauracyjce naprzeciwko hotelu Columbus, w połowie Via Conciliazione. Przeczytaliśmy poranne gazety i poszliśmy do Salla Stampa, aby poplotkować z Micky Wilsonem z "Time'a" i czekać na dym z kaplicy. Kiedy w końcu się pojawił, piętnaście po jedenastej, był bezsprzecznie czarny. Potwierdzono to przez głośniki. W końcu komin zaczął funkcjonować poprawnie, a w tym samym czasie dopiero jakiś geniusz odkrył głośniki na placu Świętego Piotra. Są rzeczy, które we Włoszech i w Kościele nigdy się nie zmienią. Do wieczora nie mieliśmy nic do roboty. Powiedziałem Ellen, żeby poszła do Hiltona, wyspała się trochę i poczekała na Herba. Ja sam przez bramę Świętego Oficjum udałem się do Michelangelo. Zasnąłem momentalnie po przyłożeniu głowy do poduszki. 390 Kardynał arcybiskup Krakowa powinien byl dostać piętnaście albo szesnaście głosów w pierwszym teście ,,matematyki ducha". Otrzymał dwadzieścia jeden, przynajmniej o pięć więcej, niż się spodziewano. John Król uśmiechał się jak kot, który połknął kanarka. Antonio Martinełli wpatrywał się w Pata wzrokiem zimnym jak śmierć. Karol Wojtyła z kamiennym spojrzeniem słuchał, jak jego nazwisko wyczytywa-ne jest raz za razem. Kiedy podsumowano wyniki, zatopił twarz w swych wielkich dłoniach. Ci, którzy tego pragną, nie otrzymają tego, a ci, którzy nie chcą, dostaną. Patowi przypomniała się stara polska pieśń, której nauczył się kiedyś w Chicago. Zaczął ją teraz nucić. Kardynał arcybiskup spojrzał na niego. Tym razem w jego oczach błyszczały łzy. Przekazałem sygnał - trzy krótkie błyski reflektorów samochodu - dokładnie o siedemnastej trzydzieści. Zdawałem sobie sprawę, że może już być za późno, ale musiałem grać dokładnie według scenariusza. Dopiero wtedy znalazłem miejsce do zaparkowania przy Świętym Oficjum i dołączyłem do Ellen i Herba, stojących przed metalowymi barierkami. Niebo szarzało już, świeciły się lampy. Tłum wyglądał na o wiele mniejszy niż poprzedniego wieczoru, chociaż było jeszcze wcześnie. Ellen ubrana była w szarą spódniczkę i żakiet, a Herb w brązowy, elegancki garnitur. Oboje wyglądali na ponurych, zmartwionych. Równie ponura była Maureen, która przy nich stała. - Alfredo? - zapytałem ją. - Och, już go opłakałam, Kevin. Skończyliśmy ze sobą w sierpniu. Był strasznym człowiekiem. Upadłam wówczas bardzo nisko. W każdym razie szkoda, że nie żyje. To straszna śmierć. Nikt nie zasługuje... O szóstej plac był pełen. W miarę jak wskazówki zbliżały się do osiemnastej piętnaście, tłum cichł. - Jak długo jeszcze? - zapytała Ellen nerwowo. - W każdej chwili - odparłem. Ciężko było mi mówić i oddychać. 391 O szóstej trzynaście ujrzeliśmy dym, niewątpliwie czysty, biały dym, wydobywający się z cienkiego komina, wyraźnie oświetlony przez reflektory i ginący w czeluści ciemnego nieba. Tłum oszalał. Nie było wątpliwości: po raz trzeci w ciągu trzech miesięcy mamy innego papieża. Kto nim został? Benelli? Siri? Willebrands z Holandii? A może ktoś, kto będzie kompletnym zaskoczeniem? Poczułem ukłucie w klatce piersiowej. Boże, jeśli to Siri, czy ośmielimy się wrócić do domu? Tłum cieszył się, jakby radość wywołana była niepewnością oczekiwania. Na plac wkroczyła gwardia szwajcarska - jedyni profesjonaliści w Kościele, moim zdaniem - a potem hałaśliwi włoscy żołnierze, dlatego że plac jest częścią Włoch, chociaż bazylika należy już do Watykanu. O osiemnastej czterdzieści trzy zapłonęły światła za drzwiami. Ktoś wyszedł, aby przygotować mikrofony. Odsunięto zasłony. Po chwili otworzyły się drzwi na balkon, powoli, majestatycznie. Zaczęli wyłaniać się księża - tak jak za moich dawnych dni w seminarium, z tym że ci mieli czerwone szaty. Potem ukazał się Pericle Felici. Dzięki Bogu jego nie wybrano. - Annuntio vobis gaudium magnum - zaczął i natychmiast przerwała mu potężna wrzawa. Serce miałem w gardle, mój żołądek szalał. - Habemus papam. Kolejny wybuch radości. Felici nie miał najbardziej zadowolonego głosu. Kontynuował po łacinie. Jeszcze kilka słów i: - Carolum... - Absolutna cisza. Karol, Karol, kto? - Kto, kto? - krzyczała Ellen. - Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem... - ostatnia pauza po to, aby uzyskać jak najlepszy efekt. - Wojtyła! - Oui sibi imposuit nomen Johannis Pauli. - Felici zakończył szybko i natychmiast powrócił w zacisze komnat Świętego Piotra. Nikt się nie poruszył. Tłum zamarł. - Karol, kto? - zapytała Ellen. Śmiałem się. Historia Sprawiła światu... polski kawał. 392 Jakiś Włoch szturchnął mnie. - Padre. E papa nero? - No - odpowiedziałem. To nie był czarny papież. - E papa asiatico? - Próbowałem powstrzymać swój śmiech, ale nie byłem w stanie. - Non e papa asiatico - zdołałem wykrztusić. - Ma quale papa? - naciskał Włoch. - E papa polacco! - wrzasnąłem. Włoch uderzył się w głowę w charakterystycznym geście oznaczającym w tym kraju, że nadchodzi koniec świata. - Magari! Un papa polacco! - krzyknął. - Co to znaczy, Kevin? Co to znaczy? - Ellen ciągnęła mnie za rękaw. - To znaczy, że po raz pierwszy w życiu nasz przyjaciel kardynał arcybiskup dał sobie radę bez naszej pomocy. Pociągnąłem ich do watykańskiego biura prasowego. Chciałem zobaczyć twarz papieża na ekranie telewizyjnym. Jimmy Roache, koordynujący działalność amerykańskiej prasy, przeglądał biografie. - Ile zna języków? - zapytałem go. - Włoski? - I osiem albo dziewięć innych - odparł Jimmy. - Będzie musiał do nich przemówić - stwierdziłem. - Tłum jest zaskoczony. Jimmy wzruszył ramionami. - To taki facet, że chyba przemówi. Ujrzeliśmy na ekranie telewizora, jak znów otwierają się drzwi na balkon. Ukazał się w nich masywny mężczyzna o szerokich ramionach i posępnej twarzy. Dziennikarze z Włoch od razu stwierdzili, że im się nie podoba. - Nie ma papieskiej prezencji - szepnął mi Herb do ucha. Wojtyła pozdrowił tłum w języku włoskim. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Większość odparła: - Na wieki wieków. Amen. Miał głęboki, silny głos i z balkonu prezentował się okazale. - Najdrożsi bracia i siostry. Jeszcze jesteśmy wszyscy pogrążeni w bólu po śmierci ukochanego papieża Jana Pawła I. 393 I oto najczcigodniejsi kardynałowie powołali nowego biskupa Rzymu. Wezwali go z kraju dalekiego, dalekiego, ale tak zawsze bliskiego we wspólnocie i tradycji chrześcijańskiej. Bałem się przyjąć ten wybór, ale zrobiłem to w duchu pokory dla naszego Pana i w całkowitym zaufaniu do Jego Matki, Najświętszej Maryi. Nie wiem, czy będę umiał dobrze wypowiedzieć się w waszym, naszym, języku włoskim. Gdybym się pomylił, poprawcie mnie. Dziś stoję przed wami, by wyznać naszą wspólną wiarę, naszą nadzieję i naszą ufność w Matkę Chrystusa i Matkę Kościoła, a także rozpocząć nową drogę historii Kościoła z pomocą Boga i z pomocą ludzi. Aplauz, który po tych słowach nastąpił, był niemal ogłuszający. - Będzie dobrym papieżem - odezwałem się do Ellen. - Zna się na polityce. Poza tym tych ludzi przeciągnął na swoją stronę. Spójrz, jak mu wiwatują. I nagle wszyscy zapłakaliśmy - Maureen, Ellen, Herb i, gdzieś w kącie, Kevin Star z San Francisco, z "Examinera". - Dlaczego płaczesz? - zapytałem Herba poprzez własne łzy. - Ten twój głupi Kościół - wykrzyknął -jest dziewicą i ladacznicą jednocześnie! Tak stary jak grzech i tak świeży jak bukiet kwiatów. A takie właśnie kobiety lubię. Ellen chwyciła go za rękę: - Herbercie, co za straszne, okropne, wspaniałe rzeczy wygadujesz! Maureen zaprosiła nas do swojego mieszkania na szampana. - Pamiętasz, kiedy piliśmy go pierwszy raz? - Uśmiechnęła się do mnie, podając mi kieliszek. Jej oczy były jednak smutne i zmęczone. Czy już na zawsze takie pozostaną? - Znów zaczynamy od nowa? - zapytałem ją, wznosząc kieliszek do góry. Odwróciła się szybko. Jej sąsiedzi przyszli wkrótce z własnym winem musującym. Włosi byli równie uradowani jak my; spadło z nich ciężkie brzemię tradycji. 394 Wkrótce nastąpił czas powrotu do Michelangelo. Jutro miałem do zrobienia wiele rzeczy. Usłyszałem, jak Maureen i Ellen planują wspólną wyprawę na zakupy. Niechętnie zgodziłem się zjeść z nimi lunch w L'Eau Vite. Kiedy wychodziłem, Maureen chwyciła mnie za rękę. - Czy uważasz, że naprawdę mogłabym udawać, że znów jest pierwszy stycznia 1949? - Gdybyś tylko zechciała. - Czy nie jestem zbyt stara i brzydka, aby znaleźć sobie męża? - Naprawdę, chcesz tego? - Chciałabym. - Wyglądała na zrozpaczoną. - Pat? - Nie wiem. Może porozmawiamy jeszcze o tym, zanim wrócisz do Ameryki. Sloane jest wciąż samotny, jak mi się wydaje. R 25 1978 Restauracja L'Eau Vite była chłodna i klasycznie elegancka. A znajdowała się dokładnie o jedną przecznicę od wąskich, ponurych uliczek, brudnych murów, przechodniów o ponurych twarzach, poobrywanych plakatów na ścianach domów i przyprawiającego o mdłości smrodu spalin samochodowych, zapachu współczesnego Rzymu. O drugiej trzydzieści po południu, kiedy wciąż delektowaliśmy się deserem i koniakiem, klienci i obsługa razem powstali i zaczęli śpiewać, każdy w tym języku, w jakim mu było wygodnie, hymn z Lourdes. Maureen, Ellen i ja śpiewaliśmy z radością, przypominając sobie czasy szkoły średniej, kiedy wszyscy modliliśmy się do Matki Boskiej z Lourdes o cuda: na przykład o dobrą ocenę z angielskiego, o zaproszenie na wielkie party czy o zwycięstwo w zawodach sportowych. Herb patrzył zaintrygowany, jak zwykle, gdy jego żona ujawniała wielką wiarę w Boga. Zawsze jednak to szanujący, powstał razem z nami. Świętowaliśmy triumf Karola Wojtyły. - Ciekawe, co powie nam kardynał Pat - stwierdził Herb. Wypił koniak z kieliszka, jakby to było kilka kropel wody. - Szkoda, że nie może być na tym lunchu z nami. - Powie nam, że nowy papież jest jego starym przyjacielem i że jego wybór jest punktem zwrotnym w historii Kościoła - odparła Maureen. - Chcecie usłyszeć całe przemówienie? Pat ostatnio usilnie pracuje nad swym wizerunkiem, nawet wobec swoich przyjaciół. Chwilowa złość szybko jej jednak przeszła i twarz Maureen znów się rozpogodziła. Znów przypomniałem sobie, 396 jak wielką ulgę ujrzałem na obliczu Pata, kiedy podczas konferencji prasowej uniesionym w górę kciukiem dałem mu znać, że wszystko jest w porządku. Moja ostatnia przysługa dla tego drania. Spokój L'Eau Vite rozpłynął się w gorączce jesiennego słońca i w hałasie samochodów, gdy tylko wyszliśmy na zewnątrz. - Mam samochód po drugiej stronie ulicy - powiedziała Maureen szybko. - Zobaczymy się wieczorem. Opuściłem towarzystwo, wymawiając się koniecznością odwiedzenia watykańskiego biura prasowego. Ellen i Herb zamierzali złapać taksówkę do Hiltona. Popatrzyłem za Maureen przecinającą mały plac Świętego Eustachego, przy czym uwagę skupiłem głównie na jej nadzwyczajnie zgrabnych nogach. Urocze, pomyślałem. Nie po raz pierwszy kobiece wdzięki zakłóciły przebieg wyborów papieża. Rzym widział wiele pięknych kobiet w ciągu swoich pogańskich i chrześcijańskich lat. Odwracając się w kierunku Ellen i Herba, zauważyłem kątem oka mężczyznę, który kilkanaście kroków od nas wysiadł z samochodu. W rękach trzymał pistolet maszynowy. Był to jeden z terrorystów z Ischii, ten ze szramą na policzku. - Nasze kobiety są gwałcone! - krzyknął po angielsku. - Wasze kobiety umierają! Wszystko, co nastąpiło potem, odebrałem jak film oglądany w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Nogi Maureen bryznęły krwią, a ona upadła na ulicę. Automat ujadał jak wściekły pies. Po chwili bandyta skierował jego lufę w naszym kierunku. Jak głupiec chciałem własnym ciałem zasłonić Herba i Ellen. Napastnik podniósł broń i znów rozległy się strzały. Niespodziewanie pistolet wypadł mu z rąk. Na jego piersiach pojawiła się czerwona plama i bandzior przewrócił się, upadając na własną broń. Kierowca spróbował uruchomić samochód. Jeszcze jeden odgłos strzału i maszyna 397 ruszyła przed siebie zygzakami, kończąc jazdę na ścianie L'Eau Vite. Zwolniony film skończył się i usłyszałem całą gamę dźwięków: wrzeszczących ludzi, samochody hamujące z piskiem opon, syreny wyjące gdzieś w oddali. Przeszedłem przez placyk w kierunku nieruchomej sylwetki leżącej w nienaturalnej pozie w kałuży krwi, rozmyślając zupełnie bez sensu, że byłem ostatnią osobą na świecie, której dane było podziwiać jej piękne nogi. Uklęknąłem obok Maureen i ująłem jej głowę w swoje ręce. Otworzyła bardzo zmęczone oczy. - Idę do piekła, Kevin - powiedziała tym samym obojętnym tonem, którym przed chwilą mówiła, że idzie do samochodu. - Jestem złą, płytką kobietą i idę do piekła. - W jej oczach błysnęły łzy. Znów je przymknęła. - Nie, nie pójdziesz do piekła. Bóg cię kocha, Maureen. Nie jesteś płytka i nie jesteś zła. Sono sacerdote - mruknąłem w fatalnym włoskim do policjanta w białym hełmie, z bronią w ręce. - Lui e medico. - Wskazałem na Herba, dopiero teraz zorientowawszy się, że jest przy Maureen wraz ze mną i próbuje zatamować upływ krwi z jej nóg. Policjant popatrzył na mnie, wzruszył ramionami i powrócił do swoich czynności. Maureen znów otworzyła oczy. Zdałem sobie sprawę, jak mocno ściskam jej kruche ciało. - Czy on mnie naprawdę kocha? - Pat? - zapytałem nieśmiało. Lekki uśmiech pojawił się na jej twarzy. - Nie, głuptasie. Bóg. Próbowałam, przeważnie bez skutku, ale próbowałam, przynajmniej czasami... - Jej twarz wykrzywił ból. Ellen uklękła przy mnie, jeszcze odurzona, przerażona i nie dowierzająca. - Bóg kocha cię tak bardzo, Maureen, że nigdy nie pozwoli, żebyś go opuściła. - Tak jak nie opuścił Jezusa. Ufaj mu, a zyskasz jego ufność. Maureen skinęła głową. Trzymałem ją za jedną rękę, Ellen za drugą. Bardzo pomagaliśmy teraz Bogu. 398 - Och, mój Boże, jak mi przykro... Powiedzcie Sheili, że ją kocham. - Ego te absoho... - zacząłem po łacinie, ale potrząsnąłem ze złością głową i przeszedłem na angielski. - Oczyszczam cię ze wszystkich twoich grzechów, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Maureen westchnęła, jakby dotknęła wyciągniętej ręki Boga. Popatrzyłem na Ellen. Jej oczy błyszczały. Nadjechał ambulans i nagle wokół nas wyrośli pielęgniarze ubrani na biało. - Opowiedz im całą historię, Kevin. - Głos Maureen znów przez chwilę był mocny. - I tak kiedyś dowiedzą się o Pacie i o mnie. Zapisz całą naszą historię. Nie jest tak wstrętna, jak oni myślą. Próbowaliśmy... Obiecaj mi, że wszystko napiszesz... - Kurczowo ścisnęła moją dłoń. - Padre, per favore - poprosił jeden z medyków, próbując odciągnąć nas od Maureen. - Obiecuję - powiedziałem i puściła mnie. Znajdowaliśmy się w małej poczekalni w Klinice Gemelli, zaledwie o kilka kroków od pokoju, w którym życie uciekało z Maureen: Herb, Pat, Ellen i ja. Bardzo przystojny i bardzo elokwentny oficer carabiniere, z którym właśnie skończyłem rozmawiać, powiedział, że zamachowcy byli członkami organizacji Słudzy Świętego Antoniego z Padwy, że mamy szczęście, że w ogóle żyjemy, że jeden z terrorystów został zastrzelony, a drugi przekazał już sporo interesujących informacji na temat reszty grupy terrorystycznej, że najwyraźniej jako obiekt ataku zostaliśmy wybrani zupełnie przypadkowo. Puścił do mnie oko, mówiąc "przypadkowo". Nie zareagowałem. Mój kardynał arcybiskup siedział ze zwieszoną głową na jednym z dębowych krzeseł w poczekalni. - To najlepsza klinika w Rzymie - powiedział głucho. - Deskur jest tutaj. - Kto? - Najbliższy przyjaciel Wojtyły w Rzymie. Biskup Andrzej Deskur, przewodniczący Papieskiej Komisji do Spraw Środ- 399 ków Masowego Przekazu. Sparaliżowało go na dzień przed konklawe. Raczej tego nie przeżyje. - Pat mówił monotonnie, mechanicznie. - Czy komukolwiek mówiłeś, że idziemy na lunch do L'Eau Vite? - Tak, mówiłem. - Nie zwrócił uwagi na wagę tego pytania. - Wspomniałem o tym komuś w sekretariacie. Otworzyły się drzwi dzielące korytarz. Do poczekalni wszedł mężczyzna potężnej postury, w białej sutannie. Ujrzał kardynalskie dystynkcje i zatrzymał się gwałtownie. Z wielkim wysiłkiem Pat powstał. - Santita? - zaczai, ale zaraz przeszedł na angielski. - Kobieta którą znaliśmy od dziecka, została dziś rano postrzelona przez terrorystów. - Jego głos drżał, ale po chwili opanował się i przedstawił nas wszystkich papieżowi. Papież uśmiechnął się łagodnie do Ellen, której rękę przytrzymał dłużej, niż trzymałby ją którykolwiek papież w dwudziestym wieku. Wymienił kurtuazyjny uścisk z Herbem, który dzięki Bogu, nie próbował wyjaśniać, że jedynie z boku obserwuje katolicyzm. Mnie obdarzył swoim chłodnym, uważnym spojrzeniem. Wyciągnął przed siebie potężne ramiona - Czy mogę pobłogosławić tę kobietę? - zapytał. - Si, Santita - powiedziała zakonnica, która pojawiła się nie wiadomo skąd. - Per favore... Pat popatrzył na mnie bezradnie. - Poszedłbyś, ojcze? Ja... ja... Skinąłem głową. Tak więc papież, mała, zapracowana zakonnica i ja weszliśmy do izby szpitalnej Maureen. Otworzyła zmęczone oczy, gdy Ojciec Święty błogosławił ją, zmusiła się do słabego uśmiechu i wyciągnęła rękę. Papież ujął ją delikatnie. Jego twarz wyrażała nie mniejsze cierpienie niż moja. Maureen zaczęła się cicho modlić. I ja, i papież, w języku angielskim, przyłączyliśmy się do niej: - Zdrowaś Mario, łaski pełna... - zabrzmiało w szpitalnym pokoju. 400 Skończywszy modlitwę, Maureen zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Oczy Jana Pawła wyrażały głębokie współczucie, kiedy żegnał się z nami. Podał mi rękę niemal z czułością. Ten człowiek wiedział, jak bardzo cierpię. Pół godziny później wciąż staliśmy przy łóżku Maureen. Zbliżała się nieubłaganie jej ostatnia chwila. Pat z bólem serca wszedł do pokoju śmierci. Ellen zaczęła odmawiać różaniec, gdyż żaden z nas, księży, o tym nie pomyślał. Maureen Cunningham Haggarty odeszła z tego świata o wiele spokojniej, niż żyła. W pewnej chwili jeszcze oddychała, a potem już nie. - Donu ei pacem - powiedziałem. - Trwaj w pokoju, kuzynko Maureen. Herb delikatnie ujął Ellen za rękę i wyprowadził ją z pokoju. Mieli odebrać Sheilę z lotniska. Kardynał stał w milczeniu, spoglądając na martwe ciało kobiety, którą obaj kochaliśmy. Po długiej chwili odezwał się: - Zrobiłem to wszystko dla ciebie, Kevin - powiedział. Był spokojny, chłodny. - Wszystko, co robiłem w życiu, robiłem tylko dlatego, żeby ciebie zadowolić, a ty nigdy nie odezwałeś się do mnie ciepłym słowem, nigdy. Dla ciebie grałem w koszykówkę, dla ciebie poszedłem do seminarium, dla ciebie zostałem księdzem, dla ciebie ocaliłem diecezję, dla ciebie głosowałem na tego papieża, a nie usłyszałem za to nawet najskromniejszego "dziękuję". Jesteś wciąż tym, kim byłeś na początku: bogatym draniem, który ponad wszystkich się wywyższa i nie kocha nikogo. Milczałem, a Pat kontynuował, dopiero się rozkręcając: - Jesteś przywódcą, pisarzem i intelektualistą, księdzem, którego wszyscy podziwiają. Mogę sobie być kardynałem, ale dla ciebie wciąż jestem synem biednego robotnika. Obserwujesz mnie, krytykujesz i sądzisz. A przecież cię nie obchodzę: nie kochasz mnie i gówno cię obchodzi, czy ja cię kocham. Zrujnowałeś moją miłość, zabrałeś mi wszystko, co miałem. Teraz, gdy nie ma Maureen, nie obchodzi mnie czy będę żył, czy umrę. 401 Głos zaczął mu drżeć, a twarz wykrzywiona była przez bezkresny żal. - Może masz rację, Pat - powiedziałem. - Nie byłem takim przyjacielem, jakiego potrzebowałeś. Ja... - Kochałem cię bardziej niż kogokolwiek innego -jęknął. Uklęknął przy łóżku Maureen i cicho zapłakał. Wyszedłem z pokoju. W drzwiach odwróciłem się jeszcze, aby po raz ostatni spojrzeć na spokojną twarz martwej Maureen. Epilog 1981 Pomogłem Ellen wyjść z basenu. - Starsza pani nie daje sobie już rady - uśmiechnęła się. - Przynajmniej wtedy, kiedy widzi przy sobie silne ramię. - Śliczna Tytanio, jesteś jak dobre, czerwone wino... - Przestań, głupcze. - Cmoknęła mnie w usta, zanim założyła bluzeczkę, doskonale pasującą do jej zielonego kostiumu kąpielowego. Dotyk jej ust był czymś, do czego powinienem był już przywyknąć. A jednak ciągle mnie zaskakiwał. Słońce unosiło się wysoko nad drzewami. Było gorąco. Usiedliśmy na brzegu basenu i przebieraliśmy nogami w wodzie. Czekaliśmy na powrót Herba i na późną kolację, którą mieliśmy zjeść razem. - Jak podoba się Patowi nowe zajęcie w Rzymie? - usłyszałem zdawkowo brzmiące pytanie Ellen. - Art McGrath uważa, że je bardzo polubił. - Dokładniej okryłem się ręcznikiem, mimo gorąca. - Czy naprawdę dostał kopniaka w górę? Czy oni wiedzą o nim i Maureen? - Jeśli chodzi o odpowiedź na pierwsze pytanie, to zależy. Pozycja przewodniczącego kongregacji, który opiniuje akta kanonizacyjne, może wydawać się niezbyt istotna, ale jest on przecież teraz jedynym Amerykaninem w Kurii. - A to drugie pytanie? - Czytałaś gazety. Carabiniere zaatakowali kryjówkę Sług Świętego Antoniego. Efekt: czterech młodych mężczyzn zabitych, młoda dziewczyna zamknięta w klinice 403 psychiatrycznej. Oficjalnie nikt nie wie, dlaczego zamordowano Maureen. Co nie znaczy, że Wojtyła się czegoś nie domyśla. Zapadła cisza zakłócana tylko przez brzęczące muchy. - To nie twoja wina. - Ellen otoczyła mnie ramieniem i oparła głowę na mojej piersi. - Nie jesteś za nas wszystkich odpowiedzialny. Patrick, Maureen i, Bóg wie, ja, sami decydowaliśmy i decydujemy o sobie. Żyjemy własnym życiem. Opłakuj śmierć Maureen, Kevin, ale nie obwiniaj się za nią. - Co by było, gdybym nie czuł się za was odpowiedzialny? Co by było, gdybym zostawił was samych sobie?... Przerwał mi dźwięczny śmiech Ellen. - Och, Boże, Kevin. Byłabym grubą kobietą, którą by teraz pokazywano w cyrku, gdybyś mnie opuścił. Delikatnie uwolniła mnie z objęcia, ale wciąż trzymała moją rękę. Gdy rozbrzmiał jej radosny śmiech, znów oboje byliśmy młodzi, nasze życie dopiero się zaczynało, rozpościerało się przed naszymi oczyma niczym tajemnicza puszcza za basenem Ellen. - Śmiech jak miłość - powiedziała, jakby czytając w moich myślach -jest silniejszy od śmierci. Wiesz o tym, Kevin. Modlisz się o to. Dlaczego więc nie zastosujesz tego w swoim życiu? Dlaczego nie pozwolisz nam wszystkim kochać cię? Zachodzące słońce zabarwiło chmury nad stanem Wis-consin najpierw na różowy, a potem na złoty kolor. Część mojego ja umarła wraz z Maureen w Klinice Gemelli. Inna część urodziła się tutaj, nad tym basenem. Ból... chaos... odrodzenie... śmierć... śmiech... zmartwychwstanie. Miłość silniejsza od śmierci. Kobieta napisała tę linijkę na zakończenie Pieśni nad pieśniami. Maureen, Patsy, mama, Pułkownik, kardynał Meyer... wszyscy silniejsi od śmierci. Ellen, która pogrąży się w dolinie ciemności ze śmiechem na ustach. - Pozwolisz mi cię kochać? - jakaś niepewność zabrzmiała w jej głosie. - A mam inne wyjście? 404 - Nie masz. Nigdy nie miałeś. Wszystkie obrazy Ellen zlały się w barwy zachodzącego słońca. Będę musiał przywrócić moją przyjaźń z Patem. - Chodźmy na kolację - powiedziałem, przerywając naszą niemal religijną kontemplację. - Jestem głodny jak wilk. - Typowy Irlandczyk - westchnęła, gdy pomogłem jej wstać. Kiedy powoli szliśmy do domu na kolację ze Straussami, Brennanami, Curranami i McNeilami, w głowie rozbrzmiewał mi - po łacinie, a więc zrozumiały dla Boga - De Profundis, psalm za umarłych. Prosiłem Boga, aby dał pokój i jasność Jamesowi i Mary Brennanom, Timothy'emu Curranowi, Maureen Cunningham i Patsy Carrey. Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego! Nakłoń swoich uszu. ku głośnemu błaganiu mojemu! Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, Panie, któż się ostoi? Ale Ty udzielasz przebaczenia, aby Cię otaczano bojaźnią. W Panu pokładam nadzieję, nadzieje żywi moja dusza: oczekuję na Twe słowo. Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy świtu, bardziej niż strażnicy świtu. Niech Izrael wygląda Pana. U Pana bowiem jest łaskawość i obfite u Niego odkupienie. On odkupi Izraela ze wszystkich jego grzechów.* * Cytaty biblijne pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Wyd. III. Pallotinum, Poznań-Warszawa 1980. 405 Osobiste posłowie Często bywam pytany, dlaczego ksiądz pisze powieści. Odpowiedź jest prosta: opowiadanie od zawsze było najlepszym sposobem nauczania religii, ponieważ opowiadanie odwołuje się do uczuć i w ogóle całej osobowości, a nie tylko do chłodnego umysłu. Jezus głosił przypowieści. Żydowscy autorzy kronik o Józefie i Dawidzie oraz Pieśni nad pieśniami, na przykład, też opowiadają. I Jezus, i ci, którzy głosili swoje opowieści przed nim, nie próbowali wpływać na nikogo, nikogo kształtować. Ich opowiadania dotyczyły ludzi i wydarzeń świeckich: królów i generałów, kobiet, rodzin, burzliwych miłości, rolników, poszukiwaczy skarbów, podróżujących handlarzy, nieuczciwych sędziów, hucznych wesel, ogrodników, kobiet poślubionych wbrew ich woli. Te opowiadania wiązały się z religią tylko pośrednio. Ich celem było zaskoczenie i wstrząśnięcie ludźmi, zwrócenie ich uwagi na własne życie religijne; nie było w nich szybkich i łatwych morałów, a już z pewnością nie wyjaśniały one doktryn religijnych. Pośrednie związki mojej powieści z religią dotyczą następujących zagadnień: 1) Miłość Boga, silniejsza niż śmierć, towarzyszy ludziom we wszystkich ich miłościach, tych "właściwych" i tych zakazanych. 2) Ludzie potrafią wznosić się ponad swoje niedoskonałości. Pat potrafi być odważny, Ellen potrafi przezwyciężyć swoją niechęć do życia, Kevin zmienia osobowość, otwierając swe serce na miłość Patsy i Ellen. 406 3) Kościół, który często bywa ladacznicą (korupcja, letarg, oderwanie od ludu), potrafi się odnowić i stać się ponownie niewinną dziewicą (przeczytajcie pierwszy list św. Piotra). 4) Splendor stanu kapłańskiego jest rzeczą, która będzie trwać, mimo że księża byli, są i będą tylko ludźmi. 5) Mimo iż celibat jest tak trudny dla wszystkich księży, a dla wielu nie do utrzymania, bywa konstruktywną i słuszną drogą życia dla wielu zdrowych i mądrych mężczyzn. 6) Jestem skłonny twierdzić, że te związki są jasne dla wszystkich. Moim zdaniem przedstawienie ich przez księdza w powieści to rzecz tak stosowna w dziesiejszych czasach jak w wiekach wcześniejszych układanie witraży w oknach. A. M. G. Andrew M. Greeley jest księdzem w archidiecezji chicagowskiej, pisarzem, profesorem socjologii w University of Arizona i jednym z dyrektorów National Opinion Research Center (Krajowe Centrum Badania Opinii Publicznej) w Chicago. Uznawany jest za jednego z najgłośniejszych pisarzy w Stanach Zjednoczonych. Każda jego kolejna książka przez długie tygodnie znajduje się na czele krajowych list bestsellerów. Obok literatury pięknej w kręgu zainteresowań Greeleya są prace naukowe (np. wysoko ceniona książka The Catholic Myth). Jest on także autorem dokumentalnej pracy The Making of the Popes 1978, w której analizuje przebieg dwóch konklawe z 1978 roku. Często bywam pytany - mówi Greeley - dlaczego ja, ksiądz, piszę powieści. Odpowiedź jest prosta. Uważam, że są one najlepszym sposobem nauczania religii już od dawna, ponieważ odwołują się do uczuć i w ogóle do całej osobowości, a nie tylko do chłodnego umysłu. Ich celem jest pouczanie, ale i burzenie błędnych, z góry wyrobionych sądów. w przygotowaniu Andrew M. Greeley Pokusa Bohaterem powieści jest ksiądz o niezwykle bezpośrednim usposobieniu i bardzo dużym, często pieprznym poczuciu humoru. Otrzymuje zadanie, które polega na wydaniu werdyktu, czy zmarły kardynał - którego bohater znał z seminarium i nie darzył specjalną sympatią - może zostać świętym, bowiem istnieją pogłoski o jego długoletnim romansie z młodą kobietą i o wątpliwej jakości jego cudów. Przeistaczając się w detektywa, bohater stopniowo poznaje życie kardynała i próbuje zrozumieć motywy jego czynów. Czasem jednak nawet prawda nie jest w stanie oddzielić świętych od grzeszników... Książka porusza dość kontrowersyjny temat, a na Zachodzie została odebrana jako próba uczłowieczenia wizerunku księdza. Jednym z ważnych problemów w książce jest również finansowanie "Solidarności" w czasach, gdy działała jeszcze w podziemiu. Autor twierdzi, że związek był finansowany przez Watykan za pośrednictwem arcybiskupa Chicago; pojawia się sugestia, że w grę wchodziły miliardy dolarów. Równocześnie Greeley w interesujący sposób ukazuje postać Jana Pawła II, tak jak go widzi amerykańskie duchowieństwo, przedstawiając też w krytycznym świetle niektóre ogniwa hierarchii kościelnej. A. M. Greeley wyjawia nam ukryte pasje mężczyzn i kobiet... dzieli się swą wiedzą o Kościele katolickim, tak jak to tylko może zrobić ktoś głęboko wtajemniczony. Analityczny styl autora, a także jego wiedza o wewnętrznych sprawach katolicyzmu sprawiły, że przedstawia czytelnikowi przypowieść tak ułożoną, żeby nie niszczyć uprzedzeń o życiu księży w Kościele katolickim. Jego wnikliwe spojrzenie na politykę Kościoła oraz na człowieczą stronę kapłaństwa jest niezwykle interesujące... GŁOSY O Grzechach kardynalnych "Andrew Greeley, ksiądz Kościoła rzymskokatolickiego, socjolog i pisarz, w swoich powieściach nigdy nie zrezygnował z krytycznego spojrzenia na sprawy Kościoła. Nazywa rzeczy po imieniu, a jego wizja kościelnej rzeczywistości czasami szokuje czytelnika." "Levittown Courier-Times" * * * "Ojciec Greeley (autor bestsellerowego dokumentu The Making of the Popes 1978) dokonał nadzwyczajnego dzieła, ukazując nam codzienne życie i pracę księży katolickich oraz udowadniając, że nie żyją oni w wieżach z kości słoniowej. Sceny erotyczne, chociaż podane ze smakiem i delikatnie, niewątpliwie zaszokują katolików starej daty." "Publishers Weekly" * * * "Nadzwyczajne pisarstwo. W powieści tej są momenty, w których losy księży, biskupów i ludzi świeckich wywołują łzy w oczach czytelników. Większość stronic nie pozostawia wątpliwości, że zostały napisane przez człowieka, który głęboko ukochał swój Kościół." "Inland Catholic Register" * * * "To amerykańska wersja Ptaków ciernistych krzewów, współczesne Klucze królestwa, wspaniała powieść, przeznaczona dla czytelnika w każdym wieku." "Literary Guild Magazine" i "Grzechy kardynalne to doskonale napisana i jasna w swojej wymowie powieść. Postaci (szczególnie kobiet) ujmują za serca, grzeszne czyny ludzi noszących sutanny szokują, niekoniecznie wywołując odrazę." "Kirkus Reviews" * * * "Jako kobieta czytałam tę powieść o zakazanej miłości z zafascynowaniem, jako pisarka - z podziwem." Cynthia Freeman autorka Come Pour the Winę * * * "Doskonałe i... skandalizujące. Ojciec Greeley pisze o pokusach sięgających księżowskiego kołnierzyka, a jego znajomość środowiska czyni tę powieść niezwykle interesującą i pouczającą lekturą." "CosmopoiitaiT * * * "Nie wszystkim spodoba się to, co ma do powiedzenia ojciec Greeley... Ważne jest jednak, że Grzechy kardynalne traktują o ludziach, którzy są nam bardzo bliscy, i o sprawach, których znaczenia nie można nie docenić." "The Washington Star" * * * "Powieść ta pełna jest goryczy i żalu nad nie wykorzystanymi możliwościami i drogami, z których nie skorzystano. Jest to zarazem powieść odważna, szczera i pełna szacunku dla wiary katolickiej." Kevin f "The San Francisco F "