I.S. STEWART & U. OLDMAN CONAN I NOCE SZADIZARU TYTUŁY ORYGINAŁÓW: CONAN AND THE ZINGARIAN’S GIFTS CONAN AND THE SHADIZAR NIGHTS PRZEKŁAD EWA SKÓRSKA DARY ZINGARCZYKÓW I OGNISKO NOCĄ Z łaski Mitry Życiodajnego, król i władca Zingary Kratios Trzeci — do swojego brata, szlachetnego księcia Rimjerosa, pana Laru. Bracie mój! Listem tym odrywam cię od zabaw w twojej domenie i wzywam do stolicy w sprawach wagi państwowej. Tobie jednemu mogę powierzyć wypełnienie zamyślonej przeze mnie misji, która prócz jawnych celów mieć będzie i cele ukryte, a o nich nikt, oprócz mnie i ciebie wiedzieć nie powinien. Spędzając czas na polowaniach i balach, nie wnikałeś zbytnio w sprawy naszego państwa, lecz to nie martwiło mnie i nie smuciło, póki byłeś młody. Ale tego roku skończyłeś lat dwadzieścia trzy i postanowiłem, ze nadeszła pora, abyś uzasadnił wysoki tytuł pana Laru i księcia krwi. Przypomnij sobie, jak drżało twoje serce, gdy Ornado, szlachetny Mistrz Zakonu Wojowników Światła wręczył ci rycerskie ostrogi. Jaką odwagą pałała twoja twarz — a przecież miałeś wówczas tylko dwanaście lat! Pomyślałem wtedy: oto stoi przede mną syn mojego ojca, prawdziwy książę i rycerz! Jednak do tej chwili los nie dał ci możliwości odwdzięczenia się za ten dar jakimś czynem na chwałę Zakonu i najjaśniejszego Mitry. Teraz nareszcie masz ten cel, cel godny ciebie, twojego tytułu i imienia… Taki był styl jego brata. Obszerne posłanie, pełne mglistych aluzji, pięknych zwrotów — i żadnych konkretów. Gdyby książę mógł wyczytać z listu, co go czeka, najpewniej zwlekałby z odpowiedzią jak najdłużej, albo w ogóle odmówiłby przyjazdu do Kordawy. Rimjeros splunął ze złością. Młody książę Zingary miał wspaniałą pamięć wzrokową — pamiętał wszystko, co kiedykolwiek zobaczył napisane na papierze czy pergaminie. Minął już prawie rok od czasu, gdy dostał ten list, a mógłby powtórzyć z niego każde słowo, tak samo jak z innych listów, zapisków, zwojów i ksiąg, które kiedykolwiek czytał. Tych ostatnich nie było dużo — książę Rimjeros nie należał do miłośników literatury — ani religijnej, ani świeckiej. Gałązka wyrwała mu się z ręki i uderzyła go w twarz, książę zaklął szpetnie. Niech Nergal porwie jego brata, najjaśniejszego króla Zingary i Karrskich wysp! Ale królom się nie odmawia, nawet gdyby byli po trzykroć braćmi. Nawet gdy wysyłają cię rzekomo ze „sprawą wagi państwowej”, a tak naprawdę oddalają od dworu na dwa lata. Co czuł i czy w ogóle coś czuł Kratios, wysyłając na tę wyprawę właśnie Rimjerosa? Trzeba jednak przyznać, że pochód rzeczywiście można nazwać bohaterskim czynem — odwiezienie imperatorowi Khitaju cennego podarunku, przejście Wielką Drogą Jedwabiu i Nefrytu, przez morze wewnętrzne, stepy i dżungle. Najodważniejsi kupcy Zachodu wiedli swoje karawany do krajów bajecznych bogactw, leżących za morzem Vilayet, ale ani razu nie odwiedzał tych krain królewski poseł. Szczerze mówiąc, nigdy przedtem nie było takiej potrzeby — kogo na zingarskim dworze mogą obchodzić jakieś dalekie kraje, o których opowieści przypominają bajki, opowiadane dzieciom na dobranoc, kraje tak odległe, że trudno byłoby uwierzyć w ich istnienie, gdyby nie towary, przywożone stamtąd przez kupców. Najcieńsze jedwabie, wyszywane w przedziwne ptaki i smoki, lakowe szkatułki i ozdoby, dużo, dużo droższe od złota, z którego je zrobiono. Ale te sprawy należały do kupców i kobiet, lubujących się w takich rzeczach. Króla zaś to dalekie państwo, którego nie opłacało się najeżdżać, nie mówiąc już o wchodzeniu w jakiekolwiek inne układy, nigdy nie interesowało. Tak było do niedawna. Teraz nowy król Zingary zapragnął, aby potęga jego królestwa została dostrzeżona przez władców Wschodu. Tak przynajmniej powiedział bratu, gdy się spotkali. „Na czele poselstwa koniecznie musi stać książę krwi — mówił wzburzony Kratios Trzeci, chodząc po ogromnej, pustej sali tronowej. — Coś takiego zdarza się raz na sto lat. Nie idziesz tam jak człowiek proszący o coś władcę, ale jak członek domu królewskiego do równego sobie, z podarunkiem nie tyle cennym, co znaczącym. Znaleźliśmy tę rzadkość przypadkiem, nasi doradcy twierdzą, że imperator Khitaju rad będzie podarunkowi. A jeśli podarunek ten wręczy nie byle kto, lecz brat króla, będzie nie tylko rad, ale i poczuje się pochlebiony. Rozumiesz? I karawany pójdą nie gdzieś tam, lecz do Kordawy. O, wtedy pokażemy tym Aquilończykom, którzy wszędzie chcą być pierwsi, gdzie jest ich miejsce! Argosscy bandyci będą gryźć palce ze złości!…”. Rimjeros dobrze znał swojego królewskiego brata. Gdy ten zaczynał mówić w taki sposób — natchniony i nazbyt głośny — zazwyczaj oznaczało to, że boski pomazaniec ma jakiś sekretny plan. Górnolotne przemowy miały tylko skryć prawdę przed nieuważnym słuchaczem. A księcia, mimo najszczerszych chęci, trudno było wziąć za naiwnego i niedoświadczonego dworaka. Zbyt długo przebywał na dworze, zbyt długo gotował się w kipiącym kotle intryg. Ponadto za dobrze znał zingarskiego władcę. Miał też coś na sumieniu — i dlatego, gdy tylko usłyszał o czekającej go podróży na koniec świata, oblał się zimnym potem: co mogła oznaczać ta zsyłka na kilka lat? Czyżby brat rzeczywiście coś wywęszył? Przecież przygotowywany spisek dopiero zaczął nabierać kształtów, w plany pana Lara wtajemniczonych było co najwyżej troje ludzi i za każdego z nich książę mógł ręczyć jak za samego siebie… A może prawdziwe są pogłoski, że król Zingary nie stroni od czarnej magii, gdy chce zdobyć interesujące go informacje? Nie na darmo pętał się po dworze ten stygijski wygnaniec… Nagle spod jego nóg posypały się drobne kamyczki. Rimjeros podniósł głowę. Zbladł i odskoczył do tyłu: pod nogami nieoczekiwanie pojawiła się przepaść. Zamyślony nie zauważył, że doszedł do krawędzi urwiska. Gdyby zrobił jeszcze jeden krok, Zingara już nigdy nie zobaczyłaby swojego ulubionego młodego księcia. — Ściemnia się, pora wracać — powiedział głośno, gdy serce przestało bić jak oszalałe. Nie uśmiechało mu się skręcenie karku w tutejszej dzikiej okolicy. Bez względu na to, jakie plany miał Kratios w stosunku do brata, książę nie zamierzał ułatwiać mu zadania. Król zapewne nie zmartwiłby się, gdyby Rimjeros rzeczywiście nie wrócił do domu, nie mógł jednak wysłać brata na pewną śmierć. Tym bardziej że najmłodszy syn był ulubieńcem królowej matki i już ona postarała się, żeby jej potomkowi niczego w drodze nie zabrakło — w tym również mądrych rad doświadczonego wojownika. Dlatego książę Rimjeros, hrabia Lani, tylko stał na czele poselstwa, a wojskiem w pochodzie dowodził baron Marco da Ronno, stary wojownik i doświadczony podróżnik. Zarządzał żywnością, wyposażeniem, wysyłał ludzi naprzód w poszukiwaniu miejsc do postojów i w celu zbadania okolicy, rozdzielał obowiązki na każdy dzień, a przy tym wszystkim miał jeszcze czas na opiekowanie się zuchwałym, zarozumiałym młodzieńcem nie gorzej niż własnym synem. Zazwyczaj nie puszczał księcia na polowania bez świty, ale czasem z Rimjerosem działo się coś niedobrego, robił się ponury i posępny. W takim nastroju mógł wydać rozkaz wychłostania pazia tylko za to, że ten nalał do pucharu za mało wina, z obawy, że rozleje je, podając księciu. Baron przeczekiwał taki dzień, a następnego ranka niby od niechcenia mówił Rimjerosowi: „Wczoraj nad jeziorem, pławiąc konie, koniuszy widzieli stado czapli — leciały na północny brzeg. Piękne ptaki!”. Albo: „Powiadają, że w tutejszych lasach żyją latające wiewiórki. Czy można wierzyć w takie brednie? Jeszcze nigdy takiej nie widziałem, a wy, panie?”. Wtedy Rimjeros brał łuk i kindżał, kazał siodłać konia i jechał w las albo nad jezioro — na cały dzień, aż do późnej nocy. Wracał ze wspaniałym błękitnym pióropuszem przy kapeluszu lub martwym dziwnym zwierzaczkiem. Książę nie na darmo słynął jako najlepszy myśliwy w całej Zingarze. Całodniowe włóczęgi po lesie zazwyczaj go uspokajały — na jakiś czas. …Rimjeros wspiął się na kamienne wzgórze, którego łysy czerep wystawał z morza drzew — ale nic nie zobaczył. Tego dnia spotykały go same niepowodzenia: zraniona łania spadła w przepaść, książę w zapale pognał za nią i o mało co nie spadł sam. Zapewne nie warto było tak ryzykować, ale ścigał zwierzę od południa do zachodu słońca, zanim je wreszcie zranił, i nie chciał porzucać zdobytego z takim trudem trofeum. Królowa lasu była biała niczym świeże mleko albo śnieg na szczytach gór i Rimjeros już wyobrażał sobie, jak przywiezie ją do obozu, jak zachwycać się nią będzie czeladź i młodsi dworzanie. Łania nie chciała jednak wpaść w ręce człowieka — ani żywa, ani martwa. Konia, który padł na ziemię, książę musiał dobić: okulał na obie nogi i tylko zarżał, gdy Rimjeros próbował zmusić go do wstania. Przeklinając swojego pecha — stracić taką zdobycz! — książę jakoś wydostał się z wąwozu i poszedł w stronę obozowiska — był już zmęczony i głodny. Niewesołe myśli przebiegały przez jego ciemnowłosą głowę. Pochłonięty nimi książę szedł na chybił trafił, kierując się intuicją myśliwego, która jeszcze nigdy go nie zawiodła. Ale czy za bardzo zaangażował się w pościg, czy też wpadł w jakiś zaczarowany krąg — nawet ze wzgórza nie mógł dojrzeć zakola wąskiej rzeczki i dymów obozowych ognisk. Na wszystkie strony, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się zielone morze dżungli z rzadkimi wysepkami takich samych wzgórz. Rimjeros zrozumiał, że zabłądził. Niebo było jeszcze jasne, lecz wraz z zachodem słońca nad lasem gęstniał mrok i każda liana zaczęła wydawać się czającą się w liściach żmiją, każdy ostry krzyk małp, szykujących się do noclegu, wyciem nieznanej, niewidocznej w gęstwie istoty. Rimjeros przedzierał się przez zarośla, przeklinając wszystkie demony Khitaju. Nie bał się zostać w lesie na noc, chociaż był niemal bezbronny, tylko nawet w podróży wolał spać na piernatach i jeść dania przygotowane przez najlepszego kucharza, specjalnie w tym celu zabranego z dworu. — Zresztą są tu przecież w pobliżu wioski tych wąskookich — wymamrotał. — Wczoraj minęliśmy dwie albo trzy. Za każdy z moich pierścieni zarżną mi na kolację własne dzieci… Niebo ciemniało, w dole pod lasem robiło się duszno od aromatu kwiatów. Zingarskie wojsko kolejny dzień szło przez dżunglę i Rimjeros wiedział już, na co można sobie w tych lasach pozwolić, a na co nie. Wiedział, że próbowanie aromatycznych, wyglądających na jadalne owoców może być niebezpieczne, a kwiat im ma intensywniejszy zapach, tym większe prawdopodobieństwo, że okaże się trujący. Jeden z giermków przypłacił już swoje wścibstwo życiem, kiedy chciał z bliska przyjrzeć się gigantycznemu kwiatostanowi, bo nie sposób nazwać to po prostu kwiatkiem, a raczej czymś na podobieństwo wspaniałego purpurowego obłoku, który spłynął na ziemię. Gdy tylko giermek zbliżył się do niego, obłok wessał go w siebie, a potem ścisnął się i schował za mnóstwem mięsistych zielonych płatków. Słysząc przytłumione krzyki towarzysza, zbiegło się trzech czy czterech wojowników ze świty. Zdziwieni zobaczyli, że krzyki dobiegają z ogromnego kwiatu na grubej łodydze, więc zaczęli rąbać ją mieczami. Gdy w końcu pokonali drapieżną roślinę, z rozwartego kielicha wylały się tylko obgryzione ludzkie członki, oblepione jakimś żółtozielonym śluzem o silnym, mdlącym zapachu. Śluz zadymił i wyparował, a Zingarczycy przerażeni uciekli jak najdalej od tego strasznego miejsca, nie zabierając nawet ciała. Rimjeros trzymał się ledwo widocznej w ciemności ścieżki, którą uczęszczały zwierzęta, i wkrótce dotarł do nowego łysego wzgórza. Wszedł na szczyt i rozejrzał się w nadziei, że zobaczy, jeśli nie ognie obozu, to chociaż wioski. Na Khitaj, którego zachodnią granicę jego wojsko przekroczyło dwa lub trzy dni temu, patrzył przez pryzmat swojego kraju i sądził, że skoro osady już się zaczęły, nie może być pomiędzy nimi więcej niż dzień drogi. W rzeczywistości w tej górzystej, porośniętej lasami i pokrytej bagnami krainie, w której się znaleźli, gdy zeszli z gór, pojedynczych osad nie było. Wioski tuliły się do siebie, po dwie, po trzy i do następnego takiego skupiska szło się trzy dni albo i tydzień. Wielkie Podniebne Imperium okazało się nieporównanie większe od malutkiej Zingary. Rimjeros zmrużył ciemne oczy i wpatrywał się w kołyszące się spokojnie morze drzew. Czy tylko mu się zdawało, czy rzeczywiście zauważył cieniutką białą niteczkę dymu, unoszącą się znad doliny nad rzeką? Ale nie, poryw wiatru przyniósł słaby zapach dymu, więc rozradowany Zingarczyk poszedł w tamtą stronę. Ognisko oznaczało człowieka, niechby nawet z żółtą twarzą i wąskimi oczami. To mogli być nocujący w gęstwinie drwale albo wędrowni mnisi, których jego wojsko już nie raz spotykało po drodze — pstre szeregi uśmiechniętych Khitajczyków z ogolonymi głowami, ze względu na urywaną, to szczebioczącą, to melodyjną mowę szalenie podobnych do egzotycznych ptaków… Bez względu na to, kim są siedzący przy ognisku, książę był przekonany, że uda mu się z nimi dogadać. Jak zdążył zauważyć, szacunek dla ważnych osób graniczył tutaj z hołdem: gdy tylko miejscowi widzieli na drodze wspaniałą procesję poselstwa — konie w różnobarwnych czaprakach z jaskrawymi herbami, lśniącą w słońcu stal, pozłotę broni i zbroi, ufarbowane na purpurowy kolor pióra i końskie ogony na hełmach — gdy tylko widzieli cały ten przepych, zatrzymywali się i kłaniali, a jeśli zwracano się do nich z prośbą — wyrażaną najczęściej gestami i myczeniem, ponieważ żadnego z zachodnich języków chłopi nie rozumieli — od razu, ile sił w nogach, biegli je wypełniać, nawet do końca nie rozumiejąc, o co się ich prosi. Do ogniska było trochę dalej niż Rimjeros sądził, patrząc nań z wysokości wzgórza. W końcu zły i podrapany wydostał się z gęstwy krzewów na niewielką polankę. Pośrodku polanki płonęło ognisko. Przy nim, plecami do Rimjerosa siedział człowiek. Sam. Poza nim, o ile książę zdołał dojrzeć w ciemnościach, na polanie nie było nikogo. To nawet lepiej, gdyby nie pewna okoliczność — mężczyzna siedzący przy ognisku był Hyboryjczykiem, nie mieszkańcem Wschodu. Wystarczyło spojrzeć na szerokie ramiona i lśniącą oleiście w świetle ognia brązową skórę obnażonych rąk, długich i muskularnych. Co on tutaj robił, sam w obcych krainach, z dala od osad i wiosek? To było bardzo dziwne i dlatego Rimjeros miał wrażenie, że w siedzącej spokojnie przy ogniu postaci czai się jakaś groźba. Korzystając z tego, że nieznajomy nie zauważył przybycia gościa — nie odwrócił się przecież na szelest krzaków — Zingarczyk chciwie mu się przyglądał, próbując zorientować się, jakiego człowieka ma przed sobą, i wąchając dolatujący od ogniska wspaniały zapach pieczonego mięsa. Rimjeros mimo woli przełknął ślinę. Kimkolwiek jest ten człowiek, nie odmówi chyba gościny ziomkowi… Nieoczekiwanie od ogniska dobiegł śmiech. — Jeśli chcesz jeść, podejdź i usiądź, nie burcz żołądkiem w zaroślach bambusa niczym dwukolorowy niedźwiedź panda — usłyszał Rimjeros wesoły niski głos, mówiący po aquilońsku. Po przezwyciężeniu początkowego zdumienia, książę niezadowolony zmarszczył brwi: nie dość, że został zauważony, to jeszcze nieznajomy w jakiś sposób poznał, że jego gość nie jest Khitajczykiem, skoro odezwał się do niego w najbardziej rozpowszechnionym na Zachodzie języku. Tymczasem mężczyzna nie tylko nie zerwał się na równe nogi, ale nawet się nie odwrócił, przez cały czas siedząc plecami do księcia. Rimjeros wyprostował się dumnie i podszedł do ogniska z godnością charakterystyczną dla prawdziwych dworzan. Obraźliwe słowa o niedźwiedziu postanowił puścić mimo uszu. — Niech będzie z tobą miłosierny Mitra Życiodajny, nieznajomy — powiedział ceremonialnie i skinął głową, co miało oznaczać powitanie. — Rzeczywiście, przez cały dzień chodziłem po lesie i zgłodniałem. Jeśli… Siedzący przy ognisku mężczyzna podniósł na niego śmiejące się niebieskie oczy. — No tak, Zingarczyk, niech mnie Crom! Kto inny mógłby tak kwieciście odpowiedzieć na proste zaproszenie do jedzenia! Siadaj, siadaj, nie krzyw się. Kim jesteś i jak się tu znalazłeś? Pochylił się i zaczął obracać nad gorącymi węglami kilka cienkich rożnów z nabitymi na nie kawałkami jakiejś dziczyzny. — Nie pogardzisz mięsem kozła? Koziołek był jeszcze bardzo mały, jego matkę przywaliły kamienie, biegał wokół niej bezradny, no i musiałam go dobić… Gdybym wiedział, że będę miał gości, upiekłbym oboje. Rimjeros w pierwszej chwili zszokowany taką bezpośredniością, opanował się szybko i odpowiedział z uśmiechem. — Może być kozioł. Nieproszonemu gościowi nie wypada grymasić. Chociaż w pałacu mojego nieboszczyka ojca, króla Zingary, rozkazałbym wychłostać każdego, kto poczęstowałby mnie czymś takim. Spodziewał się natychmiastowej zmiany tonu, być może nawet uniżonych przeprosin, lecz czarnowłosy, niebieskooki gigant tylko uniósł brwi. — Aha, więc taki z ciebie ważny ptaszek? Obecnego króla Zingary, Kratiosa, znam, więc ty pewnie jesteś jego bratem? Którym z trzech? — Jestem księciem Rimjerosem, panem Lara — odpowiedział znacząco Rimjeros i w końcu usiadł, sądząc, że po oznajmieniu swojej godności nie wypada mu stać w obecności tego człowieka. — Aaa, Rimjeros Bez Ziemi! — odezwał się gigant ze śmiechem. — No cóż, ja jestem Conan z Cymmerii i ziemi mam jeszcze mniej niż ty, książę. O, ten kawałek jest już chyba dobry… Bierz, nie krępuj się. Wystarczy dla wszystkich! Książę żachnął się, poczerwieniał aż po korzonki włosów, ręką sięgnął do kindżału na biodrze. Nazywano go „Bez Ziemi”, ponieważ był czwartym dzieckiem w rodzinie. Do tej pory liczba męskich następców w rodzinach królów Zingary nie przekraczała trzech i zazwyczaj dwóch z nich nie dożywało pełnoletności w wyniku częstych chorób bądź też dzięki mieczowi czy truciźnie, których nie skąpili dworscy życzliwcy. Dlatego gdy urodził się czwarty syn, książę Rimjeros, król był zmuszony wykupić od swoich baronów chociaż niewielką domenę, jako że ziemie korony podzielono już pomiędzy trzech starszych braci. Majoratów zrzekło się dwóch — ich sprawy znajdowały się w tak opłakanym stanie, że bardziej opłacało się sprzedać ojcowskie ziemie, niż je utrzymywać. To, co powstało z połączenia dwóch majątków można było nazywać księstwem tylko w edyktach królewskich. Wkrótce potem odważny Rodergo, trzeci brat, poległ w starciu z argosskimi piratami i Rimjeros już zaczynał przyzwyczajać się do myśli, że teraz nazywać go będą „księciem Kanjalo”, gdy znalazła się niewiasta, w dodatku z bogatego rodu, która twierdziła, że nosi potomka zmarłego księcia. W efekcie długiego rozpatrywania sprawy, księstwo, nie ustępujące domenie Hurralid, które otrzymywał przy narodzinach następca, przypadło jakiemuś trzymiesięcznemu niemowlakowi i jego sprytnej matce. Stała się ona najbogatszą kobietą w Zingarze, albowiem stary król nie posiadał się z radości, że ma wnuka i na wszystkie sposoby wyróżniał i obdarowywał synową. Nawet po śmierci ojca, Kratios, gdy zasiadł na złoconym tronie w Górnym Pałacu Kordawy, odmówił podważenia decyzji jedynego duchownego i świeckiego sądu. Z Rimjerosa, który odstąpił od ziem brata, śmiał się cały kraj… I musiał przejechać trzy tysiące lig, żeby pierwszy napotkany przy ognisku człowiek rzucił mu w twarz obelżywe przezwisko! Książę był już gotów wszcząć bójkę, gdy dotarło do niego, jakim imieniem przedstawił się ten człowiek. — Conan z Cymmerii? — powtórzył i wreszcie dokładnie przyjrzał się nieznajomemu. Mężczyzna siedzący przy ognisku wyglądał na jakieś dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat, ale zmrużone niebieskie oczy mogły równie dobrze należeć do czterdziestoletniego mężczyzny lub siedemnastoletniego młodzieńca, w zależności od tego, czy się śmiały, czy patrzyły z uwagą i skupieniem. Gęste czarne włosy spadały mu nieporządną grzywą na ramiona, twarz i ręce giganta pokrywały stare szramy, świadczące o wielu walkach. Mięśnie pod opaloną skórą były tak wypukłe, że przypominały poruszające się żmije. Łącząc to, co zobaczył, z wypowiedzianym imieniem, Rimjeros z ciekawości zapomniał o obrazie i wypalił: — Czy nie jesteś tym Conanem, który pod imieniem Amry Lwa trzymał w strachu całe południowe wybrzeże? Zdaje się, że za głowę tego rozbójnika wyznaczono niezłą sumkę… — Pięć pełnych miar złotych peset — nie bez zadowolenia skinął głową rozbójnik. — Ale jak widzisz moja głowa jest ciągle ze mną, chociaż z biegiem lat wyznaczają za nią coraz to wyższe nagrody. — Czy nie przed chciwymi tych nagród uciekłeś na wschód? — uśmiechnął się Rimjeros. — Ale tu nie ma mórz, na których mógłbyś zabłysnąć talentem rozbójnika i marudera. Niebieskie oczy na chwilę gniewnie się zmrużyły i spojrzały badawczo na księcia. Rimjeros zdążył pomyśleć, że teraz już na pewno dojdzie do bójki, gdy barbarzyńca uśmiechnął się szeroko i przyjaźnie. — Kiedy byłem takim kogucikiem jak ty, chłopcze, też chciałem rzucać się do gardła każdemu, kto urządzał sobie ze mnie kpiny — zauważył spokojnie Conan. — Zresztą, takich ludzi z biegiem czasu ubywało. Rozgarnął węgle, zdjął jeden z rożnów i zaczął jeść dymiące aromatyczne mięso. Widział, że Rimjeros siedzi nieruchomo, w napięciu prostuje plecy i ze złością wpatruje się wygłodniałym wzrokiem w ziemię, więc z dobrze odegranym zdziwieniem zapytał: — Nie chcesz jeść? Chcesz? W takim razie czemu nie jesz? — Dziękuję — odpowiedział powściągliwie Rimjeros i wziął drugi rożen. Mięso było miękkie i soczyste, chociaż miało dziwny zapach, jak pomyślał książę, który nigdy wcześniej nie próbował kozła, choć wiedział, że jadają go najbiedniejsi ludzie. Zresztą, nieprzyjemny zapach prawie zabijał aromat dymu i żywicy syczącej na świeżych gałęziach. Conan ukradkiem obserwował, jak Zingarczyk, starając się zachować na twarzy maskę obojętności, chciwie szarpie mięso, parząc sobie język i wargi. Cymmerianin miał niezły ubaw, drażniąc tego młodego zawadiakę. Równocześnie cieszył się, że widzi na drugim końcu świata człowieka z Zachodu. Miał już serdecznie dość okrągłych twarzy, we wszelkich odcieniach żółci. Po zaspokojeniu pierwszego głodu, Zingarczyk, najwidoczniej z wdzięczności, stał się mniej pyszałkowaty i bardziej rozmowny. Na pytanie Conana, co właściwie robi zingarski książę w tych opuszczonych przez Mitrę stronach, Rimjeros krzywiąc wargi, odpowiedział: — Wiozę drogocenny dar dla władcy bajecznego Khitaju. Jeśli kręciłeś się w pobliżu, to pewnie słyszałeś o moim poselstwie: oddział złożony z trzech setek ludzi nie może przejść nie zauważony. — Ten, który teraz stoi w górze rzeki? — odezwał się Conan. — A więc to twoi wojownicy? Nie za dużo tam mieczy jak na pokojowe poselstwo? Słysząc w głosie nieznajomego kpinę, Rimjeros wyprostował się i odparł wyniośle: — Jeśli nie doleciałeś tu powietrzem, barbarzyńco, powinieneś wiedzieć, że droga przez pustynię, stepy i góry nie należy do najbezpieczniejszych. Straciłem po drodze tylko piętnastu ludzi, a mogłem stracić dużo więcej. — Nie wątpię — odpowiedział wesoło Conan. — Mnie samemu zdarza się ciągle ostrzegać przyjaciół, żeby nie leźli na rożen. Zwłaszcza Sillę — dziewczynę równie zadziorną jak ty. Dla Sagratiusa nie ma rzeczy trudnych — zwłaszcza gdy ma pełną butelkę. Niejedno tu już widzieliśmy — żmije, drapieżne kwiaty i czarny lotos. Rimjeros obejrzał się niespokojnie. — My? A ja myślałem, że jesteś sam. Wspomniałeś przynajmniej o dwóch osobach — gdzie one są? — Właśnie na nich czekam — odparł Conan ziewając. — Rozminęliśmy się przy górskim jeziorze i chyba ich trochę wyprzedziłem. Wstał i przeciągnął się, rozruszając zastygłe mięśnie. Poruszał się z naturalnością wielkiego dzikiego kota, wydawało się, że nie zmienia pozycji, lecz przelewa się z jednego miejsca na drugie. — Chyba już najwyższa pora urządzić nocleg. A może wolisz przedzierać się do swoich? — zapytał Conan księcia. — To niedaleko stąd, zanim zajdzie księżyc, będziesz wylegiwać się w swoim namiocie na jedwabnych poduszkach. Nie doczekawszy się wyraźnej odpowiedzi, Conan sięgnął po sakwy i z leżącej najdalej zaczął wyciągać ciasno zwinięty pled z wielbłądziej sierści — była wczesna wiosna, słońce już przypiekało, ale ziemia jeszcze się nie nagrzała i nocą robiła się zimniejsza od lodu. W Rimjerosie zakipiała złość. Co za pechowy dzień! Ta nieoczekiwana kolacja przy ognisku — śmierdzące mięso kozła, popite domowym, niezbyt mocnym winem — wydawała się księciu ukoronowaniem wyjątkowo nieudanego dnia. W dodatku potraktowano go jak psa przybłędę: rzucono mu kość i litościwie poklepano po karku. Już choćby za to o wiele znamienitsi ludzie pożegnaliby się z życiem, jeśli nie na szafocie, to w pojedynku. Jednak bardziej niż litościwie dobroduszny ton drażniły Zingarczyka kpiny wypowiadane ze spokojnym przekonaniem. Czyżby ten dzikus naprawdę sadził, że jeśli ma przy sobie długi miecz, to może bezkarnie drwić z księcia krwi? — Nie, dziękuję — odpowiedział Rimjeros, wstając. — Lepiej wrócę do obozu, na pewno się niepokoją i zaraz wyślą żołnierzy na poszukiwania. — Sięgnął ręką do mieszka przy pasie, jakby po pieniądze. — Mięso było wspaniałe, chociaż trochę cuchnęło. Dobra kolacja warta jest niezłych pieniędzy. Conan, który już leżał przy ognisku, uniósł się na łokciu. — A niech mnie! — splunął. — Możesz zjeść swoje pieniądze na deser, Rimjerosie Dumny. A może jednak masz zamiar przywieźć do Kordawy moją głowę, skoro płacisz złotem za gościnność? Rimjeros nic nie odpowiedział, tylko zacisnął zęby i cieszył się z ciemności, w których nie widać, że się zarumienił — już drugi raz w ciągu tak krótkiego czasu, co mu się nigdy nie zdarzało. „I za to też mi zapłacisz” — pomyślał, a głośno powiedział: — Żegnaj. I jeszcze raz dziękuję. Conan burknął coś niezrozumiale. Najpewniej już spał. Po przejściu stu kroków w górę rzeki, książę ochlapał wodą płonącą twarz. Jego wściekłość nie miała granic. Jeszcze nikt nigdy nie śmiał rozmawiać z nim takim tonem — nawet królewski brat! Przyszło mu do głowy porównanie ze zbłąkanym psem, którego nakarmili i przegonili, więc rozzłościł się jeszcze bardziej. — Miecz położył obok siebie w pochwie — mamrotał książę, patrząc ciemnymi oczami na księżyc w pełni. — Gdyby tak po cichutku zakraść się, odrzucić pochwę kopniakiem i jednocześnie uderzyć… Przywieźć do Kordawy głowę Conana Cymmerianina! Ha! Rimjeros — pogromca Amry! Tego samego Amry, który trzymał w strachu całe Czarne Wybrzeże! Hola, Jerro, zwariowałeś? Czy nie słyszałeś, że on może uderzeniem pieści powalić bawołu? Ale strach ma wielkie oczy… Choć strach miał wielkie oczy, jeszcze większa okazała się pokusa powrotu do ojczyzny jako zwycięzca legendarnego króla rozbójników. Jak on śmiał drwić z księcia krwi! Oczywiście zabójstwo we śnie niezupełnie jest zgodne z kodeksem honoru, ale czy Conan nie został skazany na śmierć jeszcze przez ojca Rimjerosa? A barbarzyńcy śpią po nocach i to, jak mówią, śpią twardo. Nie byłoby trudno go zabić, wystarczyło tylko zaatakować, zanim tamten sięgnie po miecz. Zadanie komplikował fakt, że poza długim kindżałem innej broni Rimjeros nie miał — strzały zmarnował goniąc białą łanię. „Ale przecież zdarzało ci się iść na wilka z samym tylko kindżałem — dodawał sobie otuchy książę. — Ten osiłek nie jest straszniejszy od przywódcy stada, którego wy, panie, położyliście zeszłej zimy, wywołując przerażony pisk, a następnie oklaski dam”. Rimjeros rzeczywiście pokonał wtedy drapieżnika sam, lecz zupełnie zapomniał, że przedtem tego wilka żołnierze trzy doby ganiali po lesie, nie dając mu ani na chwilę odpocząć, a potem pognali otoczonym siatką i czerwonymi chorągiewkami tunelem na wielką arenę, gdzie czekał uzbrojony książę w kolczudze. Skórę tego wilka podarował Rewglenie, której śliczna twarzyczka stała się jeszcze śliczniejsza od rumieńca, który oblał jej policzki… Zdecydował, że podejdzie Conana po wodzie — nieustający szmer strumyka i szelest wiatru w gęstych trzcinach oszuka nawet czujny słuch barbarzyńcy. Rimjeros poczekał, aż księżyc schowa się za wierzchołkami drzew i zaczął schodzić w dół. …Zgodnie z zasadami wszystkich nocujących w lesie, Conan, zanim się położył, dorzucił do ogniska ogromne polano — połowę pnia przewróconego drzewa. Pień palił się powoli od środka ku końcom i bezkształtna bryła, jaką wydawał się Cymmerianin owinięty z głową w pled, była doskonale widoczna w świetle żaru. Książę podkradł się bliżej i zamarł w trzcinie, wyciągnięty jak struna. Żeby sprawdzić, czy barbarzyńca śpi mocno, Rimjeros rzucił w trzciny kilka kamyków, które zaszemrały w zeszłorocznych wyschniętych łodygach jak żywe zwierzątka. Ale bury pled nawet nie drgnął. Rękojeść miecza i krawędź pochwy, wystająca spod niego, lśniły czerwonawo w świetle ognia. Rimjeros skradał się jak kot po dachu, krok za krokiem podchodził coraz bliżej do ogniska. Nie po raz pierwszy tak podchodził zwierzynę, jak gdyby zlewając się z trawą, ziemią i krzewami. To była ciężka praca, ale książę wiedział z doświadczenia, że posuwając się niepostrzeżenie, można podejść najbardziej płochliwą zwierzynę. A barbarzyńca, który poprzednio usłyszał go jeszcze w zaroślach bambusa, był niewątpliwie taką zwierzyną. Pochylił się nad śpiącym człowiekiem i policzył do dziesięciu, żeby uspokoić drżące z podniecenia ręce. Cymmerianin spał. Nawet z cicha posapywał. Książę prawą ręką wyciągnął z pochwy kindżał, a lewą sięgnął po miecz barbarzyńcy. Wymacał, nie patrząc, chłodną rękojeść miecza, jednym ruchem odrzucił go na bok, jednocześnie robiąc zamach kindżałem. Ostrze wycelował prosto w lewą łopatkę Cymmerianina. Z szybkością atakującej żmii, nie, raczej z szybkością białej błyskawicy Mitry, wysunęła się spod pledu ręka i dwoma palcami ścisnęła prawy nadgarstek Zingarczyka. Rimjeros zawył z nieludzkiego bólu i wypuścił kindżał. W następnej chwili rękę miał wykręconą za plecy, a on sam, wyjąc, jakby łamano go kołem, pochylony był twarzą do ziemi, niemal dotykając jej ustami. — A więc tak się teraz płaci w Zingarze za postój? — usłyszał nad sobą znajomy głos, w którym nie usłyszał ani jednej przyjaznej nutki. Chociaż, o dziwo złości też w nim nie było. Tylko bezgraniczna pogarda. — Jeśli tak postępują w Kordawie książęta, co robią wasi rozbójnicy? — Puuść… — wychrypiał zgięty Rimjeros. Z bólu robiło mu się ciemno przed oczami. Wyraźnie słyszał, jak trzeszczą mu kości wychodzące ze stawów. Conan puścił jego rękę i kopnął go w wystający chudy zadek, opięty liliowymi aksamitnymi spodniami. Książę poturlał się po trawie. Cymmerianin odszedł na bok i podniósł swój miecz. — Naprawdę myślałeś, że będę chrapał i czekał, aż zechcesz wysłać mnie prosto na Szare Równiny? — zainteresował się. Książę, na czworakach, milczał, ciężko dysząc. Twarz miał umazaną ziemią. — Jeśli oddasz mi nóż, będę walczył z tobą nożem, jeśli nie, przegryzę ci gardło — wychrypiał w końcu. — Walczył? — zdziwił się szczerze Conan. — Z tobą? Gdy szedł w stronę księcia, zły uśmiech wykrzywił mu wargi. Cienki pałasz ze świstem wyskoczył z pochwy. Rimjeros cofnął się. Spodziewał się, że teraz najzwyczajniej w świecie zabiją go na miejscu, ale znalazł jeszcze w sobie siłę, żeby krzyknąć: — Potwór! Cymmeriański cap, który żre cuchnącą koźlęcinę! Daj mi broń, a ja… — Obejdziesz się bez tego, szczeniaku — wycedził przez zęby Conan i chlasnął go giętką klingą po plecach. — Wynoś się stąd! Zejdź mi z oczu, bo jak nie, to przysięgam na Croma, tak cię upiększę, że rodzona królowa matka cię nie pozna! I stal znowu opadła na plecy księcia, ścinając w locie pukiel potarganych długich włosów. — Precz! Purpurowy ze wstydu i złości Rimjeros ledwo zdążył uchylić się przed następnym uderzeniem, przeturlał się i schował w krzakach. Tam zerwał się i po odbiegnięciu na bezpieczną odległość krzyknął, wygrażając barbarzyńcy pięścią: — Zapłacisz mi za to, pożeraczu koziego mięsa! Moje ciało jest święte, pomści mnie sam Mitra, opiekun naszego rodu! Pożre cię cuchnąca paszcza Nergala, ty… Conan splunął i zrobił krok w stronę Rimjerosa. Ten natychmiast odwrócił się i zniknął za drzewami. — Co za mięczak — wymruczał Cymmerianin, znowu kładąc się przy ognisku. — Trzeba było rozpruć mu gębę od ucha do ucha, żeby mógł ją rozdziawiać jeszcze szerzej… Od razu widać, że nigdy nie spał na gołej ziemi, inaczej wiedziałby, że każdy krok dudni jak grom… Nie słyszał, jak Zingarczyk skrada się rzeką, ale ledwie ten wyszedł na brzeg, Conan obudził się od huku tych ostrożnych kroków i dość długo leżał czekając, aż przyspieszony oddech myśliwego rozlegnie się tuż nad jego uchem. Do świtu zostało jeszcze trochę czasu, więc Conan, biorąc przykład z dużych drapieżników, które każdą wolną chwilę wykorzystują na sen, zwinął się pod pledem i zasnął, gdy tylko zamknął oczy. II W DRODZE Gołąb Trzydziesty Drugi: Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata, Kratiosa Trzeciego, króla Zingary i władcy Karrskich Wysp. Panu i bratu mojemu oznajmiam, że w końcu po długiej i trudnej drodze wstąpiliśmy na ziemie Imperium Khitaju. Zginęło jeszcze dwóch ludzi, także rycerz Rokkje de Wejzar. Spadli w przepaść, potykając się na jednym z tych okropnych mostów. Do tej pory dziwię się, jak nam się udało przez niego przejść, przecież to była cieniutka pajęczyna nad przepaścią. Zrobiono go ze szczególnego gatunku trzciny, występującego tylko tutaj. Jest ona zadziwiająco mocna, tak więc zawiązaliśmy koniom oczy i bez trudu przeprawiliśmy się po tym trzęsącym się mostku. Ale wystarczyło, żeby któryś z ludzi spojrzał w dół i balansując na krawędzi, padał na wznak, nie czując ani rąk, ani nóg. Tak właśnie spadł mój giermek i pomocnik tego nicponia Alonna, mojego kucharza. Tego ostatniego nie byłoby mi wcale żal, a teraz życzę mu wiecznego trwania w szponach Nergala, albowiem, próbując go utrzymać, spadł również zacny Rokkje. Nie zdołaliśmy podnieść ciał z dna przepaści, tylko usypaliśmy na jej krawędzi wysoki kopiec upamiętniający sławnego rycerzu. Niechaj Złocistolicy uspokoi jego dzielną duszę! Poza tym przypadkiem, wszystko z dnia na dzień idzie coraz lepiej. Zaczęły się pojawiać osady, ziemie uprawne, a wraz z nimi i drogi. Za nami są już góry i bagna, teraz mamy przed sobą bezkresne dżungle, pełne doświadczonych już oraz zupełnie nowych niebezpieczeństw. W dalszym ciągu brak nam szczęścia do przewodników — łajdaki uciekają nocą przerażeni, gdy tylko usłyszą w zaroślach wściekły ryk tygrysa, choć te szlachetne drapieżniki jeszcze ani razu nie napadły na obóz. Jest jeszcze jeden zabawny drobiazg, który, łudzę się nadzieją, wywoła u ciebie, bracie mój, uśmiech niedowierzania: wyobraź sobie, że nie w Argossie i nie w Zingarze, a tutaj, na końcu świata, spotkałem Conana z Cymmerii, znanego na Czarnym Wybrzeżu jako Amra. Nasze spotkanie nie było przyjazne, natknąłem się na niego przypadkiem w lesie. Chociaż byłem niemal bezbronny, Conan o mało co nie zapłacił życiem za wszystkie łajdactwa, jakich dopuścił się na naszych wodach. Zdołał mi jednak umknąć i od tamtej pory węszy dookoła naszego obozu w nadziei, że uda mu się mnie zaskoczyć — już nie raz natykaliśmy się na ślady jego postojów. Podwoiłem nocne straże. Mam nadzieję, że zdołam go złapać i przywieźć do Zingary, tobie na uciechę — jeśli nie całego, to chociaż jego głowę. Gołębi w klatce zostało tylko dziesięć i dlatego nie chcę ryzykować wysyłania ptaka, dopóki idziemy pod duszącym sklepieniem lasów. Jak tylko dojdziemy do jakiegoś przyzwoitego miasta, znowu dam o sobie znać. Oddany ci książę Rimjeros, pan Laru Rimjeros starannie schował cieniutki ryżowy papier w dwie warstwy skóry, wyciągnął z klatki gołębia i przymocował list ptakowi do nóżki. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że z pięciu wypuszczonych gołębi do Kordawy dotarł w najlepszym razie jeden, ale i tak co jakiś czas wysyłał nowy list — nie tyle z myślą o bracie, ile o matce. Królowa Theodoris należała do tych trzech osób, które książę wtajemniczył w swoje ambitne plany strącenia brata z tronu. Dla swojego najmłodszego syna królowa gotowa była poruszyć niebo i ziemię, na co on odpowiadał pobłażliwym przywiązaniem, pozwalając uwielbiać się, ale tak, by mu to zbytnio nie doskwierało. Matczyna miłość mogła okazać się bardzo przydatna, zwłaszcza jeśli matka jest królową Zingary. Na wieść, że król wysyła młodszego brata z darami dla imperatora Khitaju, królowa początkowo przeraziła się. Lecz jako kobieta mądra, szybko doszła do wniosku, że jeśli książę otrzyma pewną eskortę, to nic nie przeszkodzi mu powrócić do ojczyzny cały i zdrowy, najpóźniej za dwa lata. Do tego czasu podejrzenia jego panującego brata — jeśli on w ogóle zaczął coś podejrzewać — najpewniej się rozwieją, a książę Rimjeros wróci jak bohater narodowy, dzielny rycerz, który był na końcu świata i pokonał niewyobrażalne niebezpieczeństwa na sławę i chwałę ojczystej Zingary. Powiedziała o tym wszystkim synowi i on, wprawdzie niechętnie, udał jednak zainteresowanie czekającą go podróżą i dumę z powierzonej mu misji. Królowa, która pozostała w samym sercu wrogiego obozu, nie omieszkała wysłać razem z księciem drugiego uczestnika spisku — barona Marco. Stary wojownik miał własne porachunki z obecnym królem Zingary: na samym początku swojego panowania król, dwukrotnie wycofując się, przeciągnął wojska nieprzyjaciela przez ziemie barona. Zingarscy dowódcy zwabili Aquilończyków w głąb kraju i jednocześnie pozbawili ich łupów, przez palenie za sobą wszystkich siół i wiosek. Rozeźleni Aquilończycy dokończyli spustoszenia, równając z ziemią wszystko, co jeszcze stało im na drodze. Tę niewielką armię udało się potem stosunkowo łatwo rozbić, i król był zachwycony takim sposobem wykańczania przeciwnika. Ale stary wojownik, weteran wielu bitew i pochodów, baron Marco, otwarcie oburzał się tak okrutnym traktowaniem własnego narodu, a zwłaszcza należących do niego, barona, ziem… i wtedy popadł w niełaskę. Po tym fakcie królowa bez trudu przekonała odsuniętego od łask dworzanina, że pokrzywdzony Rimjeros to prawdziwe uosobienie wszystkich nadziei narodu. Niezłe pociągnięcie: przekonać barona Marco, że najlepszym królem Zingary będzie Rimjeros, oznaczało przekonać tym samym całą armię. Stary wojownik miał ogromny autorytet wśród prostych żołnierzy i gdyby król wysłał przeciwko baronetowi Ronno swoje wojska, najpierw napotkałby bunt drobnej szlachty, której ziemie znajdowały się pod protektoratem baronatu, a potem byłby zmuszony zdławić, jeśli nie powstanie, to w każdym razie demonstrację niezadowolenia we własnej armii. Gdyby król znalazł się na jednym wzgórzu, baron na drugim, a zingarska armia pośrodku, więcej niż dwie trzecie wojska poszłoby za baronem. Marco da Ronno umiał być i panem, i ojcem, i dowódcą, i wiernym psem. Szlachetny rycerz Marco da Ronno miał tylko jedną wadę: w pokrytej srebrną siwizną głowie mogła pomieścić się tylko jedna myśl. Gdy raz uwierzył, że Rimjeros jest przyszłym zbawcą Zingary, więcej o tym nie myślał i żadne idiotyczne poczynania księcia nie mogły zmienić jego zdania. Przypisywał je zapalczywości, młodości, zbytniej namiętności do ryzyka i niebezpieczeństwa. Czasem nawet nazywał księcia „władcą”, absolutnie nie krępując się obcych uszu, a siłą swojej wiary zaraził tych, którymi dowodził. I jeśli samemu Rimjerosowi obojętny był cel pochodu, to młodzi szlachcice dumni byli z powierzonej im misji. Królowa matka od dzieciństwa uczyła syna powściągania emocji i nie odreagowywania złego humoru na tych, którzy są potrzebni, bądź mogą się kiedyś przydać. Dlatego większa część oddziału nic miała pojęcia o gwałtownych atakach wściekłości i rozdrażnienia. A gdy książę miał dobry humor, okazywał się wielkoduszny, szczodry i dowcipny. Pochód, tak bezsensowny i głupi z jego punktu widzenia na początku, miał swoją dobrą stronę: po zakończeniu misji Rimjeros wracał do Zingary z setką oddanych mu bezgranicznie rycerzy, zahartowanych w niełatwym marszu. Trzecim spiskowcem był jaśnie oświecony książę Pastrela, ochmistrz dworu. Ten zręczny i sprytny dworzanin od dawna kochał się w królowej. W młodości słynęła ona z wyjątkowej urody, a wiek dojrzały przydał jej tylko majestatu. Stary książę czcił ją — tak jak królowa czciła swojego syna. Jego uwielbienie było tym silniejsze, im bardziej niemożliwe stawało się zdobycie przedmiotu namiętności. Królowa obdarzała go przyjaźnią, nawet miłością, ale nigdy nie zdradziła męża — ani gdy żył, ani po jego śmierci. Wydawało się jej — i miała rację — że po namiętnej nocy książę mógłby nieco zobojętnieć, gdyby przekonał się że jego ukochana nie jest boginią, lecz zwykłą śmiertelną kobietą. Jaśnie oświecony był trzecią pod względem znaczenia figurą w państwie — po królu i Najwyższym Kapłanie Mitry. Królowa nie raz przekonywała się o tym, jak bardzo pomocna może okazać się przyjaźń księcia Pastreli — i nie chciała jej stracić. Krótko mówiąc, chociaż krąg spiskowców nie był duży, należeli do niego i członkowie rodziny królewskiej, i armia, i skarb. Sam Rimjeros nie liczył na sukces, przynajmniej w najbliższych latach. Jego matka była innego zdania i podczas nieobecności uwielbianego syna kontynuowała przygotowania do przewrotu — trzeba przyznać, że nie bez powodzenia. …Książę wyszedł ze swojego namiotu, trzymając w ręku ptaka. Posłuchał jak tłucze się o jego palce maleńkie serce i wypuścił gołębia, leciutko podrzucając go w górę. Obóz rozbito na niewielkim wzniesieniu, które było tylko małym przerywnikiem, skalistą wysepką w morzu drzew. Za nim na nowo zaczynały sienie kończące się lasy przedzielone wąską niteczką drogi i następnego ranka oddział znowu musiał pogrążyć się w wilgotnej duchocie i półmroku dżungli. — Nieprawdaż, panie, szkoda, że tą samą drogą nie mogą do nas docierać wieści z ojczyzny — rozległ się za plecami księcia głos barona Marco. — Czasem żałuję, że nie mam pojęcia o magii. Już rok minął odkąd ostatni raz widziałem żonę i córkę. Nawet nie mogę się dowiedzieć, czy wszystko u nich w porządku… Ze smutkiem patrzył, jak gołąb wznosi się coraz wyżej w niebo i rozpływa w świetle zachodzącego słońca. — Obcy kraj, obce niebo — wymamrotał baron. — Wkrótce nadejdzie noc i zobaczymy obce gwiazdy… — Czy mi się wydaje, przyjacielu, czy jesteście w kiepskim nastroju? — zwrócił się do niego z uśmiechem Rimjeros. On sam miał doskonały humor. W ciągu trzech dni drogi spotkanie w lesie z dzikusem przerodziło się w jego wyobraźni w bohaterski czyn, nie potwierdzony trofeum tylko dlatego, że książę był nieuzbrojony. Gdy wrócił wtedy do obozu, nawrzeszczał na straż, która zagrodziła mu drogę, nie rozebrany rzucił siana posłanie i spał aż do południa. O swoim spotkaniu z Conanem nie opowiedział nikomu, dopóki wojownicy nie natknęli się w lesie na świeży ślad ogniska nad leśnym strumykiem. Ziemia wokół wody była poznaczona śladami stóp tak wielkich, że nikt nie miał wątpliwości — nie zostawił ich szczupły, niski Khitajczyk, lecz czystej krwi Hyboryjczyk. Tym bardziej że były to ślady butów, a nie plecionych czy drewnianych sandałów, w których chodzili tutaj wszyscy — od biednego mnicha do wioskowego dostojnika. Baron Marco zażądał dokładnej relacji i Rimjeros przedstawił mu spotkanie przy ognisku w takim świetle, że stary wojownik uznał za stosowne podwojenie nocnych wart. Wymógł też na księciu obietnicę, że nie będzie chodził do lasu sam, bez psów. Tego wieczoru przed pójściem na spoczynek, baron wysłał kilka niewielkich oddziałów, by na wszelki wypadek przeczesały okolice obozu. — Wrócił oddział Rinaldo — powiedział posępnie da Ronno. — Znaleźli miejsce, gdzie ten człowiek zatrzymał się na popas. Rinaldo twierdzi, że barbarzyńca nie jest sam. Zechcesz popatrzeć, książę? — Mówił wtedy, że czeka na towarzyszy — najpewniej takich samych rozbójników jak on — odezwał się Rimjeros. — Dawno tam był? — Jakieś dwa dni temu. — W takim razie szkoda fatygi. Co tam zobaczymy? Poczekam, aż będzie obok nas — wtedy puścimy jego śladem psy i zaszczujemy go jak knura… Rozchmurz się baronie, chodźmy lepiej do mnie, napijemy się wina za to, żeby gołąb doleciał do Kordawy cały i zdrowy! Baron Marco pojaśniał i podkręcił wąsa. — Dziękuję za zaszczyt, panie! Po wejściu do namiotu Rimjeros niemal siłą posadził starego wojownika na rozkładanym fotelu i, nie zwracając uwagi na jego gwałtowne protesty, osobiście nalał do dwóch pucharów ciemnoczerwonego argosskiego wina. — Zapasy się kończą — zauważył z żalem książę, wylewając ostatnie krople z oplecionej flaszy z ciemnego grubego szkła. — W tym kraju nie znają prawdziwych winogron. Co prawda ten napój, nie pamiętam jak go nazywali, no, to co piliśmy w drugiej wsi za przełęczą, był całkiem niezły, chociaż ciut za mocny. — Książę mówi o sake? Podobna do tego, co nasi chłopi robią z pszenicy. Niezła, ale oczywiście nie ma porównania z prawdziwym winem. Gdy wrócimy, rozkażę wytoczyć z naszych zamkowych piwnic beczkę ze złotymi obręczami. Zakopał ją w ziemi jeszcze mój pradziad i kazał spróbować tego wina dopiero sto lat po swojej śmierci. — Musi być boskie — odezwał się Rimjeros, mrużąc oczy jak kot — Mogę mieć nadzieję, że będę obecny przy wyciąganiu tego skarbu? Nie, nie, przyjacielu, nie wstawaj, wystarczy mi twoje skinienie głową. Kiedy wreszcie weszliśmy na ziemie Khitaju, nagle zdałem sobie sprawę, że nasza misja ma się ku końcowi. Miałem wrażenie, że ta tułaczka przez kontynent nigdy sienie skończy, na szczęście droga do domu zawsze wydaje się trzy razy krótsza. Pozostało nam już tylko wystaranie się o audiencję u imperatora i wręczenie mu tego — książę poklepał dłonią wieko ogromnego kufra, w którym leżała szkatułka z darem dla władcy Khitaju. Na postojach kufer zawsze umieszczano w namiocie księcia, a w dzień wieziono go w specjalnie do tego przeznaczonym powozie. Powóz wyglądał jak jeszcze jedna szkatułka zrobiona z rzeźbionego ciemnego orzecha, niezwykle wartościowa skomplikowana ażurowa konstrukcja na kołach wysokości człowieka. — Ja też chciałbym już zakończyć naszą misję i wrócić do domu — przytaknął baron. — Jednak cieszy mnie ta próba, bowiem w ojczyźnie czekają nas próby i czyny dużo niebezpieczniejsze. — Sza. — Rimjeros przyłożył palec do warg. — Ani słowa o tym. Najpierw trzeba wrócić. A więc, za szczęśliwy powrót i naszego pierzastego posłańca, i nasz. — Ej, ej, ej, patrzcie, co zdobyłam! Silla biegła w podskokach przez zarośla, trzymając nad głową swoją zdobycz. Jej ciemne oczy płonęły radością i dumą. — Turkawka! I to jaka tłusta! Tylko spójrzcie, jakby ją specjalnie tuczyli dla nas na kolację! — rzuciła na trawę zakrwawionego ptaka. — Turkawka? W tych lasach? — zdziwił się Conan. Wziął w ręce jeszcze ciepłe ptasie ciałko. — Rzeczywiście tłusta. Czyżby uciekła z klatki? To co dla nas jest zwyczajne, tutejsi ludzie uważają za coś egzotycznego, mogli ją trzymać jako rzadki okaz… Do licha, coś ty narobiła, głupia dziewczyno! W zakrwawionym kłębku piór trudno było coś zauważyć, ale bystry wzrok Conana od razu wypatrzył ciemną skórzaną obrączkę, ściśle przylegającą do łapki ptaka. Wymacawszy cieniutki sznurek, barbarzyńca odwiązał skórzany pasek i na jego dłoni znalazła się malutka koperta z niemal przezroczystą kartką pokrytą drobniutkim pismem. Silla wzruszyła smagłym ramieniem. — No i co takiego? Rzeczywiście, czyjś gołąb. Mogli go lepiej pilnować — odpowiedziała wydymając wargi. Sagratius zerknął Conanowi przez ramię i zagrzmiał: — Wielki grzech, moja córko! Ale jako były kapłan Mitry mogę ci go odpuścić, albowiem nie wiedziałaś, co czyniłaś. — O co chodzi? — Rozgniewana dziewczynka tupnęła nogą. — Od kiedy to nie można zabić ptaka w lesie? Conan, mrużąc oczy, wczytywał się w gęste, zdobne w zawijasy pismo. List był napisany w jednym z hyboriańskich języków z taką liczbą zawijasów, zakrętasów i innych niepotrzebnych ozdóbek, że Cymmerianina, i tak mającego trudności z czytaniem, szybko rozbolały oczy. Kinda, chociaż w ogóle nie umiał czytać, też z ciekawością przyglądał się znalezisku. W tym czasie Sagratius, znacząco wskazując martwego gołębia grubym palcem, wyjaśnił: — To nie jest zwykła turkawka, lecz gołąb pocztowy. Niósł komuś ważny list przez tysiące lig, a ty go zastrzeliłaś. Teraz list już nigdy nie dojdzie, przecież my go nie doręczymy! Conan, któremu udało się przeczytać wreszcie kilka pierwszych słów, roześmiał się głośno. — „Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata, Kratiosa Trzeciego, króla Zingary…!”. — Nie, nie doręczymy, klnę się na Croma! Niech jego posłania same się o siebie troszczą… Ciągle mrużąc oczy, czytał dalej sylabizując i komentując. — No i jak tam się powodzi naszemu niezrównanemu księciu? Coś chyba nie najlepiej. Gdy się idzie po wiszącym moście, trzeba patrzeć w górę, a nie w dół… O, a co to takiego? „…drobiazg… wywoła uśmiech…” Na Bela, opiekuna wszystkich oszustów! To przecież o mnie! „…spotkałem Conana z Cymmerii, znanego na Czarnym Wybrzeżu jako Amra. Nasze spotkanie nie było przyjazne, natknąłem się na niego przypadkiem w lesie. Chociaż byłem niemal bezbronny, o mało co nie zapłacił życiem za wszystkie łajdactwa, jakich dopuścił się na naszych wodach. Zdołał mi jednak umknąć i od tamtej pory węszy dookoła naszego obozu w nadziei, że uda mu się mnie zaskoczyć — już nie raz natykaliśmy się na ślady jego postojów. Podwoiłem nocne straże. Mam nadzieję, że zdołam go złapać i przywieźć do Zingary, tobie na uciechę — jeśli nie całego, to chociaż jego głowę…”. A to pomiot szakala! Dosyć tego! Trzymając list z obrzydzeniem, jak zdechłego owada, Conan rzucił go w ogień. Cieniutka kartka wzleciała w górę, zapłonęła — i błyskawicznie zamieniła się w popiół. Conan odwrócił się do Silli. — Niepotrzebnie na ciebie krzyczałem, mała. To rzeczywiście wspaniała zdobycz! Oznacza też, że ten nieszczęsny mięczak jest gdzieś w pobliżu! — O kim mówisz? — zainteresował się Sagratius. Conan usiadł, skrzyżował nogi i zaczął zręcznie skubać ptaka. — Oczywiście nie wystarczy dla wszystkich, ale ty, moja smagła myśliweczko, najesz się do syta! — mówił. — Nie opowiadałem wam wcześniej, lecz gdy czekałem na was za przełęczą, przydarzyła mi się zabawna historia. Tutejszymi drogami idzie zingarskie wojsko, setka młodych zabijaków nazywających się rycerzami, a z nimi jeszcze dwa razy tyle giermków, komuchów i sług. Jadą do stolicy, z jakimś drogocennym darem dla imperatora… Cymmerianin mówił, a jego place zręcznie skubały ptaka. Troje towarzyszy usiadło przy ognisku, żeby posłuchać interesującej opowieści, lecz Conan szybko przywołał ich do porządku: — Coście się rozsiedli? Zajmijcie się kolacją i ogniskiem. Słuchać możecie przy robocie. — Opowiadaj, opowiadaj, nie rozpraszaj się — powiedział Sagratius. Po chwili jednak wstał, powiesił kociołek i zaczął rozdmuchiwać węgle. Silla w zadumie strugała patyk. — Siedziałem nad rzeką kilka dni, czekałam na was i w końcu znudziła mi się ta bezczynność. Pewnego dnia wieczorem wypadł z zarośli koło mojego ogniska chudy Zingarczyk, z wystającymi kośćmi policzkowymi i wielkim nosem. A ja tak już miałem dosyć tych żółtych gąb, że ucieszył mnie nawet Zingarczyk. Akurat piekłem sobie koziołka, starczyłoby na trzech. Podszedł ten Zingarczyk do ogniska, usiadł. I patrzy na mnie tak, jakbym to jego miał zamiar przypiec. Kim jesteś, pytam. A on na to, że zingarski książę z poselstwem od swojego brata króla do imperatora Podniebnego Świata. Książę to książę. Nakarmiłem go. Zjadł i poszedł do swoich, powiedziałem mu, że ich obóz widziałem w górze rzeki. Poszedł i nawet jakby podziękował. Jeszcze księżyc nie zaszedł, gdy wrócił, żeby wbić mi nóż w plecy… — Jak to? — zapytał niezadowolony Sagratius. — Może go czymś obraziłeś? — No, właśnie nie — wzruszył ramionami Conan. — Czym mogłem go obrazić? Po prostu za moją głowę w Zingarze i Argosie wyznaczono sporą sumę. Najwidoczniej książę chciał się wsławić, a zamiast sławy dostał ode mnie porządnego kopniaka na pożegnanie… Oto gotów nasz zingarski gołąbek! — Podniósł za nogę oskubanego ptaka. Silla podała mu zaostrzony patyk, Conan nabił na niego ptaka i powiesił nad ogniskiem, trochę z boku, gdzie płomienie są mniejsze, a węgle najbardziej gorące. — Przyłożyłem mu na pożegnanie mieczem poniżej pleców, na nic innego nie zasługiwał ten szlachetny książę. Myślałem, że tak się to skończy, no i proszę, co się narobiło! Surowa, jak gdyby z kamienia wyciosana twarz Cymmerianina wydawała się w tym momencie urażona i zdziwiona, tak jakby nie mógł zrozumieć, co uraziło jego nieproszonego gościa. Oczywiście nie był tak naiwny, jak chciał teraz pokazać, ale w takich chwilach w gronie przyjaciół, gdy sobie żartowali, czekając na kolację, w dodatku w towarzystwie tej małej, barbarzyńca chciał się trochę powygłupiać, zrzucić z barków ciężar przeżytych lat, krwawych bitew, cudzej podłości i zdrady. W takich chwilach świat wydawał mu się młody i uczciwy. Miał ochotę się śmiać. Jednak każdy z jego towarzyszy myślał o czym innym. — Drogocenny dar dla imperatora, mówisz? — zapytał w zadumie Sagratius. — Chciałbym wiedzieć, co to za dar. Klnę się na miłosiernego Mitrę, zingarski król nie wysłałby trzystu ludzi do ochrony jakiegoś głupstwa! — Zapomnij o tym! — przerwał te marzenia Conan. — Za żadne skarby nie pójdę w czwórkę na trzystu doskonale wyszkolonych żołnierzy. Obserwowałem ich przez cały następny dzień. Mają świetnego dowódcę i ostre miecze. A na nas czekają kufry stołecznych gapiów i nie wypada nam upodabniać się do aquilońskich sokolniczych, którzy, jak tylko wyjadą w pole, rzucają się na pierwszą lepszą zdobycz, choćby to był tylko roczny zając. — Uśmiechnął się złośliwie i spojrzał na Aquilończyka. Sagratius zaczerwienił się, nabrał w płuca powietrza i zaczął: — Prastara sztuka aquilońskiego polowania z sokołami… — Ile to trzysta? — zapytał nagle Kinda. Patrzył na swoje rozcapierzone palce i próbował widocznie przyrównać po raz pierwszy usłyszaną liczbę do czegoś znajomego. — Ile twoja matka miała dzieci? — zapytał w odpowiedzi Sagratius, trochę zły, że tak bezceremonialnie przerwano mu dopiero co zaczętą przemowę. — O — pokazał dwie ręce. — Pięć palców i jeszcze trzy. — Jeśliby ich było dwa razy tyle, to u nóg i rąk mieliby tyle palców… nie, dokładnie o jednego człowieka mniej. No, generalnie prawie tylu, ilu ludzi u Rimjerosa. — Dużo! — odezwał się Kinda i pokręcił głową. — We czwórkę nijak nie da rady. — Kinda ma racją, Sagratiusie! — roześmiał się Conan. — A poza tym, skąd u ciebie taka zachłanność na dobra doczesne? Gdzie twoje ślubowanie skromności, niedbały kapłanie Mitry? Sagratius Meil, wygnany ze świętego klasztoru pustelników za zbytnie uwielbienie ciała, obżarstwo i po prostu wesołe usposobienie, wyprostował się dumnie. — Prawdziwy sługa Słońcelikiego wszędzie znajdzie godne zajęcie. Oprócz zbierania środków na utrzymanie, wędrując z wami, dzieci grzechu, dokonuję szlachetnego czynu! Jeszcze nie straciłem nadziei, że uda mi się nawrócić na prawdziwą wiarę tę oto wyznawczynię fałszywego proroka turańskiego Erlyka, którego brodę wspomina zbyt często! — oświadczył. — Tak samo jak tego syna stepów, mizernej postury, lecz wielkiego duchem, który wierzy, że cały jego ród wywodzi się od demona burzy piaskowej… — Wielkiego boga Sha–Trokka — poprawił go surowo Kinda. — Każde ziarenko piasku, niesione przez niego, to jeden z nas, który powrócił do ojca — dodał przeciągle w swoim języku, ponieważ jednak powtarzał te słowa bardzo często, wszyscy go zrozumieli. — No właśnie — ciągnął niedoszły mnich. — Już nie mówię o tobie, Conanie. — A co ze mną? — zainteresował się wesoło Cymmerianin. Takie rozmowy prowadzili dość często i zdążyły zamienić się w coś w rodzaju zabawy, gry, w której Sagratius był cierpliwym pasterzem, a pozostali upartymi heretykami. — Czczę Słońcelikiego Mitrę, ale każdy naród ma swojego boga. Weź tu się rozeznaj, który z nich jest silniejszy czy lepszy. Sagratius już uniósł w górę palec i otworzył usta, żeby wygłosić kolejne wesołe pouczenie, gdy Silla w zadumie powiedziała: — Ja myślę, że najważniejsze jest z czyim imieniem na ustach się urodziłeś i z czyim umrzesz. A do kogo modliłeś się przez pozostały czas, to nieważne. Już tam bogowie sami jakoś się zorientują. Conan popatrzył na dziewczynę ze szczerym zachwytem. — I jak ci się to podoba? No proszę, spróbuj zaprzeczyć! Mnie przy narodzinach powitał Crom, a po śmierci również przyjmie Crom, bez względu na to, na czyich ołtarzach składałem ofiary! Zuch dziewczyna, chociaż w kości wygrana! To też należało do zabawy i Silla, zgodnie ze swoją rolą, zasyczała na Cymmerianina jak żmija, której nadepnięto na ogon. — Wolałbym już, żeby mnie sprzedali w niewolę Stygijczykom! Albo temu bogatemu kupcowi z Shemu! U niego nie musiałbym biegać półnagi po lasach i polować na kolację! Sagratius miał rację: każde z nich czciło swojego boga, który ich prowadził. Chociaż wydawało się, że tym razem bogowie dogadali się i połączyli czworo swoich dzieci w jakimś niepojętym dla śmiertelników celu. Dziwne i kręte zetknęły ścieżki tych czworo ze sobą. Sillę, dziewczynę niepokorną i krnąbrną, a jednocześnie naiwnie ufną, pochodzącą z górskiej wioski na pograniczu Turami, Conan rzeczywiście wygrał w kości w zajeździe Agrapura. Jej rodzice nie byli w stanie wyżywić pięciorga dzieci, więc sprzedali dwie córki w niewolę. Starsza Kora miała szczęście, bo kupił ją przyjezdny bogacz z Nemedii. Natomiast Silla, dziewczyna bezczelna i niesforna, u żadnych gospodarzy nie zagrzewała długo miejsca. Przekazywano ją z rąk do rąk, dopóki ostatni gospodarz nie przegrał jej w kości przybyszowi z Północy — przy czym, jak podejrzewał Conan, przegrał specjalnie. W nie kończących się podróżach Conan rzadko potrzebował towarzystwa, a już złośliwa, o niewyparzonym języku dwudziestoletnia dziewczyna, była wyjątkowym ciężarem. Pierwszego dnia tak nagadała swojemu nowemu właścicielowi, że mniej cierpliwy do kobiecych sztuczek człowiek już następnego dnia postarałby się jej pozbyć. Ale nocą, zwinięta w kłębek pod pledem Conana, zamieniła się w malutkie, przerażone, nieszczęśliwe dziecko. Drżała i szlochała we śnie, przytulając się do boku barbarzyńcy tak, że ten prawie nie spał ani tej, ani następnej nocy. Silla nie wierzyła własnym uszom, gdy barbarzyńca oświadczył, że udają się na wschód, żeby zdobyć dla niej posag. Najpierw pomyślała, że nowy pan kpi, lecz bardzo szybko zrozumiała, że on naprawdę chce zająć się jej losem. „Trzeba się będzie napracować, skoro inaczej nie da rady się od ciebie odczepić” — dodał ze śmiechem. Następnej nocy, którą spędzili nie pod gołym niebem lecz w łóżkach — co wypadło mniej więcej dziesiątego dnia podróży — postarała się wyrazić swoją wdzięczność w jedyny sposób, w jaki umiała. Conan już prawie zasypiał, dlatego nie od razu zrozumiał, co wyprawia jego nowy nabytek. A gdy zrozumiał, nie mógł się powstrzymać. Młodziutka i krucha z wyglądu dziewczyna, okazała się wytrwałą, pojętną i pomysłową kochanką. Absolutnie nie krępowała się dzielącą ich różnicą dziesięciu lat, mało tego, umiała obrócić na swoją korzyść ojcowski wobec niej stosunek Conana. Jej długie i dźwięczne imię — Dartomarika — Cymmerianin szybko zamienił na przezwisko Silla, co w tłumaczeniu z turańskiego oznaczało „kózka”. We dwoje udali się do Vendhii. Po drodze Conan uczył dziewczynę wszystkiego, co uważał za niezbędne: wytrzymałości na głód i pragnienie, strzelania z łuku i rzucania nożami, chowania się w gęstej trawie i opatrywania ran. Silla, jakby chciała usprawiedliwić swoje nowe imię, z dnia na dzień skakała coraz żywiej. Czasem z przerażeniem myślała o dniu, w którym Conan wręczy jej sakiewkę z klejnotami wykradzionymi z kufra jakiegoś vendhyjskiego albo khitajskiego bogacza i powie: „Weź i bądź szczęśliwa, ja ruszam swoją drogą”. Ale złoto i klejnoty trafiające do ich rąk, jak gdyby rozpływały się w powietrzu. To trochę pocieszało Sillę, bo dawało nadzieję, że nieprędko uzbierają posag. W skrytości ducha marzyła, że Conan zachwyci się jej talentem rozbójniczki i wytrawnej kochanki i zostawi ją przy sobie na zawsze. Wiedziała jednak, że gdyby mu o tym powiedziała, roześmiałby się jej w twarz. Sagratiusa Meila, Aquilończyka, zabrali — w dosłownym znaczeniu tego słowa — na wschodniej granicy Vendhii. Były pokorny kapłan Mitry leżał na drodze pijany w trupa. Jak trafił do Vendhii, Sagratius nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał tylko, że gdy najwyższy Nauczyciel, mając dość jego nie kończącego się łamania reguł, wygnał brata z klasztoru, Meil udał się do przyjaciół — uczniów Królewskiej Szkoły Rzemiosł i pił na umór przez dziesięć czy może dwadzieścia dni, zalewając swój smutek. Ocknął się w łańcuchach, w karawanie niewolników zmierzającej do Stygii. Według słów jego pana, sprzedanie go było absolutnie niemożliwe, bo jak tylko Sagratius trzeźwiał, urządzał awantury. A gdy był pijany, nie interesował nikogo pomimo wzrostu i siły giganta. Dlatego handlarz niewolnikami pozbył się go, oddając za bezcen kupującym ofiary dla Seta, Wielkiego Węża Nocy. Uprzedził ich, że Aquilończyka należy utrzymywać w stanie zamroczenia, gdyż w przeciwnym razie mogą ponieść ogromne straty. Lecz oni nie posłuchali rady. I niesłusznie. Sagriatus wiedział, że trzeba działać szybko, poczekał więc na odpowiedni moment, rozerwał łańcuchy i ich kawałkami rozgonił strażników, wskoczył na grzbiet najbliżej stojącej kobyły i tyle go widzieli. Ale na południu gwiazdozbiory są zupełnie inne niż na północy, dlatego, jego zdaniem, kierując się na północny zachód, Meil po długim błądzeniu znalazł się Vendhii. Co prawda twierdził, że ruszył do Vendhii specjalnie, żeby odszukać w górach legendarną Dolinę Księżycowego Światła. Nie znalazł jej jednak — i dziwne byłoby, gdyby znalazł — wędrując od knajpy do tawerny, a od tawerny do zajazdu. Conan wziął Sagratiusa ze sobą, mając nadzieję, że za niezłe wynagrodzenie podrzuci go jakiejś karawanie idącej na zachód. Wkrótce okazało się, że niedoszły kapłan Mitry, posiadacz bezdennego wiecznie pustego brzucha i suchego gardła, zawadiaka i wesołek jest sympatycznym, przydatnym towarzyszem. Silla przez kilka dni warczała, ale szybko uspokoiła się po tym, jak wróciła z ich wspólnego wypadu obwieszona od stóp do głowy złotymi ozdóbkami. Sagratius zdobył dla niej weselne szaty rani Sawateri, młodszej córki księcia tych ziem. Ostatni ich towarzysz, Kinda, znalazł się w tym malutkim oddziale tak samo przypadkowo, jak pozostali. Conan i Sagratius odbili karzełka jego współplemieńcom. Na granicy Hyrkańskich pustkowi i porośniętych lasami przedgórz ciągle jeszcze żył prastary naród Ptulkutów, Ludzi Stepu. Mężczyźni i kobiety tego plemienia nie grzeszyli urodą, byli niscy, z długimi, sięgającymi niemal do kolan rękami, z płaskimi, mało wyrazistymi twarzami. Pomimo niewielkiego wzrostu mieli w rękach niewiarygodną wprost siłę. Później, gdy Kinda wylizał się z ran, Conan bił się z nim dwa razy, przy akompaniamencie wycia i gwizdów Sagratiusa oraz Silli. I dwukrotnie żaden z nich nie zwyciężył, choć Cymmerianin był prawie o dwie głowy wyższy od Ptulkuta. Karzeł zawinił swojemu plemieniu tym, że nie pozwolił bratu, wodzowi Ludzi Stepów, pojąć za żonę własnej córki. Nie dlatego, że to nie było przyjęte, przeciwnie, sądzono, że łączenie tej samej krwi potęguje się i daje coraz silniejsze potomstwo. Ale dziewczynka miała dopiero sześć zim i nie nadawała się ani na żonę, ani tym bardziej na matkę. Po stronie Kindy opowiadał się zdrowy rozsądek, a po stronie wodza — stare obyczaje. Głosiły one, że jeśli żona wodza umarła, nie dając mu potomstwa płci męskiej, dla dobra plemienia powinien on pojąć za żonę swoją najstarszą córkę i jak najszybciej począć dziecko. Dziewczynka umarła nazajutrz po nocy poślubnej, a Kindę oskarżono, że ze złości rzucił urok na własną krew. Wszyscy mężczyźni, plemienia zebrali się przed wejściem do jego ziemianki, wyciągnęli go z niej i pognali w step, rzucając za nim kamieniami. Conan z przyjaciółmi pojawił się w samą porę. Celnie rzucony kamień trafił Kindę w skroń, ten upadł na wznak i znieruchomiał czekając na śmierć. Pojawienie się jeźdźców, z których dwaj byli uzbrojonymi po zęby gigantami, błyskawicznie przegnało tłum. Conan nie gonił ich, tylko Silla posłała za nimi kilka strzał. Ptulkut odzyskał przytomność dopiero przed zachodem słońca. Długo siedział przy ognisku i kiwał się w milczeniu. Według wszystkich znanych mu prawideł życia powinien umrzeć. To, że tak się nie stało, wywołało u Kindy głębokie zdziwienie, a nawet rozczarowanie. Następnego dnia rano stanął twarzą do wschodzącego słońca i zaśpiewał głośno i przeciągle coś, co przypominało wycie białych wilków z zaśnieżonych ziem Vanaheimu. Potem w łamanym języku turańskim oświadczył, że nieoczekiwani wybawcy, którzy przybyli od strony pustyni, są zapewne wysłańcami jego ojca, boga Piaszczystego Tornada, który żyje tam, gdzie dusze zmarłych układają wydmę na wydmie, a gdzie żywi przebywać nie mogą. — Kinda umarł w Świecie Stepu, już tam nie powróci — oświadczył. — Narodził się w Nowym Świecie, który zaczyna się na drugim końcu domeny ojca. Teraz Kinda pójdzie do tego świata i zobaczy, jaki on jest. W ten sposób w czwórce wędrowców połączyły się Pomoc, Południe, Zachód i Wschód. Po krótkiej naradzie nowi przyjaciele zdecydowali, że pójdą jeszcze dalej na wschód, aż do Khitaju i dowiedzą się, jak naprawdę wygląda koniec świata. Wszyscy, może oprócz jednego Kindy, od dzieciństwa nasłuchali się opowieści o bajkowych skarbach Imperium Nefrytu i Jedwabiu. Conan od dawna marzył, żeby pojechać do Miasta Tysiąca Smoków i sprawdzić, czy prawdą jest choćby jedna setna tego, co opowiadają o tych ziemiach różni próżniacy i głupcy. A opowiadano rzeczy najróżniejsze. O pękających od złota kufrach bogaczy i o świątynnych posągach, zadowolonych i pyzatych, z oczami z czarnych agatów i paszczą pełną zębów z ametystów. O nefrycie, którego tyle jest w tych ziemiach, że robi się z niego nawet nocniki. O jedwabiach, lekkich jak skrzydło motyla, a kolorowych jak tęcza. O ogromnych wachlarzach zrobionych z piór bajkowego ptaka Ruh, żyjącego na krawędzi świata, wachlarzach tak ciężkich, że do wachlowania znudzonego wielmoży potrzeba dwóch niewolników… To ostatnie niewiele interesowało Conana — podobnego wachlarza nie udałoby się zapewne tak po prostu wynieść — ale na samą myśl o innych bogactwach tajemniczego kraju serce byłego shadizarskiego złodzieja zaczynało bić szybciej. Czterech polujących na skarby myśliwych podchodziło coraz bliżej do śpiącej słodko w aromacie kwitnących wiśni stolicy, nie podejrzewającej nawet, jak straszne niebezpieczeństwo zawisło nad jej świątyniami i wysokimi pałacami o stromych czerwonych dachach… Książę Rimjeros, pan Lara, też jechał do stolicy i to jego przybyciem — a raczej przybyciem obcego, zakutego w zbroje wojska, o którego potędze i wyszkoleniu donosili codziennie do pałacu gapie — niepokojono się na dworze imperatora dużo bardziej, niż jakimiś tam oberwańcami, wędrującymi po lasach przy zachodniej granicy. III SERDECZNE POWITANIE Zrodzonemu w niebiesiech władcy, którego tron góruje nad tronami innych władców, tak jak góra wznosi się nad wzgórzami i którego niebiańskie światło przyćmiewa słońce, księżyc i gwiazdy, boskiemu władcy Podniebnego Imperium — jego niegodny sługa, namiestnik prowincji Uwej, Sen Bo Phung. Śpieszę donieść Ci, Władco Gwiazd, że według moich obserwatorów, w dzień i w nocy śledzących ruchy obcego wojska, które weszło w granice naszego kraju na początku miesiąca Szczura, albo jutro, albo za dwa dni obcy dojdą do miasta Czanzak, będącego pierwszym w naszyjniku khitajskich pereł nanizanych na wielki handlowy Szlak Jedwabiu i Nefrytu. Gubernator, szanowny sej Thikon Fen, powiadomiony przeze mnie, z całą przynależną jego wiekowi i stanowisku rozwagą, zaczął gotowić się do przyjęcia nieproszonych gości. I wtedy okazało się, miłościwy, że w całej prowincji nie sposób znaleźć człowieka, który mówiłby językiem miedzianoskórych przybyszów. Jeden turański kupiec, człowiek bardzo szanowany i godny zaufania, oświecił mnie, że na Zachodzie wszyscy znają albo przynajmniej rozumieją język pewnego kraju zwanego Aquilonia. Czy więc nie znajdzie się przy dworze miłościwego Imperatora jakiś znający języki człowiek, który mógłby porozumieć się z przybyszami? Moi szpiedzy donieśli, że ludzie ci nie są w stanie starać się cierpliwie, aby ich zrozumiano, lecz od razu sięgają po miecz. Dlatego wybrany przez Dwukrotnie Narodzonego człowiek, powinien być młody, żeby ludzie z zachodu nie mogli poniżyć jego starości i bardzo cierpliwy, jako że cierpliwość zaprawdę mu się przyda. Co się zaś tyczy celu, w jakim obcy przybyli do Khitaju, to obawy Imperatora były niesłuszne, albowiem jest to poselstwo. Doniesienia moich szpiegów potwierdzają przypuszczenia mądrego najwyższego sakkeja, przybysze idą drogą, grabieżem ani rozbojem się nie zajmują i zmierzają prosto do stolicy, o której położenie niejednokrotnie próbowali wypytać chłopów. Po jednej z takich prób dwóch najlepszych zaklinaczy ryżu pól północnych peryferii zmarło od ran, albowiem myśląc, że przybysze chcą ich zabić, wyciągnęli broń. Dowiedziawszy się o tym przypadku, zawiadomiłem o nim wiejskich starostów i kazałem im nałożyć czasowy zakaz noszenia broni, nawet tym z chłopów, którzy mają na to pozwolenie… — Oto oni — powiedział z przekonaniem Yan Szan, najwyższy sakkej, mag i bliski doradca imperatora. Jego tytuł znaczył dosłownie „lewa ręka”, Khitajczycy bowiem uważali lewą stronę ciała za ważniejszą od prawej, ponieważ z lewej strony u człowieka znajduje się serce. Imperator odłożył na bok list namiestnika i podszedł do podwyższenia, na którym stał Yan Szan. — Jeśli Władca Gwiazd zechce łaskawie tu spojrzeć, również ich zobaczy. Gdy tylko wieść o zbliżającym się wojsku dotarła do stolicy, imperator rozkazał poustawiać na drogach kilkanaście kul magicznych, żeby zobaczyć przybyszów, zanim ci wejdą do serca Khitaju. W całym kraju było tylko dwanaście takich kul, wykonanych trzysta lat temu z odłamków kryształu górskiego przez jakiegoś nieznanego mistrza. Wej Ling, będący wtedy przywódcą Purpurowego Pierścienia, wypełniając wolę władcy nałożył na nie wieczne czary i od tamtej pory wszystko, co odbijało się w jedenastu małych kulach, zbierało się w największej, dwunastej. Jeśli obraz przychodził jednocześnie z kilku kul, za pomocą specjalnego zaklęcia można było wybrać ten potrzebny. Ostatni imperator dynastii Mun rozkazał rozstawić jedenaście kul w jedenastu miastach Khitaju, a dwunastą ustawić w wielkiej sali, którą od tamtej pory nazywano Pałacem Kryształowej Kuli. Specjalni urzędnicy dzień i noc czuwali przed nefrytowym podwyższeniem z okrągłym gniazdem, w którym leżała wielka kula. W ciągu trzystu lat cztery z jedenastu kul zostały rozbite bądź też pękły same, ale pozostałe służyły nadal. Wczesnym rankiem w Pałacu Kryształowej Kuli oprócz imperatora i Yan Szana nie było żywej duszy. Osobista straż imperatora — rośli chajbeje o nieruchomych twarzach, w zielonych szatach Posłańców Wyższej Woli — wyprowadzili z sali urzędników i stanęli nieruchomo pod drzwiami, by nikt nie przeszkodził imperatorowi w rozmowie ze swoim doradcą. Oparty łokciami o zimny kamień gniazda, władca Khitaju przez jakiś czas patrzył na smagłych, wysokich żołnierzy zakutych w lśniące zbroje. Miło, że to tylko pokojowe poselstwo, a nie najazd. Armia imperatora była wystarczająco silna, żeby poradzić sobie z pięćdziesięciopięciokrotnie liczniejszym oddziałem, ale to by oznaczało pospieszne przeformowanie wojsk, wysłanie ludzi na tyły, niepokój i zamęt. A Władca Gwiazd, chociaż nazywany przez nadwornych pochlebców „boskim”, był już stary. W młodości wiele walczył, tron również zdobył podbojem, strącając trzy lata temu z Nefrytowego Tronu własnego kuzyna, władcę niespokojnego i nieudolnego. W młodości, kiedy był jeszcze księciem następcą, nieżyjący już imperator został oskarżony o zdradę i wygnany. Oskarżenie okazało się fałszywe, winnych ukarano, wygnaniec powrócił od stolicy, a jego własny ojciec przywrócił mu wszystkie prawa i tytuły. Ale po spędzeniu piętnastu lat w oddalonej prowincji, nie potrafił przywyknąć do życia na dworze. Jego panowanie zakończyło się pod osłoną szaleństwa. Widząc, że z takim trudem zjednoczony przez poprzedniego władcę kraj znowu rozpada się na części, że władza w państwie staje się tylko pustym dźwiękiem, że znowu podnoszą głowy udzielni książęta, ogniem i mieczem przywiedzeni do pokory, ten, którego imię brzmiało wcześniej Itang Czi, młodszy brat starego imperatora, podjął decyzję. Jednej nocy stał się boskim i Dwukrotnie Narodzonym. Ale to był dopiero pierwszy krok na długiej, ciernistej drodze. Niemało trudu kosztowało go przywołanie do porządku zbuntowanych prowincji i udowodnienie chciwym sąsiadom, że Khitai nadal jest nieprzystępną twierdzą. A teraz, gdy osiągnął nareszcie najwyższą władzę dla siebie i pokój dla zmęczonego walkami wewnętrznymi kraju, chciał jak najdłużej zachować i jedno, i drugie. W mętnej mgiełce kryształu wojowniczość przybyszów była widoczna aż po ostatnią klamrą na pasach łączących zbroje. Pierwsi jechali jeźdźcy, za nimi posępne byki ciągnęły wozy z namiotami i innym sprzętem obozowym, pochód zamykali giermkowie i słudzy. Ostatni szli koniuchowie, sześciu z nich prowadziło na mocnych plecionych obrożach wielkie nakrapiane psy. — Zdaje się, że obaj macie rację. Ty, Yan Szan, a także namiestnik. To rzeczywiście pokojowy pochód — powiedział wreszcie imperator, gdy wojsko minęło pierwszą kulę i zniknęło im z oczu. — Tylko szaleniec wziąłby na wojnę psy myśliwskie. — Trzeba być nie mniejszym szaleńcem, żeby ciągnąć ze sobą psy na drugi koniec świata — odezwał się Yan Szan. — Szaleńcem albo Zingarczykiem. — A według ciebie to szaleńcy czy Zingarczycy? — roześmiał się urywanym, ochrypłym śmiechem imperator. — Raczej Zingarczycy — odpowiedział poważnie Yan Szan. — Wiadomo ci panie, że niemało podróżowałem po świecie i widziałem chyba wszystkie narody. Sądząc po zbrojach i zarozumiałym wyrazie twarzy, to rzeczywiście Zingarczycy. A jeśli prawidłowo odczytuję znaki na tarczach i końskich czaprakach, są to znamienici Zingarczycy. Niebezpieczny naród. Niecierpliwy, gniewny, wybuchowy… Imperator już zdecydował, kogo wyśle im na spotkanie? — Tak, trzeba to zrobić jak najszybciej. — Władca Khitaju skrzywił się i wyprostował plecy. — Chodźmy. Pomożesz mf przygotować dla tych cudzoziemców powitamy pochód. Nie powinien im ustępować ani pod względem bogactwa, ani uroczystości, a jednocześnie musi składać się z ludzi opanowanych i mądrych. Chyba dobrze zrozumiałem twoje słowa o złym, wybuchowym charakterze? Yan Szan skłonił się, co oznaczało gotowość do natychmiastowego działania oraz zgodę ze słowami Imperatora. Mag i władca bardzo się różnili, nawet wyglądem zewnętrznym. Suchy, chudy Yan Szan, z ostrym spojrzeniem ciemnych, błyszczących jak u Ducha Lisicy oczu i przysadzisty, cierpiący na zadyszkę imperator, którego oczy dawno temu skryły się w fałdach i zmarszczkach opuchniętych powiek. Na skutek nadwagi i lenistwa ruchy imperatora były spokojne i płynne, zaś gesty maga napięciem przypominały ściśniętą sprężynę. Jeden był podobny do starzejącego się lwa, drugi do wiecznie głodnego, wychudłego czerwonego wilka. Ale pomimo tych wszystkich różnic, imperator i jego sakkej rozumieli się niemal bez słów. Obaj doskonale wiedzieli, że swoje stanowiska zajmują wyłącznie dzięki wzajemnej pomocy. Były dowódca khitajskiej armii nie zostałby imperatorem bez pomocy maga renegata, który swego czasu przeklął okrutne obrzędy Purpurowego Pierścienia, i który zamienił nie kończące się poszukiwania wiedzy, samotność w zimnej wieży oraz pleśń kharijskich manuskryptów na życie dworskie, również nie pozbawione niebezpieczeństw, ale daleko bardziej mu odpowiadające swoją naturą. Nie zarzucił czamoksięstwa — o nie! — i dlatego nadal był potrzebny imperatorowi. Mag wiedział, że dopóki jego usługi będą niezbędne, pozostanie na dworze ze swoimi stanowiskami i tytułami, których tak był chciwy. Wyszukany luksus stolicy, delikatny aromat intryg i leciutka mgiełka aluzji były dla Yan Szana dużo przyjemniejsze, niż duszący smród kaganków i dymiąca krew na ołtarzach zapomnianych bogów. Służył swojemu imperatorowi i służył samemu sobie. Te dwie służby przeplatały się w jego duszy tak ściśle, że sam nie wiedział, gdzie zaczyna się jedna i kończy druga. Dręczyła go tylko jedna jedyna sprawa. Strach, od którego nawet władca imperium, z całą swoją armią i oddanymi chajbejami, nie był w stanie uwolnić wiernego sakkeja. O którym nawet nie wiedział. Jednak o strachu można było — jeśli nie całkowicie, to przynajmniej na jakiś czas — zapomnieć, odegnać go, odczuwać jego obecność, jak kryjącego się w zaroślach wilka — lecz nie myśleć o nim, zasłonić się przed nim codziennymi sprawami, drobnymi troskami i radościami. Najlepiej nadawały się do tego dworskie sprawy i problemy. Do południa imperator z magiem wybierali spośród dworzan, urzędników i zwykłych sług ludzi, którzy mogliby godnie powitać Zingarczyków. To było niełatwe zadanie. Pod koniec Yan Szan osobiście sprawdził, czy wybrani zdołają znosić gwałtowne gesty i groźny głos dłużej, niż małpa potrzebuje czasu do wspięcia się na drzewo. Wreszcie zostało trzydziestu ludzi, z których dwie trzecie byli to starcy, bogaci w życiowe doświadczenie, wiedzący, że nie wszystkie narody na tym świecie są jednakowe. Pozostawało znalezienie tłumacza. W poselskiej kancelarii odnaleziono dwóch, którzy twierdzili, że władają językami Zachodu — jeden aquilońskim, drugi zingarskim. Po rozmowie z nimi Yan Szan kazał ich wychłostać i wypędzić ze stolicy. Zawinili tym ciężej, że obu oszustów długo trzymano przy dworze i płacono im pensje właśnie na wypadek takiego zdarzenia. Mag już myślał, że będzie musiał wyruszyć sam, ale wtedy jeden z dworaków przypomniał sobie o pewnym młodym chajbeju, który mówił w jakimś zachodnim języku — w jakim, tego dworak nie wiedział. Słyszał tylko jak młody ochroniarz imperatora czytał jednej z księżniczek wiersze w obcym języku, nie vendhyjskim i nie turańskim. — Wspaniale! — ucieszył się Yan Szan. — Jeśli jest szlachetnego urodzenia, to jeszcze lepiej! Wszyscy młodzi wojownicy, którzy byli wtedy w pałacu, zostali bezzwłocznie wezwani do sali tronowej i na pytanie maga: „Czy któryś z was mówi po aquilońsku?” — z długiego zielonego rzędu szat wyszywanych jedwabiem wyszedł młody chłopak i w milczeniu pokłonił się sakkejowi. — Jak masz na imię? — Mou Pa, Nieśmiertelny — odpowiedział młodzieniec, nie podnosząc głowy. — Skąd znasz język? — te słowa Yan Szan wypowiedział po aquilońsku i ucieszył się, słysząc odpowiedź w tym samym języku: — Dla psoty uciekłem z domu, Nieśmiertelny, i przez dwa lata wędrowałem z turańską karawaną. — Dobrze, podejdź tu. Pozostali mogą odejść. Gestem przywołał Mou Pa, po czym zaprowadził go do Pałacu Kryształowej Kuli. Było już dobrze po południu i według obliczeń maga przybysze zaraz powinni pojawić się w drugiej kuli. — Popatrz na nich — rozkazał chłopcu, kiedy w kuli zabłysło tańczące na zbrojach i broni słońce. — Widzisz te twarze? Przyjrzeli się naszym chłopom i teraz sądzą, że wszyscy jak jeden mąż padniemy na kolana, gdy tylko ich zobaczymy. Na razie ich nie rozczaruj. Twój aquiloński jest bez zarzutu, o ile tak można powiedzieć o obcym języku. Kalecz go. Mów bez związku i niezręcznie, jak dwuletnie dziecko. Zrozumiałeś mnie? — Tak, sej Yan Szan. — W takim razie zbieraj się. Wyruszycie jeszcze dzisiaj, ponieważ Zingarczycy na pewno wejdą do miasta, gdy wy będziecie dopiero w połowie drogi. Przed wyjściem, Yan Szan kątem oka spojrzał na zamgloną kulę i mimo woli drgnął — stamtąd patrzyły na niego ogromne, nienaturalnie okrągłe ciemne oczy. Podporządkowując się niezrozumiałemu uczuciu, mag pochwycił z podłogi ciemną materię, którą przykrywano kulę, gdy gdzieś była burza — w przeciwnym razie obserwatorzy ślepliby jeden po drugim — narzucił ją na wszystkowidzące oko. Po tamtej stronie kryształu stojący przed kulą Rimjeros, mrużąc oczy; oglądał ciekawostkę. Czyżby przywidział mu się jakiś ruch wewnątrz tej ogromnej kuli? Jakby coś czarnego zamajaczyło mu przed oczami i zniknęło. — Baronie Marco, proszę tu podejść! — krzyknął, nie odwracając się. Gdy da Ronno podszedł, książę wskazał kulę i zapytał: — Co to może być, jak sądzicie? Gotów jestem założyć się, że dokładnie taką samą kulę widzieliśmy przy drodze dzisiaj rano. Baron zamyślił się. — Trzeba patrzeć, czy nie będzie trzeciej — powiedział wreszcie. — Miłosierny Mitro! — wykrzyknął Rimjeros, naśladując mowę chłopów i z udawanym przerażeniem klasnął w ręce. — Jeszcze trzecia! Po co ich wam tyle, przyjacielu! Czy myślicie, że nie rozumiejąc po co są te dwie, zrozumiemy wszystko na widok trzeciej? — Tak, mój panie — odpowiedział Marco z powagą. — A jeśli trzeciej nie będzie? — To również będzie jakaś odpowiedź — wzruszył ramionami stary wojownik. — Zobaczymy. Pod koniec dnia zobaczyli trzecią kulę, podobnie jak dwie pierwsze stojącą przy drodze na masywnej kolumnie wzrostu człowieka. Rimjeros zeskoczył z konia i pospiesznie podszedł bliżej, mając nadzieję, że tu dojrzy to, czego nie zdążył zobaczyć poprzednio. Ale tym razem kryształ był przejrzyście czysty, zachodzące słońce rozświetlało go jaskrawymi tęczowymi błyskami. — No i jak brzmi odpowiedź? Obiecaliście mi odpowiedź, baronie. Co takiego widzicie w trzeciej, czego nie spostrzegliście w dwóch pierwszych? — Odległość, panie. Dwie kule — pierwsza i trzecia — są umieszczone w tej samej odległości od drugiej. To znaczy, że albo wyszliśmy na drogę wiodącą prościutko do Pajkangu i kule oznaczają jakąś miarę odległości, albo też ustawiono je wzdłuż drogi dla jakiegoś magicznego działania. Rimjeros w zadumie wysunął dolną wargę. — No dobrze, a jeśli nie byłoby trzeciej? — zapytał w końcu. — Wtedy upewniłbym się, że są tu tylko dwie kule i najpewniej bym je rozbił, bo czemuż innemu by wtedy służyły, jeśli nie czarnej magii? — odpowiedział spokojnie stary wojownik. — A co stoi na przeszkodzie, żeby wszystkie trzy służyły czarnej magii? — roześmiał się Rimjeros. — Ciągle odległość, panie. Jeśli jest tutaj czarownik, którego władza rozpościera się na cały kraj, to właśnie on włada tym krajem. A w takim przypadku wtrącanie się nie byłoby zbyt mądre. Oddam duchownemu sądowi heretyka, przegonię z domu wiedźmę, lecz kraj sam powinien decydować, jaki władca jest dla niego najlepszy. Rimjeros przypomniał sobie czarny cień w kuli i poczuł dreszcz. — Być może, że to tylko odległości w ligach, czy w czym oni tu ją mierzą — powiedział. — Mnie się te kule nie podobają. Wydaje się, że jestem obserwowany, przy drugiej odniosłem wrażenie… — Tak, mój książę? — Nic. Diabelskie sztuczki. Słyszeliście, baronie o magach Czerwonego Pierścienia? Mówią, że pod pewnymi względami przewyższają nawet Stygijczyków, czcicieli Seta! Słysząc o „diabelskich sztuczkach”, da Ronno odciągnął księcia od kuli, nie zważając na rozważania o magach i magii. Nie istniała na świecie rzecz, do której odnosiłby się z większą podejrzliwością — może tylko kobiety. W nich, twierdził baron da Ronno, jeszcze bardziej niż w magii kryje się wszelkie zło. — Na wszelki wypadek odejdźcie od niej, panie. Poza tym, robi się późno. Na polanie już na pewno rozbili namioty, nawet tutaj czuć idący od ognisk zapach pieczonego mięsa. Chodźmy do obozu, panie. Namiot księcia już wznosił się na polanie, nad brzegiem rzeki płynącej w pobliżu drogi. Rimjeros zaprosił da Ronno do siebie i zatrzymał na wieczerzę, bez przestanku paplając o różnych magicznych sztuczkach. Baron odpowiadał powściągliwie, ale pod koniec wieczerzy również się rozgadał i wtedy książę ze zdziwieniem odkrył, że w przeciwieństwie do niego, baron wie o magii i czarownikach nie tylko ze słyszenia. Ani przy kolacji, ani później Rimjeros nie wspominał więcej o tajemniczych kulach. Nagle w środku nocy obudził się, narzucił tylko płaszcz na koszulę i wyszedł. Długo stał przed migoczącą kulą i próbował przywrócić wrażenie przebywania w dwóch miejscach naraz, które odniósł, gdy zobaczył w niej cień. Ale kula tylko błyszczała wśród nocy, odbijała i załamywała światło gwiazd i księżyca, rozdrabniała go w przezroczystym wnętrzu na cieniutkie promyczki… Rimjeros poczuł zimny dreszcz i wrócił do namiotu. Pozostałą część nocy przespał spokojnie, a jeśli nawet coś mu się śniło, to zapomniał o tym po przebudzeniu. Ruszając o świcie w dalszą drogę, poselstwo nie przejechało nawet kilku lig, gdy dżungla, napierająca na drogę z obu stron, nagle się skończyła. Od razu za nią zaczynały się pola przypominające pstrokatą narzutę zszytą z łatek, jakimi zingarscy chłopi obwieszają ściany w ziemiankach. Przez ostatnie kilka dni droga delikatnie opadała w dół, schodząc z przedgórza. Dolina leżała jeszcze niżej i z lasu otwierał się na nią wspaniały widok. Podobnie jak droga, z gór spływała do doliny rzeka, wzdłuż której, to zbliżając się do niej, to znów oddalając, szli przez cały czas. W dolinie rzeka zwalniała bieg, rozlewała się szerzej i dzieliła na kilka wąskich odnóg. Nad nią, mocno wpierając się w jej dno i brzegi mostami, stało niewielkie miasto, od strony lądu otoczone murem. Wokół niego, jak pisklęta wokół nioski, przycupnęły domki rolników. Pierwsza zieleń, która dopiero co wykiełkowała na świeżo zaoranych polach, przypominała puszek pokrywający policzki młodzieńca. Domy tonęły w białoróżowych kwiatach. — Co powiecie, książę? — odwrócił się do Rimjerosa baron, lecz ten już popędził konia, w dół po drodze. — Tędy! — rozkazał krótko i pierwszy puścił konia rysią. Wyglądało na to, że się ich spodziewano. Na ogromnym garbatym moście, po którym jak nitka przez koralik, przechodziła przez miasto droga, stał tłum ludzi o żółtych twarzach. Rimjeros, który niczego takiego się nie spodziewał, ostro zatrzymał konia. Wtedy zawyły trąby, odezwały się gongi i bębny, jednym słowem zrobiło się strasznie głośno. Konie Zingarczyków, mimo że przyzwyczajone do przekleństw komuchów i do szczęku żelaza, omal nie rzuciły się do ucieczki słysząc taką kakofonię. — To na naszą cześć! — zrozumiał wreszcie Rimjeros i zaczął się śmiać, odrzucając do tyłu głowę. Razem z nim roześmiali się pozostali. Witający gości zmieszani zamarli, bowiem taki otwarty śmiech w Khitaju oznaczał pogardę, kpinę i w ogóle uważany był za szalenie obraźliwy. Muzyka ucichła. — Tak, jeśli można prosić, nie hałasujcie tak — roześmiał się znowu Rimjeros. Absolutnie nie peszyło go, że ci ludzie najwidoczniej nie zrozumieli ani słowa z tego co mówił. Widząc, że teraz się uśmiecha, tłum muzykantów odetchnął z ulgą. Kilku starców z ostrymi cienkimi jak włókna nie przędzonego lnu brodami zrobiło krok naprzód i pokłoniło się nisko księciu, słusznie się domyślając, że to on jest najważniejszy w oddziale. W odpowiedzi na to Rimjeros zeskoczył z konia i złożył ceremonialny pokłon, kładąc rękę na jelcu miecza. Znowu zapadła pełna napięcia cisza. Starcy popatrzyli na siebie, a baron da Ronno, czując, że dzieje się coś niedobrego, zasłonił sobą księcia. Wtedy z tłumu wyszła, jak wydało się Rimjerosowi, piętnastoletnia dziewczynka. (Później wyjaśniło się, że była to żona gubernatora, która zeszłej wiosny skończyła dwadzieścia pięć lat.) W rękach niosła tacę pełną aromatycznych jasnoróżowych płatków. Obsypała nimi Rimjerosa od głowy do stóp. Bardzo spodobał mu się taki zwyczaj powitania. Uśmiechnął się i wysypał pozostałą na tacy garść płatków na nią. Dziewczyna roześmiała się — a jej śmiech brzmiał inaczej niż jakikolwiek kobiecy śmiech słyszany przez Rimjerosa — i pstryknęła palcami. Tłum rozstąpił się, przepuszczając stadko dziwnych ptaków — a może motyli? W każdym razie ludzi te dziewczęta mało przypominały, już prędzej mieszkanki nieba. Było ich dużo, po trzy na każdego rycerza. Gubernator, czcigodny sej Thikon Fen, specjalnie ściągnął taką liczbę dziewcząt z okolicznych siół. Gdyby Zingarczycy nie byli tak stęsknieni za kobiecym towarzystwem, zapewne zastanowiłoby ich, skąd gubernator zna tak dokładnie liczbę rycerzy w oddziale. Zwrócił na to uwagę tylko baron Marco i to znacznie później. W tamtym momencie nie przejmowali się podobnymi błahostkami, zostawili konie i wozy sługom, a sami w ślad za dziewczętami weszli do niskiego długiego domu bez okien. Z drzwi, gdy je otworzono, buchnęła para. Dziewczęta znały swoją profesję. Jeszcze słudzy nie zdążyli ulokować się we wskazanym im skrzydle Domu Gościnnego, gdy wyszkolony przez samego barona da Ronno oddział można było wziąć gołymi rękami. Każde miasto z Naszyjnika Wielkiej Drogi na placu przed pałacem gubernatora miało specjalnie urządzony dom, który mógł przyjąć jednocześnie trzy lub cztery karawany. Taki Dom Gościnny składał się z licznych budynków, od stajni i boksów dla wielbłądów i byków po ogromne łaźnie, w których dzień i noc palił się ogień w ogromnych kamiennych piecach. Za łaźniami znajdował się refektarz wysokości „dwóch dachów”, największe pomieszczenie w Gościnnym Domu, dalej były połączone galeriami podwórce z zadaszeniami — wspólne sypialnie sług — i dwupiętrowe niewielkie domki z płaskimi dachami — tarasami. Pokoje w tych domkach mogły być tanim noclegiem dla dwojga biednych zakochanych, a także wspaniałymi apartamentami dla jakiegoś przyjezdnego bogacza. Mężczyzn w tym domu obsługiwały wyłącznie młode dziewczęta, a kobiety — chłopcy z czystą, jeszcze nie tkniętą brzytwą skórą. Dziewczęta i chłopcy mieszkali w Domu Gościnnym równo trzy lata — od trzynastego do szesnastego roku życia. Uczono ich tutaj tańca, sztuki miłości, muzyki i malarstwa. Pobyt w Domu Gościnnym uważano za doskonałe wykształcenie i nie każdy ojciec mógł sobie pozwolić na wysłanie dziecka do takiej szkoły. Po doprowadzeniu mężczyzn do stanu kompletnego wyczerpania, dziewczęta zostawiły ich odpoczywających w basenach z chłodną aromatyczną wodą, a same wzięły się do nakrywania stołu w ogromnej sali z rzeźbionymi belkami sufitowymi. Podłogę usłano wieloma warstwami sprężynujących plecionych mat, więc ci, którzy jeszcze mieli na to siły, mogli kontynuować miłosne igraszki. Po trwającej dość długo wieczerzy, bowiem roznoszące jadło i wino ślicznotki ubrane były tylko we własną skórę, gości zaprowadzono do specjalnie przygotowanych dla nich pokoi, gdzie mogli odpocząć. Rimjeros, którego takie przyjęcie zaskoczyło i zachwyciło, ułożył się w swoich pokojach na poduszkach i rozkazał jednemu z paziów zaprosić do niego barona Marco, jeśli ten nie udał się jeszcze na spoczynek. Baron nie kazał na siebie czekać, chociaż wyglądał na trochę zaspanego. — Czego potrzeba mojemu panu? — zapytał od progu. — Towarzystwa przyjaciela! — odpowiedział wesoło książę. — Mam nadzieję, że nie wyczerpały was zbytnio te kapłanki Isztar o krągłych piersiach? Klnę się na jej miłosierdzie, już nawet zapomniałem, jak bardzo stęskniłem się przez ten rok za podobnymi rzeczami! Nie zachcecie wypić ze mną butelki argosskiego wina, baronie? To już ostatnia. Śmiał się, gdy paź nalewał wina do pucharów, po czym machnął ręką, pozwalając mu się oddalić. To znaczyło, że nie będą rozmawiać o głupstwach i baron da Ronno, wyprostował się z trudem. — Co myślicie o tym wszystkim, przyjacielu? — zapytał książę zupełnie innym tonem, poważnym i nieco posępnym. — Co sądzicie o tym, że pierwsze miasto, do którego weszliśmy, przyjęło nas jak oczekiwanych gości? Specjalnie uważałem, żeby wszystkie dania, które mi podawano, najpierw spróbowała któraś z dziewcząt. Nie rozumiem tego serdecznego przyjęcia. A może oni, widząc nasz pochód, wzięli nas za bogaczy i teraz liczą na hojną zapłatę? — Nie — pokręcił głową da Ronno. — To ich obyczaj. Tutaj, jak sądzę, tak wita się każdego, kto przybył zza gór. Słyszałem od turańskich i vendhyjskich kupców, że w Khitaju zawsze podejmuje się obcokrajowców jak królów — ale tylko przez pierwsze trzy dni. Po upływie tego czasu gość musi za wszystko płacić złotem — i wielu, raz skosztowawszy tego owocu, płaci… — Zamilkł, wypił łyk wina, po czym kontynuował: — Nie, mnie niepokoi co innego. Nie próbowali dowiedzieć się, kim jesteśmy, nie próbowali znaleźć człowieka, który mógłby się z nami porozumieć, nie zadali ani jednego pytania! A jednocześnie dokładnie oddzielili sługi od panów, mimo że wasi paziowie, mój książę, odziani są nie gorzej niż rycerze w oddziale. Skąd oni wiedzą, kim jesteśmy? Skąd wiedzieli, że przybędziemy właśnie tego dnia? Przecież już stali na moście, gdy my wyjechaliśmy z dżungli. Oto, co mnie niepokoi, panie. Niedobrze, że nikt z nich najwidoczniej nie zna ani słowa po zingarsku… Parawan, jakimś sposobem przesuwający się wzdłuż ściany i służący za drzwi, odsunął się. Paź skłonił się i powiedział: — Przyszli do was ludzie, książę. Zdaje się, że to miejscowe władze. Jeden z nich mówi po aquilońsku. Rozkażecie wpuścić? — Aha! — powiedział baron z nieoczekiwaną posępnością. — Dlaczego właśnie po aquilońsku, a nie po turańsku? Przez cały ten czas nie usłyszeli od nas ani jednego słowa! — Wystarczy, przyjacielu, wasza podejrzliwość staje się przesadna — odezwał się książę. — To, że nie jesteśmy ani Turańczykami, ani Vendhyjczykami, jak sądzę widzi, każdy. Wasze opowiadanie o tym, jak się tu wyciąga pieniądze od cudzoziemców zupełnie mnie uspokoiło. To wspaniale, że zadali sobie trud znalezienia dla nas tłumacza. No, sami pomyślcie, gdzie my mielibyśmy go szukać? Baron pokręcił głową, ale nic nie powiedział. — Niech wejdą — pozwolił książę. Do przestronnego pokoju weszło pięciu albo sześciu Khitajczyków, ubranych bogato i wyszukanie. Rimjeros już zauważył, że w Khitaju ludzie ubierają się tak, żeby tkanina opadała miękkimi fałdami. W Turanie i Vendhii bogacze paradowali w brokatach i wyszywanym aksamicie, o kolorach tak jaskrawych, że oczy bolały od patrzenia. Tutaj zaś główną ozdobą materii był haft — i długie chałaty pozwalały zachwycać się całymi obrazami, wyhaftowanymi różnokolorowym jedwabiem i złotem. Jeśli na dole takiego chałatu były wyszyte bawiące się tygrysy, odnosiło się wrażenie, że zwierzęta się poruszają. Wszyscy przybyli Khitajczycy, prócz jednego bardzo młodego chłopaka, byli w podeszłym wieku. Starzec w czarnej czapce pokłonił się i powiedział coś wysokim, lekko drżącym głosem. Zamilkł i Zingarczycy usłyszeli drugi głos, z tymi samymi intonacjami i nienaturalnie wysokimi nutami. W pierwszej chwili nie zrozumieli ani słowa, w drugiej zaś roześmiali się. Tłumaczenie młodzieńca brzmiało: — Nacielnika miejśkich murów i mostów ciaszą sią widzić wysokie gości. — Na Mitrę! A ja tak długo przygotowywałem mowę powitalną! — wykrzyknął Rimjeros, prawie płacząc ze śmiechu. — Jakże głupio musimy wyglądać! No i co mam mu powiedzieć? Mam nadzieję, że po khitąjsku mówi lepiej i moje słowa nie będą brzmieć dla nich tak okropnie. — Weźcie się w garść, panie — odezwał się baron Marco, gdy już się uspokoił. — Pamiętajcie, że teraz reprezentujecie całą Zingarę. Rimjeros przestał się śmiać i z powagą pokłonił się staruszkowi w wysokiej czapce. — Cieszę się, panowie, że to właśnie jest pierwsze miasto, jakie zobaczyłem w Khitaju. Jestem książę Rimjeros, pan Lara, brat króla Zingary. Mój władca wysłał mnie z darami i pozdrowieniami dla waszego imperatora, żeby nasze wielkie państwa zbliżyły się do siebie. Młodzieniec przetłumaczył. Rimjeros był zadowolony — po khitajsku jego przemowa brzmiała bardzo uroczyście i poważnie. Ale gdy tylko młody Kihtajczyk zaczął mówić po aquilońsku, książę znowu ledwo powstrzymał się od śmiechu. — Moja jest Mou Pa. Imparatora posłał moja towarzyszyć gościom stolica. Moja jest mała mała chąjbei imperatora, ale pliszła gości i moja będzici kazać za gości. Naczalnika mijśkich murów i mostów telaz plosić zingaski książę i świta do pałaciu. — Coś wspaniałego — wymamrotał Rimjeros. Głośno zaś powiedział: — A co to takiego „chajbej”? Młodzieniec zamyślił się. Z wyjaśnienia, którego mu udzielono, książę nie zrozumiał niczego, poza tym, że jest to jakaś funkcja przy imperatorze — taka odpowiedź go usatysfakcjonowała. Propozycja kolacji w pałacu gubernatora została łaskawie przyjęta. Rimjeros i jego rycerze w całym przepychu zjawili się w ogromnej sali z niskim sufitem. Khitajczycy byli prawie o głowę niżsi od gości i młodzi grandowie wyglądali wśród nich jak żaglowce otoczone małymi barkasami. Rimjeros, siedzący po lewej ręce gubernatora — od Mou Pa wiedział, że to najbardziej zaszczytne miejsce za stołem — dość szybko przyzwyczaił się do nieco dziwnego języka tłumacza. Młodzieniec wygłaszał swoje brednie z niezwykłą powagą. Dla niego była to ciężka praca — tak budować zdania, żeby Zingarczykowi wydawały się zabawne i nieprawidłowe. Z jaką ulgą przestałby kaleczyć ten język! Pocieszał się tym, że wyszukane zdania Rimjerosa, który nie miał zamiaru upraszczać swojego języka dla tłumacza, brzmią w jego tłumaczeniu nie mniej pięknie niż po aquilońsku. Sej Thikon Fen pytał księcia, jak minęła podróż, czy wielu ludzi zginęło w drodze, czy można przeprawić się do Zingary morzem. Rimjeros odpowiadał powściągliwie, bojąc się powiedzieć coś niepotrzebnego. Gdy zaczęto mówić o rozbójnikach, często niepokojących karawany, on, uśmiechając się odpowiedział, że trudno byłoby znaleźć rozbójnika, czy nawet szajkę, która odważyłaby się napaść na oddział liczący trzystu ludzi. — Król Zingary, posyłając mnie do waszego władcy, przewidział możliwość napadu — zauważył. — Szliśmy przez bardzo niebezpieczne miejsca, ale dowieźliśmy dar króla bez szwanku. Na to gubernator odparł, że bywają rozbójnicy nie tyle silni, co sprytni. Oto, na przykład, nie dalej jak wczoraj ktoś zakradł się do miejskiego skarbca i wyniósł stamtąd wszystko, co uznał za wartościowe. Rozbójnik najwidoczniej musiał być zza gór, bowiem naprawdę cennych rzeczy — dwudziestu obrazów, które miały być ofiarowane żonie imperatora z okazji zbliżającego się Święta Wiosennego Księżyca — nie ruszył, zabierając tylko złote błyskotki. Zaciekawiony Rimjeros zaczął o to wypytywać, lecz niewiele się dowiedział. Wiadomo tylko, że złodziej okazał się bardzo zręczny i potwornie silny, poskarżył się gubernator, gdyż pręty otaczającej skarbiec klatki, były odgięte, a pilnujący jej tygrys złapany w pętlę, przywiązany do prętów, prawie uduszony. Rimjeros zagryzł wargę, przypomniał sobie mięśnie Cymmerianina i zapytał: — Anie widzieliście tu człowieka z Zachodu, niebieskookiego, czarnowłosego i bardzo wysokiego? Może nie podróżuje sam, lecz z kilkoma innymi cudzoziemcami. Nie sądzicie, że to jego sprawka? W mojej ojczyźnie znany jest jako słynny rozbójnik i złodziej. Otrzymał odpowiedz twierdzącą. Dwa albo trzy dni temu przechodziło tędy czworo cudzoziemców: trzech mężczyzn i kobieta. Jeden z mężczyzn rzeczywiście miał niebieskie oczy i czarne włosy. Nie wiadomo, czy jest z zachodu czy z północy, ale niebieskooki i dziewczyna nieźle mówili po khitajsku, tak że najpewniej nie pochodzą z daleka. Nie zatrzymali się tu nawet na dzień, poszli dalej w kierunku stolicy, a kradzieży dokonano tej nocy. Tak więc żadną miarą nie mogła to być ta czwórka. Przecież musieliby wrócić i nocować w dżungli, a żaden człowiek, ani wojownik, ani rolnik, nie odważyłby się na coś takiego. Rimjeros tylko pokiwał głową na taką naiwność. IV PAŁAC STU DZIESIĘCIU CZERWONYCH DACHÓW Gołąb Trzydziesty Czwarty: Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata, Kratiosa Trzeciego, króla Zingary i władcy Wysp Karrskich. Z łaski miłosiernego Mitry wreszcie dokonaliśmy tego, co było celem tej tak dalekiej drogi. Dzisiaj rano nasze poselstwo zostało łaskawie przyjęte przez imperatora Tysiąca Miast, jak nazywają tutejszego władcę. Nazywają go również boskim, Dwukrotnie Narodzonym — bowiem, jak się dowiedziałem, wstępując na tron imperator traci imię i jakby rodzi się powtórnie. Jego poprzedniego imienia nie wolno wymawiać, nowego — jeśli tylko ono istnieje — nikt nie zna. Tym sposobem żaden mag nie może zaszkodzić Władcy Gwiazd, gdyż nie znając imienia nie można ani rzucić uroku, ani zaklęcia. Jak widzisz bracie, sporo już wiem o miejscowych obyczajach. To wyłączna zasługa naszego Mou Pa, stworzenia niewiarygodnie śmiesznego i cierpliwego. Dano nam go dlatego, że jest, jak się zdaje, jedynym człowiekiem w tym kraju, który mówi po aquilońsku. Chociaż nie, jest jeszcze jeden — najwyższy sakkej, jak nazywają tu głównego doradcę władcy. Yan Szan — tak brzmi jego imię — był bardzo uprzejmy podczas spotkania i, co ciekawe, jego maniery przypominają nieco zingarskie. Nie ma w nim tej nieustającej usłużności, która jest tak denerwująca u pozostałych wąskookich. Ale sakkej — jak nam wyjaśniono — to nadzwyczaj zajęty człowiek, więc nie ma niestety czasu, żeby nam wszędzie towarzyszyć, kalecząc język aguiloński, jak czyni to nasz kochany Mou Pa. Miłosierny Mitro, gdybyś tylko mógł słyszeć jak on mówi! Na pytanie Mou Pa: — Czyja jest ta wysoka świątynia? Odpowiada: — Mała mała Bo Si Rastakomu–to (język można połamać, wymawiając imiona ich bogów), baldzo grośni boga jesti. Ona posyła mora, dżuma i choloby na biedne Khitajczyki. — Nie zrozumieliśmy, Mou Pa, to bóg czy bogini? — To boga jesti. Baldzo grośni boga. Ona nosić nasyjnik z czasek mialtwych. Ot niej tsy tysionce lat temu księznicka Jakaś tam miała syna i ta syna została pierwa imperatora Khitaja jesti. Nie wytrzymałbyś z nim nawet jednego dnia, ja wytrzymuję to wszystko już pięć dni — od czasu ostatniego mojego listu do ciebie z miasta na rzece, nie pamiętam, jak oni je nazywają. Ale biedak się stara jak może, jego twarz jest wiecznie wykrzywiona męką i napięciem. Mówi naszym językiem z wielkim trudem, ja zaś nie mogę zrozumieć po khitajsku ani słowa, nawet nazwę kraju wymawiają jakoś inaczej. Odłóżmy na razie na bok zachwyty podróżnika. Gołębie zdychają jeden po drugim, zostały mi już tylko trzy i jednego właśnie do ciebie wysyłam. Wróćmy do mojej wizyty w pałacu. Kratiosie, jeśli jeszcze kiedyś ktoś zacznie ci opowiadać o cudach i bogactwach Khitaju, przepędź go. Żaden język nie jest w stanie opisać wspaniałości i luksusu imperatorskiego pałacu. W tajemnicy powiem ci, że nasz pałac w Kordawie w porównaniu z tym jest zwykłą szopą. Dobrze, że niewielu Hyboryjczyków było w Khitaju — królowie Zachodu zrujnowaliby swoje narody, próbując wybudować sobie pałace, choćby w przybliżeniu podobne do tego, o którym słyszeli. Przede wszystkim pałac jest ogromny. Nazywają go Pałacem Stu Dziesięciu Czerwonych Dachów i uwierz mi, wcale nie przesadzają. Znajduje się on nie w mieście, lecz jakby we własnym państwie — na wyspach pośrodku rzeki, nad którą leży stolica. To rzeczywiście ponad sto domów, jeden ładniejszy od drugiego. Mieszka tutaj sam imperator, jego rodzina, jego sługi i niektórzy dygnitarze. W pałacu mieści się również mnóstwo państwowych służb — sądy, ministerstwo handlu i inne. Domy połączone są nie kończącymi się mostami i galeriami, pomalowanymi na różne jaskrawe kolory, a czasem zbudowane z cennych gatunków drzew. Arki bram tych mostów wyciosane są z brył nefrytu, turkusu i jaspisu. I wszędzie są smoki. To miasto nie na darmo nazywają Miastem Tysiąca Smoków. Druidzi Piktów wierzą, że każde drzewo ma duszę, zaś kapłani Paddy każdemu żywemu stworzeniu dają smoka opiekuna. Są smoki ognia, ziemi, powietrza i wody, a gatunki dzielą się jeszcze na dziesiątki innych. Ja sam stykałem się już ze smokami obłoków i smokami trawy. Smokiem nazywają tu również mojego nowego znajomego, Conana. Dotarł do stolicy trochę wcześniej niż ja i teraz ciągle się słyszy o Lśniącym Smoku Północy, którego szajka dokonała już kilku napadów i grabieży, nieprawdopodobnych pod względem bezczelności i pomysłowości. Wyobraź sobie tylko, co on zrobił, żeby okraść dom Najwyższego Kapłana: zostało mi już bardzo mało gołębi, a jednak muszę ci o tym opowiedzieć. Chodzi o to, że wiosną wszyscy w tym kraju zaczynają wariować. Nie ma dnia, żeby nie było jakiegoś wiosennego święta. Na przykład święto Pierwszej Trawy, święto Urodzajnego Księżyca, święto Przesilenia. Jest również święto poświęcone przylotowi ptaków. Pierwsze słowiki pojawiają się w Khitaju wcześnie, dużo wcześniej niż u nas. Teraz kwitną migdałowce i wiśnie, miasto ustrojone w kwiaty wygląda zadziwiająco pięknie. Nie wyobrażałem sobie wcześniej, że można połączyć miasto i sad, przecież u nas miasta to tylko kamienie, a tutaj wszystko dosłownie tonie w zieleni. I oto gdzieś mniej więcej w ciągu najbliższych dziesięciu dni wypada święto Przylotu Ptaków — jeśli dobrze zrozumiałem Mou Pa. Conan ze swoją szajką wybrał się za miasto, nałapał ze trzy dziesiątki słowików i wypuścił w sadzie Najwyższego Kapłana. Cała służba, wszyscy domownicy, cały dom wyszedł do sadu i przez całą noc zachwycał się ich trelami. Tymczasem Amra spokojnie wyniósł z domu wszystko, co tylko zdołał. O mało nie umarłem ze śmiechu, gdy nasz zabawny Mou Pa z miną cierpiętnika opowiadał mi o tym. Co za pomysł, nie mówiąc już o cierpliwości, jakiej potrzeba było, żeby złapać tyle ptaków! Naprawdę zaczynam szczerze podziwiać tego człowieka. Ale jeszcze dziwniejsze wydało mi się, że gdy Najwyższy Kapłan dowiedział się o ograbieniu, podobno wzruszył ramionami i powiedział: „I cóż z tego, ale jaka to była noc!”. Moim zdaniem to już anegdota, no, ale jeśli to prawda, jest on wielkim mędrcem albo wielkim bałwanem. Na każdym kroku łapię się na tym, że nie wiem, jak rozumieć słowa i postępki tych łudzi — czy jak słowa i czyny mieszkańców niebios, którzy już nie należą do naszego marnego świata, czy też jak gaworzenie dziecka. Zaiste, każdy na moim miejscu straciłby głowę… Rimjeros odłożył pióro i zaczął czytać to, co napisał, po czym zgniótł list i rzucił w kąt. Wysłać bratu podobny list oznaczałoby wywołać u niego w najlepszym razie zdziwienie, w najgorszym zaś prawdziwy gniew. Przecież nie po kwitnące wiśnie i miejskie plotki wysłał młodszego brata. Król czekał na wiadomość o tym, jak przyjęto dar, a wraz z nim zingarskie poselstwo. Mimo najszczerszych chęci Rimjeros nie mógł mu o tym opowiedzieć. Dziwne uczucie rozdwojenia, które owładnęło nim tamtej nocy, gdy patrzył w kryształową kulę i zobaczył w niej rzucone w przepaść nieba gwiazdy, nie opuszczało go ani na chwilę. Przyjęto ich wspaniale. Przez trzy dni drogi Mou Pa bez chwili przerwy paplał w swoim okropnym aquilońskim, opowiadając o Khitaju, stolicy, obyczajach, charakterze poszczególnych prowincji, o wszystkim. Większa część wiadomości Rimjerosa o handlu, armii, miastach i innych rzeczach pochodziła właśnie z tych opowieści. Czasem zadawał sobie pytanie, czy jest choć słowo prawdy w tych historiach? Ale gesty i słowa tłumacza były tak szczere, czasem nawet trochę naiwne… Najwidoczniej rzeczywiście cieszył się łaską imperatora, ponieważ towarzysząc Rimjerosowi, jak zauważył baron Marco: „wchodził zdecydowanie wszędzie”. To również księciu nic nie mówiło, aż do chwili, gdy w końcu dowiedział się, kim są młodzieńcy w szatach koloru soczystej zieleni. Osobista ochrona, posłowie i słudzy imperatora, dzieci znamienitych rodzin, wojownicy i poeci. Wtedy Rimjeros przyjrzał się tłumaczowi jak należy — i ostatecznie przekonał się, że chłopak nie jest tak prosty, za jakiego chciałby uchodzić. Który to już raz książę powtarzał sobie, że jego misja została wspaniale wypełniona, że żadnego z cudzoziemców nie przyjęto z większym honorem: jemu i baronowi Marco oddano pokoje w pałacu imperatora, właściwie w jednym z pałaców. Pokoje były komfortowe, jasne, z ogromnymi oknami, przez które zaglądały kwitnące gałęzie brzoskwiń i wiśni. Ich sługi ulokowano w tym samym pałacu na pierwszym piętrze. Razem z nimi, w osobnym pokoiku pod samym dachem, zamieszkał Mou Pa — żeby być zawsze pod ręką. Pozostałych Zingarczyków zakwaterowano już z mniejszym przepychem, ale również na wyspach. Do stolicy weszli pod koniec drugiego dnia drogi. Przez cały następny dzień Zingarczycy myli się i doprowadzali do porządku przed audiencją u imperatora. Rimjeros obudził się bardzo wcześnie i nie mógł już zasnąć. Nudził się aż do południa, kiedy to zjawili się khitajscy urzędnicy i dworzanie — by zaprowadzić posłów do pałacu. Poprzedniego dnia Rimjeros więc obszedł w towarzystwie Mou Pa niewielką część wyspy, był trochę przygotowany na to, co zobaczy w salach paradnych. Mimo to został zniszczony, pokonany i zmiażdżony, chociaż, jeśli wierzyć słowom da Ronna, trzymał się dzielnie. Książę nie wiedział, jak to wyglądało z boku, ale przez cały czas musiał się pilnować, żeby nie kręcić głową na wszystkie strony, w próżnej próbie obejrzenia wszystkiego naraz. Pałac Przyjęć najbardziej przypominał niewiarygodnie dużą drogocenną zabawkę jakiejś księżniczki: bajkowy domek, dzieło jubilerskich mistrzów. Wszędzie było złoto, kość słoniowa i jaspis. W sali tronowej podłogę wyłożono mozaiką. Rysunek wyobrażał smoki, a do ich ułożenia jako niebieskiego koloru użyto turkusów, żółtego — złota, natomiast jako bieli — kości słoniowej. Oczy wijących się w wiecznym tańcu niewyobrażalnych stworów zrobiono z wielkich rubinów i szmaragdów. A po tym wszystkim codziennie chodzili ludzie i to nie w miękkich skórzanych pantoflach, lecz w drewnianych albo plecionych sandałach. W dniu przyjęcia posłów z drugiego końca świata, z dalekiej Zingary, mozaikowego rysunku tylko można się było domyślić, ponieważ dwie trzecie powierzchni przykrywały długie poły wyszywanych chałatów dygnitarzy i dworaków w różnym wieku i rangach. Pozostawało tylko jedno: przybrać znudzoną minę i iść prosto po tych płytkach, tak jakby w swoim kraju nic innego nie robił tylko deptał drogie kamienie. Rimjeros przypomniał sobie, że jest synem i bratem królów, więc odrzucił do tyłu głowę i przez całą audiencję nie zmieniał zarozumiale spokojnego wyrazu twarzy, chociaż, Mitra świadkiem, nie przychodziło mu to łatwo. Przez cały czas myślał z niepokojem, czy powstrzyma się od śmiechu przy kolejnej wypowiedzi Mou Pa, kiedy do sali wszedł imperator i przy dźwięku wielkiego gongu zasiadł na nefrytowym tronie. Rimjeros skłonił się powściągliwie. — Król Zingary na znak przyjaźni przysyła wielkiemu imperatorowi Khitaju dar, który, mam nadzieję będzie w oczach władcy cenniejszy od złota i drogocennych kamieni. — Jeszcze raz skłonił głowę i przywołał gestem czterech służących dźwigających za nim szkatułę. Ci postawili ją przed tronowym podwyższeniem i pospiesznie oddalili się. Rimjeros w otoczeniu dziesięciu rycerzy czekał na odpowiedź. Imperator w milczeniu wstał z tronu i podszedł do szkatułki. Dwaj służący podnieśli wieko. Rimjeros z zamierającym sercem obserwował wyraz twarzy Władcy Gwiazd, jednak twarz ta pozostała nieprzenikniona jak woskowa maska. Człowiek stojący po lewej stronie tronu władcy wydał jakiś okrzyk i też podszedł do szkatułki. — Yan Szan, sakkej imperatora i wielki mag — wyszeptał księciu do ucha Mou Pa. Imperator w końcu oderwał się od oglądania przywiezionego skarbu i zaczął mówić. Rimjeros spojrzał pytająco na tłumacza, ale ten tylko w milczeniu wskazał spojrzeniem Yan Szana, który wyciągnął ze szkatułki jeden ze zwojów, jakby nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie obejrzy je dokładniej. — Dwukrotnie Narodzony dziękuje wam, że podjęliście się oddać nam dawno zagubiony skarb — czystym, dźwięcznym głosem oznajmił Yan Szan w przepięknym aquilońskim, a po jego gorejących oczach widać było, że utrata skarbu bolała go bardziej niż imperatora. — Ten dar jest dla nas tym cenniejszy, że aby nam go oddać przybyliście tu z samej krawędzi świata. Zaiste daleko widzieć muszą oczy tego króla, który tak dbał o rzecz, dla niego zapewne nie mającą żadnego znaczenia. Dziękujemy wam za dług, który w ten sposób na nas nałożyliście, bowiem dług serdeczności i przyjaźni zawsze jest miły. Odpoczywajcie teraz po trudach i znojach podróży. Imperator wyraża nadzieję, że będziecie naszymi gośćmi, chociażby przez niedługi czas. I na tym audiencja się skończyła. Rimjeros czuł się nieco pomszczony. Najwyraźniej od króla Zingary nie oczekiwano takiego daru. Kratios miał rację — ani drogocenne kamienie, ani złoto nie mogły zadziwić tych ludzi. Tylko prastary khitajski rękopis, który, jeden Mitra wie jak trafił do rozległych lochów Starego Zamku i przeleżał tam co najmniej sto lat, mógł ich zainteresować — jeśli nie swoją wartością i rzadkością, to niezwykłością i szerokim gestem ofiarodawcy. Oni zadziwili jego, on zadziwił ich. Później Mou Pa z uśmiechem wyjaśnił mu, że sala tronowa została specjalnie tak wykonana, żeby zadziwiać. Pałac Przyjęć budowano niejeden dziesiątek lat, a na tym, żeby godnie ozdobić sale, upłynęło życie niejednego pokolenia mistrzów. Natomiast pokoje, w których mieszkał imperator, wyglądały dokładnie tak samo, jak te, w których ulokowano księcia — żadnych zbędnych ozdób, rozsuwane okna i drzwi, pstre maty i jedwabie na ścianach. Rimjeros wyjrzał przez okno. Był gorący, wiosenny dzień, nawet chyba zbyt gorący jak na tę porę roku. Wyspy jakby unosiły się w złocistej, aromatycznej mgle. Gdzieś daleko, za jej gęstą zasłoną, było takie same otwarte na oścież okno, przez które teraz, być może, też ktoś patrzył na sad i płynące niespiesznie wody rzeki… Yan Szan szybko się odwrócił. Zbyt dobrze znał to uczucie — jak gdyby napływała ciężka chmura. Czuł to od dnia, gdy Zingarczyk przekroczył granicę Khitaju. Coś wiązało się z tym człowiekiem, jakieś siły plotły wokół niego sieć i Yan Szan mógł się w tej sieci okazać zarówno pająkiem, jak i muchą. Nie przypadkiem stykał się wewnętrznym spojrzeniem z tym młodzieńcem, naiwnie sądzącym, że to on kieruje wydarzeniami, a nie wydarzenia nim. Jednak mogło się zdarzyć, że wydarzenia porwą nie tylko Zingarczyka, lecz również samego Yan Szana, a do tego w żadnym razie nie można było dopuścić. — Skoro już tu jesteś Mou Pa, rozetrzyj mi laseczkę tuszu — zwrócił się imperator do młodzieńca, który przyszedł zameldować, co robią goście. — Rzadko cię teraz widzę, ale przecież mimo wszystko jesteś jeszcze moim chajbejem, prawda? Mou Pa skłonił się nisko. — Będę szczęśliwy, gdy uwolnię się od tych ludzi i będę mógł znowu służyć Władcy Gwiazd — powiedział cicho, znajdując w zwykłym miejscu szkatułkę z pędzelkami i tuszem. — Nie minęło nawet pięć dni, jak chodzę z nimi, ale od tamtej pory mam uczucie, jakbym był w dusznym, koszmarnym śnie. Yan Szan popatrzył kątem oka na pochylonego nad lakowym stolikiem młodzieńca. „Ten chłopak nie przypadkiem jest ulubieńcem imperatora — pomyślał. — Oto teraz powiedział to, co czuję od nowiu, lecz w żaden sposób nie umiałem tego nazwać”. Schował marznące ręce w rękawach chałatu i powtórzył pytanie: — Jak imperator chce nagrodzić posłów? Imperator przymknął powieki i patrzył jak Mou Pa starannie rozciera tusz. — Te zwoje rzeczywiście są aż tak cenne? — zapytał cicho. — O tak — odpowiedział z żarem Yan Szan. — Nawet jeśli nie wszystkie napisał wielki Kan Fu Ci, te, które zdążyłem obejrzeć, są absolutnie bezcenne. Nasi znawcy rękopisów obejrzą te zwoje i dadzą dokładną odpowiedź. Chciałbym wiedzieć, jak ta szkatułka trafiła do Zingary? — Po co zgadywać? — odezwał się imperator. — Najważniejsze, że teraz jest tutaj. Wy obaj byliście na Zachodzie, powiedzcie mi, co jest równie cenne w oczach człowieka tamtego świata? — Złoto — odpowiedział Yan Szan z krzywym uśmiechem i głębiej wsunął ręce w rękawy. — Jakże mi dzisiaj zimno… Złoto i drogie kamienie. Mou Pa odczekał jeszcze chwilę, chcąc się upewnić, że mag zakończył swoją myśl, i dopiero wtedy przytaknął: — Tak, złoto i kamienie. Zingarczyk omal nie oszalał w sali tronowej, miałem wrażenie, że gdyby mu pozwolić, wydłubałby każdy kamyczek, nie bacząc, że w ten sposób kompletnie pozbawiłby je wartości. Dla nich w złocie liczy się tylko waga, w kamieniach wielkość. Piękna nie widzą. Ten człowiek zamartwia się tym, że przy podziale ziemi, jeśli dobrze go zrozumiałem, dostał bardzo mały kawałek. A przecież ten „kawałek” to, chociaż niewielkie, ale jednak księstwo. Ledwo się powstrzymałem, żeby nie powiedzieć mu, że ostatecznie nie będzie potrzebował ziemi więcej niż trzy łokcie długości i jeden szerokości. Starcy mimo woli uśmiechnęli się. Przyjemnie było widzieć, że nowe pokolenie przyswoiło sobie pojęcie o wartościach, które w ich oczach odróżniało Khitajczyków od innych narodów. — Dobrze powiedziane — odezwał się z uznaniem Yan Szan. Przez chwilę milczał, potem z niedobrym uśmiechem na ustach powiedział: — Szkoda, że nie możemy oddać mu księstwa Taj Tson. On byłby szczęśliwy, mogąc je wywieźć, a my uwalniając się od tego ciężaru i wiecznej pokusy. Maleńkie księstwo, kajbo, którego nazwa Taj Tson oznaczała Błogosławioną Ziemię, było ciężarem dla imperatora, a wieczną pokusą dla Yan Szana. Księstwo regularnie płaciło wszystkie podatki, ale istniało samo dla siebie, niczym oddzielne maleńkie państwo. Jego mieszkańcy nie oddawali czci groxnym bogom Khitaju, czcili Świętego Paddę, którego nazywali Nauczycielem i Prorokiem. Nauka Paddy zabraniała zabijania jakiegokolwiek żywego stworzenia, dlatego mieszkańcy Taj Tsonu nie jedli mięsa ani ryb, a ptaki hodowali wyłącznie dla ich pięknego upierzenia. Z tego powodu żaden z Tajtsończyków nie mógł służyć w armii. Jeden jedyny raz władca Khitaju próbował zebrać rekrutów w Taj Czanrze, stolicy księstwa, i bardzo się rozgniewał. Żadne namowy ani kary cielesne nie skutkowały. Młodzieńcy o wyglądzie wojowników, doskonale zbudowani i silni, kategorycznie odmawiali wzięcia do rąk broni. Dwóch z nich zachłostano na śmierć, pozostałych odesłano rodzinom w opłakanym stanie. Oprócz tego, że nie nadawali się do służby w armii, którą imperator uważał za naczelny obowiązek każdego wiernego poddanego, Tajtsończycy w ogóle nie nadawali się do żadnej służby. Swojego kajbona czcili niemal jak boga i kiedy imperator próbował zwabić do stolicy któregoś z mistrzów Taj Tsonu — a ich jedwabie, wyroby ze srebra i porcelana słynęły poza granicami Khitaju — nieodmiennie mu odmawiali, rzekomo z tego powodu, że nie mogą opuścić swojego księcia. Yan Szan miał własne plany względem tego księstwa. W dżungli, na południe i na południowy wschód od Taj Czanry, ciągle stały ruiny dwóch starodawnych miast. O narodzie zamieszkującym te miasta niemal nic nie wiedziano, oprócz tego, że ich władcy, podobnie jak kajbon Taj Tsonu, łączyli władzę świecką i duchowną. Yan Szan zdołał jeszcze dowiedzieć się, że narody te oddawały cześć nie jakiemuś konkretnemu bogowi, lecz Wielkiej Harmonii, a kapłani tego kultu byli najlepszymi magami świata. Yan Szan nie raz próbował przeniknąć do tych miast i odszukać świątynie. Pewnego razu udało mu się nawet znaleźć jedną z nich. Ale drogę do skarbca zagrodziły mu siły, których nie mógł pokonać. Ze starodawnych ciemności wyszli kapłani kultu i omal nie zabili bezczelnego maga. Udało mu się tylko uśpić ich na czterdzieści lat — i sen ten miał się właśnie ku końcowi. A winna temu wszystkiemu — i nieprzystępności świątyń i bezczelności Tajtsończyków — była dynastia książąt Taj, już od trzynastu pokoleń panująca w tym księstwie. Z ojca na syna przechodził w dynastii pewien magiczny dar, z powodu którego poradzenie sobie z niepokornym księstwem i jego władcami okazało się wręcz niemożliwe. — Wielka szkoda — powtórzył Yan Szan. — Lepiej, żeby w ogóle nie istniało. Imperator, który do tej pory leżał na poduszkach, nieoczekiwanie usiadł z miną człowieka olśnionego wspaniałą myślą. — A dlaczego nie możemy? — zapytał powoli. — Oddać nietrudno, niech weźmie, jeśli tylko zdoła. Stu wojowników zakutych w ciężkie zbroje to niemała siła. Żeby poskromić w końcu tych niepokornych, dodałbym mu jeszcze setkę, może nawet dwie… Yan Szan spojrzał kątem oka na Mou Pa — ten z nieobecnym wyrazem twarzy układał pędzle. — O czym mówi mój władca? — zapytał niegłośno mag. — Czym mielibyśmy skusić Zingarczyka, żeby wysłał swoich wojowników do Błogosławionej Ziemi? Nie ma tam ani złota, ani drogich kamieni. Ziemia jest żyzna, to prawda, ale co go to obchodzi? Nie osiedli się tam przecież? — A gdybyśmy mu powiedzieli o świątyniach w dżungli — ciągle tak sam powoli, przeciągle mówił imperator. — Coś mi się wydaję, że miałeś gdzieś klucz od pułapki w jednej z nich. Jedna wystarczy mu aż nadto, a pozostałe trzy będą nasze. Tak samo jak kopalnia srebra w górach. — Kajbon, ojciec Taj Juena, już dał odpór jednemu pochodowi — sprzeciwił się Yan Szan, który sam uczestniczył w tej niesławnej wyprawie. — Za jego rodem stoi prastara siła Błogosławionej Ziemi. Tylko cudem udało mi się wtedy uśpić czterech i omal sam nie zginąłem w tej walce. — Byłeś wtedy młody i niedoświadczony — zauważył imperator. — Taj Juen jest teraz słaby, choroba nadwątliła mu siły, a jego syn to jeszcze chłopiec. Cóż stracimy, jeśli znowu spróbujemy? Yan Szan zmarszczył w zadumie brwi. — Zaiste nic, panie. A gdyby Zingarczyk nie wrócił, co powiemy jego bratu, królowi? — Cóż z niego za wojownik, jeśli nie umie wziąć siłą trzystu żołnierzy malutkiego kawałka ziemi, którego mieszkańcy nie mogą zabijać? — uśmiechnął się obłudnie imperator. — Poza tym, jeśli rzeczywiście jest ich trzech braci, król Zingary będzie zadowolony ze śmierci potencjalnego zabójcy jego synów. Daj mi papier i pędzelek, Mou Pa. Zbliża się wieczór, a ja jeszcze nie posłałem listu Starszej Kapłance. Ucieszy się, jeśli dostarczysz go ty, zawsze cię wyróżniała… Zapisał na karcie kilka linijek, zwinął ją i podał młodzieńcowi. — Włóż w nią kwitnącą gałązkę, gdy będziesz przechodził obok wiśni, która rośnie tu, pod oknami. A zingarskiemu księciu powiedz, że imperator oczekuje go jutro w Pałacu Przyjęć. I tak poślę po niego jutro rano — lubi wspaniałe pochody — ale ucieszyć go możesz już dzisiaj. Co z tobą? Czerwienisz się jak chłopiec. Mou Pa uśmiechnął się zmieszany. — Bardzo dawno nie widziałem Starszej Kapłanki — wymamrotał. — Więc idź i ją zobacz — roześmiał się imperator. — Idź. A jeśli będzie odpowiedz, koniecznie przynieś mi ją jeszcze dzisiaj, nawet gdyby miała ją pisać do północy. Młodzieniec z pełnym szacunku pokłonem przyjął list i tyłem wyszedł z komnat imperatora. Policzki płonęły mu czerwienią, choć powodem nie było spotkanie z przybraną matką. Imperator chciał oddać Zingarczykowi Taj Tson! Powtarzał to zdanie w myśli, dopóki nie straciło sensu, a sam, potykając się na moście, omal nie wpadł do wody. Wtedy zszedł nad rzekę, ochlapał twarz i napił się. Pełne imię młodzieńca brzmiało Taj Mou Pa i gdyby Yan Szan i imperator, wiedzieli o tym, chłopak nie tylko nie byłby świadkiem ich rozmowy, lecz prawdopodobnie nie zostałby chajbejem. Starsza Kapłanka, która adoptowała go po śmierci matki, swojej przyjaciółki z lat dziecięcych, wprowadzając przybranego syna do pałacu, rozsądnie przemilczała pochodzenie chłopca. Jej protekcja wystarczyła, żeby nikt o nic nie pytał. Taj Mou Pa, przepełniony dziwnymi uczuciami, zaniósł Starszej Kapłance list, poczekał na odpowiedź, odniósł ją imperatorowi razem z cieniutkim flecikiem — podarunkiem z okazji święta Wiosennego Księżyca i dopiero wtedy mógł pójść do siebie. Było już po północy. Ze szkatułki z przyborami do pisania wyjął pędzelek i tusz, położył na wieczku szkatułki kartkę papieru i zaczął szybko pisać. Wtedy z dołu dobiegł go jakiś hałas. Chłopiec pospiesznie schował zaczęty list i zaczął nasłuchiwać. Hałas na dole miał proste wytłumaczenie: na krótko przed powrotem Mou Pa, do Rimjerosa przybył goniec z posłaniem od Yan Szana. W posłaniu tym mówiono, że za ofiarowany skarb imperator ma zamiar podarować Rimjerosowi całe księstwo, z którym on będzie mógł postąpić wedle uznania. Najpierw jednak księstwo to trzeba zdobyć i dlatego książę podczas jutrzejszej wizyty powinien nalegać, by imperator dał mu dwie setki łuczników. Po tym, jak imperator wyrazi zgodę, Yan Szan oczekuje księcia w świątyni Wo Lan, bogini wojny i polowań, dokąd Mou Pa zaprowadzi go wieczorem w tajemnicy, lepiej bowiem, żeby o tej wizycie nikt nie wiedział. Po przeczytaniu tego listu, zamyślony Rimjeros wpatrywał się w kąt pokoju, próbując z tych kilku skąpych linijek pojąć, czy to aby nie złośliwy dowcip nadwornego maga. Jego spojrzenie padło na pomięty, rzucony list. Już zapomniał o swojej porannej nieudanej próbie opisania bratu audiencji, dlatego z pewnym zdziwieniem rozprostował i przeczytał list, jakby nie jego ręka pisała te słowa: Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata Kratiosa Trzeciego, króla Zingary i władcy Wysp Karrskich. Z laski miłosiernego Mitry wreszcie dokonaliśmy tego, co było celem tak dalekiej drogi…” Książę zaczął się głośno śmiać i wykrzykując „Brat mój, król!” — podbiegł do klatki z gołębiami, którą kazał postawić w swoich pokojach. Wyjął z klatki rozpaczliwie szamoczącego się ptaka — ostatniego z pstrych — i w jakimś dzikim upojeniu jednym ruchem ręki ukręcił mu szyjkę. V SZCZODROŚĆ IMPERATORA I BEZINTERESOWNOŚĆ MAGA Taj Mou Pa do sakkeja trzynastego kajbona księstwa Taj Tson, Taj Kin Bo. Dziś wieczorem otrzymałem przerażającą informację, która mną wstrząsnęła. Na dwór imperatora przybył niedawno cudzoziemiec, znamienity, lecz ubogi w ziemię. Przywiózł on Władcy Gwiazd w darze pewną rzadkość, niezwykle cenną, za którą imperator chce ofiarować cudzoziemcowi nasze księstwo, Taj Tson. Dowiedziałem się o tym przypadkiem, lecz z pierwszej ręki, i spieszę donieść o tym naszemu księciu, Taj Juenowi i tobie, czcigodny. Jestem bez przerwy na widoku, więc nie mogę zniknąć ze stolicy, dlatego wzywam tu ciebie. Zingarczyk ma setkę doskonale wyszkolonych wojowników, zaś Władca ma zamiar dodać mu jeszcze dwie setki łuczników z khitajskiej armii. Wyruszą nie wcześniej niż za kilka dni. Śpiesz się zatem, jak tylko to możliwe. Mou Pa malował ostatni znak nierówno, denerwował się i rozmazywał tusz. Odcisnął na górze swój pierścień — pieczęć, złożył list w kształt ptaka, podszedł do okna i cicho gwizdnął. Z ciemności ktoś odpowiedział tak samo. Mou Pa wysłał w noc papierowego ptaka i z dołu wychynęła na świat brudna chłopięca buzia. — Szybko, Czu! — ponaglał szeptem Mou Pa. — Weź mojego źrebca ze stajni, wiesz skąd. Żebyś za dwa dnia był w Taj Czanrze! Chłopiec kiwnął radośnie głową i zniknął. Mou Pa zdążył odsunąć się od okna, gdy na schodach rozległy się kroki, a zza drzwi odezwał się głos Rimjerosa: — Mou Pa, nie śpisz jeszcze? — Nije — odpowiedział Mou Pa leniwie i sennie, udając, że się przeciąga. — W takim razie zejdź do nas. Tylko cicho, żeby nikt cię nie widział i nie słyszał. Jak mógł najciszej Mou Pa prześliznął się do pokojów księcia i znieruchomiał na progu w lekkim pokłonie. — Dobrze znasz Khitai? — zapytał książę. Nerwowo chodził po pokoju, nie podejrzewając, jak bardzo jest teraz podobny do własnego brata. — Mała mała znawam — odpowiedział tłumacz. — Co to takiego księstwo Taj Dz…Dzz, no to, którego nazwę wy tłumaczycie jako „kraj błogosławionego pokoju”? W duszy Mou Pa zaświtała nadzieja. Gdyby przekonać Rimjerosa, że księstwo jest małe i biedne, może nie zechce przyjąć takiego daru? Ze zdenerwowania omal nie zapomniał o swoim łamanym aquilońskim. — Taj Tson — kajbo mała mała jesti. Ludzie śmiesne — tarawę jedzą. — Jak to, jedzą trawę? — nie zrozumiał Zingarczyk. — Zjadacze lotosu? Widząc szczere zdumienie tłumacza, Rimjeros wyjaśnił: — Nie wiem, jak to się u was nazywa. Ludzie, którzy jedzą albo wąchają czarny lotos i od tego śnią na jawie. — Nije, nije — pokręcił głową Mou Pa. — Tarawa, która rośnie. Żuki, larwy, ropuchy. Ptak nije, mięso nije, tylko tarawa. — Zdaje się, że zrozumiałem — wtrącił się baron Marco, stały wieczorny gość księcia. — Zakazali sobie jeść mięso. Czy tak? To znaczy, że nie hodują ani bydląt, ani ptaków. Niedobrze, mój książę. Mou Pa, zapominając się na chwilę, obraził się: — Hodować, wszystkie hodować! Piękne piera lubieją. Meleko lubieją. Baldzo robaka lubieją. — Jakie robaki, co ty gadasz? — Jedawabne robaka. Piękne jedawabne. — Ach, jedwabniki! Najjaśniejszy Mitro, a ja już myślałem, że oni hodują te robaki do jedzenia! A dlaczego nie jedzą mięsa? — Święta Padda każe nije. Jeści mięso nije, zabijać zwierza nije, ludzi tez nije. — A to ci dopiero! — pokręcił głową Rimjeros. — Słyszycie, da Ronno? To jakieś święte miejsce, a nie księstwo! I po co nam ono? — Poczekajcie do jutra, mój książę. Zdaje się, że sam Yan Szan chce wam coś powiedzieć. Jestem pewien, że nie wszystko jest tam takie proste, jak się wydaje. Idź do siebie, Mou Pa. Nie jesteś nam już potrzebny. Gdy za Khitajczykiem zamknęły się drzwi, baron Marco powiedział: — Panie mój, dlaczego jesteś taki łatwowierny? Czy rzeczywiście sądzisz, że ten rękopis czy co to było, jest aż tak cenny, że wart księstwa? A jeśli to sporne ziemie i, wchodząc na nie, znajdziemy się pomiędzy młotem a kowadłem? Imperator zrobił na mnie wrażenie człowieka raczej mądrego i chytrego niż hojnego. — To wszystko prawda, słyszeliście przecież te okropności, o których mówił Mou Pa — odezwał się książę. — Nawet jeśli księstwo jest biedne, zawsze znajdzie się coś, co można wziąć. Sądząc po tym, co tu do tej pory widziałem, nasze i khitajskie pojęcie o tym, co ma wartość, a co nie czasami zupełnie się rozchodzi. Zresztą — ziewnął — w jednym macie rację, mój przyjacielu. Trzeba poczekać do jutrzejszej audiencji i posłuchać, co powie nam Yan Szan. Baron poparł tę niezwykle mądrą decyzję i Zingarczycy rozeszli się do swoich pokoi. Następnego dnia rano księcia obudziła świta przysłana przez imperatora. Na Rimjerosa czekano w Pałacu Przyjęć. Druga audiencja była jeszcze wystawniejsza od pierwszej. W obecności wielu mędrców i zwykłych miłośników sztuki, zwoje zostały wyjęte ze szkatułki, po czym wszem i wobec oznajmiono imiona twórców, będących niewątpliwymi autorami, co potwierdzały osobiste pieczęcie. W znalezionej przez króla Zingary szkatułce, jak się okazało, mieściła się niewielka biblioteka. Co chwila rozbrzmiewały pełne zachwytu i zdziwienia okrzyki. Mou Pa wyjaśnił Rimjerosowi, że teraz mowa jest o zaginionym bardzo dawno temu traktacie wielkiego khitajskiego mędrca, który zrozumiał istotę rzeczy, a teraz z kolei o anonimowej opowieści starodawnego autora traktującej o wielkiej wojnie pomiędzy północnym a południowym Khitajem. Wojna trwała nie dni, nawet nie księżyce, lecz długie lata, dopóki oba królestwa nie połączyły się w jedno Podniebne Imperium, dzięki małżeństwu pomiędzy dwoma domami. Dla każdego zwoju przygotowano oddzielny futerał — lakowy bądź drewniany i wkładano do niego zetlały manuskrypt, jak stygijskie mumie do kamiennych sarkofagów. Rimjeros patrzył na to wszystko z narastającym znużeniem, gdy nieoczekiwanie ceremonia się skończyła. Imperator wstał ze swojego miejsca. Zadźwięczał ogromny miedziany gong. Yan Szan oznajmił wolę Władcy Niebiańskich Pól: — Otrzymany dar jest bezcenny. Po naszej śmierci ze źródła tego czerpać będą nasi potomkowie. Dlatego postanowiliśmy podarować księciu Rimjerosowi coś, co także mogłoby służyć jego potomkom. Dynastia Taj w księstwie Taj Tson chyli się ku końcowi. Trzynasty kajbon Błogosławionej Ziemi powoli umiera. Imperatorowi żal byłoby oglądać perłę naszych pomocnych prowincji spustoszoną i zaniedbaną, dlatego przekazuje on prawo rozporządzania księstwem, jego mieszkańcami, i wszystkim, co się w nim znajduje, naszemu czcigodnemu gościowi, potomkowi królów, nie ustępującemu kajbonom Taj Tsonu ani znamienitością, ani starszeństwem rodu. Nabędzie on prawa do księstwa, gdy nie krócej niż jeden księżyc będzie mieszkał w Domu Na Szczycie Góry, który znajduje się w stolicy Taj Tsonu, mieście Taj Czanra. Mou Pa, zręcznie pokrywając lekkim kaszlem zjadliwy uśmieszek, wyjaśnił: — Imperatora chce powiedzieć, że nowa kajbona powinni zobacyć w Domi wsyscy ludzi Taj Tsona. W casie jednego księżyca ludzia psejdą wszystkie. Rimjeros skinął głową — dając do zrozumienia, że usłyszał wyjaśnienie, i że zgadza się z tym rozsądnym argumentem. Oznajmiwszy swoją wolę, imperator pożegnał się z księciem, życzył mu powodzenia na nowej ziemi i powiedział, że wydał już rozporządzenie oddania Rimjerosowi dwustu najlepszych łuczników, żeby książę mógł godnie wkroczyć do swojej nowej domeny. Yan Szan szedł za księciem w stronę wielkich szylkretowych drzwi i mijając go, szepnął po aquilońsku: — Czekam dzisiaj w świątyni. Nie chodźcie bez broni. Rimjeros nie wiedzieć czemu znowu poczuł, że z niego kpią. Gdyby nie poczucie bezbronności przed falą wydarzeń, nadciągających z nieodwracalnością przepowiedni, może zachowałby się ostrożniej i rozważniej. W swojej ojczyźnie słynął jako człowiek skryty i sprytny, tutaj zaś ciągle czuł się jak wystawiony nago przed śmiejący się, kpiący tłum. To uczucie razem z bezradnością rodziło bezczelne pragnienie robienia głupstw, wszystkim na złość. Czuł, że do rozwiązania wydarzeń jest jeszcze daleko. Dlatego też, powierzając się miłosierdziu Mitry i zdając się na kaprys przypadku, Rimjeros, gdy tylko zapadł zmierzch, w towarzystwie Mou Pa, bez którego nie znalazłby właściwej świątyni w tym ogromnym mieście, udał się do Yan Szana. Szczęśliwie minąwszy kilka dość podejrzanych miejsc, podeszli do ciemnego masywu świątyni. Otworzył im zgarbiony staruszek z trzęsącymi się rękami i łysą, pokrytą piegami głową. Powiedział coś do Mou Pa i popatrzył spode łba na księcia. Rimjerosowi wydało się, że w tym ostrym, przenikliwym spojrzeniu starca wyczuł kpinę. Wyprostował plecy, odrzucił głowę do tyłu i pomyślał: „Wyobraź sobie, że teraz na twojej skroni jest korona Zingary”. Takie myśli czasem bardzo mu pomagały. — Ona mówi, że moja zostanie tutaj, a gościa pójdzie dalej — wyjaśnił Mou Pa, który ze zdenerwowania nie był w stanie utrzymywać na właściwym poziomie nieprawidłowości języka. Ale Rimjeros, sam szalenie zdenerwowany, nie zauważył tego. Skinął tylko głową i poszedł ciemną galerią za swoim przewodnikiem. Minęli kilka sal, skręcali w liczne korytarze i, jak wydało się księciu, dwa albo trzy razy przeszli obok tej samej sali. Jeśli celem tego błądzenia było zbicie go z tropu, cel został osiągnięty. W końcu karzeł ostro skręcił gdzieś w bok i pomknął na górę po stopniach kręconych schodów, prowadzących na okrągłą wieżę, gdzie znajdowało się gniazdo Czerwonego Jastrzębia, jak czasem nazywano na dworze Yan Szana. Mag lubił tę wieżę. Gdy był uczniem wielkiego Lan Feja, często siedział tu u stóp nauczyciela, patrząc na płonące w dole światła miasta. Wtedy rzeczywiście wyobrażał sobie, że jest ptakiem na wysokiej skale górującej nad światem. Wraz ze śmiercią nauczyciela przyszło zerwanie z całym Purpurowym Pierścieniem, który kosztował go wiele dręczących, bezsennych nocy, potem zaś zesłanie, od którego stwardniało jego serce i wysechł rozum. Nie postało w nim nic z dziecka marzącego o wieku mądrości i wszechogarniającej miłości. Z upływem lat zrozumiał, że mądrość i miłość każdy rozumie po swojemu, dlatego on też wybrał swoją miłość i mądrość. I nigdy tego nie żałował. Karzeł wbiegł do okrągłego pokoiku na wieży, rozdmuchał ogień w palenisku, rzucił na węgle szczyptę aromatycznej żywicy. — Rad jestem, książę, że mogę was nareszcie powitać we własnym, nie cudzym imieniu — powiedział mag do wchodzącego za karzełkiem Rimjerosa. — Proszę się rozgościć. O, tamten fotel powinien być odpowiedni. Rimjeros z rozkoszą wyciągnął się w fotelu. — Mówicie pięknym aquilońskim językiem — zauważył od niechcenia. — Władam dość dużą liczbą języków i narzeczy — odpowiedział gospodarz z delikatnym uśmiechem. — Powtarzam, jestem rad. Ale godzina już późna, najlepiej będzie zatem, jeśli od razu przejdę do rzeczy. Powiedzcie mi, książę, jak wam się podoba dar imperatora? — Jeszcze nie wiem, czy mi się podoba — odpowiedział wymijająco książę. — Trochę o niego pytałem i oświadczono mi, że księstwo jest biedne i słabe. Nie widzę żadnej korzyści z posiadania go. Mówił lekko przeciągając słowa, zgodnie z manierą, jaka weszła niedawno w modę u młodych zingarskich arystokratów. Yan Szan popatrzył na Rimjerosa nieco dziwnym wzrokiem. — Przecież w każdym księstwie, choćby nie wiem jak biednym, jest coś godnego uwagi, czyż nie tak? Księstwo rzeczywiście nie jest bogate, lecz nie dlatego, że nie ma w nim skarbów. Gdy tylko zbliżycie się do Taj Czanry, z daleka zobaczycie złoty dach książęcego pałacu. Pokryto go złotem nie dla oznaki bogactwa czy luksusu. Istnieje legenda, która mówi, że w ten sposób do kraju przyciągane jest słońce. Rimjeros z niedowierzaniem wykrzywił wargi. — Legenda? A w rzeczywistości? Znam mnóstwo przypadków, gdy legendy wymyślano specjalnie po to, żeby nadać wagę czyjemuś kaprysowi. — Z własnego kaprysu wy możecie ozłocić choćby całe miasto. — Dziękuję za cenną radę. Teraz tylko muszę się dowiedzieć, gdzie znaleźć potrzebną do tego ilość złota. — No, no — uśmiechnął się zagadkowo mag. — Czasem złoto pojawia się nie wiadomo skąd. Nie można powiedzieć, że Tajtsończycy pławią się w luksusach, lecz żyją całkiem godnie. — Jak rozumiem, proponujecie żebym i ja zaczął tam żyć całkiem godnie? — Szczerze mówiąc, książę, jestem pewien, że nie zostaniecie tam nawet na rok. — Dlaczego? — Dlatego, że harmonijne życie, z małymi, godnymi radościami, małymi, ale również godnymi biedami, jest nie dla was. Wy jesteście stworzeni do innego, lepszego życia. To było pochlebstwo, a przy tym tak mało finezyjne, że Rimjeros nie mógł tego nie zauważyć. Mimo to poczerwieniał z zadowolenia i wymamrotał: — Pochlebiacie mi, sej Yan Szan. — Ani trochę — zaprzeczył ze skrzypiącym śmiechem stary mag. — Może inni mówią, co im ślina na język przyniesie, ale ja, który w swoim życiu też wiele podróżowałem, wiem, co to takiego droga z Zingary do Khitaju. Rimjeros nieco odtajał. — Skoro jesteście tak pewni, że nie zatrzymam się na długo w tym Błogosławionym Kraju, to po co w takim razie chcieliście, żebym przyjął ten dar i przyszedł do was? Yan Szan odchylił się na oparcie fotela. — Kiedyś, gdy byłem znacznie młodszy, to znaczy w waszym wieku, spróbowałem przedrzeć się do jednej z opuszczonych świątyń w dżungli. Rzecz w tym, że w dżungli na południowy wschód od Taj Czanry ciągle są prastare świątynie poświęcone bogom, którzy byli starzy już wtedy, kiedy Set nie wykluł się jeszcze ze swego jaja. Rimjeros słuchał maga z rosnącym zainteresowaniem. — Byłem wtedy młody i wierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę, tak jak i wy teraz wierzycie w swoją. A każda wiara, jak wiadomo, bywa nagrodzona. Doszedłem do prastarej świątyni i odnalazłem tam coś, czego do tej pory nie zdołałem właściwie nazwać. Myślę, że odpowiedniej nazwy po prostu nie ma w ludzkim języku. Spełniający Pragnienia brzmi zbyt ordynarnie, a w dodatku niedokładnie. Pomocnik w Dowolnych Zamysłach? Też nie to. Jednym słowem, w tej świątyni do dziś dnia leży coś i, jeśli dobrze zrozumiałem pewien starożytny manuskrypt, dla każdego jest to coś innego. — Nie rozumiem. — Wyobraźcie sobie, że macie przed sobą kufer i mówicie: „Chcę, żeby był pełen złota”. I on wypełnia się złotem. A potem przychodzi powiedzmy, jakiś mag i mówi: „Chcę, żeby znalazł się w nim eliksir wiecznej młodości”. I pojawia się eliksir. Rimjeros uśmiechnął się z niedowierzaniem. — A co się stanie, gdy podejdzie jednocześnie dwóch ludzi? Yan Szan znowu zaśmiał się skrzypiąco. — Dobre pytanie, jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiałem… Widocznie zwycięży ten, którego pragnienie jest silniejsze. — Któremu to coś jest bardziej potrzebne, tak? — Dokładnie! — Więc wy nie dotarliście wtedy do magicznego kufra? — Nie, nie dotarłem, ale teraz mam do niego klucz. Widzicie, mój książę, z wiekiem pragnienia tracą moc. Tylko żarliwość młodości może dokończyć zamiar… W dodatku ojciec obecnego kajbona dowiedział się, że grzebię w jego skarbach i ledwie udało mi się stamtąd wydostać. A dwa razy nie można tam chodzić. Pamiętajcie o tym. — Chcecie powiedzieć, że ja tam pójdę? — A dlaczego by nie? Czy nie macie tajemnego pragnienia? Rimjeros zamyślił się. Potem podniósł na gospodarza ciemne oczy. Przez chwilę Yan Szan znowu poczuł się nieswojo, jak wtedy, gdy zobaczyli się w kuli. — A co będę musiał w zamian za to zrobić? Mag roześmiał się — co prawda, z pewnym wysiłkiem. — Dlaczego musielibyście za to coś robić? Już wam powiedziałem, dwa razy wejść tam nie można. Dla mnie ta droga jest już zamknięta, a klucz od sarkofagów mam ja. W tym jest pewna niesprawiedliwość. — Po raz pierwszy spotykam w tym kraju człowieka, który daje mi coś za darmo — pokręcił głową Rimjeros. Znowu odezwało się w nim niedobre uczucie nie panowania nad wydarzeniami. Spróbował pójść dalej tropem tej myśli, przeniknąć za zasłonę tajemnicy, odgadnąć tajne zamysły maga — ale coś się temu sprzeciwiało, jakby jego świadomość podzieliła kryształowa ściana. Próbował myśleć — nie mógł. Jak gdyby jego wolę wysysał ziejący czernią lej. Rimjeros mógł tylko słuchać monotonnego, hipnotyzującego głosu — i zgadzać się z każdym słowem. — Zdaje się, że podejrzewacie mnie o coś niecnego? — Cienkie wargi rozciągnęły się w uśmiechu. — Książę, pomyślcie sami, jaką mam korzyść ze skarbu, którego nie mogę wynieść ze świątyni? Szkatułka jest oczywiście piękna… — Jaka szkatułka? — zapytał czujnie książę. Czuł rosnąca słabość, zdawał sobie sprawę z umykającego mu wątku rozmowy. — Szkatułka — klucz. Nie taki, jakim otwiera się zwyczajne zamki, lecz klucz magiczny. Zdobyłem go przypadkiem, dużo później, niż się to wszystko wydarzyło. Rimjerosa przez cały czas nie opuszczały podejrzenia, ale znajdowały się one jakby za kryształową ścianą. Czuł, że coś jest nie tak, lecz nic nie mógł zrobić. — I nawet nie poprosicie, żebym wrócił ze skarbem tutaj? — spróbował jeszcze raz. — Nie, nie poproszę. — 1 nie chcecie nawet jego części? — Zapewniam was, książę, że nie. Bogactwa mnie nie interesują. Chciałem tylko wam pomóc. A jeśli osiągnę jakąś korzyść z tego, że wejdziecie do świątyni, wy i tak nie zrozumiecie, co to właściwie będzie. To tajemnica ukryta przed niewtajemniczonymi, a w waszym języku nie znajdzie się nawet słów dla jej opisania. W ten sposób każdy z nas dostanie coś, co mu się przyda i nikt nikomu nie wejdzie w drogę. — Mag zamyślił się na chwilę, po czym wstał z miejsca. — Nie ma co się spierać. Lepiej przyniosę wam szkatułkę. Jestem pewien, że gdy ją zobaczycie, sami nie zechcecie zrezygnować. — Przynieście. — Książę nie miał już sił się sprzeciwiać. — Chociaż ja i tak nadal nie wiem, o co tu chodzi… Odniósł wrażenie, że twarz maga rozjaśniła się niedobrym uśmiechem, ale ten błyskawicznie wstał i zniknął za zasłoną oddzielającą niszę w ścianie, więc możliwe, że tylko mu się wydawało. Yan Szan poszperał w niszy, po czym wyciągnął szkatułkę z ciemnego drewna, ze sterczącym w zamku kluczem zakończonym główką przedstawiającą czaszkę człowieka. — Popatrzcie, tylko w żadnym razie nie otwierajcie. Szkatułka rzeczywiście była bardzo ładna. Po drewnianej polerowanej powierzchni przebiegał nieuchwytny, ruchomy wzór włókien. Rimjeros przyjrzał się dokładniej i poczuł, jak ciemne fale wzoru pochwyciły go i ciągną w głąb, w czarne odmęty zapomnienia… — Ostrożnie — powiedział szybko Yan Szan, dotykając jego ramienia. Książę drgnął, jakby się obudził. — Nie róbcie tego więcej. To niebezpieczne. Zingarczyk z trudem wciągnął powietrze w płuca. — No, przynajmniej upewniłem się, że ten przedmiot jest rzeczywiście magiczny. A gdzie jest ta świątynia? — Gdyby w południe stanąć na szczycie wzgórza Taj Czanry, to trzeba iść prosto w kierunku słońca. Innych wskazówek niestety nie ma. To jeszcze jeden z powodów, dla których chciałbym wam oddać tę szkatułkę. Wtedy odszukałem świątynię dokładnie w wigilię przesilenia dnia z nocą. Nie jestem pewien, czy można ją odnaleźć innego dnia. No jak, zdecydowaliście się? Rimjeros popatrzył w bok, przesunął palcami po chłodnym drewnie. Chyba zbyt chłodnym… — Zastanowię się nad tym — obiecał. — Jednak wolałbym, żeby skarb czekał na mnie w księstwie. — Cóż — uśmiechnął się Yan Szan, ukazując śnieżnobiałe zęby drapieżnika pod cieniutkim paseczkiem wąsów. — Być może czeka tam na was… — Przecież dopiero co sami powiedzieliście… — Że w Taj Tsonie nie ma skarbów? Zgadza się. Chociaż, jest przynajmniej jeden. Taj Juan umiera, a jego żona, kobieta rzadkiej urody, zostanie sama… Rimjeros żachnął się, zerwał się na nogi i sięgnął po miecz. — Czyżbym powiedział coś obraźliwego? — zapytał miękko Yan Szan. — Według zwyczajów naszego kraju wdowa albo bardzo szybko wychodzi za mąż, albo popełnia samobójstwo. Szkoda by było, gdyby ona, cudzoziemka, musiała podporządkować się naszym obyczajom. — Cudzoziemka? Nie jest Khitajanką? — Nie, pochodzi z Turanu. Należy do najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem. A widziałem sporo. Czy to nie skarb? — Mnie jeszcze… bardzo trudno rozeznać się w waszych obyczajach — wymamrotał zupełnie oszołomiony książę. Głos maga lał się w jego uszy jak płynne złoto: — Wszystko to warte jest chociaż obejrzenia. Żyjemy tylko raz, a życie jest krótkie… — Tak — wymamrotał Rimjeros bezbarwnym głosem, jakby znowu patrzył na falujące drewno szkatułki. — Tak, oczywiście… — Obiecaliście mi, że się zastanowicie. I jutro zgodzicie się w obecności imperatora. — Tak, oczywiście. — A teraz idźcie, godzina już późna. Kazałem przywieść tu waszego barona da Ronna, czeka na dole, by zaprowadzić was do pałacu. Idźcie. Książę skinął głową, zupełnie nie rozumiejąc, co robi. — Weźcie ją — Yan Szan wcisnął w bezsilne ręce księcia szkatułkę. — Słuchajcie uważnie i niech każde moje słowo zapadnie w was głęboko. Wejdziecie do najdalszej sali, tam gdzie wzdłuż ścian stoją sarkofagi. Otworzycie szkatułkę pośrodku tej sali. Nie wcześniej i nie później. Zapamiętaliście? — Zapamiętałem. — Una, odprowadź go — powiedział cicho mag, a straszny staruszek, który wyskoczył jak spod ziemi, pochwycił Rimjerosa pod ręce i sprowadził na dół. Książę szedł, nie czując własnego ciała. Dopiero kiedy zszedł z kręconych schodów, opary magii zupełnie wywietrzały mu z głowy. Spojrzał na trzymaną szkatułkę, ze zdumieniem obrócił ją w rękach, wzruszył ramionami i ledwie słyszalnie wymamrotał: „Zobaczymy”. Przed wejściem do świątyni czekał na niego baron Marco z dwoma końmi. Wyjaśnił, że przyszedł Mou Pa i oznajmił, że nie wie, jak długo książę będzie u maga, a on, Mou Pa, musi przed północą zjawić się w pałacu. — Pięknie — odezwał się Rimjeros. — Wspaniale. Zdecydowałem. Pojedziemy do tego księstwa i zobaczymy, czy rzeczywiście jest nikomu niepotrzebne, jak nam tu próbują wmówić. Jaki jest wasz stosunek do pięknych wdówek? Przy okazji, która godzina? — Robi się jasno, mój książę. Wkrótce świt. Przesiedzieliście u tego człowieka całą noc. Wstrząśnięty Rimjeros powstrzymał konia. — Jak to, całą noc? Byłem tam nie dłużej niż godzinę. Teraz z kolei baron ze zdumieniem uniósł brwi. — Byliście u niego całą noc, książę. Spójrzcie na niebo. Gwiazdy gasły. Na wschodzie niebo robiło się brudnoszare, tracąc aksamitną głębię nocy. Rimjeros przełknął ślinę. — Nie powinienem zapominać, z kim mam do czynienia — wymamrotał. — Najwidoczniej zasnąłem u niego w fotelu. Cóż, przynajmniej, chwała Mitrze, żyję. Ale te obietnice wypełnienia czegoś tajnego… Obejrzał się na wąskie okienko w wieży, wieńczącej kopułę świątyni, przypominającej turański turban, z którego fałd wystaje prosta jak strzała szpica. Ich spojrzenia znowu się spotkały i znowu Yan Szan, mimo pewności, że Zingarczyk nie mógł go zobaczyć, odwrócił się pospiesznie. — Niech idzie — wymruczał zmęczony. — Niech idzie ze swoimi rycerzami na pewną śmierć. Żeby tylko doszedł do świątyni i otworzył szkatułkę. — Boski da Zingarczykowi jeszcze dwie setki i z Taj Czanry zostaną dymiące ruiny — wyskrzypiał gdzieś z dołu Una. — Tak? — cienkim gniewnym głosem zapytał Yan Szan. — Jeśli to według ciebie takie proste, to dlaczego cała imperatorska armia nie była w stanie poradzić sobie z dynastią Taj przez trzynaście pokoleń? Co ty wiesz o Taj Tsonie i jego książętach, głupcze! Niech tylko ten zarozumiały chłopiec wybawi mnie od Czterech Śpiących. Przeklęty Taj Juen, chociaż tak chory, zmusi go do wycofania się i Zingarczyk uwiedzie Czterech daleko na zachód. Pójdą za nim, nie ma wątpliwości! — mamrotał pospiesznie mag, tracąc oddech, jakby spieszył się dokończyć wypowiedź, zanim głos mu się zerwie. Karłowaty sługa, który doskonale wiedział, jak niebezpieczny bywa jego pan w takim stanie, przerażony skulił się, czekając aż burza przejdzie. — Tak, tak będzie! Pójdą za nim, chciwi krwi, tak jak poszliby za mną, gdybym ich nie powstrzymał moimi czarami. Pójdą i będą prześladować go wiecznie, do samej śmierci i jeszcze dłużej! Zingarski głupiec zdejmie przekleństwo wiszące nade mną. Powiedzie za sobą strach! Być może wtedy uda mi się wreszcie wejść do podziemi świątyni… Już dla tego jednego warto pożegnać się ze wszystkimi skarbami świata, a cóż dopiero z jakąś tam szkatułką! Cóż Taj Tson i jego rzekome bogactwa! Cóż całe imperium! Chłopiec zabierze ze sobą mój strach… VI SREBRNY DZWONECZEK Do Conana z Cymmerii — książę i duchowy władca Taj Tsonu. Błagam cię i zaklinam w imię twojego surowego boga Croma, Władcy Kurhanów, przybądź na pomoc mnie i mojemu narodowi. Proszę cię o to jeśli już nie z uwagi na pamięć naszej dawnej przyjaźni — bowiem trudno nazwać przyjaźnią tych kilka dni spędzonych pod jednym dachem — to na pamięć o wypitym wspólnie winie i zjedzonym chlebie. I ja, i rodzina moja, i bezbronny naród mój z woli imperatora Khitaju wtrąceni jesteśmy w największe nieszczęście, jakie tylko można sobie wyobrazić. Proszę cię, przyjedź jak możesz najszybciej, bo jeśli nawet wyjedziesz następnego dnia po otrzymaniu tego listu, wyprzedzisz najeźdźców o trzy dni, nie więcej. Temu, kto dostarczył ci ten list możesz w pełni zaufać: to mój stary doradca. Niech nie niepokoi cię łatwość, z jaką was odszukał: jest trochę magiem i doskonale radzi sobie ze znajdowaniem potrzebnych ludzi i informacji. Napisane w Domu na Szczycie Góry, w noc Przesilenia, w 103 roku panowania Dynastii Min. Taj Juen Czang z dynastii Taj. List ten oddajcie niedawno przybyłemu do kraju ogromnemu przybyszowi z Północy, niebieskookiemu i czarnowłosemu. Podróżuje on z dziewczynką Turanką, jeszcze jednym wysokim i jasnoskórym mężczyzną z Zachodu oraz karzełkiem z hyrkańskich stepów. Powinni zatrzymać się w jakimś zajeździe na peryferiach miasta. Przybysz groźny jest z wyglądu i w stolicy najpewniej zajmuje się rozbojem, ale w żadnym razie nie odmówi pomocy, jeśli się należycie poprosi. Dlatego zmuście go, żeby przeczytał ten list, choćby bardzo się sprzeciwiał. Powiedzcie, że dostaniecie sto uderzeń bambusem po piętach, bądź że obedrę was żywcem ze skóry, albo wymyślcie coś jeszcze okrutniejszego. Jeśli odmówi nawet po tym, powiedzcie, że za uratowanie naszego księstwa przepowiem, co czeka go w najbliższych dziesięciu latach życia. Taj Juen Czang Mou Pa z niedowierzaniem patrzył na oba listy i wyglądał przy tym tak zabawnie, że gdyby Rimjeros mógł go teraz zobaczyć, umarłby ze śmiechu. — Nie rozumiem — powiedział w końcu ponuro. — Wysłałem Czu dopiero wczoraj wieczorem, jak mógł dobiec tak szybko, że dzisiaj rano widzę ciebie, panie? Stary Taj Kin Bo uśmiechnął się, a wszystkie zmarszczki na jego twarzy zbiegły się do kącików oczu i ust. — Dawno nie byłeś w domu — powiedział — i odzwyczaiłeś się. Kajbonowi niepotrzebny był twój list. Wyruszyłem pięć dni temu, gdy tylko Cymmerianin pojawił się w stolicy. Dlaczego twoja twarz spochmurniała? Przecież chciałeś, żebym był tu jak najszybciej, prawda? Mou Pa opuścił głowę tak nisko, że uniósł się cieniutki warkoczyk, przewiązany jedwabnym sznurem. — Rzeczywiście, odzwyczaiłem się. Po co w takim razie ja tu jestem? Teraz już rozumiem, dlaczego on się tak uśmiechał, gdy mówiłem, że może nam się przydać własne ucho na dworze. Zapomniałem, że on jest oczami i uszami całego świata… Staruszek pokiwał siwą głową i dotknął dwoma złączonymi palcami pochylonej głowy młodzieńca. — Wiem, dlaczego się uśmiechał. Kiedy namawiałeś go, żeby puścił cię do stolicy, myślałeś nie tylko o losie naszego małego księstwa, prawda? Miałeś ochotę pożyć tu, pośród wielmoży, bogaczy i poetów, zobaczyć kwitnące chryzantemy i piwonie w ogrodzie imperatora. I nie ma nic wstydliwego w młodzieńczej ciekawości, a Taj Juen, chwała bogom wszystkich czterech Światów, jest jeszcze wystarczająco młody, żeby pamiętać palące pragnienie poznania wszystkiego na świecie, które wyciąga takich jak ty, z rodzicielskiego domu. Pomyśl o tym: przy całej umiejętności przewidywania przyszłości przez naszego księcia, do kogo przyszedłbym dzisiaj, jeśli ciebie by tu nie było? A tak mogę powiedzieć, że jestem twoim bogatym krewnym z jakiejś dalekiej prowincji. I razem poszukamy barbarzyńcy, jak chce tego kajbon. Mou Pa znowu popatrzył na zwoje — jeden z nich był zapisany cieniutkimi, przypominającymi ślady ptaków na śniegu, khitajskimi znaczkami, drugi — zawijasami turańskiego języka. — Wola kajbona jest święta, zajmę się poszukiwaniami niezwłocznie… — powiedział wreszcie, jeszcze raz przeczytał oba listy i starannie włożył do szkatułki z czarnej laki ten, który adresowany był do cudzoziemca. — Wydaje mi się, że wiem, o kogo chodzi. Nie tak dawno zjawiła się tu nowa, niezwykła szajka złodziei. — Jednego z nich, jak mówią, można pokazywać za pieniądze, tak jest podobny do ogromnej małpy. Ale odszukać w stolicy jakiegoś tam człowieka nie jest tak prosto, a co dopiero mówić o tym, kto kryje się specjalnie? — Właśnie specjalnie w tym celu władca dał mi pewną rzecz — uśmiechnął się Taj Kin Bo. — Bardzo pożyteczną rzecz. Rozejrzał się wokół i nagle gestem vendhyjskiego fajko otworzył dłoń, w której — Mou Pa mógłby przysiąc na wszystkie dziesięć świątyń — chwilę przed tym nie było nawet jednego miedziaka, a teraz stał malutki śliczny dzwoneczek, podobny do tych, które przywiązuje się na świąteczny pochód do obroży i czapraków psów. Ostrożnie, niczym rzadkiego motyla za koniuszki skrzydeł, Kin Bo podniósł go i prawie niezauważalnie potrząsnął dłonią. W pokoiku rozległ się dźwięk, przypominający świątynny gong — tylko tysiąc razy cichszy i delikatniejszy. Echo, biegnąc od ściany do ściany, cichło powoli, jakby nie chciało rozstać się z tym czarownym dźwiękiem. — Srebrny dzwoneczek imperatorowej Utan Min La! — wykrzyknął Mou Pa głosem pełnym uwielbienia. — A ja słyszałem, że zniknął z naszego świata jeszcze za panowania poprzedniej dynastii! Przecież mówiono, że ten vendhyjski książę wykradł go i wrzucił do morza, żeby ojciec jego ukochanej nigdy nie zdołał odnaleźć córki. Jaki cudny! Nie widziałem czegoś takiego nawet z daleka! W takim razie wystarczy, że podejdziemy do domu Najwyższego Kapłana, właśnie tam Conan był ostatni raz, i znajdziemy go jeszcze przed zapadnięciem zmroku! Zachwycać się mógłby zapewne w nieskończoność, ale nagle do pokoiku — rzecz jasna, bez pukania — wpadł Rimjeros, a w ślad za nim, wypełniając sobą cały pokój, wszedł baron Marco. — Masz gościa! — wykrzyknął przesadnie zdziwiony książę zamiast powitania. — Wyproś go, muszę z tobą porozmawiać. — Poloźmawiać? — zapytał Mou Pa, unosząc i bez tego wzniesione brwi. — Nie boja się. Ona nicego nie lozumieć. Ona jesti moja blata occa. Ona nie znać aquilońśki. — Tak? — książę popatrzył podejrzliwie na „wujka”, który wziął się nie wiadomo skąd, lecz Kin Bo zachował na twarzy wyraz takiego niezmąconego spokoju, że Zingarczyk uznał go za nieszkodliwego. — Powiedz no mi, znawco prowincji, czy to prawda, że żona tamtego księcia jest Turanką? I w dodatku piękną? Mou Pa popatrzył zmieszany na Taj Kin Bo. Ten nieznacznie skinął głową. — Plawda — odpowiedział młodzieniec. — Baldzo piękna. — A że za stolicą w dżungli są prastare świątynie ze skarbami, to też prawda? — Plawda, plawda — potakiwał z zapałem Mou Pa. — Yan Szan chciała wziąci, mała mała nie mogła. Dawno jesce. Siła tseba, wojsko tseba. Maga nije, nijak. — No jasne — powiedział ponuro baron Marco. — Sam nie dał rady, to nas wysyła. — A my do stolicy wracać nie będziemy — odezwał się wesoło Rimjeros. — Sam powiedział, że nic stamtąd nie chce. Może nawet myślał o tym, żeby nas zmusić do powrotu, ale niby jak miałby zrobić to teraz, gdy mam pięćset ludzi wojska? Głupiec! Mou Pa, czy wiesz, jak tam dotrzeć, żebyśmy nie musieli brać przewodnika od Yan Szana? — Moja znawać — pokiwał znowu głową Mou Pa. — Dwie dni droga, patem dwie dni cinsko, ale krótoko. — A dłużej, przez cały czas drogą? — zapytał szybko Rimjeros. — Pięci dni. — Wspaniale! Niech Yan Szan myśli, że ja, jak ostatni głupiec, przyniosę mu kufer. Damy sobie radę z jego skarbem sami. Pięknie! Gdy tylko imperator wybierze łuczników, ruszymy w drogę. No cóż, to wszystko co od ciebie chciałem. Majestatycznie skinął Khitajczykom głową i wyszedł. W ślad za nim wyszedł zaniepokojony baron Marco. Najwięcej kłopotów ta dziwna kampania przysparzała jemu. Mou Pa pokłonił się nisko wychodzącym Zingarczykom, skrywając wykrzywioną złością i gniewem twarz. — Nabierz dużo powietrza w płuca, synu mój, i powoli je wypuszczaj — powiedział do niego z uśmiechem Taj Kin Bo. — Teraz nie ma czasu na gniew, czekają nas sprawy dużo pilniejsze i poważniejsze. — Niechaj nie gniewa się na najnikczemniejszego ze sług swoich Padda Lśniący Smok Pomocy, Nie Chybiający Nigdy, Noszący Dwa Miecze… — Streszczaj się! — warknął Conan. Mały Kbitajczyk, żółty jak dojrzała cytryna, mamrotał w pośpiechu nie kończące się słowa powitania i nijak nie mógł dojść do sedna sprawy. Cymmerianin zaczynał żałować, że nie wyrzucił go na zbity łeb od razu, gdy tylko ten wąskooki pojawił się na progu. Zwyciężyła ciekawość: warto było się dowiedzieć, co zmusiło wielmożę do zapłacenia pełnej sakiewki złota za wiadomość, gdzie ukrywa się szajka giganta — barbarzyńcy, który już od połowy księżyca bezkarnie pustoszy bogate domy i świątynie Podniebnego Imperium. Mądry właściciel zajazdu „Złoty Dach” najpierw doniósł Conanowi, że w ważnej sprawie pragnie się z nim widzieć jakiś niezbyt biedny pan, a dopiero potem pozwolił swojemu chłopcu powiedzieć, gdzie urzęduje szajka Conana z Cymmerii. Sądząc po haftowanym złotem jedwabnym chałacie nałożonym na liczne warstwy odzieży, człowiek poszukujący Conana rzeczywiście biedny nie był. — Mów wyraźnie, starcze, po co przyszedłeś, bo jak nie to, klnę się na Croma, wylecisz za drzwi jeszcze szybciej niż mielesz językiem! Czego ode mnie chcesz? Khitajczyk, który najwidoczniej dopiero zaczaźł wymieniać wszystkie możliwe i niemożliwe tytuły, na które w jego czach zasługiwał Smok Północy, urwał w pół słowa i zbity z tropu zamrugał oczami. Wkrótce znowu odzyskał dar wymowy: — Mam do ciebie ważną sprawę, o niezrównany wojowniku, równy odwagą i umiejętnościami jednemu tylko… — Złotemu Smokowi niepokonanego Bo Caj, trzygłowego boga wojny, wiem — zakończył Conan i z całej siły walnął pięścią w stół. Porcelanowe miseczki podskoczyły i zadźwięczały. — Mów wreszcie, co to za sprawa, niech cię Nergal! Nocny gość pewien, że następny cios spadnie na niego, przerażony wcisnął głowę w ramiona, przygryzając sobie język. Jego malutka łysa główka utonęła w niezliczonych kołnierzykach wielowarstwowej odzieży i staruszek zaczął przypominać wielkiego żółwia. Wyglądało to tak zabawnie, że Conan nie wytrzymał i się roześmiał. Trochę ośmielony Khitajczyk uśmiechnął się w odpowiedzi i wyjął z rękawa chałatu wąski futerał. Cymmerianin niepewnie otworzył lakowe pudełeczko, spodziewając się wszystkiego — ale w środku był tylko niewielki zwój. Conan rozwinął go na stole i przeczytał, mrużąc oczy w słabym świetle lampy oliwnej: Do Conana z Cymmerii — książę i duchowy władca Taj Tsonu. Błagam cię i zaklinam w imię twojego surowego boga Croma, Władcy Kurhanów, przybądź na pomoc mnie i mojemu narodowi. Proszę cię o to, jeśli już nie z uwagi na pamięć naszej dawnej przyjaźni — bowiem trudno nazwać przyjaźnią tych kilka dni spędzonych pod jednym dachem — to na pamięć o wypitym wspólnie winie i zjedzonym chlebie. I ja, i rodzina moja, i bezbronny naród mój, z woli imperatora Khitaju wtrąceni jesteśmy w największe nieszczęście, jakie tylko można sobie wyobrazić. Proszę cię, przyjedź jak możesz najszybciej, bo jeśli nawet wyjedziesz następnego dnia po otrzymaniu tego listu, wyprzedzisz napastników o trzy dni, nie więcej. Temu, kto dostarczył ci ten list możesz w pełni zaufać: to mój stary doradca. Niech nie niepokoi cię łatwość, z jaką was odszukał: jest trochę magiem i doskonale radzi sobie ze znajdowaniem potrzebnych ludzi i informacji. Napisane w Domu na Szczycie Góry, w noc Przesilenia, w 103 roku panowania Dynastii Min. Taj Juen Czang z dynastii Taj. — No i co to wszystko znaczy? — zapytał Conan po przeczytaniu listu. Najdziwniejsze było nie to, że jakiś khitajski książę prosił go o pomoc, powołując się na dawną znajomość, lecz to, że list napisano po turańsku — językiem wyszukanym i lekkim, jak gdyby piszący wiedział, że khitajskie znaki są dla Conan tak samo zrozumiałe, jak mroczne hieroglify Stygii. — Niech wolno mi będzie wyjaśnić — szybko, jakby bojąc się, że znowu mu przerwą, powiedział staruszek. — Niedawno na dwór imperatora przybyli cudzoziemscy posłowie. Znamienity książę z Zingary przywiózł imperatorowi drogocenny dar i Władca Gwiazd oddał mu za to nasze małe księstwo, Taj Tson. Kajbon nasz, Taj Juen, niech spłynie na niego łaska Paddy, jest chory od wielu lat, zaś syn jego dopiero skończył dziesięć zim. I dlatego Dwukrotnie Narodzony postanowił dać księstwu cudzoziemskiego władcę, sądzi bowiem, że w przeciwnym razie władza znajdzie się w niedojrzałych rękach. Ale my nie potrzebujemy obcych! — twarz Khitajczyka zmarszczyła się tak, jak gdyby z głowy przypominającej cytrynę za jednym zamachem wyciśnięto cały sok. — Kochamy naszego pana i prędzej poczekamy, aż młody książę osiągnie wiek męski, niż pokłonimy się temu ciemnemu z twarzą drapieżnego ptaka! Conan parsknął: według niego Zingarczyk bardziej przypominał czupurnego kogucika niż drapieżnego ptaka. Ale staruszek bez wątpienia mówił o księciu Lara. A więc po to przybył do Khitaju! Rimjeros bez Ziemi postanowił wywojować sobie na boku własne królestwo — z błogosławieństwem imperatora. — No dobrze, ale do czego ja wam jestem potrzebny? Wasz książę, pomimo starości i choroby, powinien mieć armię, powinien mieć swoich ludzi… Co ja mogę w pojedynkę? Zingarczyk ma setkę swoich wojowników, a imperator dorzuci mu jeszcze dwustu! — Mój kajbon powiedział, że ty sam możesz rozgromić całą armię, o potężny! — żeby jego słowa brzmiały bardziej przekonująco, Khitajczyk przycisnął do piersi splecione dłonie. — Powiedz czego żądasz za swoją służbę i chociaż nasze księstwo jest biedne, szczodrze cię wynagrodzimy! Conan po raz pierwszy w ciągu całej rozmowy popatrzył na staruszka z niejakim zainteresowaniem. — Szczodrze? Przecież wasze księstwo jest biedne, władca stary i chory, a następca ledwie nauczył się chodzić… Co moglibyście mi dać? Khitajczyk obraził się. — Władca nasz, świętością bliski Wielkiemu Nauczycielowi Paddzie, nie jest ani stary, ani schorowany! — głos wielmoży urwał się na wysokim tonie. — Przejął część boskiej mocy wszystkich władców Taj Tsonu! Współczując nam, niegodnym, ratował wszystkich, którzy do niego przychodzili. Każdy, kto tylko poprosił, otrzymywał błogosławieństwo i przepowiednię, czy chodziło o narodziny dziecka, czy też o zbiory ryżu! I pewnego dnia znaleźliśmy w górach ledwie żywego, rannego wędrowca. Książę przyjął obcego do swojego Domu na Szczycie Góry i wyleczył go. Wkrótce potem wędrowiec odszedł, ale swoją chorobę zostawił księciu i już od trzech lat naszego pana męczy ból w piersiach i kaszel. Nie sposób pomóc mu ani ziołami, ani postem, ani modlitwą… — Staruszek mówił coraz ciszej, cienki głos był ledwie słyszalny, tak jak ledwie słyszalny bywa głos opowiadającego śpiewnie o zmierzchu przy ognisku. — W ostatnich miesiącach zaczął kaszleć krwią, i bardzo boimy się, że Nauczyciel Padda zabierze go do siebie, tak wielka jest jego siła i świętość… teraz staramy się go nie niepokoić, przychodzimy po przepowiednie tylko w nadzwyczajnych wypadkach, gdy panuje susza albo od niewiadomej choroby pada bydło i ptactwo… Cymmerianin słuchał staruszka ze ściągniętymi brwiami. — To kim on jest — czarownikiem? — Nie, to święty człowiek — z przekonaniem dziecka oświadczył Khitajczyk. — W jego rękach jest pierwotna siła Paddy. Conan szybko zerknął na swoje ręce. W nich też niegdyś kryła się siła. Rok stracił na to, żeby ją zyskać: rok nauki u świętego starca, rok mąk, porażek, prób i błędów. Wreszcie udało mu się wydobyć drzemiącą w nim iskrę jasnego błękitnego płomienia — tak że jego dłonie przemieniały się w czarę pełną żywego ognia. Potrzebował roku, żeby pojąć, że ta siła jest nie dla niego. Ale Conan nie uważał tego czasu za zmarnowany. Oprócz umiejętności rzucania błyskawicami, starzec nauczył go również sztuki władania klingą, sztuki zabijania. I być może ten książę nie myli się tak bardzo mówiąc, że sam Conan wart jest całej armii. Tylko skąd on o tym wie? A może sława Conana Z Dwoma Mieczami dobiegła również tu, na koniec świata? — Przepowiednie! — parsknął Conan. — I spełniają się one, te przepowiednie? — Przez trzynaście pokoleń ani jeden kajbon Błogosławionej Ziemi nie pomylił się ani razu — oznajmił starzec z dumą. — Wszystko, co mówi nasz książę, spełnia się co do joty. Tylko na głupie pytania nigdy nie daje odpowiedzi. Posłaniec świętego kajbona popatrzył na Conana niemal surowo. — Dlatego gdy zadasz pytanie, otrzymasz na nie odpowiedź, jeśli odpowiedź taka istnieje. — A jakie pytania są głupie? — zmrużył oczy Cymmerianin. — Nigdy nie pytaj, kiedy umrzesz, nigdy nie pytaj, co to jest szczęście a co smutek — odpowiedział śpiewnie Khitajczyk, jakby powtarzał z pamięci zbiór praw. — Nigdy nie sprawdzaj plotek, nigdy nie pytaj o to, czego wiedzieć nie powinieneś… Kiedyś, a było to trzysta lat temu, do kajbona Taj Tsonu przyszedł pewien głupi człowiek i zapytał: „Jaki jest sens życia?”. Kajbon nie może odmówić nikomu ze swojego narodu, więc spróbował poznać odpowiedź na to pytanie… — No i? — Poszedł w góry i nie wracał przez trzydzieści lat. Po powrocie nie był już człowiekiem, był bogiem. Przyniósł odpowiedź na głupie pytanie, ale do tego czasu pytający zdążył umrzeć. — Khitajczyk spojrzał na Conana, jak mu się wydawało, chytrze. — Dlatego lepiej zadawać pytania, na które można po prostu odpowiedzieć „tak” albo „nie”. — A najlepiej nie zadawać ich w ogóle — uśmiechnął się ze zrozumieniem Cymmerianin. Przed oczami stanęła mu jak żywa smagła wąska twarz o delikatnych rysach i lekko skośnych oczach. „Umiejętność zadania właściwego pytania — to sztuka. Ja nigdy nie prosiłem sam siebie o przepowiednię w Świątyni Ognia”. „Ciekawe, gdzie jest teraz Julduz ze swoją ukochaną? — pomyślał nagle Conan. Już dawno nie wspominał starego przyjaciela — a tu nagle… — Przecież powinien żyć gdzieś tutaj, w Khitaju. Możliwe nawet, że w Taj Tsonie. Na dworze tamtejszego księcia. Inaczej, skąd książę wiedziałby o mnie i gdzie nauczyłby się turańskiego?”. I Conan zatopił się we wspomnieniach. Dziesięć lat temu Cymmerianin służył w wojskach władcy Turanu — wtedy jeszcze Yildiza, a nie Yezdigerda. Gdy jego oddział stał pod Khoarezmem, chroniąc w Dni Wiosennych Wróżb święty zwój, do Conana przyszedł osiemnastoletni chłopak, pięknotek, półkrewek. Mówił, że jest synem tkacza, lecz władał mieczem i trzymał się w siodle lepiej niż niejeden doświadczony wojownik. Potem okazało się, że Julduz jest synem khitajskiego wielmoży wygnańca, a do domu czcigodnego Bachrama, gdzie odbywały się Wiosenne Wróżby, przyszedł nie po to, żeby nająć się do armii Yildiza turańskiego, lecz by wykraść swoją narzeczoną, piękną Feirę. Conan, po części dla kawału, po części z sympatii dla zakochanych pomógł im w tajemnicy wziąć ślub i uciec do Khitaju, ale przedtem Julduz zdążył uratować mu jeśli nie życie, to przynajmniej wolność. Do tego czasu z jego ojca zdjęto oskarżenie o zdradę i na Julduza w ojczyźnie powinien czekać bogaty spadek, lecz kto wie, co stało się z zakochaną parą… Trzy lata temu władzę w Khitaju przejął nowy imperator — wujek, czy może kuzyn starego. Za jego panowania, jak dowiedział się Conan, wiele się zmieniło. Głowy znamienitych dostojników wkrótce zaczęły ozdabiać piki na Moście Dwunastu Smoków, zaś ich księstwa dostały się nowym właścicielom, nie mającym nie tylko licznych pokoleń czcigodnych przodków, ale nawet zmiany bielizny. A teraz znowu przychodzi obcy — mało tego, cudzoziemiec! — i jemu pozwala się wziąć siłą księstwo, zbyt biedne i słabe, żeby godnie się bronić., — Dobrze — powiedział Conan, uderzając ręką w stół. — Co robić, spróbuję wam pomóc. Twarz Khitajczyka rozjaśniła się w radosnym uśmiechu. — A więc Smok z Dwoma Mieczami ma sekretne pytanie do naszego kajbona. Tak myślałem, że wielki wojownik zechce dowiedzieć się, co go czeka. Twój niegodny sługa da ci przewodnika i za cztery dni… Conan podniósł rękę: — Stój, starcze! Mam tu moich ludzi, a ich raczej nie zainteresuje zwykła przepowiednia. Im trzeba będzie zapłacić naprawdę, rozumiesz? Taj Kin Bo pokiwał z zapałem głową. — Wiele słyszeliśmy o czynach gości z Północy. Złoto, kamienie — oto, co ich zachwyca. To co przechodzi z rąk do rąk, ale nie staje się od tego cieplejsze. Jeśli uważasz, że taka nagroda wystarczy twoim ludziom, niechaj tak będzie. — Sądzisz, że przepowiednia jest cenniejsza? — Conan spojrzał badawczo na Khitajczyka. Ale ten stał poważny jak rzeźba Paddy. — Nie ma nic cenniejszego od wiedzy o tym, co było — odpowiedział. — Za tę wiedzę imperator podarował cudzoziemskiemu księciu nasze księstwo. Natomiast wiedza o tym, co będzie, to dar zaiste bezcenny. Nasz kajbon w wielkiej szczodrości trwonił go na nasze nikczemne potrzeby. Taki jest obyczaj. Gdyby zza gór przybył cudzoziemiec, stanął przed naszym kajbonem i poprosił: „Powiedz, co mnie czeka” — zapłaciłby za przepowiednię cenę wyznaczoną przez kajbona. Nawet gdyby to miało być jego życie. VII DOM NA SZCZYCIE GÓRY Gołąb Trzydziesty Piąty: Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata, Kratiosa Trzeciego, króla Zingary i władcy Karrskich Wysp. Bracie mój, pragnę cię powiadomić, że powrót mój do Kordawy zostaje odłożony na długo, jeśli nie na zawsze. Imperator Khitaju podarował mi królestwo i pozostanę w nim tak długo, aż dostanę Conana Cymmerianina — jeśli nie całego, to przynajmniej jego głowę. Albo dopóki nie posiwieję i nie stracę wszystkich zębów — w zależności od tego, co stanie się wcześniej. Książę Rimjeros, pan Laru — Cicho bądź! — zasyczał z dołu Conan do Silli. — Co się tak chicholisz, jak chora małpa? Przecież on się zaraz obudzi! Książę rzeczywiście poruszył się we śnie i Silla, która z ramion Conana weszła do jego sypialni przez okno, znieruchomiała na środku pokoju, stojąc na jednej nodze. Rimjeros wymruczał jakieś przekleństwo i przewrócił się na drugi bok. Silla odetchnęła. Podkradła się do klatki z gołębiami, w której pozostały tylko dwa ptaki — biały i pstry, i ostrożnie wyciągnęła rękę po tego, który siedział bliżej. Błyskawicznie wyciągnęła pstrego gołębia z klatki i owinęła oszołomionego ptaka ciemnym szalem. Gołąb znieruchomiał. Ten, który został w klatce, nawet nie zauważył zniknięcia towarzysza. Był wczesny ranek, znad rzeki podnosiła się mgła, pełznąc białymi kłębami wśród czarnych, mokrych pni. Silla niecierpliwie przytupywała w miejscu, tłumiąc chichot. Conan zręcznie przymocowywał list do łapki przerażonego ptaka. — Nie szamocz się tak, głupi, złamię ci skrzydło i jak wtedy polecisz? No już, gotowe! — Ja! Ja! — wyciągała ręce do gołębia Silla. — Trzymaj. Dziewczyna niezbyt mocno ujęła ptaka w dłonie, na sekundę przytuliła go do policzka i nagle gwałtownie podrzuciła do góry. Posłaniec prawie natychmiast zniknął w gęstej mgle. — No, można powiedzieć, że zmazaliśmy twój grzech — powiedział z satysfakcją Conan. — Król Zingary jednak dostanie list od naszego księcia! A teraz w drogę! Mou Pa odprowadził ich do bramy miejskiej — w tej chwili nie mógł jechać z nimi, ale planował niezauważalnie odłączyć się od Rimjerosa gdzieś po drodze. Śpiesząc do Taj Czanry, Kin Bo wybrał najkrótszą, a zarazem najniebezpieczniejszą drogę. Jechali przez dżunglę i przedgórza, przez co stracili mniej czasu i sił, niż gdyby podróżowali traktem. Po drodze Taj Kin Bo opowiedział im wszystko, co sam wiedział. Że moc przechodzi z ojca na syna, a następca otrzymuje ją wraz z ostatnim oddechem rodzica. Że właśnie z tego powodu od wielu wieków nie ma w księstwie walk bratobójczych i wojen, nie ma potrzeby utrzymywania armii, składowania broni. Wszystko, czego potrzebują mieszkańcy księstwa, zdobywają dla siebie sami i dlatego nie utrzymują związków z innymi wielkimi miastami. Podatki księstwo zawsze płaciło regularnie, niczego innego imperator Khitaju nigdy od nich nie żądał. Dopiero obecny władca zaczął zabierać ludzi do armii. Tajtsończycy odmówili walki, odmówili też uznania imperatora za najwyższego władcę. I ten miał do nich o to żal… Rankiem trzeciego dnia podróży wyjechali spod sklepienia lasów na ogromną dolinę otoczoną niezbyt wysokimi, wiekowymi górami. Złoża wapnia dawno wymyła woda i skały były upstrzone wymyślnymi przejściami i labiryntami — w połowie naturalnego, w połowie sztucznego pochodzenia. Nad doliną, opierając się o pionowe wysokie zbocze, łagodnie wznosiło się zielone wzgórze — wyglądało to tak, jakby wspaniałe ciasto ktoś próbował przeciąć na pół kamiennym nożem. Po zboczu wzgórza tarasami wspinało się miasto i brukowane ulice przechodziły w wejścia do jaskiń. Na szczycie wzgórza stał wysoki wielopiętrowy dom, ze złotymi, lśniącymi w słońcu, doskonale widocznymi z daleka dachami. Tylną ścianę domu stanowiła pionowa skała. — To jest ten wasz Dom na Szczycie Góry? — zainteresował się Conan. — Tak, to Taj Czanra i pałac kajbona — odpowiedział Kin Bo. — Z prawej strony jest miejska brama. Konie trzeba będzie zostawić na dole, ciężko by im było wspinać się pod górę. Poza tym, nie ma takiej potrzeby. Miejskie tarasy łączyły się ze sobą licznymi schodami, tworzyły jak gdyby zwężającą się spiralę. Konie rzeczywiście musiałyby obejść całe miasto, żeby wspiąć się na górę. Od przedostatniego tarasu do pałacu prowadziły szerokie wysokie schody. Przestronne półpiętra pomiędzy schodami ozdobiono kamiennymi smokami i lwami, które z jakiegoś powodu miały nie lwie, lecz psie mordy i Silla śmiała się do rozpuku, widząc ich roześmiane paszcze i zawadiacko podwinięte ogony. Już z daleka widzieli zgromadzony na drugim półpiętrze pstry tłum dworaków witających przyszłego wybawcę księstwa. Ustawili się w wielki półokrąg. W środku stał książę ubrany w obszerne, czarne, od spodu czerwone, wyszywane złotym jedwabiem szaty. Biel spodniej odzieży pięknie kontrastowała z jego brązową skórą i gęstymi, granatowoczarnymi włosami. Gdy malutki oddział dotarł do drugiego półpiętra, książę — jeszcze całkiem młody — zbiegł po stopniach na spotkanie Conana. — Nareszcie! — wykrzyknął po turańsku i Cymmerianin marszcząc brwi zatrzymał się. Książe był smagłym, niezwykle pięknym mężczyzną o delikatnej budowie. Wystające kości policzkowe i prosty, szlachetny nos zdradzały domieszkę obcej, najprawdopodobniej turańskiej lub iranistańskiej krwi. Przyglądając mu się, Conan zauważył, że władca Taj Tsonu nie jest zwyczajnie chudy, lecz wyniszczony długotrwałą chorobą — zbyt widoczna była każda kosteczka delikatnych, jakby kobiecych rąk, zbyt jasnym, zbyt gorączkowym płomieniem paliły się ciemne, lekko skośne, duże oczy. Gdyby nie chudość, Conan zapewne poznałby go od razu. Ale musiał jeszcze raz usłyszeć ten miękki, głęboki głos, by upewnić się ostatecznie: — Czemu milczysz, mój un–baszi, ponury i surowy, jakby musnął cię swoim skrzydłem Duch Szarych Równin? Nie poznałeś mnie? — Julduz!! — zaryczał na całe gardło Conan i bez ceregieli ścisnął świętego księcia w swoich niedźwiedzich objęciach. — Porywacz jeńców i narzeczonych! Nie myślałem, że ten list jest od ciebie! A jak się miewa piękna Feira? — Zobaczysz ją dzisiaj, oczywiście, jeśli wypuścisz mnie i pozwolisz złapać oddech — odezwał się Julduz, obecnie zwany Taj Juenem, książę i duchowy władca Błogosławionej Ziemi. — A może najpierw poznasz mnie ze swoimi towarzyszami? Długo do nas wędrują wieści ze stolicy, ale o tym spustoszeniu, które uczyniła wasza szajka, już słyszałem! To zapewne piękność Turanu — Silla? — Książę z uśmiechem skłonił się zaczerwienionej dziewczynie. Ta tylko wzruszyła ramieniem, nie wiedząc, jak odpowiedzieć na podobne powitanie. — No, to jest Kinda — Conan wypchnął karzełka, który z godnością barbarzyńcy, mającego świadomość, że jego ród pochodzi od bogów, powściągliwie skinął głową i cofnął się. — Wojownik rzadkiej siły i umiejętności z Hyrkańskich stepów. A to Sagratius Meil, nasz duchowy nauczyciel i spowiednik. Najchętniej prowadzi rozmowy z młodymi dziewczętami i beczułkami dobrego wina. Mitra kazał mu wędrować po świecie i sprowadzać na dobrą drogę zbłąkanych, a ja, jak wiesz, jestem najbardziej zbłąkaną duszą w całej Hyperborei! — zakończył ze śmiechem Conan, klepiąc giganta po ramieniu, za co dostał przyjacielskiego kuksańca pod żebro. — Jeśli twoja wiara jest występna albo też czarne wątpliwości gryzą twoją duszę — powiedział Meil — przyjdź do mnie wieczorkiem, a ja opowiem ci, jak piękny jest miłościwy Mitra! On, który dobry jest dla wszystkich swoich dzieci, nie pozbawi ciebie swojej łaski! — Nie omieszkam skorzystać z twojego serdecznego zaproszenia — powiedział, uśmiechając się Taj Juen. — Teraz wy jesteście moimi gośćmi. Zapewne zmęczyła was podróż. Idziemy. Mamy jeszcze co najmniej cztery dni. Przez cały czas obserwuję wojsko zingarskiego księcia i znam każdy jego ruch. Po obiedzie opowiem ci, jakimi siłami tu rozporządzam i przekonasz się, jak są one znikome… Mówiąc to, kajbon zrobił zapraszający gest i zaczął powoli wchodzić po schodach do domu; Conan z towarzyszami udał się za nim. Gdy zrównali się z dworakami, zastygłymi w pokłonach na półpiętrze, Taj Juen machnął ręką, co najwidoczniej oznaczało pozwolenie na oddalenie się. Mimo to co najmniej dziesięciu ludzi, zachowując pełną szacunku odległość, poszło w ślad za księciem i jego gośćmi. — Rzeczywiście jesteś chory, Julduz? — zapytał cicho Conan, patrząc na zmizerniałą twarz przyjaciela. — Twój śmieszny staruszek, zdaje się, że zwą go Kin Bo, mówił, że masz gruźlicę. Powinieneś więcej polować, nie jeść trawy i liści, lecz mięso, najlepiej surowe. — Nauka Świętego Paddy zakazuje zabijać, Conan — powiedział Taj Juen. — Nie polujemy i nie jemy mięsa, nie jemy ptactwa ani ryb. Jednak tobie nikt nie zabroni zabijania zwierza na moich ziemiach. Jeszcze nie zwariowałem, żeby zmuszać Conana z Cymmerii do jedzenia wyłącznie liści! — roześmiał się. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie — przypomniał powściągliwie Conan. Śmiech Taj Juena od razu ucichł. — Tak, jestem chory — odpowiedział. — Dlatego imperator sądzi, że dynastii władców Taj Tsonu dobrze zrobi nieco świeżej krwi. Wysłany przez niego Zingarczyk zwyczajnie wyssie z mojej ziemi wszystkie soki, wyrżnie za nieposłuszeństwo połowę ludności i wyjedzie. Po tym wszystkim imperatorowi łatwo będzie zagarnąć Taj Tson! — A po co mu twoje księstwo? Kin Bo wspominał, że nie jesteście bogaci… — Nie jesteśmy, bo nie dążymy do tego. Ale w naszych górach jest największe złoże srebra Khitaju. Żyła jest dopiero zaczęta, ponieważ nie wydobywamy srebra na sprzedaż, lecz na swoje potrzeby, a te nie są wielkie. W dżungli stoją jeszcze prastare świątynie pełne skarbów, moi przodkowie wywieźli drogocenności tylko z dwóch. Dopóki panuję tu ja lub moje dzieci, nikomu nie uda się przeniknąć do podziemi świątyń. Mitra dał mojemu rodowi magiczną moc, a Nauczyciel Padda pokazał, jak się nią posługiwać… — Wydawało mi się, że twój naród oddaje cześć bogu Paddzie — przerwał mu zdumiony Conan — a ty wspominasz Mitrę jako boga najwyższego. Jak to rozumieć? Julduz spojrzał na niego ciemnymi, śmiejącymi się oczami. — Przecież i ty czcisz Mitrę jako najwyższego boga, skoro nosisz dwa miecze? — powiedział, uśmiechając się. — A Święty Padda to nie bóg, lecz Nauczyciel. Znasz chyba różnicę między bogiem a nauczycielem, Conanie? A może się mylę i nie byłeś w pięknym sadzie kwitnącym pośrodku pustyni? Oczy Conana rozszerzyły się, a on sam roześmiał się. — Zupełnie zapomniałem z kim rozmawiam! Rzeczywiście jesteś prorokiem! I wiele rzeczy możesz w ten sposób zobaczyć? — Niemal wszystko z tego co jest, trochę z tego co było i bardzo niewiele z tego co będzie. Ale o tym później. Teraz czeka na nas obiad. — Taj Juen popatrzył filuternie na Conana. — I Feira. Cymmerianin uśmiechnął się. Miał zamiar zapytać, czy bardzo zmieniła się niepokorna dziewczyna, gdy stała się damą, lecz w tym momencie Taj Juen nagle zgiął się, jak uderzony w żołądek i zaczął ciężko, ochryple kasłać. Z tyłu podbiegł jeden z dworaków, chwycił księcia pod ręce. Taj Juen jeszcze przez chwilę stał zgięty, po czym wyprostował się, powoli oddychając i gniotąc odsuniętą od ust, pokrytą czerwonym plamami chusteczkę. Dworak ostrożnie wyjął chusteczkę z jego palców i schował w rękawie swojej obszernej szaty. Książę powiedział coś do niego po kihtajsku i z przymusem uśmiechnął się do Conana. — Wybacz. To mi się często zdarza. Chodźmy do domu. — Czekaj no, już ja się za ciebie wezmę — zamruczał pod nosem Cymmerianin. — A to sobie wymyślił, umierać z powodu takiego głupstwa. Taj Juen udał, że nie usłyszał, tylko pomyślał, że ten groźny un–baszi ani trochę się nie zmienił przez ostatnie dziesięć lat Kiedyś wziął na siebie odpowiedzialność za osiemnastoletniego chłopca, który po śmierci ojca pozostał bez rodziny i dachu nad głową. Co z tego, że teraz jego były najemnik został księciem? Wezwał na pomoc Conana i ten znowu czuł się za niego odpowiedzialny, tak jak dziesięć lat temu. „Będzie tak, jak powiesz, mój un– baszi” — mówił kiedyś młody syn khitajskiego księcia Cymmerianinowi. „Będzie tak, jak powiesz, Conan — powiedział cicho władca i prorok, prowadząc Cymmerianina do swojego domu. — Zawsze i wszędzie będzie tak, jak powiesz”. Feira prawie nie zmieniła się w ciągu tych dziesięciu lat Przynajmniej powitała go tak samo, jak pożegnała — z piskiem rzuciła mu się na szyję. Gdy wreszcie uwolnił się z uścisku, Cymmerianin obejrzał księżnę od stóp do głowy i milczał tak długo, że się zaniepokoiła: — Dlaczego tak patrzysz? Bardzo zbrzydłam? — Jesteś piękna — powiedział szczerze Conan, wywołując u Silli syk niezadowolenia. Cymmerianin ze śmiechem odwrócił się do przyjaciółki. — Umiejętność zachwycania się cudzą żoną to nie wada, lecz zaleta. Zapytaj Sagratiusa. A przy tym na jej weselu, to właśnie ja, z braku kogo innego, byłem niby — bratem panny młodej, tak że z tej strony nie musisz się niczego obawiać. Uważaj raczej, żeby nie zakochać się w Julduzie! — Jeszcze co! — prychnęła obrażona Silla. W czasie obiadu Taj Juen opowiadał Conanowi, jak w jego księstwie wygląda sprawa z bronią i armią. — Wszystko co mamy, to pięćdziesięciu najemników z Vendhii, pełniących rolę strażników przy pałacu i świątyni Paddy. Obyczaj najemnych wojowników jest bardzo stary, już nikt nie pamięta, po co się to robiło. Ale to dobrzy wojownicy. Wszystko rozbija się o to, że Tajtsończycy nie zhańbią się noszeniem broni. Moglibyśmy na czas oblężenia ukryć się w skalnych labiryntach i przez nie przejść do innych dolin, a stamtąd napaść na tyły wroga, lecz wtedy bronią musiałby władać przynajmniej co trzeci mężczyzna. Można by było sformować oddziały, które ostrożnie niepokoiłyby Zingarczyka, gdy będzie zbliżał się do miasta, ale nasza wiara zabrania zabijania, nawet w obronie własnego życia. — Coś wymyślimy — odezwał się Conan. — W jaki sposób obserwujesz idącego Zingarczyka? — Po prostu widzę go — powiedział Taj Juen, wzruszając ramionami. — Wystarczy, że pomyślę o nich i wojownicy pojawiają się przed moimi oczami. Na razie są jeszcze daleko. — Dużo mamy czasu? — zapytał Conan. — Ze trzy dni. — Macie w tych swoich jaskiniach zapasy jedzenia i picia? — Oczywiście. Jak tylko zrozumiałem, co się dzieje, a raczej, co się wkrótce stanie, dałem rozporządzenie magazynowania wszystkiego, co się tylko da. Wczoraj ogłoszono, żeby zwozili do jaskiń cenne rzeczy, które boją się stracić. W jaskiniach można przesiedzieć nawet pół roku, rok, albo w ogóle przejść na tamtą stronę gór. — Nie straciłeś wprawy, klnę się na Croma! — roześmiał się Cymmerianin. — No cóż, niech idą, my urządzimy im godne powitanie! Przez następne trzy dni Conan zajmował się musztrą Vendhyjczyków. Okazali się dobrymi wojownikami oraz posłusznymi i zdolnymi uczniami. — Gdyby w każdej dziurze postawić chociaż dwóch — powiedział Conan pod wieczór trzeciego dnia — i nawalić kamieni, żeby Zingarczycy musieli przeciskać się pojedynczo… On, Taj Juen, Sagratius i Kinda siedzieli na ciepłym płaskim dachu pałacu. Złoto stygło powoli, niechętnie oddając nocy ciepło, wiatr delikatnie poruszał pierwszymi liśćmi nad ich głowami. — To nietrudno zrobić — odezwał się książę. — Przyszła mi do głowy pewna myśl… Tylko się nie śmiejcie, dobrze? Powiedział coś cicho do jednego z vendhyjskich wojowników, trzymających straż na dachu. Ten uśmiechnął się szeroko i wszedł do budynku. Conan, który dalej rozmyślał nad jutrzejszym rozstawieniem sił, natychmiast o nim zapomniał i omal nie zerwał się na równe nogi, gdy Vendhyjczyk wrócił. W pierwszej chwili Cymmerianin chwycił za broń, potem roześmiał się serdecznie. — A niech mnie Nergal! Piękna myśl, Julduz! Macie jeszcze trochę takich masek? Głowę smagłego wojownika ozdabiała ohydna morda demona — z ogromnymi zębami, wytrzeszczonymi oczami i skołtunionymi włosami z końskiego włosia. W ciemności robiło to piorunujące wrażenie — nic dziwnego, że Conan podskoczył na widok tego potwora. — Taką maskę ma każdy wojownik, używa się ich w Długim Tańcu podczas jednego z letnich świąt — odpowiedział Taj Juen, zadowolony z wrażenia. — Ręczę, że Zingarczycy nigdy nie widzieli nic podobnego. Skoro podziałała nawet na ciebie… — I to jeszcze jak podziałała! — zawołał Conan. — Jutro włączymy je do wyposażenia. O świcie czwartego dnia Julduz powiedział Conanowi: — No cóż, będą tu po południu. Wstał lekko z maty, zrzucił wyszywaną pelerynę i Conan zauważył, że książę zmienił obszerne dworskie szaty na proste spodnie i kurtkę z czarnego jedwabiu. Na nogach miał miękkie plecione sandały, ich rzemienie ściśle oplatały kostki powyżej cieniutkich, krótkich, robionych na drutach pończoch, w których duży palec oddzielony był od pozostałych, żeby mógł przejść rzemień. Za plecami Taj Juena Conan zauważył dwa miecze. Jeden z nich znał — z tą kataną, spadkiem po tajemniczym ojcu — tkaczu, młody Julduz przyszedł do oddziału Cymmerianina. Drugi miecz był jakby bratem bliźniakiem pierwszego, na rękojeści również widniały splecione w wiecznym uścisku dwa smocze ciała. „Prawdziwy wojownik walczy dwoma mieczami i nosi je za plecami. — Conan usłyszał wypływający z mroków pamięci skrzypiący głos Nauczyciela. — Jeśli spotkasz kogoś z dwoma mieczami, najpewniej będzie to mój uczeń. Poznasz go od razu”. Ale Julduz nosił miecz za plecami i władał nim nie gorzej niż Conan już dziesięć lat temu, dlatego Cymmerianin zapytał nie bez zawiści w głosie: — Gdzie udało ci się zdobyć drugi identyczny miecz? To z jego powodu otworzyłeś prastarą świątynię, żeby jej skarbami zapłacić kupcom przybywającym tu raz na sto lat? Taj Juen spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem: — Myślałem, że już zrozumiałeś — odpowiedział, a Conan odniósł wrażenie, że słyszy w jego słowach pretensję. — Mam ten miecz stąd, skąd i ty kiedyś wyniosłeś swoje klingi: ze zbrojowni starego Nauczyciela, który żyje w sadach pośrodku pustyni. Conan, idący obok niego po pustych salach pałacu do tajnego wejścia do skalnego labiryntu, znieruchomiał i spojrzał uważnie na przyjaciela. — A więc byłeś tam! — zawołał, gdy wreszcie mógł mówić. — Byłem — odpowiedział Taj Juen. — Co prawda, niedługo. — To dlaczego od razu nie powiedziałeś? — Myślałem, że sam się domyśliłeś. — Myślałem! — przedrzeźniał go Conan. — A to mi prorok! Zingarczyka widzi, mimo że jest o dwa dni drogi stąd, a to co ma przed nosem… Dawno tam byłeś? — Pięć lat przed tobą. Nie stój w miejscu, chodźmy — książę pociągnął Cymmerianina za rękaw. — Musimy zdążyć wszystkich rozlokować. Opowiem ci, chodź. — Widzisz — zaczął Taj Juen, jak zwykle od początku, nie po naukę tam szedłem, tylko za swoim snem, a raczej za snami. Przez kilka miesięcy powtarzał się jeden i ten sam sen: idę po pustyni, nie czując ni pragnienia, ni zmęczenia, lecę jak wypuszczona z łuku strzała, a przede mną majaczą góry i wspaniały sad u ich podnóża. W tym sadzie czeka na mnie człowiek, przypominający boga, i coś mi mówi, coś najważniejszego, najtajniejszego. Twarz ma surową, wypełnioną światłem. Potem budziłem się i nie pamiętałem ani słowa. Powtarzało się to dzień po dniu, a raczej noc po nocy. Pewnego dnia o świcie obudziłem żonę i swojego sakkeja. Powiedziałem im, że wyjeżdżam na kilka księżyców albo pół roku i zostawiam im księstwo. Wiedziałem, że wrócę, dlatego nie niepokoiłem się zbytnio, tym bardziej że na Taj Kin Bo — już go przecież poznałeś — można polegać jak na samym sobie. Osiodłałem konia, wziąłem ze sobą pięciu ludzi i pojechałem tam, gdzie prowadziło mnie moje oko Paddy… — Talizman? — zapytał zdziwiony Conan. — Nie, okiem Paddy nazywamy trzecie oko człowieka. Mieści się ono tutaj — Taj Juen postukał się palcem w czoło nad nosem — i mają je wszyscy, tylko nie u wszystkich jest ono otwarte… Tobie, na przykład, o ile wiem, otwiera się ono w chwilach szczególnego zagrożenia. — To nie oko, to instynkt — zaprzeczył Cymmerianin. — Nazywaj je jak chcesz, ale to więcej niż zwykły instynkt, pewnie sam nieraz też tak myślałeś. W tobie żyje siła, mimo że rzadko z niej korzystasz… Nasz malutki oddział bez przygód dotarł do pustyni, lecz ledwie minęliśmy pierwsze wydmy, rozpętała się bardzo silna burza piaskowa. Najwidoczniej nie była to zwykła burza, ponieważ mnie rzuciła w jedną stronę, a moich towarzyszy w przeciwną. Gdy się ocknąłem, mój Nocny Watr stał nade mną drżąc, a wokół, jak okiem sięgnąć ciągnęły się piaski. Pomodliłem się do Mitry i poszedłem na chybił trafił. Dwie doby szliśmy z Wiatrem, oddałem mu całą wodę, która cudem ocalała w bukłakach przytroczonych do siodła. A on i tak ledwie powłóczył nogami, wiesz, jak słabną konie, jeśli chociaż jeden dzień nie napiją się do woli. Pocieszałem go jak mogłem i już rozważałem czy nie miłosierniej byłoby go zabić, gdy następnego ranka zobaczyliśmy góry i to dodało nam otuchy. Ty, jak sądzę, szedłeś do Nauczyciela z drugiej strony, dlatego zapewne nie wiesz o niezbyt głębokim wąwozie, który jest o pół dnia drogi od jego mieszkania, jeśli iść prosto na wschód. Po dnie tego wąwozu wije się mętny strumyk, prawie wyschnięty, ale jakim darem niebios wydawała się nam każda kropla, gdy obaj z Wiatrem wreszcie do niego doszliśmy! Kiedy koń się już napił, zaczął wyszukiwać wśród kamieni żałosne kępki trawy, ja zaś upadłem tam, gdzie stałem i spałem aż do wieczora. Obudziłem się, czując na sobie czyjś wzrok. Po otworzeniu oczu nie od razu pojąłem, że już nie śpię, ponieważ nade mną stał ten sam człowiek, podobny do boga, który tak często nawiedzał mnie w snach. Ale tym razem mówił wyraźnie i zrozumiale. Do dziś pamiętam słowa, którymi się do mnie zwrócił. „Synu mój, czy w ten sposób nie prześpisz wszystkiego na świecie?”. — Głos miał surowy i dobrotliwy jednocześnie. „Ostatnio żyję we śnie, mój ojcze — odpowiedziałem. — Sen włada mną, sen zabiera mnie na pustynię, sen przywodzi ciebie do mnie, albo mnie do ciebie, w zależności od tego, który z nas teraz śpi”. „Możliwe, że obaj. Złap swojego konia i idź za mną”. Zawołałem konia i poszedłem za panem moich snów. Żyłem u niego trzy i pół księżyca, a więc przez całą zimę. To były najpiękniejsze dni mojego życia… Taj Juen zamilkł, a Conan zapytał: — I co? — Kompletnie nic — uśmiechnął się wesoło książę. — Podarował mi drugą katanę i kazał przyjść, gdy będę wolny i gdy zdołam wyruszyć w drogę bez broni, sług, koni i innych niepotrzebnych rzeczy. Dopóki jestem księciem tej ziemi, nie mogę porzucić mojego narodu na pastwę losu. Ale gdy mój syn dorośnie, pozostawię mu książęcy tron i znowu wrócę do tych sadów, żeby słuchać jego i całego świata… Oczywiście, jeśli wcześniej nie umrę — dodał, posępniejąc. — Jakie imię dał ci Nauczyciel? — cicho zapytał Conan. — Czy nie możesz powiedzieć? — Nazwał mnie Światło — odpowiedział Taj Juen. Byli tuż przed wejściem do jaskini. Conan na sekundę zatrzymał się przed niskimi drzwiami zasłoniętymi wzorzystą matą. Wyjął z pochew obie klingi i krzyżując je przed sobą ostrzami w dół, powiedział uroczyście, jakby składał przysięgę: — Bracie mój, nie odjadę stąd, dopóki nie zobaczę, że jesteś zdrów. VIII CZTERECH ŚPIĄCYCH Gołąb Trzydziesty Szósty i ostatni: Szlachetnie urodzony książę Rimjeros, pan Laru — do swojego brata, Kratiosa Trzeciego, króla Zingary i władcy Karrskich Wysp. Boli mnie, że muszę ci to oznajmić, ale moja misja dobiegła końca i wracam do domu. To oznacza jeszcze rok włóczęgi, lecz jak wiadomo, droga powrotna zawsze wydaje się trzy razy krótsza. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, jestem zmęczony, sprzykrzyły misie twarze w kolorze przejrzałej cytryny. Mogę ci powiedzieć, że twoje ambitne plany zakończyły się kompletnym fiaskiem. Wystarczyło tu dojść, żeby się o tym przekonać. Przede wszystkim: oni nas nie potrzebują. Możesz przyjść do nich z zapewnieniami o przyjaźni, z darami, które uznają za nadzwyczaj cenne, będziesz im śpiewał peany niczym słowik — i cóż z tego? Chętnie cię wysłuchają i nawet pochwałą, ale nie kiwną palcem, żeby uwolnić cię z pazurów kota. Kratiosie, jeślibym jeszcze kiedykolwiek powiedział przy tobie, że Zingarczycy to najprzebieglejszy i najpodlejszy naród na świecie, szepnij mi tylko — Khitai — a ja się zaczerwienię. Przebieglejszego i bardziej dwulicowego narodu nie spotkałem nigdy w życiu, nawet Stygijczycy nie są gorsi, bowiem zło, które się zna nie jest takie straszne. Ale ci będą łgać ze słodkim uśmiechem na ustach, będą się uśmiechać nawet wtedy, gdy przyjdą zarżnąć cię w łóżku. Są kłamliwi, kłamliwi do szpiku kości. Nie można wierzyć ani jednemu ich słowu. Jeśli spróbowalibyśmy nawiązać z nimi kontakt handlowy, nawet nie zauważylibyśmy, jak ci przyjaźni i szczodrzy ludzie wymazaliby nas smołą, wytarzali w pierzu, a potem wystawili na pośmiewisko całemu światu. Gdybyś kiedyś znowu znalazł w podziemiach kufer z khitąjskimi manuskryptami, oddaj je królowi Aquilonii, a potem możesz z lekkim sercem patrzeć, jak on się będzie wił. Każdy mój krok, każde słowo zostało wykorzystane w nie znanych mi celach. Imperator, jego mag, książęta i dworacy — wszyscy mieli korzyść z mojego niedługiego pobytu w Khitaju. Jesteśmy wobec nich jak nierozumne dzieci — lepiej już nigdy się tu nie wybierajmy. Mam nadzieję, że spotkamy się w domu. Twój brał Jerro Rimjeros wypuścił gołębia i długo patrzył, jak biały cień majaczy na niebie tak niebieskim, że raziło oczy. Możliwe, że był uprzedzony i niesprawiedliwy dla tego kraju, możliwe, że powodował się niechęcią i gniewem, ale nie myślał o tym. I gdyby za tysiąc zim zapytano go o to, Rimjeros powtórzyłby swoje dzisiejsze słowa, nie zmieniając ani jednej sylaby. Stał na szczycie wzgórza Taj Czanry. Za nim wznosiły się góry, pod nogami rozpościerała się dżungla. Miasto, uskokami wspinające się na wzgórze, było piękne, jak bajkowe miasto dobrych wróżek na wyspie Wiecznej Młodości. Od pałacu w dół biegły szerokie białe schody z dobrodusznymi lwami i niegroźnymi smokami. Wiśnie przekwitały i brukowane ulice zaścielały jasnoróżowe i białe płatki. Wrażenie zaczarowanego snu albo bajki potęgowało się, ponieważ miasto było puste. Wojsko Rimjerosa nie zastało na ulicach ani jednego mieszkańca, nawet psa czy kota. Mieszkańcy pochowali się w katakumbach, które ciągnęły się nie kończącymi się labiryntami w tych prastarych górach. Zabrali ze sobą wszystko, pozostawiając tylko ściany i dachy, spośród których najjaśniej lśnił złoty dach pałacu kajbona. Pierwszą reakcją na tę pustkę i ciszę była bezsilna wściekłość. Książę rozesłał żołnierzy i rycerzy, żeby przeszukali każdy kąt, lecz jedyne, co odnaleźli, to setki przejść, krętych, poplątanych i porozgałęzianych, uchodzących w bezdenną głębię góry, ku samemu jądru świata. Ale nawet w stanie krańcowej wściekłości, pan Laru nie mógł sobie pozwolić na wydanie rozkazu przeszukania labiryntu. I teraz szalał z bezsilności. — I co na to powiecie? — zapytał stojącego obok barona, krzywiąc zbielałe ze złości wargi. — Jak to rozumieć? — Panie… — Dość! — krzyknął piskliwie Rimjeros. — Dość tej maskarady! Mój brat zapłaci za to, że wplątał mnie w tę historię! Najpierw idziemy traktem, a potem ten drań Mou Pa oświadcza, że ta oto ścieżka skróci nam drogę i my idziemy za nim jak barany na rzeź! W czasie postoju znika, a my zostajemy w środku dżungli, nie wiadomo gdzie! — Mówiłem wam, panie, że nie można wierzyć ani jednemu z tych drani — baron próbował wtrącić choć słowo, ale książę go nie słuchał. Wydawało się, że za chwilę na jego ustach pojawi się piana, jak u opętanego. — Cały dzień tracimy na to, żeby wrócić na trakt i na pierwszym noclegu znikają bez śladu wszystkie warty! Przez te pięć dni straciliśmy więcej ludzi niż podczas całej podróży przez kontynent! Do czego to podobne?! Nie stójcie jak słup, zróbcie coś! — Co chcecie, żebym zrobił? — zapytał baron Marco da Ronno zmęczonym głosem. — Jesteśmy tylko drewnianymi pionkami w czyjejś grze, mój książę. Nie lepiej spróbować z godnością odejść, gdy jest to jeszcze możliwe? Rimjeros uspokoił się nagle. — To było możliwe, gdy przeszliśmy przełęcz — powiedział gorzko. — Niewykluczone, że jeszcze wtedy, gdy oddaliśmy imperatorowi te przeklęte zwoje. Teraz nasz odwrót byłby haniebny i żałosny. Powinienem na pożegnanie rozkazać podpalić miasto, ale żal mi go, bo i tak opadły już kwiaty ze wszystkich wiśni… W jego głosie pojawiły się jakieś nowe nutki i baron spojrzał na księcia ze zdziwieniem i niemal zachwytem — czegoś takiego nie spodziewał się po nim. — Rozkażcie na wszelki wypadek przeszukać jeszcze pałac kajbona — dodał zmęczonym głosem Rimjeros. — Chociaż oczywiście tam też niczego nie znajdziemy. Mitra odwrócił się od nas, przyjacielu, gdy zaplanowaliśmy ten niedobry uczynek: wejść do cudzego domu i zacząć w nim panować, nawet nie znając języka. Mnie do tej pory ogarnia groza na myśl o tych kobietach, teraz rzuciłbym się przed nimi na kolana, gdybym mógł w ten sposób wybłagać przebaczenie. Ale i tak będą nawiedzać mnie w nocnych koszmarach… Mówił o trzech młodych dziewczętach, które podczas jednej ze swoich wędrówek spotkał nad leśnym strumieniem. Niewinne, delikatne istoty, w takiej porze rozkwitu młodości, gdy każda, nawet brzydka cecha dodaje kobiecie uroku, dlatego że tchnie świeżością i prostotą. Rimjeros próbował z nimi porozmawiać, ale dziewczęta chowały się jedna za drugą, bojąc się uciec i jeszcze bardziej bojąc się zostać. Książę pomyślał, że ich odzienie bardziej pasowałoby chłopcom, ponieważ składało się ze śnieżnobiałych spodni i koszul o najprostszym kroju, jaki tylko można sobie wyobrazić. Sam nie wiedział, czego od nich chciał. Może po prostu jednego przyjaznego słowa. Ale jego oczy błyszczały tak groźnie, wygląd był tak przerażający, że dziewczęta nagle cichutko się rozpłakały i padły mu do nóg, kryjąc twarze w kurzu drogi. Nie musiał znać khitajskiego, żeby zrozumieć, co chciały przez to powiedzieć. Przerażony, że wszędzie w tym kraju będą go przyjmować jako gwałciciela i najeźdźcę, uciekł od tych płaczących i pokornych istot. Wiedział, że teraz już nigdy nie zdoła podnieść ręki na kobietę, z czego wynikało niestety, że wcześniej mógł, tylko po prostu z tego nie korzystał. Potem, gdy podobną pantomimę odegrała cała wieś, przyjął to dużo spokojniej. Odnalazł pośród leżących ciał wioskowego dostojnika, próbował porozumieć się z nim najpierw po zingarsku, następnie po aquilońsku, wreszcie po turańsku i ku swojemu zdumieniu otrzymał odpowiedź. Staruszek usiadł na środku drogi i kołysząc się w takt słów, cienko, śpiewnie powiedział: — Nasz kajbon ginie, a więc i nam przyszła pora zginąć. Przejdź po naszych ciałach, cudzoziemcze. Inaczej nie przedostaniesz się przez naszą wieś. Nie możemy ci się przeciwstawić, lecz żeby dojść do Taj Czanry, twoi wojownicy będą musieli stąpać po głowach dzieci, kobiet i starców, albo poszukać innej drogi. Przejść rzeczywiście nie było można. Książę spróbował użyć batogów, ale długo nie wytrzymał — za bardzo przypominało to znęcanie się nad bezbronnymi. Zszedł z drogi i poprowadził armię przez dżunglę. Był niemal pewien, że gdy przyjdzie do Taj Czanry zobaczy ten sam widok — rzędy nieruchomych ciał. Nie wiedział, co by wtedy zrobił i dlatego po pierwszym wybuchu wściekłości odetchnął z ulgą. Południowe słońce nagrzewało złoty dach, powietrze falowało i wydawało się, że złoto topi się i powoli ścieka w dół. Ale nawet tego skarbu Rimjeros nie tknął. Teraz chciał tylko zrozumieć, co jest takiego szczególnego w tym człowieku, ich kajbonie, że wszyscy gotowi są padać twarzą w piasek, żeby tylko cudzoziemiec do niego nie dotarł? Jaką siłę musi mieć władca, żeby wzbudzić taką miłość? Na dworze imperatora mówiono, że kajbon od wielu lat choruje, że magia, jeśli ją nawet kiedyś posiadał, teraz zniknęła. .Jakąkolwiek by miał siłę, realną czy nierealną — myślał Rimjeros — kajbon Taj Tsonu godzien jest podziwu, podobnie jak ten barbarzyńca Cymmerianin — chociaż on, oczywiście, bardziej zasługuje na obcęgi i kata”. — Pałac jest pusty, panie — zameldował jeden z rycerzy. — To dobrze — odezwał się w zadumie Rimjeros, a widząc utkwione w nim zdziwione spojrzenie, odpowiedział ze smutnym uśmiechem: — Zastanówcie się sami, Rodergo, nawet gdybyśmy kogoś znaleźli, cóż byśmy z nim zrobili? Rycerz uznał te słowa za dobry żart i przez cały wieczór opowiadał go przy ogniskach. Książę wstał i odszukał Marca da Ronnę. — Baronie — powiedział do starego żołnierza, kompletnie wytrąconego z równowagi, stropionego tym, co się działo, wyglądającego przez to starzej od razu o dziesięć lat. — Biorę dwa wozy i tuzin rycerzy i wyruszam do tej świątyni, o której mówił Yan Szan. Gdybym nic tam nie znalazł, cóż, znaczy, że taka była wola Mitry. Wy czekajcie tu na mnie przez trzy dni, jeśli nie wrócę, ruszajcie. Tylko uważajcie, bądźcie ostrożni. To miasto jest mimo wszystko zamieszkane, chociaż wydaje się puste. Da Ronno, zupełnie nie poznając swojego postrzelonego księcia, który w ciągu ostatnich kilku dni zmieniał się dosłownie w oczach, skłonił się z szacunkiem w milczeniu. Rimjeros nawet nie pomyślał, żeby wyjaśnić coś więcej. Wziął ludzi i udał się na południowy wschód. Świątynię znaleźli dopiero pod wieczór, gdy się już nieźle nabłąkali. Liany i krzewy tak gęsto oplotły ściany, że wejście trzeba było wyrąbywać mieczami. Z wewnątrz buchnęło stęchłą wilgocią. Przygotowali pochodnie i zaczęli schodzić po szerokich omszałych schodach. Wszędzie czuło się zgniliznę i pleśń, na kamieniach rosły ohydne, bezbarwne grzyby. Ale im dalej szli w głąb korytarza, tym jaśniej płonęły pochodnie i powietrze stawało się coraz bardziej suche. Wydawało się, że idą całą wieczność. Dziwne, lecz Rimjeros był pewien, że świątynia z zewnątrz wyglądała na dużo mniejszą. Korytarz skończył się nieoczekiwanie. Tylko po cieniach, których nagle zbrakło na ścianach, zorientowali się, że weszli do jakiejś ogromnej sali, gdzie słabe światło pochodni nie mogło rozproszyć ciemności, tak jak tuzin głodnych ludzi nie może nasycić się okruchem chleba. — Zgaście pochodnie — rozkazał Rimjeros. — Wydaje mi się, że widzę światło, padające gdzieś z góry. Świta pomyślała, że książę chyba stracił rozum, lecz nie śmiała się sprzeciwiać. Przez jakiś czas nie mogli dojrzeć nawet własnych rąk w kompletnych ciemnościach. Po chwili jednak prawie jednocześnie spojrzeli, ku niewidocznej kopule — i zobaczyli gwiazdy. Pan Laru przypomniał sobie, jak będąc chłopcem usłyszał, że z dna studni można nawet w środku dnia zobaczyć gwiazdy i omal nie zginął, schodząc do zamkowej studni, o której mówiono, że nie ma dna. Wtedy ledwie go wyciągnęli, mokrego i przemarzniętego do szpiku kości. Tego samego wieczoru padł ścięty silną gorączką — i bredził o gwiazdach, które migoczą na dnie studni. A teraz stał na dnie studni, chyba najgłębszej na świecie. Gigantyczny komin wieży ze złamaną kopułą, niewidoczną w ciemności, której krawędzi można się było domyślać, tylko dlatego że ograniczała gwiezdny krąg, rozpościerający się nad głowami oszołomionych ludzi. Stali oniemiali, przytłoczeni tą potęgą i nieskończonością, jakby nigdy wcześniej nie widzieli rozgwieżdżonego nieba. „O nie, pomyślał sobie Rimjeros, takiego nieba nikt i nigdzie jeszcze nie widział”. Wirowało mu ono nad głową niczym lśniący diamentowy pył. Gwiazd było mnóstwo, nawet w letnią nocą w kordawskiej zatoce nie widziano tyle gwiazd. Największe z nich lśniły jak ogromne brylanty, a każda mieniła się własną barwą — czerwoną, zieloną, liliową. Gdy przyjrzał się uważniej, Rimjeros zauważył, że rysunek gwiazdozbiorów i mgławic bez ustanku porusza się, zmienia, ale inaczej niż na zwykłym niebie — wokół Gwiazdy Polarnej — lecz tak, jak poruszają się i zmieniają obłoki, gdy wiatr gna je po niebie. Ta gwiezdna rzeka żyła, płynęła, niosła swoje wody do jakichś innych światów. — Chciałbym poznać imię boga, któremu poświecono tę świątynię — wymamrotał Rimjeros. Obejrzał się, zobaczył zastygłych w niemym bezruchu wojowników i krzyknął, przerywając czar. — O la! Obudźcie się! To zaczarowane miejsce, nie możemy tu stać przez resztę życia! Rycerze i giermkowie poruszyli się, otrząsając się z odrętwienia. Rimjeros, choć oszołomiony, ale tym bardziej starający się wyglądać na skoncentrowanego i rzeczowego, żeby nie dopuścić do paniki, sucho wydawał polecenia: — Zapalcie pochodnie, w przeciwnym razie nic tu nie znajdziemy. Sprawdźcie, gdzie kończy się ta sala, idźcie wzdłuż ścian. Oglądajcie każdą niszę. Znajdźcie drzwi albo jakieś inne przejście. Drzwi i przejść było nawet kilka i Rimjeros obejrzał każde z nich, ale żadne nie prowadziły do amfilady zmniejszających się sal, o których mówił Yan Szan. „…daleka sala, najdalsza, tam gdzie pod ścianami stoją cztery sarkofagi. Otworzycie szkatułkę pośrodku tej sali”: Chociaż nikt mu o tym nie mówił, Rimjeros wiedział, jak powinny one wyglądać. Wreszcie znaleźli jeszcze jedne drzwi, zawalone górą śmieci, kamieniami i gałązkami, które nie wiadomo skąd się tu wzięły. Rimjeros rozkazał oczyścić przejście i wkrótce, zanim drzwi się otworzyły, wiedział, że znalazł to, czego szukał. To było jak powracające wspomnienie albo sen — coś nieuchwytnego, jak zapach, który się ulotnił, czy echo muzyki. Po niedługim czasie wspólnymi siłami oczyścili podejście do drzwi. Plując w dłonie, rzuciło się na nie trzech najpotężniejszych giermków — i omal nie wpadli do otwartej sali, ponieważ drzwi poddały się z nieoczekiwaną łatwością. — Czekajcie tu na mnie — rozkazał Rimjeros i wyjął szkatułkę z worka, który niósł na plecach. — Ale książę — spróbował sprzeciwić się któryś — tam może być niebezpiecznie… Pozwólcie, żeby ktoś szedł pierwszy, albo chociaż pozwólcie sobie towarzyszyć! Nie puścimy was samego! — Pójdę sam — odpowiedział chłodno pan Laru. — A wy zostaniecie tutaj i biada temu, którego, gdy będę wracał, zobaczę po tej stronie progu! Powiedział „wracał” z tak niezachwianą pewnością, że rycerze nie nalegali dłużej. Wziął w jedną rękę szkatułkę, w drugą pochodnię i przeszedł przez próg. Jego świta z trwogą patrzyła, jak oddala się plama światła, jak coraz bliżej podchodzą do śmiałka tańczące na ścianach cienie i błyski. Rimjeros naliczył pięć sal. Wydawało mu się, że ostatnia z nich była dwa razy mniejsza od pierwszej. Miała kształt kwadratu, który zapewne symbolizował strony świata. Stały w niej zwykłe kamienne płyty, kształtem i materiałem przypominające sarkofagi. Książę obejrzał po kolei każdą płytę i stwierdził, że to monolity bez jakichkolwiek śladów szczelin czy pokryw. Stanął na środku komnaty, wetknął pochodnię w szczelinę w podłodze i jeszcze raz się rozejrzał. Każdy monolit wyciosano z innego kamienia. Był tu zielony nefryt z ciemnymi żyłkami, pstrokaty jaspis, przypominający porosty na kamieniach, śnieżnobiały marmur, jakby świecący w ciemności własnym światłem, oraz czarny obsydian, przezroczysty jak topniejący lód. Wszystkie miały jednakową wielkość, dokładnie odpowiadającą wielkości mogiły. Sięgały Rimjerosowi nieco powyżej kolan. — No cóż, spróbujmy — powiedział, dodając sobie otuchy. Nie można powiedzieć, żeby się bał, nie, raczej miał dreszcze z zimna. Przekręcił klucz i podniósł wieko szkatułki. W pierwszej chwili miał wrażenie, że nic się nie stało. Światło pochodni nie drgnęło, grom nie potoczył się po podziemiu, kamienna podłoga nie usunęła się spod nóg. Szkatułka była pusta. Rimjeros już chciał się roześmiać, nawymyślać sobie od łatwowiernych idiotów i odejść, gdy nagle zobaczył błękitnawą mgiełkę nad płytami. Na wszelki wypadek postawił szkatułkę na podłodze, wziął pochodnię do ręki i cofnął się na próg. Mgiełka chwiała się, wiła, robiła się coraz gęstsza, a po chwili nad kamieniami zawisły cztery widmowe postacie, okutane w widmowe płaszcze. Zjawy stawały się coraz bardziej realne: można powiedzieć, że w oczach nabierały ciała. Już widać było starcze, wysuszone twarze i ręce bezsilnie zwisające wzdłuż ciał. Książę obserwował te cuda ze spokojnym zaciekawieniem. I zupełnie nieoczekiwanie, jak w koszmarnym śnie, wszystko się zmieniło. Zjawy otworzyły oczy, a Rimjeros niczego więcej nie zobaczył. Jakby osiem cienkich igieł — promieni zimnych jak lód — wbiło się w jego bezwolne ciało. Przemienił się w motyla, złapanego i przebitego od razu ośmioma szpilkami. „To nie ten” — rozbrzmiało w końcu w jego głowie i promienie puściły go. Odetchnął głęboko. Czoło, twarz i ręce miał mokre od lepkiego, wstrętnego potu. — A to mi skarb — wymamrotał, nic nie rozumiejąc. „Nie krzycz” — usłyszał w sobie ze wszystkich czterech stron równocześnie. „Po co tu przyszedłeś — zadźwięczało z prawej strony i niemal jednocześnie z lewej dało się słyszeć: — Jest młody i przybył z daleka”. „Badają mnie” — pomyślał Rimjeros i wysiłkiem woli opanował drżenie kolan. „Znacznie lepiej — odezwali się w nim. — A więc, po co tu przybyłeś? Lepiej myśl, nie mów na głos”. — Ja — powiedział zbity z tropu Rimjeros. Jeszcze nikt nie próbował rozmawiać z nim w myślach, więc próby myślenia gotowymi frazami natychmiast pchały mu się na język. — Khitajski czarownik obiecywał mi, że znajdę tu skarb. Powiedział… coś o spełnieniu tajemnego pragnienia. „A jakie jest twoje tajemne pragnienie, śmiertelniku?”. — Miałem nadzieję, że tu się tego dowiem — odpowiedział uczciwie książę. — Zapewniał, że pojawi się to, czego najbardziej pragnę. „Ale od tamtej pory pragniesz czegoś innego”. — Tak — książę opuścił głowę. — Przecież byłem już w Studni Gwiazd. A przedtem widziałem ludzi, których nie chcę pamiętać, choć obawiam się, że nie zapomnę ich nigdy. I teraz już zupełnie nie wiem, czego chcę. Wiem tylko, że nie jest to złoto i nie korona w obcym kraju, którego obyczajów ani języka nie znam i w którym nawet dzieci patrzą na mnie z nienawiścią. Teraz chcę czego innego… „To dobrze” — zauważono jednocześnie z czterech stron. Rimjeros tak właśnie odczuł to „dobrze” — od razu z czterech stron. — Chyba — wydusił z trudem, gdy zebrał myśli, nagle bowiem wszystko stało się dla niego krystalicznie jasne i nie rozumiał, jak mógł nie widzieć tego wcześniej — najbardziej chciałbym mieć swoje własne królestwo. Ale nie potrzebuję cudzej ziemi ani wielkiego państwa mojego brata. Chciałbym coś mniejszego własnego, i żeby mnie kochali w nim tak, jak ci na górze kochają swojego kajbona. „Na to potrzeba trzynastu pokoleń” — odpowiedzieli mu ze śmiechem. — Niech ja będę pierwszym — potrząsnął uparcie głową młody książę. „A więc niechaj tak będzie — odezwali się. — Wracaj do swojej domeny i uczyń z niej takie królestwo. Nie myśl jednak, że tak się to skończy. Chcesz tego czy nie, tron Zingary czeka na ciebie. Swojego losu nie uniknie nawet nieśmiertelny. Nie sprzeciwiaj mu się”. — Nie zostanę bratobójcą! — odezwał się gniewnie Rimjeros. — Za taką cenę niczego nie chcę. Nie będę starał się o koronę, nawet jeśli tego chcą wszyscy bogowie świata! I nie przekonacie mnie. Zapadła cisza. Wydawało się, że sala zastygła, jakby czas się w niej zatrzymał i Rimjeros mimo woli poczuł dreszcz. Nagle pożałował tego, co powiedział. Poczuł, że jego słowa mogły obudzić nie znanych mu bogów, o których dopiero co wyrażał się z takim lekceważeniem i teraz przenikliwe spojrzenia utkwione są prosto w niego. Bezcielesne głosy złamały czar. Książę drgnął. „On nie może wiedzieć — powiedział jeden z pretensją. — Nie może wiedzieć o tym, czego nie widzą jego oczy”. „List — przytaknął drugi głos. — Nie może wiedzieć o liście. Ale król już go otrzymał”. ,J szykuje zdrajcy godne powitanie. Nie będzie miał innego wyjścia, będzie musiał stanąć do walki…”. „Losu nie można oszukać”. W tym ostatnim zdaniu zawarty był wyrok śmierci. Rimjeros zupełnie zbity z tropu i przestraszony, krzyknął: — Stójcie! O jakim liście mówicie? Nie pisałem bratu nic takiego, co mogłoby wywołać jego gniew. Dlaczego miałby ze mną walczyć? Ale głosy milczały. Postacie w mroku kołysały się niemal zmieszane, jakby powiedziały coś, czego nie miały prawa mówić, a stropiony książę zdał sobie sprawę, że nie dowie się już nic więcej od zagadkowych zjaw. — Skoro mówicie, że czeka mnie tron, to znaczy, że zwyciężę? — po raz ostatni spróbował przeniknąć przez szczelną zasłonę przyszłości, którą na krótką, dręczącą chwilę uchylili podziemni strażnicy. Milczenie. Książę splunął ze złością i odwrócił się, żeby wyjść. — No to sobie śpijcie w tych swoich mogiłach! Po co jesteście w takim razie potrzebne, tajemnicze duchy, jeśli wszystko, co możecie, to niepokojenie umysłu człowieka zagadkami, karmienie go pustymi obietnicami i nadziejami, które nigdy się nie spełnią, napełnianie jego duszy trującym strachem. Nie potrzebuję ani jednego, ani drugiego! Był już gotów opuścić salę, przekonany, że strażnicy naprawdę pogrążyli się w wiecznym śnie, z którego wyrwało ich jego przybycie, gdy nagle w podświadomości usłyszał bezcielesny przepełniony śmiechem głos. „My nigdy nie śpimy. A co do strachów, obietnic i nadziei każdemu dajemy tylko to, czego on naprawdę chce. Ten mag, który przychodził do ciebie, myślał, że pragnie władzy. Ale on chciał wzbudzać strach, a strach okazał się silniejszy i pożarł go. Teraz my wiecznie jesteśmy z nim i z każdym rokiem on boi się coraz bardziej. Widzisz, wysłał ciebie, mimo że mógł przyjść sam”. — Ale on powiedział, że można tu przyjść tylko raz — przypomniał sobie Rimjeros. — Przeczytał o tym w jakimś starym manuskrypcie… „Oszukiwał sam siebie — bał się poznać prawdę. Po prostu nie ma tu po co przychodzić po raz drugi, śmiertelniku. Z każdym będziemy wiecznie. Teraz ty zawsze możesz czuć naszą obecność. Studnia Gwiazd pozostanie w twojej duszy i jej światło rozjaśni twoje życie”. — To dosyć niewygodne — odezwał się Rimjeros bez zachwytu. — Jak w takim razie będę mógł kłamać? W odpowiedzi coś w nim zadzwoniło — zrozumiał, że to śmiech. „Idź już. Twoje królestwo czeka na ciebie. Ten drugi też znajdzie to, czego szuka. Będzie obok ciebie. Jeszcze bliżej niż wtedy przy ognisku. A my pozostaniemy z wami. I nie potrzebujesz kłamać. — Znowu dźwięk dzwoneczka. — Idź”. — Poczekajcie! A ten, który rządzi tu na górze, on był u was? „Oczywiście — usłyszał już z oddali. — Ale przecież to nie o nas tu chodzi. Czyżbyś jeszcze tego nie rozumiał?”. Książę Rimjeros, pan Laru, poczuł wewnętrzną pustkę i zrozumiał, że czterech znikło. Nie podniósł szkatułki z podłogi. Wziął pochodnię i wrócił do swoich rycerzy. Na pytające spojrzenia odpowiedział tylko: — Yan Szan oszukał mnie, lecz dużo wcześniej oszukał siebie. Tutaj nie ma skarbów, nie ma nic, co można wziąć w ręce i wynieść. Chodźmy na górę. I nie oglądając się, ruszył naprzód. Gdy wyszli wreszcie ze świątyni, było już po północy. Tej nocy Rimjeros po raz pierwszy w życiu spał na gołej ziemi, przykryty tylko własnym płaszczem. Wczesnym rankiem podniósł na nogi sennych jeszcze wojowników i kazał im się zbierać. Przekonani, że w drodze powrotnej będą musieli dźwigać nie wiadomo jakie ciężary, teraz wesoło nieśli niezbyt skomplikowane sprzęty ze zwiniętego obozu. Kiedy zbliżali się do Taj Czanry, na spotkanie od strony miasta wyleciał zza drzew zziajany jeździec. — Książę! — krzyczał z daleka. — Książę! Rimjeros poczekał, aż goniec zrówna się z nimi i zeskoczy z konia. Dopiero wtedy spokojnie zapytał: — Co się stało? — Książę, baron Marco wysłał mnie, żebym was natychmiast znalazł, bardzo się bał, żeby wam się coś nie stało. Tej nocy napadły nas demony! — Demony? — zapytał z niedowierzaniem książę. — Skąd? — Z jaskiń za miastem! Są ich tam setki, może nawet tysiące! Najstraszniejsze z nich mają po cztery ręce, a w każdej wygięty miecz, ostry jak brzytwa! Rimjeros sposępniał. — Nie kazałem wam włazić do jaskiń. Po co tam leźliście, niech was Nergal? Nie mogliście po prostu poczekać aż wrócę? Goniec przycisnął zaciśnięte ręce do piersi — chciał, by jego słowa zabrzmiały jak najbardziej przekonująco. — Nie przeszliśmy więcej niż dziesięć kroków, klnę się na Świetlanego! One wyskoczyły na nas, czarne jak ciemność! Nie zdążyliśmy nawet wyciągnąć mieczy z pochew, gdy dwóm z naszych odrąbano głowy, a dwóch innych przecięto na pół! Baron Marco został ranny strzałą w bok, ledwie go stamtąd wyciągnęliśmy, a strzały przez cały czas leciały ze wszystkich stron! Twarz księcia pociemniała z gniewu. Przerażony goniec cofnął się, spodziewając się ciosu. Rimjeros nawet tego nie zauważył. — Do obozu! — zakomenderował. — Czterech zostanie przy wozach, pozostali jadą naprzód i pomagają zwinąć obozowisko. Trzeba stąd jak najszybciej wyruszyć. W obozie rozbitym pod murami miejskimi, na spotkanie księciu wyszedł kulejący da Ronno, z twarzą pobladłą od utraty krwi i bezsilnej wściekłości. — Jesteście ranni, mój przyjacielu, więc teraz nic wam nie powiem — oświadczył powściągliwie Rimjeros. — Rozkażcie zwinąć obozowisko. Natychmiast jedziemy do domu. Baron próbował coś powiedzieć, ale książę nie słuchał jego sprzeciwów. Ani zagadkowe górskie księstwo, ani ten cały taki ogromny i pełen tajemnic kraj, już go nie interesowały. Być może kiedyś, w otoczeniu dworskich dam i rycerzy, z przyjemnością posłucha kwiecistych ballad o tych krajach i o własnych czynach, w których najpewniej nie będzie słowa prawdy. Wtedy westchnienie żalu niezauważalnie spłynie z jego warg… Teraz mimo woli spojrzenie kierował ku zachodowi. — Na zachód — powiedział cicho, nie zdając sobie nawet sprawy, że mówi głośno. Da Ronno zdziwił się, jak pewnie i surowo brzmi głos jego pana. — Do Zingary. Dość już tej tułaczki po świecie, w ojczyźnie czekają nas wielkie czyny. EPILOG Kiedy nazajutrz Zingarczyk spiesznie zabierał swoich wojowników, khitajscy łucznicy uciekli bojąc się, że teraz gniew świętego kajbona i jego demonów spadnie na ich głowy. Mieszkańcy Taj Czanry wyszli z jaskiń i jakby nigdy nic zajęli się swoimi zwykłymi, codziennymi sprawami. Jak gdyby nie było przeżytego strachu, dławiącej ciemności jaskiń ani oczekiwania w dręczącej niepewności. „Padda nie zostawił swoich dzieci!” — wołali bez zdziwienia i strachu, z nieskończoną pewnością, że tak właśnie być powinno. Padda nie zostawił swoich dzieci. Na oplecionym zielenią tarasie pałacu Conan zebrał swoich przyjaciół, którzy stali mu się jeszcze bliżsi w tym obcym kraju. Wspólne zwiady, brzęk broni i przelana krew połączyły ich silniej niż złoto ukradzione ze skarbców khitajskich bogaczy. Ale Taj Tson był już bezpieczny, czworo poszukiwaczy przygód godnie wypełniło powierzoną im misję i teraz musieli zadecydować, co chcą robić dalej. Z dobrodusznym uśmiechem Conan dał kuksańca Sagratiusowi, który rozwalił się na fotelu z butelką najmocniejszego wina, jakie tylko udało mu się znaleźć w podziemiach pałacu. Zwiady ostatnich dni absolutnie nie zmęczyły grubasa, lecz gdy było już po wszystkim, z przerażeniem oświadczył, że w wyniku przeżytych wzruszeń schudł i zmizerniał, teraz grozi mu straszna śmierć z głodu — więc pospiesznie nadrabiał straty i przez cały dzień prawie nie wstawał od stołu. Lśniąca od tłuszczu twarz giganta zaprzeczała wycieńczeniu, lecz każdy, kto ośmieliłby się podać w wątpliwość szczerość jego skarg, musiałby zawrzeć bliższą znajomość z klingą grubasa, a na to, zwłaszcza po pokazie umiejętności w podziemiach Taj Tsonu, nie było chętnych. — Cóż, kapłanie, podoba ci się tutejsza gościnność? Nie wysilając się na odpowiedź, Sagratius z zadowoleniem chrząknął i znowu przywarł do butelki. Potem ciężko, całym tułowiem, odwrócił się do Cymmerianina. — Czyżby zdawało mi się, o marnotrawny synu Croma, czy też rzeczywiście usłyszałem w twoim głosie ukryty sens? Kinda z Sillą, do tej pory cicho rozmawiający o czymś przy balustradzie, odwrócili się. Silla niespokojnym gestem poprawiła opatrunek na przedramieniu — nalegała, żeby i jej pozwolono na równi z mężczyznami wziąć udział w obronie podziemnej galerii i zaczepiło ją zingarskie ostrze. Na szczęście obok był Kinda i zdołał wyciągnąć odważną ślicznotkę z wiru walki. Przedtem dziewczyna zdążyła jeszcze celnym rzutem kindżału położyć napastnika. — O czym wy mówicie, Sagratiusie? — zapytała trwożnie dziewczyna. Ostatnio czuła dziwny niepokój — i dlatego każdy drobiazg odbierała jak niebezpieczeństwo. — No cóż — wyjaśnił z chytrym uśmieszkiem były kapłan poklepując Conana po ramieniu — naszemu dowódcy chyba sprzykrzyło się siedzenie w tym samym miejscu. Przecież jest jednym z tych, którzy lubią wychodzić na początku uczty! Cymmerianin zmieszał się. Nie sądził, że Sagratius tak łatwo go przejrzy. Przecież on sam jeszcze właściwie niczego nie postanowił. Poza tym, zanim opuści Taj Tson, musi załatwić jedną sprawę — bez tego nie ma nawet co myśleć o wyjeździe. — Skąd ci przyszło do głowy, że mam zamiar gdzieś wyjeżdżać? Aquilończyk roześmiał się. — Czyżbym miał uwierzyć, że zdecydujesz się przyjąć propozycję naszego gospodarza i zostaniesz na zawsze w tej błogosławionej krainie? Chociaż nie ma co, propozycja jest kusząca… W intonacji jego głosu było coś, co zmusiło barbarzyńcę do czujności. — Hee… — powiedział przeciągle, zdziwiony. — Ach, więc to tak! — Odwrócił się do Silli i Kindy, którzy chłonęli każde słowo rozmowy. Poczuł nieoczekiwaną irytację. To niemożliwe, żeby chcieli go tak po prostu zdradzić. Niemożliwe, żeby to słodkie życie wydało się im przyjemniejsze. Nie chciał się przyznać przed samym sobą, jak bardzo go to zabolało. Do tej pory Conan nie dopuszczał takiej możliwości. To prawda, że przywykł do wędrowania w samotności, ale z tą trójką zżył się jak z rodziną i na samą myśl, że mógłby ich stracić, czuł nieznośny ból. — A więc? — zwrócił się do nich. — Co postanowiliście? Poczuł ogromną ulgę, gdy Kinda odpowiedział niemal natychmiast, bez wahania. — Wiatr Pustyni niesie Kindę — oświadczył karzeł uroczyście. — Na wschód niesie Wiatr Pustyni swojego syna i na wschód pójdę, aż na koniec świata. Tam Wielka Pustynia pochłonie swojego syna. Tam Kinda odnajdzie spokój. Jego słowa brzmiały uroczyście i pewnie, jakby ten niewysoki żylasty człowiek, o dalekim spojrzeniu czarnych oczu nie czuł nawet cienia wątpliwości, że obiecany spokój już na niego czeka, wystarczy tylko wyciągnąć rękę. To wydawało się Omanowi dziwne. Nie rozumiał ognia płonącego w duszy tego mieszkańca stepu, ale nie mógł nie czuć szacunku dla jego niezachwianego zdecydowania. Przede wszystkim zaś dowiedział się, że Kinda pójdzie z nim dalej. Poczuł się nieco lepiej. — A widzisz — odwrócił się do Sagratiusa — nie wszyscy są tacy jak ty, tłusty obżartuchu — i nieoczekiwanie dla samego siebie dodał: — A może jeszcze zmienisz zdanie? Czy, w innych krajach już nie ma dziewek i wina? Lśniąca twarz byłego kapłana nieoczekiwanie pokryła się zadumą. — Obawiam się, przyjacielu, że opacznie zrozumiałeś moje plany. Uwierz mi, nie jadło i uciechy przyciągnęły mnie do tych błogosławionych ziem. Powiem ci coś, czego jeszcze nigdy nikomu nie mówiłem… — Tłuścioch westchnął, próbując zebrać myśli. — Widzisz, Conanie, a także wy moi przyjaciele, tutaj, w tym maleńkim księstwie na końcu świata po raz pierwszy otworzyło się dla mnie to, o czym wcześniej nie śmiałem nawet marzyć. Możecie to nazwać Bogiem, Prawdą, czy Pięknem… szukałem tego przez całe życie i zalewałem rozczarowanie winem, gdyż pewien byłem, że moje poszukiwania są daremne, bezsensowne i już zawsze takie pozostaną. Albowiem Prawda nie mieszka w naszym grzesznym świecie i ludziom nie dane jest nawet zaczepić o kraj jej płaszcza… — Sądzisz, że tu ją znalazłeś? Czwórka przyjaciół drgnęła. To odezwał się Taj Juen, który stanął w drzwiach. Sagratius odwrócił się do niego. — Myślę, że tak — odpowiedział niepewnie. Kajbon Taj Tsonu skinął w zadumie głową. — Będziesz dla nas miłym gościem, Aquilończyku. Wtedy kapłan Mitry nieoczekiwanie pokręcił głową. — Jestem wdzięczny za te słowa, książę. Łudzę się nadzieją, że kiedyś pozwolone mi będzie skorzystać z twojej szczodrości. Kiedyś, ale nie teraz. Taj Juen nic nie powiedział. W jego lekko skośnych ciemnych oczach odbiło się zrozumienie i współczucie. Conan odezwał się zamiast niego: — Jak mam cię rozumieć, przyjacielu? To zostajesz, to znów nie… Czy chociaż sam wiesz, czego chcesz? — Oczywiście! — Nieoczekiwanie Sagratius Meil roześmiał się perliście i głośno, a słysząc ten śmiech pozostali poczuli ulgę. Taki Sagratius, głośny i wesoły, był im dużo bliższy i bardziej zrozumiały od zamyślonego filozofa. — Oczywiście, przyjaciele, że wiem, czego chcę! Wędrować, dojść razem z Conanem na koniec świata, splunąć w dół i wypić tam, na krawędzi, butelkę dobrego wina! Oto, czego chcę. A potem, na starość… wrócić tu i szukać prawdy. Bo cóż mi innego wtedy pozostanie?! — Wspaniale powiedziane, przyjacielu! — Conan klepnął go po ramieniu. — Do starości jeszcze całe życie, któż by je tracił na próżne rozmyślania! — Odetchnął i szczęśliwym wzrokiem potoczył po przyjaciołach. Nic tak go nie podniecało, jak przedsmak nowych wędrówek. — Wspaniale! Znaczy, postanowione. Odpoczniemy tu trochę, załatwię jeszcze jedną sprawę i w drogę. Wstał. W tym samym momencie cienki dziewczęcy głosik, nabrzmiały łzami, powiedział: — Ale beze mnie. Ledwie udało jej się wymówić te trzy krótkie słowa — Silla rozryczała się, gorzko, rozpaczliwie. Zaniepokojony Cymmerianin objął ją. Sam zauważył, że przez kilka ostatnich dni z dziewczyną dzieje się coś niedobrego, ale nie zwracał na to uwagi, miał nadzieję, że jej przejdzie… A tu masz ci los. — Co się stało? — Niezręczną, nienawykłą do pieszczot dłonią gładził japo plecach. — Ktoś cię skrzywdził, malutka? Silla pokręciła głową. Łzy już nie płynęły jej po policzkach, lecz wzrok, uparcie unikający Cymmerianina, utkwiła gdzieś daleko, w głębi parku, który zaczynał się nieco poniżej tarasu. Idąc za jej spojrzeniem, Conan, ku swojemu zdumieniu, zobaczył na brzegu sztucznego jeziora smukłego jak trzcina młodzieńca w jedwabiach, nie spuszczającego chciwego spojrzenia z tarasu. Mau Pa, nieoczekiwanie wypłynęło z głębin pamięci imię chłopaka. Były dworzanin imperatora. Ha, to dlatego przez cały czas kręcił się w pobliżu! Kto by pomyślał! Zazdrość jak ostra igła ukłuła go w serce, ale Conan pospiesznie odegnał to uczucie. Przecież od samego początku traktował Sillę jak przyjaciel, opiekun. Pieszczoty, którymi go obdarzała, przyjmował z zadowoleniem, ale bez płomiennej namiętności. W zachowaniu Silli więcej było wdzięczności zaszczutego zwierzątka, które nagle trafiło do dobrego pana, niż prawdziwej miłości. Spotkanie z młodym Khitajczykiem najwidoczniej odmieniło całe jej życie. A więc będzie się szczerze cieszył jej szczęściem. — No cóż — barbarzyńca niepewnie odwrócił się do kajbona, który podszedł do nich i też patrzył w dół — ty jesteś tu panem, więc ty musisz zadecydować… Taj Juen roześmiał się i niemal od razu jego śmiech przeszedł w kaszel. Cymmerianin z trwogą spojrzał na przyjaciela. — Mou Pa dopiero dziś rano przyznał się, że pokochał twoją siostrzyczkę, gdy tylko ją zobaczył. — Conan uśmiechnął się, słysząc słowo „siostrzyczka”, ale tak rzeczywiście będzie lepiej dla wszystkich. — Właściwe przyszedłem tu, żeby prosić w jego imieniu — kajbon uśmiechnął się, nie odważył się już roześmiać. — Zresztą, nie mam cienia wątpliwości, że gdybym chciał im przeszkodzić, ty, mój nieustraszony un–baszi, zapewne wykradłbyś ich oboje i siłą odprawił pod wieniec. Jak kiedyś mnie i Feirę. Nie będę przeciwstawiał się twojej woli! Barbarzyńca uśmiechnął się i poczuł ciepło w sercu. Nawet jaśniejąca radością twarzyczka Silli nie mogła zepsuć mu dobrego nastroju. Dobrze! Będzie miał inne kobiety. Poza tym, cóż znaczą kobiety wobec prawdziwej męskiej przyjaźni! — A więc postanowione. Ale nie myśl, że tak szybko nas się pozbędziesz. Przecież powiedziałem, że przed wyjazdem muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. — Jeszcze jedną?! — Taj Juen przewrócił oczami, udając przestrach. — Sam jeden zmusiłeś armię imperatora do ucieczki, mój nie znający wątpliwości przyjacielu. Czyżby tego ci było mało? Jakiegoż to wroga, godnego twojej wytrwałości i odwagi, wybrałeś sobie tym razem? — Wroga? — Cymmerianin spojrzał przyjacielowi w oczy z nieoczekiwaną powagą. — Masz rację, to godny wróg. Jest nim sama śmierć. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Ależ nic. Tylko zapamiętaj, że nie nazywam się Conan, syn Croma, jeśli nie zdołam wyrwać cię ze szponów tej przeklętej choroby! Widząc zmieszanie kajbona, zakomenderował z przekonaniem: — Zbieraj się. Nie ma żadnego świętowania ani hołdów, dopóki będziesz kaszlał krwią. Obiecane przepowiednie również mogą poczekać. — Co masz zamiar ze mną zrobić? — zapytał z uśmiechem Taj Juen. — Co się zaś tyczy przepowiedni, to sam wszystko wiesz nie gorzej ode mnie. Przecież kiedyś i tobie przepowiadano przyszłość. — Przepowiadano — mruknął posępnie Conan — że zostanę królem. No, żeby się tylko nie pomylili… Ale jeśli myślisz, że się wykręcisz, to nic z tego. Mówię poważnie, nie ma co gadać po próżnicy! Słyszałeś, co powiedziałem, zbieraj się. Nie bierz żadnej broni, tylko nóż. — Powiedz, co chcesz zrobić. — Przegonić cię tam i z powrotem po górach, żywiąc się tym, co sami upolujemy. Najlepsze lekarstwo na gruźlicę — wasza ryżowa trucizna z surowym mięsem. Proszę, Sagratius mówi to samo. A kapłani Mitry znają się na tym lepiej, niż wasze miejscowe konowały. Gruby Aquilończyk pokiwał twierdząco głową. To on pierwszy podpowiedział Conanowi, jak można spróbować wyleczyć księcia. Nawet polecił mu jakieś zioła, które tu widział, lecz i tak wszystko zależało od kajbona. Taj Juen patrzył na niego z uśmiechem. — Mówiłem ci przecież, że nie jemy mięsa. — Ale ty będziesz jadł, nieszczęsny uparciuchu — oświadczył Conan, powoli zaczynając się złościć. Książę uśmiechnął się ze zrozumieniem. Na niego nie można było długo się gniewać. Cymmerianin chrząknął, podniósł głowę i popatrzył na niebo, oceniając pogodę. — Czy możesz rozgonić chmury, jeśli zechcesz? — zapytał nagle. — Nigdy nie próbowałem — odpowiedział Taj Juen, również mimo woli podnosząc wzrok. — Zapewne mógłbym, gdyby zaszła taka potrzeba. — I przy tym wszystkim masz zamiar umierać z powodu krwi w płucach? Ty po prostu zwariowałeś z tą swoją ideą nieodwracalności losu. Powiedz mi lepiej, co byś zrobił, gdybyś spotkał w lesie tygrysa, który zdycha w potrzasku? Ominąłbyś go? Dobił? Czy zaczął go leczyć? — Tygrysy w naszych górach rzadko się spotyka — zauważył rozsądnie Taj Juen. — Więc zapewne zacząłbym go leczyć. — Aha. — Teraz Conan, lekko mrużąc powieki, patrzył mu prosto w oczy. — A czym byś go karmił? Przecież trzeba by było zabijać? — Cóż, jeśli trzeba. — A gdyby on drapał i gryzł? — Przestań mówić zagadkami. Do czego zmierzasz? — Do tego, że teraz ty jesteś moim tygrysem. I jeśli zechcesz drapać i gryźć, to wiedz, że zwiążę ci ręce i nogi, ale i tak dopnę swego. Gdy stąd wyjedziemy, będziesz zdrowszy od źrebaka trzylatka. Zapomnisz o jakichś tam głupotach. W końcu nie po to szukałem Feirze męża, żeby została wdową w kwiecie wieku. No, co? — barbarzyńca udając gniew, ściągnął brwi. — Pójdziesz sam, czy mam brać sznur? Taj Juen popatrzył na przepełnioną mrocznym zdecydowaniem twarz Cymmerianina i zrozumiał, że to nie są czcze pogróżki. Zwiąże mu ręce i nogi i będzie za sobą ciągnął, nie zważając na sprzeciwy. Wtedy książę roześmiał się i powiedział półgłośno, jak wydało się Conanowi, z ulgą: — Bądź spokojny, przyjacielu, nie musisz mnie wiązać. W góry człowiek powinien iść sam. Z CYKLU SHADIZARSKIE NOCE FATALNE UCHO I Dźwięk zrodzony w ciemnych głębiach ruin był straszny, jakby jednocześnie zajęczały, udręczone nie kończącą się tęsknotą i męką, dziesiątki zabłąkanych dusz na Szarych Równinach, a jęk ten wydarł się z jądra ziemi przez wiele metalowych trąb. Człowiek idący ścieżką zapuszczonego sadu zamarł, położył dłoń na rękojeści kindżału i w napięciu wpatrywał się w mrok nocy. Po obu stronach ciągnęły się czarne ściany krzewów, a z przodu, w słabym świetle młodego księżyca, złowieszczo ciemniała fasada porzuconego domu. Niebo zaciągnęło się chmurami, pozostawiając tylko niewielkie czarne jeziorko, pośrodku którego pływał srebrny sierp księżyca. W sadzie było wilgotno i nocny gość kilka razy omal nie nadepnął na żmije, które czuły się gospodarzami opuszczonego i zrujnowanego sadu, należącego niegdyś do astrologa i czarnoksiężnika Flarengasta. Czarodziej ten, jak krążyły plotki, zbił ogromny majątek na przepowiedniach, zazwyczaj tak niejasnych i mętnych, że każdy mógł je tłumaczyć, jak mu było wygodnie. Tym, którzy pragnęli poznać swój przyszły los, mag mówił zazwyczaj tak: „Moja nauka pomaga odczytać to, co zostało zaplanowane przez bogów. Nie powinniście zbytnio się radować, gdy przepowiednia miłą wam będzie, tak jak i nie powinniście smucić się i niepokoić, jeśli niezbyt wam się spodoba. Trzeba zawsze pamiętać, że oprócz gwiazd stałych, tworzących na firmamencie niebieskim figury astrologiczne, jest wiele ciał wędrujących, które również mają wpływ na bieg wydarzeń. I jeśli radość wasza ocieniona będzie smutkiem, a smutek zamieni się w radość wiedzcie, że przyczyną jest wędrująca po niebie gwiazda… Flarengast rzeczywiście miał niejakie pojęcie o astrologii i zdarzało się, że gwiazdy odkrywały mu przyszłość. Pewien taki przypadek pozwolił astrologowi przenieść się do szykownej willi w pobliżu Wschodniej Bramy. W tych czasach namiestnikiem Shadizaru był niejaki Subashi–Hash, człowiek impulsywny, lecz sprawiedliwy. Wiosną, gdy kwitły drzewa, urodził mu się syn. Subashi– Hash natychmiast posłał po astrologa, by ten przepowiedział następcy przyszłość, mając nadzieję, że będzie wspaniała. Zdarzyło się tak, że pewnemu nosiwodzie również urodził się wtedy syn. Gdy słudzy namiestnika prowadzili czarodzieja przez przedmieścia, biedak chwycił maga za połę chałatu i błagał o przepowiednię dla swojego syna. — Nie widzisz, śpieszę się — opędzał się Flarengast, ale nosiwoda wczepił się w chałat, niczym kleszcz, płakał, rozcierając po twarzy łzy i smarki, obiecywał oddać astrologowi uzbierane przez długie lata osiem złotych i sześć miedzianych monet. Był wieczór, nad Shadizarem świeciły gwiazdy. Żeby odczepić się od biedaka, który najwyraźniej miał nie po kolei w głowie, Flarengast spojrzał na niebo, coś pomruczał i burknął: — Gwiazdy odkryły mi, że syn twój zostanie królem… Od razu jednak zrozumiał, że zdrowo przesadził i szybko dodał: — Co prawda, nie na długo. A pieniądze zachowaj, kup sobie gąbkę, umyj się. Gdy Flarengast zjawił się w pałacu, bez zbędnych wstępów rozłożył na podłodze kwadratowy kawałek materiału, upstrzony rysunkiem gwiazd i znaków magicznych, usiadł obok i zaczął rzucać na tkaninę puste muszelki, nadymając przy tym z powagą policzki. Potem długo wyliczał coś na nawoskowanej deseczce, targał brodę, znowu rzucał muszle i znowu liczył. — Tak, wszystko się zgadza — powiedział. — Twój syn ma przyjazne znaki, czeka go wielka przyszłość. Tylko… — zająknął się — tylko że na niedługi czas sądzone jest mu zostać żebrakiem. — Co za brednie! — wykrzyknęła matka następcy. — Licz jeszcze raz, starcze, i żeby wyszło lepiej! Najbardziej Flarengast nie lubił, kiedy nazywano go starcem, zwłaszcza gdy czyniły to kobiety. Dlatego zagryzł wargi i z uporem oświadczył: — Nic nie poradzę, chanumo! Życie to obracające się koło, nikt nie może uniknąć swojego losu. Twojemu synowi sądzone jest zostać żebrakiem i będzie prosił o jałmużnę tak długo, jak długo palić się będzie świeca taka jak tamta. Astrolog nie bez skrywanego zadowolenia wskazał dość grubą świecę w srebrnym świeczniku. Impulsywny Subashi–Hash rozkazał rzucić astrologa głodnym lwom na pożarcie, trzymanym specjalnie na takie okazje w pałacowej wolierze. Lecz sprawiedliwość zwyciężyła w jego duszy i śmierć w męczarniach została zamieniona na długie więzienie. Z łaski namiestnika nie wtrącono go do ciemnicy, tylko zamknięto w pałacowej wieży i pozwolono nawet przynieść z domu zwoje i instrumenty, więc Flarengast mógł kontynuować swoje doświadczenia. Każdego roku, w dniu urodzin syna, na wieżę wchodziła żona namiestnika i, opierając na pulchnych biodrach pulchne ręce, groźnie pytała czy nie zmieniło się nic na niebie. Starego astrologa za każdym razem kusiło, żeby powołać się na jakąś wędrującą gwiazdę i zmienić fatalne proroctwo, ale na widok swarliwej kobiety, nie czującej żadnego szacunku do jego nauki, upór brał gorę i mag potwierdzał swoją przepowiednię. Minęło piętnaście lat. Syn namiestnika wyrósł na mądrego, urodziwego młodzieńca. Zaś potomek nosiwody wybił się i nawet trafił na dwór namiestnika, gdzie zaprzyjaźnił się z młodym następcą, bowiem Subashi–Hash był zdania, że przyszły wielmoża powinien sam dobierać sobie towarzyszy, by móc poznać ich prawdziwe oblicze i zamysły. Namiestnik nie wypuszczał syna z pałacu nawet na krok, obawiając się przepowiedni astrologa i hańby, jaka mogłaby okryć całą rodzinę, gdyby coś takiego, nie pozwólcie bogowie, spełniło się. Zresztą w swoich komnatach i ogromnym sadzie, otaczającym pałac namiestnika, następca miał zupełną swobodę i nieraz potajemnie wykradał się do miasta. Pewnego dnia miejski herold ogłosił przy dźwiękach bębnów, że tam i tam zostanie odegrane przedstawienie, na które zaprasza się wszystkich chętnych. O wyznaczonej godzinie biedacy i wielmoże zwalili się na rynek. Namiestnik również się tam udał i zasiadł na podwyższeniu, w otoczeniu swoich żon, sług i ochroniarzy. Uważał się za człowieka światłego i bardzo lubił różne zabawne widowiska. Ściemniło się. Wzdłuż pokrytego zadaszeniem pomostu, na którym aktorzy odegrać mieli przedstawienie, zapalono grube, kręcone świece. Zjawił się kuglarz, powitał publiczność i wykrzyknął: Zagramy dla was, uczciwy narodzie, Historię o płomieniu i o lodzie, O królu z dalekiego kraju zachodniego Opowiemy wam o losach jego! Potem poprosił zebranych o rozpoznawanie aktorów w trakcie przedstawienia, gdyż byli to, jak się okazało, mieszkańcy Shadizaru. Rozsunęła się kotara i widzowie zobaczyli króla w płaszcza z gronostajów, który naradzał się ze swoimi dworzanami. Na jego młodej twarzy sadzą narysowano wąsy i brodę. — Przecież to mój syn! — rozległ się nagle pośród biedaków drżący głos. — Zgadza się! — zawołali inni. — Króla gra syn nosiwody! Przedstawienie trwało długo. Aktorzy odgrywali historię tyrana, który dostał lekcję mądrości od prostego żebraka i został pustelnikiem. Publiczność rozpoznała wszystkich wykonawców, prócz jednego, doskonale ucharakteryzowanego żebraka, którego gra przewyższała wszelkie pochwały. Dopiero pod koniec widowiska, gdy już niemal dogasały grube świece, namiestnik rozpoznał w żebraku swojego syna. Chciał go natychmiast publicznie przekląć i wydziedziczyć za to, że chłopak zniżył się do hańbiącego aktorskiego rzemiosła. Ale sprawiedliwość i tym razem zwyciężyła: Subashi– Hash razem ze wszystkimi bił brawo, wyrażając swoje zadowolenie i nawet wynagrodził aktorów, dając każdemu po złotej monecie. Miał nadzieję, że nikt nie rozpoznał w żebraku jego syna. A jeśli nawet… namiestnik miał swoje sposoby na zbyt długie języki. Subashi–Hash poczuł ogromną ulgę: proroctwo Flarengasta wreszcie się spełniło i to w bardzo niewinny sposób. Astrolog został niezwłocznie uwolniony i otrzymał piękny dworek oraz spora sumkę. Złe języki twierdzą, że dokładność przepowiedni do tego stopnia zdumiała samego Flarengasta, że już nigdy nie odważył się wróżyć z gwiazd. Żył samotnie w wielkim, posępnym domu przy wschodnim murze, gdzie oddawał się jakimś tajemniczym zajęciom, które staranie ukrywał. Nocami z dwóch ogromnych kominów, sterczących po obu stronach fasady, walił żółty dym, sypały się zielonkawe iskry, a z głębi domu dobiegały jakieś zgrzyty, okrzyki i podejrzane jęki, zakłócające spokój czcigodnych Shadizarczyków. Mówiono, że czarnoksiężnikowi udało się wzywać duchy Niższego Świata, przynoszące mu z piekła złoto. Nikt jednak nie śmiał tknąć czarodzieja, był on bowiem pod opieką namiestnika. Przypomniawszy sobie o tych pogłoskach, człowiek w sadzie poprawił przytroczony za plecami prosty aquiloński miecz i uśmiechnął się. Nieważne czy Flarengast wzywał jakieś duchy, czy nie — ważne jest to, że był bajecznie bogaty, a porzucił Shadizar nagi i bosy, w samej tylko przepasce na biodrach. Zdarzyło się to zaraz po tym, jak syn namiestnika w towarzystwie kilku towarzyszy potajemnie uciekł z domu i udał się w poszukiwaniu przygód do niewiadomych krajów. Rok później do namiestnika doszły słuchy, że młodzieniec zginął, walcząc po stronie jednego z vendhyjskich książąt — podobno zadeptał go słoń. Ta wiadomość ścięła z nóg Subashi–Hasha. Wezwał do siebie astrologa i słabym głosem zapytał o wspaniałą przyszłość, przepowiedzianą niegdyś jego synowi. — Wielkość życia człowieka nie zawsze oznacza jego długość — wymamrotał Flarengast — poza tym wędrujące gwiazdy… Wtedy to Subashi–Hash wybuchnął ostami raz w swoim życiu. Rozkazał w ciągu trzech dni wypędzić czarodzieja z miasta, jego dom zburzyć, a imię zapomnieć. Sprawiedliwość tym razem nie zdążyła zwyciężyć: dusza namiestnika uleciała ku Mitrze. Trzy noce pod rząd ścianami domku wstrząsały niewiadome siły, a trzeciego dnia o poranku Flarengast objawił ludziom swoje starcze kości, ledwie okryte opaską z wielbłądziej sierści. Wyszedł przez Wschodnią Bramę i dumnie oddalił się na pustynię. Dalsze jego losy są nieznane. Co się zaś tyczy rozkazu namiestnika dotyczącego domu, wykonano go tylko połowicznie. Gdy czarodziej opuścił swój dom, udali się tam miejscy strażnicy, na czele z setnikami, którzy mieli nadzieję, że w zamieszaniu wypchają sobie kieszenie skarbami astrologa. Zaczęto rozbijać meble i rozwalać ściany, ale nie znaleźli nic interesującego, prócz dwóch nie wiadomo czyich na wpół zetlałych szkieletów, zamurowanych w głębokich niszach. Pusto było również w piwnicach, gdzie gnieździły się nietoperze i stały jakieś skrzynie z burą śmierdzącą masą. Obstukiwanie ścian też nic nie dało: bogactwa czarnoksiężnika jakby się pod ziemię zapadły. Możliwe zresztą, że tak się właśnie stało. Gdy zwalona niechcący ściana pogrzebała dziesięciu strażników i jednego wielmożę, a oberwany balkon o mało nie przygniótł przybyłego na miejsce wydarzeń nowego shadizarskiego namiestnika, domek ogłoszono miejscem przeklętym, otoczono go wysokim ogrodzeniem, a piwnice na wszelki wypadek zalano wodą. Nie wykonano tez rozkazu tyczącego zapomnienia imienia czarownika. Historia Flarengasta stała się powszechnie znana i każdy nowo przybyły do Shadizaru niezmiennie wysłuchiwał jej w karczmach, za każdym razem w wersji wzbogacanej nowymi szczegółami. Nie brakowało szaleńców, którzy, nie zważając na złowieszcze pogłoski i srogi zakaz władz, przełazili przez ogrodzenie, próbując odnaleźć skarby. Jednak nic cennego w splądrowanym przez licznych złodziei domu nie znajdowali, jeśli oczywiście nie liczyć fragmentów mebli, kawałków zasłon i ogromnych pajęczyn we wszystkich kątach. Co prawda niektórzy zaklinali się, że widzieli zielonkawą postać nagiego staruszka, włóczącego się wśród zapuszczonych pokoi, który coś burczał i groził długim widmowym palcem, ale mało to rzeczy opowiada się przy kubku wina i baranim udźcu… Otoczone wysokim ogrodzeniem ruiny stały nieme i złowieszcze. Nieme do niedawna, bo od pewnego czasu dom ożył. Sąsiedzi nie omieszkali poskarżyć się na to dowódcy straży miejskiej, wielmożnemu Edartowi. W petycji twierdzili, że wśród ruin zauważono zielonkawe światło, słyszano jakieś hałasy, jakby ktoś walił w miedzianą miednicę i jakieś cienie pojawiały się na tle gwiazd przy jedynym ocalałym kominie. Wielmożny Edart natychmiast wysłał tam ludzi, którym przewodził dziesiętnik Urób, słynny w całym Shadizarze z długiego ostro zakończonego nosa. Niestety, mimo że dziesiętnik pchał go we wszystkie szczeliny, nic nie znalazł. Tylko w pokoju z wielkim kominem zauważono na środku nieźle zachowaną ołowianą kadź wypełnioną pyłem, ale czy stała tam już wcześniej, czy przyniesiono ją niedawno, nie wiadomo. O tym wszystkim nocny gość, przedzierający się teraz do domu Flarengasta, dowiedział się niedawno od karczmarza Abuletesa, który wszędzie miał donosicieli i znał wszystkie miejskie nowinki. Mężczyzna z aquilońskim mieczem na plecach nie tracił nigdy czasu na wahania: gdy tylko wzeszedł księżyc, z pomocą sznura z hakiem z łatwością pokonał ogrodzenie i, skradając się, ruszył po ścieżkach ku na wpół zrujnowanemu budynkowi. Czy to duchy zabawiały się w jego ścianach, czy też ktoś wreszcie odkrył tajemnicę skarbów i przyszedł zawładnąć złotem, było mu w zasadzie wszystko jedno, chociaż skłaniał się ku tej ostatniej wersji. Przeciwko duchom miał kindżał ze srebrnym ostrzem i wydrążoną dynię z olejkiem kamforowym, przymocowaną do pasa, z ludźmi zaś poradzi sobie pięściami i mieczem. Mężczyzna był młody i odważny. Z wyglądu nie przypominał niskich Zamoryjczyków, światło księżyca igrało na węzłach jego potężnych mięśni, skrzyło się w grzywie czarnych włosów, a niebieskie oczy z łatwością znajdowały drogę w półmroku. Podobny był do zwierzęcia, które przychodzi spoza północnych gór, żeby znaleźć zdobycz wśród bogactwa i nędzy słynnego Shadizaru. Kryjąc się w cieniu krzewów, człowiek dotarł do zasypanego kawałkami zawalonego balkonu placyku, oddzielającego sad od głównego wejścia, i zastygł, nasłuchując w zdumieniu. Przy drzwiach ktoś rozmawiał. — Nie trzeba, czcigodny — dolatywał zza góry kamieni starczy głos. — Odechciało mi się już tam iść… Dźwięki były tak przerażające, że w moim żołądku wszystko się przewróciło, co w efekcie przyniosło tę nieprzyjemność… Cały drżę, moje oczy zasnuwa mgła… — Nie warto się bać, szanowny Agizarze — odpowiedział ktoś młodszy. — Przypomnij sobie, co przepowiedziała magiczna tkanina… Możesz przegapić jedyną możliwość zdobycia prawdziwych skarbów! No, wchodź, nie trwóż się i pamiętaj, że jestem z tobą. Zza kamieni wyszła pochylona starcza postać, w księżycowym świetle zalśnił mięsisty nos i zaczajony w krzakach człowiek rozpoznał jubilera z ulicy Diamentowej, który dawał pożyczki na procent Agizar poczłapał do drzwi i niepewnie chwycił za miedzianą klamkę. W ślad za nim wszedł na ganek mężczyzna w bogatej brązowej tunice i sandałach, których rzemienie oplatały jego gołe nogi aż do kolan. Rozejrzał się na wszystkie strony, położył dłoń na ramieniu swojego wspólnika i powiedział pewnym głosem: — Pomyśl o zyskach z tego przedsięwzięcia, czcigodny, i zapomnij o swoim strachu. Jubiler nacisnął klamkę, drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Mężczyźni zniknęli w mrocznych czeluściach domu. Człowiek z mieczem na plecach odczekał chwilę, potem przeciął otwartą przestrzeń i bezszelestnie podążył w ślad za nimi. Znalazł się w przestronnym westybulu, niegdyś pełnym przepychu. Teraz na marmurowych płytach walały się kawałki kamiennych waz, w niszach wzdłuż ścian ciemniały posągi bez głów i rąk. Wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu, poznaczona śladami przychodzących niedawno strażników. Człowiek z mieczem przykucnął i wśród odcisków butów szybko wypatrzył wąskie ślady miękkich pantofli i sandałów ze sznurkową podeszwą. Ruszył po tych śladach, minął dużą salę ze zwaloną prawą ścianą, skręcił w lewo, przeszedł przez czarny korytarz i wkrótce dotarł do komnaty, pośrodku której ciemniał ogromny piec. Miał okrągłą, liczącą pięć kroków podstawę i wyobrażał kamienną kopułą o wysokości dziesięciu łokci. Ku sufitowi ciągnął się zbudowany z wielkich głazów komin, najwidoczniej ten sam, przez który kiedyś Flarengast puszczał swój żółty dym. Pustą komnatę, oświetlało niezbyt jasne światło, lejące się przez i wąskie, umieszczone pod sufitem okna. Czarnowłosy bezszelestnie ruszył wzdłuż ściany pomieszczenia, ale natychmiast zamarł, słysząc dobiegające z korytarza kroki. Przeklinał się za to, że nie dojrzał w ciemnym przejściu drzwi, za którymi jak widać na chwilę zniknęli Agizar i jego towarzysz. Człowiek z mieczem rzucił się więc w stronę komina i skrył w jego ciemnych czeluściach. Pod kamienną kopułą śmierdziało starą sadzą i czymś, czego nie mógł rozpoznać. Poszukiwacz skarbów przesunął dłonią po wewnętrznej ścianie kominka, wymazał sobie twarz sadzą, a dopiero potem ostrożnie wyjrzał zza krawędzi otworu, przez który niegdyś podkładano drewno. Drwa musiały być ogromne: do kominka mógł spokojnie wjechać człowiek na koniu. Agizar i mężczyzna z gołymi nogami stali w odległości dziesięciu kroków. Jubiler trzymał się mocno płaszcza swojego przewodnika. Mężczyzna miał teraz na sobie czarny płaszcz z ognistym podbiciem i stojącym kołnierzem, głowę zaś zdobiła mu czarna, lśniąca zielonymi kamykami korona. Zmienił się również strój jubilera: jego ramiona okrywała ciemnoczerwona peleryna z kapturem, spod którego sterczał gruby, błyszczący nos. Mężczyzna pchną} starca do przodu i władczym głosem rozkazał paść na kolana. Czkający z przerażenia Agizar wykonał rozkaz — słychać było jak trzeszczą starcze stawy. Człowiek w czarnym płaszczu zakreślił kredą krąg, dorysował z zewnętrznej strony jakieś niezrozumiałe figury, potem wyprostował się i powiedział: — W imię Wężogłowego! Trzygłowy Psie, strzegący wejścia, odrzuć ognisty kamień! Niech góra stanie się dołem, a dół górą! Damballach! Jubiler głośno czkał, drżąc na całym ciele. I nagle z komina, znad głowy ukrytego w nim mężczyzny, rozległ się potworny ryk, jakby setki trębaczy jednocześnie obwieściły atak wojska. Poszukiwacz skarbów zatkał uszy i pokręcił głową, gotową pęknąć od tego dźwięku. Agizar upadł na wznak, ale przewodnik chwycił starca za kołnierz i postawił na nogi. Coś krzyczał, otwierając szeroko usta, a gdy ryk nieoczekiwanie urwał się, można było usłyszeć jego słowa: — …I wszystkie ciemne moce, nad którymi mam władzę! Wy, moje azy i moje czektery, zbliżcie się, otwórzcie wrota! Zjaw się duchu Flarengasta! Damballach! Ciemność! Ciemność! Coś posypało się z otworu komina. Kryjący się pod kamienną kopułą paleniska mężczyzna spojrzał w górę i zobaczył zbliżające się błyskawicznie zielone światło. Nie zwlekał, szybko wyciągnął kindżał ze srebrnym ostrzem i pospiesznie odczepił od pasa dynię — był przygotowany na spotkanie ze zjawą, Zjawa nie dała na siebie długo czekać: zielony snop światła runął w dół po kominie i przybierał kształt półprzeźroczystej postaci z długą siwą brodą i płonącymi czerwonymi oczami. Widmo zapląsało pod kopułą, a z otworu znowu dał się słyszeć ryk, tym razem tęskny i żałosny. Czarnowłosy poszukiwacz skarbów rzucił dynię pod nogi. Ta pękła, uwalniając kamforowy olejek, którego zapach, jak twierdzą znający się na tym ludzie, jest nie do zniesienia dla widm. Ślizgając się, nocny gość zaczął ciąć chwiejącą się postać srebrnym ostrzem. Klinga nie napotkała oporu, więc zadał jeszcze jeden cios i jeszcze jeden… Poczuł, że jego rękę oplatało coś podobnego do mocnej sieci. W tym samym momencie widmo zakołysało się silniej i opadło, pokrywając czarnowłosego mężczyznę zielonkawą poświatą. Ten odskoczył, zaplątał się w świecących niciach i wypadł z wnętrza paleniska, nie przestając wymachiwać kindżałem, klnąc przy tym strasznie i rozrywając widmo, niczym gigantyczny rekin rybacką sieć. Do opamiętania się zmusiły go dwa ryki: basowy, wydany przez znikającego w drzwiach korytarza jubilera, który zmykał z szybkością młodego chłopca, zapominając o bolących stawach, i cieniutki, dobiegający z paleniska. Czarnowłosy zrozumiał, że widmo nie ma już zamiaru go dusić, odrzucił na bok tlejące zielone strzępy, usiadł i zajrzał do wnętrza kominka. Tam, kołysząc się i żałośnie jęcząc, głową w dół wisiał chudy człowieczek w podartych spodniach, od stóp do głowy wymazany sadzą. — Wszystko przepadło — jęczał. — O Belu, wszystko przepadło! No, niech mnie wreszcie ktoś stąd zdejmie! — Na Croma — krzyknął, zrywając się poszukiwacz skarbów. — Przecież to Spryciarz Shi! Co robiłeś w kominie, łotrze!? — Spełniał moje polecenie — rozległ się za jego plecami spokojny głos przewodnika, który zdejmował płaszcz i koronę. — Kim jesteś? — zapytał zmieszany człowiek z mieczem. — Zwą mnie Sheih Chilli — odpowiedział uprzejmie mężczyzna z gołymi nogami. — Już dawno chciałem cię poznać, Conanie barbarzyńco! II — Jednego nie rozumiem — powiedział Conan, rozwalając się na jedwabnych poduszkach i popijając ze srebrnego pucharu lekkie wino. — Skąd temu Agizarowi przyszło do głowy, że widmo Flarengasta podzieli się z nim swoimi skarbami? Leżeli na miękkich kanapach wokół okrągłego stołu zastawionego wazami z owocami, naczyniami z sorbetem i mocniejszymi napitkami. Dwie bardzo ładne służące usługiwały im w głównej komnacie domu, stojącego nieopodal Wielkiego Kanału i należącego do nowego znajomego Cymmerianina. Domu nie urządzono zbyt bogato, ale było w nim wszystko, by żyć dostatnio i przyjemnie pod każdym względem. — Widzisz — odpowiedział Sheih Chilli, obgryzając winne grono — zanim wyruszyliśmy do ruin, wróżyłem jubilerowi z mojej magicznej tkaniny, i przekonałem go, że jest jedynym człowiekiem w Shadizarze godnym spróbować szczęścia w tej sprawie, nie ma bowiem nikogo bardziej sprawiedliwego i uczciwego. W rzeczywistości to lichwiarz i szczwany lis, o czym wszyscy wiedzą, nawet on sam, ale umiłowanie złota pozbawiło go resztek rozumu, którego bogowie i tak mu poskąpili. W zasadzie każdego człowieka z łatwością można przekonać do czegokolwiek, trzeba tylko kierować się jawnym zyskiem i tajnymi intencjami klienta. Zdradzę ci tajemnicę: Agizar liczył nie tylko na worek monet za swoją rzekomą szlachetność, ale miał również zamiar wyprosić u zmarłego czarownika drugą młodość. Największym marzeniem tego nieszczęśnika jest powrót minionych lat, żeby znów stać się młodym siłaczem, ulubieńcem kobiet. No, jeśli już nie takim jak ty, Conanie, to chociaż takim jak ja. Nie wiadomo, czy Sheih żartował, czy mówił poważnie. Później Cymmerianin przekoanał się, że to zwykła maniera Chillego. Cóż, Agizar rzeczywiście mógł zazdrościc człowiekowi, który zwabił go do opuszczonego domu: silnemu, wspaniale zbudowanemu mężczyźnie średniego wzrostu, z sympatyczną okrągłą twarzą i miękkimi, przymilnymi ruchami. Trudno było określić jego wiek, gdyż równie dobrze mógł mieć dwadzieścia, jak i trzydzieści lat. To samo tyczyło się pochodzenia Chillego. Włosy miał kręcone jak u Shemity, lecz dużo jaśniejsze niż u mieszkańców tego kraju, skórę niezbyt smagłą, ale i nie tak białą, jaku mieszkańców Północy, nos prosty, a usta miękkie, pulchne. Nie ubierał się według zamorskiej mody, wolał prostą tunikę, jedwabną przepaskę biodrową i sandały z długimi, sięgającymi kolan rzemieniami. Kobietom się podobał, jednakże w jego rysach było coś, co nie podobało się Cymmerianinowi, a mianowicie brak męskości, który w połączeniu ze zbytnią krągłością niewątpliwie silnego, ale jakby zbytnio obmytego wodami potoku ciała, sprawiał wrażenie, że twarz i figura tego człowieka przypominały rzeczny kamień — przyjemny z wyglądu, lecz śliski w dotyku. Gdyby los nie połączył ich ze sobą tej nocy, barbarzyńca nigdy nie szukałby towarzystwa Sheiha Chillego. Chociaż pomimo młodego wieku wiedział już, jak mylna może być powierzchowność: widział okrutnych z wyglądu wojowników, którzy robili w portki na polu bitwy, i nadętych mędrców, umiejących tylko pokrętną gadaniną wyłudzać prezenty od prostaków, i udających głupków sprytnych oberwańców, którzy uzbierali niemałe majątki… Kim tak naprawdę był gospodarz domu przy Wielkim Kanale, Conan jeszcze nie wiedział i dlatego zdecydował, że warto przyjrzeć się Sheihowi nieco bliżej. W każdym razie jego nowy znajomy nie był głupi i pewnych rzeczy mógł się od niego nauczyć. — Wobec tego powiedz mi — zaczął barbarzyńca, przysuwając do siebie dzban z różowym arenjuńskim — po jakie licho urządzaliście to przedstawienie w domu Flarengasta? Zdaje się, że nie miałeś najmniejszego zamiaru nagradzać staruszka ani młodością, ani złotem, a wręcz przeciwnie, liczyłeś, że coś od niego wyłudzisz. Conan rzeczywiście nie rozumiał, po co właściwie jego dawny przyjaciel Shi Shelam, zwany Spryciarzem dmuchał w ukryte w kominie metalowe trąby, po co spuszczał na sznurkach do paleniska „widmo”, które okazało się zręcznie splecioną, wymazaną świecącą się farbą siecią, umocowaną na sznurkowym szkielecie o kształcie gigantycznej ludzkiej postaci z płonącymi węglami zamiast oczu i ogonem deresza udającym brodę. To właśnie tę skomplikowaną konstrukcję barbarzyńca posiekał na kawałki swoim kindżałem i przy okazji ściągnął do komina tego wypłoszą Shi, który miał poruszać widmem, pociągając za liczne sznurki. Waśnie w jeden z nich zaplątał się i w zawrotnym tempie zjechał po kominie. Do tej pory jeszcze nie mógł się otrząsnąć. Gdyby nie sznurek, leżałby w palenisku z rozbitą głową! Zamiast dziękować losowi za cudowne uratowanie, Shi zaczął jęczeć i czepiać się Conana, że zepsuł im misternie ułożony plan. Uspokoił się dopiero po tym, jak dostał w twarz. Natomiast mężczyzna o gołych nogach wyglądał na zupełnie spokojnego i absolutnie nie zdenerwowanego nieoczekiwanym pojawieniem się barbarzyńcy. Nie miał zamiaru rezygnować ze swoich planów: kazał Shelamowi starannie pozbierać kawałki sieci i pochować sznurki, a gdy już wychodzili z zamiarem rychłego powrotu do ruin, przysypał ich ślady pyłem, specjalnie w tym celu przyniesionym w ołowianej kadzi, stojącej przy wejściu do komnaty z paleniskiem. Teraz Cymmerianina paliła ciekawość, na czym właściwie polegał ten plan, w dodatku „misternie ułożony” i czy nie krył się za nim zwyczajny brak wyobraźni. Z punktu widzenia barbarzyńcy dużo łatwiej byłoby po prostu zakraść się do domu jubilera, wyłamać zamki przy kufrach i zabrać tyle złota i drogocenności, ile zdołałby unieść na plecach. Nie omieszkał podzielić się swoim zdaniem z Sheihem Chilli. — Masz niewątpliwie rację — zgodził się ten z ochotą, zapijając sorbetem soczystą brzoskwinię. — Ale to, co łatwiejsze, nie zawsze bywa lepsze. Jeśli spróbujesz odebrać psu kość, może cię ugryźć, lecz pokaż mu coś atrakcyjnego, powiedzmy sukę z cieczką, a głupie zwierzę porzuci smakołyk i rzuci się za nią w pogoń, nawet gdy nadaje się już tylko do łapania pcheł. Poza tym, niektóre stare psiska mają za opiekunów młode lwy, a od tych zwierząt wolę trzymać się z daleka. Uwierz, nie strach mną kieruje, tylko wstręt do przemocy. Zauważyłeś pewnie, że nie noszę broni. Wolę do swoich celów wykorzystywać tak niewinne rzeczy jak kawałek zwykłego materiału, zwany magiczną tkaniną, lub czarny płaszcz i metalową koronę ze szkiełkami z potłuczonych butelek, które kupiłem po przystępnej cenie od wędrownych aktorów. Oraz oczywiście ludzką głupotę i chciwość. Cymmerianin tylko parsknął i upił łyk wina. — Możliwe — ciągnął gospodarz domu — że jako człowiek urodzony na surowych pomocnych ziemiach, gdzie najbardziej ceni się męstwo i prawość, zaczniesz mną pogardzać i uznasz mój sposób działania za niegodny. Cóż! Nic na to nie poradzę, albowiem taki los wyznaczyły mi gwiazdy… Jeśli chcesz, opowiem ci moją historię… Conan nie miał nic przeciwko temu, tym bardziej że do rana było jeszcze daleko, a na stole stało wystarczająco dużo jadła i wina. I Chilli opowiedział mu o swoim życiu. Urodził się w pewnym niewielkim państwie; leżącym na wschód od morza Vilayet, w rodzinie tamtejszego władcy. Ni nazwy kraju, ni imienia władcy Sheih Chilli nie wymienił, rzekomo ze skromności. W dniu jego urodzin nadworni astrologowie, jak to jest w zwyczaju, dokonali niezbędnych wyliczeń, żeby przepowiedzieć los następcy tronu. W odróżnieniu od Flarengasta byli prawdziwymi znawcami swojej nauki, ludźmi surowymi i bardzo poważanymi. Dlatego też ich słowa władca przyjął jak ciężki wyrok, bowiem astrologowie wyjawili, że jego syn zostanie złodziejem. Wkrótce przepowiednia zaczęła się spełniać: gdy tylko następca stanął na nogach, zaczął brać wszystko, co leżało na wierzchu. Kradł srebrne talerze, sosjerki, cukierniczki, wazy, flakony z perfumami, brosze, zapinki do włosów, szylkretowe grzebienie, chusteczki do nosa i pałeczki do drapania pleców, a raz nawet udało mu się wykraść z królewskiej korony największy brylant zwany Okiem Indry. Kradł to wszystko nie z potrzeby i nie dla korzyści, a tylko dlatego, że taki był układ ciał niebieskich. Widząc co się dzieje, władca popadł w przygnębienie. Zapewnił następcy najlepszych wychowawców, mając nadzieję, że z ich pomocą odmieni los. Ale gdy jego potomek w czasie oficjalnej audiencji zakosił agatową szpilę z turbanu turańskiego posła, cierpliwość ojca wyczerpała się i postanowił pozbyć się niegodnego owocu swoich lędźwi. Władca był człowiekiem humanitarnym, więc nie udusił syna poduszką ani nie zaaranżował nieszczęśliwego wypadku na polowaniu. Chłopca potajemnie oddano do aszramu, uprzedzając przeora, jak się sprawy mają, i życząc mądremu starcowi skierowania następcy tronu na właściwą drogę. — Ojciec mój miał nadzieję, że jeszcze mnie zobaczy — opowiadał Sheih Chilli, upijając łyk sorbetu. — Ale cóż można poradzić, jeśli los został wyznaczony z góry! Mieszkańcy aszramu okazali cierpliwość: podwędziłem coś przechodniowi, nawet złego słowa nie powiedzieli, tylko przychodzili nocą, zabierali to co ukradłem i zwracali właścicielowi. Boży ludzie, jednym słowem. Mnie zaś, młody byłem i głupi, takie poczynania wydawały się szczytem przebiegłości. A to dopiero złodzieje, myślałem, jeszcze lepsi ode mnie! Myślałem tak sobie, myślałem, aż w końcu nie wytrzymałem. Skombinowałem skądś niezły kijaszek, schowałem pod pledem i udałem, że śpię. Nocą przyszedł sam przeor, żeby odebrać ukradziony u jakiegoś pszczelarza garnek z miodem. Gdy się schylił, wyjąłem pałkę i jak mu nie przylałem w głowę… — Zabiłeś go? — zapytał rzeczowo Conan z pełnymi ustami.. — Zabić nie zabiłem, ale wybiłem mu z siwej głowy wyrozumiałość: wygnali mnie z aszramu. Poszedłem goły i bosy, gdzie oczy poniosą… — Ajajaj — zapiszczał Shi Shelam i wypluł pestkę od śliwki, którą o mało co nie zakrztusił się z oburzenia. — Zawsze podejrzewałem, że ci pustelnicy tylko udają dobrych! — Tak samo uważał wędrowny pandid, który mnie przygarnął — kontynuował Chilli. — „Nie ma prawdy za ścianami aszramów — powiedział mi — chociaż inni myślą, że siedzą w nich swoimi chudymi tyłkami jak na kufrze ze szmaragdami. Głupcy! Zapomnieli, że Mitra kazał się dzielić…”. Jak się wkrótce przekonałem, troszczył się nie tylko o prawdę, lecz również o zawartość worka, który mędrzec ten dźwigał wszędzie, ani na chwilę się z nim nie rozstając. Czy muszę mówić, jak bardzo byłem zainteresowany nauczaniem pandida? Otrzymywanie hojnych podarków i obfitego jadła w zamian za odmawianie mantr na weselach i pogrzebach wydało mi się bardzo atrakcyjne. Moja dusza podążyła na spotkanie z bogami, łaknąc błogosławieństwa. Klnę się na ogon małpy, gotów byłem nawrócić się na właściwą drogę i uczyniłbym to, gdyby nie przeklęte gwiazdy! To właśnie one odwróciły moją uwagę od wyuczenia niezbędnych w pandidskim rzemiośle modlitw i skierowały wzrok na worek nauczyciela. — Podejrzewam, że nie niósł w nim zwojów i pergaminów — uśmiechnął się Conan. Opowieść Chillego coraz bardziej wciągała młodego barbarzyńcę. — Dokładnie! — wykrzyknął opowiadający. — Nie zwoje, nie różańce i kadzidła, lecz złoto dźwigał starzec w worku. Za swoje usługi opłatę przyjmował wyłącznie w złotych monetach, nawet od biedaków, którzy często oddawali ostatni grosz: jak wiadomo, na wesele i na pogrzeb ludzie nie skąpią. Worek był gruby, jak poduszka i do podobnych celów wykorzystywany. Na noc pandid kładł go pod głowę, a spał tak czujnie, że otwierał oczy, gdy na czole siadał mu komar. Za dnia nie miał się czego obawiać, bo powszechnie wiadomo, że nawet najzacieklejsi zbóje nie grabią otwarcie wędrownych sług Mitry, bojąc się gniewu Wszystkowidzącego. — Klnę się na skórę wilka — zauważył Cymmerianin, odprowadzając wzrokiem śliczną służącą — że główne zagrożenie dla swoich skarbów staruszek miał pod bokiem. Gdyby był mądrzejszy, zapomniałby o rozbójnikach, a obserwowałby pilniej swojego ucznia… — Może i nie był taki głupi — sprzeciwił się Chilti — no i ja zachowywałem się potulnie, jakby przepraszając, że żyję. Z całych sił starałem się jakoś mu usłużyć. Każdego bożego dnia kąpałem go w rzece, rozcierałem mu nogi, dźwigałem na plecach, gdy męczył się w drodze, zdarzało się też, że prosiłem o jałmużnę. Z czasem pandid przekonał się o mojej szlachetności i zaczął zawierzać mi wszystko, oprócz worka. Ale ja nie traciłem nadziei, pomny, że cierpliwość to najwyższa cnota prawdziwego pokutnika. Pewnego dnia, gdy od dawna już nie trafiały się wesela ani pogrzeby, chodziliśmy po wsiach i zbieraliśmy „świętą jałmużnę”. I to wszystko z workiem złota! W myślach przeklinałem starca i życzyłem mu wrzodów albo innej cholery, ale na zewnątrz byłem potulny i posłuszny, starałem się, by na mojej twarzy nie odkrył nic prócz lekkiej głupkowatości. Rankiem wyszliśmy z wioski, w której nocowaliśmy i ruszyliśmy w stronę pewnego miasta, odległego o dobre dwa dni drogi piechotą. Gdy już uszliśmy spory kawał, zatrzymałem się, wycisnąłem z oczu kilka łez i oświadczyłem nauczycielowi, że popełniłem straszny grzech. — Jaki grzech? Otwórz się przede mną, synku — zażądał starzec. Pomyślał pewnie, ze gwizdnąłem z domu, w którym nocowaliśmy, coś cennego i już szykował zręczną mowę, żeby usprawiedliwić mój uczynek wolą Mitry, albo w inny przewrotny sposób. — Wczoraj wieczorem w domu, w którym ugoszczono nas kolacją, z góry spadła na mnie pajęczyna i pył — zacząłem mu wyjaśniać, widząc, jak coraz bardziej wydłuża się pomarszczona twarz starca. — Otrzepałem się, rzecz jasna, ale teraz widzę, że do mojej ręki przylepiła się pajęcza niteczka. Jak mogłem jej nie zauważyć? Przecież uczyłeś mnie, ojcze, że grzechem jest wynoszenie z cudzego domu tego, co do ciebie nie należy. Bogowie nie wybaczą mi, jeśli zaraz nie wrócę i nie oddam gospodarzom tego, co sobie przywłaszczyłem. Pandid najwidoczniej pomyślał, że oszalałem. — Przecież to tylko śmieć, proch — zaczął mnie przekonywać. — Komu on potrzebny? Gospodyni byłaby rada, gdybyś zebrał całą pajęczyną w jej domu. — Nie pocieszaj mnie! — zawyłem, drapiąc twarz paznokciami. — Co za różnica, złoto czy pył? Branie cudzej własności jednako jest grzeszne, tak powiedziane jest w przykazaniach! A gospodarze byli dla nas tacy dobrzy! Nie miałem najmniejszego zamiaru zabierać ich własności… O, biada mi, biada! Z tymi słowami rzuciłem się biegiem z powrotem i zaczaiłem za drzewami. Ze swojej kryjówki widziałem, jak starzec kręci siwą głową i porusza wargami, mrucząc coś pod nosem. Odczekałem tyle czasu, ile według moich obliczeń powinno zająć dobiegnięcie do wioski i z powrotem, zjawiłem się przed oczami mądrego pandida i oznajmiłem, że zmyłem z siebie grzech. Popatrzył na mnie z lekkim współczuciem, ale głośno pochwalił: — Widzę, synu, że moja nauka nie poszła w las — powiedział, ostatecznie przekonany, że bogowie zesłali mu na sługę kompletnego idiotę. Wieczorem mój nauczyciel zażyczył sobie wykąpać się w strumieniu. Rozebrał się, oddał mi odzież, kostuch i czarę na święte jałmużny, a po chwil zastanowienia także worek. — Wiem, że jesteś uczciwym chłopcem — powiedział. — Uważaj, pilnuj tego dobrze, gdy ja będę obmywał swoje lędźwie. Położyłem worek pod drzewem i usiadłem na nim z najniewinniejszą miną pod słońcem. Żeby starzec nie miał żadnych wątpliwości, powiedziałem: — To, co należy do pandida, należy do Mitry. Któż ośmieliłby się oszukać Wszystkowidzącego? Sheih Chilli zamilkł i zaczął obierać srebrnym nożykiem jabłko. — Cóż było dalej? — zapytał niecierpliwie Conan, który już zrozumiał, czym musiała zakończyć się ta historia. — Nauczyciel obmywał swoje lędźwie dość długo — powiedział Chilli. — Było ustalone, że zawsze czekałem na niego z płachtą, którą się wycierał. Tym razem pandid nie znalazł ni płachty, ni ucznia, ni worka. — Och! — wykrztusił Shi Shelam i szarpnął się za koniuszek ucha. — Ośmieliłeś się okraść świętego człowieka! Złamałeś przykazania Mitry! Shi był człowiekiem nabożnym i przesądnym, mimo że sam łamał przykazania po kilka razy dziennie. — Przeciwnie — powiedział Chilli z poważną miną. — Spełniłem dobry uczynek, o czym napisałem na kartce, którą zostawiłem nauczycielowi pod drzewem. — Co mu napisałeś? — zapytał Cymmerianin. — Cztery słowa: Mitra kazał się… dzielić. Stróż, który w tym momencie szedł z kołatką po nabrzeżu Wielkiego Kanału, zaklinał się później, że śmiech, jaki dobiegł z okien domu kupionego niedawno przez pewnego cudzoziemca w brązowej tunice i sandałach z długimi rzemieniami, był tak potężny, że zgasił trzy oliwne latarnie przy fasadzie domu. Gdy młody barbarzyńca przestał się śmiać, otarł łzy, wypił łyk wina i wspomniał urodę Isztar, kiedy chciał wyrazić swoją aprobatę. — Zaprawdę — powiedział — twoje opowiadanie jest tak dobre jak twoje arenjuńskie. Tak, Shadizar, miasto złodziei zyskało jeszcze jednego godnego mieszkańca. Ale wróćmy do wydarzeń dzisiejszej nocy… — Poczekaj — przerwał mu Chilli, znowu napełniając puchar sor — betem. — Lepiej mnie zrozumiesz, jeśli wysłuchasz opowieść do końca. Po rozstaniu z pandidem skierowałem się ku najbliższemu miastu, planując roztrwonić tam złoto na przyjemności. Chociaż, jak sądziłem, zrobiłem dobry uczynek, Życiodajny uznał za stosowne ukarać mnie: jacyś przedsiębiorczy chłopaczkowie na trakcie odebrali mi worek, złamali z wdzięczności kilka żeber, uszkodzili rękę i odbili nerki. Ukryłem się przed nimi w zaroślach jałowca i długo błądziłem, zanim trafiłem do jaskini pewnego pustelnika. W odróżnieniu od pandida starzec żył w całkowitym odosobnieniu, żywiąc się chyba powietrzem. Wyleczył mnie ziołami, a po wysłuchaniu mojej gorzkiej historii, dał mi naukę. „Nie możesz sprzeciwiać się woli gwiazd — powiedział — ale możesz poprawić swój los sprytem, którego, jak widzę, bogowie ci nie poskąpili. Okradanie sług Mitry, nawet takich jak twój pandid, jest grzechem podobnym do krzywdzenia ubogich żyjących z pracy rąk, dobywających pieniądze w pocie czoła. Jednak na świecie niemało jest ludzi, którzy nagromadzili bogactwa drogą oszustwa i zbrodni, niemało głupców gotowych dać się złapać na każdy haczyk, byle tylko mogli pomnożyć swój majątek szybko, nie kiwnąwszy palcem. Postaraj się, żeby ci niegodni dobrowolnie oddali tobie swoje dobra. Zaspokoisz namiętność do cudzych rzeczy, spowodowanąpechowym układem gwiazd przy twoich narodzinach i jednocześnie będziesz narzędziem w rękach Mitry, karzącego tych, którzy myślą tylko o tym marnym świecie”. Opuściłem pustelnika, rozmyślając o jego słowach, które wydały mi się bardzo mądre. Złożywszy bogom przysięgę, że już nigdy nie zniżę się do zwykłego złodziejstwa, udałem się do odległej wioski i poprosiłem miejscowego dostojnika, by pozwolił mi w niej zamieszkać. Wójt nie miał nic przeciwko temu, tym bardziej że na skraju wioski stała pusta uboga chata. W niej właśnie zamieszkałem. Klnę się na Bela, nie miałem najmniejszego zamiaru się tam bogacić, wręcz przeciwnie — postanowiłem rozpocząć uczciwe życie. W święta wygłaszałem manny, których nauczyłem się od pandida, i nie brałem za to ani grosza, co bardzo się podobało skąpym wieśniakom. W pozostałe dni byłem, jak to się mówi, chłopcem do wszystkiego: wypełniałem różne drobne polecenia, pomagałem kopać ogródki, reperować płoty i nosić chrust z lasu. Z wdzięczności karmiono mnie i wszyscy byli zadowoleni. Tak upłynął czas od pierwszych wiosennych kwiatów aż do okresu deszczów. Już mi się wydawało, że na zawsze wyleczyłem się ze zgubnej namiętności, ale gwiazdy to gwiazdy… — Znowu coś gwizdnąłeś? — zachichotał Cymmerianin, wkładając do ust porządny kawał chałwy. — Zapominasz o przysiędze — zauważył surowo Chilli. — Przecież obiecałem, że będę brał tylko to, co samo pcha się w ręce. Wkrótce w mojej głowie narodził się plan, który musiał się pojawić za sprawą chytrego Bela. Chcę wyjaśnić, że mieszkańcy tej wioski nie byli wcale tak biedni, za jakich chcieli uchodzić; w każdym niemal domu były drogie mosiężne naczynia. Oczywiście wszyscy o tym wiedzieli, ale za każdym razem przed świętem biegali do sąsiadów i pożyczali talerze i filiżanki, skarżąc się na swoją skrajną nędzę. Tak więc uczty trwały nie krócej niż tydzień, bo naczynia krążyły po wszystkich domach. Zbliżał się Dzień Suszonego Daktyla. Postanowiłem podtrzymać miejscową tradycję: obszedłem całą wieś i wyprosiłem w każdym domu filiżankę albo talerz. Wysiłkami i usłużnością zdążyłem zaskarbić sobie powszechną sympatię, więc nie powstały żadne przeszkody w moim planie, nawet wrzucano mi do worka jakieś tam jadło i mogłem zaprosić dwóch czy trzech sąsiadów na skromną świąteczną kolację. A za kilka dni zwróciłem to, co pożyczyłem i to z nawiązką, bo każdy do swojej filiżanki i talerza dostał jeszcze po parze takich samych naczyń. — Jakim cudem? — zdziwił się Spryciarz Shi. Nawet przestał żuć. — W moim pasie zostało jeszcze z dziesięć złotych monet, do których nie dobrali się rozbójnicy — wyjaśnił Sheih Chilli. — Nocą osiodłałem muła, pojechałem do sąsiedniego miasteczka, obudziłem sklepikarza i, zwalając winę na pośpiech, kupiłem u niego za złotego potrzebną liczbę naczyń. — Chcesz powiedzieć, że wydałeś własne pieniądze, żeby zwrócić tamtym ludziom dwa razy więcej niż oni ci pożyczyli? — zapytał Cymmerianin, starając się pojąć, na czym polega podstęp. — Klnę się na zdechłego osła, nic nie rozumiem! — Wieśniacy też niczego nie zrozumieli i zasypali mnie pytaniami — odpowiedział gospodarz domu, kryjąc uśmiech w pucharze. — Trzeba było widzieć ich miny, gdy usłyszeli odpowiedź: „Co w tym dziwnego? Wasze naczynia dały potomstwo. Bierzcie, nie krępujcie się!”. — I oni uwierzyli w podobne brednie? — zdziwił się barbarzyńca. — Myślę, że nie, ale kto odmówi, jeżeli dają mu coś za darmo! Przyjęli z wdzięcznością i prosili, żebym ich jeszcze odwiedził. Jak można nie skorzystać z podobnej uprzejmości? W porze deszczowej prace na polach zostają przerwane i święta następują jedno po drugim. W Dniu Orzechów Ziemnych znowu wyruszyłem na wędrówkę po domach, prosząc o filiżanki i talerze. Tym razem wszyscy starali się pożyczyć mi jak najwięcej, niektórzy dawali nawet wazy i naczynia na wino. Wziąłem wszystko i zwróciłem im podwójnie. Potem wykonałem tę samą operację jeszcze kilka razy, dopóki nie skończyły mi się pieniądze. — Podejrzewam, że nie traciłeś pieniędzy po to, żeby ci próżniacy mogli się wzbogacić — warknął barbarzyńca, zły na siebie, że nie umie odgadnąć zamysłu Chillego. — Jesteś bardzo przenikliwy, Cymmerianinie — odpowiedział ten uprzejmie. — Sznurek długo może się ciągnąć, wreszcie jednak i on ma swój koniec. Zbliżało się Święto Mycia Włosów, największe i najwspanialsze w tamtych stronach. Na tę okazję tamtejsi mieszkańcy trzymają u siebie wielkie okrągłe misy, ołowiane, miedziane, bogatsi nawet srebrne. Ty, Conanie, i ty, Shelam, zapewne sądzicie, że postanowiłem je od nich pożyczyć? Otóż nic podobnego: wieśniacy sami naściągali do mojej chaty pełno tych mis, tak jakbym miał nie jedną a przynajmniej setkę głów i każda potrzebowała oddzielnego naczynia do umycia. Każdy sądził, że przechytrzył sąsiada, przychodzili po kryjomu jeden przed drugim, a ja misy przewidująco chowałem na tyłach domu. Jak zwykle przynieśli również całą stertę innych naczyń. Było tego tak dużo, że trzy noce zajęło mi wywożenie tego towaru do najbliższej gęstwy i umieszczenie w jakiejś kryjówce. — I sam też się ukryłeś — skinął ze zrozumieniem Conan. — Nie — powiedział Chilli. — Chciałem popatrzeć, czy bogowie znowu mnie ukarzą. Dlatego wróciłem do swojej chaty i udawałem, że nic się nie stało. Mijały dni, wieśniacy mnie nie niepokoili, sadząc widocznie, że rozmnożenie mis jest nieco trudniejsze niż zwykłych naczyń. Jednakże po upływie tygodnia zaczęli przejawiać zdenerwowanie i przychodzić pojedynczo. Udawałem, że nie mam pojęcia, o co chodzi i wtedy zrozumieli, że coś jest nie tak. Zebrali radę starszych, długo radzili, radzili, a gdy wyjaśniło się, że niemal wszystkie rodziny pozbyły się rytualnych mis, przyszli do mnie całą kupą. — I wtedy dałeś nogę — znowu podpowiedział Cymmerianin. Ale Chilli odrzucił i tę sugestię. To, co zobaczyli wieśniacy w jego chacie, wyglądało następująco: młodzieniec, to znaczy sam Sheih Chilli, siedział na klepisku, bił się w piersi, posypywał głowę popiołem, kaleczył policzki i szlochał tak głośno, że wchodzący również poczuli smutek. — Co za nieszczęście cię spotkało, synku? — zapytali zmieszani członkowie rady. — Czemu tak szlochasz? — Dobrzy ludzie! — chlipnął młodzieniec, bijąc się w pierś — jestem na dnie rozpaczy. Gdyby moje nieszczęście dotyczyło tylko mnie, to jeszcze pół biedy. Ale ono dotyczy was wszystkich, co do jednego. O, niech rozewrze się ziemia i pochłonie mnie, nieszczęsnego! — Jakże to? — wykrzyknęli starsi. — Co to za nieszczęście, które tyczy się nie tylko ciebie, ale i nas wszystkich? Mówże jaśniej! Wtedy młodzieniec zaszlochał jeszcze głośniej. — Słuchajcie! — ledwie mógł mówić przez łzy. — Wasze cudowne naczynia, wasze talerze, czary, wazy i misy… — zrobił dramatyczną pauzę — umarły! Wszyscy zamilkli, jakby trzasnął w nich piorun. Potem jednocześnie zaczęli krzyczeć: — Umarły?! Co ty bredzisz! Jak może umrzeć srebro, nie mówiąc już o mosiądzu i ołowiu! Kto to słyszał? Jak mogło się stać coś podobnego?! — A skąd ja mogę wiedzieć? — odpowiedział Chilli, przestając płakać. — Widocznie poród był ciężki. Wtedy go związali i wrzucili do rowu. Długo targali siwe brody, deliberując, co z nim zrobić. W końcu postanowili wezwać mądrego człowieka, żeby rozstrzygnął tę niesłychaną sprawę. — Jakże się zdumiałem, gdy mędrzec, wezwany dla uczynienia sądu, okazał się moim znajomym pustelnikiem. — Chili zmierzał do końcowej części opowieści. — Wysłuchał wieśniaków i zapytał, na czym właściwie polega ich zdziwienie. — Jak to? — odpowiedzieli chórem. — Czy możemy uwierzyć, że srebrne naczynia mogą umrzeć? — A dlaczegóżby nie? — zaskoczył ich mędrzec. — Uwierzyliście, gdy młodzieniec mówił, że wasze naczynia dały potomstwo. To, co może się narodzić, może również umrzeć! Takie rozstrzygnięcie ogromnie przygnębiło wieśniaków, lecz nie ośmielili się sprzeciwić pustelnikowi, obawiając się… gniewu bogów. Ja zaś, podziękowawszy bogom w myśli, a pustelnikowi głośno, pospiesznie oddaliłem się, żeby wrócić wkrótce z końmi i potajemnie wywieźć cały majdan na najbliższy jarmark. — A więc bogowie nie uznali twojego fortelu za godny nagany? — zapytał Conan, uśmiechając się od ucha do ucha. — Bogowie zazwyczaj karzą tych, którzy chcą się wzbogacić bez żadnego wysiłku — zakończył Sheih Chilli. — Ja zaś byłem narzędziem wyższej sprawiedliwości. Powiem wam jeszcze, że potem również kierowałem się naukami mądrego pustelnika i za każdym razem przekonywałem się o jego mądrości i głębokiej wiedzy. Jak widzicie, moje dobre uczynki dały pewne efekty… Nie bez dumy wykonał szeroki gest, wskazując na domostwo, stół, jadło i sługi. Podążając wzrokiem za tym gestem, Conan i Shi zmuszeni byli przyznać, że ich gościnny gospodarz miał niezwykłe szczęście, spotykając tak mądrego i pod każdym względem przenikliwego nauczyciela. — Teraz powróćmy do naszych spraw — powiedział Chilli, zadowolony z wrażenia, jakie zrobił. — Agizar zasłużył na pożegnanie się z pokaźną częścią swojego majątku. Teraz jest przerażony, ale chciwość i tajemne pragnienia znowu go do mnie przywiodą, Wtedy ponownie pójdziemy do domu Flarengasta i przeprowadzimy nasz plan. — Spryciarz znowu będzie musiał siedzieć na kominie i spuszczać przezeń twoją siatką? — zapytał burkliwie barbarzyńca. — Obiecałeś, że wyjawisz swój plan… — Nieco później — powiedział Chilli, przymykając oczy i zastanawiając się nad czymś. — Co się zaś tyczy „widma”, które powinno pojawić się z Szarych Równin, wymyśliłem coś lepszego. Jak sądzicie, kogo spodziewa się zobaczyć jubiler po moich zaklęciach? — Zielonego brodatego starca z gorejącymi oczami — zasugerował ShL — A zobaczy muskularnego młodzieńca! — klasnął w dłonie Sheih. — Ty zostaniesz Flarengastem, Conan! III Jubiler Agizar opierał się o nefrytowy blat stołu i ze smutkiem wpatrywał się w piękne brązowe zwierciadło. Z mętnawych głębi patrzyło na niego odbicie łysiejącego starca, gołego do pasa, zaczerwienionego po niedawnej łaźni. Ani mycie, ani wysiłki masaźystek nic nie dały — widok był żałosny. Niebieskie jedwabne szarawary ledwie trzymały się na biodrach, na czerwony pas zwisał porośnięty siwym włosem brzuch, piersi obwisły, a okrągłe ramiona niszczyły się. I jeszcze nos. Napuchnięty, pokryty czerwonymi żyłkami i ogromnymi porami, wiecznie wilgotny i błyszczący. Czego on nie robił ze swoim nosem, jakich maści i smarowideł nie stosował! Wszystko na próżno — z każdym przeżytym rokiem nos coraz bardziej rozpływał się po twarzy, niczym brunatny, przejrzały pomidor, gotowy lada chwila trysnąć ohydnym sokiem. O bogowie, jakże okrutnie kpicie ze śmiertelników! Młodość Agizara upłynęła w ubóstwie i poniżeniach, a dojrzałość — na nieustających wysiłkach nagromadzenia jak najwięcej złota. Nie gardził niczym: sprzedawał fałszywe klejnoty, nie odrzucał kradzionych rzeczy, pożyczał pieniądze na lichwiarski procent i przekupywał władze, żeby okrutnie karały wierzycieli. Osiągnął sukces. Miał ogromne bogactwa, kufry pękały od złota i drogich kamieni, a dom pod względem luksusu i rozmiarów nie ustępował najlepszym domom Shadizaru. A mimo to Agizar był jednym z najnieszczęśliwszych ludzi w całej Hyborei. Starość odebrała mu to, co było droższe od wszelkich skarbów: odebrała mu kobiety. Agizar nigdy się nie ożenił, bo obawiał się, że przebiegłe małżonki mogą dosypać mu do zupy arszeniku albo pozbawić rozsądku za pomocą soku z czarnego lotosu, żeby zawładnąć jego bogactwami. Oczywiście jubiler mógł kupić sobie wystarczająco dużo niewolnic, i tak robił — młode, piękne gurie z Turami, Shemu, Ophira, nawet z dalekiego Asgardu, gdzie zimą woda zamarza i robi się podobna do błyszczących brylantów. Posłuszne woli swojego pana, tańczyły przed nim, myły go, rozgrzewały w łożu, napełniały duszę Agizara słodkim uczuciem… I nic więcej! Niestety, starość i zmartwienia pozbawiły go męskiej siły, przemieniając życie w torturę przypominające scenę gdy przed jeńcem, głodnym i wyczerpanym, który ma skute ręce i nogi, stawiąją naczynia z parującym jadłem oraz kryształowe czary pełne musujących napitków. Jubiler jęknął i w gniewie chciał plunąć w zwierciadło, ale w porę się powstrzymał, przypominając sobie, że już wkrótce jego cierpienia się skończą. Niech Mitra pobłogosławi wróżbitę, do którego przywiódł go przypadek! Czcigodny Sheih Chilli, co prawda początkowo długo nie chciał się zgodzić, mówił, że dawno nie brał do rąk kamyków i nie rozpościerał magicznej tkaniny, lecz złoty pierścień ze szmaragdem zrobił swoje. O, co to była za wróżba! Odsłoniło się coś dziwnego: duch starego Flarengasta, pilnujący niewiarygodnych skarbów w ruinach domu przy wschodnim murze, od dawna szuka godnego człowieka, z którym mógłby podzielić się swoim bogactwem. I nie tylko. Magiczna tkanina powiedziała, że widmo, gdy zjawi się na wezwanie może obdarzyć szukającego czymś jeszcze — nie mniej, a nawet bardziej cennym. Staruszek z zadowoleniem potarł spocone dłonie, odsunął się od zwierciadła i podszedł do szafy z odzieniem. Nie, nie na próżno płacił karczmarzowi Abuletesowi za to, że wcześniej od innych dowiadywał się o najświeższych nowinkach. Właśnie Abuletes opowiedział mu w głębokiej tajemnicy, że człowiek, który kupił dom przy Wielkim Kanale, to nikt inny jak znamienity mag Ischschim Suarta, który przybył do Shadizaru pod przybranym imieniem. Jest nie tylko doskonały w przepowiadaniu przyszłości, ale również w czymś jeszcze, o czym pleść po próżnicy nie należy. I to była prawda. Za sprawą Suarty Agizar na własne oczy zobaczył widma starego Flarengasta, które przybyło z piekieł! Chciał już prosić ducha astrologa o mnóstwo pieniędzy i młodość, gdy nagle w palenisku pojawił się jakiś demon, czarny jak Zembabwejczyk, groźny jak grom niebieski i napadł na Flarengasta z lśniącym jak błyskawica kindżałem… Agizar uciekł wtedy przerażony, zgubił po pantofel i ochłonął dopiero w domu, gdy zasunął zasuwę. Trzy noce nie mógł zasnąć, przez cały czas miał przed oczami zielone widmo i demona czarnego wojownika, ciągle słyszał straszny ryk towarzyszący ich pojawieniu się. Agizar przegonił niewolnice i gryzł palce: czyżby wszystko przepadło, a on nigdy nie dostanie tego, na co zasłużył? I kobiety — o, kobiety! — pozostaną dla niego tylko pięknymi dojrzałymi owocami, do których nie może dosięgnąć?! Czwartego dnia strach przed zjawami ustąpił miejsca żądzy i jubiler poszedł do domu Sheiha Chillego. Ten przyjął go uprzejmie, ale od razu oświadczył, że nie ma mowy o ponownym odwiedzeniu domu astrologa. — Moce ciemności chronią go zbyt dobrze — powiedział. — Nie zamierzam ryzykować naszego życia, bowiem demony piekieł są groźne nawet dla mnie, znającego się na magii, nie mówiąc już o tobie. Tak więc porzuć swoje nadzieje i lepiej postaraj się o owoce vendhyjskiego drzewa u–u, które w łożu czynią z mężczyzny tygrysa… Agizar padł na kolana i zaczął błagać wielkiego Ischschima, by jeszcze raz spróbował dla niego szczęścia. Co tam jakieś owoce, one nie przywrócą siły mięśniom ani elastyczności skórze, nie przywrócą młodości! Poza tym nie wiadomo, jak działają na starców, a on jest gotów zapłacić znamienitemu Suarcie bardzo poważną kwotę… Rozgniewany mag zatupał nogami i zabronił kiedykolwiek wymieniać jego prawdziwe imię. Jubiler zgodził się ochoczo, zaproponował tysiąc złotych za trud i otrzymał odpowiedź odmowną. Wtedy zaproponował dwa tysiące złotych, na co Ischschim tylko pogardliwie wzruszył ramionami. Jednak gdy suma wzrosła do dziesięciu tysięcy, mag delikatnie podniósł jubilera za ramiona, posadził na miękkiej sofie i zaczął rzeczowo wyjaśniać, jak należy przygotować się do nocnej wizyty w ruinach. Kiedy szperał teraz w szafie i przypominał sobie o tych wydarzeniach, Agizar wzdrygnął się mimo woli. Pomyśleć tylko, Ischschim kazał mu natrzeć odzież olejkiem kamforowym. Co za smród! I jeszcze ta wydrążona dynia z dziurami na oczy włożona na głowę… Ale co było robić: zapach kamfory odstrasza demony, a zasłaniająca twarz dynia chroni od ognistych plunięć. Druga wyprawa do domu astrologa zakończyła się nieco pomyślniej od pierwszej. Znowu przyszli do komnaty z paleniskiem, mag wykreślił na podłodze krąg i wypowiedział zaklęcia, wspominając Seta, Trzygłowego Psa i jeszcze jakichś azów i czekterów. Z kominka rozległ się straszny ryk, wyleciała sadza, a potem pojawiła się świecąca zielonym światłem postać… Nie był to jednak długobrody starzec, którego Agizar widział poprzednim razem. Teraz wyszedł potężny młodzieniec z czarnymi jak skrzydło kruka włosami, w których igrały odblaski nieznanego ognia. — Kto mnie wzywał?! — zaryczało widmo tak, że Agizar pokrył się zimnym potem. — Kto, ogon Nergala mu w gardło, niepokoił mnie w Dolnym Świecie?! — Ja zakłóciłem twój spokój — odpowiedział Ischschim Suarta, czyniąc rękami wyszukane figury. — W imię Damballacha, Węża Wiecznej Nocy, zaklinam cię, zwróć swój wzrok na tego człowieka… I wskazał na klęczącego jubilera z dynią na głowie. — Kim jest ten głu… to znaczy, kim jest ten starzec? — zapytało widmo. — Jak on śmie stanąć przede mną, wielkim Flarengastem? Ischschim trącił jubilera nogą, a ten wymamrotał przez otwory w dyni: — Jestem Agizar, o wielki i groźny, pokorny petent twój… — Agizar? — Widmo podrapało się po potężnej piersi i splunęło. — Czy nie jesteś tym lichwiarzem z ulicy Diamentowej, który pragnie odmłodnieć, by przywrócić sobie męską siłę? — To ja, to ja! — wykrzyknął radośnie Agizar. — Zaprawdę, nie ma przed tobą żadnych tajemnic! Magiczna tkanina wielkiego Ischschima przywiodła mnie przed twój e oblicze. Jestem wstrząśnięty twoją potęgą i wyglądem, albowiem spodziewałem się ujrzeć starca… — Niesłusznie — przerwał świecący młodzieniec. — Wiedz, że znam tajemnicę wiecznej młodości i postanowiłem pokazać ci me nowe oblicze, by… jednym słowem, tak postanowiłem. Czego chcesz, starcze? Agizar zatrząsł się ze szczęścia, gdyż sądził, że nastała dla niego szczęśliwa chwila. — Magiczna tkanina powiedziała — zaczął pospiesznie — że szukasz, o najsprawiedliwszy z duchów, godnego człowieka, z którym chciałbyś się podzielić swoimi skarbami. Nie śmiałem nawet o tym marzyć, bowiem jestem skromny, ale wielki Suarta zapewnia mnie, że właśnie ja jestem tym właściwym człowiekiem… — Tak jest — powiedziało widmo. — Ale dwa żądania to za dużo. Musisz więc wybrać: albo skarby, albo młodość. O bogowie! Agizar był kompletnie zaskoczony. W głowie miał mętlik. Przed oczami ujrzał nowiutkie kufry w skarbcu, które, jak sadził, wypełnią się dźwięczącymi monetami i błyszczącymi drogimi kamieniami… Czyżby ta wizja miała rozpłynąć się niczym sen? Jednocześnie zaś pojawiły się piękne twarze niewolnic: smagłej Shemitki Vary, pulchniutkiej Turanki Zafii, jasnowłosej Inny z dalekiego lodowego Asgardu… Złoto czy młodość?! O bogowie! — Decyduj się szybciej, starcze. — Widmo tupnęło nogą. I Agizar zdecydował. Dokonał czynu niewiarygodnego, nieprawdopodobnego, który wprawił w drżenie ciało, duszę zaś zwinął niczym kawałek pergaminu w płomieniach: zrezygnował ze złota. Zaszlochał. — Czemu płaczesz, głupcze — powiedział mag — przecież najbardziej chciałeś odzyskać młodość… — Niech się tak stanie! — oświadczyło widmo. — Niechaj lichwiarz przez trzy dni rozdaje szczodrą jałmużnę przed świątyniami i na targowiskach. Jeśli przez ten czas nie dopuści się żadnego występku, dostanie to, czego tak bardzo pożąda. A teraz wynoście się, chcę w spokoju obejrzeć moje skarby. Słysząc o skarbach, Agizar zaszlochał jeszcze głośniej i na miękkich nogach wyszedł do ciemnego korytarza. Drzwi zamknęły się za nim. Oparł się o chłodną ścianę, czując, że nie jest w stanie zrobić następnego kroku. Przez szczeliny usłyszał słowa widma, zwrócone do pozostałego w komnacie maga. — Jeszcze za życia złożyłem przysięgę — mówił duch Flarengasta — że podzielę się skarbami z godnym tego śmiertelnikiem. Jubiler wybrał młodość, to jego prawo. Ale przysięga pozostaje przysięgą i trzeba ją wypełnić. Nie mógłbyś mi polecić jakiegoś uczciwego biedaka, który umiałby rozumnie spożytkować otrzymany majątek? — Przewidziałem podobny obrót sprawy — odpowiedział Ischschim Suarta — więc zwróciłem się po radę do mojej magicznej tkaniny. Dowiedziałem się, że jest w Shadizarze pewien człowiek zwany Shi Shelam, tak biedny, że prosi o jałmużnę przed świątynią Mitry. Na niego wskazują znaki… — Dobrze — powiedziało widmo. — Przyprowadź go tu za trzy dni, dostanie sto tysięcy złotych monet. Ta kwota sprawiła, że nieszczęsny Agizar stracił przytomność. Gdy doszedł do siebie, stwierdził, że idzie ścieżką przez sad, podtrzymywany pod rękę przez gołonogiego maga w brązowej tunice… …Jubiler wybrał wreszcie ubranie — najskromniejszy chałat i skórzane pantofle. Zaczął się ubierać sam, bez pomocy służących, ponieważ gadatliwe kobiety nie powinny dowiedzieć się, że pan domu zamierza wyjść w ważnej sprawie. Sprawa ta wynikała z podsłuchanej pod drzwiami rozmowy widma z Ischschimem i miała przynieść zysk. I to jaki zysk! Była nadzieja, że dar Flarengasta dla nikczemnego żebraka powróci tam, gdzie jest jego miejsce: do nowiutkich kufrów jubilera z mocnymi zamkami. W tym celu Agizar poczynił pewne kroki. Następnego dnia po spotkaniu z duchem, jubiler poszedł do świątyni Mitry, gdzie zaczął szczodrze rozdawać jałmużnę. Wstrząśnięci tak niesłychanym zjawiskiem nędzarze napływali do niego ze wszystkich stron, chciwie wyciągając ręce, czapki i drewniane miski. Jubiler rzucał złote monety, pytając przy tym, który to Shelam, gdyż ma do niego pilną sprawę. Naprzód przepchnął się brudny człowiek, z wyglądu przypominający wyliniałego chudego szczura i oświadczył, że to on jest Shelamem. Agizar dał mu pięć złotych monet, czym wywołał pomruki zawiści innych żebraków, potem zaprowadził Shi do najbliższej karczmy, posadził za stołem i zamówił u karczmarza dzban wina oraz barani udziec na zakąskę. — Posłuchaj, mój drogi — powiedział jubiler słodkim głosem. — Mam dla ciebie malutką propozycję… Chciałbyś dostać pięćdziesiąt monet? Oczywiście, złotych. — Pięćdziesiąt złotych monet! — wykrzyknął oberwaniec. — Nigdy w życiu nie miałem takich pieniędzy! A za co? — Za wszystkie jałmużny, które dostaniesz do trzeciego ranka, licząc od dzisiejszego. Shi zaczął się zaciekle drapać pod łachmanami. Przewracał przy tym oczami i ruszał szczurzą mordką, jakby coś wąchał. — Coś tu nie gra, czcigodny — powiedział w końcu. — O co w tym chodzi? — A co ci za różnica — rozzłościł się jubiler. — Złoto mu dają, a on jeszcze nosem kręci! — I słusznie kręcę. — Shi rozejrzał się podejrzliwie dookoła. — Dawali myszce ser, a nos pułapką przycięli… — Sto złotych! — zasyczał Agizar. — Nie będzie na to mojej zgody. — Dwieście! I tak się targowali dość długo, doszli nawet do tysiąca, gdy jubilerowi przyszło do głowy, że trzeba będzie użyć fortelu, żeby złamać niepokornego. — Dobrze — powiedział w końcu. — Zdradzę ci pewną tajemnicę. Byłem wczoraj u wróżbity, który powiedział mi, że w ciągu trzech dni oberwańcowi o imieniu Shi Shelam wpadnie do czapki rzadka stygijska moneta. Pieniądz ten jest miedziany i ciebie nie zainteresuje. Ja zaś zbieram różne ciekawostki i moneta może stać się ozdobą mojej kolekcji. — Czego ozdobą? — zapytał Shi. — Do licha! — zdenerwował się znowu jubiler. — Głupi jesteś! Mówię: ostatni raz dwa tysiące. — Myśli, że głupiego znalazł. — Shi zabrał się do baraniego udźca. — A może ta moneta warta jest dziesięć razy tyle! Agizar ponawiał próby do samego wieczoru. Obeszli trzy karczmy, Shelam wypił cztery dzbany kwaśnego wina, zjadł, prócz baraniego udźca, kurczaka i kilka tuzinów pierogów z kapustą i twarogiem, upił się, zrobił się osowiały, ale trzymał się twardo. Jubiler, zadziwiony pojemnością jego żołądka, przeklinając w myślach ośli upór oberwańca, wywołany niewątpliwe skrajną tępotą, podwyższał sumę i sam nawet nie zauważył, jak doszedł do połowy tego, co miał dostać żebrak od hojnego widma. — Dobrze — wybełkotał wtedy Shi. — Zamęczyłeś mnie, starcze. Zgoda. Chodźmy po twoje złoto… Serce jubilera krwawiło, gdy wręczał żebrakowi ciężki worek, mimo że rozstawał się z nim, jak sądził, nie na długo. — Musisz dać mi kwit — powiedział, wyjmując przygotowany zawczasu pergamin. — O, tu jest napisane: „Ja, Shelam z Shadizaru zobowiązuję się, klnąc się na Mitrę Miłosiernego, oddać Agizarowi z ulicy Diamentowej wszystko, co dostanę jako jałmużnę, od każdego, kimkolwiek by on był, poczynając od dnia Hassana Melnika, licząc do trzeciego dnia włącznie”. — Czytać nie umiem, ale ci wierzę — powiedział na to oberwaniec. — Widzę, że jesteś człowiekiem uczciwym, chociaż głupcem, skoro płacisz cały majątek za jakąś tam miedzianą monetę… Zamoczył palec w soku z drzewa atramentowego, przyłożył go do pergaminu, potem gwizdnął, położył worek na wózku, który nie wiadomo skąd się wziął, i zniknął razem ze złotem. Pozostawało mieć nadzieję, że nie rzuci się z głupoty do ucieczki. Zresztą, przed wielkim Ischschimem nie można się skryć! Za dwie noce mag zaprowadzi go do domu przy wschodnim murze, żeby widmo mogło spełnić swoją przysięgę i wręczyć głupiemu oberwańcowi skarby, z którymi ten nikczemnik będzie musiał natychmiast się rozstać. Zgodnie z kwitem. Wszystko mu odda ten przeklęty wypłosz, również jego złoto, otrzyma je bowiem w przewidzianym kwitem terminie. Świadkowie się znajdą. „Zaklinam się, że oddam wszystko, co dostanę jako jałmużnę, od każdego, kimkolwiek by on był, poczynając od ranka…”. Ranek dawno minął, już wieczór! Głupiec z tego Shi, zobaczy skarby, jak własne uszy bez lustra. A jeśli się uprze — jest na to sąd namiestnika, dyby i rów pełen węży! Nie ma co, Agizar był zadowolony. Modlitwami wyprosił sobie młodość, sprytem przywróci i skarby. Przywróci, bo już uważał je za swoje. Sprawa była prosta: trzeba zdążyć na czas, żeby nikczemny Shelam nie zdążył schować złota. Agizar poczeka za drzwiami wiodącymi do komnaty z paleniskiem, a gdy Flarengast wręczy oberwańcowi dar i zniknie — przedstawi dokument i zabierze monety. Przez dwa pozostałe dni hojnie rozdawał przed świątyniami i na bazarach jałmużnę, a po nocach modlił się do Bela. Nadeszła długo wyczekiwana trzecia północ. Agizar stał przed szafą, ubierał się w ciemny chałat i skórzane pantofle, zastanawiając się, ile sług wziąć ze sobą, żeby unieść skarby. Zdecydował się zabrać pięciu, zatrzasnął drzwiczki szafy i pospieszył do wyjścia… Ruiny złowieszczo ciemniały na tle rozgwieżdżonego nieba, czarny komin sterczał powyżej krawędzi miejskiego muru. Jubiler kazał sługom czekać przy ogrodzeniu, sam zaś przeszedł po znajomych ścieżkach sadu i komnatach domu i wkrótce znalazł się w ciemnym korytarzu przed zamkniętymi drzwiami, wiodącymi do pokoju z okrągłym kominkiem. Przez dziurkę od klucza przezierało zielonkawe, niezbyt jasne światło. Dało się słyszeć jakieś niezrozumiałe mamrotanie. Agizar przysunął się do otworu, przycisnął ucho do zamka i dopiero wtedy usłyszał słowa maga: — …i wyzwoli ducha twojego z niewoli na Szarych Równinach! Czemuż zwlekasz, Flarengaście, czy na pewno rozmyśliłeś się i nie spełnisz obietnicy? Nastała trzecia noc, a biedak Shelam nie dostał ani grosza! Serce jubilera ścisnęło niedobre przeczucie. W tym momencie z pokoju dobiegł niezrozumiały dźwięk, przypominający dzwonienie brązowego dzwoneczka i rozległ się chropawy głos widma: — Co ty, śmiertelnik, możesz wiedzieć! Shelam dostał połowę wymaganej sumy od tego szelmy Agizara, który chciał go oszukać i zgarnąć mój skarb. Wyrzuć swoją magiczną tkaninę na śmietnik! Albowiem jubiler okazał się niegodny, mimo że za niego ręczyłeś. Klnę się na Croma, ten stary pies na zawsze pozbawił się nadziei na uszczęśliwienie choćby jednej suki. No, rozumiesz o czym mówię, nie musisz na mnie mrugać. Teraz ten łobuz podsłuchuje pod drzwiami. To niedobrze. Uczyniłem tak, żeby nie zdołał oderwać swojego brudnego ucha od zamka, póki nie zapłaci Spryciarzowi Shi jeszcze pięćdziesięciu tysięcy złotych monet. Czy o czymś zapomniałem? A właśnie: niechaj to, co się stało, będzie dla niego lekcją i nauką dla jego potomków! Jubiler zamarł z przerażenia. Chciał uciekać, ale poczuł, że ucho rzeczywiście przyrosło mu do zamka. Agizar zaczął się szamotać, drapiąc drzwi paznokciami… I wtedy ktoś delikatnie dotknął jego ramienia. Zezując nieszczęsny starzec zobaczył w chwiejnym świetle oliwnej lampy złośliwie uśmiechniętą gębę Shelama, trzymającego w brudnych palcach róg pergaminu. — Słyszałeś, co powiedział wielki i straszny Flarengast? — zapytał oberwaniec i pokazał jubilerowi długi język, a potem pomachał mu przed nosem pergaminem. — O, tu jest napisane: „Ja, Agizar z ulicy Diamentowej, będąc przy zdrowych zmysłach…” ucho nie boli? „rozkazuję sługom moim wydać okazującemu to pismo pięćdziesiąt tysięcy monet w złocie i dostarczyć je w miejsce wskazane przez otrzymującego”. Postaw no tu, czcigodny, swój zawijas… Oblewając się zimnym potem Agizar przyjął podane mu pióro i podpisał się drżącą ręką. Czuł się jak w koszmarnym śnie, który nie chce się skończyć. — I jeszcze jedno — powiedział Shi — oddaj mój kwit Z głupoty ci go dałem, klnę się na Bela! Pomyśl sam, jak żebrak może pozbawić się jałmużny za całe trzy dni? W ten sposób można wkrótce wyciągnąć nogi. Szelma pogrzebał jeszcze za pazuchą jubilera, wyciągnął pergamin z odciskiem swojego palca i odszedł, drapiąc się i chichocząc. Za drzwiami rozległ się łoskot: najwidoczniej widmo Flarengasta powróciło do Dolnego Świata. Potem zapadła cisza, przerywana tylko żałosnymi jękami nieszczęsnego poszukiwacza młodości i skarbów… IV Przyjemnie jest przelewać przez palce złoto, tym bardziej takie, które jeszcze niedawno do ciebie nie należało. Sheih Chilli, Shi Shelam zwany Spryciarzem i Conan z Cymmerii właśnie tym się zajmowali. Chilli zaproponował podzielić wszystkie pieniądze równo, także te zapłacone mu przez Agizara za „wywołanie ducha”. — To niesprawiedliwe — powiedział Conan — ty wszystko wymyśliłeś, a więc tobie należy się największa część. — Złoto niewiele dla mnie znaczy — odpowiedział Chilli. — Ja tylko działam zgodnie z moim przeznaczeniem, które objawił mi mądry pustelnik. Jestem narzędziem wyższej sprawiedliwości… — Dobrze — zgodził się barbarzyńca — skoro tak twierdzisz… Nie powiem, żebym wolał złoto od dobrej draki, niezłej popijawy i kobiecych pieszczot, ale bez niego życie jakoś traci urok. Jednego nie rozumiem: dlaczego nie wzięliśmy więcej, gdy wpuszczono nas do skarbca tego potwora lichwiarza? A jeśli już mowa o wyższej sprawiedliwości, to trzeba było puścić go z torbami… — Nie należy pozbawiać ostatniej koszuli nawet najgorszego łajdaka — powiedział Chilli. — Przecież poza górą pieniędzy temu nieszczęsnemu starcowi nic już w życiu nie zostało. I tak dostał niezłą nauczkę, gdy przywarł do drzwi uchem… — I długo tam będzie stał? — zapytał Shi. — Klej, którym posmarowałem drzwi, trzyma dość mocno, w dodatku jest trochę żrący. Myślę, że skóra z tego fatalnego ucha zejdzie do rana i nasz Agizar odzyska swobodę. Podziękujmy mu i podzielmy złoto po równo, bowiem każdy z nas napracował się niemało. Conan mężnie wytrzymał nieprzyjemny zapach świecącej farby pokrywającej jego ciało i całkiem nieźle grał groźnego Flarengasta, chociaż czasem zapominał tekst. Shi porządnie dmuchał w ukryte w kominie metalowe rogi i na czas dał nam sygnał dzwoneczkiem, że staruszek przylepił się do zamka. Ja zaś, zgodzicie się, całkiem; dobrze udawałem maga… — Właśnie, chciałem cię zapytać — przerwał mu Cymmerianin — kogo wymieniałeś w swoich zaklęciach? Set, Wąż Wiecznej Nocy, to zrozumiałe, jego zawsze wzywają stygijscy czarownicy, a w Czarnych Królestwach zwą go Damballachem. Trzygłowy Pies, zdaje się, I strzeże wejścia na Szare Równiny. Ale co to są azy i czektery? — Sam nie wiem — uśmiechnął się Chilli — po prostu przyszły mi do głowy. Myślę, że one w ogóle nie istnieją, tak samo jak duch Flarengasta. …Sheirt Chilli mylił się: stary astrolog wszystko widział i słyszał. Gdy na wpół rozwalony dom opustoszał, zielone widmo, bardzo zadowolone, że pomimo rozkazu niesprawiedliwego Subashi–Hasha imię jego nie zostało zapomniane, wyszło z paleniska, machnęło półprzeźroczystymi rękami i runęło przez kamienne pokrycia, przez zalaną wodą piwnicę w dół, do tajemnych kryjówek swoich niezmierzonych bogactw. A duchy strażnicy, utkane sztuką czarnoksiężnika dusze zamurowanych w ścianach niewolników Aza i Czektera, zamknęły za nim niewidzialne dla ludzkiego oka przejście. WĘŻOWY KAMIEŃ I Poranek był wspaniały. W shadizarskich sadach, delikatnie muśniętych żółcią jesieni, z głuchym stukotem spadały na ziemię dojrzałe owoce. Plamy słońca grały na podeschniętej trawie, leniwie brzęczały pszczoły, zbierając spóźnioną daninę ze zwiędniętych kwiatów. Bosonodzy nosiwody dźwigali zawieszona na długich pałąkach skórzane wiadra zimnej wody, krzyczeli ptasimi głosami sprzedawcy owoców, ciężko łoskotały po kamieniach nabrzeża wozy wypełnione koszami, tobołami, beczkami i skrzyniami, kamieniami na budowle oraz klatkami z żywymi zwierzętami. W Wielkim Kanale tłoczyły się łódki i małe statki. Ich właściciele jeszcze otulali się w wełniane płaszcze i peleryny — wielu spędziło noc na pokładzie bądź wśród ławek. Bogatsi popijali słodki sorbet i lekkie wina z naczyń o cienkich ściankach, przegryzając ciastkami z miodem i migdałami, soczystymi gruszkami, jabłkami i zagęszczonym sokiem winogronowym, a niektóre obżartuchy pozwalały sobie z rana na nieco cięższe dania: ociekający tłuszczem kabob na cieniutkich długich rożnach, końską kiełbasę i nawet kalle– pacze — baranie głowy i udźce z duszonymi warzywami. Biedniejsi przewoźnicy zadowalali się kwaśnym owczym mlekiem, przaśnymi pierożkami i suszonymi bulwami manioku. I biedni, i bogaci po skończeniu porannego posiłku zaczynali żuć betel — mieszaninę pieprzowej liany, kawałków niegaszonego wapna i owoców arakowej palmy. Ta guma bardzo poprawiała nastrój i dodawała siły, co było nie bez znaczenia, jeśli wziąć pod uwagę mnóstwo spraw i kłopotów, które gotował rozpoczynający się dzień. Z szerokiego tarasu swojego domu na nabrzeżu patrzył na ten spokojny obraz budzącego się miasta człowiek, który też żuł betel. Był to mężczyzna średniego wzrostu, z przyjemną, ogoloną twarzą, odziany w obszerny chałat, atłasowe szarawary i domowe miękkie: pantofle. Pana domu zwali Sheih Chilli. Przed chwilą zdążył się umyć z podanego przez służącą kumganu, pozwolił przychodzącemu każdego ranka cyrulikowi wyskrobać brzytwą swoje mocne policzki, nabalsamować je narcyzowym olejkiem, a wijące się włosy polać delikatnymi perfumami; wypił filiżankę słodzonego ajraku, zakąsił bekmezem, a potem wyszedł na taras. Patrzył w dół na pstrą ciżbę śpieszących w swoich sprawach Shadizarczyków. Już niemal nie pamiętał twarzy kobiety w brązowej pelerynie z szerokimi rozcięciami zamiast rękawów, która niedawno opuściła jego łoże, a teraz zniknęła w tym ludzkim kołowrocie. Sheih Chilli uznawał kobiety tylko nocą. O innej porze ich istnienie irytowało go i dziwiło. W żaden sposób nie mógł zrozumieć, po co Mitra tak licznie rozmnożył te bezmyślne, wiecznie z czegoś niezadowolone istoty. Z domowymi sprawami, bydłem i ogrodem nieźle radzą sobie niewolnicy i słudzy, co się zaś tyczy uciech miłosnych, po to są nałożnice, które należałoby zamykać w haremach i domach uciech z pierwszym blaskiem porannej zorzy. Natomiast ci, którzy chcą przedłużenia rodu, po urodzenia następcy powinni przegonić kobietę, albowiem żony przypominają wampiry — wysysają mózg swoich i bez tego niezbyt rozumnych mężów… Tak, to warto zapisać! Mamrocząc pod nosem, Sheih Chilli poszedł do pokoju, gdzie na rzeźbionym drewnianym biurku leżała książka w safianowej oprawie i zaostrzone trzcinowe pióro zwane kałanem. Znalazł czystą pergaminową stronicę, zanurzył katan w soku z czarnych jagód, chwilę pomyślał i zapisał: Pomiędzy poszczególnymi końmi, metalami, drzewami, kamieniami, odzieżą, mężczyznami i napojami jest ogromna różnica. Ale nie ma jej pomiędzy kobietami i dlatego mądry unika przyjaźni żmij, kłótni z ciżbą, przeprawy przez wezbrane rzeki i miłosnych igraszek w godzinie cienia. Ten, kto w pośpiechu wziął żonę swoją, przypomina indyka, który uważa, że kucharz przygotowuje zupę dla niego, by go nakarmić. Sheih Chilli przeczytał to, co napisał i uśmiechnął się. Poranek nie był zmarnowany, skarbnica mądrych myśli, którą napełniał już dziesiąty rok, wzbogaciła się o jeszcze jeden pożyteczny aforyzm. Księgę tę Chilli pożyczył kiedyś od swojego pierwszego nauczyciela, wędrownego pandida. Wieczorami staruszek bazgrał w księdze trzcinowym piórem, zawierzając jej owoce swoich przemyśleń. Gdy Chilli uznał naukę za zakończoną, ukradł pandidowi worek złota, miedzianą miskę na jałmużnę, różaniec, jeszcze jakieś drobiazgi, zostawił zapiskę z podziękowaniem, po czym rozpoczął samodzielne wędrówki, burzliwe i nieprzewidywalne jak Morze Zachodnie. Niejedną pustynię przewędrował, w niejednym kraju był, niemało zyskał i wiele stracił, ale księga w safianowej oprawie zawsze była w jego worku albo leżała za pazuchą, w dzień grzała ciało, a w nocy duszę. Szczególnie podobały mu się maksymy starego mędrca o bogactwie. Na przykład takie: „Kto jest bogaty, ten coś znaczy, jest mądry, jest znawcą dobrodziejstwa, ten naprawdę jest doskonały…”. Albo: „Kto ma pieniądze, ten ma przyjaciół, kto ma pieniądze, ten jest człowiekiem uczonym i szanowanym…”. Co prawda, kiedy nie udawało się zebrać wystarczająco dużo „świętych darów”, należących się srodze Mitry na weselach i pogrzebach, pandid nagle zaczynał wychwalać biedę, twierdząc, że ta czyni człowieka niezauważalnym i pozwala mu bez przeszkód obserwować innych. W tym była część prawdy, ale Chilli i tak sądził, że jeśli w innych sytuacjach nędza może być czapką — niewidką, to złoto zawsze jest pewną zbroją i obroną przed żądlącymi strzałami wszelkich możliwych bied i nieszczęść. Dlatego, podporządkowując się położeniu gwiazd, które przepowiedziały mu, że wszystko będzie musiał zdobyć własnym rozumem i sprytem, były uczeń pandida skierował swoje wysiłki we właściwym kierunku, co mu się bardzo opłaciło. Teraz z lekkim uśmiechem mógł przeczytać swój pierwszy zapisek, który następował po kulfonach pandida: Wiatr to przyjaciel ognia, który pożera las, ale ten sam wiatr gasi również płomyk w lampie; a kto jest przyjacielem biednego człowieka? Płomyk w lampie z każdym rokiem płonął coraz silniej, żywiąc j się sprytem Chilliego, przychylnością Bela, a także głupotą i chciwością wielu ludzi, których ścieżkę przecinała krzywa dróżka błyskotliwego awanturnika. Sheih Chilli nigdy nie zniżał się do zwykłego złodziejstwa. Przyjmował tylko to, co samo pchało mu się w ręce. Zdarzało się, że sprzedawał niewidzialne pałace i kota w worku, dziury w obwarzankach i zapach tuberozy, brzęk monet i spojrzenie ptaka semurga, niebieski okajem i wodne góry. Kupcy zawsze się znajdowali. Udało mu się wcisnąć vendhyjskim kupcom dwa tysiące zingarskich szpad, tak przydatnych turbanowemu wojsku, jak żelazny nóż Piktowi. Pewien bogaty przybysz z Pomocy nabył u niego tabun wielbłądów, sądząc widocznie, że te długonogie, ciepłolubne zwierzęta świetnie sobie poradzą na zaśnieżonych hyperboreańskich polach. Hyrkański wódz kupił trzysta worków gorącego piasku z shemskiej pustyni, chcąc ogrzać nim swoje namioty. Czanry król Amazonii posłuchał namów i wysłał do Vanaheimu flotyllę trzcinowych łódek załadowanych szlachetnymi kamieniami, żeby wymienić drogocenności na bryły lodu, z których miał zamiar wznieść w dżungli lśniące domy… Łódki, na nieszczęście, padły łupem barachskich piratów, czy też może gigantycznych ośmiornic, więc marzenie czarnego króla nie spełniło się. Sheih Chilli zaś udał się do Zamory, żeby zamieszkać w słynnym Shadizarze, uzyskać spokój i zakończyć zaczętą niegdyś przez pandida pracę: „Księgę tysiąca ziarenek piasku”, jak ją nazywał. Po drodze do tej krainy złodziei, ulubieniec Bela nocował w jednym ze wspaniałych haremów Iranistanu, oczywiście bez wiedzy gospodarza, co mu się udało dzięki jego niepowtarzalnej zdolności znajdowania wspólnego języka ze wszystkimi, również strażników i nawet niektórych eunuchów. Dowiedziawszy się od lubieżnych odalisek wszystkiego o ich cierpiącym na obżarstwo i chroniczną nadkwasotę panu, Chilli zjawił się przed nim i tak udatnie wróżył zdziwionemu wielmoży ze swojej magicznej tkaniny, że dostał w prezencie tuzin przepięknych dywanów, dwa wielbłądy, tytuł czasznigara i najgrubszą nałożnicę. Z dwóch ostatnich darów uprzejmie zrezygnował: tytuł czasznigara oznaczał, że musiałby próbować, czy w podawanych daniach nie ma trucizny, zaś kobieta była zbyt gruba i leniwa, żeby wykorzystać ją w gospodarstwie. Natomiast kobierce bardzo się przydały. Otrzymawszy od shadizarskiego namiestnika za niemałą opłatą pozwolenie na zamieszkanie, Chilli kupił okazyjnie dom przy Wielkim Kanale i otworzył obok sklep z wyrobami tkanymi. W sklepie zarządzał kulawy szelma Achbes, który uważał swojego pana za najlepszego i najgodniejszego z ludzi. Sheih Chilli nie miał pojęcia o kobiercach i nigdy, nie zaglądał do rachunków i kwitów klientów. Achbes uważał, że tak właśnie powinien postępować człowiek światły i bogaty — może nawet w ogóle nie płacić pensji, byle codziennie nie liczył utargu! Zresztą kulawy sprzedawca podejrzewał, że handel kobiercami absolutnie nie należy do głównych zajęć jego pana. Achbes dawno zauważył licznych klientów nie siedzących zbyt długo w sklepie. Z przyzwoitości macali tkaniny, chwalili wzory i szli na górę, gdzie częstowali się ajranem, pistacjami, orzechami i migdałami i długo o czymś rozmawiali z czcigodnym Chillim. Jeśli początkowo ich twarze zasnuwał cień troski, to po upływie dwóch dni, gdy znowu się zjawiali, zasłaniając połami chałatów wypchane pasy, na ustach mieli uśmiech zadowolenia, znikający na chwilę, kiedy zaczynali coś liczyć, bezdźwięcznie poruszając wargami. Achbesa zżerała ciekawość. Wczoraj, gdy przyszła kobieta w brązowej pelerynie, nie wytrzymał, wszedł na górę i zaczął podsłuchiwać pod nie domkniętymi drzwiami. Kobietę spotkało nieszczęście — zmarł jej mąż. Nieszczęście jednak polegało nie na tym, że ten drobny handlarz przeniósł się do Dolnego Świata (był stary i dokuczliwy), lecz wiązało się z treścią pozostawionego przez niego testamentu. Opieczętowany przez miejskiego notariusza testament kazał wdowie sprzedać jedynego wielbłąda, a otrzymane pieniądze zanieść na ołtarz Mitry. Najwidoczniej handlarz nie miał zamiaru bez końca snuć się po Szarych Równinach i miał nadzieję wkupić się w łaski Życiodajnego. Wdowa nie wiedziała co robić. Jasnożółte piękne zwierzę o ciemnych oczach od lat żywiło rodzinę, a teraz pomiędzy jego garbami miał jeździć ktoś inny! Nie dość na tym, wszystkie pieniądze mieli otrzymać kapłani. O tym, żeby sprzeciwić się woli nieboszczyka nie mogło być mowy, bo kobieta obawiała się gniewu Mitry i władz miejskich. Achbes wstrzymał oddech i czekał, co na to odpowie Chilli. Ale zamiast odpowiedzi usłyszał swoje imię wymówione cichym, przymilnym głosem pana. Zlany potem, strzelając na wszystkie strony oczami, sługa wszedł i nisko się pokłonił. — Ąj, ąj, aj — usłyszał niczym przez watę. — Przecież ty, przyjacielu, masz ośle uszy! Achbes mamrotał coś na swoje usprawiedliwienie, ale Chilli tylko niecierpliwie machnął ręką i kazał mu usiąść. — Nie chcę, by po mieście krążyły plotki, że zajmuję się tu czymś niezgodnym z prawem — powiedział — a najlepszy sposób na zlikwidowanie plotek, to opowiedzieć wszystko słudze. Słuchaj szelmo i nie mów potem, że twój pan coś ukrywa. I Achbes usłyszał zadziwiającą radę, jaką jego pan dał kobiecie. — Wykonaj testament nieboszczyka — powiedział Sheih Chilli. — Sprzedaj wielbłąda i oddaj pieniądze kapłanom. Kobieta zaszlochała i zaczęła gryźć palce. — Ale — dodał pan, uśmiechając się — sprzedaj go razem z kotem. — Z kotem?! — wykrzyknęła kobieta z takim przerażeniem, jakby Chilli zaproponował jej połknięcie rozpalonych węgli. — Sądzę, że w twoim domu znajdzie się jakiś kot — ciągnął doradca, jak gdyby nigdy nic. — Zaniesiesz go na rynek i powiesz kupującym, że wielbłąd jest do kupienia tylko razem z tym milutkim zwierzątkiem. Kot kosztuje tysiąc monet, a wielbłąd jednego złotego… Kobieta zaczęła biadolić. Z jej niezrozumiałych okrzyków można było się domyślić, że nieszczęsna wdowa prędzej da się wbić na pal, niż sprzeda żywiciela za jedną monetę. — Niech wyjdą mi włosy, niechaj uschną mi nogi — wyła. — Niechaj wrzody pokryją moje ciało! Kto to słyszał, żeby żądać tak mało za zdrowe zwierzę! — Dla Mitry jedna moneta ofiarowana szlachetną ręką jest tak samo droga jak tysiąc. — Chilli skrzywił się lekko. — Czyżbyś nie chciała spełnić woli męża i oddać kapłanom tego, co im się wedle prawa należy? Pieniądze za kota możesz zostawić sobie. Kobieta zamilkła, oczy rozbłysły jej radośnie. — Zaprawdę, jesteś najmądrzejszy spośród Shadizarczyków! — wykrzyknęła i rzuciła się, żeby pocałować rękę Chilliego. — Tysiąc złotych… Podzielę się z tobą, kaganku uczoności, tylko wyjaśnij mi, czcigodny, gdzie znaleźć człowieka, który za zwykłego kota da tyle złota? Sheih Chilli żałośnie zamachał rękami. — Zaprawdę — powiedział gniewnie — twoja uroda dorównuje głupocie. Pomyśl, przecież kota będziesz sprzedawać razem z wielbłądem. Rozumiesz? — Nie — przyznała uczciwie kobieta. — Achbes! — krzyknął pan. — Idź z tą kobietą na rynek i pomóż uratować jej dzieci od śmierci głodowej. Ty wszystko zrozumiałeś? Sługa zrozumiał wszystko. Był zachwycony. W myślach podziękował Belowi za to, że bóg wszystkich szelm zesłał mu tak czcigodnego pana. Achbes nie lubił sprytnych kapłanów i uważał, że złoto powinno raczej obciążać kieszenie śmiertelników niż ozdabiać ołtarz Mitry. Poza tym kulawy miał nadzieję, że również jego pas po powrocie z bazaru będzie nieco cięższy. Achbes spełnił polecenie. Sprzedał wielbłąda za jedną monetę, zaś wyleniały kot wdowy poszedł za tysiąc pięćdziesiąt złotych. Kupującemu, jakiemuś khaurańskiemu kupcowi wyjaśnił, że kot sprzedawany jest zgodnie ze starożytnym wierzeniem, według którego zwierzątko stanowi najlepszy talizman swojego garbatego przyjaciela. Khaurańczyk tylko się śmiał, sądząc, że sprzedający nie są całkiem normalni. Podobnie jak wszyscy Shadizarczycy. Pięćdziesiąt złotych Achbes zostawił sobie, jedną monetę wdowa triumfalnie zaniosła do świątyni. Losu pozostałej sumy sługa nie poznał. Kobieta zjawiła się u jego pana późnym wieczorem z ciężkim workiem, ale Achbes gotów był przysiąc, że nie stał się on ani o gram lżejszy, gdy sympatyczna wdówka opuściła sypialnię jego pana dzisiaj rano. Nocą Sheih Chilli przedkładał gorące kobiece pieszczoty nad zimny metal. Odprowadziwszy gościa, Achbes wrócił do sklepu. Podejrzliwie oglądał dostarczony niedawno chiński jedwab, gdy przybiegł jakiś chłopiec. — Przyszedł chłopiec z łaźni Schahmura — meldował chwilę później Achbes, kłaniając się swojemu panu. — Pewien biedak stracił odzienie i prosi cię, panie, żebyś przysłał mu jakąś starą szatę, bo nie może przecież pokazać się na ulicy nago. — Jak zwą tego ciamajdę? — zapytał Chilli odkładając trzcinowe pióro. — Powiedział, że nazywa się Shi Shelam, panie. — Sługa jeszcze raz się skłonił. — Mówi, że go znasz. II Sheih Ctulli doskonale znał Spryciarza Shi. Kiedyś ten niepozorny człowieczek ze szczurzą mordką pomógł mu w sprawie z porzuconym domem, rzekomym widmem i uchem pewnego chciwego jubilera na amen przyklejonym do drzwi. Shi otrzymał wtedy należną mu dolę i postanowił zostać handlarzem. Zakupił w Arenjunie kupę różnych naczyń, domowego sprzętu i otworzył sklep. Wiodło mu się nieźle. Gdy wysłany do łaźni Schahmura sługa przyprowadził Shelama do domu swojego pana, Spryciarz wyglądał dość żałośnie. Poły starego chałatu wlokły się za nim niczym skrzydła postrzelonego ptaka, ostry nos zwisał na kwintę, włosy miał rozczochrane. Shi padł na poduszki i zaczął wyłamywać sobie palce, przewracając przy tym oczami, co robił zawsze, gdy był czymś bardzo zdenerwowany czy przygnębiony. Pan domu milczał, czekając aż gość zacznie mówić. — Nic innego tylko sam Bel pozbawił mnie rozumu — wykrzyknął w końcu Spryciarz, pocierając wąskie czoło. — Miałeś rację, Chilli, gdy mówiłeś, że kobieta stworzona została na naszą zgubę. — Ożeniłeś się? — Prawie. Stałem już w odległości dziesięciu kroków od przepaści. — Co za dokładność! Dlaczego właśnie dziesięciu? — Dokładnie tyle było pomiędzy krzakami a tą szelmą, która dwa razy mnie nabrała. — Za drugim razem, jak sadzę, ta osoba zabrała twoje ubranie. A za pierwszym? — Jeszcze gorzej! Wywiozła na sześciu mułach niemal całą zawartość mojego sklepu! Teraz z kolei Chilli potarł czoło. To mu jednak nie pomogło i gospodarz domu na nabrzeżu musiał przyznać, że nic nie rozumie. Wtedy Spryciarz, którego dwa razy nabrano, opowiedział co mu się przydarzyło. Trzy dni temu zjawiła się u niego pewna kobieta. Czworo sług niosło ją w rzeźbionej lektyce, a trzech pędziło za nią muły. Procesja zatrzymała się przed sklepem Shi, kobieta weszła, za nią, uginając się pod ciężarem kufra, weszli słudzy. Kobieta życzyła sobie kupić naczynia, mnóstwo naczyń. — Dokładniej mówiąc — opowiadał Shelam — chciała nabyć wszystko co miałem. Powiedziała, że wyprawia stypę po ojcu i spodziewa się wielu gości. Jej twarz zakrywała czarna tkanina, a gdy ją odsłoniła, ja… ona… — Była piękna jak majowy kwiatuszek — podpowiedział Chilli. — Jak aromatyczny krzew, pokryty tysiącem kwiatów! — Jak tysiąc krzewów pokrytych milionem róż. — Tak i jeszcze więcej! Gdybyś ją widział, nie podjudzał byś mnie teraz. Oczy jak… jak… — Jeziora — wtrącił znowu Chilli. — Usta jak… — Korale. — Tak, korale! A włosy czarniejsze od skrzydła kruka! Młoda i piękna… Shi zamilkł i cmoknął. — I ona cię okradła — znowu odezwał się Chilli. Shelam jęknął. — Straciłem głowę! Sam pomagałem jej ładować towar na muły. Gdy przyszła pora płacenia, dziewczyna chciała otworzyć swój kufer… — Ale klucz zostawiła domu — przerwał Chilli. — Skąd wiesz? — zdziwił się Spryciarz. — Domyśliłem się. Powiem więcej: zaproponowała, że zostawi u ciebie kufer, jej muły odwiozą naczynia, a ona wróci z kluczem. I ty, głupcze, zgodziłeś się. — Przecież sprawdziłem, co było w kufrze — obraził się Chilli. — Gdybym nie zajrzał, nie czułbym się tak fatalnie. Teraz zdziwił się Chilli. — Jak mogłeś do niego zajrzeć, skoro wieko było zamknięte? — zapytał. — A tak! Z góry zrobiono niewielkie mikowe okienko. Popatrzyłem, coś błyszczy, więc uwierzyłem, że to złoto. Pan domu roześmiał się. — Jedno mnie tylko dziwi — powiedział, gdy już się uspokoił. — To, że podeszła cię… kobieta. Poznałeś chociaż jej imię? — Mówiła, lecz zapomniałem. Mówię ci, że straciłem głowę! Spryciarz gniewnie wydał wargi i nastroszył się, niczym kura na grzędzie. — W kufrze oczywiście znalazłeś zwykłe kamienie, a na wierzchu kilka wypolerowanych miedziaków — ciągnął Chilli. — Czekałeś do wieczora, potem wyważyłeś wieko i mogłeś się o tym przekonać. — Czekałem do rana — mruknął Shi. — I nie miedź tam znalazłem, tylko szczere złoto. Dziesięć monet, cena jednego dobrego dzbana. — Szczodra kobieta — stwierdził jego rozmówca. — I widocznie nie biedna. Nie wierzę, żeby sama na to wpadła, musiał ją ktoś nauczyć. Sztuczka dość stara, ale jak widać na niektórych głupców nadal działa. A jak dałeś się nabrać po raz drugi? Spryciarz chwilę sapał, po czym opowiedział, jak było za drugim razem. Zdarzyło się to wczoraj o zachodzie słońca. Przez cały dzień Shi wałęsał się po mieście w poszukiwaniu zaginionej klientki, ale ponieważ zapomniał imienia dziewczyny i nie mógł jak należy opisać jej wyglądu, nic nie zdziałał. Pod wieczór znalazł się na pustkowiu przy murach miejskich, gdzie rosły mizerne krzewy i kilka krzywych wiązów. Spryciarz przysiadł pod drzewem, płacząc nad swoim losem. Ale nawet w myślach nie śmiał przeklinać oszustki, której śliczna twarz majaczyła przed nim niczym jasno świecąca lampa, rozpraszając mrok gorzkich rozmyślań. — Łzy zasłaniały oczy moje — nieco górnolotnie, jak wszyscy zakochani, opowiadał Shi — a gdy zasłona opadła zobaczyłem, że ta piękność stoi przede mną i smutnie na mnie patrzy. Okazało się, że mnie szukała, dręczona wyrzutami sumienia i chciała zwrócić to, co ukradła. Myślałem, że oszalałem, że to mi się śni, lecz ona dotknęła mojej twarzy i otarła łzy… Możesz zgadnąć, co było dalej? — Nie mogę — przyznał się słuchający z uwagą Chilli. — Zaproponowała mi małżeństwo! Z nią. Powiedziała, że nieboszczyk ojciec nic jej nie zostawił, co zmusiło ją do tego fortelu, by móc urządzić godną stypę. Ale jeśli nie przeszkadza mi jej nędza i uda mi się udowodnić swoją miłość, ona natychmiast odda mi to, co kobieta ma najcenniejszego. — O bogowie! — nie wytrzymał Chilli. — I ty uwierzyłeś? — Tak! — zrywając się zapiszczał Spryciarz. — Uwierzyłem! Zaczarowała mnie! Zrzuciłem ubranie i pobiegłem w stronę krzaków, krzycząc na całe gardło: „Kocham, kocham!”, tak jak prosiła… Latawica! Oszustka! I strasznie wzburzony zaczął biegać po pokoju, zrzucając połami chałatu poduszki, przewracając bambusowe etażerki. Chilli długo musiał czekać, aż Spryciarz się uspokoi. Gdy ten nieco ochłonął i znowu usiadł, Sheih powiedział: — Nie warto tak się denerwować, nie jesteś pierwszym, któremu kobiece pieszczoty zawróciły w głowie. Kobiety są jak piękne ptaki, pod ich wspaniałym upierzeniem kryje się wężowe wnętrze. Mitra stworzył je, by poddać próbie naszą wytrzymałość. Ale jak się znalazłeś w łaźni? — A gdzie się miałem podziać goły? — zapytał rozgoryczony Shi. — Zakradłem się potajemnie do łaźni starego Schahmura, która jest obok pustkowia, i przeczekałem tam nocną straż. Rano gdy przyszli klienci, wylazłem spod ławki i wysłałem do ciebie chłopca. Dziękuję, że nie zostawiłeś w biedzie starego przyjaciela. Zamilkł, ponieważ przypomniał sobie, że nie jadł jeszcze śniadania, zaczął więc wsuwać smażone orzechy, pachławę i owoce. Chilli też milczał, zastanawiając się nad czymś. Potem w zadumie powiedział: — Zadziwiającą historię mi opowiedziałeś, przyjacielu. Anaj — dziwniejsze, że ta kobieta dwa razy zaryzykowała oszukanie cię w tak krótkim czasie. Oszuści zazwyczaj starają się trzymać z daleka od tego, kogo udało im się okpić i na kim udało im się pożywić. To zrozumiała ostrożność. Ta zaś osoba nie bała się ponownie zakpić z człowieka, który ją już rozpoznał. Dziwne. Albo kierowała się swoimi, jej tylko wiadomymi planami, albo też jej działania należy złożyć na karb zwykłej kobiecej głupoty. Ponieważ nie należysz do osób, wokół których snute są intrygi, trzymajmy się tego ostatniego założenia. Nie chcesz zwrócić się do władz? — A! — machnął ręką Shi Shelam. — Nie lubię sadowników. No i wstyd mi, przyjacielu, bardzo mi wstyd! Nabrała mnie ta wstrętna baba… — Czy nie nazwałeś ją aromatycznym krzewem różanym? — uśmiechnął się Chilli. — Nie porównywałeś jej oczu do głębokich jezior? — To odmęty, w których czają się złe siły, a nie jeziora — zaburczał Spryciarz. — Czy dasz wiarę, jak przypomnę sobie jej twarz, tak mi się robi gorąco w piersiach i nogi mam jak z waty… Ją by trzeba i zabić, a jak się znowu zjawi, to ja znowu głowę stracę! — Idź do domu uciech, do mateczki Hatimy — poradził spokojnie Chilli. — Albo do cyrulika, żeby ci krwi upuścił. Ulży ci. — Może i pójdę — pokiwał głową Shi. Potem zawahał się i nieśmiało zaproponował: — Posłuchaj, czcigodny, nie znajdzie się u ciebie jakaś robota? Pamiętam jak pięknie załatwiliśmy jedną sprawę, no, tę z jubilerem… I zysk był niezły. Znowu nie mam grosza i gotów jestem przyjąć każdą robotę. — Przecież został ci jeszcze sklep — przypomniał mu Chilli, w zadumie pocierając gładko wygolone policzki. — Co mi po sklepie, gdy nie ma w nim towaru — wymamrotał w udręce Spryciarz. — Dom jest kiepski, dużo za niego nie dostanę. Nie daj mi przepaść, czcigodny! Po twoich oczach widzę, że masz coś takiego… Sheih Chilli przez chwilę zwlekał, upił z filiżanki rozcieńczonej wodą serwatki i zaczął mówić — znacząco, poważnie, pouczająco: — Złym człowiekiem jest ten, który dom ma pełny, a głowę pustą, jak również ten, który dba tylko o pomnożenie swoich bogactw, bowiem pszczoły zbierają miód do uli, a korzystają z niego inni. Życie człowieka przypomina rzekę, do której nie można wejść dwa razy, ale każdy może wznieść tamę, żeby skierować potok w potrzebne koryto. Prawdziwie mądry jest tylko ten, kto nie goni za obłokami na niebie i nie wspina się na dzikie skały, gdzie żyją drapieżne orły i przebiegłe żmije… Shi wytrzeszczał na niego oczka, tępo kiwając głową po każdym słowie. — I dlatego — mówił Chilli — należy myśleć, zanim zacznie się działać. Teraz obmyślam pewną sprawę, mogącą przynieść niemały zysk tym, którzy się za nią wezmą. Niestety, mój przyjacielu, nie mogę zaproponować ci w niej udziału, bowiem jesteś słaby i mimo swojego przezwiska niezbyt mądry… — Wystarczy nam twój rozum! — przerwał mu żywo konus. — Wystarczy aż nadto! I tak będzie ci potrzebny pomocnik, gotów dokładnie wypełniać twoje polecenia, a ja nadam się jak nikt Co się zaś tyczy siły, to masz rację. O, gdyby nasz młody Cymmerianin, ten tygrys odwagi i skała mięśni przyłączył się do nas, jak wtedy… — A właśnie, słyszałeś coś o nim? — zainteresował się Chilli. — Tylko to, co i wszyscy — odpowiedział Shelam. — Stracił niemało pieniędzy w shadizarskich karczmach, zabił ośmiu ludzi, tuzin pokaleczył, a potem gdzieś zniknął. Gadają, że pojechał po coś do Er–Szuhhry… — To jest zdaje się ta parszywa mieścina pomiędzy Shadizarem a Arenjunem? — Zgniłe miejsce — splunął Spryciarz. — Ani Shadizarczycy, ani Arenjuńczycy nie są kpami, ale stolicą naszego kraju złodziei uczyniłbym Er–Szuhhrę! W tym czasie z dołu dobiegł jakiś hałas. Chilli nie zdążył wysłać służącej, żeby dowiedziała się, co się tam stało, gdy drzwi pokoju otworzyły się i nad głowami osłupiałych przyjaciół przeleciał Achbes, rozpaczliwie wymachując rękami i nogami i przeraźliwie wyjąc. Spadł w oddalonym kącie, w drzazgi rozbijając cenną uttarską wazę, wstał na czworaka i żałośnie jęcząc, szybko skrył się za szafą. — Twój pies nie chciał mnie wpuścić! — rozległ się na progu grzmiący głos. Pokryty od stóp do głowy podróżnym kurzem, ze sterczącą zza lewego ramienia rękojeścią ciężkiego aquilońskiego miecza, wściekle błyskając niebieskimi jak północne jeziora oczami, w drzwiach stał Conan barbarzyńca we własnej osobie. III Gdy już usiadł, Cymmerianin przede wszystkim zażądał wina. Achbesa wyciągnięto zza szafy i wysłano do piwnicy: pan domu sam alkoholu nie używał, ale dla gości trzymał i arenjuńskie, i poitańskie, i inne egzotyczne napoje. Sługa oddalił się, jęcząc i ze złością spoglądając na młodego barbarzyńcę. — I przynieś trochę pieczonego mięsa, synu szakala! — rzucił w ślad za nim Cymmerianin. — Niepotrzebnie go obrażasz — powiedział miękko Sheih Chilli. — To dobry sługa, chociaż podkrada w sklepie. — A ty to znosisz? — parsknął Conan. — Uczciwy ma setkę oddanych sług, mądry woli jednego sprytnego. A ty, mój przyjacielu, nie chcesz może tymczasem zmyć z siebie brudu? Uwierz, poranne mycie nie tylko orzeźwia ciało, ale również uwalnia duszę od ciężaru kłopotów. W towarzystwie służących Conan poszedł do łazienki, a pan domu zapisał w „Księdze tysiąca ziarenek piasku” jeszcze jeden mądry aforyzm. Cymmerianin wrócił w obszernym chałacie w pasy, rzucił obok siebie pochwę z mieczem i rozwalając się na poduszkach zaczął wsuwać tłusty kurdiuk z fasolą, cebulą i suszonymi śliwkami, lagman z warzywami i ostrymi przyprawami, gołąbki w liściach winogron i słodki ryż z szafranem, popijając to wszystko porządnymi rykami wina palmowego, nieco mdłego, lecz wystarczająco mocnego. Policzki służących płonęły, dziewice patrzyły na młodego barbarzyńcę z nie ukrywanym zachwytem. — Co przywiodło cię do mojego domu o tak wczesnej godzinie? — zapytał uprzejmie Chilli, uczestnicząc w posiłku maleńkimi garstkami ryżowego zerde. Mięsa nie jadł. — Nergal mnie przywiódł — odpowiedział Conan z pełnymi ustami — żeby glisty zjadły kiszki temu szelmie… — Nergalowi? — nie zrozumiał Chilli. — Na Croma! — wrzasnął barbarzyńca, rzucając obgryzioną baranią kość na zaścielający podłogę iranistański kobierzec. — Mówię o tym młodziku, który podsunął mi te bestie — konia i trzy psy! — Młodziku? — Tak, ładniutki chłopiec z wąsikami. Klnę się na jedyne oko Bela, warto by je wyszczypać! W naszych krajach mężczyźni golą twarz, póki nie zabiją tuzina wrogów. A ten gad już zapuścił wąsy na wardze, z której jeszcze nie starł mamusinego mleka! — Posłuchaj — powiedział Chilli — uspokój się i opowiedz wszystko po kolei. Nasz przyjaciel Shelam już uradował mnie swoją historią, myślę, że twoja okaże się nie mniej zabawna. — Zabawna?! — Conan zacisnął pięści. — Jest zabawna jak taniec wisielca! Wiele słyszałem o oszustach z Er–Szuhhry, ale żeby mnie wywiódł w pole chłopiec…! Pan domu z trudem powstrzymał uśmiech. Barbarzyńca niedawno skończył szesnaście zim, żaden włosek nie ozdabiał jego smagłej twarzy, lecz Cymmerianin od dawna uważał się za dojrzałego mężczyznę. Co prawda, nie bez podstaw. Ci, którzy nieostrożnie podali ten fakt w wątpliwość, zapłacili za to zdrowiem, a niektórzy życiem. — Mówiłeś coś o koniu i psach — przypomniał ostrożnie Sheih Chilli, obserwując swojego gościa spod półprzymkniętych powiek. Conan napił się wina, wytarł usta zewnętrzną stroną dłoni i nieco uspokojony po sytym posiłku, zaczął opowiadać. Po podziale pieniędzy jubilera, wspaniale zabawił się w Shadizarze, otoczony oddanymi przyjaciółmi i gotowymi na wszystko kobietami, które niczym pszczoły do miodu zlatywały się na brzęk jego złota. Karczmarz Abuletes, tak samo jak inni właściciele pijalni mogli być zadowoleni: monety starego skąpca z ulicy Diamentowej wkrótce przeniosły się do ich mocnych kufrów. Zresztą zadowoleni byli przyjaciele od butelki, gracze w kości i kapłani świątyni Mitry, którym barbarzyńca dał w pijanym widzie ciężki mieszek, czego później bardzo żałował. — Jeden kapłan zaczął mnie namawiać, żebym przychodził częściej — opowiadał Conan, pijąc palmową nalewkę — ale ja zawsze uważałem, że Mitrze złoto do niczego nie jest potrzebne. Tak mu powiedziałem. Zaczął coś mówić o szlachetności i ostrożności, o przyszłości… Błogosławiony, mówi, ten, który pomnaża bogactwa na chwałę sobie i bogom. Co się tyczy pomnożenia zgodziłem się z nim i zacząłem myśleć, jakby tu wydać resztę pieniędzy. I wtedy przysłał mi Nergal Krzywego Achbara. Znacie Krzywego Achbara? — Nigdy o nim nie słyszałem — powiedział Chilli. — A ja słyszałem, ale nie chcę go znać — rzucił Shi Shelam. — Zgadzam się — powiedział Cymmerianin. — Łajdak z tego Achbara. Nergal nie może się na niego doczekać. Piliśmy u Abuletesa i Krzywy powiedział mi, że w Er–Szuhhrze pojawił się pewien sprzedawca bojowych psów. Psy te noszą zbroje z kolcami, jak nemedyjscy rycerze i nauczone są różnych sztuczek. Bronią pana w boju albo walczą z takimi jak one na majdanie. W Turanie takie walki urządzane są częściej niż walki kogutów. Zwycięzca dostaje niezłe pieniądze. — A ten Achbar skąd wiedział o zwierzętach? — zapytał Chilli. — Mówił tak, jakby je widział na własne oczy — parsknął Conan. — Zaciekawiło mnie to i ruszyłem do Er–Szuhhry, żeby ją szlag. Popytałem ludzi, zaprowadzili mnie do sprzedawcy. Mieszkał w hotelu, przyjezdny. Wchodzę do pokoju, patrzę siedzi taki jeden, brzoskwinie je. Policzki rumiane, rzęsy długie, jak u kobiety, na głowie turban z piórkiem i zielonym kamieniem. Na palcach pierścienie. Palcami wąsy gładzi. Pogadaliśmy. Ojciec, mówi, umarł i te psy jemu zostawił, a on pojęcia nie ma co z nimi robić, więc je sprzedaje. — Nie inaczej, tylko jakiś mór padł na ojców… — wymamrotał pod nosem Chilli. Barbarzyńca puścił jego słowa mimo uszu i ciągnął: — Zaprowadził mnie, żebym sobie te psy mógł obejrzeć, były przy hotelu w zagrodzie. Piękne psy, kły żółte, ma mordach żelazne maski, a w oczach śmierć się czai. Młodziak gwizdnął, a one łapami ziemię zryły i zaczęły się na siebie rzucać, tylko zbroja dźwięczała. Zagwizdał inaczej, ustawiły się w rzędzie i zaczęły na ogrodzenie skakać. Słudzy, którzy z nami byli, narobili w spodnie i uciekli z szopy. Muszę powiedzieć, że niemało już w życiu widziałem, ale takie bestie spotkałem pierwszy raz. Zapytałem sprzedającego, jak sobie z nimi radzić? A on mówi, że bardzo prosto: psy przyuczone są do konia i ten, kto w siodle, jest dla nich panem, one za niego każdego na strzępy rozerwą. Palcami pstryknął, zaświergotał jakoś tam po swojemu i zjawił się koń… — Skąd? — wyszeptał przestraszony Spryciarz, zasłuchany w opowieść przyjaciela. — Z ciemności piekielnych! — Conan przerażająco zamachał rozczapierzonymi palcami. — Dobra, nie trzęś się, szczurku, koń wyszedł z sąsiedniej zagrody. Mądre zwierzę, póki pan go nie zawołał stał cicho, krył się, jakby nie widział, co psy wyprawiają. Nauczony. Mnie się ta chabeta od razu spodobała. W kłębie ze sześć łokci, pierś szeroka, szyja krągła, głowa mała, nogi suche, na lewej tylnej biała plamka, a na ogromnych kopytach pazury… — Co, co? — zdziwił się Sheih Chilli. — Pazury? U konia? — Żelazne pazury — pokiwał głową Conan, zadowolony, że mógł zadziwić swojego znajomego mądralę. — Nigdy o takich nie słyszałeś? Ja też nie, póki sam nie zobaczyłem. Na pęciny nałożone żelazne bransolety, biegnące w dół i nieco do przodu, niczym ptasie łapki… Wjeździe nie przeszkadzają, a gdy koń stanie dęba i kopnie, rozerwie kolczugę, nawet zbroja rycerska może nie wytrzymać. A jak jest nauczony kopać, sam widziałem. I Cymmerianin opowiedział, co widział. W towarzystwie sług wyruszyli za miasto i tam barbarzyńca dowoli przegonił konia po stepie. Zwierzę słuchało się jeźdźca, psy biegły przez cały czas obok. Potem sługa zawiesiłna gałęzi dość grubego drzewa miedzianą tarczę i młody sprzedawca pokazał, co należy zrobić, by koń stanął dęba. Uderzenie było tak silne, że tarcza pękła, a drzewo zatrzeszczało i przewaliło się. Przyszła kolej na psy. Sługa rzucił kopię, jeden z psów złapał ją w locie i lekko przegryzł zębami. Potem sprzedawca poprosił, żeby Conan lekko pomachał mieczem. Psy otoczyły Cymmerianina i chociaż ten ze wszystkich sił starał się dosięgnąć je ostrzem, nie zdołał. Psy odskakiwały w bok, nie rozwierając przy tym kręgu. Odbiegły tylko na gwizd pana. Gdy zapadł zmrok, młodzieniec ukrył psy w przydrożnych krzewach. Wkrótce na trakcie rozległ się skrzyp osi i śpiew poganiacza: para wołów ciągnęła ciężki powóz z kołami wysokości człowieka. Czarne cienie wyskoczyły z krzewów, rozległ się trzask i powóz stanął. Woźnica zaklął i zaczął smagać woły batem, ale zwierzęta tylko przebierały nogami, nie będąc w stanie ruszyć z miejsca. Szamotały się i trwożnie machały łbami, czując psy, których woźnica nie widział. Młodzik tylko się śmiał. Pozwolił Conanowi przekonać się, że psy mocno trzymają powóz za tylną oś, potem gwizdnął i powóz znowu potoczył się po drodze. Jego właściciel nigdy nie dowiedział się o przyczynie tajemniczego postoju, przypisawszy go diabelskim sztuczkom. — Gdyby zobaczył, co trzyma powóz, natychmiast wykitowałby ze strachu — powiedział Conan. — Te bestie były straszniejsze od niektórych demonów. — I ty je kupiłeś — stwierdził Chilli. — A ty co byś zrobił na moim miejscu? — Trzymałbym się z daleka. — A tak, słyszałem: należy unikać przepraw i nie chodzić w góry. A według mnie lepiej skręcić kark na skałach niż udławić się w domu pestką śliwki. Kupiłem psy i konia. — I gdzie one są? — W tyłku Nergala! Mówię przecież, że mnie oszukano. Ten łajdak z wąsikami mówił, że jest przyjezdny, a ja sobie myślę, że cała jego rodzina jest z Er–Szuhhry. Gdy już zapłaciłem, zaproponowałem opić interes. Młodzik powiedział, że wina nie pije, ale dotrzyma mi towarzystwa. Poszliśmy do karczmy przy hotelu i tam zostawiłem ostatnie monety. Wielu już wiedziało o kupnie i chwalili moją mądrość oraz odwagę. Jakaś łajza gadała nawet, że z moimi pancernymi przyjaciółmi można śmiało iść na Nemedię i zawojować tron Belverusa. Ja zaś miałem inne plany. Chciałem wyruszyć do Aghrapuru i zarobić tam mnóstwo pieniędzy na walkach psów. Dużo mi z tego wyszło! Gadzina siedział naprzeciwko mnie i stukał się ze mną filiżanką, do której nie nalewał nic mocniejszego od sorbetu. Mięsa też prawie nie jadł, wolał owoce. Zresztą nie długo ze mną siedział, wkrótce pożegnał się i odjechał ze swoimi sługami. A mnie zachciało się spać, więc poszedłem do swojego pokoju. — Jak sądzę, spałeś twardo — powiedział cicho Chilli. — Nietrudno się domyślić — warknął barbarzyńca — ten łobuz wsypał mi jakieś świństwo do pucharu. Ale trochę się przeliczył. Nocą, gdy usłyszałem na dole hałas, udało mi się wstać i wyjść na dwór. Co prawda za późno. Ściana szopy była wywalona, obok leżał sługa z rozwaloną głową, koń i psy zniknęły. Przestraszony właściciel hotelu opowiadał, że gdy wyszedł na dwór odlać się, usłyszał niezbyt głośny gwizd, a potem straszny łoskot walącej się ściany. Kiedy z wyłomu wyskoczyły kolczaste cienie, a za nimi ogromny koń, zwyczajnie zemdlał ze strachu. Jego sługa okazał się nieco odważniejszy. Skoczył, żeby łapać konia i przypłacił to życiem. Chciałem ich ścigać, ale nie mogłem nawet wsiąść na konia. Przeklęta trucizna działała przez cały czas. Conan zamilkli sięgnął po puchar. Shi siedział z otwartymi ustami, czkając nerwowo. Słychać było, jak Achbes kłóci się z kimś w sklepie. — Tak — powiedział w końcu Sheih Chilli. — Nie na darmo mówi się, że tygrysa łapie się w pułapkę, rybę w sieć, a złoto końcem języka… — O czym ty mówisz? — zapytał czujnie barbarzyńca. — To takie przysłowie, nie do końca prawdziwe, bo oprócz języka potrzeba czegoś jeszcze. O imię sprytnego młodzieńca nawet nie pytam, na pewno jest fałszywe. — Nie pytałem go — burknął Cymmerianin — on pokazał towar, ja dałem pieniądze… Do kroćset podziemnych demonów! Ta gadzina zapłaci mi za to oszustwo, gdy go znajdę! — Myślisz, że ci się uda? — zapytał uprzejmie pan domu. — Wyciągnę go choćby z Szarych Równin! Co nieco wypytałem Achbara. Krzywy zaklinał się na Bela, że młodzik dał mu dziesięć złotych za znalezienie kupca, ale nic więcej nie wie. Myślę, że kłamał. Zwiał mi łajdak, a może coś bym jeszcze z niego wyciągnął. Abuletes, który oczy i uszy ma wszędzie, też nie słyszało psach w rycerskich zbrojach ani o koniach, które przebijają kopytem ścianę. Co prawda powiedział, że w okolicy zmarło niedawno dwóch niezbyt biednych ojców rodzin: sędzia Rabbas na shadizarskim przedmieściu, ale u niego nigdy nie było bojowych psów i jeszcze jakiś właściciel ziemski Addemekar, lecz ten ma tylko córkę… — Myślę, że szukasz nie tam, gdzie trzeba — przerwał barbarzyńcy Chilli. — Ten młodzik na pewno był nietutejszy i teraz jest już daleko ze swoimi zwierzętami i twoim złotem. — A więc niepotrzebnie do ciebie przychodziłem — powiedział Conan. — Nasłuchałem się plotek, że wielu osobom pomogłeś przywrócić sprawiedliwość. — Spójrz na tę sprawę jak prawdziwy mędrzec — poradził Chilli. — Bogowie zesłali ci bogactwo, bogowie je odebrali. Czy warto się martwić? Czy mało złota jest dookoła? Wystarczy tylko wyciągnąć rękę… — Nie kręć — przerwał Conan — tylko wykładaj, co wymyśliłeś tym razem. Jeśli bogowie zechcą, zetkną mnie z tym łobuzem i wtedy się zemszczę. A na razie mam czas. — Nie mogłeś podjąć lepszej decyzji — uśmiechnął się Chilli. — Robota, którą proponuję, dotyczy nieboszczyka Rabbasa. Mam klienta, któremu sędzia był coś winien. W imię sprawiedliwości obiecałem wyegzekwować dług za ćwierć tej sumy. Zrobimy tak… I autor „Księgi tysiąca ziarenek piasku” przedstawił Conanowi i Spryciarzowi swój plan. Gdy skończył mówić, Shi powiedział, że nie lubi cmentarzy. Cymmerianin zauważył, że w nosie ma cmentarze, ale chciałby się dowiedzieć, ile będzie z tego miał. Sheih zapewnił, że będzie miał z tego wystarczająco dużo. — Ale do tego potrzeba czterech ludzi — powiedział Conan. — A nas jest tylko trzech. — Czwartym będzie Achbes — zdecydował Sheih Chilli. — I tak podsłuchuje pod drzwiami. IV Dom sędziego Rabbasa należał do najwspanialszych na północnym shadizarskim przedmieściu. Dwa piętra, zbudowane z białego kamienia, ozdobiono wyszukaną sztukaterią, gdzieniegdzie już po — odrywaną, lecz nadal to piękną. Nad wejściem wisiała metalowa tabliczka z rysunkiem wagi, krzywego miecza i papirusu, mających symbolizować sprawiedliwość, karę i prawo. Cztery strzeliste okna wychodziły na podwórze, pod każdym stała gipsowa waza. Pośrodku podwórca z zakurzonymi krzewami akacji smutnie szemrała niewielka fontanna, co świadczyło o zamożności pana domu. Czysta woda w Zamorze kosztowała niemałe pieniądze. Dom pogrążony był w żałobie. Girlandy czarnych papierowych kwiatów kołysały się na fasadzie, ciężkie story zasłaniały okna, a na podwórzu wynajęte przez krewnych sędziego płaczki sumiennie wyrywały sobie kępki włosów z rytualnych peruk i mazały twarze karminem, mającym wyobrażać krew. Gorzkie wycia niosły się ku wieczornemu niebu, przeganiając wrony i kawki. Naród ciągnął ku paradnemu wejściu, śpiesząc wyrazić kondolencje i ostatni raz spojrzeć na martwą twarz, jeszcze wczoraj budzącą trwogę. Sędzia Rabbas słynął na całą okolicę z bezwzględności wobec procesujących się. Ciągnął jednakową korzyść zarówno ze strony skarżącej jak i oskarżonej. „Pozwany płaci za to, że nie ma racji, a powód za to, że pozwany nie ma racji” — to było ulubione powiedzenie czcigodnego sędziego. Cherlawego sędziego nazywali za plecami Kozim Sędzią. To przezwisko nadano mu jeszcze w młodości, kiedy dopiero co otrzymał sędziowską czapkę z rąk shadizarskiego namiestnika. Przyczyniło się do tego dwóch kumów: Karib i Assarch, którzy gdzieś na polu złapali bezpańską żywinę. Kozioł był stary, cały w rzepach i miał złamany róg, ale i Karibowi, i Assarchowi tak zależało na tym zwierzęciu, że obaj uznali za swój obowiązek przyjść w tajemnicy przed sobą do sędziego i dać mu dwadzieścia monet łapówki. Gdy zjawili się w sądzie ze swoim brodatym znaleziskiem, Rabbas zadał tylko jedno pytanie: ile warta jest ich żywina? „Czterdzieści monet!” — wykrzyknęli nie umawiając się Karib i Assarch. „W takim razie nie rozumiem, czemu mam was sądzić — powiedział Rabbas. — Od każdego z was dostałem po dwadzieścia monet Możecie uznać, że daliście kozła mnie”. Mężczyźni popatrzyli na siebie zmieszani. Niczego nie zrozumieli, ale w cichości ducha obaj byli radzi, że zwierzę nie dostało się temu drugiemu. Ta błyskotliwa decyzja godna starożytnych mędrców stała się słynna. Ludzie pytali kumów, co się stało z ich znaleziskiem i słysząc niezmienne: „Kozła zjadł sędzia”, śmiali się do łez. Od tamtej pory upłynęło sporo zim. Usłyszawszy o przedwczesnej śmierci Rabbasa, Karib i Assarch pospieszyli do domu z białego kamienia, żeby spełnić ostami obowiązek wobec tak mądrego i szanowanego człowieka. Pośrodku kwadratowej sali, zasypany kwiatami i gałązkami wiciokrzewu, leżał na podwyższeniu czcigodny Rabbas, a wokoło było pełno ludzi. Szanowani kupcy z żałobnymi, lśniącymi od potu twarzami, właściciele domów w pasiastych chałatach i miękkich pantoflach, kilku mężczyzn zajmujących się wymianą towarów, kryjących zgięte palce w szerokich rękawach, dwóch setników z podwiązanymi brzuchami, czterech urzędników w czerni, przysłanych przez shadizarskiego namiestnika i ludzie mniej znaczący, również tacy, których gryzły pchły i którzy przyszli nie tyle wyrazić swoje współczucie, ile pożywić się za darmo garściami ryżu z rodzynkami ze stojących wzdłuż ścian szerokich ołowianych waz. Wszyscy szli przez salę gęsiego, jęcząc i pochlipując, ukradkiem rzucając spojrzenia na długi nos Rabbasa, sterczący spod kwiatów niczym górski szczyt z leżących niżej lasów. Potoki łez nie wysychały: wielu jeszcze na podwórcu sumiennie tarło oczy cebulą. Karib i Assarch szli wśród innych, rozmawiając po cichu. Assarch dopiero co wrócił z Arenjunu, dokąd pojechał w sprawach handlowych i nie wiedział jeszcze, z jakich to przyczyn sędzia wyruszył tak wcześnie na Szare Równiny. Karib szeptem powtarzał mu plotki. Tydzień temu, opowiadał, w pobliżu przedmieścia polował ze swoimi sokołami pewien młody wielmoża i jeden łowczy ptak siadł na grzbiecie wielbłąda należącego do jakiegoś ziemianina. Wielmoża, najwidoczniej dla żartu, oznajmił, że wielbłąd jest jego zdobyczą. Ziemianin żartu nie zrozumiał i zagroził, że poskarży się sędziemu. Wtedy młodzik przypomniał sobie o godności swojej sfery i rzeczywiście zabrał zwierzę. Ziemianin poskarżył się Rabbasowi. Sędzia ogłosił wyrok korzystny dla szlachetnie urodzonego młodzika, który żadnych wyroków nie potrzebował i na rozprawie się nie zjawił. Były właściciel wielbłąda wpadł w gniew i publicznie groził sędziemu zemstą. Wychłostano go i odesłano do rodzinnej wioski. A kilka dni wcześniej ktoś przysłał sędziemu garnek bekmezu. Czy Rabbas skosztował poczęstunku, nie wiadomo, ale zalała go czarna żółć i szybko umarł. Ziemianin już został pojmany i wrzucony do lochów najjaśniejszego Edarta, a wszyscy mieszkańcy przedmieścia leją łzy i są w żałobie. Jednakże gorzki płacz — to domena kobiet. Męska część ludności oddawała cześć zmarłemu w inny sposób. W końcu sali stał szeroki stół, przykryty aksamitną serwetą ze złotymi galonami. Teraz leżał na nim jedwab i len, cienkie sukno i vendhyjski patol, rzeźbione szkatułki z drzewa sandałowego na ozdoby i betel, srebrne puchary i dzbany z grawerowanymi wzorami oraz skórzane mieszki pełne miedzianych monet. Ludzie biedniejsi kładli na stół miedziaki, słusznie uznając je za niezbyt wygórowaną zapłatę za czekający ich poczęstunek na jutrzejszej stypie. Podchodząc do stołu, Karib i Assarch zazdrośnie spoglądali na siebie. Gdy stali już przed stertą darów, każdy z nich sięgnął za pazuchę i wyciągnął swój podarunek. Były to dwie identyczne porcelanowe filiżanki, kupione przez kumów w Shadizarze u sklepikarza Shi Shelama. Po obu stronach stołu, na obitych jedwabiem pufach siedziało dwóch synów nieboszczyka. Starszy Behmet, wysoki i chudy, z ojcowskim nosem na posępnej twarzy, żałośnie kiwał głową w odpowiedzi na kondolencje. Młodszy z braci, którego zwali Ajum, był rumiany i słynął ze skąpstwa. Co chwila spoglądał na przynoszone dary i kręcił grubymi palcami kilka włosków rosnących na błyszczącym podbródku. Gdy kumowie położyli dary na stole, pokłonili się braciom i skierowali do wyjścia, kapłan, który mamrotał coś u wezgłowia zmarłego, głośno oznajmił, że pożegnanie zostało zakończone. To oznaczało, że Kozi Sędzia wyruszy teraz w swoją ostatnią podróż na szamaszan, gdzie jego ciało przy ostatnich promieniach słońca oddane zostanie płomieniom ognia. Ludzie zaszumieli i wychlusnęli na podwórze, gdzie stał już ogromny, ozdobiony czarnymi kwiatami i udrapowany czarnym muślinem palankin. Wielu rzuciło dary obok waz z ryżem, bojąc się nie zostawić nieboszczykowi ostatniej łapówki. Behmet położył na powiekach sędziego okrągłe medaliony zalane miodem i woskiem — żeby martwy nie bał się istot czekających na niego na Szarych Równinach — potem wzniósł ręce do góry i zaczął wykrzykiwać niezbędne skargi. Ajum chciał pójść obejrzeć i przeliczyć dary, ale dostał od starszego brata kuksańca i przyłączył się do zawodzenia. Czterech urzędników w czarnych kaftanach, oddając ostatnią posługę władz miejskich, podniosło nisze z ciałem i wyniosło je przez frontowe drzwi. Tymczasem na podwórzu, oprócz płaczek i tych, którzy wyszli z domu, zgromadziło się mnóstwo innych ludzi, wielbicieli różnych widowisk. Pojawienie się noszy przyjęto gorzkimi jękami i odkryciem głów. — Jak oni rozpaczają, bracie — mówił Ajum na stopniach ganku. — Szanowali naszego ojca — odpowiedział Behmet. — Szanowali i kochali — zachichotał Ajum. — Spróbowaliby nie… — Milcz, durniu — szepnął ze złością straszy — lepiej posłuchaj tego płaczu i jęków: płyną z samego serca. O, tamten człowiek nawet położył się na ziemi i rwie sobie włosy z głowy… Rzeczywiście, przy fontannie ktoś tak zapamiętale rozpaczał, że zadziwił nie tylko braci, ale i wszystkich zebranych. Tarzający się w kurzu człowiek był dobrze ubrany, lecz najwidoczniej zupełnie nie żałował ani szaty, ani wyrywanych rzadkich włosów, które, w odróżnieniu od peruk zamówionych płaczek, były prawdziwe. Obok niego siedział w kucki trochę młodszy mężczyzna, próbujący delikatnie uspokoić szaleńca. — Nie widziałem ich w domu z darami — zauważył chytry Ajum. Brat nie zdążył odpowiedzieć, bo młody mężczyzna, jakby usłyszał te słowa, wstał i przyciskając do piersi niewielki pakunek, ruszył w stronę ganku. Brodę miał ufarbowaną na przyjemny żółty kolor i ładnie ufryzowaną, a górną wargę gładko wygoloną. Zbliżył się, skłonił uprzejmie i powiedział miękkim głosem: — Przyjmijcie moje szczere kondolencje, ty, czcigodny Behmecie, i ty, nie mniej dostojny Ajumie. Jechaliśmy z daleka i nie zdążyliśmy położyć darów razem ze wszystkimi. Na znak naszego szacunku przyjmijcie ten skromny dar. Rozwinął białą tkaninę i podał Behmetowi niewielką kalebasę — naczynie z wydrążonej dyni z drewnianą przykrywką. Ci, którzy stali najbliżej, westchnęli zdziwieni: tak nikczemnego daru nie ośmielił się przynieść następcom sędziego nawet ostatni żebrak. — A to co takiego, co ty tu… — zaczął Ajum z błyskiem gniewu w małych oczkach. Behmet podniósł wieko i wsunął do kalebasy swój długi nos. Szara twarz starszego z braci nagle poróżowiała, chciwie poruszył nosem, zacmokał wargami. Gdy ponownie spojrzał na ofiarodawcę, w jego źrenicach płonęły iskry. Oddał dynię słudze i łaskawie skinął głową, po czym zwrócił się do mężczyzny z żółtą bródką: — Każdy podarunek ofiarowany ze szczerego serca to pociecha w naszym smutku. Jak mam cię zwać, szanowny, i kim jest ten człowiek na ziemi przy fontannie? — Imię moje Darbar — odpowiedział nieznajomy — a ten człowiek na ziemi to mój ojciec Achbes. — Widzę, że ogromnie się smuci. Czy twój ojciec znał naszego? — Doskonale go znał, czcigodny, można powiedzieć, że byli przyjaciółmi. Czyżby pan Rabbas nigdy nie opowiadał o Achbesie z Arenjunu? — Nigdy — wtrącił Ajum, podejrzliwie oglądając żółtobrodego. — Rzeczywiście, nic nie słyszeliśmy o twoim ojcu — powiedział Behmet. — Ale to nic dziwnego, sędzia znał wielu ludzi i nie zawsze wprowadzał nas w swoje sprawy. — O bogowie! — wykrzyknął z goryczą Darbar. — A więc nic nie wiecie o długu, jaki miał czcigodny Rabbas wobec mojego ojca. Widocznie taka jest wola bogów, cóż, nic się nie poradzi. Odwrócił się do ciągle leżącego w kurzu rodzica i głośno krzyknął: — Chodźmy, ojcze, nie przeszkadzajmy ludziom! — Poczekaj — powiedział zmieszany Behmet, chociaż żółtobrody nie miał zamiaru nigdzie odchodzić. — O jakim długu mówisz? — Właśnie, o jakim długu nam tu zmyślasz? — palnął młodszy brat. — Jeśli o niczym nie wiecie — powiedział ze smutkiem Darbar — nie będę się wam narzucał ze swoimi sprawami. Tym bardziej w chwili, gdy wasz ojciec przygotowany jest do ostatniej podróży. Urzędnicy już umieścili nosze z ciałem w czarnym palankinie. Kapłani wyciągali z płóciennych toreb długie kręcone świece, szykując się do towarzyszenia nieboszczykowi na szamaszan. — To jakiś oszust — szepnął Ajum bratu. — Niech się wynosi. — Zapominasz, że mam przejąć czapkę sędziego po ojcu — cicho odpowiedział rozdrażniony Behmet — Co powiedzą ludzie, jeśli nie rozstrzygnę sprawiedliwie tej sprawy? Achbes w tym momencie zerwał się z ziemi i kulejąc podbiegł do ganku. Zatrzymał się przed nim, głęboko pokłonił się braciom i rozmazując na brudnej twarzy obfite łzy, zaczął mówić: — Ach, co za nieszczęście spadło na nas, biednych! Jakiego człowieka straciliśmy! Ja najlepszego przyjaciela, a razem z nim mnóstwo pieniędzy, niemal wszystko co miałem…. — Nie trzeba, ojcze — powiedział żałośnie Darbar. — Nie, powiem, skoro czcigodny Behmet chce mnie wysłuchać. Handlowaliśmy z czcigodnym Rabbasem, dostarczaliśmy mu przyprawy, płótno i ziarno. Czasem płacił, czasem nie, wszystko opierało się na zaufaniu. Szanowany człowiek, sędzia… Myśleliśmy, potem się policzymy. Niestety! Winien nam był pieniądze, mnóstwo pieniędzy i teraz ja i mój syn jesteśmy zrujnowani, zrujnowani! Znowu zalał się łzami. Ludzie, stojący na podwórzu, słuchali wstrzymując oddech. Kozi Sędzia, podobnie jak wielu urzędników państwowych, pomnażał swoje bogactwa handlem, więc w tym, co mówił Achbes, nie było nic dziwnego. Kapłani niecierpliwie spoglądali na ganek i na zachodzące słońce. — A duży ten dług? — zapytał Bechmet, zastanawiając się nad czymś. — Nie trzeba, ojcze — zaoponował znowu Darbar. — Dwieście tysięcy — powiedział Achbes, pochlipując. — I jeszcze jedna malutka szkatułka… — Jak to! — wykrzyknął Ajum, zapominając o zasadach przyzwoitości. — Dwieście tysięcy?! Może ci jeszcze wielbłądy oddać? — Takie pieniądze powinny być zapisane w księgach — stwierdził starszy brat, nieprzyjemnie zdziwiony wymienioną kwotą. — Mówiłem przecież, że nic z tego nie będzie — powiedział ze smutkiem żółtobrody. — O to właśnie chodzi! — wykrzyknął Achbes. — Gdyby było zapisane, czemu mielibyśmy się martwić?! Wierzyliśmy sobie na słowo… — Mówię ci, że to oszuści — zasyczał ze złością Ajum. — W takim razie, niestety nie mogę wam pomóc — powiedział Behmet, który zdecydował się wreszcie posłuchać młodszego brata. — Nie możemy dowiedzieć się, ile wam się rzeczywiście należy. Achbes padł na kolana. — Proszę cię, czcigodny, nie pozwól zginąć mojej rodzinie! W imię naszej przyjaźni z twoim ojcem! Jest jeden sposób, żeby poznać prawdę. Mój syn… — Tylko nie to! — wykrzyknął przerażony Darbar i nawet zasłonił twarz rękami. — Przecież ustaliliśmy… — A co mi innego pozostaje? — uderzył się w pierś Achbes. — Z torbami pójść? Twoim obowiązkiem jest pomóc rodzinie, synku, jeśli oczywiście zgodzą się na to czcigodni Behmet i Ajum. — Jak może pomóc twój syn? — zapytał nieco zmieszany starszy spadkobierca sędziego. — Może zapytać samego Rabbasa. Jeśli nie kłamiemy, mój przyjaciel nie będzie milczał. Tłum zaszemrał zdziwiony. Ci, którzy stali najbliżej ganku, cofnęli się. Kapłani wyciągnęli cienkie szyje i z ciekawością utkwili spojrzenia w Darbarze. Żółtobrody stał z opuszczoną głową. Wyglądał na skrajnie przygnębionego i zmieszanego. Patrzył na Achbesa z wyrzutem i zaczął mówić, wolno dobierając słowa: — Prosiłem ojca, żeby tego nie robił… Tylko rozpacz pchnęła go do odkrycia mojej tajemnicy. Widzicie, czcigodni, przez kilka lat pobierałem nauki w Stygii i posiadłem pewne mądrości nekromancji. Nie, nie! — zawołał pospiesznie, widząc przerażenie na twarzach braci. — Nie jestem czarownikiem! Nie zdążyłem nim zostać: Mitra ochronił mnie przed tą zgubną drogą, wlał skruchę w moje serce i uciekłem z kraju czarowników. Ale znam jedno zaklęcie, chociaż przyrzekłem sobie, że nigdy z niego nie skorzystam, albowiem magia wciąga tak samo, jak namiętność do niektórych ziół trzymanych czasami w kalebasach… Behmet przerwał tę wypowiedź głośnym pokasływaniem. — Stygijczycy czczą Seta — powiedział — a Set to zło… Jednak magia może służyć i dobrej sprawie, jeśli korzystać z niej ostrożnie, tak samo jak ziele używane w charakterze lekarstwa… — I którym stygijscy czarnoksiężnicy chętnie dzielą się ze swoimi uczniami, a ci następnie z potrzebującymi — wtrącił Darbar. — Ale — Behmet czujnie spojrzał w stronę kapłanów — nawet małe czary mogą przynieść wielkie nieszczęście. Korzystanie ze stygijskich czarów nie spodoba się Mitrze… — Złote słowa! — gorąco poparł go Darbar. — Jeśli kapłani Miłosiernego nie pochwalą magii, kamień spadnie z mojej duszy i z radością w sercu pójdziemy z ojcem żebrać. Achbes znowu zaszlochał i uronił łzę. Bracia zeszli z ganku i w towarzystwie żółtobrodego ucznia stygijskich magów oraz jego zapłakanego ojca podeszli do kapłanów. Po drodze Ajum cicho poinformował brata o swoich podejrzeniach, ponieważ był przekonany, że kapłani Życiodajnego za żadne skarby nie zgodzą się na żadne czary, tym bardziej w domu zmarłego sędziego. W ten sposób Behmet zdoła okazać sprawiedliwość i zachowa pieniądze. Behmet tylko się od niego opędzał. — Czy słyszałeś, ojcze mój, słowa tego człowieka? — zapytał starszego kapłana z długą brodą i siwymi bokobrodami. — Słyszałem — odpowiedział kapłan. — Gdyby nie chodziło o prawdę, tak niezbędną w tym zagmatwanym przypadku, nie chciałbym nawet słyszeć o wróżbach. Ale ci ludzie znaleźli siew ciężkiej sytuacji. Jeśli mówią prawdę i nasz nieboszczyk ojciec rzeczywiście był im winien pieniądze, naszym obowiązkiem jest im pomóc. Mówił głośno, żeby usłyszeli go wszyscy zebrani na podwórcu. — Co powiesz na to, o święty kapłanie Mitry? — Powiem, że masz rację. Można korzystać z magii w dobrej sprawie. Ajum zdziwiony parsknął. Ludzie zaszumieli. Na twarzy Behmeta nieoczekiwanie pojawiła się nieukrywana radość. — Czy mam rozumieć twoje słowa jako aprobatę… e… e… koniecznych w takim wypadku działań? — Dokładnie — odparł kapłan. — No cóż — powiedział spadkobierca sędziego, odwracając się do ludzi. — Słyszeliście? W imię wyższej sprawiedliwości Mitra pozwala zakłócić wieczny sen nieboszczyka! — Tak! Chwała nowemu sędziemu! — rozległy się okrzyki. Najgorliwsi zaczęli rzucać czapki do góry, wyrażając zachwyt ofiarnej decyzji Behmeta. Ajum wytrzeszczył oczy i z trudem łapał powietrze otwartymi ustami. — Kiedy możesz przystąpić do działania? — zapytał starszy brat Darbara. — Jest tylko jeden problem — odpowiedział żółtobrody. — Moje zaklęcie powinno być wypowiedziane w godzinie trzeciej świecy, na miejscu, w którym nieboszczyk ma osiągnąć wieczny spokój. To znaczy na szamaszanie. Jakaś kobieta krzyknęła przestraszona. Ąjum gwałtownie tarł szyję, jakby dusiła go niewidzialna pętla. — W godzinie trzeciej świecy? — zapytał zmieszany Behmet. — Ale ojca mieliśmy spalić o zachodzie słońca… — W wyjątkowych przypadkach ciało można spalić o wschodzie — powiedział kapłan. — Przecież nie będziemy siedzieć w ciemnościach na cmentarzu, czekając na właściwą porę! — zaprotestował Behmet. — Wszyscy wiedzą, że wraz z zachodem słońca pojawiają się tam złe duchy, a czasem nawet złodzieje… — Nie ma takiej potrzeby — odparł Darbar. — Możecie przyjść przed rozpoczęciem działań, pozostawiając latarnie za bramą, ponieważ na szamaszanie można palić tylko ogień spalający nieboszczyków. Księżyc świeci wystarczająco jasno, żeby widzieć twarz Rabbasa, a słuchać można i w półmroku. Wtedy Ajum przezwyciężył wreszcie duszność i zasyczał, jak rozzłoszczona żmija: — Nie sądzisz chyba, Arenjuńczyku, że zostawimy ojca pod twoją opieką? Nie chcę, żeby do rana zniknęły jego złote zęby i pierścienie! — W takim razie wyślijcie swojego człowieka — wzruszył ramionami żółtobrody. — Nikt się nie zgodzi, nawet gdyby mu zagrozić okrutną karą — powiedział Behmet, wzdrygając się. — Szamaszan to nieprzyjemne miejsce… Każdy ucieknie, gdy tylko odejdziemy. — W takim razie wynajmijcie jakiegoś odważnego chłopaka z ciężkim mieczem, który lubi pieniądze i nie boi się widm. Ja też nie odmówię takiego ochroniarza: zjaw się nie boję, ale jak widzicie nie mam ze sobą broni, a spotykać się z cmentarnymi złodziejami nie mam ochoty. A żeby zęby i pierścienie czcigodnego Rabbasa zostały na swoim miejscu dajcie ochotnikowi sumę przewyższającą ich wartość. Gotów jestem zapłacić połowę, jeśli ja i ojciec dostaniemy swój dług. Behmet zastanowił się chwilę, po czym skinął głową. — W twoich słowach jest ziarno rozsądku — powiedział, spoglądając na tłum. — Ale gdzie znaleźć takiego śmiałka… Kumowie Karib i Assarch, stojący nieopodal, popatrzyli na siebie. Doskonale wiedzieli, ile warte są zęby i pierścienie Koziego Sędziego. Jednak potworne historie o cmentarzu nocą przekazywane z ust do ust sprawiały, że nogi robiły się jak z waty, a żołądki podchodziły do gardeł Kumowie jednocześnie ciężko westchnęli i opuścili głowy. Wtedy ktoś potrącił ich z tyłu i naprzód wystąpił młody człowiek w szatach mieszkańca Pomocy. — Ile? — zapytał, wpatrując się w Behmeta spokojnymi niebieskimi oczami. — Zgadzasz się pilnować ciała? — Ile? — powtórzył nieznajomy. — Pięćset monet. Człowiek w milczeniu odwrócił się i poszedł w stronę bramy. — Co, mało? — zawył za nim Ąjum. Przybysz z Pomocy szedł do bramy. — Tysiąc złotych! — krzyknął Behmet. Cudzoziemiec zawrócił w milczeniu. Podszedł, skrzyżował na piersiach potężne ręce i utkwił wzrok w braciach. — Widzę, że jesteś odważnym młodzieńcem — powiedział starszy. — Skąd jesteś i jak się zwiesz? — Zwą mnie Pugo — odpowiedział mężczyzna. — Pochodzę z zimnego kraju. — Jak Pugo to Pugo — skinął Behmet — chociaż mnie się wydaje, ze zwą cię inaczej. Nieważne. Masz za plecami dobry miecz, a twoje oczy nie znają strachu. Wykonaj zadanie, a ja hojnie cię wynagrodzę. — Powiedziałeś tysiąc. — Moje słowo jest prawem! A teraz pozwólmy kapłanom czynić ich powinność. Kapłani byli gotowi. Kręcone świece zapłonęły bladym ogniem, płaczki zaczęły lamentować i tłum pociągnął w ślad za czarnym palankinem w stronę szamaszanu. V Cmentarz znajdował się na nagim wzgórzu, ku któremu z przedmieścia prowadziła wąska kamienista droga. Wzdłuż niej stały niewysokie kamienne słupy z drewnianymi skrzynkami, do których przez wąskie szczeliny uczestnicy procesji wrzucali złote, srebrne i miedziane monety przeznaczone dla kapłanów — im więcej ich uzbierano, tym wspanialsza i dłuższa była modlitwa za zmarłego w świątyni Mitry. Żeby ofiarowane pieniądze nie stały się łupem złodziei, wzdłuż drogi jeździł uzbrojony oddział, dowodzony przez okrutnego setnika. Nie chroniło to jednak skrzynek przez grabieżą i tym bardziej chuligaństwem — wielu udając, że wrzucają pieniądze, rzucali ołowiane guziki, małe kamyki i śmieci. Na przedzie procesji szły płaczki w porządnie już potarganych perukach, z twarzami mocno wymazanymi karminem. Zataczając się jak pijane, lamentowały na różne sposoby, posypywały głowy piaskiem i całkiem nieźle udawały, że rwana sobie szaty. Za nimi kroczyli kapłani, trzymający w rękach świece. Twarze przyoblekli w maski powagi, cienkie szyje dumnie sterczały z szerokich wycięć szafranowych chitonów. Następni szli przedstawiciele władz w czerni. Główny urzędnik niósł triumfalnie na wyszywanej poduszce wysoką żółtą czapkę lamowaną futrem jaguara — symbol sędziowskiej rangi. Palankin z ciałem nieboszczyka dźwigało dwudziestu potężnych sług, ubranych na tę uroczystość w czyste białe kurtki i płócienne spodnie zawiązywane pod kolanami. Nieutuleni w żalu bracia i inni domownicy szli za palankinem. Krewnym deptało po piętach czterdziestu muzykantów w zielonych strojach z miedzianymi rogami i wielkimi bębnami. Od czasu do czasu wydobywali ze swoich instrumentów rozdzierające duszę dźwięki i wtedy wrony, krążące nad głowami tłumu, odpowiadały zgodnym przestraszonym krakaniem. Za muzykantami szedł oddział strażników, przysłanych przez najjaśniejszego Edarta w charakterze warty honorowej. Strażnicy mylili krok, nie kryli znudzenia, długie kopie kołysały się im na ramionach jak trzcinowe zarośla w wietrzną pogodę, a w okrągłych tarczach odbijały się ostatnie promienie słońca. A za oddziałem pstrą wstęgą płynął po drodze tysięczny tłum. Osobistości ważne i bogate — kupcy, sklepikarze i starostowie bazarów szli jako pierwsi w otoczeniu swoich sług i rezydentów; dalej zwykli ludzie razem z żebrakami i kieszonkowcami, dla których podobne wydarzenia były długo wyczekiwanymi i bardzo dochodowymi okazjami. Wzdłuż drogi snuli się bosonodzy chłopcy, uważnie wypatrujący czy ktoś nie upuści monety obok skrzynek na dary. Na północnym przedmieściu zostały tylko kobiety, starcy i chorzy, więc niemało dobra przeniosło się z komnat i spichlerzy do worków złodziei, błogosławiących Nergala za to, że władca Szarych Równin wezwał wreszcie do siebie Koziego Sędziego. Żałobna procesja wspięła się na wzgórze, minęła wysoką bramę i weszła na szamaszan. W tym smutnym miejscu stało mnóstwo niewysokich kamiennych pogrzebowych ołtarzy, na których dokonywała się tajemnica przeniesienia się dusz na Szare Równiny. Niektóre znajdowały się pod kamiennymi dachami opartymi na kręconych słupach, inne pod gołym niebem. Na każdym podwyższeniu ciemniały kupki popiołu. Ich wydłużone kształty oraz to, że wśród szarego prochu gdzieniegdzie bielały próchniejące kości, mówiły o smutnym przeznaczeniu grubo ciosanych ołtarzy. Ludzie wypełnili szamaszan. Wszyscy zastygli z rękami złożonymi do modlitwy. Strażnicy otoczyli pustą platformę, największą, ozdobioną kwiatami i wiciokrzewem i znieruchomieli przyciskając kopie do lewego boku. Setnik obnażył krzywą szablę i wyciągnął ją przed siebie, surowo spoglądając na boki, jakby zamierzał ściąć komuś głowę. Słudzy zdjęli z palankinu nosze z ciałem i przenieśli je na pogrzebowy ołtarz. Gdy nosze znalazły się na podwyższeniu, zasłonili twarze dłońmi i odeszli w całkowitym milczeniu. Kapłani postawili w kątach ołtarza cztery ogromne świece i chwycili za końce długich jedwabnych pasów, podłożonych pod ciało sędziego Rabbasa. Podnieśli ciało, odmawiając cicho modlitwę za zmarłych, a bracia wyciągnęli nosze i odstawili je na bok. Teraz Koziego Sędziego opuszczono na miejsce, z którego sądzone mu było wyruszyć prosto na spotkanie z władcą Szarych Równin. Jednakże spotkanie to z wiadomych przyczyn odłożono do pierwszych promieni słońca. Starszy kapłan zanurzył pędzelek z końskiego włosia w czarze ze święconą wodą, przyniesioną ze świątyni Mitry, I pokropił nieboszczyka, potem położył na czole zmarłego drewnianą figurkę, również zanurzoną w tej wodzie. Następnie odśpiewano chórem kilka pożegnalnych słów (podróż na Szare Równiny to sprawa poważna i niebezpieczna), a potem tłum ruszył do wyjścia. Wielu poszło do domów z przedsmakiem jutrzejszego widowiska, które powtarzało się na szamaszanie za każdym razem, gdy umierał któryś ze znamienitych mieszkańców przedmieścia: kapłani zabijali koguty, przepowiadali z kropel krwi i wnętrzności przyszłość, a potem starszy syn zmarłego osobiście podpalał stos. Ofiarne ptaki pozostawiono w klatkach przy ołtarzu. Koguty spokojnie czyściły pióra, nie mając pojęcia o swoim smutnym losie. Bracia trzykrotnie obeszli podwyższenie, pokłonili się ciału w pas i zostali sami z uczniem stygijskich magów oraz jego kulawym rodzicem. — Udajcie się spokojnie do domu i zapalcie świece — powiedział Darbar. — Gdy trzecia spłonie do połowy, powróćcie, a wtedy dokonamy sakramentu. Nie zapomnijcie o świadkach. — Nie podoba mi się to wszystko — powiedział podejrzliwy Ajum. — Kto wie, co zrobisz, kiedy nas nie będzie… — Mylisz się, czcigodny, jeśli sądzisz, że będę tu siedział w ciemnościach — odpowiedział spokojnie żółtobrody. — W tym celu wynajęliście tego mężczyznę. Ja i mój ojciec pójdziemy do naszych wielbłądów i wrócimy na szamaszan o określonej porze. — Mam inną propozycję — rzekł Behmet. — Chcę was zaprosić do naszego domu. Myślę, że będziemy mieli o czym porozmawiać. Spojrzał znacząco na Darbara i ten ledwo zauważalnie skinął głową. Ajum nadął się, ale nic nie powiedział, myśląc, że lepiej mieć podejrzanego nieznajomego na oku, chociaż nie będzie to przyjemne. Wyszli. Na odchodnym Behmet przypomniał wynajętemu strażnikowi o zębach i pierścieniach zmarłego. Mężczyzna tylko znacząco dotknął rękojeści swojego miecza. Odprowadził ich do bramy i wrócił do ołtarza. Słońce już zaszło, mrok szybko okrywał ziemię. Z wierzchołka wzgórza doskonale widać było drogę z łańcuszkami ogni: ludzie wracający na przedmieście zapalali oliwne latarnie. Mężczyzna obszedł ogrodzenie i upewniwszy się, że nie ma nikogo podglądającego, podszedł do płaskiego kamienia, na którym zachowała się jeszcze ciemna plama, pozostałość po ciele jakiegoś nieznanego biedaka. Jeszcze raz się obejrzał i uderzył w kamień pięścią. Z głębin ziemi odezwał się niewyraźny jęk. — Nieboszczyku! — zawołał strażnik. — Pojaw się! Chwycił za brzeg płyty i podniósł ją bez specjalnego wysiłku. Pod płytą znajdował się niezbyt głęboki dół usłany suchą trawą. W dole leżał chudy człowiek z długim nosem i bródką, bardzo podobnymi do nosa i brody zmarłego Rabbasa. — Omal się nie udusiłem! — powiedział gniewnie i wyszedł z dołu. — Gdybyś zdechł, Spryciarzu — zaczął w zadumie mężczyzna — mielibyśmy dwóch nieboszczyków. To by się Nergal zdziwił, widząc dwie jednakowe gęby! Spryciarz Shi zasapał z oburzenia i otrzepał się ze słomy. — Nie wolno tak mówić — zawarczał. — Nie należy żartować z nieboszczyków. — Nie usłyszą moich słów — odrzekł Cymmerianin, spluwając. — Dobra, nie traćmy czasu. Teraz gdy już wygrzałeś tą norę, przeniesiemy do niej czcigodnego Rabbasa. Kiedy ciało Koziego Sędziego spoczęło w dole, Conan przesunął płaski kamień na miejsce. Shi krzątał się obok, co chwilę macając przyklejony nos i brodę. — Uważaj, bo oderwiesz — osadził go przyjaciel. — Lepiej się połóż na swoim eleganckim łożu, umarlaczku, i uzbrój w cierpliwość. Chilli z braćmi nieprędko wrócą. — Nie rozumiem, po co mam się teraz kłaść na ołtarzu? — Spryciarz nerwowo potarł ręce. — Twardo tam i strach… Jak pomyślę, że na tym kamieniu palą ludzi, to jakby mi po plecach karaluchy biegały. Lepiej siądźmy sobie tu z boczku, Cymmerianinie, pojemy, pogadamy… Zabrałeś chyba suszone mięso? No, to mięso sobie pożujemy. Zapijemy winem z twojej flaszki… Conan poklepał przestraszonego przyjaciela po ramieniu. — Martwi nie piją, szczurku! Dobre sobie: Rabbas zacznie przemawiać, a od niego winem zajedzie jak z gorzelni! Co ty myślisz, że na Szarych Równinach pierwsze co zrobią, to podadzą ci puchar? Nie trzęś się tak, bo ci się nos oderwie! Lepiej przypomnij sobie o swojej części dźwięczących monet i pomyśl, jak ci się poszczęściło. Kładź się natychmiast! Chilli dobrze mówił, że Ąjum jest sprytniejszy od brata i może wysłać kogoś, żeby sprawdził, co tam słychać u jego rodzica. — Przecież nikt tu nocą nie przyjdzie — sprzeciwił się nieśmiało Shi, ale wlazł na ozdobiony martwymi kwiatami kamień. Conan starannie okrył drżącego kurdupla gałązkami wiciokrzewu, położył mu na czoło drewnianą figurkę, a na oczach okrągłe medaliony. — A to po co? — zaskowyczał cieniutko Spryciarz. — Nic nie wiedzę… — I nie musisz — zachichotał Cymmerianin. — Ja jestem twoimi uszami i oczami. Usiadł obok ołtarza, wyjął z torby kawałki suszonego mięsa, odkorkował flaszkę z winem i przygotował się do zabijania czasu. Robił to przy nieustającym akompaniamencie mamrotania Shelama. Spryciarz próbował zagłuszyć dręczący go strach i gadał co mu ślina na język przyniosła. Opowiedział Conanowi, gdzie w Arenjunie można najtaniej kupić garnki i miedziane świeczniki, czym różni się wytłaczanie od robienia otworów i dlaczego nie można przechowywać gotowanego bobu w złotym naczyniu. — Na złotych talerzach tylko podaje się jedzenie, nie należy go przechowywać — gadał Shi. — Zwłaszcza bobu, grochu, manioku i soczewicy. Dlatego wśród bogaczy jest tylu cierpiących na bóle żołądka, a biedacy nie skarżą się na tę dolegliwość. — A ja myślałem, że to z powodu pustych żołądków — parsknął barbarzyńca, szarpiąc mocnymi zębami suszone mięso. Shelam tylko przełknął ślinę i zaczął opowiadać o pięknej nieznajomej, która spustoszyła jego sklep i podwędziła odzież. Ta historia bardzo rozweseliła Conana. — Dobrze durniowi — powiedział, popijając wino z flaszki. — Sam pomyśl, jaki z ciebie kochanek? Następnym razem, gdy poczujesz swędzenie pomiędzy nogami, po prostu kup sobie kobietę. Shi obrażony zamilkł na chwilę, a potem powiedział smutnie i cicho: — Zimne masz serce, Cymmerianinie. Nie ma dla ciebie nic świętego. Jesteś barbarzyńcą. — Dopiero teraz się dowiedziałeś? — Nie ma się czym chwalić — ciągnął spokojnie Spryciarz. — Wiesz, co powiedział Sheih Chilli? „Bić umieją się nawet koguty, a papugi i wrony jeszcze umieją rozmawiać”. Zrobiło się cicho, tylko wiatr wył pomiędzy słupami podtrzymującymi dach pogrzebowego ołtarza. — Czegoś nie zrozumiałem — powiedział złym głosem Conan. — O tych kogutach… — A pewnie! — odezwał się falsetem Shelam. — Siedzisz sobie, mięso jesz… Ale takich jak ty mogliśmy z Sheihem nazbierać tuzin. A to mi dziw: mocne pięści i miecz na plecach! Barbarzyńcę zaswędziały mocne pięści, ale pamiętając o ewentualnych świadkach podglądających zza bramy, Conan powstrzymał pragnienie policzenia rzekomemu nieboszczykowi zębów i odpowiedział, nie podnosząc głosu: — Pewnie, wy jesteście mądrzy. Jeden zdechlak, dotknij go tylko palcem to się przewróci, drugi pisarza z siebie robi, a boi się wziąć do ręki zwykły pałasz. Nie, wy nie jesteście kogutami. Kurami jesteście, bez ogonów. Flegma. Gówno Nergala. Zaraz zostawię cię tu samego i ze strachu się zesrasz… — No to dawaj! — zapiszczał kurdupel, unosząc się na łokciu. — Poradzimy sobie bez dzikusów! Medaliony spadły mu z oczu i Shi zobaczył wyszczerzone zęby barbarzyńcy obok swojego fałszywego nosa. Rzeczywiście, o mało co nie narobił w spodnie, myśląc, że Conan chce go zabić, lecz Cymmerianin tylko zatkał mu usta silną dłonią i przycisnął głowę z powrotem do ołtarza. — Cicho — zasyczał przyjacielowi do ucha — leż i nie ruszaj się, kogoś tu niesie… Od strony bramy rzeczywiście dobiegała cicha krzątanina. Brama zaskrzypiała przy otwieraniu i kilka postaci w ciemnych pelerynach pojawiło się na cmentarzu. Cymmerianin jak wąż wpełzł za sąsiedni kamień i przyczaił się. Shelam leżał półżywy, w myślach dziękując przewidującemu Chillemu, który zmusił go poprzedniego dnia do przeczyszczenia żołądka. Postacie zbliżały się. Było słychać, jak pod pelerynami cicho brzęczy stal. — Spójrzcie, przyjaciele, nieboszczyk! — rozległ się ponury głos. — Jakbym wyczuł. — Słyszałem, że na północnym przedmieściu umarł sędzia — odezwał się inny z turańskim akcentem. — Może to on? — Umarłych palą o zachodzie słońca — zdziwił się cienki trzeci głos. — Dlaczego mieliby sędziego na szamaszanie na noc zostawić, co, Achbąr? — Zdarza się — wyjaśnił ponury Achbar. — Jeśli kapłani zdecydują, że stos trzeba rozpalić rano. Wyciągną baranowi kiszki i patrzą, czy o zachodzie słońca spalić nieboszczyka, czy o wschodzie. Na wszystko, jak mówią, jest swój czas. — Jeśli to sędzia, powinni go ochraniać — powiedział Turańczyk. — A przed bramą nikogo nie było. — Duchy go ochraniają — zachichotał Achbar. — Głupcy w to wierzą, dlatego nie ma strażników. A jeśli są, to już my im pokażemy coś straszniejszego od bezcielesnych zjaw. Tak, bracia? Bracia zgodnie zaszemrali i pomachali kindżałami. Potem Turańczyk zaproponował, żeby przeszukać nieboszczyka. — Powinien mieć jakieś drogocenności i złoto w ustach — powiedział i ruszył w stronę ołtarza. Już wyciągnął rękę do twarzy zamarłego ze strachu Shelama, gdy nagle skrzywił się i pomachał przed sobą dłonią. — Fuj! Śmierdzi… Chyba się już zaczął rozkładać. — Nie rusząj — powiedział Achbar. — Przyszła mi do głowy lepsza myśl. Jeśli to sędzia, w domu na pewno właśnie trwa stypa. Skoro tu go przynieśli, znaczy, że krewni już się pożegnali ze zmarłym, a obyczaj każe się potem napić. No, gospodarze pewnie się specjalnie nie nawalą, przecież muszą tu jutro rano wrócić, ale słudzy i strażnicy na pewno się narąbią. Dopóki spadkobiercy będą się pogrążać w żalu, zakradniemy się do ich piwnic i napchamy sobie worki. Znowu w świetle księżyca zabłysły ostrza noży i rozległy się okrzyki aprobaty. — W drodze powrotnej jeszcze raz tu zajrzymy i wtedy zobaczymy, co tam ma dla nas sędzia — zakończył przywódca. — A teraz zgodnie z prastarą tradycją uczynimy zmarłemu swoje śluby, żeby nasze przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. — Jakie znowu śluby? — zapytał właściciel cienkiego głosiku. — Krzywy ma rację — powiedział Turańczyk. — Jeśli przed zadaniem coś się obieca zmarłemu, sukces ma się w kieszeni. Klnę się na tyłek Bela, że jeśli mi się poszczęści, wybiję czcigodnemu sędziemu wszystkie zęby i zabiorę je ze sobą na pamiątkę! — A ja zabiorę mu wszystkie pierścienie — podchwycił głosik — w przeciwnym razie, żebym nie zobaczył już nigdy słońca i nie pieścił kobiety! Achbar przysiągł na swoje jedyne oko, że rozbierze sędziego do naga i odda jego szaty żebrakom. Ponieważ wszystkie cenne rzeczy zostały już rozdzielone, pozostali rozbójnicy ślubowali, że dwa razy hukną nieboszczyka w głowę, obetną palce i porachują żebra. Później odeszli, chichocząc i poklepując się po ramionach, bardzo zadowoleni, że Achbar namówił ich do wstąpienia na szamaszan. Mądry z niego przywódca, chociaż łajdak. Gdy śmiech rozbójników ucichł za ogrodzeniem, Cymmerianin wyszedł z kryjówki i chwiejnym krokiem podszedł do ołtarza. Shi leżał cicho i nieruchomo, zadzierając ku gwiazdom siny nos i brodę z końskiego włosia. — Żyjesz, szczurku? — zapytał barbarzyńca. Wargi Spryciarza uchyliły się, a z gardła wydostał się ledwo słyszalny poświst. — Ty rzeczywiście śmierdzisz! — Conan zacisnął nos palcami i skrzywił się. — Ty… ty… — wymamrotał Spryciarz. — Zostawiłeś… mnie… — Sam mówiłeś, żebym się wynosił. Zesrałeś się, waleczny mężu? — Nie, dzięki Sheihowi… Ale wypuściłem wszystkie gazy. Chciałeś, żeby mnie zabili? — Chciałem posłuchać, co powie Krzywy Achbar. Znam tego łajdaka. On jest z Er– Szuhhry i jego zuchy zdaje się też… — Ale miałeś mnie chronić! — Nic nie miałem. Niech cię koguty chronią. Albo te wrony, które rozmawiają. — Wybacz, Conan! — poprosił Shelam, wzdrygając się całym ciałem i znowu z oczu spadły mu zalane woskiem i miodem medaliony. — Ze strachu głupoty gadałem… Nie porzucaj mnie, tygrysie odwagi i skało waleczności, nie pozwól przeklętym rozbójnikom wybić mi zębów ani odciąć palców! — Dobrze, nie skamlaj. — Cymmerianin zamienił gniew na łaskę. — Zęby masz zepsute, nikt się na nie nie połaszczy. A my możemy co nieco przejąć. Myślę, że Achbar i jego szakale nie wrócą z pustymi workami. Wtedy sobie pogadamy. Barbarzyńca znowu usiadł obok żałobnego ołtarza i zajął się opróżnioną do połowy flaszką. VI Wszyscy wiedzą, że straszne rzeczy dzieją się po nocach na cmentarzach. Przy ogniskach na postojach, w dusznych szopach i w przyjemnym ciepełku domowego ogniska opowiadający straszą się nawzajem mrożącymi krew w żyłach historiami o zmarłych, którzy ożyli, o bezgłowych zjawach i zjedzonych niemowlętach. Że ich historie są prawdziwe zaklinają się na Bela, Derketo, Erlika i jego proroka Tarima, Pteora, Ashtoreha i Jastrzębiego boga — w zależności od tego, pod jakim niebem jakiego kraju je opowiadają. A potem rzucają się we śnie, prześladowani przez straszne koszmary, zrywają się przerażeni, piją wino, rakę albo nalewkę z pieprzowej liany, żeby zapomnieć, żeby odegnać koszmary… Kumowie Karib i Assarch niemało nasłuchali się podobnych historii i jeszcze wczoraj żaden z nich nawet nie pomyślałby o tym, żeby nocą pójść na szamaszan. Jednak gdy spadkobiercy sędziego zaczęli zwoływać chętnych do wzięcia udziału w magicznym obrzędzie, obiecanym przez ucznia stygijskich magów, w duszach szanowanych handlarzy doszło do prawdziwej bitwy: strach walczył z ciekawością i trzeźwą kalkulacją. W końcu strach ustąpił, lecz przyczaił się gdzieś w ciemnych głębinach świadomości, gotów wyrwać się na zewnątrz przy pierwszej sposobności. Pokonała go nie tyle ciekawość, co wyrachowanie. Kumowie bowiem doszli do wniosku, że ci, którzy będą obok braci w tak ważnej chwili, mogą liczyć na szczególną łaskę nowego sędziego. Po cichu Karib i Assarch spodziewali się, że Behmet szczodrymi łapówkami skłoni świadków, by usłyszeli to, co mu będzie pasowało. Jednak starszy brat milczał i jakoś tak przyjaźnie spoglądał na tajemniczego Darbara, z którym spędził sporo czasu sam na sam, podczas gdy inni gościli się na rachunek braci gotowanym ryżem z rodzynkami i arenjuńskim winem, wspominając przy tym czcigodnego Rabbasa i życząc jego duszy lekkiego lotu na Szare Równiny. Kiedy zapłonęła trzecia świeca, żółtobrody oświadczył, że nadszedł już czas i następcy zmarłego w towarzystwie sług, dziesiątki strażników i tuzina świadków wyruszyli po księżycowej drodze na pogrzebowe wzgórze. Szli w milczeniu, oświetlając drogę oliwnymi latarniami. Pomimo dużej ilości wypitego wina, wszystkich ogarnęło przygnębienie. Barbarzyńca powitał procesję przy bramie. Na pytanie Behmeta czy wszystko w porządku, w milczeniu skinął głową i powiódł przybyłych do ołtarza. Długi nos Koziego Sędziego lśnił w księżycowym świetle, jak lodowy toros w pustyniach Vanaheimu. Darbar ustawił ludzi w półkole, w odległości dwudziestu kroków od ołtarza, potem wyjął z przyniesionego przez sługi kutra cztery miedziane kadzielnice i postawił je w rogach podwyższenia. Na ramiona zarzucił czarny płaszcz z krwistym podbiciem i wysokim kołnierzem, a na głowę włożył ciemną koronę z siedmioma zielonymi kamieniami. Następnie wyjął z torby niewielkie pudełko i zaczął sypać na ziemię jakiś świecący proszek, wytyczając nim krąg wokół swoich nóg. Gdy skończył, wziął do rąk księgę w safianowej oprawie i zastygł, wznosząc oczy ku rozgwieżdżonemu niebu. Wiatr targał pióropusze na hełmach strażników, niósł po szamaszanie pył lśniący w promieniach księżyca tysiącem zimnych iskier. — Na co on czeka? — zapytał szeptem Assarch swojego kuma, pocąc się ze strachu. — Obserwuje światło — tak samo cicho odpowiedział Karib, czując chłodne strużki cieknące mu po sparaliżowanych plecach. — Czeka na znak… Gdzieś daleko w stepie przeciągle zaskrzeczał ptak. Wtedy coś huknęło w kadzielnicach i z licznych otworów w miedzianych ściankach buchnął blady dym. Darbar otworzył księgę, wpatrzył się w pergaminowe stronice. — Damballach! — wypowiedział donośnym głosem, tak że ludzie drgnęli i mimo woli cofnęli się nieco. — Issmakariol! Pta shru pattesz! Dym bił coraz gęstszy, zielonkawe kłęby wzbijały się ku kamiennemu dachowi ołtarza, ominęły go i widmowymi wężowatymi kołami wzniosły się ku jasnemu nocnemu niebu. Zaniepokoiły się ofiarne koguty w klatkach, zatrzepotały skrzydłami, zaskrobały pazurami… — Settamanthara oj bastarrgazan! Coś zatrzeszczało z tyłu ołtarza i tysiące jasnych rozbłysków posypało się we wszystkie strony. Tłum poruszył się. Niektórzy upadli, plącząc się w połach chałatów, strażnicy gwałtownie chwycili za rękojeści szabel. — Wszechmogący Ojcze Ciemności, który rozkazałeś wszystkim stworzeniom modlić się do ciebie i głosić twoją chwałę — głośno, śpiewnie zaintonował żółtobrody — błagam cię, ześlij duszę tego człowieka, żeby mógł powiedzieć, prawdziwie i z gotowością to, o co go poproszę… Hagio o Theos Iscyra Athata Paracleta! Straszne wycie rozległo się nagle gdzieś za plecami przybyłych. Darbar drgnął i omal nie upuścił księgi. Obejrzał się, szukając źródła dźwięku, gdyby ktoś stał teraz obok niego, mógłby zauważyć w jego oczach strach. Żółtobrody szybko jednak wziął się w garść i kontynuował czarodziejskie zadanie. Wymówił jeszcze kilka niezrozumiałych słów i w kłębach dymu na ołtarzu poruszył się jakiś cień. — Przybyłeś? — zapytał uczeń stygijskich magów. Cień poruszył się, powiew wiatru odsunął na bok pierścienie dymu i wszyscy zobaczyli, że Kozi Sędzia siedzi na swoim kamiennym łożu. — Przybyłem — rozległ się cienki zziębnięty głos, — khe, khe… pytaj! Kumowie Karib i Assarch stali ciasno przytuleni i drżeli tak, że turbany zjechały im na same oczy. — Wstał — wyszeptał Assarch zdrętwiałymi wargami — i kaszle… — Mróz tam jest, mróz — mamrotał Karib, ściskając nieposłusznymi palcami amulet na piersi. — Powiadają, że zimno na Szarych Równinach… — Odpowiedz nam, czcigodny Rabbasie — wykrzyknął żółtobrody, wznosząc księgę nad głową — przed obliczem dzieci twoich… Obejrzał się i gestem ręki przywołał braci, którzy wystąpili naprzód na ugiętych nogach. Ajum znowu tarł szyję, charcząc jak ranione prosię. — Czy prawda to, że jesteś winien pieniądze przyjacielowi twojemu Achbesowi z Arenjunu? Jeśli to prawda, ile jesteś winien? Z ołtarza dobiegło pokasływanie, a potem cienki głos odpowiedział: — Prawda, pytający! Tyle im byłem winien, że już sam straciłem rachubę. — Powiedz, ojcze, jaka kwota należy się czcigodnemu Achbesowi? — wychrypiał Behmet, wpatrując się załzawionymi oczami w mętny cień pod nawisem. — Milcz — przerwał mu groźnie żółtobrody. — On cię nie słyszy! Ja mówię, wy słuchacie! Zaklinam cię na imię Damballacha, wielkiego i przerażającego, o ty, który zjawiłeś się tu z woli Ciemnego Boga, ile jesteś im winien!? — Dwieście tysięcy — dała się słyszeć wyraźna odpowiedź. Darbar chwilę odczekał, ale cień milczał. — To wszystko? — zapytał żółtobrody. — Mów! Mów! — Przecież mówię… — nieboszczyk znowu zakasłał. — Góra złota… Ach tak, jeszcze malutka szkatułka z ałtajskiego orzecha! Na niej wyrzeźbiona jest żmija, a wewnątrz leży taki szary kamyczek… — Słyszeliście? — Darbar odwrócił się do braci. — Słyszeliśmy… — cicho odpowiedział Behmet. Ajum w milczeniu skinął głową i odwrócił się. Dym z ołtarza ścielił się po ziemi, wyciągając ku tłumowi zielonkawe macki, zmuszając ludzi do cofania się i szeptania modlitw. Wiele osób żałowało, że dali się namówić na uczestnictwo w tak okropnym przedstawieniu i zastanawiali się, ile monet trzeba będzie położyć na ołtarzu Mitry, żeby Bóg Jasności wybaczył im mimowolne uczestnictwo w czarnoksięskich praktykach. — Pozwalam ci się oddalić! — Darbar znowu otworzył księgę, zajrzał do niej i przeczytał: Oragiel Postum Salamla! Ryk za plecami tłumu powtórzył się, tym razem trochę słabszy, jakby cichł. I znowu uczeń magów drgnął. Teraz zmieszany obejrzał się i szeroko otworzył oczy, zauważywszy rozpływającą się w ciemnym powietrzu białą plamę… Świadkowie jednak nic nie zauważyli, bo w przerażeniu zasłonili twarze rękami, gdy zza ołtarza z hukiem trysnęły snopy białych iskier. W kadzielnicach coś zatrzeszczało, dym zmienił kolor, stał się jasnoróżowy, cień na podwyższeniu na chwilę zniknął, a gdy kłęby dymu rozwiały się, ciało Rabbasa znowu nieruchomo leżało na kamiennym podwyższeniu. Darbar wyciągnął z rękawa niewielki pręcik z pędzelkiem na końcu, starannie zmiótł na kupkę świecącą substancję, zebrał ją i wsypał do pudełka. Potem podszedł do braci, pokłonił się i oznajmił, że ceremonia dobiegła końca. — Nie chcielibyście podejść do ciała i przekonać się, że wszystko jest w porządku? — zapytał tak, jakby proponował klientom w sklepie pomacanie materiału. — Nie! — wykrzyknęli przestraszeni bracia, a starszy dodał: — Przyjdziemy jutro, żeby oddać ostatnią posługę i zapalić stos pogrzebowy. Teraz zaś pójdziemy odmówić modlitwy w domowej świątyni. Behmet szczękał zębami. Myślami był już w swoim ciepłym pokoju w otoczeniu sług i ochroniarzy. — Masz słuszność, szanowny — odpowiedział Darbar, znowu się kłaniając. — Nie należy lekceważyć obyczajów i zostawiać na stypie nie dojedzonych i nie dopitych resztek. Zebrał kadzielnice do kufra, zdjął płaszcz i koronę i dał znak sługom, żeby szli naprzód. W całkowitym milczeniu tłum popłynął ku bramie. Wkrótce na szamaszanie zapanowała cisza, zakłócana tylko niezadowolonym gdakaniem ofiarnych ptaków i szumem wiatru wśród kamiennych obelisków. VII Krzywy Achbar i jego ludzie wracali z przedmieścia przez step, uginając się pod ciężarem worków. Przywódca miał rację: śluby uczynione zmarłemu pomogły złodziejom dostać się do domu sędziego i wspaniale pożywić się w jego piwnicach. Takie wyjaśnienie łatwego łupu wydawało się Szuhhrijczykom absolutnie zadowalające. Doszli do północnego przedmieścia okrężną drogą i nie spotkali procesji, która szła na szamaszan główną drogą. Jeśli chodzi o ścisłość, ich szczęście można było wytłumaczyć nie tyle przyrzeczeniami danymi nieboszczykowi, ile brakiem zwykłej ochrony. Mężczyźni wyszli razem z braćmi, kobiety siedziały cicho w swojej części domu, a słudzy pili, ciesząc się, że podczas nieobecności panów nie trzeba już udawać bezbrzeżnego smutku z powodu przedwczesnej śmierci sędziego. Słudzy byli spokojni: wśród shadizarskich złodziei panował zwyczaj nie grabienia domu zmarłego, póki jego ciało nie zostanie spalone. Jednakże mieszkańcy Er–Szuhhry mieli w nosie pisane i — tym bardziej — niepisane prawa. Jako pierwszy szedł potężny czerwonogęby Turańczyk. Swoją zdobycz zawinął w aksamitną portierę, zerwaną w sypialni Koziego Sędziego i teraz co chwila wolną ręką poklepywał od dołu niesiony na plecach tobół, wywołując tymi uderzeniami przyjemne pobrzękiwanie szlachetnego metalu. Turańczyk przypomniał sobie, że na szamaszanie czekają na niego zęby sędziego i cichutko się zaśmiał. Spojrzał w stronę ciemniejącego na tle rozświetlonego księżycem nieba i… znieruchomiał z wytrzeszczonymi oczami. Nad cmentarzem unosił się słup dymu. Idący z tyłu złodziej walnął głową w plecy czerwonogębego i zaklął, a potem zdziwiony gwizdnął — on również zauważył dym. — Popatrz, Achbar. — Turańczyk odwrócił się do przywódcy. — Muszą chyba naszego nieboszczyka palić! Krzywy Achbar położył worek na ziemi i utkwił we wzgórzu spojrzenie swego jedynego oka. W tym czasie od strony szamaszanu dobiegło ich okropne, mrożące krew w żyłach wycie. Złodzieje jednocześnie przykucnęli, wciągając głowy w ramiona i gorączkowo ściskając rękojeści noży. — Co to było? — ledwie wybełkotał młody Szuhhrijczyk, właściciel cienkiego głosu. — Klnę się na moją matkę, tak może wyć tylko plugastwo! Achbar pokręcił głową, nad czymś się zastanawiając. — Nie wiem, co to za dym — powiedział — ale zmarłych nigdy nie palą nocą. Złodzieje poszli dalej gęsiego. Nie zdążyli przejść trzech setek kroków, gdy ze wzgórza znowu doleciało przeciągłe, zamierające wycie. Młody krzyknął i upuścił worek. Turańczyk mamrotał jakąś modlitwę w swoim języku, wszyscy zatrzymali się i popatrzyli na Achbara. — Coś mi się odechciało tam iść — powiedział któryś. — Nergal z tymi ślubami… — W żołądku mi zabulgotało, bracia — poskarżył się młodzik o cienkim głosie. — Właściwie czego mielibyśmy tam szukać — wyburczał Turańczyk, całując amulet, który miał zawieszony na szyi. — W workach mamy złoto, chodźmy stąd lepiej czym prędzej… Jednakże Krzywy Achbar nie należał do strachliwych. Zajmował się złodziejstwem nie pierwszy rok i zdążył pojąć, że sukces czeka tylko tych, którzy wsadzają nos we wszystkie szczeliny, z których zalatuje czymś złowieszczym, co odstrasza tłustych sklepikarzy, strachliwą straż i inne porządne ciemięgi. Niejeden rozryty grób miał jednooki na swoim koncie, niejeden szamaszan wyczyścił, wygrzebując z popiołu stopione resztki drogich ozdób, nie bał się nawet przeniknąć do świątyń ciemnych bogów gdzieś w Brythunii czy Pogranicznym Królestwie. Achbar bał się tylko Seta, wielkiego Węża Wiecznej Nocy, zaś inne pomniejsze bóstwa, które czciły nie znające Mitry plemiona i narody, były dla niego tylko niezbyt niebezpiecznym plugastwem, przeciwko którym istniały odpowiednie amulety i zaklęcia. Przeczekawszy w krzakach, aż wracająca z cmentarza procesja przejdzie po drodze, przywódca kopniakami popędził swoich ludzi w stronę wzgórza. Do ważkich argumentów dodał zapewnienia i przykłady wszelkiej możliwej zemsty ciemnych bóstw, obrażonych niespełnieniem przysiąg i pogwałceniem obyczajów. — Sami pomyślcie — mówił, popychając „braci” poniżej obciągniętych brudnymi chałatami pleców — czego mielibyśmy się bać? Widocznie synowie dokonywali jakiegoś obrzędu, może przynieśli dary jakimś bogom, których sędzia potajemnie czcił. Zdarzają się takie rzeczy. Więc czy nie warto pójść i przekonać się o tym na własne oczy? Dary mogą się okazać bardzo cenne. Mocom ciemności na nic się nie zdadzą, a dla nas będą jak znalazł. Zanim bracia policzą straty we własnym domu, my przetrzepiemy ich tatulka! Argumenty odniosły skutek i Szuhhrijczycy zwabieni kuszącymi obietnicami, a wskutek tego nieco odważniejsi, żwawo wbiegli na wzgórze i otworzyli bramę. Na szamaszanie było cicho. Złodzieje zaczęli się podkradać do ozdobionego kwiatami ołtarza. Ciało leżało na swoim miejscu, ale żadnych darów nie znaleźli. — Przeklęci skąpcy! — wykrzyknął Achbar. — Nie mogli się zdobyć na nic cenniejszego od wiciokrzewu i miodowych placków! Czy tak się szanuje rodziców?! Turańczyk zrzucił worek i zdecydowanie wszedł pod dach. — Obiecałem, że policzę mu zęby — powiedział, wyciągając rękę do twarzy nieboszczyka. — I spełnię obietnicę. Ale ma nochal ten sędzia! Czerwonogęby chwycił nieboszczyka za nos, lekko pociągnął… i zawył. Straszny nos oderwał się od bladej twarzy i został mu w rękach. Turańczyk cofnął się, walnął plecami o kamienny słup i pokazując na ołtarz zaryczał: — O bogowie! On patrzy, patrzy!… Złodzieje odskoczyli. Achbar nie stracił rezonu, podbiegł do Turańczyka, chwycił przedmiot, który ten miał w ręku i podsunął go do oczu. — Nos jest sztuczny! — zaryczał przywódca. — Podmienili sędziego! Za jego plecami rozległ się krzyk przerażenia. — Wstaje… — wyrzęził Turańczyk i powoli osunął się po słupie na ziemię. Achbar spojrzał na ołtarz. Nieboszczyk siedział, macał twarz i mrugał powiekami, z których spadły woskowe medaliony. Sztuczna broda krzywo wisiała na ostrym podbródku. — Do tyłu! — warknął wódz, widząc, że jego ludzie rzucili worki z łupem i gotowi byli uciekać na łeb na szyję. — To podłożony ptaszek, zwabili nas w zasadzkę! Gotuj broń! Odwrócił się do rzekomego nieboszczyka i zaryczał: — Zaraz ci odetnę prawdziwy nos, gadzino! — Nie tak ostro, potomku szakala — rozległ się za plecami złodziei młody, silny głos. — Najpierw policz się ze mną! Złodzieje cofnęli się od ołtarza, wyciągając zza pasów krzywe kindżały. Bali się duchów, ale mężczyzna stojący przed nimi z ciężkim aquilońskim mieczem w rękach był człowiekiem z krwi i kości. Z nim można było się bić albo dogadać, zależy jak wyjdzie. Przyjrzawszy się twarzy strażnika, który nie wiadomo skąd się tu wziął, Achbar poznał młodego Cymmerianina, który niedawno pojawił się w Shadizarze i który już zdążył zdobyć popularność nie tylko wśród bywalców Pustyńki, dzielnicy wszędobylskich złodziei i wesołych bandytów. Z barbarzyńcą łączyły go pewne sprawy, niezbyt dla Krzywego przyjemne, dlatego wolał napuścić na niego sforę swoich łobuzów niż samemu stawać do pojedynku. — Zabijcie go! — zawył Achbar, wymachując nad głową szablą, lecz nie ruszając się z miejsca. — Co, nie widzicie, że jest sam?! Walka, do której doszło na tym wzgórzu boleści, była krótka i okryła niesławną Szuhhrijczyków. Z siedmiu trzech od razu wołało zniknąć w ciemnościach, zostawiając na placu boju worki z sędziowskim złotem — trofea Conana. Turańczyk, który zdążył dojść do siebie, zaatakował barbarzyńcę z wściekłością nosorożca, ale okazał się tak samo nieruchawy jak ten gruboskóry mieszkaniec dżungli pokrywającej Czarne Królestwa. Lekko uchylając się, Cymmerianin przepuścił czerwonogębego pod ręką i zdążył chlasnąć ostrzem miecza po plecach, rozcinając chałat i szeroki kuszak podtrzymujący malinowe szarawary. Spodnie opadły, obnażając potężny zad Turańczyka, w który złodziej od razu dostał kopniaka. Marny wojownik krzyknął, wypuścił szablę i plącząc się w zrolowanych spodniach rzucił się do ucieczki, tylko krzaki zatrzeszczały. Dwaj złodzieje, którzy spróbowali wbić noże Conanowi pod łopatki, zapłacili za to złamanymi nosami i zwichniętymi szczękami: Cymmerianin wolał nie brudzić sobie miecza, ograniczył się do pięści ściskającej masywną rękojeść. Cienko piszcząc, tych dwóch również zniknęło jak i pozostali „bracia”. Przyszła kolei na Achbara. Krzywy rozumiał, że się tak łatwo nie wykręci, więc dodał sobie odwagi rozdzierającym rykiem i skoczył na Cymmerianina jak kogut na byka. Ostrza skrzyżowały się, a brzęk stali zakłócił smutną ciszę szamaszanu. Dźwięk ten szybko się urwał, bo szabla jednookiego złamała się i Krzywy znalazł się na ziemi, przyciśnięty ciężkim kolanem Cymmerianina. Achbar syknął, jak rozdeptana purchawka i zaczął prosić o litość. — Mów, draniu, gdzie znajdę tego chłopaka, który sprzedał mi bojowe psy? — zapytał barbarzyńca, lekko dociskając złodzieja kolanem. — Nie wiem — wychrypiał Krzywy — raz go tylko widziałem… — Powiedział ci, kogo masz namówić w Shadizarze? Achbar zwlekał z odpowiedzią, więc jego pierś została pozbawiona kolejnego łyku powietrza. — Tak, tak! — wycharczał Shuhhrijczyk. — Wymienił twoje imię… Puść mnie, w imię wszystkiego co jest ci drogie! — Najbardziej jest mi droga prawda — powiedział pouczająco barbarzyńca. — Jeśli podasz imię tego łajdaka i powiesz, gdzie go mogę znaleźć, będziesz żył. Krzywy szarpnął się, na usta wystąpiła mu piana. Noga Conana przygniatała go niczym głaz, przed oczami pływały pomarańczowe kręgi. — Nie wie… — wytchnął, próbując wydostać się spod ciężaru. Powietrza nie zdołał już złapać. Barbarzyńca poklepał jednookiego po stygnących policzkach, a gdy przekonał się, że shadizarski cmentarz zyskał jeszcze jednego mieszkańca, wstał i poszedł sprawdzić, co z Shelamem. Ołtarz był pusty. Zawołał kurdupla. Cisza. Conan zdążył pomyśleć, że Spryciarz dał dyla, bojąc się wpaść w ręce szuhhrijskich złodziei i już miał pójść poszukać przyjaciela, gdy nagle z kamiennego nawisu posypały mu się na głowę śmieci. Cymmerianin cofnął się o parę kroków, spojrzał w górę i zobaczył Shelama siedzącego na tle gwiazd w pozie vendhyjskiego bożka. Od ziemi do dachu było co najmniej piętnaście łokci, a podtrzymujące dach słupy — gładkie i okrągłe. Jak Spryciarz się tam znalazł, trudno zrozumieć, mało tego — to wydawało się nieprawdopodobne. — Nie miałem racji, kiedy nazwałem się kurą bez ogona — powiedział Conan, który nagle poczuł szacunek dla niewiarygodnych zdolności małego. — Jesteś orłem, Shi. — Zdejmij mnie stąd — poprosił tamten żałośnie, szczękając zębami. — O pantero zręczności, nieustraszony jaguarze… Ale nawet przywykłemu do skalistych gór swojej zimnej ojczyzny Cymmerianinowi nie udało się pojąć, jak można wdrapać się na dach ołtarza bez drabiny, sznura z hakiem, czy wreszcie bez skrzydeł. Shelam nie miał innego wyjścia, jak tylko zeskoczyć na podstawione ręce barbarzyńcy. Gdy już znalazł się na ziemi, Shi otrząsnął się jak pies, spojrzał w górę i powiedział raźnie: — No, stąd nie wygląda to tak strasznie. I zaczął się zaciekle drapać. Conan chciał jak najszybciej zajrzeć do worków, pozostawionych przez złodziei, ale najpierw postanowił dokończyć inną sprawę. Przyjaciele podeszli do płaskiego kamienia, pod którym leżało ciało Koziego Sędziego. — Położymy Rabbasa na miejscu, a do jamy wrzucimy Krzywego — powiedział Cymmerianin, unosząc krawędź płyty. — Potem wyniesiemy worki za ogrodzenie. Gdy zjawią się Chilli i Achbes, to je zabierzemy. Ej, co z tobą? Shi Shelam stał nad brzegiem dołu i z przerażeniem patrzył pod nogi. Szczękał zębami oczy mu się zaszkliły. Cymmerianin odwalił kamień i też spojrzał w dół. Przedtem położyli ciało sędziego na wznak. Teraz Rabbas leżał na brzuchu. Księżyc oświetlał rzadkie włosy na karku i zakrzywione, ozdobione pierścieniami palce, wczepione paznokciami w ziemię, jakby nieboszczyk drapał zbocze dołu, na próżno usiłując wydostać się spod płyty. Shi krzyknął i osunął się na ziemię. VIII W ciągu swojego niedługiego życia barbarzyńca rzadko miał okazję wylegiwać się w miękkich łożach. W ojczystej Cymmerii za pościel służyły mu wilcze i niedźwiedzie skóry, których używano również jako płaszczy, a także serwet podczas posiłku. Gladiatorskie koszary Hałogi, gdzie Conan, będąc niewolnikiem Hyborian, spędził trochę czasu, pozostawiły w pamięci grobowy chłód i woń zgniłej słomy. Zdarzało mu się leżeć na twardych nemedyjskich kulterach i na brytuńskich materacach, nabitych uschniętymi liśćmi, ale to wszystko nie mogło się oczywiście równać z miękkimi kanapami i atłasowymi poduszkami w domu Sheiha Chillego. Napoje również znacząco różniły się od kwaśnej bragi i wątpliwego pila, które w shadizarskich karczmach podawano jako wino. Złociste poitańskie w cieniutkich srebrnych naczyniach, przygotowane przez pracowitych wieśniaków winogronowej aquilońskiej prowincji, argosski hajres w szklanych zielonych butelkach, zapieczętowanych korkami z herbami winiarskich gildii, shemicki arrak w ceramicznych amforach, vendhyjskie wino palmowe w dzbanach z długimi wygiętymi dzióbkami, piwo w kuflach z czerwonej miedzi, z pokrywkami w kształcie smoczych głów… Cymmerianin leżał na szerokiej kanapie przy niskim okrągłym stole na lwich łapach i rozkoszował się życiem w samotności. Sheih Chilli rano wyruszył w ważnych sprawach do pałacu namiestnika Shadizaru (jakie to sprawy, można się było tylko domyślać), Spryciarz Shi pobiegł do swojego sklepu przygotowywać się do zakupu towarów, gdyż miał zamiar wznowić handel naczyniami. Tak, teraz kurdupel mógł kupić nie tylko naczynia, misy, tace i kaliany, ale i pół Zamory na dokładkę. W piwnicach domu na nabrzeżu leżała w mocnych skrzyniach jego część bogactw, oddanych przez synów Koziego Sędziego, zgodnie z pośmiertną wolą ojca oznajmioną z pogrzebowego ołtarza nie bez udziału samego Spryciarza. Żeby wywieźć wszystkie pieniądze, musieli dokupić u jakiegoś Kabira wielbłądy — oczywiście po zawyżonej cenie. Dola Conana leżała w tych samych piwnicach, ale była nieco większa. Sheih Chilli uznał, że łup szuhhrijskich złodziei zdobyty został przez Cymmerianina według wszelkich prawideł sztuki wojennej i w całości należy do Conana. Dla siebie Sheih wziął tylko szkatułkę z atłajskiego orzecha z niewielkim szarym kamykiem w środku, która znalazła się… w tobołku porzuconym przez czerwonogębego Turańczyka. Chilli był bardzo zmartwiony, gdy bracia nie zdołali odnaleźć szkatułki w spustoszonych przez złodziei skarbcach swojego domu. Wydawało się, że nawet brzęk sypanych monet nie zdoła rozproszyć jego posępnych myśli. Ajum zająknął się nawet, żeby trochę poczekać z oddaniem długu ze względu na straty, jakie poczynili nocni złodzieje, a Chilli tylko ze smutkiem i roztargnieniem skinął głową, jednakże Behmet zakrzątnął się, nakrzyczał na młodszego brata i nalegał, żeby zabrano całą kwotę. — Musimy spełnić wolę ojca — powiedział. — Teraz gdy jego ciało z pierwszymi promieniami słońca zmieniło się w popiół na pogrzebowym ołtarzu, a dusza przeniosła się na Szare Równiny, naszym świętym obowiązkiem jest wypełnić ostatnią wolę zmarłego. Spełnianie obietnic jest tym, co odróżnia człowieka porządnego od łajdaków, których, niestety, pełne jest nasze państwo. Czyż nie tak, czcigodny Darbarze? — Tak — zgodził się Chilli. — Ja również spełnię to, co obiecałem, i przyślę ci, e…e… lekarstwo. Szkoda oczywiście, że szkatułka przepadła, kamień był drogi naszej rodzinie jako pamiątka, ale cóż, nic się nie poradzi. Gdy „pamiątka” odnalazła się wśród trofeów Conana, Cymmerianin zainteresował się, dlaczego ten niepozorny z wyglądu kamień jest tak cenny dla Chillego. Sheih wyjaśnił, że to rzadki minerał, który stanie się ozdobą jego kolekcji. Barbarzyńca słyszał, że są na świecie cudacy, którzy zbierają różne śmiecie — ptasie pióra, skamieniałe guano, ołowiane guziki albo kawałki potłuczonych naczyń — ale podobna pasja przewyższała jego rozumienie, więc Conan nie wdawał się w dyskusję. Chilli schował szkatułkę do torby, w której miał płaszcz, koronę, pręcik z pędzelkiem i żółtą przyklejaną brodę, a po powrocie do domu zaniósł pokryty lakiem orzech z kamieniem w środku do lodowni. Tak nalegał, żeby minerał leżał w chłodnym miejscu, że barbarzyńca zaczął podejrzewać, że kamyk jest po prostu kawałkiem zwykłego zaschniętego gówna, które w cieple może niezbyt przyjemnie pachnieć. Popijając wykwintne wina, owiewany wachlarzami, którymi zawzięcie wymachiwały dwie śliczne służące, Cymmerianin cieszył się życiem. Teraz mógł kupić dom nie gorszy niż ten który miał Sheih. Gdzieś w Arenjunie, a jeszcze lepiej w Khoarezmie, na brzegu ciepłego morza Vilayet, po którym płyną różnobarwne żagle łódek i statków. Zasiądzie w miękkim fotelu, a piękne nałożnice będą tańczyć przed nim w półprzeźroczystych szatkach. Dużo nałożnic, wina, dobrego jedzenia i oddanych sług… A jeśli już mowa o sługach, gdzie podział się ten szelma Achbes? Czy przez cały czas udaje ojca czcigodnej rodziny i pali kalian w pańskiej sypialni? Achbes zjawił się na wezwanie z wielkim talerzem korme–sabzi i czystymi ręcznikami. Apetyczne kawałeczki mięsa tonęły w liściach wszelakiej zieleniny, skrzyły się bursztynowym sokiem, wydzielając wspaniały aromat Usta Conana natychmiast wypełniły się śliną, barbarzyńca spiesznie zanurzył palce w skwierczącej górze i dogodził żołądkowi porządną garścią baraniego mięsa. — Siadaj, oszuście — powiedział Cymmerianin, żując mięso. — Zjedz, wypij… Rozerwiesz mnie. Uczestnictwo w niedawnym wspólnym przedsięwzięciu pogodziło Achbesa z barbarzyńcą. Kulawy już nie wspominał o swoim locie, zakończonym dość bolesnym lądowaniem wśród kawałków rozbitej wazy. Poza tym słusznie uznał, że dobre stosunki z tak walecznym wojownikiem mogą się zawsze przydać, dlatego nie dał się prosić, przysiadł na poduszkach i zabrał się do jedzenia. — Byłeś na rynku? — zapytał Conan. Achbes kiwnął głową. — Co słychać w mieście? Achbes popił mięso kwaśnym mlekiem z drewnianej czarki (barbarzyńca skrzywił się, sam nie lubił kwaśnego mleka) i powiedział, wycierając palce: — Wszyscy mówią tylko o małżeństwie syna jaśnie pana Heir–Agi. Młody Agbej przybył wczoraj wieczorem z Korshemishu, gdzie zdobywał mądrości nauki. Zdarzyło się przy tym coś dziwnego… Sługa zamilkł i czekał na pytanie, lecz nie doczekał się, więc ciągnął dalej: — Gdy łódka z synem namiestnika płynęła po Wielkim Kanale, podpłynęło do niej kruche czółno. Siedziała w nim młoda dziewczyna, piękna jak majowa róża. Przesiadła się do łódki młodego Agbeja, a potem poszła za nim do pałacu. — I co w tym dziwnego — nie zrozumiał Conan — może kupił sobie niewolnicę… — Pośrodku Wielkiego Kanału? — zapytał chytrze kulawy. — Sprzedawców też nikt nie widział. — W takim razie to podarunek od rodziców — zasugerował barbarzyńca. — Namiestnik postanowił zrobić synowi przyjemność i posłał mu dziewczynę. — Aha! — wykrzyknął radośnie Achbes. — Wszyscy tak myśleli, Agbej też. A ci, którzy go widzieli, przypuszczali, że przywiózł nałożnicę z Kothu i o nic nie pytali. Ile było śmiechu, gdy dziewczyna, spędziwszy noc z synem namiestnika, nazajutrz zniknęła wraz z jego klejnotami! — Skąd wiesz? — Tak się składa, że kucharz najjaśniejszego jest moim znajomym. Poza tym cały Shadizar już o tym huczy! Cymmerianin wrzucił do ust kolejną porcję mięsa, żuł w zadumie, potem ryknął hajresu i zapytał: — Czy nie z tego powodu udał się Sheih do pałacu Heir–Agi? — Dokładnie tak — odpowiedział Achbes, oglądając się tajemniczo, jakby nie zauważał służących i szukał poważniejszych świadków. — Powiem ci w sekrecie, że pan nie po raz pierwszy świadczy ważnym personom podobne usługi. Wszyscy wiedzą, że mój pan znalazł ukradzione konie czcigodnego Kaszalbeka i zwrócił pierścień z pieczęcią setnikowi Burakowi. Znajdzie i klejnoty, wspomnisz moje słowa. I sługa zarozumiale wydął policzki, dumny, że służy u tak znamienitego człowieka. Conan nie spierał się — znajdzie to znajdzie. Nie interesowały go klejnoty młodego Agbeja, tym bardziej że swoich miał do diabła i trochę. Czekał aż Chilli da mu jego dolę i będzie mógł ruszyć we wszystkie strony świata — bogaty wszędzie jest u siebie. Żeby zabić czas w oczekiwaniu na gospodarza, Cymmerianin zaproponował grę w kości. Grali do wieczora, osuszając naczynia z napitkami i pustosząc piwnice zjedzeniem. Gdy skończyły się dania gorące, wzięli się za soloną świninę z bobem, suszonego indyka i wędzone ozory. Achbes nie odchodził od stołu, po jadło posyłał służące — bo miał dziś szczęście. Wkrótce przed sługą wyrosła sterta palisandrowych wykałaczek — każda z nich zgodnie z umową, warta była dziesięć złotych. Achbes drżącymi rękami wkładał wykałaczki za pas, myśląc o tym, jak barbarzyńca zamieni je na dźwięczące monety. Cymmerianina przegrana zbytnio nie martwiła — czy warto się przejmować, setka monet mniej, setka więcej… Ile właściwie mu się należy, barbarzyńca do tej pory nie wiedział. Próbował obliczyć czwartą część z dwustu tysięcy i podzielić resztę na trzy, ale tak skomplikowane wyliczenia były dla niego za trudne. Uspokajał się, że każda kupka wykałaczek, nawet pomnożona przez dziesięć monet i tak jest dużo mniejsza od góry złota, która czeka na niego w piwnicy… Jednak gdy przy jego dziesiątce Achbes wyrzucił jedenaście oczek, Conan stwierdził, że dzisiaj bogowie siedzą na swoich niebieskich tronach odwróceni do niego plecami i oznajmił, że gra skończona. — I tak jesteś zbyt bogaty jak na zwykłego sługę — powiedział — posiadanie zaś nadmiernych bogactw, według słów twojego pana, to podstawa wszystkich wad. Właśnie dlatego Sheih tak się gorliwe stara, odbierając drogocenności ich właścicielom. Jest przeciwnikiem wad. Idź więc lepiej do sklepu i oddaj się bezgrzesznemu życiu… Achbes nie sprzeciwiał się i wyszedł, a Conan całkowicie pogrążył się w smutku, spowodowanym zbyt dużą ilością wina i obfitego jedzenia. Brakowało mu tylko ciepła: kominków w zamorskich domach nie robią, ogrzewają się urządzeniem zwanym „korsi”, składającym się z niskiego stolika i umieszczonego pod nim paleniska z gorącymi węglami. Z góry przykrywają go pledem i siadają dookoła, wsuwając nogi pod pled i grzeją się. Niczego podobnego w pokoju nie było, od podłogi ciągnęło jesiennym chłodem przesiąkniętym zapachem jabłek i palonych liści. Wspominając ciepło, Cymmerianin powrócił myślą nad brzeg łagodnego morza Vilayet, do domu, który kupi i w którym piękne nałożnice będą umilać mu czas wspaniałymi tańcami. Obraz był tak wyraźny, że Conan natychmiast chciał go urzeczywistnić. Pragnął tego tak bardzo, że bogowie na swoich niebiańskich tronach usłyszeli tę niemą modlitwę. Conan już miał zamiar rozkazać służącym zrzucić długie burnusy i zatańczyć coś porywającego, do czego zapewne nie były zdolne, gdy pojawił się Achbar w roli wysłannika bogów. Za nim szła wysoka starucha w czerni i jakaś zwiewna istota w wyszywanej złotą nicią pelerynie. Twarz skrywała pod gęstym muślinem, ale po płynnych ruchach i delikatnym zapachu, który wypełnił pokój, Conan domyślił się, że to młoda dziewczyna. — Mówiłem im, że pana nie ma w domu — już od progu zaczął się usprawiedliwiać kulawy sługa. — A to kto? — zapytała starucha, bezceremonialnie wskazując kościstym palcem Cymmerianina. — A to kto? — przedrzeźniał ją Conan, machając ręką w stronę dziewczyny. — Jestem winna zapłatę czcigodnemu Chillemu za pewną usługę — powiedziała gniewnie starucha — więc przyprowadziłam mu pasierbicę. Zna osiemdziesiąt trzy sposoby miłości i umie tańczyć. — Ten Sheih! — zachichotał barbarzyńca. — I jeszcze udaje, że nie lubi kobiet Podejrzewam, że wsadzi ślicznotkę na strych, żeby wyciągać ją stamtąd tylko nocą, i to raz na tydzień. Osiemdziesiąt trzy sposoby? Nie wiem, co masz na myśli, lecz Chilli kiedyś przeczytał mi ze swojej safianowej księgi: „Miłość to płomień, który pożera ciało i wysusza mózg”, czy coś w tym stylu. Myślę więc, że chętnie odstąpi mi twoją pasierbicę, jeśli oczywiście nie kłamiesz o tym tańcu. Starucha obrażona żuła suche wargi. — Po co miałabym kłamać — powiedziała — jeśli czcigodny Sheih zechce ją sprzedać, to mnie jest wszystko jedno. Ale pamiętaj, młodzieńcze, ona warta jest duże pieniądze. — Jestem bogaty — rzucił niedbale barbarzyńca, podrzucając i chwytając w locie śliwkę. — Niech pokaże, co umie. — Dobrze — zgodziła się starucha — zostawię ją tu. Mam dużo spraw, sami decydujcie, kto ją dostanie. I z tymi słowami wyszła, nawet bez pożegnalnego pokłonu. Conan przywołał gestem dziewczynę, a ta podeszła drobnymi kroczkami. — Jak masz na imię? — Nana. — Pokaż twarz. — Nie, panie. Należę do czcigodnego Sheiha Chillego i tylko on może na mnie patrzeć. Jeśli zobaczy mnie ktoś inny, umrę. — Dlaczego? — Takie jest prawo narodu Kharubejów. Conan nigdy nie słyszał o narodzie Kharubejów, ale wiedział, że na Wschodzie kobiety często kryją twarze przed obcymi spojrzeniami. Nie rozumiał tego zwyczaju, uważał, że śliczna twarz to najlepsze, co może mieć kobieta. Oczywiście, jeśli nie liczyć tego, co jest pod ubraniem. — Dobrze, Nana — powiedział. — Kiedy odkupię cię od twojego nowego pana, zajrzę pod tę zasłonę. Myślę jednak, że nie przeszkodzi ci ona zatańczyć? Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko zaczęła powoli kołysać biodrami, ruszyła po kręgu, przytupywała bosymi stopami, podzwaniała maleńkimi dzwoneczkami przy kostkach, wykonywała wężowe ruchy giętkim ciałem. Ruchy stawały się coraz szybsze, tkanina zawirowała wokół nóg, uniosła się wysoko i obnażała zgrabne biodra. Cymmerianin zauważył, że dziewczyna jest naga pod ciemnoniebieską, wyszywaną złotą nitką szatą. Gdy podnosiła ręce, tkanina napinała się na piersiach, uwidaczniając duże sutki pomalowane henną na jasnoczerwony kolor. Nana tańczyła „gedrę”, często wykonywaną przez tancerki w karczmach. Ale, o bogowie!, jakże różniły się pełne gracji ruchy tej dziewczyny od grubiańskich podskoków sprzedajnych tancerek! Czarne włosy wysunęły się jej spod nakrycia głowy, muślin wzlatywał, odsłaniał na chwilę delikatną bladą twarz o ogromnych oczach i znowu opadał, skrywając rysy twarzy, korale obracały się wokół zgrabnej szyi. Dziewczyna wirowała tak szybko, że ubranie zaczęło się unosić tak jak korale. Wkrótce dwa dyski otoczyły tańczącą — kolorowy wokół szyi i ciemnoniebieski wokół piersi. Wyzywająco błyskał płaski brzuch i białe pośladki… Potem pociągnęła za jakiś niewidoczny sznurek, szata zerwała się niczym niebieskoskrzydły ptak i miękko opadła na kobierzec przy kanapie. Dziewczyna zastygła. Miała na sobie tylko nakrycie głowy, zasłonę na twarzy, korale i dzwoneczki przy kostkach, które towarzyszyły porywającemu tańcowi delikatnym mamiącym dźwiękiem. Jej pierś gwałtownie falowała, duże sutki purpurowiały, brzuch był wciągnięty, jakby dla podkreślenia ciemnego trójkąta w miejscu, w którym łączyły się drżące biodra. Była kwintesencją kobiecości, zmysłowości, odwiecznym pragnieniem… Achbar krzyknął i zasłonił twarz rękami. — Wynoś się! — szczeknął Conan i sługa natychmiast się ulotnił, jak prawdziwy bezcielesny posłaniec bogów… Barbarzyńca chwycił lekkie, gorące ciało. Jeszcze chwila i znalazł się z dziewczyną na kanapie. — Światło — usłyszał jej przerywany szept — zgaś lampę… Conan uniósł się na łokciu i dmuchnął w stronę świeczników. Ogień zamigotał i zgasł, pokój pogrążył się w ciemnościach. Wyjąc i jęcząc Cymmerianin zrywał z siebie chałat… Barbarzyńca naprawdę nie rozumiał, co miała na myśli starucha, kiedy mówiła o osiemdziesięciu trzech sposobach miłości. Wykorzystał jeden, wielokrotnie sprawdzony, w którym był niezmordowany jak młody tygrys. Księżyc wisiał już wysoko nad dachami Shadizaru, gdy wreszcie poczuł przyjemne zmęczenie i pogrążył się w spokojnym śnie. Jednak ani wino, ani igraszki miłosne, ani miękkie łoże nie mogły przytępić jego wrodzonej czujności na wszelkie niebezpieczeństwo. Lekki dotyk czegoś chłodnego na ręce zmusił barbarzyńcę do zerwania się i chwycenia leżącego na stole kindżału. W tym samym momencie usłyszał przestraszony kobiecy krzyk, zobaczył Nanę unoszącą się na łokciu i natychmiast z powrotem opadającą na poduszki. Z jej obnażonej szyi ześliznął się cienki srebrzysty strumyczek. Conan pomyślał, że to korale, ale strumyk płynął po dywanie, lśniąc w świetle księżyca, i wtedy mężczyzna zrozumiał, że to żmija. Celnym cięciem pozbawił ją głowy, potem pochylił się nad dziewczyną. W jasnym świetle księżyca Cymmerianin zobaczył szeroko otwarte, zastygłe oczy Nany i malutką ciemną plamkę nad obojczykiem. Przypadł ustami do rany, zaczął wysysać krew. — Za późno — usłyszał niewyraźny szept. — Szakkuza… Widziałeś… moją twarz… bogowie ukarali mnie… Ciało dziewczyny drgnęło, wyprostowało się i znieruchomiało. Barbarzyńca zamknął dziewczynie oczy i zapalił lampę. Do śmierci podchodził spokojnie. Sam nie raz był od niej o włos, wielu ludzi zabił… A mimo to w jego piersi coś drgnęło, gdy zobaczył twarz w świetle — taką znajomą, taką miłą, taką martwą… Zawołał Achbesa i jeszcze jednego sługę, żeby zawinęli ciało w prześcieradło i zanieśli je do lodowni. Potem osuszył dzban najmocniejszego wina i zasnął bez snów. IX Obudził go ptasi świergot za oknem, jasne słońce oraz głos Shelama, który pytał o coś smętnie i płaczliwie: — A więc już nigdy jej nie zobaczę? — zrozumiał wreszcie Cymmerianin słowa kurdupla. — Zobaczysz, ale tylko z daleka — odpowiedział mu Sheih Chilli. Conan otworzył oczy. Obaj jego wspólnicy siedzieli naprzeciwko, pan domu miał twarz tak smutną i przygnębioną, jakby bolał go brzuch. — Znalazłeś drogocenności Agbeja? — zapytał barbarzyńca, wstając z kanapy. Ochlapał twarz wodą, wylewając ją wprost na dywan, poszukał oczami jakiegoś orzeźwiającego napitku na stole. — Nie — odpowiedział Chilli głuchym głosem. — Ale znalazłem tę, która je ukradła. — I gdzież ona jest? Barbarzyńca odszukał w końcu dzban z piwem i przyssał się do niego. — Teraz, jak sadzę, w pałacu namiestnika, a nocowała u nas w lodowni. Conan o mało się nie zakrztusił. Odstawił naczynie, wytarł usta i utkwił wzrok w Sheihu, jakby zobaczył dziesięciogłowego smoka. — Coś dużo tu ożywających trupów — powiedział po chwili. — Spryciarz, Rabbas, a teraz jeszcze ta Nana… — Taka ona Nana, jak ja stygijski mag — burknął ze złością Chilli. — Zwą ja Fitis, jest córką nieboszczyka zarządcy Addemekara. — To ona ukradła świecidełka synka Heir–Agi? — I moje naczynia — dodał Shelam. — Jego naczynia, ubranie i twoje pieniądze, Conanie, podsuwając ci psy oraz konia swojego ojca, które posłusznie uciekły z szopy na jej gwizd. — Chwileczkę — przerwał mu Cymmerianin, czując, ze kręci mu się w głowie. — Co ty pleciesz? Przecież zwierzęta sprzedał mi wąsaty młodzik! — Jeśli czarownik Darbar mógł mieć żółtą brodę, a rzekomy Rabbas sztuczny nos, dlaczego kobieta nie mogłaby przebrać się w męski strój i dokleić sobie wąsów? — To dlatego jej twarz wydała mi się znajoma, gdy zaświeciłem wczoraj lampę — wymamrotał zmieszany barbarzyńca. — Ale przecież ona była martwa! Chilli sięgnął do drewnianej czary i podał Conanowi głowę żmii na strzępach łuskowatego ciała. — Szakkuza — Cymmerianin dotknął głowy palcami. — Niebezpieczne bydlę. Mała, a od ukąszenia prawie od razu się umiera. — Gryzą zębami — zawarczał Chilli i nacisnął z obu stron paszczę gadziny, która po otworzeniu się ukazała straszne zęby spiłowane przy samej podstawie. — Jad został wyciśnięty — oznajmił Sheih. — Żmija nie była groźniejsza od jaszczurki. Conan potarł czoło, próbując coś zrozumieć. Wreszcie poddał się i poprosił o wyjaśnienia. — Dwa tygodnie temu w tym pokoju zjawiła się kobieta w ciemnej zasłonie skrywającej twarz — zaczął Sheih Chilli, wrzucając główkę żmii z powrotem do czarki i ze wstrętem wycierając palce. — Powiedziała, że jej ojciec, czcigodny Addemekar, umarł i zostawił ją bez grosza. Podobno na krótko przed śmiercią pożyczył ogromną sumę sędziemu Rabbasowi z północnego przedmieścia i nie wziął kwitu. Teraz sędzia wszystkiemu zaprzecza i Fitis prosiła mnie, żebym oddał jej przysługę: zwrócił pieniądze oraz malutką szkatułkę z atłajskiego orzecha, w której znajdował się pewien niepozorny kamyk. Poprosiłem ją o trochę czasu, żeby przemyśleć tę sprawę i zacząłem zbierać informacje. Dowiedziałem się, że Addemekar nigdy nie pożyczył nikomu nawet złamanego miedziaka, w ogóle z niewieloma osobami utrzymywał kontakty, żył w odosobnieniu w swoim majątku i oddawał się tylko jednej namiętności, hodowaniu bojowych psów i koni. Nikt nigdy nie widział ziemianina w domu sędziego, a Rabbas nigdy nie odwiedził Addemekara. Zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że rzekomo pożyczone pieniądze są tylko pretekstem do skuszenia mnie, żebym zajął się tą sprawą i wyłudził od sędziego szkatułkę. A więc kamień musiał mieć ogromną wartość, o czym Rabbas nie mógł nie wiedzieć, w przeciwnym razie Fitis mogłaby po prostu kupić od niego to, czego tak potrzebowała. Poszedłem do miejskiego skriptorisu i zacząłem szperać w starych rękopisach. W pewnym manuskrypcie zapisanym w stygijskim języku natknąłem się na to, czego szukałem. Była w nim mowa o Wężowym Kamieniu, widocznym w kołnierzu kobry, niepozornym z wyglądu, ale bezcennym ze względu na magiczne właściwości. — A więc to nie suche gówno ani minerał, jak mówiłeś, lecz prawdziwy skarb? — przerwał opowieść barbarzyńca. — Dla ciebie nie ma on żadnej wartości — uśmiechnął się Sheih. — Przynajmniej w tej chwili. Z Wężowego Kamienia można skorzystać tylko raz: przygotować z niego dekot i wypić, jeśli dożyjesz do osiemdziesiątki. Wtedy młodniejesz i znowu masz czterdzieści lat… — Phi! — prychnął Cymmerianin. — Warto się tak wysilać? W wieku czterdziestu lat mężczyzna już do niewielu rzeczy się nadaje. — Jak dożyjesz, przekonasz się, że jest inaczej — powiedział Chilli. — Ale nie mówmy teraz o tym. Więc zacząłem się zastanawiać, po co młodej dziewczynie Wężowy Kamień. Dla ojca? Przecież on nie żyje. Dla ukochanego? Trudno wyobrazić sobie osiemdziesięcioletniego kochanka. — Ja bym się od razu domyślił — przerwał mu nagle Spryciarz. — Wszyscy wiedzą, co ogłosił dwa lata temu Heir–Aga. — Nie było mnie wtedy w Shadizarze, proszę o wybaczenie — skłonił się drwiąco Sheih. — Plotkarze przestali już kłapać jęzorami i nie od razu dowiedziałem się, że namiestnik postawił synowi warunek, że ożeni go tylko z tą, która w posagu wniesie to cudowne panaceum. Heir–Aga nie jest jeszcze stary, ale ma zamiar żyć długo i, jak widać, niejeden raz. — Mówiono, że taki kamień w ogóle nie istnieje — wtrącił Shelam. — Namiestnik zwyczajnie rozzłościł się za coś na Agbeja i postanowił go w ten sposób ukarać. Dlatego kazał mu się uczyć w Korshemishu. — Jak widzimy, Wężowy Kamień istnieje — ciągnął Chilli. — Gdy wszystko stało się jasne, wyciągnąłem następujący wniosek: Fitis kocha potajemnie Agbeja i chce za wszelką cenę zostać jego prawowitą małżonką. Niezła, muszę przyznać, partia, jeśli wziąć pod uwagę tytuł i majątek. Czego było więcej w tej decyzji, miłości czy wyrachowania, nie mnie sądzić. — Ale skąd kamień wziął się u sędziego? — zapytał Conan. — Myślę, że Rabbas na zawsze zabrał tę tajemnicę na Szare Równiny i nawet stygijska magia nam nie pomoże. Jak Fitis dowiedziała się, że sędzia ma to, czego ona potrzebuje, też niestety nie wiem, myślę, że nie obeszło się bez Ajuma, który w tajemnicy przed ojcem swatał się z piękną córką Addemekara. — Ten tłusty knur! — wykrzyknął pogardliwie Cymmerianin. — Oczywiście, odmówiła mu — powiedział Chilli, pocierając gładkie policzki. — Postanowiła jednak zdobyć kamień za wszelką cenę. Później wydarzenia rozwinęły się w następujący sposób. Addemekar umarł, a córka została panią majątku. Postanowiła działać natychmiast. Nie powstrzymała jej nawet moja odmowa… — Nie rozumiem, dlaczego odmówiłeś? — zapytał Shelam. — Dlatego, że ja też chcę żyć długo — powiedział Sheih. — Fitis miała do Wężowego Kamienia nie więcej praw niż ja. O bogowie, gdybym wiedział, dla kogo się staram… — Ale po co pustoszyła sklep Shi i podsuwała mi psy? — zapytał nic nie rozumiejąc Conan, któremu cała ta historia wydawała się zupełnie nieprawdopodobna. — To bardzo proste — westchnął Chilli. — Chciała mnie ponaglić. Wiedziała, że nie wezmę się do działania bez pomocników. Po Shadizarze krążyły plotki o przybyszu z Północy i człowieku, o przezwisku Spryciarz, którzy kiedyś razem ze mną brali udział w pewnej sprawie. Fitis pojęła, kto jest mi potrzebny, lecz Spryciarz zamienił się w dobrze prosperującego kupca, barbarzyńca też miał pieniądze… Wtedy odegrała dwa niewielkie przedstawienia, których celem było zrujnować i zwabić was pod dach mojego domu. — Trzy przedstawienia — dodał Shelam. — Jeszcze ukradła moją odzież. — Gdy Conan opowiedział mi historię z psami i bojowym koniem, domyśliłem się oczywiście, kto za tym stoi, ale nic nie powiedziałem, bo chciałem zobaczyć, co będzie dalej. Pomyślałem, że Fitis odgrywa się na moich przyjaciołach. Przyjąłem wyzwanie i postanowiłem zawładnąć kamieniem. Jak wiecie, moje przedsięwzięcie zakończyło się absolutnym sukcesem. Przekupiłem kapłanów, żeby dali swoje błogosławieństwo na nocne działania na szamaszanie, podarowałem Behmetowi garnek pełen vendhyjskiego banga, bardzo silnego narkotycznego ziela, do którego ten dostojny syn swojego ojca ma zgubną namiętność, wspomniałem też, że podaruję mu więcej. Po tym, jak nasz dzielny Shelam zagrał ożywionego trupa i oznajmił, że bracia powinni oddać pieniądze oraz szkatułkę, odwrót został odcięty, a Behmet musiał pożegnać się z drugą młodością. Wiedział o Wężowym Kamieniu, ale sądzę, że od długiego życia wolał mętne widziadła wywołane vendhyjskim zielem. Co prawda, w jednym za bardzo się postarałem: dla lepszego efektu wypowiedziałem prawdziwe stygijskie zaklęcie, które miałem przepisane do safianowej księgi z pewnego starego rękopisu. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Nieszczęsny Rabbas ożył i nawet próbował wydostać się z dołu. Na szczęście drugie zaklęcie pozwoliło jego duszy odlecieć na Szare Równiny. Czekałem aż Fitis spróbuje zawładnąć kamieniem i muszę przyznać, że wzięłam wypad szuhhrijskich złodziei za jej starania. Jakże nie doceniałem tej kobiety! Wczoraj rano, gdy przyszli po mnie z pałacu namiestnika, zdziwionego tą bezczelną grabieżą drogocenności, myślałem, że Fitis odważyła się na ten rozpaczliwy krok, żeby chociaż jedną noc spędzić ze swoim ukochanym. Heir–Aga był bardzo zadowolony, gdy od razu wymieniłem mu imię złodziejki. Wyruszyliśmy z niewielkim oddziałem do domu nieboszczyka Addemekara, lecz nikogo tam nie zastaliśmy. Natychmiast powinienem się domyślić, że Fitis chciała po prostu wywabić mnie z domu! Pojawiła się tutaj w towarzystwie starej niańki i wspaniale odegrała ostatnią scenę wymyślonego przez siebie spektaklu. Namiętne objęcia młodego zapalczywego Cymmerianina, żmija pozbawiona jadu, którą wcześniej ukryła w fałdach szaty… Pozostawało tylko połknąć liść drzewa akczar, którego sok daje objawy śmierci, żeby znaleźć się w najchłodniejszym miejscu domu, gdzie zgodnie ze wszystkimi wskazówkami powinien leżeć Wężowy Kamień. Subtelne wyliczenia i nieustraszony taniec na ostrzu noża… O Indro, co za kobieta! Sheih Chilli zamilkł i po raz pierwszy od wielu lat napił się wina. — Jednego nie rozumiem — powiedział Conan, idąc za tym dobrym przykładem — jak ona wydostała się z piwnicy? — Wszystko wyjaśnia zniknięcie Achbesa — odpowiedział z roztargnieniem Chilli. — Myślę, że go przekupiła. — To nie kobieta, tylko jakiś demon — zawarczał barbarzyńca. — Nie prościej było zapłacić kulawemu, żeby sam wyniósł kamień? — Może i prościej — powiedział w zadumie Chilli. — Ale wydaje mi się, że Fitis sporo czasu spędziła przy vendhyjskiej grze, przesuwając figury po białych i czarnych polach. W tej grze ceni się nie tylko zwycięstwo, ale i elegancję kombinacji… Przerwało mu pukanie do drzwi. Wszedł sługa i zameldował, ze ktoś pragnie pana widzieć. Za nim pojawiła się wysoka starucha w czerni. — Pani przekazuje pozdrowienia czcigodnemu towarzystwu — powiedziała niezbyt uprzejmie — i prosi, by na znak szacunku przyjąć od niej prezenty. — Gdzie ona jest? — wykrzyknął zrywając się Sheih. — W pałacu namiestnika — usłyszeli odpowiedź. — Szykuje się do ślubu. Prezenty są na podwórcu. Sheih Chilli, Spryciarz Shi i Conan Cymmerianin zeszli na dół. Wzdłuż ogrodzenia stały w równych rzędach dzbany, garnki, talerze, wazy, kotły, patelnie, kadzielnice, beczułki — wszystkie naczynia ze sklepu Shi. W cieniu pod dachem leżały na trawie ogromne psy w żelaznych maskach i kolczastych zbrojach, a obok stał wspaniały koń z żelaznymi szponami na kopytach i białą plamką na tylnej nodze. Tego wieczoru Sheih Chilli zapisał w „Księdze tysiąca ziarenek piasku”: Na próżno mężczyźni dumni są z urody i mądrości; w sercach kobiet z wygiętymi brwiami wszechwładny bóg miłości robi, co chce. Gdy serce spłonie w ogniu miłości jak słomiana chałupa, który człowiek, nawet najmądrzejszy, pojmie zamysły kobiety? Jest to tak samo niemożliwe, jak dla starca wejście na górskie szczyty, a dla lekkomyślnego młodzieńca utrzymanie bogactwa. Conan nie wiedział nic o tej mądrości, a jednak okazała się ona prorocza. Pieniądze łatwo przyszły, czyniąc z niego bogacza, i równie łatwo rozpłynęły się bez śladu. Ale to już zupełnie inna historia.