Tadeusz Łopalewski BRZEMIĘ PUSTEGO morza Czytelnik • 1967 Opracowanie graficzne JAN S. MIKLASZEWSKI „Czytelnik", Warszawa 1967. Wydanie U Nakład 10280 egz. Ark. wyd. 17,25; ark. druk. 31,75. Papier druk. sat. kl. V, 70 g, 63X80 z Częstochowy. Oddano do składania 15. XI. 66 r. Podpisano do druku. w. U. 67 r. Druk ukończono w marcu 1967 r. Zakłady Graficzne w Toruniu Zam. wyd. 683; druk. 2118 - L-12 - Cena 27.- zł Printed in Poland OD AUTORA W krakowskim archiwum Czartoryskich znajduje się list Jana Reinholda Patkula, pisany z Drezna w lipcu 1705 roku do pod-kanclerza litewskiego Szembeka. Zawiera on pytanie o nowiny polityczne i zapewnienie ó gorącej przyjaźni do adresata. Na łące pod Kazimierzem Biskupim leży stary głaz polny z głęboko wyrytym, lakonicznym napisem: Patkul 10/X 1707. W ramach tych dwóch dat zamyka się akcja niniejszej powieści. Jest to okres tzw. Wojny Północnej, czyli walki o panowanie nad Bałtykiem, podjętej przeciw Szwecji przez koalicję Rosji, Saksonii oraz Danii. Działania wojenne przez długi czas toczyły się na terenie Polski, którą Patkul nadaremnie usiłował wciągnąć do anty-szwedzkiego przymierza, a która w rezultacie drogo zapłaciła za swoją bierność. Takie jest tło historyczne „Brzemienia pustego morza". Jednak nie rekonstrukcja artystyczna tego burzliwego okresu dziejów była celem autora powieści. Na wyobraźnię działał los człowieka, co odegrał w polityce europejskiej wybitną rolę, osiągnął rozgłos i honory, jak jakiś udzielny książę, po czym w krótkim czasie stracił wszystko: padł ofiarą zdrady i ze szczytów kariery strącony został na samo dno istnienia. Kiedy już prześledziłem dokładnie i poznałem te jego dramatyczne przygody, ukazał mi się Patkul jako wyraziciel swoistego romantyzmu czy nawet donkiszoterii politycznej. Przecież i my mieliśmy swoich rodzimych Patkulów w XVIII, XIX, a nawet XX stuleciu. W okresie chylenia się do upadku starej Rzeczypospolitej i później po rozbiorach ukształtował się u nas pewien typ desperackich działaczy, gotowych dla ratowania ojczyzny stawiać od razu wszystko na jedną kartę, typ bojowników, podejmujących swój czyn za późno lub za wcześnie, z minimalną szansą powodzenia. A chociaż doraźne skutki podobnych, nie w porę zaczynanych walk i działań bywały raczej opłakane, sprawcy uzyskali w pamięci narodu prawo do szacunku. Jest bowiem jakieś wzniosłe piękno i jakiś wzór etyczny w losach fantastów uganiających się za ideałem absolutnej sprawiedliwości, za chimerą powszechnego szczęścia, za pełnią wolności. Kamień leżący na miejscu tragicznego zgonu Patkula okazał się zapowiedzią tych, jakie po ostatniej wojnie kładziono w Polsce dla upamiętnienia walczących o beznadziejną — zdawałoby się — sprawę i dla napiętnowania okrucieństwa zwycięzców. Kiedy więc pewnego zimowego dnia stałem na pust- kowiu do dziś noszącym nazwę „łąki Patku-la" — myślałem o miejscach innych straceń i o ludziach, którzy padli ofiarą zaciekłej mściwości wroga. Te refleksje, jak sądzę, odnajdzie czytelnik pod warstwą narracji o życiu i śmierci inflanckiego bohatera, tak jak wyczuła je krytyka, stwierdzając, że jest to utwór bardziej współczesny niż historyczny. Tadeusz Łopalewski Spójrz, przechodniu, na tego sprawcę wojen, wydanego traktatem pokoju, spójrz na tego, co pożar swej ojczyzny krwią własną ugasił, spójrz na ofiarę sprawiedliwości, na śmiałego Iksjona z koła fortuny na koło sprawiedliwości przeniesionego i wplecionego, spojrzyj, zastanów się i odejdź. Jan Stanisław Jablonowski: „Epitaphium Rein-holdi Patkuli" Część pierwsza ODGŁOSY BURZY W końcu października 1706 roku ogłoszono w Rydze, że jego królewska mość Karol XII, przebywający w Alt Randstadt koło Lipska, podyktował Sasom twarde warunki pokoju i że zostały one przyjęte. Nakazano iluminację miasta i nabożeństwo dziękczynne. Eleonora Hastfehr, wdowa po gubernatorze ryskim, udała się wspólnie z miejscowymi notablami do Marienkirche złożyć hołd Panu Zastępów i prosić go, aby dalej błogosławił orężowi szwedzkiemu. Spodziewano się, że król ruszy obecnie przeciwko Rosjanom, bowiem w tym czasie, gdy on tam, na południu, dobijał Saksonię, oni tu, na północy, powtórnie zajęli Narwę, zagrażając jego panowaniu w prowincji inflanckiej oraz nad Bałtykiem. Nabożeństwo w starożytnej świątyni odprawiał pastor Hagen i młodym dźwięcznym, głosem śpiewał biblijne psalmodie. Wtórował mu chór wiernych, patrząc w otwarte modlitewniki, a gotyckie sklepienie wydawało się uchem Boga schylonym nad wielogłosową modlitwą. Eleonora śpiewała ze wszystkimi, lecz po głowie snuły się myśli wzbudzone wieścią o pokoju. „Teraz powin- ni go chyba wypuścić, skoro wojna skończona. I nic już nie przeszkodzi jego małżeństwu z tą Niemką. Trzeba mi było wtedy jechać do Drezna. Może by się coś odmieniło..." „Wtedy", a więc kilka miesięcy temu, na początku roku, kiedy otrzymała ów niespodziewany list z Saksonii. Wyraźnie przypominała sobie chwilę, gdy niczego jeszcze nie przeczuwając oglądała niebieską kopertę, zaadresowaną nieznajomym pismem i z nieznajomym herbem na pieczątce. Papier nosił ślady rąk, co przekazywały go z dyliżansów pocztowych na statki, a ze statków znowu konnym pocztylionom. Musiał iść tu okrężnym szlakiem, bo wojna przerwała lądowe komunikacje między Dreznem a Rygą, w końcu jednak po długiej wędrówce dotarł na miejsce, do rąk adresatki. Od dawna nie korespondowała z nikim za granicą. Ktoś, kto mógłby, kto powinien był stamtąd dać znać o sobie, milczał od pięciu lat, więc choć od razu o nim pomyślała, stwierdziła jednocześnie, że to nie jego charakter, i wtedy z mimowolnym westchnieniem rozłamała lakowy stempel. Przymrużone zimowe słońce jak gdyby przysunęło się do okna, by jej poświecić lepiej, ona zaś przeczytawszy kilka początkowych zdań doznała wrażenia, iż ostre pasmo światła przeszywa ją niczym nóż wsunięty w szczelinę żywej muszli i coś jak chłodna perła zaczyna się toczyć pod górę do gardła. Tak, to nie był 10 list od Reinholda, ale to był list o nim. Pisała go niejaka Aurora Hoffmeister, jedna z owych przelotnych znajomości, co to odnawiają się przypadkowo po latach, wzbudzając tylko zakłopotanie, bo wtedy szuka się w pamięci twarzy do przypomnianego nazwiska, albo na odwrót, i to szukanie bywa irytujące. Eleonora usiłowała wyobrazić sobie, jak wygląda tamta osoba, zresztą nie miało to właściwie znaczenia, ważniejsze były wiadomości, które się w liście znajdowały. „Niezmiernie poruszyło opinię Drezna to, co spotkało znanego w świecie dyplomatę, generała Reinholda Patkula — pisała owa dama. — Chyba go pani pamięta z okresu jego służby w Rydze. Od dawna krążyły plotki, że drze koty z rządem saskim, zwłaszcza z feldmarszałkiem oraz kanclerzem, krytykując ich poczynania podczas nieobecności króla Augusta. Przypisywano to jego were-dycznemu, bezkompromisowemu charakterowi (cechy u zawodowego dyplomaty dość osobliwe, nieprawdaż?), jako też wielkiej pewności siebie, którą zawdzięczał protekcji rosyjskiego monarchy. Aż tu niespodzianka! Minister Fleming, a jak mówią inni, feldmarszałek Schulenburg, wysłał nocą silny patrol wojskowy do domu radcy Lentego, gdzie generał Patkul zamieszkiwał, i stamtąd wzięto go do twierdzy w Sonnensteinie. Stało się to zaraz po zaręczynowym wieczorze tego pana. Właśnie zamienił pierścionki z hrabiną Anną 11 Zofią Einsiedel, wdową po marszałku nadwornym..." W tym miejscu musiała przerwać. Wydało się jej, że tkwi tutaj coś sprzecznego, nawet bezsensownego. Zaczęła czytać od początku. A podczas kiedy oczy powtórnie biegły po tych samych słowach, wskazówki jakichś wieczystych zegarów gwałtownie obracały się wstecz i niby wrak zatopionej łodzi wynurzała się z ciemnych fal czasu ta bolesna, dziwaczna historia, o której wprawdzie zapomnieć nie mogła, lecz przynajmniej nauczyła się już myśleć spokojnie. Okazało się teraz, że ów spokój, osiągnięty po trudnych walkach między pamięcią a rozsądkiem, był jak sen człowieka, co po wielkim znużeniu spodziewał się spać mocno i długo, a zerwał się przy pierwszym szeleście i ujrzał dalszy ciąg przeszłości, bardziej przykry niż tamto, co było przed snem. Bo los nie ponawia swych propozycji, gdy je raz odrzucimy. Potrafi za to w jakiejś chwili błysnąć wizją tego, co mogliśmy posiadać, szarpnie strunami duszy i zostawi ją niby skrzypce wibrujące od skłóconych dźwięków. „Co za zbieg okoliczności — pisała dalej Aurora Hoffmeister — a może złośliwość tamtych panów. Może umyślnie wybrali moment, gdy niemiły im człowiek znajdował się u szczytu powodzenia, aby go strącić stamtąd i poniżyć. Zrobił się hałas w korpusie dyplomatycznym. Posłowie zagraniczni, mianowi- 12 cie duński, austriacki i moskiewski, zwrócili się do kanclerza ze wspólnym protestem w obronie Patkula. Nic to jednak nie pomogło i wtedy wyjechali z Drezna bardzo urażeni, ale złośliwcy twierdzą, że i tak mieli wyjechać na święta Bożego Narodzenia. Jakie to życie ludzkie dziwne i co za ironia losu: zamiast do ślubnej sypialni, trafić do więziennej celi! Spodziewają się wprawdzie niektórzy, iż kiedy król August wróci z tej nieszczęsnej Polski, każe go uwolnić. Wiadomo, że byli kiedyś w przyjaźni, bawili się, polowali i robili wielką politykę. Tylko że właśnie w polityce nie ma nic trwałego, zwłaszcza podczas wojny, jak teraz..:" Jeszcze parę grzecznościowych frazesów i koniec. Te drezdeńskie nowiny obnażyły, wywlekły na jaw bolesny i dotąd nie rozwikłany splot uczuć, wśród których była i zadawniona uraza do Reinholda, i przejmujące poczucie własnej winy. Tedy w instynktownym geście samoobrony czy gniewu zaczęła drzeć list na kawałki. „Po co mi ona to napisała? Cóż mnie to wszystko dzisiaj obchodzi? — mówiła sobie, z powrotem przywołując rozsądek na pomoc. — Cóż ja na to poradzę? Niech będzie, jak ma być. To już nie on, to już ktoś inny dla mnie." Lecz raptem przyszło jej na myśl, że to właśnie on sam był inspiratorem usłużnej pani Hoffmeister, że te wieści są zmyślone, aby sprawdzić, jak ona je przyjmie, czy odpisze? Więc zaczęła 13 uśmiechać się tryumfująco, a potem zrozumiała, że raz jeszcze się łudzi, bo takie podstępne sztuczki niegodne byłyby Reinholda, jakim go znała, i wtedy łzy stanęły jej w oczach. Zaczęła zbierać strzępki fatalnego listu i sklejać jak lustro, które stłukła przerażona widmem, co ukazało się w jego zadymionej głębi. Tymczasem zapadł zmierzch i służąca wniosła do pokoju zapalony świecznik, płosząc cienie przeszłości. Eleonora, jakby przyłapana na tajnej zmowie z nimi, wykrzyknęła ze złością: „Zabierz to, nie trzeba!" Lecz gdy dziewczyna cofnęła się ze światłem, powiedziała łagodniej: „Zostaw i odejdź!" Sama nie wiedziała, co ją silniej obeszło: czy to, że Reinholda uwięziono, czy to, że się zaręczył. Ale te dwa fakty, a raczej uczucia, przez nie wzbudzone — lęk o niego i zazdrość, zwyczajna kobieca zazdrość — były tak sprzeczne, że jak gdyby niweczyły się wzajemnie i miłość wyzwolona z tej sprzeczności, niczym już nie skrępowana, wyciągała ręce do nieobecnego kochanka. „Ja mimo wszystko dochowałam tobie wierności, wierzyłam, że wrócisz do mnie. Utknęłam wśród wspomnień jak w ślepej uliczce z tą moją wiarą w ciebie, z nadzieją, że wskażesz mi jakieś wyjście, a tyś przestał o mnie myśleć, niewdzięczny. Lecz gdybyś mnie znów zobaczył, może byś pożałował straconych lat." Stanęła przed lustrem i uważnie od stóp do głów badała swoje od- 14 bicie, postać trzydziestopięcioletniej kobiety hojnie wyposażonej przez naturę, wypielęgnowanej przez dobrobyt. Twarz w obramieniu jasnych loków była wciąż gładka i biała, niebieskie oczy pełne blasku, a uśmiech... o jej uśmiechu powiadali mężczyźni, że obiecuje wszystko, a niczego nie dotrzymuje. Odchodząc od zwierciadła obejrzała się za siebie, jakby oczekiwała, że pojawi się tam jeszcze ktoś, właśnie on, i wtedy podwójnie rozkwitnie jej uroda, bo cóż więcej opromienia kobietę niż podziw i miłość, okazywane przez tego, kogo się kocha i podziwia? Pomyślała o nieznajomej rywalce, o tamtej saskiej hrabinie, i wzruszyła ramionami: „Jeśli nawet jest młodsza i piękniejsza, cóż to znaczy wobec więzów, które mnie łączą z Rein-holdem?" —. pomyślała. A jednak nie miała pewności, czy i dla niego dzisiaj są one dość silne. Cofnęła się myślą do dnia, w którym pomogła mu uciec od śmierci. To był już inny rachunek lat, dłuższy niż po ostatniej rozłące. Pamiętała, że ów dzień wypadł w tym okresie, gdy oboje ważyli w sercach decyzję, co miała dać im pełnię szczęścia, związek całkowity i ostateczny. I wtedy niespodziewanie uderzył grom, zwiastujący nadciągającą burzę. Miała natenczas dwadzieścia trzy lata. Przybyła do Rygi ze Sztokholmu rok wcześniej jako małżonka generała Hastfehra, któ- 15 ry został namiestnikiem jego królewskiej mości w prowincji inflanckiej. Splendor mężowskiego stanowiska miał swoje powaby dla kobiety z niezmąconym, sercem, nie znającej innych rozkoszy prócz uciech światowych. Wystarczały jej przyjęcia, wizytys galówki, komplementy dworaków, bawiły niewinną podejrzenia i zazdrosne wyrzuty męża, a po nich przeprosiny i podarunki na zgodę. To wszystko dobre było i bezpieczne, dopóki nie poznała kapitana Reinholda Patku-la. Najpierw jedno i drugie spotkanie na asamblach gubernatorskich, a potem trzecie, gdy poczuła, że ręka. jej wsparta na ramieniu małżonka zaczyna drżeć na widok młodego oficera. Szedł przez tłum gości wprost do niej, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, jak zadufany w sobie pyszałek... albo jak wojownik pewny swego zwycięstwa. Grzeczna obojętność Eleonory stawała się coraz cieńszą skorupą lodu, pod którą wzbierały wiosenne wody. Aż wreszcie ta radosna katastrofa: jakby wiatr wysadził okna w dostojnym gubernatorskim pałacu, sypnął nawałnicą róż, napełnił uszy wrzawą słowików. I wtedy tamto miłe dotąd i bezpieczne, owe splendory, zabawy i pochlebstwa, okazało się przymusem nie do zniesienia. Zdarzało się nocami, gdy sama była w sypialni, że zrywała się z łóżka i tłukła w ciemnościach, jak ćma wabiona dalekim światłem, tam gdzie szklane mury broniły dostępu. Chciało jej się 16 płakać z radości, to znów śmiać, gorzko śmiać się z rozpaczy. „Co ci jest, kochanie? — troskał się Hast-fehr, widząc jej bladość i podsinione oczy. — Wydajesz się niezdrowa albo czymś przygnębiona". „Jestem zdrowa i wcale nie przygnębiona" — odpowiadała, choć dręczyła się swą bezsilnością i lękiem o przyszłość. Miało się okazać, że nie przyszłości, ale przeszłości obawiać się powinna. I to właśnie Reinhold dowiódł, że w podziemiach czasu minionego nie tylko leżą spróchniałe kości, ale i gorące źródła się szamocą, że jedno mocniejsze stąpnięcie wyzwolić je może w nagłym wybuchu. Ale o tym jeszcze nie wiedziała. „Czemuś taka podniecona? — pytał mąż innym razem. Wzruszała ramionami: „Nie jestem podniecona, zdaje ci się" — chociaż podniecała ją myśl o umówionej schadzce z kochankiem i o tym, że za czułą troskliwość mężowską odpłaca kłamstwami i zdradą. „Czy to powinno tak być, aby swoje szczęście zdobywał człowiek ceną czyjejś krzywdy? swoje dobro za cenę kłamstwa, a więc zła?" Szukała jakichś racji, które by dowiodły, że dzieje się tak pomimo jej woli, pod wpływem wyższej, potężniejszej siły. Niestety, tą siłą nie był Bóg — to była namiętność, potęga ciemna i groźna. Nie zwierzała się ze swych kłopotów Rein-holdowi. Zapominała, nie myślała o nich, 2 — Brzemię... 17 gdy czuła go przy sobie, gdy słyszała jego czarujący, piersiowy głos: „Czy nie znajdujesz, Eleonoro, że to, co dotąd było dla nas piękne, staje się coraz piękniejsze, a co było dobre, jeszcze lepsze." Potakiwała uszczęśliwiona: „Jestem tego pewna, mój jedyny." Mówił dalej: „Może miłość jest podwojeniem naszej wartości? Albo może podwójnym widzeniem?" „To i mnie widzisz podwójnie? — śmiała się jak szalona. — Dwie moje głowy, dwa nosy i dwie brody?" Zrobił urażoną minę: „Ja mówię poważnie, a ty..." Odrzekła mu na to: „Najdroższy, powiedz, czy człowiek zakochany jest poważny? Czy poważne są szczęście i radość? Jeżeli czasem coś mnie w tobie niepokoi, to właśnie twoja powaga. Tak rzadko się uśmiechasz. Może ja jestem trzpiotka? Tak, na pewno, ale nie gniewaj się na mnie. Umiem być poważna, gdy trzeba. Na przykład w domu." I zasępiła się na wspomnienie męża. Wziął ją za rękę: „Widzę ciebie taką, jaka jesteś dla innych, lecz i taką, jaką potrafisz być tylko dla mnie. Tamta pierwsza jest chyba dla wszystkich jednakowa" — mówił patrząc badawczo. Przytuliła się do niego: „O, tak, jednakowa." Mówił dalej: „A ta druga wciąż mi pięknieje w oczach i staje się coraz droższa". „A więc naprawdę mnie kochasz? I nikogo oprócz mnie?" — dopytywała się, jakby czując, że są w jego sercu jakieś zamknięte dla niej zakamarki, są ciemnie, gdzie promień miłości nie dociera. 18 Rok trwało zachwycające opętanie. Hast-fehr wyjeżdżał często do Sztokholmu i nigdy nie udawało mu się namówić żony, aby towarzyszyła mu w tych gubernatorskich podróżach. Tygodniami kochankowie bywali sami, nie myśleli, że to może się nagle skończyć. Urojone światy nie mają granic, inna tam miara czasu, tak, że w jednej sekundzie mieści się sen o całym życiu. Aż nadszedł ów dzień pierwszego rozstania. Oboje wierzyli, że nie potrwa ono długo. „Wrócę tutaj — mówił Reinhold trzymając ją w pożegnalnym uścisku, a była to już ostatnia chwila, bo pogoń biegła jego tropami jak płomień po moście. — Wrócę po ciebie, choćbym duszę miał oddać diabłu. Przygotuj się i czekaj na mnie, Eleonoro." Czekała. Z początku cierpliwie, a potem z rosnącym niepokojem, bo wieści od niego z zagranicy, z różnych miast otrzymywała rzadko, zawsze suche i lakoniczne, podpisywane zmyślonymi nazwiskami. Tłumaczyło się to konieczną ostrożnością i nawet zgon Hastfehra nie ułatwił tej korespondencji. Potężniejsza istniała przeszkoda. Królewski rząd uparcie ścigał zbiega także w obcych krajach, a tymczasem koło pięknej wdowy pojawili się dorodni, bogaci konkurenci, a z drugiej strony rodzina wzywała ją do powrotu do Szwecji, bo zaczęła się wojenna zawierucha. Zerwały się wtedy i tak już wątłe sposoby porozumienia, oczekiwanie było 19 coraz większą udręką. Wyjeżdżała na wieś do swego majątku odwiedzać miejsce, gdzie się pożegnali, w nadziei, że tutaj też najprędzej się powitają. Tęskniła do takiego powitania, a jednocześnie lękała się tej chwili. Bo nazwisko Reinholda Patkula zaczęło pojawiać się w szwedzkich gazetach i na ustach rządowych osobistości z epitetami zdrajcy i dezertera. Odnosiło się to w jej mniemaniu do tamtej awantury, w której była po jego stronie i niosła mu ratunek. Widziała, że i na nią pewni ludzie zaczynają patrzeć z ukosa. Lecz wciąż jeszcze nie zdawała sobie sprawy z istoty poczynań kochanka. I tylko napięte oczekiwanie wciąż rosło i rosło, trwożliwe myśli się mnożyły, myśli o nim. Tak że nawet śmierć ojca tylko musnęła serce krótką żałobą, a wzmogła obawy o życie tamtego. Kiedy dowiadywała się o bitwach w Danii, w Polsce i tutaj bliżej, w Inflantach, wyobrażała sobie, jak Reinhold miota się gdzieś pośród walczących armii, nie wiadomo przeciw komu i po czyjej stronie, jak z myślą o niej usiłuje przebić się przez tysiące niebezpieczeństw, nowy Roland stęskniony do swej Angeliki. I zaczynała pojmować, że los ich obojga wplątany został w kłębowisko sił, których chyba i sam Bóg nie zdoła opanować. Pół Europy trzęsło się od huku broni, a baronowa Hastfehr pielęgnowała ogródek miłosnych wspomnień i wyglądała, z której strony ukaże się postać wracającego rycerza. 20 Wreszcie zjawił się w bojowym rynsztunku, jak należało się spodziewać w czas wojny, wrócił konno i zbrojno, ale pod czyim sztandarem? Pod sztandarem nieprzyjaciół Szwecji, w mundurze polskiego generała. Wtedy to rodzona matka zatrzasnęła przed nim drzwi. Opowiadał o tym z gorzkim uśmiechem. „Tak, po drodze byłem u matki. Najpierw niczym druga Wolumnia próbowała wzruszyć mnie jak drugiego Koriolana. Żądała, abym skapitulował przed majestatem króla. A gdy odpowiedziałem słowami Koriolana, że nie będę słuchał rozkazów natury, że chcę czynić, jakbym stworzył sam siebie, rzuciła na mnie klątwę. I w ten sposób — mówił z ironią — zabezpieczyła się przed konfiskatą majątku, do którego miałem jakieś prawa. Lecz jeśli mnie kochasz, Eleonoro, cóż cię to obchodzi? Nie widziałem innego sposobu, aby cię zdobyć." To, co uczynił i o czym mówił, było oszałamiające, jednak radość powitania trwała krótko. Okazało się, że ten obcy mundur nie jest maskaradą, jak pomyślała w pierwszej chwili, nie jest tylko przebraniem dla zmylenia śladów. Z każdego słowa Reinholda biła pycha przystrojona w łaskawość zwycięzcy. I to mu wytknęła: „Chciałeś mnie zdobyć jak brankę, wziąć jak łup wojenny?" „Tak — odpowiedział wesoło. — Siedem lat marzyłem o tej chwili. Czy wyobrażałaś sobie piękniejsze uwieńczenie naszej miłości? Biorę cię do nie- 21 woli siłą, przymusem, aby ci oszczędzić rozterki. Jesteś przecież cudzoziemką w moim kraju." „Jestem poddanką króla szwedzkiego i mieszkam w granicach jego królestwa". „Przybyłaś ze Szwecji z mężem, który był sługą i narzędziem zaborcy. Granice jego królestwa dzisiaj przekreślono". „A czyim ty dzisiaj jesteś sługą, Reinholdzie?" — pytała wskazując na zdobiące go barwy nieprzyjacielskie. „Wszystko później ci wytłumaczę. Pospiesz się, abym mógł zabrać cię ze sobą, niewiele mam czasu". Uśmiechał się tryumfująco, pewien, że sprawia jej wielką radość, a w tym, co mówił, więcej było zadowolenia z siebie niż miłości dla niej: „Ja odtąd będę twoją ojczyzną, rodziną i władzą królewską, dopóki ta wojna się nie skończy." Nie wiedziała, ile trudów poniósł, jakich rzeczy dokonał, aby móc tak przemawiać, więc te słowa brzmiały w jej uszach jak fanfaronada, jak obraza tych uczuć, które sama przeżywała, a o które on nawet nie zapytał. I raptem spostrzegła, jak bardzo się on różni od wizerunku zachowanego w pamięci, zdobionego przez tęsknotę coraz subtelniej szymi rysami. Czas miniony nadał mu inną postawę, zaznaczył nie znanymi dawniej cechami, zakochanego młodzieńca przemienił w twardego żoł-nierza-zdobywcę. To wszystko budziło uczucie jakiejś obcości i trudno było to unicestwić w powitalnych uściskach i pocałunkach. I wtedy odezwał się w niej cały ów żal, co 22 nagromadził się w sercu, kiedy widziała się opuszczoną i zapomnianą na łasce zdradzonego i wiedzącego o tej zdradzie męża, kiedy na próżno spodziewała się otuchy od wędrującego światami kochanka. Więc ten żal zastarzały i ta obcość powstała w rozłące obróciły się przeciw niemu. „Dlaczego milczałeś tak długo? Może i przede mną ukrywałeś się pod cudzymi nazwiskami? Gdybyś mnie kochał prawdziwie, byłoby inaczej" — mówiła, choć mogła się domyślić odpowiedzi. Tej właśnie: „Nie chciałem zdradzać mych śladów. Czy nie pamiętasz, że wyznaczono cenę za moją głowę? Niejeden szpieg kręcił się przy mnie." Było to przekonywające, a mimo to czyniła mu wyrzuty coraz gwałtowniejsze: ktoś przecie musiał ponosić winę za tych kilka lat straconych dla szczęścia, ktoś powinien by ją za to przebłagać! Zaczęła tedy powtarzać gazeciarskie inwektywy, deklamować o swym przywiązaniu do szwedzkiej ojczyzny, do króla ¦ przeciw któremu ośmielił się sprowadzić cudzoziemskie pułki, oskarżała o nieczułość i egoizm. A jednocześnie coś ją pchało, aby zarzucić mu ręce na szyję i zawołać: „Dobrze, niech już będzie, jak ty chcesz! Nie zniosłabym więcej podobnej udręki. Boję się, nie wiedząc, jaki los mnie czeka, lecz jeszcze więcej boję się nowego rozstania, gdyż czuję, że mogłabym stracić cię na zawsze." Zwłaszcza że to, co mówił dalej, było wstrząsają- 23 ce: ,,Owszem, chciałem wrócić wcześniej, gdym się dowiedział, że owdowiałaś. Ale tu wisiał nade mną katowski miecz. Uczyniłem wówczas rzecz haniebną! Wysłałem do tego twojego króla pokorne pismo, nie wspominając tobie o tym. Wszystko, co było moją chlubą i dumą, tamten mój protest przeciw bezprawiu, moją walkę z Hastfehrem uznałem za swą winę, prosiłem o łaskę, o amnestię. Jedynie po to, abym mógł znaleźć się w kraju i połączyć się z tobą. Obrzydła mi włóczęga po obczyźnie, zatęskniłem do własnego kąta. Wojny jeszcze wówczas nie było, a kto wie? może by do niej nie doszło. Ale ten król nieopierzony, chłystek wtedy piętnastoletni, odziedziczywszy tron po ojcu, który mnie prześladował, odziedziczył i jego nienawiść do mnie. Koniecznie chciał widzieć mój kark na pniaku pod toporem, więc kazał mi odpowiedzieć, że dosięgnie mnie jego ręka... I wtedy, Eleonoro, zrozumiałem, że bezpieczny i szczęśliwy mogę być tylko na ziemi wolnej od ucisku, i to, co dawniej ułamkami kołatało się po głowie, co wydawało się zwykłym pragnieniem sprawiedliwości w istniejącym porządku rzeczy, wzmogło się i urosło jak chmura rośnie z rozproszonych obłoków. Ujrzałem olśniewającą błyskawicę przyszłości: Wielkie Księstwo Inflanckie na miejscu ujarzmionej szwedzkiej prowincji! Lecz nie od razu na tę myśl wpadłem..." Słuchała jak z odległości lat, które leżały 24 między nimi. Napłynął stamtąd inny obraz, a z nim wspomnienie doznanych wtedy niepokojów. Wieczorem na rynku miejskim w Rydze płonęło ognisko i rozlegał się głos bębna, którym zwykle przywoływano ludność do obwieszczeń magistratu. Wychyliła się z okna. Przy ognisku obok woźnego zjawił się oprawca miejski, z pomocnikiem^ Można było oczekiwać, że nastąpi egzekucja jakiegoś zbrodniarza, i Eleonora chciała zamknąć okno, by nie patrzeć na ponure widowisko. W tej samej chwili pomocnik kata jął wydobywać z worka jakieś książki i papiery, oprawca zaś całymi garściami rzucał je w ogień. Woźny tubalnym głosem zaczął czytać z karty coś urzędowego i od razu w pierwszych słowach usłyszała nazwisko Reinhol-da. Wyjrzała na ulicę. Czytano dekret sądu królewskiego nakazujący publiczne spalenie zuchwałych pism zdrajcy i zbiega zaocznie na śmierć skazanego, Jana Reinholda Patkula... Lecz oto stał przed nią we własnej osobie, jakby wyłoniwszy się z dymów tamtego ognia, i mówił: „Nie od razu na tę wielką myśl wpadłem. Każdemu dano jakąś szansę na wielkość, lecz jakże często zwodzą jej pozory. Jedni więc budują perpetuum mobile, drudzy ołów starają się przemienić w złoto, inni piórem chcą dać świadectwo swej mocy. I ja z początku miałem podobne ambicje, próbowałem i tych kuglarskich sposobów pod- 25 czas mojej tułaczki, gdy czułem się tak mały pośród obcych ludzi i spraw. Człowiek bez ojczyzny wszędzie jest jak intruz, jak głuchoniemy na balu... Nie chciałem utracić wiary w siebie. Aż któregoś dnia pojąłem, że wielkość myśli albo czynów nigdy nie pojawia się jak deus ex machina, ona wyrasta z głęboko ukrytych korzeni, z posiewu naszych zapomnianych często poprzedników. Zjawiły się przede mną ich mary wskazując, gdzie leży zakopany skarb, zjawił mi się ostatni książę inflancki Gotard Ketler i jego druh waleczny, niezłomny komandor Filip Bell. Oni stoczyli ostatnie bitwy z Moskwą w obronie tej ziemi. Rozpamiętywałem rozpaczliwy, bohaterski wysiłek Bella, kiedy z pięciuset rycerzami rzucił się na dwanaście tysięcy Rosjan, chcąc ich powstrzymać. Wzięty do niewoli, odesłany do Moskwy zginął pod toporem Iwana Groźnego. Gdzież pamięć o nim, gdzież jego sława godna Leonidasa? Nie dawały mi spokoju te widziadła sprzed wieku, aż spłynęło na mie coś jak natchnienie z ich ducha. Spostrzegłem, że pewne wydarzenia współczesne zaczynają układać się" tak, jakby sprzyjały zmartwychwstaniu tamtej pogrzebanej idei. Słyszałem zbliżanie się czegoś wielkiego, to były kroki historii, której należało otworzyć bramę. Wymyśliłem wtedy związek polityczny, który obrócił się przeciwko wrogom mojej ojczyzny. Tak, to ja przyspieszyłem tę wojnę i dzięki niej mo- 26 głem wrócić tutaj, skąd umykałem po nocy jak zbrodniarz. Lecz dziś widzę z żalem, jak bardzo się zmieniłaś przez te lata. Odwykłaś ode mnie. Czy to sprawił czas, czy może ta szwedzka krew w twoich żyłach?" „A ty sprawiłeś, że ta krew strumieniami się leje. Czy wiesz, że pod Narwą zginął mój ojciec? Bądź dumny. Biegnij dalej za upiorami przeszłości, jeśli chcesz, goń tę swoją obłędną chimerę. Ja nie pójdę z tobą!" „Dlaczego? Przecież wiedziałaś już wtedy, co myślę, co pragnę czynić". Odpowiedziała, powtarzając cudze sądy, choć zdawało jej się, że sama do nich doszła: „Samotny bunt i protest w obronie pokrzywdzonych to może być wielkie i piękne, ale zmowa z wrogami królestwa to nikczem-ność." Już nie wiedziała, co mówić i myśleć o tym wszystkim. To, co długi czas wydawało się najważniejsze i jedyne, a powinno być najważniejsze i jedyne także dla niego, ukazywało się teraz dziwnie pomniejszone, jakby nad ulubionym ogródkiem, który tak wiernie pielęgnowała, wyrosło nagle kolcza-te drzewo, zasłaniając i przytłaczając subtelne roślinki. Spodziewała się usłyszeć wiele o tęsknocie i miłości, spragniona była zachwyconych spojrzeń, pieszczot i hołdów, a on nic o tym nie mówił, nic albo prawie nic, i zachowywał się tak, jakby mu znów pilno było gdzie indziej. Ujrzała siebie posłusznie drepczącą przy strzemieniu zdobywcy, ciągle gdzieś tam zapatrzonego, gdzieś 27 ponad jej głową, niby w gwiazdę przewodnią. Więc powtórzyła twardo: „Nie pójdę!" Wziął ją za rękę i mówił jak do kapryśnego dziecka: „To co ja mam zrobić? Jak sobie wyobrażasz nasze dalsze życie?" Nie od razu mogła dać odpowiedź. A po długim namyśle odrzekła: „Chciałabym żyć bez wyrzutów sumienia, że w chwili słabości przeszłam do obozu nieprzyjacielskiego." Wybuchnął na to: „Nie kochasz mnie!" Opanował się i powiedział: ^Rozumiem twe skrupuły, staraj się je przezwyciężyć. Bo jakaż na to rada?" Zdążyła już obmyśleć radę: „Wyjedźmy stąd najdalej. Osiądźmy gdzieś w Italii czy w Hiszpanii. Porzuć tę krwawą intrygę, zdejmij obcy mundur. Wtedy może i ja zapomnę, co łączy mnie z moim narodem, co jestem winna królowi. Będziemy istnieli tylko dla siebie. I myśleli tylko o naszym szczęściu." Odrzucił jej ofiarny gest: „Żądasz ode mnie rzeczy niemożliwych. Jestem odpowiedzialny za to, co się dzieje. To, do czego mnie namawiasz, byłoby ucieczką z placu boju". Przed wiejskim domem Eleonory ordynans trzymał generalskiego konia. Na siodle leżał liść, jesienny wiatr bił w drzewa jak w pożegnalne dzwony. Sypały się liście i ten był zwinięty na kształt pożółkłej kartki, podobnej do tych, które przysyłali sobie .w tajemnicy na początku miłości. Widziała, jak Rein-hold wsiadając strącił go w piasek ostrogą, a wierzchowiec poderwał się z miejsca, jakby 28 od tego liścia ziemia zapaliła mu się pod nogami. Eskorta w złoconych pancerzach i czerwonych płaszczach rozwinęła się za plecami jeźdźca w dwa półkoliste skrzydła i na tych czerwonych skrzydłach, w poszumie wiatru, odleciał gniewny kochanek. Nastała cisza jak po usypaniu świeżej mogiły. Świat zmalał, a pustka w sercu urosła. Takie było to drugie rozstanie, zerwanie. W kościele uczyniło się cicho, choć nie był to jeszcze koniec nabożeństwa, tylko pauza przed następną pieśnią. Światła jarzyły się dalej, dom boży jaśniał chwałą niebieską i ziemską, na twarzach widać było spokój i godność jak zawsze, gdy ludzie mają możność przekonać się, że umowa dobrej woli zawarta między nimi a Bogiem jest obustronnie dotrzymywana. Eleonora powiodła dokoła roztargnionym wzrokiem i jakby nie znajdując tu nic dla serca, znowu skierowała go w przeszłość, bliższą tym razem. Ujrzała dwie kobiety. Jedna z fatalnym listem drez-deńskim w ręce snuła się po mieszkaniu, które zrobiło się raptem ciasne i z którego chciałaby się wydostać, lecz myliła drzwi i zawsze trafiała w nową ciasnotę bez wyjścia. A druga, młodsza o pięć lat, odprowadzała chmurnym wejrzeniem jeźdźca znikającego w jesiennym pejzażu, w bezgranicznej dali. Ta pierwsza, starsza, mówiła do tej drugiej: 29 „O, najgłupsza z głupich, cóżeś uczyniła? W imię czego odepchnęłaś człowieka, który był ci bliski jak własne ciało? Zraniłaś go, zadrwiłaś z jego marzeń, niewolnico domowych przesądów". A tamta odpowiadała: „Wychowano mnie w domu, gdzie kult Boga, króla i narodu stanowił istotę życia. Oj ciec t surowy żołnierz, wpajał nam to od dzieciństwa". „Pamiętam, pamiętam! Ale dzisiaj już chyba wiesz, moja biedna siostro, żeTcażdy kult wymaga ofiar i wyrzeczeń, a każde wyrzeczenie jest-gwałtem nad sobą i źródłem cierpienia." „Ojciec uczył nas, że tak być powinno. Niezłomny w swych przekonaniach, śmiercią chwalebną je potwierdził. Więc byłoby zniewagą jego pamięci, gdybym uległa człowiekowi, który okazał się obcy naszej krwi i porwał się na nasze świętości. Złamałam dla niego przykazanie boskie, lecz nie złamię obowiązku wierności królowi i ojczyźnie. Cierpię, ale czas w końcu ukoi cierpienia, nic jednak nie uspokoiłoby duszy, co zdradziła te obowiązki." Myśli ciężkie jak kamienie, słowa gorzkie jak piołun padały na skulone serce. „O, nieszczęsna, o biedna moja siostro— odpowiadała ta starsza o pięć lat doświadczeń — upewniam cię, że istnieje tylko jedna zdrada nie do naprawienia. I ty ją popełniłaś, składając w ofierze tym baśniom, którymi cię bałamucił ojciec, najlepszą cząstkę życia, zamiast iść za głosem miłości. Zostałaś w pustce." „Posuwasz się za dale- 30 ko!" — krzyczała tamta wciąż nieprzejednana, wciąż jednak zapatrzona w park jesienny, gdzie wzburzone końskim pędem liście z powrotem układały się na drodze, gdzie wiatr bił w drzewa jak w pożegnalne dzwony. Aż przyszedł dzień, kiedy trzymając w ręce list z Drezna powiedziała sobie ze skruchą: „Tak, to ja posunęłam się za daleko." Przeniosła spojrzenie gdzie indziej, jakby rozsuwała przyłożoną do oczu lunetę, aby sięgnąć jak najdalej w perspektywę czasu. Zdarzenia pamiętne ukazywały się w zmienionej kolejności. Więc po tamtym drugim rozstaniu-zerwaniu krótki był tryumf najeźdźców. Król Karol XII wypędził ich ze swojej inflanckiej prowincji. Ujrzała go wjeżdżającego pompatycznie do uwolnionej z oblężenia Rygi. Dowódca obrony, siwowłosy generał Altberg, wyglądał jak ojciec przy jego boku, przy tym młodzieńcu z wypukłymi oczyma, z orlim nosem Wazów i dziwnie wysokim czołem, nad którym zachwyceni dworzanie widzieli gwiazdę geniuszu. Eleonora, patrząc na króla z powozu ponad głowami wiwatującego tłumu, przeżywała skłócone uczucia: podziw, obawę i urazę. ,,Jesteś wspaniały i wielki, dlaczego mu nie przebaczyłeś? Oboje witalibyśmy cię dzisiaj z wdzięcznością. Czemu jesteś taki pamiętli-wy i niemiłosierny?" Nic nie mogła wyczytać z oblicza monarchy. Jechał konno, jak przy- 31 rośnięty do siodła, jedną ręką w skórzanej grubej rękawicy trzymał wodze, drugą opierał na gardzie olbrzymiego rapiera, w którym tkwiła moc tysięcy rapierów. Zdawało się, że nie patrzy na nikogo, lecz z bliska można było uchwycić szybkie, ukradkowe spojrzenia, którymi przelatywał po twarzach jakby sprawdzając dusze poddanych mu ludzi, jakby badał, co się kryje pod oznakami hołdu i czci: prawdziwa wierność czy utajona wrogość? Parę lat wojny przemieniło niesfornego młokosa w znakomitego wodza i męża stanu. Eleonora, pamiętając początki jego panowania, dziwiła się jak wszyscy. „A więc to ten sam młodzieniec, co jeszcze cztery lata temu budził zgorszenie i zgrozę? Ten, co w koronie i w koszuli hasał po stolicy, polował na zające w sali sejmowej, obrażał ministrów chamskimi manierami, napastował szanowne domy, aż w kościołach podnosiło się narzekanie kapłanów: »Biada krainie, której król jest dziecięciem«." Ale gdy królestwo zostało zagrożone, stał się cud. Duch boży wstąpił w nieposkromionego. Zdumieni nieprzyjaciele cofali się w popłochu, a Karol prowadził swe zwycięskie pułki coraz dalej na południe, w głąb Europy. Żelazny wał szwedzki przetoczył się już z Inflant na Litwę, miażdżąc po drodze Sasów, Polaków i Moskali, a kto mógł przewidzieć, gdzie się zatrzyma? Zanosiło się na to, że wojna potrwa długo. 32 W Rydze założono szpital dla rannych i Eleonora stała się jedną z najczynniejszych jego opiekunek. Następnie powstało zgromadzenie, wspomagające wdowy i sieroty po poległych, więc i jemu poświęcała wiele czasu i pracy. Wykazywała tyle zapału i bezinteresownej energii, że budziła podziw. Gubernator Altberg domyślał sięf że baronowa Hastfehr pragnie w ten sposób zatrzeć pamięć o niefortunnym romansie z Patkulem. Owszem, szukała zapomnienia w ruchliwej działalności, ale jednocześnie postępowała jak ktoś, kto wyleczywszy się z nałogu pijaństwa i chwaląc rozkosze trzeźwości gdzieś w tajnym schowku trzyma flaszkę z trunkiem. ...W palisandrowym sekretarzyku leżał list, który dostała w parę miesięcy po tym, jak Patkul z pobitym wojskiem opuścił Inflanty. Powinna była go zniszczyć, nie czytając, bo niczego oprócz wyrzutów czy jeszcze jakichś drażniących perswazji nie mogła się z tamtej strony spodziewać. Jednak przeczytała i choć była w nim mowa o czymś innym, nie myślała odpisywać — zresztą gdzie? pod jakim adresem? Schowała pismo na dnie szufladki wśród innych papierów, które nie posiadały już wartości, lecz z którymi nie chciała się rozstać, bo czasem w chwilach nudy zabawiały umysł przypominaniem zmalałych zdarzeń, zobojętniałych ludzi. Aż tu stary Altberg złudzony jej spokojem i częściową prawdę biorąc za całkowitą, wy- 3 — Brzemię... 33 brał się do niej z oświadczynami: „Pani jest wdową, ja wdowcem — mówił. — Zdaje się, że nasz związek małżeński byłby rzeczą na-„turalną. Wprawdzie jestem dużo starszy, jednakże moje stanowisko może zapewnić pani beztroską egzystencję. I już nikt nie ośmieliłby się nawet pisnąć o tym, co panią kiedyś... wytrąciło z równowagi. Ja stawiam na tym krzyżyk. Chciałbym mieć żonę, bo potrzebna mi jest stała, życzliwa opieka. Nie łudzę się, że mogę być jeszcze kochany. Lecz wzajemny szacunek w małżeństwie to podstawa trwalsza niż miłosne uniesienia, po których często zostaje niesmak, jak po pijaństwie." Eleonorze śmiać się chciało z osiemdziesięcioletniego starca, podniecającego się odważnym wyznaniem. Jednak odrzekła uprzejmie: „Proszę mi zostawić czas do namysłu. Dopóki wojna trwa, trudno myśleć o zakładaniu domowego ogniska. Byłoby to swego rodzaju samolubstwem." Przyjął to spokojnie, jak człowiek, który wprawdzie posiada jeszcze niemałe pragnienia, ale jest już na tyle roztropny, że się przy nich nie upiera. Powiedział życzliwie: „Podziwiam pani ofiarność i poświęcenie dla wielkiej sprawy ojczystej. Pani też walczy, choć nie na placu bitwy, pracuje pani na rzecz zwycięstwa. Każdy nasz żołnierz wyleczony tutaj pod opieką pani i wracający do oddziału to no- 34 wa porcja kul i ciosów w nieprzyjacielskie szeregi." Nie dostrzegł swymi starczymi, śle-pawymi oczyma, że tą pochwałą bardziej ją zmieszał i strwożył, niż ucieszył. „Nowa porcja kul w nieprzyjacielskie szeregi — porriy-ślała. — A jedna z nich — kto wie? — może trafić Reinholda." Od tego dnia rzadziej bywała w szpitalu. Wolała raczej pracować w zgromadzeniu dobroczynnym. Dzisiaj brała udział w dziękczynnym nabożeństwie. Dziękowano Bogu za 2wycięstwo, do którego i ona na swój sposób się przyczyniła. Młody pastor Hagen śpiewał psalmy piersiowym silnym głosem, który chwilami przypominał głos Reinholda. Gdyby mogła przyłożyć ucho do serca przeszłości, rozpoznałby go na każdym miejscu, gdziekolwiek rozbrzmiewał, czy to wśród lasów, które przebiegali konno, czy nad rzeką, gdzie spotykali się w letnie wieczory. I oto między tym, co widziała w kościele, a myślą o tamtym, co minęło, ukazał się jeden z owych niezapomnianych wieczorów, obraz sielanki w księżycowych barwach, oprawiony w ciszę. Księżyc wisiał na niebie jak srebrne wotum na ołtarzu gwiazd. Rzeka toczyła się wolno i bez szmeru prawie, jakby wstrzymując oddech, by nie uronić ani słowa z tego, 0 czym mówili płynący łodzią kochankowie. Oni zaś rozmawiali półgłosem o swoim ży- 35 ciu. Patrzyli sobie w oczy, tajemniczo pobły-skujące od świateł nocy, ale wszystko, co przypadkowe, co jest tylko dziełem światła i chwili, znikało, zostawiając rysy właściwe i niezmienne, już utrwalone na zawsze w sercach. „Jeślibym kiedykolwiek oślepła — mówiła Eleonora przesuwając palcami po jego twarzy — chciałabym zachować pamięć twego czoła i tej twojej grzywy nad czołem, zapamiętać linie twoich uszu, ten szeroki kanciasty podbródek, co podobno oznacza upór. Bo ty jesteś uparty, Reinholdzie, strasznie uparty." Odpowiedział: „Moim uporem zdobyłem ciebie, ale jakież to żałosne zwycięstwo! Nie chcesz odejść od niego, chociaż go nie kochasz, i musimy kryć się z naszą miłością. Jakie to poniżające. Czuję się jak złodziej, unikam wzroku Hastfehra jak tchórzliwy oszust." Mówiła na to: „Jeśli już tak my-, śleć, to ja jestem oszustką, ja oszukuję męża wbrew przysiędze. I czasem strach mnie ogarnia, że to się obróci przeciw mnie." Odpowiedział: „Trzeba z tym skończyć, ujawnić nasz związek. Już i tak ludzie domyślają się czegoś. W końcu i on się dowie." Pokrywając niepokój uśmiechem odrzekła: „Wtedy ucieknę do ciebie, uciekniemy stąd razem." Potrząsnął głową: „Nie mogę na to czekać. Nie chcę dłużej dzielić się tobą z kimkolwiek. Raz nocą podszedłem pod wasz gubernator-ski pałac, spoglądałem w okna waszej sypialni i gdy zgasło w nich światło..." Teraz 36 ją przeraził: „Szalony, po co to czynisz? Co ci przychodzi do głowy? Ty nie wiesz, jaki on umie być mściwy. Nigdy nie pogodzi się z utratą czegoś, co do niego należało. I nie bierz poważnie tego, co powiedziałam o ucieczce. Nie uśmiecha mi się los zbiegłej żony, ściganej przez męża." Milczał długo, rozważając jej słowa. ,,Jest jeszcze inny sposób: powiem twojemu mężowi całą prawdę o nas i niech broń rozstrzygnie, przy kim masz pozostać." „Nie, to byłoby potworne. Gdybyś go zabił, nie mogłabym żyć z zabójcą mego męża, a gdybyś ty zginął... wiesz, czym dla mnie jesteś." Umilkli zmęczeni. Obracali się w zaczarowanym kręgu bez wyjścia. W ciemnościach odezwał się przejmujący chichot puszczyka. Reinhoid zaklął i wziął się do wioseł. Ale to pewnie tej nocy dojrzało •w nim nowe postanowienie. Przestał bywać w pałacu, unikał z nią spotkań, a ona się zatrwożyła, bo to wyglądało tak, jakby usiłował ją zmusić do dramatycznego wyboru albo sam próbował się uleczyć z tej miłości. Czas mijał, jedno i drugie okazało się niemożliwe. Lecz pewnego dnia wyszło na jaw, że Patkul uwikłał się w jakąś zmowę przeciw rządowi. Tutaj w Rydze ramieniem rządu był generał gubernator Hastfehr, jej mąż... Istniał materialny znak, że tamto wszystko nie było snem z innej planety — ów list Reinholda po zerwaniu. Któregoś dnia wydobyła go spod innej korespondencji i odtąd 37 trzymała na wierzchu. Słowa pisane znajomą — nieraz w uniesieniu całowaną ręką, czarowały obrazami zaprzepaszczonego szczęścia: „Pamiętasz, Eleonoro, nasz pierwszy bal? Pamiętasz pierwszy nasz taniec? Ledwie dotknąłem twojej dłoni, poczułem, że prowadzisz mnie w inny świat, otwierasz bramę do jakichś radosnych ogrodów i tam dopiero zacznie się prawdziwy festyn na naszą cześć i tylko dla nas dwojga. Pojąłem, że byliśmy sobie przeznaczeni, a przypadek określił jedynie czas i miejsce, gdzie przeznaczenie miało się dokonać. Lecz są ludzie, którzy otrzyma wszy dar miłości nie umieją czy nie mogą na tym poprzestać. Nie spodziewałem się, że nastąpi chwila, kiedy tego właśnie zażądasz ode mnie, kiedy powiesz: »Wybieraj!« jak ja tobie mówiłem w tamtą noc na Dźwi-nie. Mój wybór był trudniejszy, nie mogłem się wyrzec .mojej, jak to nazwałaś, chimery, odstąpić ludzi, co mi zaufali, tych ludzi, z którymi razem ryzykowało się życiem. To nie była chimera. Trzymał mnie nakaz honoru, wspólnota krwi i przywiązanie do tego szmata ziemi, który był ich i moją ojczyzną. A ty chciałaś, abym rzucił to wszystko. Sądziłem, że nigdy czegoś podobnego nie usłyszę od ciebie, bo miłość polega także i na tym, aby oszczędzać kochanemu człowiekowi trudnych decyzji. Wybrałem inaczej, niż pragnęłaś. Nie spodziewałem się, że i tu spotka mnie zawód. W kilka dni później 38 ujrzałem się tak osamotniony w tym, co przedsięwziąłem, że ogarnęła mnie rozpacz, a potem przemożna chęć wrócić, objąć twoje nogi i prosić Boga, aby przemienił nas oboje w drzewo albo w kamień, bo już ludzkiego sposobu życia na przyszłość nie widziałem. Samobójcze myśli przychodziły mi do głowy — tak dalece upadłem na duchu — aż w pewnej chwili usłyszałem twój głos: »Ty jesteś uparty, Rein-holdzie!« Upór jest podobnie wadą tak, jak wytrwałość cnotą, ja jednak nie widzę różnicy, jedno i drugie wymaga silnej woli. Nie skapitulowałem więc, nie uległem pokusie, by zdjąć mundur i przekraść się do ciebie przez szwedzkie podjazdy, a potem wspólnie próbować ucieczki. Miałem pod rozkazami tych kilkudziesięciu saskich kawalerzystów, gdybym ich zostawił, marny czekał ich los. I to zdecydowało. Wybrałem trzecią drogę, nie śmierć lub ucieczkę, postanowiłem walczyć dalej wbrew tym, co zwątpili. Każda walka o ideę ma swoich męczenników i zdrajców, nie chcę być ani jednym, ani drugim. Ja zaliczam się do tych, którzy oczyszczają zarosłe i zdziczałe ścieżki historii, torując drogę następcom. Potrzebna mi świadomość, że należę do ukształtowanego przez dzieje narodu, do narodu wolnego i posiadającego swe niiejsce na ziemi. O, Boże! Gdybyś ty była dziś przy mnie, kiedy to wszystko dopiero się zaczyna. Może umiałbym ci wytłumaczyć 39 to, czego wówczas w podnieceniu nie potrafiłem. Może byś mnie zrozumiała i przebaczyła." A wiąc głos pastora Hagena wydawał się jej podobny do głosu Reinholda i może nie tyle sam głos, ile melodia śpiewanego psalmu. Brzmiała w niej dawność, odzywały się czyjeś dawne uczucia i myśli, zakrzepłe w muzyce jak w kryształowej kuli. Zdawało się, że śpiewak obraca ten magiczny kryształ pod światło i czaruje, wzrusza objawieniem tego, co jest najgłębiej ludzkie, a odradza się w pięknie. Patrząc skroś muzykę na falujące nieuchwytnie cienie przeszłości, myślała ze smutkiem: „Straciłam go na zawsze. Nie warto się łudzić." Chciała spuszczonymi powiekami zagrodzić drogę łzom, zdradzała je przecież wilgotność rzęs, a kapitan Oskar Wal-den, znajdujący się opodal w galowej grupie oficerów, dziwił się jej pobożności. Ostatnio w zachowaniu się Eleonory wobec niego zaszła zmiana, zachęcająca, jak sądził, do zbliżenia, dodająca śmiałości nadziejom. Patrzył na jej profil, obramiony koronkami jedwabnego szala, słuchał czystego śpiewu i znajdował, że podobna jest do pustelnicy poświęcającej się jedynie Bogu. Ale wiedział, że jest inaczej. „Co za obłudnica — myślał ze wzgardą. A po chwili inaczej: — Jaka piękna! Co mnie w końcu obchodzi jej du- 40 sza, czarna czy biała? Zachwyca mnie to, co widzę." Wyobraził sobie, że trzyma ją w ra-. mionach, zanurza się w to żywe piękno, jak chciwiec w kąpiel ze złota; wtedy żyły nabrzmiewały mu na czole, zaciskał zęby i postanawiał: „Muszę!" Przy ołtarzu pastor śpiewał: „Niech Pan wysłucha cię w dzień utrapienia twego. Niech wspomni na wszystkie twoje ofiary. Niech ci da według serca twego." Zdawało się Eleonorze, iż ktoś wielki a mądry przeniknął jej duszę aż do końca, gdzie biło źródło zatajonych łez, i niósł ojcowskie słowa pociechy. Struchlała jednak, kiedy zabrzmiał inny werset psalmu: „Znajdzie ręka Twoja, o Panie, wszystkich nieprzyjaciół Twoich, prawica Twoja dosięże wszystkich, co Cię w nienawiści mają." Bo pamiętała nienawiść,. z jaką Reinhold mówił o królu, i pomyślała z żalem: „Na kogoś ty się porwał, nieszczęsny? Przeciw komu rozpocząłeś szaloną grę?" Serce kuliło się jak ptak spłoszony świstem nadciągającej burzy, a groźny młody władca o wysokim czole i zaciętych ustach Wyłaniał się na koniu u bram miasta, tratując powalonego buntownika. Teraz wszedł na kazalnicę superintendent ksiądz Rancke, jegomość z okrągłą rumianą twarzą i srebrzystymi kędziorkami na skroniach. Wargi mu błyszczały, jakby świeżo Wstał od stołu po tłustym śniadaniu, oczy miał wesołe, życzliwe dla dobrych ludzi, 41 a wierzył, że innych w świątyni nie było. Otworzył Biblię i czytał ustęp, który wybrał za temat dzisiejszego kazania: „Każda dusza niech będzie zwierzchności poddana, bo nie masz władzy jak tylko od Boga. A kto się władzy sprzeciwia, bożemu postanowieniu się sprzeciwia. A którzy się sprzeciwiają, sami na siebie potępienie sprowadzą. Albowiem zwierzchność nie jest na postrach dobrym uczynkom, ale złym. Jeśli więc uczynisz co złego, bój się, bo nie na darmo władza miecz nosi, gdyż jest sługą bożym, mszczącym się z gniewem nad czyniącymi zło." Wygłosiwszy te złowieszcze słowa z miną tak dobroduszną, jakby chciał jednocześnie powiedzieć: „Nie martwcie się, dzieci, nie będzie tak źle", dodał z namaszczeniem: — Z listu Pawła Apostoła do Rzymian, rozdział trzynasty. Ucałował stronicę, zamknął księgę, a odłożywszy ją na bok zaczął wychwalać cnoty i męstwo najjaśniejszego pana i króla. Wszystko, co było pochwałą władcy, brzmiało w uszach Eleonory jak potępienie Reinholda. Pochylona nad psałterzem czekała końca nabożeństwa i coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że ten wielbiony pokój niesie i dla niej jakąś wielką zmianę, ale nie będzie to zmiana radosna. Wsiadając do karety odpowiadała na ukłony znajomych osób, uśmiechnęła się do sa~ 42 lutującego jej Waldena, jednak twarze ludzi wydawały się puste i jakby nie należące do nikogo. ,,Czyżbym była chora?" Dotąd cieszyła się kwitnącym zdrowiem, więc myśl o chorobie wywołała przykre skojarzenia — starości i śmierci. Lecz nie! Za wcześnie tym się martwić, to tylko upiory przeszłości, które nie dają spokoju nawet w modlitwie... Ach, żeby raz wreszcie je odegnać! „Skoro wojna się skończyła, uwolnią go... a może już jest wolny? I wkrótce dowiem się o jego ślubie z hrabiną Einsiedel. Trzecie i ostatnie nasze rozstanie! Już nie zapragnie obrócić się razem ze mną w kamień czy drzewo. I skąd mu to wówczas przyszło?" Podniosła do ust chusteczkę, zdawało się, że parsknie ironicznym śmiechem, lecz głos, który stłumiła, podobny był do szlochu. Zaraz po nabożeństwie superintendent Rancke wezwał Hagena do siebie i oznajmił mu, że z armii zażądano przysłania trzech lub czterech nowych kapelanów do służby przy korpusach w Saksonii. — Widocznie król nie ma zamiaru odejść stamtąd zaraz — dodał. — Wojsko musi odpocząć po tylu bitwach i pochodach, a w tym czasie duszpasterze będą mieli więcej pracy. Chodzi, rzecz prosta, o kapłanów nie obarczonych rodziną. Poradź mi, Ludwiku, kogo wysłać? 43 Młody pastor zamyślił się poważnie, a zwierzchnik przyglądał się z sympatią jego jasnej twarzy, na której łatwo było wyczytać myśli i uczucia. Hagen należał do tych sług bożych, którzy całą mądrość czerpią z objawionego słowa, nie znają przeto wahań i wątpliwości, gdy chodzi o sprawy życia i śmierci. Największe zadowolenie znajdował w dokładnym wypełnianiu obowiązków swego duchownego stanu. Te, które sprawował dotychczas, często wydawały mu się zbyt łatwe. Pragnął wielkich czynów, tęsknił do walki w imię Chrystusa. Nieraz marzył o jakiejś misji wśród pogan na dzikich dalekich lądach, gdzie jeszcze nie dotarło światło prawdziwej wiary. Był jak łuk naciągnięty bożą ręką, jak strzała przyłożona do napiętej cięciwy i tylko czekał, kiedy Opatrzność wypuści ją do celu. Pomyślał, że może właśnie nadeszła ta chwila, i rzekł: — Ja bym chętnie pojechał. Niczym nie jestem obarczony. — Ty jesteś potrzebny tutaj. — Łatwo znajdziesz, ojcze, zastępcę. Tam żołnierze zdemoralizowani okropnościami wojny, zagrożeni śmiercią cielesną i duchową potrzebują troskliwej opieki religijnej. Ciągnie mnie do trudniejszych zadań niż te, które spełniam wśród spokojnego ludu. — Słyszysz, Berto? — Rancke zwrócił się do żony, która weszła na tę rozmowę. — 44 Nasz Ludwik chciałby do armii. Uśmiecha mu się apostolstwo. — On jest dzielny kapłan, zawsze to mówiłam. Niech cię Bóg błogosławi, mój chłopcze. Żywiła do niego uczucia niemal macierzyńskie. Rozczulał ją naiwny zapał, który młody ksiądz wkładał we wszystko, co czynił i mówił, bo to przypominało jej młodość i początki duchownej kariery męża. Ale Rancke po upływie lat stał się raczej urzędnikiem niż bojownikiem Kościoła. To było wygodniejsze. Dlatego i teraz zaoponował: — Przecież nie mogę zostać bez ciebie w parafii, w dodatku nie wiadomo na jak długo, może do końca wojny? Skąd wezmę takiego drugiego psalmistę? Wiem, że wiele osób, szczególnie damy ze sfer wyższych przychodzą na nabożeństwo dla jego śpiewu... — Nie powinieneś mu przeszkadzać, Marcinie, jeśli on czuje, że ma do spełnienia misję wśród wojska. Widać usłyszał głos boży... Usłyszałeś, Ludwiku? — Właściwie, to ja... — zarumienił się Ha -gen, nie tyle na wzmiankę o głosie bożym, ile o damach — może nie jestem godzien, ale... — Chwali ci się ta skromność — powiedziała pastorowa. — Byłam pewna, żeś słyszał. — Po czym zwróciła się do małżonka: — On by może nawet wolał nie ruszać się stąd, 45 ze swego domu... zamiast przebywać wśród gruboskórnego żołnierstwa. — A kto mu każe? — żachnął się Rancke. Lecz stropił się pod karcącym wzrokiem żony. — No, tak, zamiar czcigodny, misja! I jeśli wytrwa... — Wytrwasz, Ludwiku? — spytała dobrotliwie. — Myślę, że tak... — Jestem pewna, że wytrwasz. Przygotuję ci na drogę ciepłą bieliznę, pończochy, a jeśli masz co do zacerowania, przynieś mi od razu. Chciałabym cię dobrze wyekwipować na tę podróż. I będziemy się tu modlili, abyś bezpiecznie dojechał. Stary pastor wTydobył tabakierkę, zażył tabaki, by zamaskować niezadowolenie, potem trzasnął wieczkiem: — Jeśli chcesz koniecznie, no to jedź z Bogiem. Mam nadzieję, że twoja nieobecność długo nie potrwa. Król wróci do nas i zaczniemy spożywać owoce błogiego pokoju. Wyczytałem w najświeższej gazecie, która dziś przyszła ze Sztokholmu, że Sasi zgodzili się absolutnie na wszystko, czego nasz monarcha zażądał. A więc i na wycofanie się z Polski, i na kontrybucję, i na wydanie tych, co zdradzili szwedzkie sztandary, przechodząc na stronę nieprzyjaciela... jak na przykład Patkul! — Doigrał się, nieszczęsny — westchnęła pastorowa. 46 — Słyszałem o tym człowieku — odezwał się Hagen. — Nie pamiętam już. w jakich okolicznościach. — Pewnie wtedy... gdy przed pięciu laty próbował zdobywać Rygę. I w końcu musiał rejterować jak niepyszny. Szkoda, że Hast-fehr nie dożył tej chwili. — Dlaczego szkoda? — zdziwił się Hagen. — Wiadomo, że feldmarszałek Altberg, świeć Panie nad jego duszą, też dzielnie dawał sobie radę. Pastorowa, spuściwszy powieki na robótkę, sprawnie obracała szydełkiem. Tylko w kącikach ust pojawił się nieznaczny, tajemniczy uśmieszek. — Powiedziałeś, Marcinie, że nieboszczyk Hastfehr ucieszyłby się widząc rejteradę Pat-kula... — Powiedziałem, że szkoda, iż nie dożył tej chwili. — Ale Ludwik nie otrzymał wyraźnej odpowiedzi. Skazałeś go na domysły, które mogą być fałszywe. — Ja go skazałem? — obruszył się mąż. Przygryzła supełek w robótce, zerknęła na swego ulubieńca i rzekła: — Miałam zrobić zarękawki dla Marcina, jednak ponieważ ty idziesz na wojnę, zrobię ci skarpety. Myślę, że zdążę. A Marcin może poczekać. — Rób, jak uważasz — zgodził się Rancke, ale mogło to również oznaczać: „Mów, co 47 chcesz. Widzę, że język cię swędzi." Więc jednym tchem, jakby bojąc się, że mąż ją ubiegnie, wypaplała: — Hastfehr był osobistym wrogiem Pat-kula, bo ten uwiódł mu żonę. Zaś ona pomogła mu do ucieczki, gdy sąd skazał go na ucięcie ręki i głowy. Stary pastor zaprotestował: — Berto, nie ma żadnych dowodów na to, że pomogła. A mogłabyś się narazić na nieprzyjemności, gdyby pani baronowa... — Dzisiaj? Po tylu latach? Zresztą, dobrze pamiętam, Marcinie, że ty sam wpadłeś na tę myśl. — Nic podobnego. To ty powiedziałaś, że na jej miejscu zrobiłabyś to samo. Zabolało zimie to porządnie. Hagen musiał wtrącić się do sprzeczki. Nawiązał do głównego tematu: — Jednak sądzone mu widać było, że w końcu dostanie się w ręce tych, z którymi wojował. — Jeszcze jak wojował! — potwierdziła niemal z zachwytem. — Niewiele brakowało, a wkroczyłby do Rygi jako tryumfator. — Opatrzność zrządziła inaczej — surowo powiedział Rancke. — Kto się wywyższa, będzie poniżony. Skoro król zażądał od Sasów wydania go, to chyba po to, aby wykonać tamten dawny wyrok. — Powinien go ułaskawić — odparła — to byłoby po królewsku... Ja na miejscu ba- 48 ronowej padłabym Królowi do nóg i prosiłabym o łaskę dla nieszczęśnika. — W ten sposób przyznałaby się, że żyła z nim w grzechu cudzołóstwa, podczas gdy jej mąż trudził się dla dobra Szwecji. Patkul dużo napsuł krwi Hastfehrowi. — Kiedy się kocha cudzą żonę, nie sposób kochać jej męża — wypaliła. Hagsn zmieszał się pod jej wzrokiem, jakby to była aluzja pod jego adresem, chociaż doprawdy nie pożądał niczyich żon ani woiów, ani osłów, ani żadnej rzeczy, które należą do bliźniego. — Przestań już, Berto — zirytował się Rancke. — Po pierwsze nie wiadomo, czy to prawda... — Jak to nie wiadomo?! — wykrzyknęła urażona. — Tobie może nie wiadomo, lecz ja... — ...a po drugie to jest niemoralne. Jeśli chciałaś dać Ludwikowi przykład słabości i upadków ludzkich, zły sposób obrałaś... Zresztą, dość o tym! Ja ci radzę, Ludwiku, namyśl się jeszcze, zanim podam dowództwu wojskowemu twoje nazwisko. — Dobrze — zgodził się Hagen. W tej chwili był pod wrażeniem tego, czego dowiedział się o pani Hastfehr. Było to wrażenie przykre, jak na widok szpetoty oblicza, które z daleka wydawało się powabne. Czuł, że odtąd już nie potrafi odnosić się do niej z takim szacunkiem, jak dawniej, gdy widział 4 — Brzemię... 49 w jej osobie cnotliwą, bogobojną niewiastę, niosącą ulgę biedakom i nieszczęśliwym. Teraz padał na nią cień złamanego szóstego przykazania. Lecz pastorowa rzekła niespodziewanie: — Żal mi tej kobiety. Powiedziała to, gdy mąż wyszedł. A wyszedł nie żeby miał interes gdzie indziej, ale że czuł, iż nie potrafi powstrzymać jej od wygadania wszystkiego. Uważał to za nielojalne w stosunku do baronowej, a niestosowne dla uszu młodego kapłana. Jeśli jednak nie można kogoś odwieść od popełnienia rzeczy zdrożnej, lepiej nie być świadkiem, gdy taka rzecz się dzieje. — To dla niej będzie cios — mówiła dalej pastorowa — kiedy dowie się, że Patkul ma być wydany. Bo to równa się wydaniu go na śmierć. Szkoda człowieka. Raz jeden tylko go widziałam, dawno temu, gdy był jeszcze adiutantem tego okropnego Hastfehra. Co za kontrast! Gubernator, niech mu ziemia lekką będzie, z tym zbójeckim spojrzeniem i posiekaną bruzdami gębą, a tamten... tylko malować! Więc to musiało się stać, bo trzeba przyznać, że oni, to znaczy gubernatorowa i ten adiutant, jakby zostali stworzeni dla siebie. I gdyby poznali się wcześniej, zanim ona wyszła za tego buldoga... stanowiliby piękną i szczęśliwą parę, prawdziwe dzieło Opatrzności. Jak Adam i Ewa. Opuściła powieki, twarz jej okryła się ru- 50 mieńcem, nikły uśmiech przemknął od ust ku oczom, jak odblask dalekiego marzenia. Hagenowi wydało się, że ta starzejąca się kobieta odmłodniała nagle. I może w tej chwili widziała w przeszłości siebie na miejscu baronowej Hastfehr: szczęśliwie uniknąwszy małżeństwa z antypatycznym gubernatorem, a więc nie potrzebując go zdradzać, szła z czystym sumieniem do ołtarza pod rękę z rycerskim Patkulem, a poczciwy Marcin dawał im ślub zamiast... W każdym razie wymowne było westchnienie, z którym podjęła swą opowieść: — Więc ja widziałam go tylko raz jeden, podczas gdy ją spotykałam czy to w kościele, czy na publicznych obchodach. Nawet kłaniałyśmy się sobie, to znaczy ja pierwsza się kłaniałam, bo tak wypadało, a ona grzecznie się odwzajemniała, chociaż żyjemy w różnych środowiskach. To Szwedka, wielka pani, a my tutejsi, skromni ludzie. — Nie jest dumna — rzekł Hagen po namyśle. — Znam ją z pracy filantropijnej. Jakiś czas uczestniczyła i w komitecie parafialnym. Ma dobre serce. — Marcin też ją szanuje. A przecież ludzie podejrzewali ją, że knuła coś niedobrego już po tym swoim romansie. Bo gdy Sasi i Polacy zbliżali się do Rygi, ona wyjechała do swego majątku pod Dźwińsk, mówiono, że umyślnie, na spotkanie z kochankiem. Ale ja sądzę, że po prostu obawiała się zostać 51 w oblężonym mieście. I podobno Patkul rzeczywiście był wtedy u niej, w tym wiejskim dworze, chociaż to mógł być czysty przypadek. Wiadomo, że odwiedzał też matkę, a później kilku dawnych swoich przyjaciół. Na pewno chciał tam komuś zaimponować, mężczyźni są niesłychanie próżni. Ale ziomkowie nie bardzo byli mu radzi, bali się powrotu Szwedów. I mieli rację, tak się też w końcu stało. Gdy wojna przeniosła się daleko poza granice Inflant, baronowa powróciła tutaj. Pokazało się, że jest dobrą patriot-ką tak jak jej ojciec pułkownik, którego pamięć szanowano. I plotki ucichły. Tym bardziej że feldmarszałek Altberg jeszcze żył wtedy i wyróżniał ją tak, że wszyscy to widzieli. Cóż? pięknym kobietom wiele się wybacza... Teraz mówią o tym, że baronowa powtórnie ma wyjść za mąż za jednego szwedzkiego oficera. Szkoda. — Dlaczego szkoda? — Hagen lubił wszystko wiedzieć dokładnie. Popatrzyła nań jakby z ubolewaniem: — Bo tamto wygląda mi teraz jak bajka o miłości. Bajki powinny się dobrze kończyć, spotkaniem kochanków i połączeniem na wieki. — A jednak to nie była bajka, tylko historia grzechu i upadku. — Ty nic nie rozumiesz, Ludwiku. Może dlatego, że sam nie kochałeś. 52 — Nie — przyznał się czerwieniąc. — Nie myślałem i nie myślę o tym. — Chyba nie zamierzasz żyć w stanie bez-żennym? To niebezpieczne, to wystawia kapłanów na pokusy. Wtedy odparł z mocą: — Trzeba poświęcić najlepsze siły umysłu i ciała służbie bożej, a pokusy nie będą miały dostępu. Im cięższa służba, tym lepiej. Chętnie więc pojadę do armii. — Szczęść Boże. Będziemy tutaj z Marcinem modlili się za ciebie. Ujęła dłońmi jego głowę i ucałowała w czoło. Przyjął to jak błogosławieństwo matki przed daleką i trudną wyprawą. Niecierpliwe pragnienie chwalebnych czynów rozżarzyło się w sercu jeszcze mocniej. „Nadejdzie kiedyś chwila — pomyślał — gdy będę mógł tej zacnej parze opowiedzieć, czego dokonałem w Imię Boże. Więcej powinno to ich zająć, niż przygody jakiegoś awanturnika." Eleonora wyszła do gościa w aksamitnej sukni koloru morskiej wody, w stroju przybranym koronkami, niosąc aromat jakichś lekkich a słodkich perfum. Na srebrzystej Peruce^nigotał złoty motyl z rubinem. Po stromym, obnażonym gorsie, przysłoniętym narzutką z gazy, spływał perłowymi gronami potrójny naszyjnik, palce iskrzyły się od Pierścionków. Hagen nigdy jeszcze nie wi- 53 dział jej w takim pysznym stroju. I to było tak, jak gdyby piękna pani, przeniknąwszy jakimś cudem jego krytyczne myśli, chciała ukazać mu się w całym swym uwodzicielskim blasku: „Spojrzyj na mnie — zdawały się mówić jej śmiałe, jasnoniebieskie oczy — taka byłam wtedy, gdy popełniłam tamten grzech. I taka potrafię być jeszcze dzisiaj!" Jednak powiedziała co innego: — Niech się pan nie dziwi, drogi pastorze, mojej odświętnej toalecie. Wybieram się do ratusza na bal z racji zawarcia pokoju. — Ach tak? — bąknął gapiowato. Na moment uczuł się zawiedziony, bo już zdążyła przemknąć mu przez głowę myśl, że baronowa chce i jego wystawić na pokusę i że on da jej należytą odprawę. Ominął go tryumf moralny, .nie ma chwały zwycięstwa, gdy do bitwy nie doszło. Tu chodzi po prostu o bal. — Więc ja nie w porę — powiedział zmieszany. — Ale chciałem złożyć rachunek z komitetowych pieniędzy, zostawić kancelaryjne dokumenty... przyjdę innym razem. I uczynił ruch, jakby zamierzał czmychnąć sprzed jej przejmujących oczu. Lecz odpowiedziała serdecznie, z uśmiechem, który wydał mu się zalotny: — Mam trochę czasu. Moje towarzystwo jeszcze się nie zjawiło. Możemy porozmawiać o naszych sprawach. Niech pan siada. Z pewnością spostrzegła, jakie wrażenie na nim wywarła, i fałszywie to sobie tłumaczy- 54 ła. „Trzeba wyprowadzić ją z błędu" ¦— pomyślał. W odległym zwierciadle zobaczył odbicie własnej postaci: w skromnym duchownym stroju podobny był do suchego pnia przy rozwiniętym krzaku róży. ,,Jakże mylące bywają pozory! Bo gdyby tak porównać nasze dusze... Lecz tylko Stwórca je widzi.'1 — Z niezwykłym wzruszeniem słuchałam w katedrze wczoraj pańskiego śpiewu — mówiła Eleonora. — Doprawdy, Bóg obdarzył pana przepięknym głosem. — Śpiewałem jak zwykle — odparł skromnie. — Sama uroczystość była niezwykła. I myślę, że to musiało natchnąć pana. — Staram się chwalić Boga w miarę moich sił. Radowałem się ze wszystkimi zwycięstwem naszych wojsk. A niemniej i tym, że ustał rozlew krwi. I właśnie przychodzę, aby... — Pan jest urodzony tutaj, w Inflantach? — przerwała zanurzając palce w strumyku pereł. — Tak, pani baronowo. Jestem poddanym króla Szwecji, zawsze go kochać i służyć mu będę — mówił szybko, jakby chciał uprzedzić inne, drażliwe pytania. — Tak się szczęśliwie składa, że niebawem okażę to czynnie. Gotów był szerzej opowiedzieć o swych najbliższych zamiarach, jednakże pani Hast-fehr słuchała go z roztargnieniem. Błądziła 55 wzrokiem po pokoju i wciąż przebierała perły upierścienionymi palcami. Zdawało się, że zapomniała o gościu. Namyślał się, czy wypada przerwać to milczenie, gdy ona odezwała się pierwsza: — Czy zna pan jakieś szczegóły tego wydarzenia? Mam na myśli zawarcie pokoju w Saksonii. Może to tylko zawieszenie broni, jak już nieraz bywało. — Prawdziwy pokój, pani baronowo. Nadeszły już do księdza superintendenta sztok-holmskie gazety. — I cóż w tych gazetach? — Wydrukowano streszczenie umowy pokojowej. Więc na przykład... nasz monarcha zmusił saskiego elektora do zrzeczenia się korony polskiej. — Dawno wiadomo, że król Karol kogoś innego osadził na warszawskim zamku. — Słusznie, bo elektor August to odstępca. Dla uzyskania tej korony wyrzekł się wiary przodków, przyjął katolicyzm. I teraz Opatrzność ukarała go za to. Umilkł na chwilę i odwróciwszy głowę w bok, jakby coś nowego zobaczył w bogatym umeblowaniu salonu, powiedział ciszej: — A w innym punkcie układu zgodzili się Sasi na wydanie rządowi szwedzkiemu niejakiego Patkula... — Nieprawda!! Doznał swoistej satysfakcji, że pierwszy zakomunikował jej tę nowinę i tak silne wy- 56 wołał wrażenie. Zdawało mu się, że przez to stał się ważniejszy. — To także odstępca, pani baronowo — powiedział surowo. A uświadomiwszy sobie, co wiedział o tamtym człowieku, dodał uroczyście: — Bóg dłonią swego pomazańca wymierza karę zdrajcom. Patrzyła mu na usta niczym głuchoniema, usiłująca z ruchu warg zrozumieć, co mówi. Jej gładkie rysy były zmienione, jak gdyby czyjaś niewidzialna ręka przekreśliła całą twarz gwałtownym, grubym zygzakiem. Wydawała się bliska omdlenia. — Może wezwać pokojową? — szepnął współczująco. — Pani słabo. Potrząsnęła głową, czerwony rubin na włosach zamigotał jak rozżarzony węgiel. — Nie trzeba. — Próbowała się uśmiechnąć. — Już mi przeszło. Ale przymknęła oczy i wsparła się o poręcz kanapy. A on pomyślał: „Mocno ją to obeszło. Może ona wciąż jeszcze go kocha? Dziwne! To, co ich łączyło, niegodne jest nazwy miłości.'" — Zadzwonię na pokojową i pójdę. Pani powinna odpocząć. — Nie, niech pan zostanie. Pomówimy o komitetowych sprawach. — Odłóżmy to lepiej na jutro. Widzę, że pani zmęczona. Nie pojedzie pani chyba na ten bal? — Dlaczego? — poruszyła się żywiej i wy- 57 prostowała. Niebieskie oczy odzyskiwały blask. — Nie mogę psuć zabawy mojemu towarzystwu. Zresztą... taka uroczystość! Hagen przypisał to kobiecej próżności: „Wystroiła się i pragnie pokazać się w tych klejnotach, w tej sukni." Istotnie Eleonora spojrzała w lustro, poprawiła uczesanie i szal na ramionach, po czym rzekła już spokojnym, naturalnym głosem: — Przepraszam pana. Ale zaskoczyła mnie ta wiadomość. Generał Patkul był kiedyś współpracownikiem mojego męża... Lubiliśmy go oboje. Niestety, wkroczył później na niebezpieczną drogę. Obawiam się, że ten warunek pokoju może mieć dla niego fatalne następstwa. — Skazano go podobno na śmierć — bąknął czując, że nie powinien był tego powiedzieć. Eleonora znowu pobladła. — Ach, słyszał pan o tej sprawie? Myślę, że wyrok uległ przedawnieniu. To było dwanaście lat temu. Jak pan sądzi? — Nie znam się na wojskowych sprawach. Dopiero je poznam. — Ma pan zamiar studiować juryspruden-cję? — Mam zamiar wyjechać do armii. Na służbę kapelana. Rozmawiali nie patrząc na siebie. Ona wciąż zajęta sobą przed lustrem, on jeszcze stropiony swoją niezręcznością. 58 — Do armii, która stacjonuje w Saksonii — dodał. Obróciła się tak raptownie, że to wyglądało, jakby jej odbicie wyskoczyło ze zwierciadła prosto na niego. — Jedzie pan do Saksonii... i nic pan nie mówi? — Jak to? — zmieszał się. — Napomknąłem o tym, lecz pani nie zwróciła uwagi. Wyjeżdżam w najbliższych dniach. Dziś przyszedłem się pożegnać i oddać rachunki. Do pracy przyśle ksiądz superintendent innego kapłana na moje miejsce, może nawet sam będzie łaskaw. Dobroczynność nie ucierpi wskutek mojej nieobecności. — Wręczył baronowej zwitek papierów mówiąc: — Jeśli życzyłaby pani sobie przejrzeć je wspólnie ze mną... — Zrobię to później sama. — A więc będę musiał przyjść tu raz jeszcze. — Tak, tak. Koniecznie proszę przyjść. — W takim razie pożegnam teraz. Nic na to nie rzekła, nie wyciągnęła ręki. Stali w milczeniu naprzeciw siebie. Hagen czuł się zakłopotany jej spojrzeniem. Była w nim jakaś prośba, której nie chciały wymówić usta, zanim oczy nie zbadają, jak będzie przyjęta. Zdawało mu się, że widzi w tych oczach pulsowanie serca. Nagle usłyszał pytanie wypowiedziane półgłosem, a tak dobitnie, że się zmieszał do reszty. 59 — A gdybym chciała pomóc temu człowiekowi? Domyślił się, o kogo jej chodzi, i że do tej pomocy on byłby w jakiś sposób wciągnięty. Instynktownie spróbował obrony: — To znaczy... jak pomóc? I dlaczego do mnie właśnie pani z tym się zwraca? Przyłożyła palce do skroni, opuściła głowę. — Sama nie wiem... Lecz niech pan posłucha, panie pastorze. — Zaczęła chodzić po pokoju i z nietajonym podnieceniem mówiła: — To nie był zły człowiek. Może zbłądził, ale kto z nas nie błądzi? I nawet trudno powiedzieć, czy to błąd, gdy ktoś obdarzony sercem i fantazją poety usiłuje nagiąć życie do swych wyobrażeń. O, tak, z tego czasem wynikają ciężkie następstwa, rozumiem! Jednak, czy należy za to piętnować go jako zdrajcę? Prześladować niczym zbrodniarza? Przecież istnieje najwyższa, boska sprawiedliwość, pan, mój pastorze, jest jej wyobrazicie-lem. Ona inaczej sądzi nasze uczynki, niż ziemscy sędziowie, niż królowie. — Dobrze, pomodlę się na jego intencję — oświadczył prostodusznie. Nieobce mu było przecież uczucie litości. Lecz ona. chwyciła go za obie ręce i patrząc mu w twarz z uśmiechem na wpół żałosnym, na wpół błagalnym powiedziała: — To za mało, drogi przyjacielu, za mało! Głos jakiś wciąż ostrzegał, że ta kobieta próbuje wciągnąć go w coś zakazanego i nie- 60 bezpiecznego, a czyni to w taki sposób, że trzeba będzie dużego wysiłku, aby się jej oprzeć. — Cóż więcej mógłbym zrobić? — spytał niechętnie. Wtedy łowiąc jego umykający wzrok siecią długich rzęs, odrzekła gorącym, niemal kuszącym szeptem: — Należałoby przede wszystkim dotrzeć tam... do niego. Funkcja duchownego ułatwi to panu. Nie znam nikogo, kto by w tej trudnej sprawie odważył się spełnić mą prośbę. Dam panu list do niego... i adres pewnej damy w Dreźnie, która... Otworzyła sekretarzyk i gorączkowo zaczęła szperać w papierach. Tymczasem Hagen odzyskał równowagę. Doprawdy posunęła się za daleko. Zapytał z naciskiem: — Czy to człowiek wierzący? Obróciła się ku niemu, trzymając w ręce jakiś list. — Nie wiem — odparła zdziwiona — nie rozmawiałam z nim nigdy na ten temat. — Spodziewałem się tego — skinął głową, pojąwszy, że to pytanie było zbędne. Bo czyż cudzołożnicy rozmawiają kiedy o Bogu? Ona zaś mówiła pośpiesznie: — Na pewno nie jest ateistą. I myślę, że w swoim ciężkim położeniu z wdzięcznością przyjąłby pociechę religijną. — To jeszcze nie wiadomo. Z tego, co gdzie indziej słyszałem o tym człowieku, odniosłem 61 wrażenie, iż jest raczej obojętny w sprawach wiary... jak wielu zresztą ludzi z wyższej sfery. Podróżując po świecie, chwytają różne filozoficzne nowinki, a tracą przy tym uświęcone zasady moralne. Skutek taki, że często schodzą na manowce. — Obudził się w »nim kaznodzieja, zaś skruszona, jak się zdawało, mina słuchaczki dodawała mu polotu. — Tak, schodzą na manowce i błądzą, co widać choćby na przykładzie nieszczęsnego pani przyjaciela. Gotów był rozwinąć tę myśl w dłuższym wywodzie, lecz przeszkodził mu lokaj, który zjawił się w progu oznajmiając kapitana Waldena. Zaraz też wbiegł do salonu przystojny młody oficer i nie zdejmując szumiącego jedwabiem płaszcza zawołał: — Jesteśmy wszyscy, baronowo! Panie czekają na dole w powozach. — Obrzucił przelotnym spojrzeniem Hagena, oczy miał jasne, piękne, lecz chłodne jak lód, i znów zwrócił się do niej: — Cudownie pani wygląda w tej sukni. Jedźmy już. Pastor pożegnał się z nią pospiesznie, ukłonił z daleka oficerowi i wyszedł, czując do końca wymowny, pytający jej wzrok. Na ulicy odetchnął jak po wydobyciu się z ciasnego i krętego przejścia. „Nie, nie będę się w to mieszał — postanowił. — Zapewne, jeśli zdarzy mi się go zobaczyć, nie odmówię mu religijnej pociechy. Nie odmawia się jej nawet skazańcom." A potem przyszło mu na myśl, 62 że ten człowiek właściwie już jest skazań-cem. I jak w proroczym widzeniu ujrzał go prowadzonego na ścięcie, tego człowieka, którego nie znał, którego twarzy nie widział, ale chyba wszyscy idący na stracenie twarze mają jednakowe, zasnute, zaciągnięte dymem gasnącego życia. Więc ujrzał go nie widząc i samego siebie ujrzał przy nim, z krzyżem w ręce, z modlitwą na ustach. Te funkcje także należą do wojskowych kapelanów. „Co się mówi w takich razach delikwentowi? — zjawiło się trwożliwe pytanie. — Jakimi słowami go się pociesza? Bo przecież należy im się ostatnia pociecha." Poczuł, że pod wpływem rozigranej wyobraźni zapał misyjny i pragnienie apostolstwa jakoś w nim osłabły. Lecz nie na długo. „Szatan mnie straszy, bo chciałby mnie odwieść od mego postanowienia — pomyślał. — Tym bardziej muszę słuchać głosu Boga." Wzniósł oczy w niebo, i uczyniło mu się bardzo smutno. Flety i wTiole odezwały się jednogłośnie i tak przeciągle, że powiew muzyki poruszył bukietami świec wpiętych w złociste lichtarze. Maitre de ballet, wezwany dziś na wodzireja, stanął w otwartych drzwiach sali, czekając na pierwszych tancerzy. Orkiestra jeszcze dłuższą chwilę grała sama sobie, jak pusta karuzela, wabiąca do przejażdżki, wresz- 63 cie z sąsiednich apartamentów zaczęły wychodzić uroczyste pary. Kroczyli panowie w strojach galowych, prowadząc damy napuszone jak pawice w szeleście i połyskach piór. Bal na ratuszu rozpoczęto kontredansem i wodzirej w podskokach roztaczał arkana swego kunsztu. Eleonora i Walden wpłynęli w kolorowy strumień tańczących. Jej posągowe ciało spowite w jedwab i koronki, jej iskrzące się od pierścionków dłonie poruszały się zgodnie z rytmem muzyki. Obroty tancerza, któn czubkami palców unosił rękę damy, były jal* akompaniament do jej pląsu. Czuła się swo bodnie i lekko, jakby tamto wszystko, c( dzisiaj ciążyło jej sercu, oddała strapionemi Hagenowi. Niech on się teraz pomęczy, oc czego jest duszpasterzem? Tutaj prowadził ją Walden. Miał tyle lat, co Reinhold wówczas, kiedy go poznała. „Pamiętasz nasz pierwszy bal, Eleonoro?'5 Pamiętała, spoglądając na tancerza, który omotywał ją iskrzącym wzrokiem, może łudząc się, że coś w niej rozpłomieni. Tak samo mógłby próbować zapalić kamień, lecz zwodziło go jej pogodne wejrzenie i uśmiech. „Pamiętasz tamten bal?" Pamiętała! Śledziły ją wtedy przenikliwe oczy męża i znaczące spojrzenia przyjaciółek. Zuchwalstwem były urywane szepty, te gorące słowa, które wymieniali, maskując je obojętnością. Gdy pod nakazem muzyki rozchodzili się w przeciwne końce 64 sali, trzymali się wzrokiem, póki było to możliwe. A spotkawszy się, znowu uśmiechali się do siebie na wpół przytomnie. Dzisiaj tańczyła z Waldenem. I jakby na przekór tamtym wspomnieniom, jakby rzucając wyzwanie cieniowi niewiernego kochanka, duszę wkładała w ten taniec. Zdawało jej się, że bawi się świetnie, wesoło jak nigdy. Oczy jej błyszczały, ale czuła przyczajone w nich łzy, usta się uśmiechały, lecz nie mogła opanować drżenia warg, które nic wspólnego nie miało z tym uśmiechem. I w końcu, sama o tym nie wiedząc, powtarzała ów taniec z pierwszego balu z Reinholdem, odgrywała go dla samej siebie, obracając w kółko jakby nie tancerza, ale bezlicy manekin. Lecz Walden brał jej podniecenie na swój rachunek. Wysmukły i zwinny, świadomy swej urody i siły, budził zawiść mężczyzn, rozmarzał kobiety. Był jak cherubin, w którego objęciach mogły się spodziewać rajskich rozkoszy. Mówił do Eleonory: — To chyba nasz ostatni bal. — A miało to znaczyć: „Żałuj, że cię opuszczę, korzystaj, dopóki jestem przy tobie." Podniosła na niego nie bardzo przytomne wejrzenie. — Dlaczego ostatni? — Pojutrze odpływam do Rostocku. Minęła dobra chwila, nim rozwiały się nagły tamtego jej transu, nim mogła zapytać już zupełnie świadomie: 5 — Brzemię... 65 — Cóż pan tam będzie robił? — Stamtąd udaję się prosto do Saksonii mianowicie do Lipska. Mam wezwanie dc armii czynnej. — Ach, nie wiedziałam, że i pan także... Przygryzła usta, lecz nie zauważył teg( mówiąc dalej z nutą chełpliwości: — Jestem kapitanem dragonów jego kró lewskiej mości. — To wiem, lecz przecież wojna się skończyła. — Jedna z wojen. Teraz zacznie się druga Z Rosjanami. — A może i Rosja podda się jak Saksonia: Ominą pana niebezpieczeństwa bitew. — Wolę je poznać. — To ryzykowne. — Boi się pani o mnie? — spytał przytłumionym, drgającym głosem. Nie odpowiedziała, lecz w jej oczach mógł wyczytać to, czego pragnął, tak jak człowiek z wyobraźnią, szukający jakichś wróżb dla siebie, może zobaczyć wszystko w rozlanym na wodzie wosku. Ale to ciało kobiece, którego dotykał, posiadało kształt określony i jednoznaczny. „Muszę ją mieć — pomyślał ze skurczem w gardle — jeszcze zanim wyjadę... jeszcze dzisiejszej nocy." —• Nie chce pani odpowiedzieć — nachmurzył się. — Jest pani okrutna. Oddalił się przy zmianie figury kontredan-sa nadęty i gniewny, jak rozpieszczony jedy- 66 nak, któremu po raz pierwszy czegoś tam odmówiono. Powiodła za nim rozweselonymi oczami: „Zabawny chłopak! Nie umie panować nad sobą i chyba wszyscy widzą, że jest we mnie zakochany." Ta myśl nie sprawiła jej przykrości. Wiąc przy następnej turze odezwała się łagodnie: — J,estem zmęczona. Niech mnie pan odprowadzi do tamtego pokoju. Usiedli pod zielonym, szeroko rozpostartym skrzydłem pierzastej palmy. I akurat nastąpiła przerwa w tańcach. Lokaje roznosili wino i lody. Muzyka po chwilowym milczeniu zaczęła grać do słuchu słodkie melodyjki z baletu Lully'ego „Tryumf miłości". Przygłuszał je często gwar rozmów towarzystwa, tubalne śmiechy oficerów i chichoty mizdrzących się pań. — A więc jedzie pan do wojska — powiedziała. — Na długo? — Jadę na wojnę. Może nie zobaczymy się już nigdy — odrzekł, umyślnie dramatyzując. — Niech mnie pan nie zasmuca. — To ja odjeżdżam pełen smutku, z niepocieszonym sercem. — Chciałbym, żeby pan jechał pełen najlepszych myśli i wiary w swoje powodzenie. — To tylko od pani zależy, Eleonoro. Obiecała mi pani kiedyś, że dostanę odpowiedź. Czekałem cierpliwie, nie naprzykrzałem się. Ale dziś wobec tego odjazdu... muszę znów o tym mówić. 67 Wziął jej dłoń w obie ręce i spojrzał w oczy już nie z prośbą, raczej z nakazem. Spojrzenie posiadało twardość i barwę lodu, wszakże pod tym lodem migotały płomienie. Było w tym coś, co ją odpychało i napawało lękiem, jednak nie miała siły odebrać mu ręki. Uśmiechnęła się przez ogarniające ją znużenie. — Więc co mam robić? — Chcę jeszcze raz porozmawiać z panią... nie tutaj, w tym tłumie. Niech pani pozwoli, że przyjdę się pożegnać... i usłyszeć wyrok. Pomyślała, że jeśli pastor zawiedzie, będzie mogła dla swego celu posłużyć się tym natarczywym adoratorem. — Dobrze — skinęła powiekami. — Niech pan przyjdzie jutro. — Jutro? — powtórzył przeciągle. Mimo woli ścisnął jej dłoń tak, że syknęła. — No, przecież nie dzisiaj! Jest późno, a któż w nocy przyjmuje gości? I niech pan puści moją rękę. Wbił oczy w ziemię, milczał. Potem kiwnął na lokaja, wziął z tacy kieliszek wina i wypił jednym haustem. Powtórzył to samo po raz drugi i trzeci, jakby zapomniawszy o damie. Na sali balowej rozległy się dźwięki menueta, lecz żadne nie ruszyło się z miejsca. Walden machinalnie wyciągnął rękę po czwarty kieliszek i dopiero wtedy spostrzegł, że lokaja już nie ma.' Usłyszał natomiast chrapliwy głos męski: 68 — Tak piękna para i nie tańczy? Jako gospodarz balu nie zgadzam się na to. Stał przed nimi Wendorf, burmistrz Rygi, i przenikliwym wejrzeniem spod nawisłych siwych brwi mierzył kapitana. — Pani baronowa poczuła się zmęczona — odpowiedział Walden. — Wolała porozmawiać ze mną. Wendorf usiadł obok Eleonory. — Szkoda, że ja nie tańczę. Gdyby nie ten mój przeklęty brzuch, pokazałbym młodym, co to jest menuet. Kapitan pewnie prawił pani dusery, baronowo? Ostrzegam, że to dobry gagatek! Pogroził mu palcem po ojcowsku, a Oskar przymrużył oczy: stały się złe jak u podrażnionego kota. Nie lubił, gdy z niego żartowano, i nie znał się na żartach. Burmistrz nic sobie nie robiąc z jego miny ciągnął: — Nie wiem, czy państwo znacie ostatnie nowiny z królewskiej kancelarii... wspaniałe nowiny! Całkowity pogrom Saksonii, ogromna kontrybucja... och, August ma pieniądze, nie darmo chciał drugi Wersal budować w Dreźnie! Polska cała w naszym ręku i nowy król na usługach naszego monarchy. I co jeszcze? Aha: upokorzenie i kara dla łajdaków, co różnymi czasy zbiegli spod szwedzkich sztandarów. Jest tam osobny paragraf tyczący się zwłaszcza osławionego Patkula. Będzie wydany naszemu rządowi, a może nawet już się to stało? 69 Dzięki temu, że Hagen wcześniej przyniósł jej tę wiadomość, mogła teraz słuchać spokojnie. I nawet wyrazić domysł, że taka sprawa wymagać będzie dłuższej procedury. Wendorf, rozparty na' fotelu i wyciągnąwszy przed siebie nogi w białych pończochach, stanowiące dzięki swej szczupłości jak gdyby rekompensatę za nieforemny, wielki brzuch, prawił nieco rozwlekle: — Jeśli dobrze pamiętam, skazany był na ścięcie... Więc powinni go ściąć publicznie u nas w Rydze... dla odstraszenia innych. I ludność miałaby pouczające widowisko. W Paryżu na przykład takie egzekucje cieszą się nadzwyczajnym powodzeniem. Ci, którzy mają mieszkania przy placu kaźni, grubo każą sobie płacić za wynajęcie miejsca przy oknie. — Uśmiechnął się i wskazał ręką na okna salonu. — Te właśnie wychodzą na rynek. Gdyby do czego doszło, zarezerwuję dla pani, baronowo, najdogodniejsze. Bezinteresownie! — Myślę, że nie będą prowadzili go z Saksonii aż tutaj — wtrącił się Walden. — Wiadomo, że król jest prędki i niecierpliwy. Każe go na miejscu ściąć albo powiesić. Dziwił się opanowaniu Eleonory. No, tak: pięć lat to kawał czasu, rozłąka dość długa, by wreszcie zobojętnieć na los kochanka. „Droga wolna" — pomyślał z zadowoleniem. I znów ogarnęło go to samo podniecenie, co . w czasie tańca. 70 — Jeśli powieszą zdrajcę w Saksonii — podjął burmistrz — niech się pan postara przywieźć nam po kawałku sznura. Powróz wisielca przynosi podobno szczęście, chciałbym się przekonać... Ale dość o tym! Muzyka wzywa do powrotu na salę. Gdyby nie mój przeklęty brzuch, zastąpiłbym Waldena, nogi mam jeszcze całkiem zgrabne. Prawda? — Nie będę już tańczyć — rzekła Eleonora wstając. — Głowa mnie boli. — Chce pani wracać do domu? — Walde-nowi rozbłysły oczy. — Proszę pozwolić, że odwiozę panią. __ — Wystarczy, gdy odprowadzi mnie pan do karety — odrzekła sucho. Pobladł, lecz skłonił się posłusznie i podał jej ramię. Trzy lata temu, wkrótce po tym, jak przyjechał na służbę do Rygi, niezadowolony, że nie wezwano go do armii czynnej, i jak przestał tego żałować, poznawszy baronową Hast-fehr. zaszczycony został dłuższą rozmową z gubernatorem Altbergiem. Stary feldmarszałek przyjął go w swoim prywatnym apartamencie. Był w szlafroku, na głowie miał szlafmycę z frędzelkiem, a obandażowaną nogę trzymał. na niskim stołeczku. Od dłuższego czasu cierpiał na podagrę. W tym stroju tracił resztę męskości, pozorowanej na zewnątrz mundurem. Rozmawiał ź młodym ofi- 71 cerem przyjaźnie i poufale, opowiadał interesujące rzeczy ze swych doświadczeń wojennych, bo najpierw rozmawiali oczywiście 0 wojnie. Walden miał jeszcze jedną sposobność ujawnić uczucia, jakie żywił dla króla. — To wódz, przerastający geniuszem starożytnych wojowników. Dzięki niemu nasza ojczyzna rośnie i potężnieje. Niebawem zdumione narody ujrzą wielkie imperium szwedzkie, obejmujące połowę Europy, a Sztokholm stanie się drugim Rzymem. Marzę, ekscelencjo, aby wziąć udział w walkach o to dzieło, przelać ostatnią kroplę krwi na rozkaz króla. Zagalopował się nieco w entuzjazmie, lecz skądinąd mógł być spokojny, że jego marzenie tak zaraz się nie spełni. Altberg pokiwał głową z uśmiechem: — Ach, wy, młodzi, tyle macie tej krwi 1 życia, że wydaje się wam, iż nawet śmierć wszystkiego wam nie odbierze. Lecz my, starzy, drżymy o nasze resztki. Nie oddalibyśmy ani jednego dnia dobrowolnie, ani godziny. Oskar słuchał z utajonym zdziwieniem. Patrzył na starca, jak na osobliwe zjawisko, które nie mieści się w granicach wyznaczonych człowiekowi. „Dożyć tak sędziwego wieku i jeszcze tak chciwie czepiać się życia? Po co?" Tamten zaś spytał znienacka: — A nie żal byłoby panu zostawić tu pewnych osób miłych i bliskich? Mam na myśli zwłaszcza naszą wspólną znajomą, baronową 72 Hastfehr, która chyba byłaby niepocieszona, gdyby panu coś się stało. — Ekscelencja tak sądzi? — ucieszył się Oskar naiwnie. A potem dodał niedbale. — No, przecież nie muszę od razu ginąć. Altberg świdrował go spojrzeniem spod czerwonych, przypuchniętych powiek, z których dawno wypełzły rzęsy tak, że wyglądały jak oskubane z piórek pisklęce skrzydełka. — Podoba się panu ta dama. Nie dziwię się. Chciałbym jednak ostrzec, że jego królewska mość prawdopodobnie nie byłby zadowolony dowiedziawszy się, że jeden z jego oficerów, wywodzący się ze znanego rodu, pragnie się z nią żenić. Walden odpowiedział uwagą, że pani Hastfehr też pochodzi ze znakomitej szlachty. Ale tamten jakby się uwziął, aby go zniechęcić. Przypomniał, że to kobieta starsza od niego, a kiedy Oskar zapewnił, że kilka lat różnicy nie ma znaczenia, starzec wydobył pocisk ciężkiego kalibru, historię z przeszłości Eleonory. Rozparty w wygodnym fotelu, z wyciągniętą do przodu chudą żylastą szyją — podobny był do wiedźmy wróżbiarki, odsłaniającej nieświadomemu rzeczy młodzieńcowi ciemne tajniki życia. — Skoro ma pan, kapitanie, poważne zamiary względem tej osoby — mówił nie spiesząc się, rozwlekłym głosem, który na kogoś nie zainteresowanego mógłby podziałać 73 usypiająco — powinien pan znać jej przeszłość. Kryją się tam pewne dość znane swego czasu, a niezbyt budujące fakty. Wprawdzie potem wybaczono jej i zapomniano dawne grzechy ze względu na zasługi ojca oraz dlatego, że sama starała się zrehabilitować, gorliwie pracując na rzecz wojska... Otóż była to przeszłość romansowa. Małżonek pani Hastfehr, mój poprzednik na stanowisku gubernatora Inflant, żył jeszcze wtedy, ona była wówczas młodziutką, czarującą kobietką. Niestety! Jak to nieraz się zdarza w najszczęśliwszych małżeństwach, przyplątał się ktoś trzeci. Czy nie obiło się panu o uszy nazwisko Reinholda Patkula? Walden powtórzył to, co o nim słyszał: że to jeden z tych międzynarodowych kondotierów, dla których wojna jest okazją do zbijania majątku. Na to Altberg odrzekł: — Kondotier to dobre określenie, chociaż niezupełnie wystarczające... Otóż niech pan sobie wyobrazi, drogi chłopcze, że ten człowiek, zanim uzyskał pewien rozgłos w Europie, był kochankiem naszej uroczej Eleonory. — Zrobił pauzę, obserwując z tajną uciechą, jak twarz rywala — bo w końcu Walden był mu rywalem! — zastyga w napięciu, a spojrzenie umyka w bok. jakby szukając potwierdzenia nieoczekiwanej wiadomości gdzie indziej. Ożywiony tym Altberg dodał przyjacielsko: — Jeśli to pana interesuje... — O tak, nie będę ukrywał! — Oskar do- 74 stał wypieków, lecz skrzyżował ramiona chcąc pokazać, że potrafi zachować się godnie w każdej sytuacji. — Patkul wywodził się z tutejszej, inflanckiej arystokracji — podjął stary feldmarszałek swym skrzekliwym, nudnym głosem. — Oczywiście, inflancka szlachta, nawet utytułowana, to nie to samo, co szwedzka, choć niektóre rodziny usiłują wyprowadzać swą genealogię ze średniowiecznych rodów niemieckich. Nazwisko Patkula wydaje się podejrzane, może pochodzić od jakiegoś uszlachconego chłopa. Takie rzeczy praktykowano czasem w Polsce, i to by wiele tłumaczyło w jego późniejszym postępowaniu. Odziedziczył po ojcu trzy ładne majątki, którymi administrowała jego matka, wydawszy się powtórnie za mąż. Aby nic nie mąciło jej miodowych miesięcy, wysłała jedynaka, chłopca wówczas kilkunastoletniego, na studia za granicę. Uczył się tam filozofii, literatury i matematyki, opanował kilka języków łącznie z greką i łaciną. Wykształcenie godne jakiegoś książątka, następcy tronu. Wróciwszy do kraju, uzyskał w królewskiej armii rangę kapitana. Miał do wyboru — awanse wojskowe albo żywot dostatniego ziemianina. Okazało się jednak, że to niespokojny duch. Kiedy parlament uchwalił prawo o redukcji dóbr ziemskich i komisarze królewscy zaczęli sekwestrować majątki należące niegdyś do skarbu państwa, ziemianie 75 tutejsi podnieśli krzyk. I Patkul, choć nie dotknięty reformą, też rozprawiał o krzywdzie rodaków. W tym czasie przybył ze Sztokholmu do Rygi na urząd gubernatora baron Hastfehr, twardy jegomość. Miał polecenie czuwać, aby redukcję przeprowadzono gruntownie i do końca. Spodziewał się, że pomoże mu w tym kapitan Reinhold Patkul. Mianował go adiutantem, licząc może na to, że ów, znający doskonale miejscowe stosunki, ułatwi rządowi poskromić opornych. Chciał użyć go do agitowania tych, co wahali się między interesem własnym a bo-jaźnią króla. Aliści Patkul wkrótce pokazał pazury. — Wylazł z niego obcokrajowiec. Nie należy ufać ludziom innej rasy, obcej krwi. — Trzeba przyznać, że Hastfehr poczynał sobie zbyt ostro. To nie był dobry polityk, nie umiał godzić stanowczości z cierpliwością, nie potrafił się maskować. Poszkodowani ziemianie protestowali. Szły skargi do Sztokholmu, jeździły delegacje. Pojechał też i Patkul. Na audiencji wygłosił do króla mowę w obronie tutejszych hreczkosiejów, zdawało się, że go przekonał i monarcha obiecał rzecz załagodzić. Był bardziej pobłażliwy niż jego syn, obecnie nam panujący. — Pobłażliwość wobec buntowników tylko ich rozzuchwala — rzekł Walden. Jak wszyscy młodzi nie uznawał kompromisów, miał na zawołanie gotowe formułki, rozstrzygają- 76 ce każdą kwestię. Altberg lekko się uśmiechnął i opowiadał dalej: — Ale Hastfehr mimo to robił swoje, zaciskał kleszcze. I wtedy doszło do pierwszej wielkiej awantury między nim a Patku-lem. Ten zażądał dymisji, a tamten zagroził, że utnie mu głowę jako buntownikowi. -*- Doskonale. — Tak, trudno było się dziwić gwałtowności Hastfehra, bo zdążył wreszcie spostrzec, że i w jego własnym domu dzieje się coś niedobrego. Młody adiutant zbyt śmiało asystował pani gubernatorowej. Ktoś tam podobno widział ich oboje na Dźwinie w księżycową noc, ktoś inny na przejażdżce konnej wśród lasów. Więc jak rozniosło się o groźbach gubernatora, o tym ucięciu głowy, dowcipkowano w Rydze, że o swoją głowę Hastfehr może. być spokojny, piastując na niej tak wspaniałe rogi. W jakiś czas potem Patkul wbrew zakazowi zwierzchnika wyjechał do Dorpatu na zjazd inflanckiej szlachty. Składał tam sprawozdanie ze swej misji do Sztokholmu. Oskarżał króla o kłamliwe obietnice, piętnował brutalność gubernatora, wołając, że wydziedziczonym nic już nie zostaje, jak dać się zwerbować w szeregi szwedzkich żołdaków, a żony, córki i siostry na markietanki, na ladacznice obozowe poświęcić. Któryś z delegatów przypomniał, że inflancka szlachta posiada przywilej króla 77 polskiego Zygmunta o nietykalności mienia i osób. Walden zdziwił się, słysząc takie rzeczy. Nie był mocny w historii, więc Altberg wytknął mu to radząc przeczytać to i owo, bo kiedy bijemy się z sąsiadami, powinniśmy "wiedzieć gruntownie, o co i dlaczego doszło do wojny. Ten kraj stanowił ongiś domenę Zakonu Kawalerów Mieczowych, którzy zajmowali się nawracaniem tutejszych pogan, Łotyszów i Estów. Gdy okazało się, że sami nie potrafią się z tym uporać, wezwali na pomoc inny zakon niemiecki, Krzyżaków. I tak paręset lat władali tą ziemią, cywilizując barbarzyńców, budując kościoły, miasta i twierdze. W połowie szesnastego stulecia owo państwo zakonne rozpadło się na dwie części pod naporem moskiewskich kniaziow. Północna oddała się w opiekę królom szwedzkim, południowa zwróciła o protektorat do Polski. Wtedy mistrz Zakonu, Gotard Ketler, otrzymał od Zygmunta Augusta tytuł książęcy i tak utworzono Wielkie Księstwo Inflanckie ze stolicą w Rydze. Wszelako ten • nowy twór polityczny przetrwał zaledwie sto lat, Polska nie potrafiła obronić swego lenna. W wyniku wojny ze Szwecją utraciła całe prawie Inflanty, jednakże przy zawieraniu pokoju Szwedzi przyrzekli uszanować dawne przywileje polskie... — Otóż Patkul i jego towarzysze uchwycili się tego punktu — opowiadał Altberg. — 78 To była tradycja jeszcze żywa, nie upłynęło nawet czterdziestu lat od spisania tamtej umowy. Na owym dorpackim sejmiku — to też była pozostałość polskich obyczajów! — wyśpiewał nasz kapitan hymn na cześć Rzeczypospolitej Polskiej, gdzie szlachta biedna czy bogata obiera sobie królów, a jednym głosem protestu może obalić krzywdzącą ustawę. Nazywał Polskę krainą złotej wolności w przeciwieństwie do Szwecji, krainy absolutyzmu i tyranii. Walden wyraził przekonanie, że Patkul był przekupiony przez Polaków, ale stary feldmarszałek zaprzeczył temu, mówiąc, że miał on dosyć własnych pieniędzy. — Zresztą Polacy, jak się zdaje, nigdy nikogo nie przekupują — powiedział. — Natomiast ich samych łatwo zjednać pieniędzmi. To weszło u nich w zwyczaj, od kiedy zaczęło się obieranie królów. Kandydaci sypali złotem, aby pozyskać głosy. — Teraz rozumiem ich „złotą wolność" — zakpił Walden. — Dziwię się jednak, że inni dali się Patkulowi obałamucić. Dlaczego nie zwrócili się do Moskwy o pomoc przeciw nam? Chyba zdawali sobie sprawę, że to potężniejsze państwo niż Polska. — Zaraz to panu wyjaśnię, kapitanie. Już zdążył pan zauważyć, że w tej wolności, a więc w ustroju Polski i w samym charakterze Polaków tkwią jakieś rozkładowe, anar-chiczne pierwiastki. To główna przyczyna 79 słabości Rzeczypospolitej. Lecz na zewnątrz działa to wabiąco, przynajmniej na niektóre umysły. Bo to jest tak, jakby człowiek zmuszony stale nosić pancerz, zapinać się ciasno na wszystkie guziki, pasy i sprzączki, trafił do towarzystwa, w którym wolno się porozpinać, rozchełstać, włożyć miękkie pantofle zamiast podkutych buciorów i tak dalej. Co za ulga! Oto dlaczego Polska pewnym osobnikom skłonnym do rozpasania, a nie znajdującym w ojczyźnie miejsca dla swego burzliwego charakteru, wydawała się zawsze jakąś Arkadią, gdzie można sobie brykać bez strachu przed ekonomskim batem. Patkul nie pierwszy zwrócił tam oczy, nie pierwszy szukał w niej schronienia. Nieraz uciekali do tej sobiepańskiej Rzeczypospolitej warchoło-wie z ościennych krajów, zbuntowani bojarowie moskiewscy i nowogródcy albo nawet zwyczajni chłopi. W Polsce lżej się im żyło. Walden z pewną niecierpliwością słuchał wywodów Altberga, zbyt już daleko odbiegały od tematu, który go interesował. Zadał pytanie, jak Hastfher zachował się wobec re-beliantów. Chciał jeszcze dodać: ,,1 co wspólnego z tym wszystkim miała jego żona?", lecz okazało się to niepotrzebne. Altberg wyjaśnił krótko jedno i drugie. — Kiedy Hastfehrowi doniesiono, co było w Dorpacie, kazał aresztować sejmikowych krzykaczy. Wzięto ich, ledwie wrócili do domów, i zakutych w kajdany odesłano do 80 Sztokholmu. O ile pamiętam, byli wśród nich Budberg, kuzyn Patkula, Lauenstein, Schlip-penbach, Mengden i inni jego przyjaciele. A Patkul zdołał uciec w porę, ostrzeżony, jak opowiadano później, przez panią guber-natorową. Więc tylko zaocznie sąd królewski skazał go na śmierć. — To znaczy, że stała się wspólniczką zdrajcy — powiedział Oskar — jeśli rzeczywiście uratował się dzięki niej. Starzec pokiwał głową z ubolewaniem i kościstymi palcami poprawił szlafmycę na małej łysej główce. Z nie dopiętego szlafroka wyłaniała się chuda, żylasta szyja, przenikliwe oczki bystro biegały w szparach przypuchniętych powiek. — No, cóż? Była młoda i zakochana — rzekł z uśmiechem. — Zresztą był to już końcowy epizod tej historii, w której odegrała znacznie większą rolę... choć na pewno nie zdawała sobie z tego sprawy — dodał, jakby chcąc ją usprawiedliwić. — Wyraził pan tu przypuszczenie, że Patkul był przekupiony. Nie! Ja sądzę, że rozpętał tę niebezpieczną chryję pragnąc za wszelką cenę utrącić, pognębić Hastfehra. — Rozumiem! Chciał odbić mu żonę! Szaleństwo! — Miłość — szepnął Altberg niemal współczująco. I na tym skończyła się ich rozmowa. Oskar długi czas żył pod jej wrażeniem. Spotkało 6 — Brzemię... 81 .J I go wielkie rozczarowanie. Oto zawrócił sobie głowę kobietą wprawdzie piękną, ale starszą od niego, zamożną, lecz nie w takim stopniu, aby ją uznać za bogatą. Z tym wszystkim może by się w końcu pogodził i poprowadził ją do ołtarza. Jednakże Altberg ukazał ją nagle w nowym świetle, dowodząc, że i pod względem moralnym Eleonorze wiele da się zarzucić. Tak, król miałby słuszność ganiać podobne małżeństwo. „Jeśli ona taka, to tym lepiej — z goryczą pomyślał Oskar. — Zdejmie się czarujące bóstwo z postumentu i weźmie do łóżka." Udało się więc staremu zawistnikowi ostudzić jego szlachetne porywy, ale niedługo się tym cieszył. Wkrótce po rozmowie z młodym rywalem Altberg rozchorował się i wyniósł z tego świata tak szybko, jakby się obawiał, że inni rywale spośród dawnych towarzyszy broni zajmą przed nim najlepsze miejsca na elizejskich błoniach. Albowiem przywykł do tego, że gdziekolwiek się znajdzie, tam siada w pierwszym rzędzie. Na pogrzebie wychwalano jego zasługi jako uczestnika wielu kampanii wojennych, jako budowniczego fortec, sławiono jako niezłomnego obrońcę Rygi i podporę królestwa. „Nażył się dosyć i przeszedł do historii — myślał Oskar, słuchając tych pośmiertnych pochwał i z uczuciem podobnym do zazdrości spoglądając na okryty wieńcami katafalk. — Poznałem go u kresu chwalebnego 82 żywota i nie bardzo zdawałem sobie sprawę, że to, co mówiło się o jego czynach, odnosi się do tego skurczonego, gadatliwego staruszka, który chwilami wydawał się karykaturą wszelkiego dostojeństwa. Widać każdy wielki mąż posiada jakieś słabostki i śmieszno-stki, które deformują jego wizerunek oglądany z bliska. Jednak śmierć otrząsa zeń te głupstwa i wzniesienie na katafalk staje się pierwszym stopniem na cokół pomnika." W pewnej chwili zauważył w tłumie żałobników baronową Hastfehr. Zmieszał się, napotkawszy jej spojrzenie. To, co wiedział o niej, odpychało, lecz i w jakiś sposób przyciągało jednocześnie, nadając jego uczuciom piętno fatalności. Nie mógł oderwać wzroku od twarzy spokojnej i czystej jak twarze antycznych rzeźb. „I po coś mi opowiadał tamte rzeczy? — pomyślał wznosząc oczy ku wysokiej trumnie. — Wolałbym nie wiedzieć. Złośliwi jesteście, o starcy, gdy życie wymyka wam się z rąk!" I wyobraził sobie, że Altberg leżący tam jak pod nieprzeniknionym kloszem, z ramionami obojętnie skrzyżowanymi na piersiach, uśmiecha się tym skąpym, samolubnym uśmiechem starości, która przejrzawszy życie na wylot, z jednego krańca na drugi, obraca spojrzenie w zaświaty i odchodzi zabierając całe swe doświadczenie, całą mądrość sprzed nosa zarozumiałej młodzieży. Od tego dnia Oskar przestał się boczyć na 83 Eleonorą i znowu zaczął kręcić się koło niej, kryjąc lisie zamiary. Udawał zakochanego, sentymentalnego adoratora, lecz na zimno obliczał zyski, jakie mu to przynieść może. Z natury był ambitny i zaborczy. Przede wszystkim pragnął wybić się w wojsku, wyróżnić spośród tysiąca podobnych mu oficerów niższego stopnia. Tocząca się wojna dawała po temu wielkie szansę. Ale tymczasem tutaj, w garnizonie, czym zwrócić na siebie uwagę? Czym się pochwalić, jeśli nie posiadaniem wspaniałej kochanki, jednej z najpiękniejszych dam Szwecji? Jednakże przyjmowany życzliwie, czasem nawet zalotnie, nie mógł jakoś osiągnąć upragnionego celu. Czuł, że drogę zagradza mu cień tamtego, pierwszego zdobywcy, opromienionego aureolą złej sławy i wciąż obecnego w myślach tej kobiety. Znienawidził go, nie znając, lecz ta nienawiść była bezsilna. Aż nadeszła chwila, w której ogłoszono wiadomość o schwytaniu Reinholda Patkula. Walden miał już wtedy wezwanie do armii w Saksonii i cieszył się z tego. Za-czjniały się spełniać jego marzenia. Do pełnego wszakże tryumfu brakowało mu jednej rzeczy. I o tym myślał, odprowadzając Eleonorę z galowego balu do karety. Po jarzącym się od świateł, pełnym ludzi ratuszu własny dom wydał się ciemny i mar- 84 twy. Kazała pozapalać wszystkie świeczniki, ale wciąż tu czegoś brakowało, choć nic się nie zmieniło i do wczoraj żadnego braku nie odczuwała. A więc strata rzeczy, z której się zrezygnowało, o której się prawie zapomniało, też może zaboleć? „Muszę do niego napisać. Ale co ja teraz napiszę? Czy on mnie jeszcze wspomina? Żałuje? Tęskni czasem? Czy przeszłość ma jakiś koniec, czy ciągle trwa dalej?" Te myśli przyspieszały bicie serca. I to było tak, jakby ktoś późną nocą uparcie kołatał do drzwi, a. ona słuchała, wstrzymując oddech i bojąc się otworzyć, niepewna, czy zamiast pożądanego gościa nie ujrzy w progu upiora. Odprawiła pokojówkę, która pomogła jej zdjąć balowe szaty i ubrać się w peniuar. Usiadła przed lustrem, rozczesując włosy, przykryte dotąd ozdobną peruką. Badawczo patrzyła na siebie. We włosach połyskiwały tu i ówdzie srebrne nitki, w kącikach powiek cieniutkie zmarszczki wyglądały jak pierwsze pęknięcia młodości. „Samotność i starość, oto co mnie czeka. A mogło być inaczej. Kto tu najbardziej zawinił? On! Powinni go ściąć tutaj, w Rydze, okna wychodzą na rynek, zarezerwuję dla pani najdogodniejsze." Tak, Szwedzi się cieszą, a cóż ona? Należała do elity dworskiej i jeszcze się wśród tych sfer obraca. Potraktowała go jak wroga i za to wybaczono jej tamten gorszący romans. Stała się dobrą obywatelką. 85 Nakręciła pozytywkę, chcąc rozproszyć martwą ciszę. Zabrzmiały ciche, metaliczne tony marsza z opery Scarlattiego „Tryumf honoru". To Reinhold podarował jej ongi tę grającą szkatułkę. Rzadko ją brała do ręki. Teraz słuchając muzyki myślała: „Trzeba go ratować. To niemożliwe, aby miał zginąć. Oszalał z tym swoim honorem, a w końcu go ujarzmili. Przegrał-! Mówiłam, ostrzegałam, za mało mnie kochał, aby usłuchać. A może nie kochał wcale?" To nie była wątpliwość, to było wyzwanie. I jak w potrząśniętym kalejdoskopie zawirowały w pamięci kolorowe świecidełka, układając się w gwiazdę szczęścia. Uśmiechnęła się wzruszona: „Nie! O takiej miłości zapomnieć nie można. Trzeba mu dodać otuchy, upewnić, że nie jest opuszczony w nieszczęściu, że tu ktoś myśli 0 jego losie". Przeniosła się od lustra do stolika z przyborami do pisania. Szybkimi, energicznymi ruchami pióra napisała: „Mój drogi Reinhol-dzie..." i utknęła na tym. Bo przyszło jej na myśl, że to zbędne i głupie, to zupełny brak ambicji zwracać się do niego, kiedy on ma tam inną kobietę, która z pewnością ziemię 1 niebo porusza, aby wydobyć go z biedy. „Więc po co piszesz? — odezwał się sceptyczny głos. — Chciałabyś ruinami przeszłość: zasypać tę przepaść, co was rozdzieliła? Chciałabyś zejść się z nim znowu, abyście mogli podać sobie przebaczające dłonie i od- 86 tąd iść wspólnie dalej... od tego miejsca, gdzie wszystko tak gwałtownie się zerwało..." Tak, tego właśnie pragnęła. I łudziła się, że wszystko zależy od słów, jakimi wyrazi swe pragnienia. Bo przecież istnieją takie wyrazy, takie magiczne zaklęcia, którym nawet martwe przedmioty bywają posłuszne, a cóż dopiero żywe, ludzkie serce! Tylko jak je znaleźć? Te, co nasuwały się pod pióro, wydawały się puste i nieważkie jak skorupki wyłuskanych orzechów. Poprawiała w lichtarzu świece, odrzucała zgniecione arkusze, na których nie udawało jej się napisać nic więcej oprócz tego „Mój drogi Reinholdzie". To jedno było niewątpliwe, a już każde następne słowo budziło wahania, skrupuły i obawę, że pisze nie to, co powinna. W końcu oparła znużoną głowę o fotel i z przymkniętymi oczami liczyła machinalnie uderzenia zegara brzmiące tak czysto i delikatnie, jakby z kryształowego kwiatu strącał ktoś kryształowe płatki na marmur. A gdy opadł dwunasty i echo dźwięku jak smużka dymu kołysało się jeszcze w powietrzu, rozległ się w głębi pokoju głos ludzki: — Godzina duchów... więc jestem! W drzwiach, przytrzymując jedną ręką portierę, drugą w białej rękawiczce wspie-raJąc o złotą rękojeść szpady, stał kapitan Walden. Ach, to pan? — i uśmiechnęła się, nim 87 uprzytomniła sobie całą niestosowność tego uśmiechu, jakby będącego odbiciem śmiejących się oczu uroczego intruza. Natychmiast się jednak opanowała. —= Nie przyjmuję wizyt o tej porze. Dziwię się, że służba... — Mam przyjaciół i wśród służby pani. Powiedziałem, że chcę panią z powrotem zabrać na bal — odparł swobodnie. Ściągnął rękawiczki i rzucił na krzesełko. Potem z tą samą nonszalancją odpiął szpadę i położył obok rękawiczek. — Co to ma znaczyć? — nachmurzyła się, wstając od biurka. Mogło się zdawać, że zuchwalec zacznie rozbierać się dalej. A on wyszczerzył do niej młode, wilcze zęby: — To znaczy, że przychodzę w zamiarach pokojowych. Od razu składam broń. I skłonił się z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, z nogami jedna przy drugiej, tak że to był tylko skłon głowy szybki, lecz głęboki, a długie utrefione włosy zalśniły przy tym ruchu jak fala wypływająca na światło. Rzucił spod oka pytające, szelmowskie spojrzenie i Eleonora miała chęć wytargać go za uszy. Jak psotnika, któremu udało się ją przestraszyć. — Doprawdy, panie kapitanie — odezwała się strofująco. — Zachowuje się pan dziwacznie. Nie przystoi nachodzić po nocy samotne kobiety. — Widziałem, że w oknie się świeci, A po- kojówka upewniła mnie, że pani jeszcze nie jest w łóżku. Lecz jeśli nie chce pani wracać na bal, który dopiero teraz rozpoczął się na dobre... — Nie mam najmniejszej ochoty. — Spodziewałem się tego. I postanowiłem dokończyć rozmowy, którą tam zacząłem. W cztery oczy. — Czy to takie pilne? — Dla mnie bardzo. „Jest bezczelny" — pomyślała, a jednak ta bezczelność w jakiś sposób jej pochlebiała. Wziął do ręki dzwoneczek, którym zwykle wzywała pokojówkę, a który miał kształt figurki w krynolinie, dwoma palcami ujął mosiężną damkę w tali i odwrócił ją do góry nogami, jakby spodziewał się tam zobaczyć coś nieprzyzwoitego. Serduszko dzwonka brzęknęło, nim zdążył przytrzymać je palcem, więc płochliwie obejrzał się na drzwi. — Niech pan to zostawi — powiedziała Eleonora. — Oczywiście. Gdyby pani krzyknęła, byłoby to głośniejsze niż dzwonek. — Śmiejąc się, odstawił go na miejsce. — Ale chyba nie będzie pani krzyczeć? Tylko dlaczego nie prosi pani, abym usiadł? — Nie spodziewam się, że zabawi pan tu dłużej. — To zależy — mruknął. W jego wzroku nie było już nic z tej chłopięcej pustoty czy przekory, która ją z początku rozbroiła. Po- 89 jęła, że musi dać stanowczy odpór natrętowi. — Powiedziałam, że na bal nie wrócę. A rozmowę odłożymy do jutra. Wziął krzesełko i usiadł jak na koniu, wparłszy zgięte ramię na poręczy, a podbródek na ramieniu. Teraz patrzył na nią trochę z dołu i trochę z ukosa, lecz tym samym badawczym spojrzeniem. Tak czasem pies myśliwski waruje przy zaskoczonej w barłogu zwierzynie, nie spuszcza z niej błyszczących oczu, a jednocześnie nasłuchuje, kiedy padnie sygnał myśliwca: bierz! — Miłość moja nie chce dłużej czekać — szepnął. — Odnoszę wrażenie, że szuka pan łatwej przygody — odrzekła chłodno. — To nie ma nic wspólnego z miłością. — A jednak kocham panią dawno. I mógłbym się zaraz ożenić... gdyby nie to, że idę na wojnę. — Za późno więc pan się wybrał. Zresztą, jaw ogóle nie myślę o małżeństwie. Nie chciała powiedzieć: „jestem na to za stara!", choć może właśnie te słowa najskuteczniej ostudziłyby zapał młodego oficera. Więc to wypadło tak, jakby odpychając go nie chciała odepchnąć za daleko, utracić coś z tego, co on w niej widział. Krzesełko z Waldenem zrobiło krótki skok do przodu jak koń na biegunach i jeździec znalazł się z nią twarzą w twarz, bliżej niż na odległość ręki. 90 — Dlaczego? — spytał zniżonym głosem. — Dlaczego? Jest pani wspaniałą kobietą. A ja... chyba nie jestem pani wstrętny? — Przecież nie muszę kochać wszystkich, którzy nie są mi wstrętni? — zaśmiała się swobodnie, nie zdając sobie sprawy, ile kokieterii jest w jej głosie. — Ńie! Nie wszystkich! Ale dla mnie była pani bardzo miła i łaskawa. Miałem chyba prawo sądzić, że jestem pani bliższy niż inni. — A więc był pan w błędzie — odparła szybko. I zaczerwieniła się, teraz dopiero spostrzegając błąd własny. Był to rumieniec wstydu i gniewu. Inaczej pojął go Walden. — Chciałbym się przekonać — zmrużył oczy, gorejące podnieceniem. — Ależ tak! — wykrzyknęła z takim gestem, jakby chciała wstać i odejść. — Ależ nie! — zawołał łapiąc ją za rękę. Przewrócił swe krzesło i od razu znalazł się przy niej. Ogarnął ją ramionami, całą podchwytując z fotela w górę jak lalkę z atłasowego pudła. Zakneblował usta pocałunkiem, okręcił się na miejscu i razem z nią upadł na kanapę. Lecz tutaj udało się jej oswobodzić usta. Była wściekła. — No, nie, mój panie! Tak nie można. — Musisz, aniele. Musisz. Nie udawaj. Nie odezwała się, kiedy zaczął zdzierać z niej peniuar, całując po nagich ramionach. Ale przekonał się, że jest silniejsza, niż się spodziewał. Nie myślał, że trafi na taki za- 91 ciekły, prawdziwy opór, to mu się nie zdarzało. Zawsze w podobnych sytuacjach odnosił zwycięstwo. Sama natura, jak sądził, stworzyła go na zdobywcę i ujarzmiciela. Zazwyczaj kobiety opierały mu się tylko tyle, ile wymagała przyzwoitość czy nieprzyzwoi-tość sytuacji i jak gdyby tylko po to, aby hojniej wynagrodzić wstępne utrudnienia. Więc gdy oboje stoczyli się na dywan i zdyszana wyrwała mu się z rąk, usiadł zdumiony, czując, że nic już z tego nie będzie. I ona też siedziała na dywanie, machinalnie poprawiając negliż i potargane włosy. Była blada z wysiłku, lecz rozognionymi oczyma śledziła każdy ruch napastnika, gotowa do nowej walki i zapominając w podnieceniu, że mogłaby przecież wezwać służbę. Walden zrozumiał, że powinien wyjść stąd czym prędzej, ale zanim się zdecydował, spostrzegł na podłodze pomięte kartki. Mimo woli podniósł pierwszą z brzegu i utkwił w niej bezmyślne oczy: „Mój drogi Reinholdzie." To samo ujrzał na drugiej i trzeciej, kiedy kolejno brał je do ręki. Każda była zaczętym listem, skierowanym do „drogiego Reinholda", domyślił się, że do Patkula. I od razu wszystko stało się jasne. Odrzucił te pisaniny, dźwignął się na nogi. Najpierw przypiął szpadę, starając się czynić to wolno, jak najwolniej, aby drżeniem rąk nie zdradzić trzęsącej nim wściekłości. Potem jeszcze wolniej zaczął wciągać białe 92 galowe rękawiczki. Eleonora, doprowadziwszy strój do ładu, stała wsparta o biurko i obserwowała go z chłodną czujnością. — Może pani być spokojna — odezwał się półgłosem — już więcej nie będę się naprzykrzał. Wyjeżdżam na długo. A tam w Saksonii postaram się zobaczyć pani kochanka. Wiem, co to za jeden. Pocieszę go, że jest mu pani zadziwiająco wierna. To doprawdy rzadkość... Salut! Zaśmiał się krótko, jakby szczeknął, obrócił się na pięcie i zniknął za kotarą. Nie widział, że udało mu się zatrwożyć nieprzystępną. „Reinhold będzie miał jeszcze jednego wroga — pomyślała. — Znowu przeze mnie". I tym mocniej zapragnęła go bronić. Z niechęcią i ociąganiem się szedł Hagen po raz drugi do baronowej Hastfehr. Był niemal pewny, że ona znów prosić będzie o pomoc w sprawie tamtego przestępcy. Zastanawiał się, czy nie zasięgnąć rady u zwierzchności kościelnej, jak należy postąpić w tym wypadku. Powstrzymało go jednak coś, co może było swego rodzaju ambicją i pragnieniem samodzielności. Przecież był kapłanem, powiernikiem ludzkich grzechów, sędzią ich pokus, doradcą wśród wątpliwości. W trudnych chwilach mógł zwracać się wprost do Boga z modlitwą o światło, 93 a nie wątpił, że Stwórca natchnie go, wskaże, co czynić należy. „Istota splamiona cudzołóstwem — dumał, mimo woli opóźniając kroki. — Nigdy bym jej o to nie podejrzewał. To wprawdzie dawna historia, lecz w duszy musiała zostać po tym głębsza skaza. Najlepszy dowód, że ona myśli wciąż o tym mężczyźnie i nawet się z tym nie kryje. T^ak, wprawdzie jest wdową, teraz wolno jej kochać innego, atoli najgorsze wydarzyło się wtedy, gdy żył małżonek. Niestety, w życiu światowych dam pełno jest pokus i łatwo o upadek." Zdarzało mu się słyszeć o rozpuście na królewskich dworach, zwłaszcza w Dreźnie i w Paryżu, zły przykład dawali sami panujący. Lecz król szwedzki i w tych sprawach był inny: świecił wzorem surowego życia, nic mu nie można było zarzucić pod względem moralnym. Jakieś tam młodzieńcze wybryki dawno poszły w zapomnienie. I gdy to Hagen uprzytomnił sobie, nabrał przekonania, że sprzyjając w jakiejkolwiek formie występnemu romansowi, sprzeniewierzyłby się nie tylko zasadom moralności, ale i obowiązkom poddanego wobec cnotliwego monarchy. Przywitawszy się z panią Hastfehr oświadczył, że przychodzi dowiedzieć się, czy nie miała trudności z rachunkami, które jej zos stawił, czy tam wszystko się zgadza. — Ale ja ich jeszcze nie sprawdzałam — 94 odrzekła ze skruchą. — Zaraz zrobimy to wspólnie. To długo nie potrwa. No, i musiał zostać wbrew woli niejako. Bałby się przyznać, że nie sprawiło mu to przykrości. Było w tej kobiecie coś ujmującego — w jej głosie, w spojrzeniach, w uśmiechu, jak gdyby tamta grzeszna miłość została oczyszczona przez cierpienie i czas, wyzwoliła się z pęt ciała i teraz promieniowała wprost z duszy tym, co jest istotą każdej miłości: dobrocią i pięknem. Zasiedli więc do pracy, lecz szło im to nie-sporo. Pani domu była roztargniona, miała wątpliwości tam, gdzie wszystko było w porządku, a przepuszczała te omyłki, które on dostrzegał. Wreszcie jakoś dobrnęli do końca i odłożyli papiery. Jednakże gdy wstał, aby się pożegnać, usłyszał nagle pytanie: — Kiedy wyrusza pan do Saksonii? I do jakiego miasta? Westchnął zrezygnowany. A więc nie ominie go to, czego pragnąłby uniknąć. — Najpierw muszę zgłosić się w Lipsku, w kwaterze głównego dowództwa — odpowiedział. — Jeśli pamiętam... jedzie się tam przez Drezno? — Można i przez Drezno. — Chciałabym wskazać panu adres pewnej damy, mojej znajomej, która z pewnością wie, jak tam dzisiaj wygląda sprawa generała Patkula. 95 — Ale cóż ja... — wzruszył niechętnie ramionami. Nie pozwoliła mu dokończyć, mówiąc coraz szybciej, z coraz większym podnieceniem: — To mnie bardzo interesuje. Wyjaśniłam już panu, dlaczego. — Tak, ale ja... — Czy jeśli on przebywa w twierdzy, można się z nim widzieć? A może go Sasi zwolnili i zdążył wyjechać, zanim doszło do zawarcia pokoju z tym paragrafem przeciwko-niemu? Na wszelki wypadek dałabym panu list do niego... — List?! — przeraził się niemal. — Mam już przygotowany. Nie zapieczętowałam go jeszcze, żeby pan znał treść. Proszę! Podała mu otwarty list. Przeczytał machinalnie: „Mój drogi Reinholdzie. Bardzo się martwię o ciebie. Daj mi znać, czy mogłabym ci pomóc w jakiś sposób? I czy sobie życzysz mojej pomocy?" A pod tym jedynie duża litera „E"zamiast podpisu. Spodziewał się czegoś więcej, to znaczy czegoś gorszego, jednak nie o treść tutaj chodziło. W milczeniu zwrócił pismo, należało więc rozumieć, że nie podejmuje się roli posłańca. — Nie chciałbym odbierać pani nadziei — powiedział. — Jednak z tego, co wiem o tej sprawie, wynika że... trudno... byłoby pomóc temu człowiekowi. 96 — Pan odmawia, pastorze? — spytała po-rywczo. — Boi się pan? — Tu nie chodzi o mnie — tłumaczył z przymusem — lecz o kogoś, kto złamał obowiązujące prawa. I za to grozi mu kara śmierci. Trudno! Muszą być kary. — Dlatego chcę go ratować. A kiedy dowiedziałam się, że właśnie pan tam jedzie, pomyślałam, że sama Opatrzność daje mi wskazówkę, jak się tym zająć. — Jako kapelan podlegam dyscyplinie wojskowej. Nie wolno mi bez wiedzy przełożonych stykać się z ludźmi osądzonymi ani tym bardziej doręczać im czegokolwiek potajemnie. Proszę to zrozumieć, pani baronowo. Niech pani zwróci się do kogoś innego... Ja przecież składałem przysięgę, że będę wierny Bogu i królowi. Starał się mówić łagodnie, trochę jak do dziecka, bo zrobiło mu się jej żal. A ona słuchała, rzucając na niego od czasu do czasu krótkie nieufne spojrzenia, jakby badała, czy to, co mówi, jest nieodwracalne, niewzruszone, czy też próbować go zmiękczyć albo może przekupić — wszystko jedno czym! Splotła na piersiach dłonie, a gdy skończył swe perswazje, milczała z pochyloną głową. — Bardzo pani współczuję — powiedział jeszcze — ale doprawdy wymaga pani ode sanie rzeczy niemożliwej. — To znaczy, jedzie pan do armii tylko po to, aby błogosławić zabójstwom? — usłyszał — Brzemię. 97 jej drżący z gniewu głos. — Zagrzewać do bitew i rozlewu krwi? Czy odmawiając z żołnierzami modlitwy opuści pan przykazanie: „Nie zabijaj!!"? Czy też doda pan od siebie: „Zabijajcie jak najwięcej". Jakże tam będzie, szanowny duszpasterzu? — Ależ co pani? — Wiem, co mówię! Musi pan spełniać obowiązki, mając na celu przede wszystkim zadowolenie zwierzchności... danej od Boga! Im większą nienawiść do wrogów wzbudzi pan w żołnierzach, tym lepiej się pan zasłuży. Co tam miłość bliźniego i chrześcijańskie zasady! Dyscyplina nie pozwala czynić czegokolwiek w tajemnicy, nawet gdyby to mogło niepospolitego człowieka ocalić od zguby. — Niechże pani zrozumie, co ja... — Nie chcę rozumieć. Ale wiem, że jego krew spadnie i na pańskie sumienie! Zabrzmiało to jak klątwa. Zmieszany patrzył na pobladłą i złorzeczącą mu kobietę, aż zachłysnęła się swymi słowami, umilkła i jakby skamieniała w boleści. „Nie powinienem słuchać takich rzeczy" —, pomyślał. Otarł chustką mokre od potu czoło, pokonał coś, co mu zawadzało w piersiach, i odezwał się chrypliwie: — Niech pani nie płacze. Wezmę ten list. Postaram się zobaczyć z pani przyjacielem. Może mi się uda coś zrobić dla niego. Ma pani rację: to Bóg w końcu będzie sądził nasze sprawy. Może wtedy uniewinni potępio- 98 nych przez ludzkie sądy, a potępi uniewinnionych? Miejmy ufność w jego mądrości. Proszę dać mi ten list... i adres owej pani w Dreźnie. .Na twarzy Eleonory pojawił się nieśmiały uśmiech, świt jakiejś nadziei. Pomyślał, że tak mogło wyglądać oblicze jawnogrzesznicy, gdy szukała ratunku u nóg Zbawiciela, i przeląkł się tej świętokradczej myśli. — Niech pani da to wszystko. Trzeba dobrze schować. Nazwiska niech pani lepiej nie pisze. Aha, i jeszcze jedno: zastanówmy się, w jaki sposób generał dałby pani odpowiedź. Ja nie wiadomo kiedy wrócę, poczcie takich rzeczy lepiej nie powierzać. Zresztą, nie można dzisiaj liczyć na pocztę. — Wystarczyłaby mi wiadomość, gdzie on teraz przebywa. I czy chce, abym do niego przyjechała. — A więc ja musiałbym przysłać pani tę wiadomość. Więźniowi byłoby trudno — rzekł zamyślony. Czuł, że jego udział w losach Pat-kula nie ograniczy się do jednorazowego pośrednictwa, że pociągnie za sobą jakieś dalsze, niemożliwe dziś do przewidzenia następstwa. — Będę musiał sam się tym zająć — powtórzył cicho. Apostolska misja do armii, wyprawa ze Słowem Bożym, traciła swój główny cel. Dołączały się do niej uboczne, a niezbyt czyste sprawy. I to było tak, jakby Pielgrzymowi spieszącemu do czcigodnych 99 miejsc ktoś w połowie drogi przestawił drogowskaz, a gdy pielgrzym to spostrzegł, za późno było wracać. — Dobrze — powiedział jeszcze ciszej — zrobią, co będę mógł. — Niech pan jedzie natychmiast! — Dobrze. I zdumiony był zmianą, jaka zaszła w tej kobiecie. Przed chwilą wyglądała jak opętana przez furie — z tymi rozpłomienionymi gniewem oczami, z tym ostrym, przeklinającym go głosem, a teraz jakby wiatr z wysokich niebios powiał na nią, zgarnął chmury z twarzy i w błękitnych oczach znów pojawiło się słońce. Wśród pasażerów holenderskiego statku, który w kilka dni potem wypłynął z Rygi do Amsterdamu, znajdowali się dwaj mężczyźni zdążający do Saksonii. Ale chociaż podróżnych było niewielu, bo żegluga odbywała się podczas niemiłej jesiennej pogody, nie od razu zetknęli się ze sobą, mimo że często przebywali na pokładzie. Hagen po raz pierwszy znalazł się na morzu. A gdy znajomy brzeg oddalił się, zamglił i zniknął z oczu, gdy żaglowcem zaczęło kołysać coraz mocniej, poczuł się taki mały i słaby, że aż go to przygnębiło. Żałował, że uległ baronowej i ruszył w drogę, nie czekając na innych kapłanów wysyłanych do Saksonii-Jak okiem sięgnąć rozpościerał się szumnie 100 falujący przestwór, a niespodzianką dla podróżnego było to, że mimo dość spokojnego powietrza morze wcale nie zachowywało się spokojnie. Statek, zamiatając żaglami po niskim pułapie chmur, zataczał się niczym pijany olbrzym, co wraca z jakiejś orgii, otrząsa się z obrzydzeniem i spluwa kawałami białej piany. Jeden z marynarzy zapytany o przyczynę takiego poruszenia wód, skoro burzy właściwie nie ma, odrzekł, iż burza już się gdzieś tam rozpoczęła i rozkołysane przez nią fale sięgają aż tutaj. — W nocy prawdopodobnie znajdziemy się w jej środku — powiedział. A widząc niepewną minę pastora, dorzucił z rubasznym śmiechem: — Ale niech się pan nie obawia. Nie wrzucimy pana do morza jak Jonasza, aby ułagodzić żywioł. Odszedł zadowolony ze swego żartu, lecz to, co powiedział, wcale nie wydawało się Hagenowi śmieszne. „Oczywiście, wszystko w ręku Boga — pomyślał — a ludzie z czystym sumieniem nie mają powodu lękać się jego potęgi." Westchnął, uświadomiwszy sobie, że wyruszył w tę podróż z plamą na sumieniu. Przyrzeczenie, wymuszone przez panią Hastfher, i ten jej list, który obiecał doręczyć potajemnie generałowi Patkulowi, to właśnie odbierało mu spokój, kiedy powierzył swe życie wątłej, jak widać, nawie. Chciał ufać Opatrzności, coś mu w tym jednak przeszkadzało, zapewne świadomość, że 101 w tej chwili nie bardzo zasługuje na opiekę niebios. Wyraźnie już widział zamiary baronowej: chodzi jej o to, aby połączyć się z tamtym człowiekiem, odnowić grzeszny związek. „Ja zaś będę ogniwem spinającym zerwany łańcuch namiętności" — dopowiedział sobie. Poczuł na twarzy rumieniec wstydu, więc oparłszy się rękami o burtę wystawił policzki na ochładzające bryzgi fal. Ale przykre myśli wciąż mu dopiekały i morska woda złagodzić tego nie mogła. Po drugiej stronie pokładu znajdował się kapitan Walden. Rozpamiętywał to, co go spotkało w domu Eleonory. Wyjazd z Rygi stał się niemal wybawieniem z upokarzającej sytuacji. „Gdybym wyjeżdżał z własnej chęci, byłoby jeszcze gorzej — myślał — bo zakrawałoby na ucieczkę. A przecież musiałbym na dłuższy czas usunąć się z towarzystwa." Obraz haniebnego incydentu prześladował go dalej, mimo całkowitej odmiany otoczenia. Widział siebie w salonie baronowej, siedzącego na podłodze z głupią miną, którą i teraz czuł na twarzy jak odcisk błazen-skiej maski. „Zbłaźniłeś się okropnie — mówiła ambicja — a ten strzępek listu ze słowami o drogim Reinholdzie — dokonał reszty." Zacisnął palce na poręczy, aż skóra na nich zbielała. Próbował tłumaczyć sobie, że miłość zawsze przynosi niespodzianki, czasem dramatyczne, czasem komiczne — zależy jak kochankowie to traktują. Czy nie lepiej byłoby 102 w śmiech obrócić całą przygodę? Nie! Zbyt dotkliwie ucierpiał jego męski honor. Odszedł, ale już wiedział, kto jest właściwym sprawcą tej obelgi. Nadejdzie godzina odpłaty! Ze wzruszeniem pomyślał o królu, który już trzyma w ręku zbrodniarza, jakby umyślnie po to, by pomścić także zniewagę swego oficera, i uczyniło mu się lżej na duszy. Wzniósł spojrzenie ku niebu, ale nie z myślą o Bogu: zdawało mu się, że widzi tam umiłowaną postać swego króla i pana, sędziego i wojownika z obnażonym mieczem cwałującego wśród chmur ku wielkiemu przeznaczeniu. Wyniesiony do góry wolą Boga i narodu, dziedzicznie obdarzony potęgą, widzi, co dobre, a co złe, karze występnych, nagradza posłusznych i wiernych. To królewska ręka zburzyła granice paru krajów i dosięgła zdrajców tam, gdzie mieli dotąd bezpieczne schronienie. Więcej było takich jak Patkul nikczemników... I oto w obliczu burzliwego żywiołu Wal-den ponawia przysięgę, którą już raz składał publicznie, biorąc oficerski patent, przysięgę miłości i służby. Bo to jest miłość wyższa i wznioślejsza niż ta, którą może wzbudzić kobieta. Bo istota, będąca jej przedmiotem, nie zna fałszu i zdrady, lecz hojnie wielbicieli nagradza. Tymczasem podmuchy wiatru wzmagały się, a fale mnożyły i rosły. Hagen zamierzał zejść do kajuty, lecz zatrzymał się pomyśla- 103 wszy, że w zamknięciu pod pokładem niebezpiecznie w burzę przebywać. Ów gruboskórny marynarz swoim dowcipem o Jonaszu pogłębił złe samopoczucie. Zbyt często cytował w kazaniach własnych albo słyszał w cudzych opowieść o cudownej przygodzie biblijnego proroka, by uwolnić się od myśli ci niej, kiedy wszystko dokoła wyglądało jak podczas Jonaszowej żeglugi. Okręt trzeszczał i miotał się tak, jakby za chwilę miał się rozbić i iść na dno. „Wtedy — powiada Pismo — żeglarze ukląkłszy wołali każdy do boga swego, a wyrzucali do morza to, co mieli na okręcie, aby lżejszy był." Aż w końcu wyrzucili Jonasza, co chciał uciec od oblicza Pańskiego, od posłannictwa, którym obarczył go Pan. „Przecież ja nie uciekam, owszem: do-drowolnie podjąłem się misji i jadę głosić Słowo Boże. O cóż miałby Stwórca gniewać się na mnie?" A spomiędzy chmur nocnych spozierał księżyc jak oko Boga spod nawi-słych brwi. „Którzy pilnują marności nikczemnych, pozbawiają się miłosierdzia Bożego." Hagen dotknął surduta, pod którym schowany był list Eleonory. „Mamże go pilnować do końca? Wrzucę do morza. I jeśli nawet ono się nie uspokoi, sumienie będę miał spokojniejsze. Zniknie plama, szpecąca moje pierwotne czyste intencje. Teraz jestem niby przemytnik, kluczący z zakazaną rzeczą ku granicy." Obmacywał szeleszczący pod podszewką papier: wystarczy nadpruć ma- 104 teriał — i już! Zniszczone będzie ogniwo, co na nowo ma spoić związek dwóch zbyt namiętnych serc. Lecz razem z tym listem utonie w morzu coś, na czym wspiera się życie człowieka w najcięższej niedoli — nadzieja! I Hagen opuścił rękę. „Zmiłuj się, Boże, nie mogę. Wygnany jestem z oczu Twoich, wszakże jeszcze będę patrzył na kościół Twój święty". Przeżegnał się, po czym zrezygnowany zeszedł chwiejnym krokiem do kajuty. W sąsiedniej za przegrodą leżał Walden. Nie mógł zasnąć. Statek wariował coraz bardziej, a podróżny czuł się jak zamknięty w drewnianej kadzi, z łoskotem przetaczanej po schodach. Głowa trzeszczała mu od hałasu i chyba od grogu, którego napił się sporo, aby mieć mocniejszy sen. Nic to nie pomogło. Myślał ze strachem, że statek nie wytrzyma naporu burzy i pójdzie na dno, a on razem z nim. Udusi się w masach wściekłej wody, ohydna śmierć w chwili, kiedy życie dopiero otwierało się przed nim. ,,A jednak królowie żywiołom nie rozkazują" — westchnął z żalem. Istnieje więc olbrzymia dziedzina bytu, w której najpotężniejszy władca nie ma nic do gadania. Któryś król perski rózgami kazał chłostać niepokorne morze, czuł potrzebę panowania i nad nim. Może kiedyś dojdzie do tego, że królowie zdobędą moc boską... Nazajutrz ledwie zaświtał dzień, Hagen wyszedł na pokład. Odmówił poranne pacierze, a nie miał ani krzty pewności, czy cho- 105 ciąż jedno z nich słowo znajdzie się u nóg Stwórcy. Roztargnionym wzrokiem wodził po horyzoncie, słysząc ze plecami krzątanie się majtków i rozkazy kapitana. W pewnej chwili spostrzegł opodal szwedzkiego oficera, tak samo obserwującego morze. Coś znajomego było w tej postaci. „Gdzie ja go widziałem? Może w porcie ryskim przy wsiadaniu? Nie, to musiało być gdzie indziej i wcześniej." Chętnie nawiązałby z nim rozmowę, aby czym innym zająć uwagę, rozproszyć dokuczliwe myśli. Lecz gdy wojskowy obrócił ku niemu twarz, patrząc zresztą gdzieś wyżej, Hagen, jak pchnięty niewidzialną ręką, pomaszerował w inną stronę, w kierunku dziobu. Bo poznał w podróżnym owego strojnisia, co to przyjeżdżał do pani Hastfehr zabierać ją na bal. Starał się iść niezbyt szybko, bo to wyglądałoby na ucieczkę, i zły był na siebie. „Po co ja to robię? Z jakiego powodu?" Znalazłszy się w bezpiecznej odległości, sprawdził nieznacznie, czy tamten został na miejscu. Uspokoił się widząc go przy burcie, gapiącego się na wodę; Ale wrażenie popłochu zostało, popłochu i przygnębienia: „Dotąd nie kryłem się przed nikim, otwarcie patrzyłem ludziom w oczy. A teraz? Stałem się uczestnikiem zmowy przeciwko woli jego królewskiej mości szwedzkiej. Nie jestem w porządku wobec władzy. Naszej wspólnej władzy." Postanowił unikać go starannie. Lecz właśnie ów, jakby znudzony monotonią wi- 106 doków, skierował kroki na dziób okrętu. Wtedy Hagen zgarbił się, ukrył głowę w ramionach i lawirując między pracującymi marynarzami pomknął na rufę. Zachowywał się jak tropiony złoczyńca, A szwedzki kapitan nie spiesząc się szedł w pewnej odległości za nim, jakby coś sobie upatrzył i postanowił go zaczepić. Pastor znowu ruszył przed siebie, lecz natrafiwszy na stos lin i pakunków musiał w pewnym miejscu przystanąć. Udawał, że patrzy na wyłaniający się w oddali zarys lądu, szarą smugę nieruchomo zawieszoną między morzem a niebem. — Podpływamy do Rostocku — usłyszał za plecami głos wojskowego. Miał nadzieję, że to skierowane było do kogo innego, milczał więc spoglądając dalej w tym samym, kierunku. Lecz oficer znalazł się tuż obok i wsparłszy się łokciami o burtę, zwrócił się wprost do niego: — Ja tutaj wysiadam. A pan? — Trochę dalej. — Może w Lubece? — Tak. — To ruchliwe miasto. Domyślam się, że pan jest kupcem. Hagen miał chęć potwierdzić fałszywy domysł. Może by odsunął wtedy od siebie wszelkie możliwe podejrzenia. Lecz postąpił inaczej. I jak gdyby karząc samego siebie za pokusę kłamstwa ujawnił to, o co nie był pytany: 107 — 2 Lubeki udam się pocztą do Drezna. — Aha! Jest pan Niemcem — raczej stwierdził, niż zapytał wojskowy. Była w tym zwykła, nie pozbawiona życzliwości ciekawość. Hagen wzięty za niemieckiego kupca musiał zdecydować: czy sprostować mylne mniemanie tamtego, czy grać narzuconą sobie rolę. Wybrał uczciwą drogę, choć to niełatwo mu przyszło. — Nie jestem kupcem — odrzekł — lecz pastorem. Jadę objąć służbę kapelana w armii szwedzkiej. — To dlaczego rozmawia pan ze mną po niemiecku? — oficer spojrzał podejrzliwie. — Moim językiem ojczystym jest właściwie łotewski. Lecz używam go na wsi, gdy pracuję z ludem. — To znaczy, że nie jest pan Szwedem. —¦ Walden obrzucił kapelana uważnym wzrokiem i po małej pauzie pytał dalej: — Przebywał pan dotąd w Rydze? — Tak, od paru lat mieszkam w Rydze. — Coś mi się zdaje, żeśmy się już gdzieś widzieli. I nie mogę sobie przypomnieć. — To chyba pomyłka, proszę pana — bąknął Hagen zmuszając się do uśmiechu. — Głowę bym dał, że nie pomyłka. — Może tylko przypominam kogoś z pańskich znajomych? — Bzdura! Nie jestem ramolem, mam dobry wzrok i dobrą pamięć. Pańska twarz, mój kapelanie, jest dość pospolita i należy 108 raczej do takich, na które nie zwraca się uwagi. Chyba że widzi się je w otoczeniu niecodziennym. To tak musiało być. — Nie wiem. — A może ma pan brata bliźniaka? I to jego widziałem? Zdarzało mi się widywać łudząco podobnych do siebie bliźniaków. Zbliżył się do Hagena, jakby miał zamiar nie tylko obejrzeć go dokładniej, ale i obwą-chać. I raptem oświadczył zadowolony: — Już wiem. To było u baronowej Hast-fehr. I to zabrzmiało tak, jakby zatrzasnął pułapkę, z którą polował na wymykającą mu się zwierzynę. Hagen rzucił rozpaczliwe spojrzenie w stronę lądu, a widząc> że statek nieprędko jeszcze tam dopłynie, odpowiedział cicho: — Tak, możliwe że to był on. Mam brata... — A! Niechętnie, jak widzę, przyznaje się pan do niego. Zakała rodziny, co? Wyrodek? — Kapitan roześmiał się wesoło, bardzo rad z siebie. — To się zdarza: uderzające podobieństwo fizyczne, a przy tym wielka różnica charakterów. Jeden brat służy Bogu, a drugi diabłu. Ha, ha! Hagen milczał ze spuszczonymi oczami. Wydawało mu się, że statek płynie coraz wolniej, jakby trafił w gęściejszą wodę, jakby Moś wlał do niej kleju, który oblepiał i przytrzymywał kadłub. 109 — Ale cóż, u licha, ten pański brat robi] u baronowej?! — Ja... ja nie wiem. — Nie wyglądał na damskiego fryzjera lub krawca. Czym on się w ogóle trudni? — To niełatwo określić. — Nie chce pan powiedzieć, że to po prostu niebieski ptak, .a może szarlatan? Wstyd panu, że on nosi to samo nazwisko? Tym bardziej zastanawia mnie jego obecność u tej damy... obecność bez świadków. Umilkł, marszcząc czoło. Nasunęło mu się podejrzenie, które w pierwszej chwili jemu samemu przykrość sprawiło. Najpierw pytanie: „Dlaczego Eleonora po śmierci męża została w Rydze, a nie wróciła do Sztokholmu? Coś w tym było i stary Altberg zapewne nie wiedział o niej wszystkiego. Może jej związek z wrogiem Szwecji, z Patkulem, nie ograniczał się do spraw miłości? Może były tam jednocześnie szpiegowskie konszachty? Bo jeżeli ona i teraz utrzymuje z nim korespondencję, to uwięzienie go przez Sasów może być zręcznym manewrem dla zmylenia podejrzeń". Ogarnęło go silne pragnienie, aby wdać się w tę zagadkową historię, wyświetlić, gdzie kryje się prawda. — Chciałbym jeszcze spotkać tego pańskiego brata — odezwał się, bystro patrząc na zmieszanego pastora. — Nie wie pan, gdzie on jest teraz i co się z nim dzieje? 110 — Nie wiem — odrzekł Hagen, ale tamten przyjął to z niedowierzaniem. — Niechętnie pan o nim mówi. A Hagen myślał: „Z każdym słowem pogrążam się w otchłań kłamstwa. Jeden fałszywy krok decyduje o zgubie duszy. Jak tu się cofnąć? Powiedzieć szczerą prawdę? Całą prawdę?" W samą porę zjawił się na pokładzie ordynans kapitana i zapytał, czy może już składać rzeczy. Zabudowania portowego miasta stawały się coraz bliższe. Walden kiwnął głową zezwalaj ąco: — Zaraz zejdę do kajuty. Poczekaj tam na mnie. — Następnie zwrócił się do pastora: — Muszę się spakować i przebrać. Resztę drogi do Saksonii odbędę lądem, czekają na mnie zamówione konie. — Niedbałym gestem podał mu rękę. — Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy na służbie. Nazywam się Oskar Walden,. kapitan dragonów jego królewskiej mości. A pan? — Hagen... Ludwik Hagen. — Zapamiętam sobie. Do widzenia — Odszedł parę kroków i nagle zawrócił: — Mógłbym pana zabrać ze sobą, skoro cel podróży mamy wspólny. Sądzę, że byłoby panu wygodniej. Ta niespodziewana uprzejmość wzruszyła Hagena nieomal do łez. Jakże czuł się jej niegodny! — Dziękuję, panie kapitanie, bardzo dziękuję. Ale muszę po drodze być w Lubece — 111 skłamał znowu, a to ze strachu, że podczas wspólnej jazdy będzie dalej nagabywany o tego nie istniejącego brata, może nawet i o baronową. Aż w końcu zapłacze się we własnych łgarstwach i przyzna do wszystkiego — Dziękuję panu i przepraszam najmocniej. — Nie ma pan za co przepraszać — wzruszył ramionami Walden. — Ja nie nalegam. Oddalił się ostatecznie, a niebawem statek jął manewrować przy wjeździe do portu. Zaczęła się bieganina, przerzucanie bagażu, nawoływania. Ludzie potrącali sterczącego przy burcie pasażera, który nie ustępował z drogi, jakby nie widział i nie słyszał, co się dokoła dzieje. Dopiero gdy na pokładzie znów ukazał się Walden, pastor ocknął się i ruszył w tamtą stronę. „Jeszcze nie za późno — pomyślał. — Lecz jeśli on zapyta, czemu go okłamywałem?" Stanął na uboczu, patrząc, jak oficer wchodzi na trap. Pragnienie wyznania prawdy osłabło tak nagle, jak się zrodziło. Ta prawda była nie tylko jego własnością. Część druga LABIRYNT Stał na brzegu Elby i zadarłszy głowę spoglądał w górę, tam gdzie twierdza Koenig-stein krawędzią murów podwyższa skalny masyw i ciemnym konturem odcina się od niebieskiego tła. Niżej snuł się wieczorny zmierzch. Cienie wstępowały zboczami coraz wyżej, ale szczyt i budowle na szczycie były jeszcze w słońcu. W jakimś okienku światło iskrzyło się jak latarnia, wskazująca drogę wędrowcom z nizin. „Możliwe, że on akurat patrzy w dół na ten brzeg i rzekę — pomyślał mrużąc oczy — lecz nawet przez głowę mu nie przejdzie, że już blisko jest ktoś, kto weźmie w opiekę jego samotną duszę". Dzisiaj Hagenowi chodziło nie tylko o spełnienie obietnicy, wymuszonej przez kochankę czy przyjaciółkę więźnia Koenigsteinu. O coś ważniejszego. Bo cała sprawa nabrała innej wagi po rozmowie z Aurorą Hoffmeister w Dreźnie. Dowiedział się od niej, że generał Reinhold Pat-kul kilka miesięcy temu, a więc jeszcze przed zawarciem pokoju, został przeniesiony tu z więzienia w Sonnensteinie. i— To wygląda niepomyślnie — mówiła ta 8 — Brzemię... U3 pani, osoba w starszym wieku, z twarzą dość zużytą, lecz z dziwnie młodymi oczami. — Szkoda, że baronowa wcześniej sią nie odezwała. Chyba dostała mój list? Zawiadomiłam ją o aresztowaniu generała, właśnie na jego prośbę... Nie! Kłamię — sprostowała z uśmiechem, rozgrzeszającym to kłamstwo. — Kiedyś znacznie wcześniej prosił radcę Len-tego, aby zasięgnął wieści, co się z nią dzieje. Stara miłość nie rdzewieje, rozumie pan. Radca nie chcąc osobiście angażować się w tę historię, zlecił to mnie. A ja nie uczyniłam tego od razu ze względu na inną kobietę, która zajęta była Patkulem. Mówię o hrabinie Einsiedel, nie zdradzam żadnej tajemnicy. No, i tak jakoś się zwlokło. Później miałam wyrzuty sumienia, pragnęłam odrobić swą opieszałość. Ale, mój Boże: w tak delikatnych kwestiach nie wolno się spieszyć. A teraz... cóż mogę pomóc? Rozłożyła ręce na znak ubolewania, a kot siedzący na jej kolanach powstał i wygiął grzbiet w podkowę, jakby spodziewając się pieszczoty. Podrapała go za uchem i kot zamruczał jak brzuchomówca. Na ten głos z różnych kątów pokoju zaczęły wyłazić inne koty, których Hagen dotąd nie widział. Stąpały na sztywnych, jakby wydłużonych nogach, wyginając grzbiety i wznosząc pionowo jak gdyby też wydłużone ogony. Aż rozsiadły się wszystkie półkolem u nóg swej pani i obróciły ku niej płaskie czarne pyszczki z m wąsami nastawionymi jak druty. Ten, co leżał na jej kolanach, przy warował i stulił spiczaste uszy, a w oczach zapaliły mu się zielone latarenki. — Widzi pan? — zachichotała. — Przyszły na popieszczotkę, a on jest zazdrosny o mnie. Fe! wstydź się, Hannibalu, mateczka musi trochę je popieścić. — Brała z podłogi puszyste, miękkie, jakby bezkostne zwierzaki i przemawiając do każdego po imieniu sadzała sobie na ramionach, na karku, na poręczach fotela. — Jest ich siedem — mówiła — to liczba magiczna, wierzę, że przynosi mi szczęście. Pan jako duchowny powie, że to zabobon, lecz ja przekonałam się w moim życiu, że istnieją tajemnice, związane z pewnymi znakami, zwłaszcza z liczbami... Lecz mówmy o Patkulu... Współczuję mu bardzo, a przecież sam sobie winien. Byli ludzie, co go ostrzegali, że takie rzeczy źle się mogą skończyć, ja też dawałam mu to do zrozumienia. Ale z niego niepoprawny zarozumialec! Wszystkich traktował z góry, zachowywał się jak nie koronowany władca. Zbyt wiele miał do czynienia z koronowanymi i to go zepsuło. Mimo to jednak potrafił być chwilami nawet czarujący. — Zwęziła w uśmiechu swe młode °czy, po zniszczonej, choć uróżowanej twarzy uśmiech przemykał jak smuga słońca po zwiędłym kwietniku. — Dobrze by było, gdyby się udało panu podnieść go na duchu, skierować jego myśli ku Bogu. To sceptyk 115 i niedowiarek. Wyobrażam sobie, jak piekielnie cierpi jego ambicja. Należałoby mu to jakoś wyperswadować, wzbudzić w nim ( chrześcijańską pokorę. Nic wiącej chyba nie można uczynić, skoro król Karol... Gdy uprzytomnia sobie, co mu grozi... ach! wojenne prawa są tak okrutne I- Przymknęła oczy i zaczęła bawić się kotami, które fukając i pomiaukując tarły się włochatymi ciałami o jej skórę, spływały faliście na brzuch i kolana, ona zaś mrużyła powieki jak w rozkosznej kąpieli, jak pod masażem wprawnych rąk. Wyglądało to na jakąś wyrafinowaną rozpustę, tak że Hagen pomyślał o grzechu sodomskim i prędko pożegnał się z niesamowitą kobietą. Wszelako to, co od niej usłyszał, dało mu dużo do myślenia. Ten nieznajomy człowiek stał mu się jakiś bliższy, a sprzeczne o nim sądy pobudziły do szukania prawdy. I znowu doznał wrażenia, jakby w wędrówce, którą przedsięwziął, podmieniono mu drogowskaz. To, obok czego miał przejść mimochodem, stawało się celem. Dziwne, zaiste, zadanie dla kapłana! Wydawało się dziwne i niemal gorszące, dopóki nie zrozumiał, że Opatrzność podsunęła mu je najpierw jako zamiar właściwy: tu nie chodzi o pośrednictwo między zakochaną kobietą a jej wybrańcem, lecz o ratowanie przed wiecznym potępieniem niepospolitej, choć bardzo grzesznej duszy. „I ty to uczynisz, sługo bo- 116 ży, zanim wyroki ludzkie nie odłączą jej od ciała — usłyszał wewnętrzny głos. — Wielki cię trud czeka, ale wielka też będzie twoja zasługa. Nie mniejsza, niż gdybyś ochrzcił stu pogan na dzikim lądzie." Od wody zaciągnęło przenikliwym chłodem, jak to bywa w listopadzie, kiedy rzeki 0 zmierzchu jak gdyby zwalniają bieg i na noc usypiają w zatokach pod bielmem pier-. wszych przymrozków. Skierował się do gospody w miasteczku, gdzie zamieszkiwał od kilku dni. Zziąbł mocno, nim. znalazł się w jadalnej izbie, więc skwapliwie wyciągnął dłonie w stronę buzującego komina. Przy stole gromadka szwedzkich żołnierzy, może z tego samego korpusu, nad którym miał roztoczyć opiekę duchowną, objadała się kiełbasą i kluskami. Zajmowali, jak przystało na zwycięzców, dwa razy więcej miejsca, niż było potrzeba. Przecież na widok kapłana ścieśnili się nieco na ławie, on zaś usiadł skromnie na skraja i poprosił gospodarza o mleko 1 chleb. Więcej mu się chciało spać niż jeść w tej chwili, toteż gdy postawiono przed nim dzbanek i talerz, uczuł, że i tego nie ruszy. Wojacy przyglądali mu się nieufnie. Widzieli w nim jednego z tych, co to otwierają człowiekowi bramę na tamten świat, ale żołnierzowi, choć najbliżej tej bramy się kręci, najmniej za próg jej pilno. I mimo że wojna na razie się skończyła, obecność pastorów wciąż 117 jeszcze rzucała na żołnierską beztroskę coś jakby cień śmierci. W pewnej chwili Hagen spostrzegł, że siedzi sam przy pustym stole. Nic już nie rozpraszało jego myśli. Usiłował więc przewidzieć, co nastąpi jutro. Dzięki protekcji pani Hoffmeister miał już pozwolenie na wejście do Koenigsteinu i widzenie się z więźniem. W wyobraźni odbył z nim niejedną rozmowę, zawsze odnosząc zwycięstwo. Lecz jak wypadnie ta pierwsza rzeczywista? Uzbrajał się do niej modlitwami, czerpał wskazówki ze świętych słów Biblii, a jednak im bliższe było spotkanie, tym częściej ogarniały go wątpliwości. Noc poprzedzającą wejście do Koenigsteinu spędził prawie bezsennie. Rankiem zaczął wspinać się na ufortyfikowaną górę z bo-jaźnią i niepewnością w sercu, jakby ktoś nakazał mu brać szturmem ową potężną warownię. Szedł do ataku samotny i bezbronny, warownia zaś rosła w oczach, coraz mniej przystępna i coraz wyższa, grubiały jej mury i baszty, olbrzymiały głazy, a niebo jak gdyby oddalało się od ziemi, pozostawiając swego wysłannika własnemu losowi. Kiedy wkroczył do celi, poprzedzony przez dozorcę, a była ona bardziej podobna do klasztornej izby niż więzienia, ujrzał czło- 118 wieka leżącego w ubraniu na łóżku, który na odgłos kroków uniósł głowę. Hagen dostrzegł w jego oczach coś jak błysk lęku, a jednocześnie usłyszał ostry, gromki okrzyk — tak właśnie brutalnie i hałaśliwie odzywa się ktoś, kto pragnie zagłuszyć czy ukryć strach: — Co to jest?! Nie prosiłem o pastora! — To jest kapelan od Szwedów — rzekł dozorca. — Tym bardziej go nie potrzebuję! Nie chcę!! — To szwedzki kapelan — powtórzył dozorca. Wtedy Hagen odezwał się łagodnie, lecz ze znaczącym naciskiem: — Przybyłem z Rygi, panie generale, i chciałem zobaczyć się z panem. Patkul obrzucił go nieufnym, przenikliwym spojrzeniem: — Ach, z Rygi! Kto pana przysyła? — A gdy pastor nieznacznym ruchem głowy wskazał, że nie są sami, więzień ryknął znowu: — Ty! Zabieraj się stąd! Czego tu sterczysz? Strażnik wyszedł jak zmyty, zaś Hagen pomyślał, że to więzienie nie jest takie straszne. Dość obszerna i widna izba bez krat w oknie, łóżko z pościelą, stół i parę książek na nim, a nawet fotel, wprawdzie stary, lecz wygodny — wszystko wyglądało lepiej, niż się spodziewał. Pani Hastfehr przesadzała w swej trwodze. Inaczej też wyobrażał sobie człowieka, o którym tyle mu naopowiadano. 119 Pierwsze wrażenie było raczej niekorzystne. Twarz Patkula wydała się odpychająca, zimna i zła. Dopiero znacznie później zrozumiał, że czasem w ten sposób ludzie głęboko czujący, ludzie rozczarowani, a dumni bronią swego wewnętrznego świata przed natręctwem obcych, bo nie oczekują, nie spodziewają się od nikogo ulgi czy pomocy. Teraz widział mężczyznę koło pięćdziesiątki, z szarą jak kamień cerą, z czołem szerokim i porysowanym bruzdami, które wyglądały jak blizny. Długie, dawno nie obcinane i siwizną przyprószone włosy rozdzielone były na pasma, związane niedbale przy uszach, i zwisały jak frędzle wzdłuż policzków aż do wydatnych twardych szczęk. Kołnierz koszuli, trochę pomiętej i przybrudzonej, był odwinięty i ukazywał krzepką nagą szyję. „Sam-son w niewoli u Filistynów" — pomyślał Ha-gen. Tamten jeszcze raz zmierzywszy go badawczym wzrokiem powiedział: — Niech pan siada, pastorze. Dawno pan wyjechał z Inflant? Jaką miał pan podróż? — Wyjechałem kilka tygodni temu żaglowcem pod holenderską banderą, więc podróż miałem na ogół spokojną. A droga lądowa jest właściwie przerwana, bo w Litwie usadowili się Rosjanie. — Są w Litwie? To dobrze, to znaczy, że... Urwał, lecz widać było, że ta wiadomość sprawiła mu zadowolenie. — Przywożę panu list — oznajmił Hagen. 120 — List? Od kogo? — Od baronowej Hastfehr. Więzień nic nie mówiąc dźwignął się z posłania. Okazało się, że jest wysoki i barczysty, Hagenowi znów nasunęło się porównanie z Samsonem. Wyciągnąwszy rękę do przybysza, choć ten jeszcze nie wyjął listu, potrząsnął nią niecierpliwie — dłoń była delikatna, jakby należąca do innej postaci. — Od Eleonory? List? Gdzie on jest? Głos mu przycichł. A to pytanie zabrzmiało, jakby ktoś bardzo chory ucieszył się, że przynoszą mu jeszcze jedno, pomocne rzekomo lekarstwo, ale boi się nowego zawodu. — Tak, od pani Eleonory Hastfehr. — Ha-gen wydobył z kieszeni pismo myśląc: „Powinna była napisać znacznie więcej. Będzie rozczarowany. Szkoda." Teraz gdy spełnił to, na co tak trudno mu było się zdobyć, stawał się wspaniałomyślny. Patkul trzymał list, którego treść objął jednym spojrzeniem. Ale wciąż jeszcze wpatrywał się w lakoniczne słowa, jakby każde posiadało wiele różnych znaczeń, on zaś odkrywał je po kolei, przypominał sobie ich treść z pewnym wysiłkiem, jak człowiek jeszcze niezbyt pewny umiejętności czytania. — Trochę późno —.westchnął. A potem zwrócił się do pastora: — Ksiądz wie z pewnością, co mi napisała. — Wiem. Baronowa jest mocno poruszona tym, co pana spotkało. 121 — Poczciwa! Ale cóż ona może dzisiaj dla mnie zrobić? I nie wiadomo było, czy jest to pytanie, nad którym się będzie dopiero zastanawiał, czy po prostu stwierdzenie, że nic już zrobić nie można. Więc Hagen uznał, że nadeszła chwila, w której on, sługa boży, powinien mieć coś do powiedzenia. — Niech pan nie traci ufności w Bogu — rzekł z namaszczeniem. — Daniel wrzucony do lwiej jamy-ocalał dzięki niezłomnej wierze. Albowiem Bóg posłał anioła swego, który zamknął paszczę lwom, aby nie szkodziły słudze jego. Powiedziawszy to, zmieszał się, bo spostrzegł, że tamten słucha go z pobłażliwym, ale trochę drwiącym uśmiechem. — Jeżeli to ja mam być Danielem... — zaczął grzecznie. — Och, nie, nie! — zawołał Hagen z wypiekami na twarzy. — Źle mnie pan zrozumiał. To znaczy, proszę nie posądzać mnie o tyle pychy. — I brać za anioła — roześmiał się więzień, tym razem bez ironii. Od razu stał się jakoś bliższy, bardziej przyjazny. Hagen poczuł się jak chłopiec, który usiłował wspiąć się na palce, przewyższyć starszego towarzysza i to mu się nie udało. Milczał skonfundowany, a Patkul mówił dalej, wpadając w zadumę: — Niech się pan nie wstydzi. Każdy może 122 być aniołem i szatanem jednocześnie, dla jednych aniołem, szatanem dla innych. Podział jeszcze nie został dokonany, wciąż odbywamy dantejską wędrówkę przez niebo i piekło. Nie zbudowano jeszcze muru między nimi. Bluźnił — to jasne, ale Hagen nie czuł się na siłach, by skarcić go i przywieść do opamiętania. Więc tylko z obowiązku, albo raczej z przyzwyczajenia, wygłosił jedno z tych zdań, których wielokroć używał w duszpas-sterskim zawodzie: — Myślę, że dzisiaj jedynie Wszechmogący mógłby przyjść panu z pomocą. I do Niego należy zwrócić się całym sercem. Tylko do Boga! — dodał mocniejszym głosem, czując, że wraca na znajomy i pewny grunt. Tamten wszakże nie wydawał się przekonany: —• Dlaczego moja sytuacja wydaje się panu tak rozpaczliwa i beznadziejna, że już od ludzi niczego dobrego nie powinienem' się spodziewać? A oto pani Hastfehr pisze, że chce mi pomóc. Snadź uważa to za możliwe. Nie tracę nadziei, że moje fatalne położenie ulegnie w końcu zmianie. Wtedy Hagen pomyślał: „On jeszcze nie wie, z pewnością nie wie, że ma być wydany Szwedom. Gdybym mu o tym powiedział, musiałby zrozumieć, że niczego oprócz śmierci nie może dziś oczekiwać. Od razu zmieniłby ton." Zapragnął przełamać opór tej twardej duszy, ugiąć ją przed boskim majestatem. 123 I już miał na końcu języka tak fatalną dla więźnia wiadomość, gdy raptem coś go wstrzymało. Co to było? Litość nad skazań-cem, poczucie losu wszystkim ludziom wspólnego czy wspólna trwoga w obliczu rzeczy ostatecznych? I oto zamiast uderzyć gromem, powiedział uspokajająco: — Bóg jest najwyższą i najsilniejszą naszą obroną. Myślę, że pan w to wierzy, generale? — Tak, oczywiście — odrzekł Patkul bez entuzjazmu. — Lecz istnieją sposoby zwy-czajniejsze. — Wygładził dłonią list Eleonory i schował na piersiach pod kurtką, uśmiechając się do jakichś myśli czy wspomnień. — Nie zapomniała o mnie, a ja myślałem... — Wyciągnął rękę do pastora: — Dziękuję. Tyle trudu pan sobie zadał. Wypadałoby odpisać pani Hastfehr. Kiedy pan wraca do Rygi? — Chyba nieprędko. Może dopiero z wojskami jego królewskiej mości. Przysłany tu zostałem jako kapelan do jednego z korpusów. Więzień spojrzał z obudzoną nagle nieufnością: — Czy pan jest Szwedem? Bo nie znam jeszcze pańskiego nazwiska. — Nazywam się Hagen. Urodziłem się w Inflantach... koło Dorpatu. — Więc rodak! — Patkul po chwilowym nachmurzeniu rozjaśnił się i powtórnie, tym razem jakoś serdeczniej, uścisnął mu rękę. — Cieszyłbym się, gdyby mnie ksiądz od 124 czasu do czasu odwiedzał. Chyba pozwolą jako kapelanowi? — Będę pana odwiedzał — zapewnił Ha-gen. Opuściło go chwilowe uniesienie, ostygł i wolał dalszy ciąg walki o tę duszę odłożyć na później. A tamten oświadczył: — Potwornie się tutaj nudzę, choć spodziewam się, że to już niedługo potrwa. Hagen opacznie go zrozumiał. — Nie, niech pan tak nie myśli! — rzekł z pośpiechem. — Dlaczego? — znowu zdziwił się więzień. — Przecież nie będę tu siedział wiecznie! Rozpisałem listy do mych przyjaciół i protektorów. Nawet do króla Augusta i do cara Piotra. Mam nadzieję, że je doręczono. Jeżeli dotychczas nie zajęli się moją sprawą, to zapewne wskutek tego, że zaprzątała ich wojna. Lecz słyszę, że skończona, to znaczy jedna z wojen... między Saksonią a Szwecfą! Czy to prawda? — Owszem, pokój został zawarty — powiedział Hagen, spuszczając oczy. „Tak, jeszcze nie wie biedak, co mu ten-pokój szykuje" — pomyślał. A Patkul mówił dalej: — Na razie moje starania sprawiły tyle, że przeniesiono mnie z obrzydliwego Sonnen-steinu do tej przyzwoitej twierdzy. Nie ma Pan pojęcia, jak się tam męczyłem. Wprawdzie pozwolono mi trzymać kamerdynera i kucharza, ale to było tak, jak gdyby psa 125 I już miał na końcu języka tak fatalną dla więźnia wiadomość, gdy raptem coś go wstrzymało. Co to było? Litość nad skazań-cem, poczucie losu wszystkim ludziom wspólnego czy wspólna trwoga w obliczu rzeczy ostatecznych? I oto zamiast uderzyć gromem, powiedział uspokajająco: — Bóg jest najwyższą i najsilniejszą naszą obroną. Myślę, że pan w to wierzy, generale? — Tak, oczywiście — odrzekł Patkul bez entuzjazmu. — Lecz istnieją sposoby zwy-czajniejsze. — Wygładził dłonią list Eleonory i schował na piersiach pod kurtką, uśmiechając się do jakichś myśli czy wspomnień. — Nie zapomniała o mnie, a ja myślałem... — Wyciągnął rękę do pastora: — Dziękuję. Tyle trudu pan sobie zadał. Wypadałoby odpisać pani Hastfehr. Kiedy pan wraca do Rygi? — Chyba nieprędko. Może dopiero z wojskami jego królewskiej mości. Przysłany tu zostałem jako kapelan do jednego z korpusów. Więzień spojrzał z obudzoną nagle nieufnością: — Czy pan jest Szwedem? Bo nie znam jeszcze pańskiego nazwiska. — Nazywam się Hagen. Urodziłem się w Inflantach... koło Dorpatu. — Więc rodak! — Patkul po chwilowym nachmurzeniu rozjaśnił się i powtórnie, tym razem jakoś serdeczniej, uścisnął mu rękę. — Cieszyłbym się, gdyby mnie ksiądz od 124 czasu do czasu odwiedzał. Chyba pozwolą jako kapelanowi? — Będę pana odwiedzał — zapewnił Ha-gen. Opuściło go chwilowe uniesienie, ostygł i wolał dalszy ciąg walki o tę duszę odłożyć na później. A tamten oświadczył: — Potwornie się tutaj nudzę, choć spodziewam się, że to już niedługo potrwa. Hagen opacznie go zrozumiał. — Nie, niech pan tak nie myśli! — rzekł z pośpiechem. — Dlaczego? — znowu zdziwił się więzień. — Przecież nie będę tu siedział wiecznie! Rozpisałem listy do mych przyjaciół i protektorów. Nawet do króla Augusta i do cara Piotra. Mam nadzieję, że je doręczono. Jeżeli dotychczas nie zajęli się moją sprawą, to zapewne wskutek tego, że zaprzątała ich wojna. Lecz słyszę, że skończona, to znaczy jedna z wojen... między Saksonią a Szwecfą! Czy to prawda? — Owszem, pokój został zawarty — powiedział Hagen, spuszczając oczy. „Tak, jeszcze nie wie biedak, co mu ten pokój szykuje" — pomyślał. A Patkul mówił dalej: — Na razie moje starania sprawiły tyle, że przeniesiono mnie z obrzydliwego Sonnen-steinu do tej przyzwoitej twierdzy. Nie ma pan pojęcia, jak się tam męczyłem. Wprawdzie pozwolono mi trzymać kamerdynera 1 kucharza, ale to było tak, jak gdyby psa 125 wziętego na łańcuch strojono w kokardki, dawano mu jeść w porcelanowych miseczkach, a na noc zapędzano do budy. Tutaj odetchnąłem trochę. Czasem mam wrażenie, że spędzam rekolekcje w jakimś klasztorze. — Pan przecież nie jest katolikiem? — Nie. Lecz kwaterowałem nieraz w klasztorach podczas wojny w Polsce. Znam tryb życia zakonników. Szczęśliwi ludzie!... No, więc cieszę się, że obiecuje pan mnie odwiedzać. — Przeszedł się po izbie, zwiesiwszy głowę w zamyśleniu, przystanął na chwilę pod oknem, zasłaniając je sobą jak chmura, po czym znowu obrócił się do pastora: — Musi pan wiedzieć, że aresztowano mnie bezprawnie wskutek intryg... przez zemstę drez-deńskich ministrów. Złodzieje i szubrawcy! Skorzystali, że August przez dłuższy czas był nieobecny w Dreźnie. Ja im się jeszcze odpłacę. — Naraził się pan może niepotrzebnie — wtrącił Hagen, żeby coś powiedzieć. — Liczyłem na większą energię króla. Uwikłał się w sprawy polskie, prowadził wojnę daleko za granicami, a ministrowie jego tutaj załatwiali własne interesy. Car rosyjski za takie rzeczy obcinał głowy swym bojarom, August nie miał odwagi. I w końcu skrupiło się na mnie! — Miejmy nadzieję, że listy pana odniosą skutek — powiedział Hagen. I ta pociecha znowu była jak lekarstwo, w które sam le- 126 karz nie wierzył. Tymczasem Patkul podchwycił je skwapliwie. — Powinni zwrócić mi wolność w imię własnej czci i dla własnego dobra! — wykrzyknął. — Inaczej zhańbiliby się w oczach świata. Krążył po izbie wzburzony, zapomniawszy 0 gościu, który wodził spojrzeniem za niespokojnym więźniem, wciąż pochłoniętym myślami o powikłanych rzeczach tego świata 1 wciąż jeszcze nieświadomym, że one już nie mają dla niego znaczenia. „Dopóki trwać będzie w tej omylnej niewiedzy — myślał Hagen — dopóty będę bezsilny jak pod for-tecznym murem!" I znowu obracał w myślach to, co wiedział o przeznaczeniu Patku-la, obracał jak niezawodny, burzący pocisk, którego jednak nie śmiał użyć w szturmie na tę duszę. W pewnej chwili Patkul stanął przed nim i rzekł zniżonym głosem: — Mam do pana jedną prośbę, mój pastorze, dosyć pilną. — Uczynię wszystko, co mogę. — Zacny człowiek z pana, dlatego będę zupełnie szczery. Otóż... ucieszył mnie ten znak pamięci od pani Hastfehr. Kiedyś byliśmy... w przyjaźni. Może nawet było to coś więcej niż przyjaźń. Dużo by opowiadać, do jakiego stopnia moje późniejsze dzieje były następstwem owego uczucia, moje późniejsze dzieje i moje różne poczynania... 127 — Rozumiem — wtrącił znacząco Hagen. — A więc ona jeszcze myśli o mnie. Ostatni raz widzieliśmy się pięć lat temu. Mimo to chciałaby mi pomóc. Dobrze! Ale w tych okolicznościach, nie orientując się w ciemnych zakamarkach całej tej historii, cóż może zdziałać. Jest jednak w Dreźnie inna osoba, której też leży na sercu mój los. — Byłem u niej. Pan myśli o pani Hoff-meister? — Ach, nie! To stara wariatka. Bawi się wróżbami i plecie głupstwa. — I ja odniosłem takie wrażenie. Nareszcie znalazł się jeden punkt, wprawdzie mało znaczący, co do którego byli zgodni. Zaś więzień poufnym tonem mówił dalej: — Czy baronowa nie wspominała panu o hrabinie Einsiedel? — Nie! — Gdyby wiedziała, że jestem zaręczony, może nie pisałaby do mnie? — to pytanie zadał raczej sam sobie. I Hagen pomyślał to samo. A Patkul po chwili namysłu podjął zwierzenia. Mówił z nerwowym pośpiechem, jak człowiek, który zbyt długo zmuszony był do milczenia i obawia się, że teraz, gdy przymus zelżał, nie zdąży wypowiedzieć wszystkiego. — Pani Einsiedel jest osobą ustosunkowaną i dobrze widzianą na saskim dworze... z uwagi na zasługi jej nieboszczyka męża... był marszałkiem dworu... i ze względu na 128 swe osobiste zalety. Zaręczyłem się z nią na krótko przed aresztowaniem. Wiem, że podjęła starania w mej obronie, odwiedzała mnie, gdym siedział w Sonnensteinie. Dotąd jej wysiłki rozbijały się o zmowę mych wrogów. Trzeba by dotrzeć do króla... to znaczy do Augusta, jak tylko wróci do Drezna. A może już wrócił? Niech moja narzeczona przypomni o liście, który pisałem do niego, niech przedstawi mu całą ohydę tej zemsty nade mną. Już prawie rok trzymają mnie pod kluczem, mnie, który byłem podejmowany przez pierwszych monarchów Europy jak udzielny książę!... Jak pożądany sprzymierzeniec i doradca! A teraz traktuje się mnie jak zbrodniarza! Grzmotnął pięścią w stół, jakby rzucając wyzwanie niewidocznym przeciwnikom. Drzwi celi uchyliły się z wolna i do środka wsunął głowę dozorca. — Czego tu? — krzyknął Patkul. — Pozwolenie na rozmowę się skończyło, godzina przeszła... Wobec tego Hagen wstał, zabierając się do odejścia. — Życzy pan sobie, abym odwiedził panią Einsiedel i powtórzył jej te słowa? — Proszę o to! Jak długo mam jeszcze znosić tę poniewierkę? Cierpliwość moja się kończy. Rzucił się na łóżko, zasłonił twarz dłońmi. Dozorca znacząco mrugnął na pastora, jakby 9 — Brzemię 129 chciał powiedzieć: „Taki ważny, a taki nie-wytrzymały!" Zaś więzień powtórzył głucho: — Prędzej, mój drogi, prędzej. Niech pan tam idzie, cała nadzieja w niej. — I w Bogu — dodał Hagen solennie, świadomy, że w tej chwili ma dwóch słuchaczy. Wyszedł z celi, a dozorca zamykając drzwi na klucz powiedział: — Grymaśny i kapryśny jest ten nasz pan generał. Przywykł rozkazywać, a tutaj sam musi słuchać. Zresztą, nie powodzi mu się źle. Niejeden, co nie ma dachu nad głową albo do gęby co włożyć, zamieniłby tę swoją wolność na takie więzienie. Jak ksiądz myśli? — Myślę, że na tym świecie nikt nie jest naprawdę wolny — odrzekł wymijająco Hagen. — A w niebie? Ciągle pod okiem Boga i tylu aniołów też człowiek nie może chyba robić tego, co by chciał — zaśmiał się dozorca, kontent ze swego dowcipu. Hagen powinien był go skarcić, lecz zabrakło mu już kaznodziejskiego zapału. Zeszli na dziedziniec. Niedaleko bramy stała dwukółka, zaprzężona w jednego konia. Jakaś młodziutka kobieta siedząca na koźle trzymała lejce. — To moja córka, Amelia — powiedział dozorca — jedzie do miasta, więc podwiezie księdza. Zaraz otworzą bramę. Proszę wsiadać. 130 Usiadł więc obok Amelii, grzecznie ją pozdrowiwszy. Odwzajemniła się skromnym uśmiechem i zaraz odwróciła głowę, patrząc znowu na konia. Miała krótki prosty nosek, ciemne brwi i jasne włosy tak bujne, że nie mieściły się pod kapturkiem i lśniącymi pierścionkami opadały na różowe policzki. — Wio! — krzyknąła, ujrzawszy wolną drogę. Kopyta zastukały po kamieniach. Hagen z ulgą opuszczał posępne miejsce. A gdy zdał sobie sprawę, że odbywa się to w towarzystwie tak uroczej dziewczyny, wydało mu się, że jeszcze nigdy w życiu nie miał przyjemniejszej jazdy. „Ja, którego podejmowali pierwsi monarchowie Europy jak udzielnego księcia"... To nie była przechwałka, chociaż Hagen, nasłuchawszy się skądinąd o zarozumiałości Pat-kula, mógł tak pomyśleć. Po jego wyjściu więzień dał się ponieść wspomnieniom swej dawnej chwały. Wspomnieniami najłatwiej oszołomić skołataną głowę, pocieszać się czy tylko łudzić, że jeśli teraz jest tak źle, nie zawsze tak było i chyba nie zawsze będzie. Niefortunny, fatalny rok tysiąc siedemset-ny szósty spędzony w więzieniu wśród daremnych oczekiwań na wolność, w bezsilnym szamotaniu się z własnymi myślami miał się ku końcowi. „Następny — myślał Reinhold — 131 powinien i musi być lepszy. Bo przecież to, co stworzyłem, istnieje dalej i zaczęte dzieło przyniesie mi wyzwolenie." Już przed ośmiu laty kojarzyło się przymierze dwóch koronowanych atletów, Augusta i Piotra. W nędznej polskiej mieścinie spotkali się monarcha ż Zachodu i monarcha ze Wschodu, odnawiając wcześniejszą znajomość. Pili na pohybel Szwecji, szydzili z jej żółtodziobego królika, zaś Patkul, swat tego serdecznego związku, snuł się między nimi szczęśliwy, lecz i zatroskany. Za wiele było tego picia, toastów, trąb i wiwatów, za dużo junackiej brawury, za mało polityki. Trzy dni trwał jakiś pijacko-rzeźnicki turniej, strzelanie w pojedynkę z armat, do celu, karesy z dziwkami, ścinanie łbów tucznym wołom — wszystko z nadmiaru sił kipiących w sprzymierzeńcach. „Musimy sobie pomagać" — powtarzali jeden drugiemu, ściskając się i całując. Ale gdy Patkul próbował tę przyjaźń utrwalić w pisemnej umowie, nic z tego nie wychodziło. August żalił się młodemu carowi: „Wielu Polaków jest mymi wrogami, dybią na moje życie, więc nie zostawiaj mnie w Polsce samego." Na co Piotr odpowiadał, że gotów jest to uczynić, lecz nie spodziewa się po Polakach czegoś podobnego. „Nie było u nich takiego przykładu" — mówił lekceważąco. I z kolei sam zaczynał się skarżyć: „Ty dopomóż mi, bracie, pomścić obrazę, jaką mi uczynił w Rydze gubernator 132 Altberg. Ledwie życie uratowałem przejeżdżając tamtędy wiosną." Patkul wiedział o tej obrazie: Altberg nie pozwolił carowi oglądać ryskich fortyfikacji, stary był podejrzliwy, a car natrętny i wymagający, mimo że podróżował incognito. Pod tymi osobliwymi żalami kryły się, rzecz prosta, sprawy ogólniejsze, dzięki temu sojusz musiał być w końcu zawarty. Moskiewski car wydawał się oczarowany saskim elegantem, a już piał z zachwytu, gdy tamten ubrał go w swój królewski, aksamitny kaftan i własną szpadę przypasał mu do boku. „Teraz chodzi tylko o pieniądze — powie-' dział August do Patkula, gdy zostali sami. — Lecz o to niech się martwią moi ministrowie. Myślę, że w przyszłym roku pomaszerujemy wyzwalać twoje ukochane Inflanty. Mianuję cię generałem, Reinholdzie. Będziesz w tej wyprawie dowodził wspólnie z Flemingiem. Przygotujcie mi plan kampanii." Z kolei car Piotr, wziąwszy go na stronę, mówił ściszonym głosem: „Pluń ty, Patkuł na tych Sasów i na te dziadowskie królestwo polskie. Ja cię zrobię ministrem, złota nie pożałuję. Ty wiesz, jak u mnie żyją cudzoziemcy. Potrzebuję mądrych ludzi i dobrze płacę za rozum." Patkul wymawiał się grzecznie, obiecywał pomyśleć, choć nawet myśleć o tym n*e chciał. Pragnął być tu partnerem, a nie Podwładnym. Potem w Warszawie wspólnie z Flemin- 133 giem, jak król sobie życzył, i z senatorem Przebendowskim zajął się planowaniem inflanckiej ofensywy. Pułki saskie z wolna maszerowały przez Litwę na północ, budząc podejrzliwość sejmującej szlachty. Pieniędzy wciąż nie wystarczało. Trzeba było odkładać terminy, zmieniać strategiczne projekty, a gdy wreszcie wiosną tysiąc siedemsetnego roku wojska Augusta stanęły pod Rygą, Alt-berg z dawna przygotowany na inwazję powitał je solidną działobitnią... I zostało mu jeszcze z tamtego czasu wspomnienie pięknego snu. Śniło mu się raz polowanie wśród jesiennego krajobrazu. We dwoje z Eleonorą galopowali przez pola i lasy z muzyką wiatru w uszach, ze światłem poranka w oczach, aż znaleźli się na skraju pustej łąki, zamkniętej półkolem zarośli, i Eleonora powiedziała, że to tutaj... Ich konie, dotąd skarogniade, zmieniły nagle maść, posiwiały w mgnieniu oka i zdawało się, że rozpłyną się jak dym. Senne widzenie zastygło, konie stały, jakby chcąc dać jeźdźcom czas na zapamiętanie tej łąki, a potem ruszyły dalej, białe i lotne, i koronkowy szal amazonki rozwinął się w pędzie, zasłonił mu oczy. A kiedy opadł, Eleonory nie było, znik-nęła jak pochłonięta ziemią i tylko szal zgubiony na łące wskazywał, gdzie się to stało... „To mi się wyśniło — pomyślał, wspomniawszy swój odjazd sprzed domu kochan- 134 I ki. — Piękny sen może wróżyć złe rzeczy. A jednak dzisiaj i tamto jest miłe." Gdy weszła Amelia odnosząc mu wypraną bieliznę, patrzył na nią jakby nie poznając. Aż roześmiała się mówiąc: — Czy mi się zdaje, że pan śpi z otwarty-|mi oczami? jj — Nie śpię. « — No, to ma pan tutaj swoje batysty i jedwabie. Już się niektóre rozłażą, trzeba było cerować. Więc powiedziała mama, że należy się dwa talary. Wydobył spod poduszki sakiewkę i przywrócony do rzeczywistości zaczął przekomarzać się z dziewczyną: — Obdzieracie mnie ze skóry. W mieście nie kosztowałoby to nawet talara. — Okropne z pana skąpiradło. Na co panu tutaj pieniądze? — Na to, żebyście mieli co wyciągać ods mnie. — A potem zapytał surowo: — Słuchaj no, czyś ty aby na pewno oddała wtedy moje listy, gdzie kazałem? — Przecież mówiłam. Sam pan radca Len-te je odebrał. — Możesz na to przysiąc? ¦— Jak mamę kocham. — Powiedz: „Przysięgam na Boga wszechmogącego, że oddałam listy do własnych rąk Pana radcy". — I co panu z tego przyjdzie? Sam pan n%dy się nie modli, to i tak pan nie uwierzy. 135 Zresztą... przysięgam na Boga, że oddałam. — Wierzę ci — mruknął uspokojony. Ona zaś, choć załatwiła, co kazano, nie kwapiła się z wyjściem. Nudziło jej się na Koenigsteinie, a ten więzień, osoba znakomita, wciąż budził ciekawość. — Zdziwiło mnie wczoraj, jak zobaczyłam, że pastor idzie do pana — odezwała się po chwili milczenia. — Zlękłam się, że już pana skazali. Bo wtedy zawsze przysyłają księdza na ostatnią modlitwę. — Nie pleć bzdur! — wrzasnął czerwony z gniewu. — Mnie nikt nie ma prawa skazywać. Wkrótce stąd wyjdę. — Pastor powiedział, że jeszcze pana odwiedzi. — Nie wtrącaj się do tych rzeczy. — Kiedy on sam mi to powiedział. Odwoziłam go do miasta. — Zaczęła coś nucić pod nosem i nagle zapytała: — Nie wie pan, czy on żonaty? — Nie wiem. I przestań trajkotać wreszcie. Weź lepiej ręcznik, umocz w wodzie i wytrzyj mi dobrze plecy. Potem włożę czystą koszulę. Traktował ją jak dziewczynę do posług. Na wszystkich zresztą, co mieli tutaj z nim do czynienia, patrzył jak na służbę, odkąd pozbawiono go kamerdynera osobistego. Teraz obnażywszy się do pasa, usiadł na poręczy fotela, zaś Amelia stanęła za nim i gorliwie zabrała się do roboty. 136 — Plecy ma pan jak niedźwiedź — powiedziała z uznaniem. — Nawet trochę obrośnięte na łopatkach. — Kark dobrze wytrzyj. — Pochylił głowę i zobaczył jej stopy w skórzanych trep-kach podskakujące jak w tańcu. Przytupywała rytmicznie, wciąż cichutko sobie podśpiewując, lecz nie przerywając roboty. Poczuł aurę młodego zdrowego ciała, podobną do zapachu świeżo z pieca wyjętego chleba.— Nie możesz to stać spokojnie? — mruknął. — Mogę — ścisnęła kolana, w dalszym ciągu pracując ramionami. — Wczoraj byłam na zabawie wojskowej. Muzyka grała różne wesołe kawałki. Jeszcze odbijają mi się w uszach i same nogi człowiekowi chodzą. Przeniósł wzrok od tych nóg na zarumienione policzki, na jasne włosy rozwichrzone nad czołem i powiedział: — Dosyć będzie. Zmęczyłaś się chyba. — Ech, gdzie tam! — uśmiechnęła się zdyszana i ramieniem odgarnęła wicherki znad oczu. Chciała się odsunąć, lecz on przytrzymał ją za rękę. Mogło się zdawać, że żąda jeszcze jakiejś usługi, więc spojrzała pytająco — i rumieniec na twarzy nagle zgęstniał. W błyszczących oczach mężczyzny nagle dostrzegła coś dziwnego, coś jak własną postać odbitą w kąpieli, od stóp do głów obnażoną. Ale to nie było przykre, chociaż pobudzało 137 serce do trwożliwego bicia. Spuściła oczy niepewna, ale i ciekawa, co teraz nastąpi. I to było tak, jakby pod drzwiami weselnej alkowy czekała na wezwanie oblubieńca, a on się nie odzywał i może go tam wcale nie było? Więc gdy chwila milczenia przedłużała się, a nic się nie działo, uniosła ciężkie powieki trochę zdziwiona, trochę rozczarowana, lecz wciąż nieświadoma tego, co mogło się zdarzyć. Wtedy puścił jej rękę i odezwał się chryp-pliwie: — Te pastor ci się podobał? — Co z tego — wzruszyła ramionami. — Pewnie żonaty, bo młody i przystojny. — Nie wiadomo. Trzeba by dopiero go zapytać. — Ja tam nie będę pytała. — Oczywiście, tobie nie wypada. Ale rozmawialiście ze sobą? O religii? — Wcale nie rozmawialiśmy... przez całą drogę. Tak właśnie było przyjemniej, można było myśleć sobie to i owo. — Ożywiła się na wspomnienie jazdy bryczką. — Przyglądał mi się z boku, a ja udawałam, że tego nie widzę. W końcu powiedział ;,do widzenia", to chyba znaczyło, że się jeszcze zobaczymy. — Daj mi teraz koszulę. Tę bez koronek. Ubrał się zamyślony, wstał i machnął ręką jakby z czegoś rezygnując. Amelia się roześmiała. . — Czego się śmiejesz? 138 — Bo czasem to pan wygląda, że ani przystąp! A znowuż innym razem, tak jak dzisiaj, zupełnie zwyczajnie. Wcale bym się pana nie bała. Spojrzał spod oka: jeszcze raz doznał pokusy, aby poczuć to młode ciało w ramionach, właśnie była sposobność. Ale coś go ostrzegło, że skorzystać z niej. dać zmysłom chwilę kradzionej rozkoszy, to byłby początek zgody na to, z czym nie chciał się pogodzić, początek upadku ducha, który powinien trwać na zdobytej raz wyżynie. Nieważne było to, co stanie się z tą dziewczyną, nie myślał o niej. Chodziło mu o własną godność. — Brzęczysz mi tu jak mucha — poklepał ją po policzku. — Więc podobał ci się nasz pastor? Dowiem się, czy jest wolny, i spróbuję cię wyswatać. Byłabyś panią pastorową. — Czemu nie! — wykrzyknęła. — Umiem czytać i pisać, i nawet kilka psalmów na pamięć... No, ale już pójdę sobie. Niczego więcej nie potrzebuje pan od mamy?... Czy ode mnie? — Od ciebie? — powtórzył, wpadając w zadumę. Wziął ją za rękę i rzekł półgłosem: — Chcę, żebyś powiedziała: „Mój drogi Rein-holdzie".,. Omal nie parsknęła śmiechem, lecz ujrzawszy powagę na jego twarzy spytała zmieszana: — Po cóż to panu? 139 — Chcę słyszeć, jak to będzie brzmiało. I mów śmiało... na przykład tak, jakby temu pastorowi było na imię Reinhold... — On ma na imię Ludwik — sprostowała, a potem spostrzegła, że się zdradziła z kłamstwem, bo przecież nie milczeli całą drogę. Więc czerwieniąc się powtórzyła dźwięcznym, jasnym głosem: — Mój drogi Reinhol-dzie... Tak? Słuchał z przymkniętymi oczami. Skinął głową. — Tak. Chyba tak... Chociaż głos masz trochę inny. I powiedz jeszcze te słowa: „Daj mi znać, co mogłabym zrobić dla ciebie." — Daj mi znać — powtarzała, bezwiednie wpadając w pieszczotliwy, zalotny ton — co mogłabym zrobić dla ciebie... — „I czy potrzebujesz mojej pomocy". — Czy potrzebujesz mojej pomocy — wyrecytowała, wciąż nic nie rozumiejąc. Stał przechyliwszy głowę w bok, jak skrzypek badający, czy instrument stroi, wsłuchany w poruszoną strunę. — Potrzebuję — szepnął. A potem, odwróciwszy się od niej, rzekł: — Teraz możesz już odejść. — Zauważyłem, że wśród książek, które pan tu posiada — mówił Hagen — nie ma księgi najważniejszej, tej, która od wieków służy ludziom jako niewyczerpane źródło 140 otuchy. Mówię o Biblii. Przyniosłem ją panu. Spodziewani się, że w samotnych godzinach nieraz sięgnie pan po nią. Położył na stole czarno oprawną książeczkę ze złotym krzyżem na okładce. Patkul przy oknie spoglądał na płynącą w dole rzekę. — Dziękuję — powiedział obojętnie. — Więc nie zastał pan hrabiny Einsiedel? Szkoda! Na długo wyjechała? — Powraca w tych dniach. Wtedy odwiedzę ją powtórnie. — Możliwe, że wybrała się na audiencję do króla Augusta, jeśli już wrócił z Polski. — Wiem na pewno, że wrócił. Bądźmy cierpliwi. — Cierpliwość jest cnotą niewolników, niech mnie ksiądz do niej nie namawia. Boję się tylko jednego: abym nie został tutaj zapomniany. Zapadło milczenie. Hagen czuł ze smutkiem, że jeszcze ani na krok nie zbliżył się do tej twardej duszy. Szukał słów, które mogłyby ją skłonić do otwarcia się przed nim. Wreszcie zaczął tonem łagodnej perswazji: — Czy w tym, że zjawił się w tej więziennej celi kapłan, aby dodać panu otuchy, jest coś upokarzającego? — Nie lubię pustego gadania! — szorstko przerwał więzień. Hagen puścił to mimo uszu. — Czy nie widzi pan w tym działaniu siły 141 Wyższej'? Jedynie ta siła może przywrócić panu wolność, gdy zechce. Ale musi pan uznać ją w duchu, opamiętać się i czynić pokutę. — Dosyć wycierpiałem, a człowiek nie jest stworzony na cierpienie. — Głównym źródłem ludzkiego cierpienia jest pycha — odrzekł pastor. Poczuł, że łaska niebios rozwiązuje mu usta: — Gdy sypie człowiekowi w oczy złotym piaskiem, on potyka się i upada. A potem jak bogacz odarty na pustyni szuka, kto by go ratował, sam już nic zdziałać nie mogąc. Ale zostają na świecie jego wcześniejsze czyny... — Moje czyny! Cóż pan o nich wie, pastorze? Gdybym panu opowiedział... — Czyny oraz ich skutki. Te są jak fale wody rozkołysanej rzutem kamienia. Dopóki nie wygładzi się na niej ostatnia zmarszczka, ostatni krąg nie rozbije się o brzegi, ludzie zachowają nas... w złej czy dobrej pamięci. Hagen skończył. Cisza, która teraz nastąpiła, wydawała się uroczysta jak w świątyni przed nabożeństwem. „Początek zrobiony" — pomyślał z ulgą, patrząc na pochyloną głowę więźnia. Choć nie widział jego twarzy, czuł, że to, co powiedział, nie minęło bez echa. Na ten raz będzie chyba dosyć. Miał zamiar zostawić go samego, dać mu czas na przemyślenie owych przestróg, na poczytanie Pisma świętego. Wtem Patkul, wyglądający przez okno, odezwał się z wolna: 142 — Prawda, kochany pastorze... nasza Dźwina piękniejsza od tej malutkiej Eiby? — Dźwina? Skąd panu to przyszło na myśl? — Bo pan tu napomknął o jakiejś symbolicznej wodzie, a ja spojrzałem na tę rzekę i przypomniała mi się tamta, domowa moja rzeka. „Rozbudziłem w nim tęsknotę za krajem — wytłumaczył sobie Hagen — to dobrze, to pierwszy stopień do opanowania samolubnej natury". A głośno powiedział: — Tak. Dźwina jest piękna. — Przypominam ją sobie taką, jaką czasem oglądałem u schyłku dnia. Toczyła się szerokim nurtem wśród pól pod zachodzące słońce, jakby płynąc w złotą bramę niebios. A od wschodu kładły się na nią blade mgły. Słychać było w tej mgle głosy owiec, rżenie koni przy wodopoju, śpiewki kobiet piorących bieliznę, wszystko płynęło z tą wspaniałą rzeką. — I ja lubiłem wieczory nad Dźwina. — Gdybym tam był teraz! A muszę tkwić tutaj i przez szybki patrzeć na tę nędzną Elbę. — Odszedł od okna i przysiadł na krawędzi stołu: — Wie pan, zacny duszpasterzu, co jest przekleństwem rodzaju ludzkiego? — Grzech pierworodny — bez namysłu odparł Hagen. — Nie! Przekleństwem jest owo wieczne pragnienie zmiany, tkwiące w nas, niezado- 143 wolenie z tego, co się posiada. Wynika ono albo z odczuwania pewnych braków w posiadaniu, albo z przesytu. Myślę, że gdyby Stwórca nie wypędził z raju pierwszych rodziców, sami wyszliby w końcu z Edenu. Przez ciekawość, jak tam jest gdzie indziej. — Nie wymyślił pan nic nowego. Zerwanie zakazanego owocu było skutkiem ciekawości, wzbudzonej przez szatana. To właśnie jest w Biblii. — W tym wypadku zgadzam się z tą szacowną księgą. Mnie też skusili diabli. Zamiast łowić ryby w Dźwinie, zapragnąłem zmienić to, com widział dokoła siebie. — Dzisiaj widzi pan swoje błędy. — Przeżyłem dosyć, aby przekonać się, jaką głupotą jest dobijanie się o zmiany istniejącego porządku, niby dla uszczęśliwienia tych, którzy nawet nie wyobrażają sobie, że mogłoby być inaczej. Niech każdy sam sobie radzi, jak potrafi. Kiedy mnie stąd wypuszczą, nie przyłożę ręki do żadnych takich głupstw. Bo cóż na tym zyskałem? Od kilkunastu lat jestem właściwie bezdomny, wciąż mieszkam na kuferkach. Więc osiądę gdzieś na uboczu od wielkich traktów, będę patrzył na wschody i zachody słońca, słuchał szumu drzew i śpiewu ptaków. Będę chyba szczęśliwy. — Tak, bo wtedy odnajdzie pan Boga — uroczyście dokończył Hagen. Zwiodły go te wynurzenia, za mało jeszcze znał Patkula. 144 Nie wiedział, że ludzie jego pokroju czują się tak pewni słuszności tego, co zamierzyli, że czasem pozwalają sobie zażartować ze swoich usiłowań, pokaprysić z własną duszą. Chętnie jednak wtedy słuchają sprzeciwu. Tymczasem Hagen podniósł się i wyciągnął rękę na pożegnanie: — Następnym razem przyjdę już po widzeniu się z panią Einsie-del. Mam nadzieję, że przyniosę dobre nowiny. A Biblię niech pan czyta. Niech pan to zrobi dla mnie. — Dobrze. — Patkul nie puścił jego dłoni. Patrzył mu w oczy serdecznie jak przyjacielowi, któremu na pożegnanie chciałoby się powiedzieć coś miłego. — A ja też mam zlecenie, tyczące się pana, kochany pastorze... Jest tutaj pewne dziewczę, które chciałoby wiedzieć, czy pan żonaty? Hagen od razu się domyślił, o kim mowa. Krew uderzyła mu na policzki. — Co też panu przychodzi do głowy? — wymamrotał. I usiłował się oburzyć: — Dziwię się bardzo! — Nic w tym dziwnego, podobał się pan tej małej. Ma na imię Amelia. Następnym razem każę ją zawołać, abyście się poznali. Chce pan? — Zbyteczne, zupełnie zbyteczne. — Pastor poruszył się, jakby chciał dać nurka i zniknąć sprzed oczu natręta. A tamten wykrzyknął ze śmiechem: — Do diabła z filozofią, religią i polityką! 10 — Brzemię... 145 Mówmy o prawdziwym życiu. Radzą, niech pan pomyśli o założeniu rodziny. Gdybym je w swoim czasie to uczynił, gdybym miał żonę, dzieci, z pewnością dzisiaj nie siedziałbym w tym kamiennym pudle. Rekomenduję panu tę dziewczynę, Amelię. Jest nie zepsuta, choć ponętna. Będzie dobrą żoną, matką i gospodynią, da panu ciche, lecz trwałe szczęście. Czego więcej można wymagać od losu? — Pan jest niekonsekwentny, znowu się pan wtrąca do innych — odrzekł Hagen zakłopotany. Bo Patkul mimowiednie utrafił w jego skryte pragnienia. Od dawna, jeszcze w Rydze, Hagen rozglądał się za godną towarzyszką życia. Miał trzydzieści lat, był w pełni sił męskich. Wstrząsały nim nocne zmazy i nawiedzały pokusy, od których uwolnić go mógłby tylko związek małżeński. Pastorowa Rancke próbowała swatać ulubieńca, lecz nie znajdowała stosownej kandydatki. Aż trzeba było długiej podróży z rodzinnego kraju na obczyznę, do Saksonii, by spotkać istotę, która zajęła jego myśli i wyobraźnię jak żadna inna dotychczas. Nie odstępowało go wspomnienie pierwszego z nią spotkania, to znaczy tamtej jazdy we dwoje, kiedy obracające się koła wózka turkotały jak kołowrotek snujący złote pasma, a prząś-niczka motała lśniącą nić, każąc mu trzymać kłębek. Co dzień przed zaśnięciem nawiedzał go jej obraz z tym dziecinnym prawie profi- 146 lem, z jasnymi lokami, wijącymi się po policzkach... Bał się z tym zdradzić. Pożegnał więźnia szybko, by uniknąć dalszej rozmowy, i prawie wyskoczył na korytarz. Twarz go paliła. Lecz nim zdołał ochłonąć, zobaczył na schodach tę dziewczynę rozmawiającą z ojcem. Chyba z podobnym uczuciem Adam ujrzał Ewę pod rajską jabłonią. „Ta będzie twoją oblubienicą" — usłyszał głos w głębi serca. A dozorca, kiwnąwszy głową, powiedział do niego: — Może pan pastor będzie łaskaw wstąpić do nas na posiłek? Żona coś tam przygotowała i wiaśnie przysyła córkę, aby... — Mama czeka z kolacją — z grzecznym uśmiechem odezwała się Amelia, patrząc wzrokiem jasnym i czystym. Jednak przysiągłby, że w tych oczach błysnął jakiś filuterny płomyczek. — Czy ty... czy córka jest już po konfirmacji? — zapytał, surowo spoglądając na °jca. Nie chciał widzieć foremnych dziewiczych piersi, wznoszących nakrochmalony stanik i zwróconych ku niemu z niewinnym wyzwaniem. — Ależ tak! W ubiegłym roku. — To dobrze, tak, doskonale! Niech Bóg cię błogosławi, moje dziecko — Hagen rozpostarł ręce nad jej biustem, jednakże spostrzegłszy niestosowność miejsca i okolicz- 147 ności, skonfundowany opuścił ramiona i zaczął oglądać paznokcie. — Ja zaprowadzę pastora — rzekła dziewczyna. — Prosimy. Podążył za nią w milczeniu. „Stało się" — pomyślał. I było mu tak błogo, że z trudnością wstrzymał się od łez. Odczytywał swą przeszłość urywkami jak książkę, której treść znał dobrze, ale którą nie zawsze lubił, gdyż były w niej karty, które chętnie wydarłby i zniszczył. Osobny rozdział stanowiła w niej historia jego roli w tej wojnie, pamiątka nadziei i zawodów, zysków i strat, cudzych błędów i własnych omyłek. Nieraz się zastanawiał, skąd wzięła się w nim ta nienawiść do Szwecji? Zapewne, miał swoje osobiste powody, lecz pod nimi kryło się coś głębszego. A co mianowicie? Istnieje jakaś tajemnicza siła, co kształtuje rysy dziecka na podobieństwo ojców i dziadów, przelewa cząstki rodzinnej i plemiennej duszy z pokolenia w pokolenie. Dziedzictwo nie tylko ciała, lecz i myśli. Tutaj wspomniał ojca, więzionego w Sztokholmie pod zarzutem zdrady, i pomyślał: „Nie byłem więc synem wyrodnym!" Mimo to szukał chwili czy podniety, która odmieniła z gruntu jego sposób myślenia, skład uczuć, kierunek dążeń. Jak to się mogło stać, że młody człowiek, opływający w dostatki, rozpoczy- 148 nający świetną karierę wojskową, kochanek czarującej kobiety, obrócił się raptem przeciwko temu wszystkiemu, jak gdyby przeciw samemu sobie? „Przedstawiam ci kapitana Reinholda Pat-kula — powiedział do żony Hastfehr, kładąc ojcowskim ruchem dłoń na ramieniu młodego oficera. — Wiele się po nim spodziewam. Wprawdzie w otoczeniu króla znajdują się ludzie, pamiętający jego ojca i niechętni temu nazwisku, ale czy synowie mają odpowiadać za winy ojców?" Jasne oczy kobiety prześliznęły się po nim i obróciły gdzieś jakby znudzone. Może widok nowego wierzchowca czy nowej sukni większą wzbudziłby w nich ciekawość. Patkul czuł chłód dystansu, który dzielił go od tych ludzi. Mimo tak przyjaznej rekomendacji, mieli postawę łaskawych zwycięzców. Powinien był im dać do zrozumienia, że są tu obcymi przybyszami, że siłą i podstępem wdarli się na tę ziemię. Ale nic nie powiedział, bo może wówczas nawet tak nie myślał, bo jeszcze nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. To tylko, że poczuł się dotknięty protekcjonalnym tonem Hastfehra i obojętną miną jego pięknej żony. Już wtedy miał o sobie wysokie mniemane i nawet od Szwedów oczekiwał większego respektu czy uwagi. „Nie myślę wypierać Sle. ojca ani wstydzić mojego nazwiska" — oświadczył dobitnie. I tym zmusił panią 149 Hastfehr, aby powtórnie zwróciła na niego spojrzenie. O to mu właśnie chodziło. Gubernator zaś wziął go pod rękę, mówiąc dobrodusznie, że nikt tego nie wymaga, że jako namiestnik jego królewskiej mości ma całkowite zaufanie do kapitana Patkula jako oficera szwedzkiego. Jasne niczym zimowy błękit oczy baronowej patrzyły chłodno i badawczo, jakby ta pani chciała sprawdzić podstawy owego zaufania... Potem zdarzyło mu się przeżyć inną pamiętną chwilę. Do gubernatorskiego pałacu przybyła deputacja Inflantczyków^ zagrożonych wywłaszczeniem. Znajdował się w niej także Budberg, krewny Patkula. Gubernator kazał im długo czekać na przyjęcie. Siedzieli w poczekalni, rozmawiając półgłosem, a gdy Patkul, pełniący tego dnia służbę dyżurnego adiutanta, zbliżył się do nich chcąc pogawędzić o rzeczach prywatnych, umilkli i napuszyli się nieprzyjaźnie. Znowu owionął go chłód obcości i dystansu, tym razem ze strony najmniej spodziewanej. Związki pokrewieństwa i dawnych przyjaźni zostały jak gdyby zapomniane, a ci ludzie widać chcieli, aby on to odczuł i zrozumiał. Wtedy Hastfehr wezwał go do siebie i kazał oznajmić delegatom, że nie będzie z nimi rozmawiał o sprawie już przesądzonej. „Jeśli im się nie podoba, niech jadą na skargę do króla — powiedział ironicznie. — Powtórz im to, kapitanie." I Patkul musiał powtórzyć. Spoj- 150 rżenia ziomków mroziły go pogardą jak fagasa i zaprzańca. Usiłował coś naprawić, wytłumaczyć nie Hastfehra, lecz samego siebie, bo poczuł raptem potrzebę tłumaczenia się przed tymi ludźmi. Ale Budberg wzruszył ramionami: „Łatwo mówić temu, kto jest bezpieczny." A ktoś inny dorzucił sarkastycznie: „Kogo nie boli, temu powoli." I wyszli chmurni, wciąż obcy, wszakże inną, dotkliwszą obcością niż ta, którą wyczuwał u szwedzkich przybyszów. Przychodzili jednak i tacy ziomkowie, co pragnęli oświadczyć się gubernatorowi z miłością dla króla, ujawnić swe wiernopoddań-cze uczucia. Ci z rozczuleniem spoglądali na adiutanta, winszowali mu zaszczytnego stanowiska pod bokiem władcy i polecali się jego względom. Aż zaczynał go dusić wstręt do tych pochlebców i do samego siebie. „Co ja tu robię? O czym mówię? Z kim mówię?" Chwilami zdawało mu się, iż uczestniczy w lichej komedii, wygłupia się z marnymi aktorami nie dla zabawy, lecz ze strachu przed kimś, kto obserwuje go, ukryty za sceną. A widownia, widząc jego błazeństwa, śmieje się także ze strachu, nie z uciechy. Brała go chęć wyjść z roli i krzyknąć: „Ludzie! Przecież ta radość, ten śmiech wasz i to, co ja tutaj wyprawiam, to jedno wielkie oszustwo! Miejcie odwagę rozwalić tę budę." W rzeczywistości wyglądało to tak, że myślał porzucić Rygę, wyjechać na wieś i zająć się 151 swymi folwarkami. Coraz bardziej nieznośną stawała się jego dwuznaczna sytuacja w gu-bernatorskim pałacu. Lecz nie wyjeżdżał. Tam na wsi gospodarowała matka z drugim swoim mężem, z niejakim von Millerem, którego Reinhold nie cierpiał, tutaj trzymał go na miejscu magnetyczny urok pani gubernator owej. Krótkie, przelotne z nią spotkania podsycały zamęt w duszy. Był zakochany, a jeszcze niepewny wzajemności. Dopiero tamten pierwszy ich bal... „Pamiętasz ten bal, Eleonoro?" I nagle pewnego dnia wziął dymisję z wojska i rozstał się z Hastfehrem po burzliwej rozmowie. „Ludziom dzieje się krzywda, ekscelencjo, nie chcę do tego przykładać ręki." „Pana przecież nikt nie krzywdzi, kapitanie Patkui!" „Nie może tak być... za daleko się pan posuwa! Mam wrażenie, iż nadużywa pan pełnomocnictw najjaśniejszego pana." Gubernator patrzył spode łba, może już gdzie indziej zauważył coś podejrzanego: „Siedź cicho, Reinhold, albo zabieraj się stąd jak najdalej, bo każę cię zamknąć!" Wzgardliwa i groźna była ta poufałość, lecz adiutant parsknął gubernatorowi śmiechem w twarz, dumny i szczęśliwy: zabierał mu przecież serce Eleonory, o czym baron Hastfehr jeszcze nie wiedział. „Więc tamto wszystko nie stało się w jednej chwili — doszedł do wniosku — z po- 152 wodu jakiejś doraźnej podniety. A zresztą, może nie pamiętam?" Wreszcie rok temu wizyta u pani Hoffmei-ster za namową radcy Lentego. Światły skądinąd Prusak bawił się alchemią i wierzył w astrologię. Któregoś dnia poszli do tej kobiety, posiadającej rzekomo dar jasnowidzenia. Powitało ich siedem kotów, sztywnych, czarnych jak smolne pochodnie sypiące iskrami. Z kanapy uśmiechała się gospodyni. Stara, wymalowona twarz i dziwnie młode oczy. Ręce wróżbiarki pachniały piżmem. „Niestety, panie generale, urodził się pan pod złą gwiazdą." „Nie wierzę w gwiazdy" — odrzekł, choć uczyniło mu się nieprzyjemnie, jakby ktoś wymacał mu na żołądku wrzód, 0 którym dotąd nie wiedział. „A jednak nie będzie pan miał szczęścia w swoich poczynaniach." Nie było nic nadzwyczajnego w tym, co mówiła robiąc tajemnicze miny. W sferach, gdzie Patkul się obracał, dobrze znano jego działalność. Gazety donosiły o każdym jego pobycie w Warszawie, w Moskwie czy w Wiedniu, resztę dopowiadali sobie dworscy plotkarze. Niepowodzenie wyprawy na Rygę komentowało pół Europy — druga połowa zajęta była inną wojną, o następstwo tronu hiszpańskiego. I wtedy właśnie na horyzoncie politycznym ukazał się król Karol XII, budząc zdumienie 1 popłoch jak zjawiskowy jeździec Apoka- 153 lipsy. „Jak to się mogło stać — dziwili się dyplomaci — że w tym osiemnastoletnim młokosie, osławionym dzikimi wybrykami w Sztokholmie, objawił się raptem, niemal w pierwszym dniu wojny, wódz o niepospolitych talentach, o piorunującej energii?!" Od pierwszego dnia, gdy ukradkiem opuściwszy stolicę wylądował niespodziewanie w Danii, obdarzał swój naród tryumfami i chwałą, bił starych, doświadczonych wojowników. Tedy pani Hoffmeister śmiało wróżyć mogła niepowodzenie królewskim przeciwnikom. W pewnej chwili posunęła się za daleko: „Uciekaj stąd, generale! Widzę twoją zgubę, śmierć!" Sama wydawała się przerażona wizją jego przyszłości, ale wyczuł w tym jakieś komedianctwo. Rzucił jej sztukę złota, śmiejąc się na całe gardło: „Wspaniale to pani zagrała." I wyszedł, a za nim zmartwiony radca Lente: „Nie kpij, Reinholdzie, nie lekceważ jej przestróg." Dzisiaj bezczynny i bezsilny, podczas gdy historia rozwijała się dalej, przypomniał sobie złe proroctwo: „A może to naprawdę przeznaczenie? Zawsze pomiędzy nasze czyny usiłuje się wkraść coś niewiadomego, abj w niespodziewanej chwili wszystko obróci* na opak. Czy to właśnie nazywa się losem'. Nie, wojna jeszcze trwa, gra sił jeszcze nie skończona, chociaż nie mogę w niej na razie brać udziału." Ale inny głos mówił: „Nie możesz i już nigdy nie będziesz. Zdarzenia 154 wydarły ci się z rąk jak rozszalałe konie i odrzuciły precz z drogi. Musisz się z tym pogodzić." Wtedy przychodziło mu na myśl, że pobyt w więzieniu osłabił jego wolę i że tego pragnęli wrogowie. Burzył się więc i zaklinał: „Nie! Nie ustąpię. Nie cofnę się nigdy!" Brzmiało to głucho i pusto, jak krzyk męczennika za wiarę, której zabrakło wyznawców. W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że nie ma już nikogo na całym obszarze Inflant czy Polski, kto by pochwycił jego słowa jako hasło do wytrwania i do walki. Zaczynał marzyć, jakby w sekrecie przed własną zaciekłością, marzyć o tym, co mu niegdyś wskazywała Eleonora: znaleźć się poza krajem, z dala od jego bolesnych spraw, do końca życia ani spojrzeć w tę stronę. Miałby prawo tak postąpić po tym, co dla rodaków zrobił i jak mu za to odpłacili. Jeżeli przed pięciu laty odrzucił tę pokusę, to dlatego, że jeszcze na nich liczył. Teraz był związany słowem z inną kobietą. Przed nią więc w ostatnich dniach wolności, jakby w przeczuciu katastrofy, roztaczał tamte wzgardzone projekty niby swoje Własne. Anna Zofia powinna mu towarzyszyć, koić żale po tylu zawodach. Pamięć o Eleonorze budziła jedynie czyste wzrusze-nie, jak echo ulubionej, dawnej melodii, co napływa skądś znienacka i zamiera w zgiełku tłumnego pochodu. 155 „Czas wreszcie napisać do baronowej — pomyślał Hagen. — Z pewnością niecierpliwie czeka na wiadomości." Lecz to nie było takie proste. W rwących się przez działania wojenne komunikacjach pocztowych list mógł zaginąć lub — co gorsza — trafić w obce ręce. Sprawa Patkula stała się głośna, wielu potentatów interesowało się jego losem. Należało być ostrożnym, dobrze obmy-śleć każde zdanie. I pastor wpadł na pomysł, aby rzeczy interesujące panią Hastfehr podać w formie aluzyjnej, posłużyć się jakąś przypowieścią, zaczerpniętą z Biblii, na przykład z księgi Hioba. Niedolę więźnia łatwo da się porównać z cierpieniami owego męża. Wertował tedy z namysłem stronice, przedstawiające tamtą historię, wybierał wersety, których można by użyć w tym wypadku. Na przykład taki: „Podał mnie Bóg przewrotnemu, a w ręce niepobożnych wydał mnie..." Baronowa powinna się domyślić, że mowa tu o saskich ministrach. Na pociechę służyłby inny cytat: „Chwała niepobożnych krótka jest, a wesele obłudnika na mgnienie oka." Wyłaniały się prócz tego inne trudności. Namiętne przywiązanie do życia u człowieka tak bliskiego śmierci (choć on co prawda jeszcze o tym nie wiedział) wydawało się Hagenowi niemal gorszące. Rozumiał, że dopóki Patkul nie przekona się, że na ziemi nie ma już dla niego ratunku, trudno będzie skierować jego myśli ku sprawom wieczy- 156 stym, a duszę skłonić do pokory. Nie ustawał w tych usiłowaniach, ale pewnego dnia uczuł, że w nim samym coś się zmienia, że to, co widział dotąd jasno i wyraźnie, zasnu-wa się niby mgłą, a to, co było proste, łamie się w dziwne zygzaki. Gdy zaczął szukać przyczyny tej odmiany, przeląkł się jak żołnierz, co biegnąc do ataku na wroga sam wpadł w zasadzkę. To stało się chyba wtedy, gdy poznał Amelię. Nie umiał myśleć o niej bez rozrzewnienia i lubił się rozrzewniać, powtarzając sobie: „Poznałem i kocham Amelię." Objawił mu się w niej słodki smak życia i to było tak, jakby dotąd kochał świat tylko jedną połową serca, a druga zamknięta była groźną prawicą Pana, jakby widział uroki życia jednym tylko okiem, a drugie tonęło w mrokach wieczności. Teraz ogarniał wszystko i w całości. Zbudziła się w nim litość nad więźniem, którego może już wkrótce katowski miecz pozbawi radości istnienia, jego czarów i pieśni. „O, Boże, dzięki Ci, że ja jestem daleki od tego, że nie wiodłeś mnie na pokuszenie pychy. Ale też i jego pozwól mi ocalić." Po raz pierwszy pomyślał o ocaleniu ciała, więc o sprzeciwieniu się władzy uświęconej przez Boga. Czy myśląc tak nie sprzeniewierza się kapłańskiemu powołaniu? Czy nie rozgnie-wa się Stwórca za tak małoduszne prośby? Pełen niepokoju pochylił głowę nad Bi~ h- Odwracał stronice, aż ręka zatrzymała 157 się tam, gdzie już wcześniej znajdowała się pamięć, nie przy księdze Hioba, lecz przy „Pieśni nad pieśniami." Tłumaczono mu ją kiedyś jako przypowieść o miłości do Zbawiciela. Dziś zapomniał o teologicznych wykładach i napawał się dosłownością tej poezji. Odnajdywał w niej to, co nosił w sercu niewypowiedziane, i cudem niemal się wydawało, że ktoś już przed wiekami umiał przeczuć, wyrazić i opisać stan jego duszy. „Gołębico moja, mieszkająca w rozpadlinach skalnych, w skrytościach przykrych — czytał myśląc jednocześnie: — Amelio, mieszkająca w skrytościach przykrej twierdzy, na skalnych wzgórzach!" A potem: „Ujęłaś moje serce, siostro moja, oblubienico moja, ujęłaś serce moje jednym okiem twoim i jednym łańcuszkiem na szyi." Tak było właśnie, tak byłof Najpierw ujrzał Amelię z profilu, gdy siedząc na dwukółce jednym okiem zwrócona była do niego. Czy miała na szyi łańcuszek? „Ależ tak — przypomniał sobie olśniony — od tego łańcuszka zaczęła się nasza pierwsza rozmowa po drodze." Zasłonił rękoma twarz, serce fontanną krwi biło do głowy. To, co odkrył w Piśmie, uświęcało uczucia do tej dziewczyny, zanim nie uświęci ich obrządek małżeństwa. „Znalazłem oblubienicę z dala od mego kraju. Tutaj czekała na mnie z woli Opatrzności. Hosanna, hosanna!" Wsłuchany w śpiew duszy, nie dosłyszał 158 pukania do drzwi. Ocknął się dopiero wtedy, gdy gospodarz, wsunąwszy się do pokoju, oznajmił, że jakiś oficer czeka w sieni i chce mówić z panem pastorem. Hagen zaniepokoił się: nie miał tu jeszcze znajomych, o jego adresie wiedziała tylko policja. A później przypomniał sobie kapitana Waldena i uczyniło mu się nieprzyjemnie. — Oficer? Jaki oficer? — Chwała Bogu nie szwedzki! Nasz! Hagen odetchnął, lecz pomyślał jednocześnie: „Czyżby Sasi zaczęli coś podejrzewać po mych wizytach w Koenigsteinie?" I pytał da-lej: — Sam przyszedł czy... — Sam jeden, bez żołnierzy. — Aha! Nie wiem, kto by to mógł być, ale... niech wejdzie! Po małej chwili ukazał się na progu wysoki mężczyzna w kapeluszu nasuniętym na czoło i w pelerynie zarzuconej na ramiona tak, że zakrywała dolną część twarzy aż powyżej ust. Z pewnością idąc tu nie chciał być rozpoznany na ulicy. I nawet teraz nie od razu się odsłonił. Między fałdami peleryny a kapeluszem widać było tylko świdrujące oczy. Przyglądał się pastorowi, sprawdzając, Czy ten go poznaje, wreszcie zdjął kapelusz 1 opuścił kołnierz. Hagen ujrzał przed sobą komendanta twierdzy Koenigstein, majora Cruxa. „Więc jednak coś spostrzegli" — 159 zmieszał się, lecz udając spokój wyciągnął rękę. — Witam pana majora. Nie spodziewałem się takiej wizyty. — Oczywiście — mruknął major z uśmiechem. Na lewym policzku miał głęboką szramę i ten uśmiech poruszył tylko jedną połowę twarzy. Wyglądało to jak wymuszony grymas. Położył na stołku trójkątny kapelusz, zwierzchniego okrycia nie zdjął. Hagen zrozumiał, że gość nie zabawi długo, i to go uspokoiło. Tamten zaś przebiegł myszkującym spojrzeniem po izbie, i znowu przymrużone, świecące oczy zwrócił na pastora: — Nie mam wiele czasu. Będę mówił krótko. Chodzi o jednego z moich więźniów, chyba się pan domyśla, o kogo? — Tak! Mam wrażenie, że... — Nie wymieniajmy nazwiska. Rzecz jest delikatna, politycznej natury. Nie mogłem o tym mówić z panem tam, w mojej kancelarii, chociaż... — Chociaż przed udzieleniem mi pozwo-leństwa — dobrodusznie rzekł Hagen — sprawdzał pan skrupulatnie, czy nie niosę więźniowi broni lub innych narzędzi. — To mój obowiązek. Jestem wykonawcą rozkazów rządu. Ale oprócz tego... jestem człowiekiem! — rysy majora, dotąd napięte, złagodniały i zmiękły, jakby w duchu wydał im komendę: „Spocznij!" — Jestem człowiekiem, który myśli i czuje po swojemu. Mam 160 własne zdanie o pewnych sprawach, a to niełatwa rzecz w moim zawodzie. W wojsku obowiązuje dyscyplina i posłuch. To tak, jakby pan odważył się posiadać własny pogląd na boskie przykazania, nieprawdaż? — Ha-gen skupił czujność, jak człowiek, którego obchodzi dokoła jakieś nieznajome psisko i nie wiadomo, czy przypadnie mu do nóg i zacznie się łasić, czy skoczy do gardła. — Rozumiem pana. — Otóż to! — ucieszył się major. — W zaufaniu więc i całkiem prywatnie chcę oświadczyć, a pan jako osoba duchowna oceni moje intencje, że uważam, iż temu więźniowi dzieje się krzywda, wielka krzywda! — I on tak uważa. — No, właśnie! Jeżeli dostanie się w łapy tych przeklętych Szwedów! A propos: czy pan wie, pastorze, że w traktacie pokojowym umieszczono specjalny paragraf tyczący się jego osoby? — Nie wiem! — skłamał Hagen i aż się zdziwił, że tak lekko, bez namysłu zdecydował się na kłamstwo. „Dlaczego to zrobiłem?" — pomyślał strapiony. — Wprawdzie traktatu jeszcze nie ratyfikowano, lecz to zwykła formalność. Na mocy tej umowy więzień ma być wydany przez nas władzom szwedzkim. A wówczas... — Uczynił palcem szybki ruch w poprzek gardła i westchnął. — Wiem coś, jak to się robi. Dobrze, jeśli przedtem skazańca nie wymęczą — Brzemię... 161 badaniami. Zaś król szwedzki specjalnie zawziął się w tym wypadku. Krwiożerczy despota, a jego ministrowie i generałowie to prawdziwe bestie. Nienawidzę ich. Niszczą moją ojczyznę! W głosie oficera dźwięczało oburzenie, Ha-gen wyczuł, że jest ono szczere, i raptem olśniła go myśl: „Może to siły niebios, które pragnąłem wzruszyć niedolą więźnia, zaczynają działać?" — Ten więzień — podjął major Crux — cierpi głównie za to, że nie jest Szwedem. — Ani Sasem, ani Rosjaninem... —• Tak, to Inflantczyk! Co to za narodowość? — zirytował się nagle Crux. — Nie ma takiego królestwa ani księstwa na mapie! Sprawdzałem! Narody, nie posiadające swej mapy, nie istnieją. O człowieka takiej narodowości żadna władza się nie upomni. — Żadna oprócz boskiej — powiedział Ha-gen. — Bóg nie stwarzał narodów, on stworzył ludzi. — Wiem, wiem. To się zaczęło od wieży Babel. Pomieszanie języków i tak dalej. Wróćmy jednak do rzeczy... Krótko mówiąc, chciałbym temu więźniowi dopomóc... póki mogę. Póki nie będę zmuszony wydać go Szwedom. „Tak, modlitwa moja została wysłuchana" — pomyślał wzruszony pastor. I spytał: — W jaki sposób pan major to uczyni? — Ułatwię mu ucieczkę, innego sposobu 162 nie ma. Zapyta pan, co mnie skłoniło do tej ryzykownej decyzji? Szanując dyscyplinę i posłuch, myślałem jednocześnie tak: jeżeli ten więzień naraził się mojemu rządowi, a czym, w to nie wchodzę — nie moja rzecz badać politykę zwierzchności! — to przesiedziawszy rok pod kluczem dosyć chyba odpokutował! I to bez sądu, bez prawomocnego wyroku. Myślę, że właściwie nie było podstawy, aby go więzić. Tak, to nie w porządku, mówiąc między nami. A skoro teraz zdecydowano się go wydać, to znaczy, że stał się on memu rządowi obojętny. Mam sumienie czyste, nieprawdaż? Trzeba ratować człowieka od śmierci, od zemsty krwiożerców. — Ma pan szlachetne "serce! — zawołał Hagen i oburącz uścisnął dłoń oficera. Patrzyli sobie w oczy, jakby jeden od drugiego czegoś jeszcze oczekiwał. Wreszcie Crux dodał z zatroskaną miną: — Lecz taka ucieczka to ryzyko i dla mnie... wcale nie mniejsze niż dla niego. On ucieknie, ja pozostanę na stanowisku. A przecież odpowiadam za moich więźniów. Jasne? Muszę zachować jak największą ostrożność. Nie jestem w twierdzy sam jeden. Nie mogę więc iść do tego człowieka i powiedzieć mu wprost: „Uciekaj pan, a ja ci pomogę!" To byłoby wbrew przepisom. — Tak — zgodził się Hagen. Ujrzał piętrzące się nagle trudności i ogarnęła go 163 wątpliwość, czy dobrze zrozumiał majora. — Cóż więc robić? — Moja osoba musi pozostać w cieniu. Dlatego przyszedłem do pana. Chcę, żeby pan był tu pośrednikiem... — To znaczy jak? — Chodzi o to, by pan powtórzył moje słowa... komu należy. — Ach tak? — ucieszył się pastor. — To nic trudnego. Uczynię to z całą pewnością. — I to byłoby na razie wszystko — rzekł major-wstając. — Kiedy ksiądz zamierza odwiedzić nas znowu? — Choćby jutro. Nie trzeba odkładać. — Hagen trochę bezładnie kręcił się po pokoju, bo przyszło mu na myśl, że powinien czymś poczęstować nadzwyczajnego gościa, kieliszkiem wina lub choćby owocami. Lecz na półce leżało tylko napoczęte jabłko. Machinalnie wziął je do ręki i sam ugryzł. — Nie trzeba odkładać — potwierdził Crux, wsadzając kapelusz na oczy i zbierając pod szyją fałdy płaszcza. — Przyjdę tu pojutrze wieczorem przedstawić szczegóły mego planu. Zarzucił sfałdowaną połę na jedno ramię i energicznym krokiem poszedł ku drzwiom. Tutaj jednak przystanął, jakby mu się coś przypomniało, i zawahał się, czy o tym mówić. W końcu zniżonym głosem oświadczył: — Ponieważ fundamentem służby wojskowej jest dyscyplina i posłuszeństwo, nie mu- 164 szę chyba tłumaczyć, że z tak trudnym przedsięwzięciem związane będą pewne wydatki... Hagen odruchowo chwycił się za kieszeń, jakby chciał wyciągnąć sakiewkę i pokryć je natychmiast. Major położył mu dłoń na ramieniu i uśmiechnął się jak do dziecka, które słabymi rączynami usiłuje pomóc w podniesieniu ciężaru. — Nie, nie teraz. Tylko uprzedź pan o tym więźnia. Jest człowiekiem zamożnym, myślę, że nawet nie będzie pytał „ile?" Bo wolność nie ma ceny, moi panowie, a życie tym bardziej. Nieprawdaż? Hagen skwapliwie potakując odprowadził go na dół. Przed domem czekała kareta. Komendant Koenigsteinu wsiadł, hajduk podniósł stopień, zatrzasnął drzwiczki i z powrotem skoczył na kozły. Pojazd ruszył i grzmiąc kołami po bruku zniknął w ciemnościach ulicy. Natenczas Hagen złożył ręce i wzniósł ku niebu dziękczynne wejrzenie. „O, niezbadana potęgo. Jak mądrze kierujesz naszymi losami. Jak dziwne wybierasz drogi, by doprowadzić nas do świętych celów! Któż przeniknie twoje zamiary?" Pełen błogiej radości wrócił do siebie, aby napisać wreszcie list do baronowej Hastfehr. Powinien był ją zawiadomić o tym, co się przed chwilą stało. Anioł, Przebrany w trójkątny kapelusz i czarną pelerynę z wysokim kołnierzem, zstąpił do rzuconego między lwy Daniela. Albowiem napi- 165 sane jest: „Bóg mój posłał anioła swego, który zamknął paszczękę lwom, aby mi nie zaszkodziły..." Koniecznie trzeba te słowa przytoczyć... Wzruszony i rozrzewniony zabrał się do pisania. „Łaskawa pani. Szczęśliwie dotarłem do miejsca przeznaczenia i już parokrotnie widziałem się z naszym wspólnym przyjacielem. Jest zdrowy i ufa boskiej opiece. Mógłby powiedzieć o swym położeniu jak ongiś Hiob podobnie cierpiący: «Oto się teraz gotuję do prawa i wiem, że usprawiedliwiony będę...»" Początek wydawał się dobry. Z kolei przytoczył ów cytat z księgi Daniela, który nasunęła mu rozmowa z majorem Cruxem, i tak zakończył: „Niebawem będę mógł chyba napisać więcej. Powierzam to krótkie pismo niepewnym jeszcze wskutek wojennego potopu komunikacjom pocztowym. Jeśli trafi do ręki Pani, będzie jak gołębica Noego z różdżką oliwną wracająca do arki. O to proszę Najwyższego, a tymczasem kreślę się jako oddany Pani sługa i przyjaciel." Postawił brakujące tu i ówdzie kropki oraz przecinki, po czym odetchnął zadowolony, jak człowiek, któremu udało się spłacić dług wdzięczności. Przecież dzięki pani Hastfehr spotkał na swej drodze Amelię! A potem zaczął się zastanawiać, czy wobec takiego obrotu rzeczy warto składać wizytę hrabinie Ein- 166 siedel. I doszedł do wniosku, że jednak powinien spełnić prośbę Patkula. Bo jeśli, mimo wszystko, plan majora Cruxa się nie powiedzie? Sam mówił, że to przedsięwzięcie trudne! A jeśli wynikną jakieś nieprzewidziane komplikacje? Co wtedy? Może ta pani uzyskała już gdzieś obietnicę, że wypuszczą jej narzeczonego? Wówczas to, co uplanował komendant Koenigsteinu, okaże się w ogóle niepotrzebne! Postanowił więc po dłuższym namyśle, że pójdzie. Kotary w oknach były opuszczone, oddzielając to zacisze od jesiennej pluchy na dworze, a światło od mroków. Żyrandol jak obłok z kryształów i złotej piany wisiał nad głowami dwojga ludzi, rozmawiających półgłosem, z długimi pauzami, tak jakby niewiele mieli sobie do powiedzenia lub też wahali się, czy mogą mówić o wszystkim. Blask świec odbijał się od sprzętów, uwydatniając czerwień i złoto. Czerń pastorskiej kapoty wdzierała się w tę świetność jak memento *nori. Hrabina Einsiedel kuliła się w fotelu, podobnym do atłasowej kolebki, i coraz szczelniej okręcała się kaszmirowym szalem. Hagen od pierwszej chwili, gdy wszedł tutaj, czuł, że między nim a nią leży smuga chłodu. Im dłużej mówił, tym wyraźniej zdawał sobie sprawę, że trudno im będzie się porozu- 167 mieć. „Co za różnica z tamtą! — myślał — chociaż ta nie mniej piękna. Lecz to kwiat ze szkła, kruchy i zimny, zaś tamta..." Zabrakło mu porównania i tylko stwierdził w duchu, że Amelia' na szczęście nie jest podobna do żadnej z nich. — A właściwie jak się pan tutaj znalazł? — usłyszał pytanie zgoła nieoczekiwane po tym, co już zdążył opowiedzieć. Nie 0 sobie, rzecz prosta, zarówno przez ostrożność, jak skromność, lecz o prośbie Patkula. Okazuje się, że nie słuchano go uważnie. Nie od razu dał odpowiedź. Smuga chłodu jakby zgęstniała, mimo że w kominku ogień koziołkował po bierwionach, dudniąc i pryskając czerwienią i złotem, znowu czerwienią 1 złotem. Te barwy zaczęły go drażnić. I nagle spróbował wznieść się ponad to, co otaczało go blichtrem i świecidłem, co miało imponować i onieśmielać. — Przybyłem z woli Boga — odparł uroczyście. Wielkie słowa zapadły w ciszę bez oddźwięku. Potem kobieta zapytała: — Skąd pan wiedział, że mój narzeczony jest w twierdzy? — Jestem rodakiem generała Patkula. — Nigdy nie wspominał mi o panu. Zresztą wiem, że nie utrzymywał stosunków z duchowieństwem... nie interesowały go te sprawy. — Tak, nie wszyscy ludzie pamiętają o Bo- 168 gu, lecz on pamięta o wszystkich — powiedział surowo. I znów nastąpiło milczenie. Hrabina w zamyśleniu patrzyła na obraz wiszący za plecami pastora. Nagie, bujne ciało jakiejś bogini czy nimfy huśtało się na rękach rozbrykanych satyrów. Hagen umyślnie siedział tyłem do płótna, ale czuł tę bezwstydną scenę nad karkiem. — Niełatwo uzyskać widzenie z więźniami stanu — odezwała się znowu pani Einsie-del. — Musiał to panu ułatwić ktoś... ktoś możny. Wyczuł w jej głosie podejrzliwość. Wyprostował się z godnością: — Powiedziałem już: to Bóg! Stało się według Pisma: „Wzbudzę sobie, mówi Pan, kapłana wiernego, który według serca mego i według myśli mojej czynić będzie." To właśnie przywiodło mnie tutaj. I spełnię do końca obowiązek, do którego z wyższej woli zostałem powołany. Dopiero te słowa zrobiły na niej pewne wrażenie. Opuściła powieki. Wydała się jeszcze drobniejsza w swej kolebce-fotelu, jak dziecko skarcone przez starszych. Złagodził wie.c głos i dodał: •— Rozmawiałem z nim kilka razy. Jest bardzo nieszczęśliwy. Cierpi i tęskni. Zdawało się, że wreszcie pokonał jej nieufność. Tak dwoje obcych ludzi, spotkawszy S1ę przy nieszczęściu trzeciego, zbliża się ku 169 sobie mimo woli, jeśli stać ich na współczucie. Zaczęła mówić szybko tonem ni to gry-maśnym, ni to płaczliwym: — Rok już trzymają go w zamknięciu podli zawistnicy. Ani sądu nie było, ani żadnego badania, bo za cóż mieliby go sądzić? Nie popełnił żadnej zbrodni, to człowiek honoru. Tak się boję o jego los, zwłaszcza od kiedy podpisano ten traktat ze Szwedami. Cóż jednak mogę zrobić? — Mogłaby go pani odwiedzić. Odkąd przeniesiono go do Koenigsteinu, nie była pani podobno u niego ani razu. — Mówił o tym? Skarżył się panu? Zaprzeczył ruchem głowy, ona zaś nerwowo mówiła dalej: — Nawet jeśli tam pójdę, nic pocieszającego mu nie zaniosę. Raczej zasmucę, gdy powiem, że ma być wydany... Nie mam odwagi spojrzeć mu w oczy. Z początku oboje byliśmy pewni, że to tylko złośliwość ministrów drezdeńskich. Skorzystali z nieobecności króla, zajętego w Polsce, aby się porachować z Reinholdem. Rąbał im prawdę w oczy, ostrzegał, że w ten sposób wojny nie wygrają. To się nie podobało. „Pan tu jest intruzem!" — rzucił mu raz Fleming na przyjęciu. Reinhold go wyzwał, mieli się pojedynkować. Ale następnej nocy został aresztowany. Pisał do króla, jeszcze wtedy pozwolono na to, miał nawet wygody w tamtym areszcie, swoją służbę. Lecz sam ją przepędził, bo okazało 170 się, że służba była przekupiona, szpiegowała go- — Myślę, że powinna pani osobiście zwrócić się do króla Augusta. — Uczyniłam to! — wykrzyknęła ze złością. — Udawał, że mi współczuje, obiecał, że postara się coś zrobić dla Patkula. „Niech go wasza królewska mość po prostu każe wypuścić" — mówię. „Trudno mi bez zbadania sprawy zmieniać decyzję rządu" — powiedział. Zbył mnie tą obietnicą. Czas upływa i nic się nie dzieje. A tylu miał przyjaciół i protektorów, gdy mu się powodziło. Żadne chyba nazwisko oprócz imion panujących nie świeciło w Europie takim blaskiem jak jego. Miałam nosić to nazwisko. A dzisiaj co mnie czeka? Może też będę w końcu aresztowana?! — chlipnęła dziecinnie i długo wycierała nos w chusteczkę. Hagen zrozumiał teraz powód jej nieufności: „Boi się o swoją skórę!" — pomyślał z politowaniem. Ona zaś skarżyła się dalej: — Wszyscy go odstąpili, a ktoś, komu Reinhold tak dobrze życzył, tyle pomagał... no, tak! Znowu mówię o naszym królu. Wie pan? Udawał przede mną, że o niczym nie wie. Czy to możliwe? — Nie znam obyczajów monarszych. Jednak nie traćmy otuchy. — Korciło go, by napomknąć o tym, co zaproponował major Crux. Jednak uznał, iż na razie trzeba to zachować w tajemnicy, skoro hrabinie Einsie- 171 del nie udało się nic uzyskać na drodze legalnej. Więc tylko dodał znacząco: — Miejmy ufność w Panu zastępów. Pokręciła głową nie przekonana. „Te światowe damy nie mają prawdziwej wiary — stwierdził. — Ich dusze to zachwaszczone ugory." Widział, jak obracała na palcu brylantowy pierścień, bawiąc oko jego ogniami. — To właśnie od Reinholda — rzekła z wymuszonym uśmiechem. — Zaręczynowy. Nasz ślub miał się odbyć za miesiąc. A już rok upływa i... — Niech go pani koniecznie odwiedzi. To obowiązek chrześcijański, nie tylko narze-czeński. Podniesie go pani na duchu. — Jestem już zmęczona tym wszystkim — wyznała bezradnie. — Wydawał mi się taki silny, tak bezpiecznie czułam się przy nim. Teraz czuję się strasznie opuszczona. — Obróciła się w stronę drzwi, gdzie pojawił się lokaj: — Co tam? — Przyszedł pan radca dworu Lente. — Proś! — odrzekła. Spojrzała na pastora, który zrozumiał, że powinien się pożegnać. Lecz gdy wstał, powiedziała z wahaniem: — Niech pan zostanie. Może radca ma jakieś wiadomości o tej sprawie? Do salonu wszedł żwawym krokiem jegomość w peruce nieproporcjonalnie wielkiej w stosunku do niepokaźnej figury. Wyglądał jak kuliście przycięty krzew ogrodowy na dwóch nogach. Ucałował dłoń gospodyni. 172 — Przynoszę dobre wieści! — A spostrzegłszy w cieniu nieznajomą postać, napuszył się i wysunął brodę do góry. — To jest pastor Hagen, rodak biednego Reinholda — przedstawiła hrabina. Radca obrzucił go spojrzeniem od stóp do głów, jakby miał przed sobą nie człowieka, lecz kolumnę liczb, które należy sprawdzić, zanim poweźmie się jakąś decyzję. Suma wypadła snadź zadowalająco, bo uścisnął mu rękę i rzekł wesoło: — Jeśli ksiądz przyszedł umawiać się o pogrzeb, to jeszcze za wcześnie! — Pastor Hagen widział się ostatnio z moim narzeczonym — powiedziała pani Einsie-del. — I cóż tam? Jak się czuje nasz przyjaciel? — Jest zniecierpliwiony i przygnębiony — oświadczył Hagen. — Któż na jego miejscu byłby cierpliwy i miał dobry nastrój? Ale to już dobiega kresu. Przybył pan w samą porę, pastorze. Obecność pańska może się teraz bardzo przydać. Jeszcze raz sprawdził bystrym spojrzeniem imaginowane liczby, których sumą była osoba pastora, spoważniał i zniżając głos dodał: — Sądzę, że można zaufać dyskrecji kapłana. — Pani hrabina prosiła, abym został, przewidując, że będzie mowa o sprawie generała Patkula — rzekł Hagen. 173 Dama skinęła głową. Wtulona w wygodny, obszerny fotel obciągała szal na ramionach takimi ruchami, jakby zgarniała pod to okrycie jakieś osobiste drobiazgi, nie przeznaczone dla obcych oczu. Chowała z powrotem swój smutek, bojaźń i bezradność, przenosząc wzrok z pastora na radcę i znowu na pastora, jakby mówiła przy tym: „Jestem słabą kobietą. Weźcie mnie pod swoją opiekę." — Tak, w tej sprawie właśnie przyszedłem — potwierdził Lente. — I jak już powiedziałem — z dobrą nowiną. Rzecz przybrała obrót całkiem niespodziewany. Nawet ja nie przypuszczałem, że może istnieć tego rodzaju wyjście. Przysunął się z krzesłem do fotelu hrabiny i mrugnął na pastora, by uczynił to samo. Zanosiło się na poufną naradę. — Jakie wyjście? — spytała niedowierzająco. — Król August dotrzymał jednak obietnicy, którą dał pani. — Nic o tym nie wiem. — Bo też nikt nie ma prawa wiedzieć! Ale my, dyplomaci, mamy swoje sposoby — zaśmiał się wysokim falsetem i to zabrzmiało tak, jakby ptak zaświergotał w gąszczach jego peruki. — Po to właśnie nasze rządy powierzają nam tę trudną pracę. Dowiadujemy się o rzeczach najbardziej skrytych. Przypomina pani sobie, że w swoim czasie ostrzegałem Patkula, że szykuje się zamach na nie- 174 go. Radziłem, by jak najprędzej opuścił Saksonię. Lecz zwłóczył na swoje, nieszczęście. Wciąż go coś powstrzymywało. Tutaj zerknął na pastora, chcąc mu dać do zrozumienia, że owo „coś" siedzi obok na fotelu, otulone w kaszmirowy szal. Pani Ein-siedel wzruszyła ramionami: — Miał obowiązki jako nadzwyczajny poseł Rosji. Powierzono mu dowództwo wojsk rosyjskich, stacjonowanych w Saksonii. To też był jeden z powodów zatargu. — Powinien był rzucić wszystko! — zawołał Lente. — Widząc jego niebezpieczną opieszałość, chwyciłem się podstępu, aby niejako zmusić go do ucieczki. — Nic mi pan nie mówił — rzekła nadą-sjina. — To nieładnie, że ukrywał pan coś przede mną. — Przyznawać się do podstępu? W dodatku nieudanego? Czy może być większa przykrość dla zawodowego dyplomaty? Więc niech się pani nie dziwi. Teraz jednak mogę 0 tym mówić, tamto już nie ma znaczenia. Otóż zaprowadziłem go do pewnej damy, zajmującej się przepowiadaniem przyszłości. — Czy do pani Hoffmeister? — uśmiechnęła się hrabina. — Tak! niech się pan nie oburza, pastorze. Wiem, co to zabobony, jednak °ne też bywają narzędziem w ręku roztrop-nych polityków. Astrologowie, wróżbiarze egipscy prorokując ludowi ułatwiali faraonom Wykonanie pewnych planów państwowych. 175 Moim zamiarem było zmusić Patkula do szybkiej rejterady. Pouczyłem tę panią, co ma powiedzieć. Jasnowidzom zawsze ktoś pomaga. — Reinhold nie był przesądny — rzekła takim tonem, jakby miała o to pretensję. — Jasnowidząca oznajmiła mu, że czeka go śmierć, rychła śmierć z ręki potężnego wroga. To zrobiło na nim pewne wrażenie. Niestety — nie pobudziło do szybszego działania. I stało się to, przed czym go ostrzegałem. — Nic się jeszcze nie stało — wtrącił Ha-gen. — A te dziwaczne sposoby... — Rozumiem! Nie podobają się panu, jako człowiekowi religijnemu. Jednakże gdy chodzi o ratowanie głowy przyjaciela, wszystkie sposoby są dobre. Zresztą... nie udała mi się ta sztuczka — powiedział z żalem. I raptem znowu się zaśmiał tym piskliwym, podobnym do świergotu ptasiego głosem. Pani Einsiedel przypomniała: — Miał pan mówić o nowinach. — Oczywiście, to była tylko dygresja z przeszłości. Dzisiaj otrzymałem wiadomość z najpewniejszego źródła, że Patkul niebawem znajdzie się na wolności. Król August, nie chcąc jawnie dyskredytować fatalnego posunięcia swych ministrów ani tym bardziej łamać traktatu pokojowego, postanowił w tajemnicy dopomóc swemu dawnemu współpracownikowi. I otóż komendant Koenigstei- 176 nu otrzymał... nie w formie rozkazu, rzecz prosta! w formie osobistego życzenia jego królewskiej mości polecenie... Zawiesił głos dla większego efektu, potem zniżył go i powiedział, ledwie poruszając tłustymi wargami: — Ułatwić Patkulowi ucieczkę z twierdzy! Cest ca! Hagen wstał, otworzył usta, jakby miał coś rzec, ale zamknął je i usiadł z powrotem. Jakiś instynkt kazał mu milczeć i czekać. Na hrabinie wiadomość radcy uczyniła mniejsze wrażenie, niż należało się spodziewać. — To ryzykowne i niebezpieczne — powiedziała. — Nie więcej niż dyplomatyczna choroba — odparł ze śmiechem Lente. — Dyplomatyczna ucieczka, to coś z tej samej kategorii. Teraz więc chodziłoby tylko o to, aby ktoś mający dostęp do więźnia uprzedził go, co się szykuje, przyspieszył, jeśli można, całą rzecz. Skoro pan, mój pastorze, ma prawo go odwiedzać, panu chyba przypadnie w udziale ta przyjemna funkcja. Zdumiewało Hagena, że cała rzecz rozwiązuje się tak szybko i skutecznie, choć on sam do tego niczym się nie przyczynił. I czuł się jak gdyby zawiedziony: tak trudną walkę stoczył ze sobą, nim zdecydował się zająć losem Patkula, a oto z innej strony ludzie spieszą z ratunkiem. Niepotrzebne były jego wahania, a może i modlitwy? Następnie jesz- 12 — Brzemię... 177 cze coś innego przyszło mu na myśl: „Gdy tamten wyjdzie z twierdzy, stracę sposobność widywania Amelii." Zapragnął, by ta chwila się jakoś odwlokła, po czym zawstydził się samolubnego pragnienia. I posmutniał. — Nad czym się pan zastanawia? — usłyszał pytanie radcy. — Czy sprawi to panu jakąś trudność... to, o czym mówiłem? — Nie, nie! Bynajmniej. — Proszę się pomodlić, aby wszystko szczęśliwie się nam udało. To zamiast radcy powinna powiedzieć pani Einsiedel. Lecz ona teraz próbowała wyobrazić sobie, jak będzie wyglądała przy boku uciekającego więźnia. I nie potrafiła. Wszystko odmieniło się na jej niekorzyść, psuło nadzieje. Kochać potężnego działacza, chodzić w blasku jego ministerialnych dostojeństw, a poświęcać się dla bankruta — to nie to samo, chociaż to ten sam człowiek. Ludzie, którym się nie powiodło, wzbudzali w niej niechęć jak chorzy, od których sama mogłaby się zarazić. „Nawet gdybym się zdobyła na współczucie — myślała — to też nie byłaby już miłość. I cóż ja na to poradzę? Kwiat obraca się za słońcem, a w ciemnościach ginie. Nie lubię, boję się ciemności." Część trzecia NADZIEJE I ZAWODY Gdy kapitan Walden przybył do Saksonii, kraj ten po zamieszaniu wywołanym najściem Szwedów odzyskiwał równowagę. Umykający przed najeźdźcą ludzie uspokajali się, wracając do swych nietkniętych wsi i miasteczek. Król szwedzki postępował tu inaczej niż w Polsce, którą przedtem długo i gwałtownie pustoszył. Teraz trzymał na wodzy upojoną sukcesami armię, nie pozwalał na samowolne rekwizycje, a tym bardziej rabunki. Sprawiła to zapewne wspólnota religii, łącząca zwycięzców ze zwyciężonymi. W ojczyźnie luteranizmu Karol XII pragnął okazać się opiekunem tej wiary. Wkroczywszy więc do Wittenberga złożył uroczysty hołd pamięci Marcina Lutra, który dwieście lat temu na drzwiach miejscowej świątyni przybił swe reformatorskie tezy. Nad rzeką rósł jeszcze dąb, pod którym ongiś twórca nowego kościoła spalił potępiający go bullę papieską. I tę pamiątkę uczcił monarcha modlitwą i wieńcami. A przy sposobności wygłosił do ludu i wojska krótką, lecz znaczącą przemowę: — Nie jesteśmy intruzami na tych nie- 179 mieckich ziemiach. Przed siedemdziesięciu laty lała się tutaj krew szwedzka w obronie protestanckiego kościoła. Mój waleczny pradziad, przesławnej pamięci król Karol Gustaw, tutaj, pod Liitzen, śmiercią na polu chwały przypieczętował nasze prawa do opieki nad prawdziwym chrześcijaństwem. Elektor saski August zdradził je, dla zysku przyjmując katolicyzm. Srogo, jak widzicie, został ukarany. Moim rękom powierzył Bóg miecz sprawiedliwości i kary. Nie włożę go do pochwy, póki sprawiedliwość i wiara nie zatryumfują. Tak rozpoczął rządy w podbitym państwie. Sprawiedliwie rozłożył ciężary okupacji na saskich współwyznawców. Musieli płacić za przegraną wojnę, lecz odbywało się to porządnie i legalnie. Zamki, dwory i wsie w trójkącie między Lipskiem, Dreznem i Wit-tenbergiem przemieniły się w gwarny i wesoły obóz czterdziestu tysięcy żołnierstwa Wojacy jedli dobrze, tłuścieli w oczach, ekwi-powali siebie i swoje kobiety. A kobiet kręciło się tu sporo. Oprócz żon, które zatęskniwszy za mężami przybyły na ich kwatery z dalekich pieleszy domowych, oprócz towarzyszących wojsku markietanek, widziało się świeżo poślubione Szwedom małżonki albo dopiero narzeczone, albo zwyczajne ladacznice. Wyżsi dowódcy sarkali na obabienie armii, lecz król choć sam wstrzemięźliwy, odporny na pokusy niewiast i wina, patrzył 180 przez palce na uciechy żołnierzy. Po odpoczynku w Saksonii poprowadzi ich na nowe ciężkie boje, niech używają życia, póki śmierć nie wyjdzie im naprzeciw. Walden przydzielony do korpusu generała Loewenhaupta nie miał na razie zbyt wiele zajęcia. Czas upływał mu na rozrywkach z kolegami. Posiadali nad nim tę przewagę, że uczestniczyli już w niejednej kampanii, lubili o tym opowiadać, on zaś mógł tylko słuchać i zazdrościć. Nie brał udziału w bitwach czy to pod Narwą, czy Warszawą, pod Kliszowem czy pod Wschową, niczym się więc nie przyczynił do wspaniałych zwycięstw, których owoce spożywał dziś razem ze wszystkimi. Z opisów owych batalii, jak bóstwo z dymu kadzideł, wyłaniała się raz po raz spiżowa postać króla Karola. Wielbiono jego odwagę osobistą, podziwiano oszałamiające w swej skuteczności manewry militarne, zachwycano się żołnierską prostotą wodza — kochano go! Kochano nie jak ojca, na to był za młody ten dwudziestopięcioletni wojownik, lecz jak cudowne zjawisko, uosobienie marzeń młodości, wcielenie rycerskiego ducha. — Doprawdy to mąż zesłany przez Boga! Jakie szczęście, że wypadło nam żyć w tych czasach, oglądać go na własne oczy, służyć Pod jego rozkazami — mówili oficerowie. I Oskar czuł to samo, choć się z tym nie zwierzał. Zdawało mu się, że nie ma do tego 181 prawa, nie złożywszy jak tamci krwawych dowodów wierności i poświęcenia. Marzył, iż po wyjściu z Saksonii zacznie się wojna z Rosją... jeśli car podobnie jak August nie padnie przed królem na kolana. A gdy będzie wojna, choćby krótka, może Bóg pozwoli tym, co jeszcze się nie bili, skąpać broń we krwi wrogów i zwrócić na siebie królewskie oczy. Zdarzyło się mu wreszcie ujrzeć króla z bliska. Było to na przeglądzie korpusu. W otoczeniu generałów i pułkowników, wzdłuż uszykowanych na polu szeregów, nadjeżdżał koronowany tryumfator ku szwadronowi Waldena. Serce Oskara zaczęło bić tak mocno, jakby każdy krok królewskiego wierzchowca zwiastował zbliżającą się chwilę cudu. W rozkochanych oczach odbijał się każdy ruch monarchy, a szczęście doszło do zenitu, gdy ów zatrzymał konia naprzeciw nie znanego mu jeszcze kawalerzysty i obrzuciwszy go krótkim spojrzeniem zwrócił się do generała Loewenhaupta: — To ktoś nowy? — Tak, najjaśniejszy panie. Kapitan Oskar Walden przybyły z garnizonu ryskiego. — Aha! Inflanty... Cóż tam słychać? Wspominają Patkula? — Cieszą się, najjaśniejszy panie, że został ujęty — odpowiedział Walden tak szybko, jakby spodziewał się tego pytania. Król obejrzał się na Loewenhaupta. — Odebraliście go od Sasów? 182 Generał stropił się i zmieszał: __ Nie jeszcze, wasza królewska mość. — A na co czekacie?! — ryknął monarcha, aż oficerowie pobledli. Zapadła cisza jak po uderzeniu pioruna. Zdawało się, że huknie następny. Lecz król spojrzał tylko na Walde-na, jakby wyłączając go spod swego gniewu, i nic już nie mówiąc ruszył dalej. Zaczął się rok tysiąc siedemsetny siódmy i wciąż jeszcze nie było mowy o porzuceniu Saksonii. Szwedzi obliczali i porządkowali wojenne łupy, owoce zwycięstwa. Kancelaria królewska ściągała kolejne raty olbrzymiej kontrybucji. Układano w szkatułach złoto i klejnoty, szły do skrzyń srebrne serwisy i porcelana. Wszystko, czym król August naśladując Paryż olśniewał w swym drezdeńskim wersalu, pakowano teraz do dalekiej i niepowrotnej podróży na Północ. Jednocześnie król zajmował się polityką międzynarodową i kłopotliwymi sprawami polskimi. Znajdował się przy nim doradca, wykwintny polski magnat, któremu dostał się tron odebrany Augustowi — grzeczny i posłuszny Stanisław Leszczyński. Było też w Lipsku sporo Polaków, stanowiących dwór szwedzkiego faworyta. Jedni od razu uznali w nim swego pana, drudzy, jak na przykład marszałek wielki litewski Sapieha i wojewoda ruski Jabłonowski, uczynili to dopiero 183 po detronizacji Sasa. Z rezygnacją przyjęli odmianę losu i w imieniu augustowskiej Polski podpisali traktat pokojowy ze Szwecją. — Fortunae volucri ludimur impetu — filozoficznie tłumaczył to sobie Jabłonowski. — Aeternum nil est... Upada, co powstało, i znów powstaje, co upadło. — August już się nie podniesie — powiedział Sapieha. — A z Patkulem koniec na zawsze. — Nie wiadomo — rzekł Przebendowski, j malborski wojewoda. — Fortuna jest jak wa- \ hadło. A jeszcze gdy Bellona kołysać nim zaczyna... — Aeternum nil est — powtórzył Jabłonowski. — Postąpiliście haniebnie, moi panowie, gorzej niż bisurmani, podpisując się w traktacie na wydanie Patkula! — wybuchnął Przebendowski. — Wolnego, mości wojewodo — obruszył się Sapieha. A Jabłonowski rozłożył ręce: — Co było robić? — Nawet Turcy nie zgodzili się wydać cesarzowi Rakoczego, gdy zalawszy Austriakom sadła za skórę schronił się pod protekcję sułtana. Nie honor, moi panowie! Nie w polskim zwyczaju takie judaszostwa! Tym bardziej, że Patkulowi przysługują z urodzenia prawa polskiego szlachcica. Jabłonowski spojrzał z ukosa na zaperzonego kolegę, pokiwał głową: 184 __ Niechętnie i król August na ten punkt się godził. Ale Szwed uparł się i już! — Jeszcze nic złego się nie stało — dodał pojednawczo Sapieha. — Patkul jest bezpieczny w Koenigsteinie pod dozorem Sasów. Myślę, że wynikną długie przewłoki, zanim Szwedzi go dostaną w ręce. — I w końcu zamordują! — E, gdzież to powiedziane? W traktacie mówi się tylko o wydaniu. Pewnie odeślą go carowi, który ponoć domaga się tego, obiecując w zamian jakieś inne fanty. Nie znamy, panowie bracia, wszystkich sekretów aktualnej polityki. Przebendowski spochmurniał jeszcze bardziej. — Bo kłócąc się między sobą daliśmy się wypchnąć z jej orbity — powiedział z goryczą. — Obce mocarstwa narzucają nam królów albo ich wypędzają. Nigdy tego nie było, nigdy! Wystawiliśmy się Europie na pośmiewisko. — No, właśnie! — Sapieha wzruszył ramionami. — Co znaczą wobec naszych utra-Pień interesy jakiegoś tam Inflantczyka! Ja nie tylko jego osobę, ale duszę własną diabłu, gdyby to miało ulżyć ojczyźnie. Przebendowski milczał. Myślał o sentencji Jabłonowskiego, o igraszkach losu, który Podnosi ludzi i obala. Nie tak dawne to czasy* kiedy wspólnie z Patkulem tryumfalnie 185 wprowadzali Augusta na warszawski zamek. Patkul radosny, pełen optymizmu roił o wypędzeniu Szwedów z całej Polski, snuł projekty unii polsko-inflanckiej. Jednakże August wciąż był pod wrażeniem szwedzkich sukcesów. Powiedział wtedy Patkulowi, że jest łatwowierny: „Votre credulite, cher ami, est incomparable!" Rychło miało się okazać, że był to sceptycyzm uzasadniony. Nie upłynął rok, gdy na ten sam zamek wjeżdżał pod osłoną rajtarii antykról, Stanisław Leszczyński. Tak, to prawda, że „fortunae volucri lu-dimur impetu", ale trzeba przynajmniej bronić polskiego honoru. I z tą myślą Przeben-dowski udał się do Leszczyńskiego. Ten monarcha, nie tyle z łaski bożej, ile z łaski Karola XII, niecierpliwie oczekiwał w Lipsku, kiedy wreszcie jego wielki protektor stąd ruszy i utoruje mu drogę powrotną do Warszawy. Sam nie miał sił nć taką wyprawę. Ale Szwed się nie spieszy1 i najgorsze było to, że w jego kwaterze zja wili się bracia Sobiescy, świeżo uwolnień z Koenigsteinu. Nazwisko ojca, zwycięzc spod Wiednia, inny miało walor w Polsc i wśród obcych niż nazwisko Leszczyńskie! zaś król szwedzki wiedząc o tym chciał początkowo widzieć na tronie Jakuba, najstarszego z trzech braci. Lecz właśnie Patkul popsuł mu szyki biorąc królewicza w niewolę. Teraz Jakub Sobieski znowu był na wolności. A co gorsze miał w ręku rewers pisa- 186 ny w chwili elekcyjnego zamętu, zobowiązanie, że koronę polską, „ja, Leszczyński, na głowie mojej nosić będę tylko jako powierzony mi zastaw, dopóki królewiczowie z więzienia nie wyjdą, po czym królewiczowi Jakubowi ją odstąpię, zaręczając to słowem honoru." Oto dlaczego Przebendowski zastał go w nastroju niepewności i obaw o przyszłość. Wszelako dla otoczenia, zwłaszcza dla dygnitarzy państwa, pragnął król mieć zawsze uśmiech przyjemny i niezmąconą pogodę na obliczu. Trzeba było demonstrować pewność siebie na tym chwiejnym, niepewnym stolcu królewskim, aby łaskawości, którą starał się okazywać poddanym, nie poczytywano za słabość. Przebendowski, zatroskany losem Patkula, dał się zwieść pozorom. — Przychodzę do waszej królewskiej mości — powiedział — znając piękne jego serce, aby wstawić się za człowiekiem, któremu wielka krzywda się dzieje. A kto wie, czy nie spotka go coś najgorszego. Leszczyński lubił, gdy przychodzono do niego z prośbami. Pomyślał, że wojewodzie malborskiemu chodzi o kogoś ze stronników Augusta, i przybrał wyraz przebaczającej dobrotliwości. Gdy jednak usłyszał nazwisko Patkula, nachmurzył się: — Nic dla tego człowieka uczynić nie mo-§C- To poddany szwedzkiego królestwa. 187 — Niezupełnie. — Doprawdy, panie wojewodo, nie wtrącajmy się lepiej w te rzeczy. Oprócz niezadowolenia króla Karola niczego nie możemy się spodziewać. Przebendowski nie myślał ustępować. Miał argumenty, które powinny trafić Leszczyńskiemu do przekonania. Zniżył głos: — Zanim z tym przyszedłem, uświadomiłem sobie, że to Patkulowi zawdzięczamy w jakiś sposób, że właśnie osobę waszej królewskiej mości, a nie czyją inną, mamy za pana. — Nic ja o tym nie wiem — król wzruszył ramionami — o tej wdzięczności. A w dodatku, mości wojewodo, chcesz, jak się zdaje, dać mi do zrozumienia, że i ja w takim razie miałbym powód być mu wdzięczny. Dziwi mnie to, zaiste! Wpadł w rozdrażnienie, co mu się rzadko zdarzało. Niechybnie był to skutek rozmyślań nad niejasną sytuacją, w jakiej się znajdował. Jednak nie zrażony tym Przebendowski podjął z całym spokojem: — Pozwolisz, najjaśniejszy panie, że coś przypomnę. Trzy lata temu po awansach szwedzkiego oręża tron Rzeczypospolitej był tak jakby wakujący. Powszechny był głos, że po nie lubianym Auguście obierzemy jednego z synów sławnej pamięci króla Jana... królewicza Jakuba lub też Konstantego, spadkobierców wielkiego nazwiska Sobie-skich. O Leszczyńskim wtedy nie pomyślano. 188 __ Ja też nie myślałem brać brzemienia panowania — odparł wyniośle król. — Dobrze mi się żyło w moim Lesznie. Wojewoda skłonił głowę na znak, iż nie wątpi, że tak było. Ciągnął jednak swoje: — I otóż gdy król Karol czynił negocjacje z młodymi Sobieskimi, Patkul sprzątnął mu ich sprzed nosa. — Uczynił to nie dla mnie, dla interesów Augusta. — Nie chodzi o intencje czynu, lecz o skutki. A skutki wiadome: zniknęli z drogi waszej królewskiej mości jedyni, a niebezpieczni konkurenci. Leszczyński w duchu musiał przyznać mu rację: tak było! Przecież mruknął: — Dzisiaj pojawili się znowu. — Wiem, że nie pretendują do korony. — Skąd wiesz, mości wojewodo? — żywo podchwycił król. Przebendowski uśmiechnął się zagadkowo: w gruncie rzeczy tę wiadomość skomponował na poczekaniu. Widząc, jakie zrobiła wrażenie, chciał tajemniczością dodać jej wagi. — Facta loąutur — odrzekł znacząco. I po Pauzie mówił dalej: — Ten Inflantczyk to człowiek niepospolitych zdolności... — Komuż je ofiarował? Nieprzyjaciołom naszym! Carowi moskiewskiemu, a przedtem baśnie Augustowi. — Nie królowi Augustowi, ale Rzeczypospolitej ofiarował siebie i swoją ojczyznę, 139 a my nie udźwignęliśmy tego daru. Znam go blisko, wiele godzin spędziliśmy w Warszawie i gdzie indziej na dysputach o przyszłości Europy. On widział w Polsce ostoję przeciwko potężniejącemu dokoła absolutyzmowi. Mówił, że złota wolność polska niczym magnes przyciąga ościenne ludy, on był zakochany w naszym narodzie. Nie odpłaciliśmy wzajemnością, srodze się rozczarował. Jest dzisiaj okazja pozyskać go na nowo. To tęga głowa. — Dzisiaj zawisł nad nią miecz sprawiedliwości. — Miecz bezprawia — żachnął się wojewoda. — Wydaje mi się, że jest w mocy waszej królewskiej mości zapobiec szykującej się zbrodni. Zyskałbyś, miłościwy panie, sympatię świata, który oburza się na takie traktowanie znakomitego męża stanu. Wstaw sie za nim. Leszczyński słuchał zamyślony. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak Karol przyjąłby to wstawiennictwo. „Ten despota — myślał — nie ustąpi żadnym perswazjom i prośbom, skoro coś raz postanowi. Lepiej go nie* drażnić. Może zlekceważy tamtą moją niefortunną deklarację i z niczym odprawi Sobieskich? Tak się staram mu dogadzać." Jednak podając Przebendowskiemu rękę na pożegnanie, oznajmił przyjacielskim tonem: — W tym, coś powiedział, drogi wojewodo, widzę sporo racji. Pamiętam też, że chrześci- 190 jańskim obowiązkiem jest ujmować się za nieszczęśliwymi. Spróbuję najpierw pomówić ze szwedzkim ministerium, a następnie z samym królem. Trzeba jednak — zastrzegł się roztropnie — poczekać na stosowny moment. W godzinę po tej audiencji przygalopował z Alt Ranstadt adiutant Karola XII z oznajmieniem, że jego królewska mość szwedzka prosi do siebie jego królewską mość polską. Leszczyński zadrżał w duchu: nigdy nie wiedział, co wyniknie z takiego wezwania. — Jak zdrowie najjaśniejszego pana? — spytał, częstując adiutanta winem. — Znakomite jak zwykle — odrzekł oficer. — Dzięki najwyższemu Bogu... — Pomil-czał chwilę i zadał drugie, ostrożne pytanie: — W jakim humorze obecnie? — Kiedy mnie tu wyprawiał z ordynan-sem, wydawał się gniewny. — O! co za przyczyna? — Tego nigdy nie wiemy. — Może jednak tymczasem ostygnął? Racz powiedzieć najjaśniejszemu panu, że wnet u niego będę. — Im prędzej, tym lepiej. Król nie lubi czekać. W gorącej wodzie kąpany — blado uśmiechnął się Leszczyński, a serce szybciej mu zabiło. — Więc nie marudź pan z odpo- 191 wiedzią. Jedź z powrotem, a ja wyruszą niebawem. Wsiadając do królewskiej kolasy polecał się w duszy opiece swego patrona, wciąż pełen lęku i niepewności. Na próżno powtarzał sobie: „Niech się dzieje wola boża!", bo wcale nie był przekonany, że jego los tylko od bożej woli zależy. „Znakomity wojownik, ale prostak i krętacz — myślał o Karolu. — Nigdy nie wiadomo, co mu do łba strzeli. Ty z nim o sprawach poważnych, żeby dowiedzieć się czegoś sensownego, a on ci o głupstwach pleść zaczyna, po ramieniu klepie i śmieje się jak głupi." Okazało się jednak, że tym razem protektor usposobiony był serio. I z miny jego łatwo było poznać, że bardzo z czegoś niezadowolony. Ledwie przywitawszy się z Leszczyńskim, przystąpił do rzeczy, nie dobierając słów jak zwykle, nie pozwalając sobie przerywać. — Cóż to za głupstwa powypisywałeś, przyjacielu? Co za obietnice bez mojej wiedzy? Teraz nowy ambaras, jakbym mało miał dotąd kłopotów z Polską i Polakami. Mówię o tym idiotycznym liście twoim do Sobie-skich. Abdykowałeś jeszcze przed elekcją-Tom sobie króla wybrał, niech to wszyscy diabli! Leszczyński rozumiał, że owo tykanie jest braterskie, jak to się praktykuje między pa- 192 nującymi, jednakże sam nie ośmielał się korzystać z tego zwyczaju. — Najjaśniejszy panie. Pozwól, że wyjaśnię. — A co tu wyjaśniać?! Jakub Sobieski ma czarno na białym wypisane twoją ręką, że mu zwrócisz koronę, gdy znajdzie się na wolności. Przyszedł z tym do mnie. — Złożyłem kiedyś taką deklarację, pragnąc w momencie elekcji pozyskać tych, co królewicza Jakuba chcieli mieć na tronie. A wiedziałem, że wasza królewska mość w swoim czasie... — Czasy się zmieniają. Ja je zmieniam. I nie znoszę pomocników nieproszonych. Mimo gniewnych pokrzykiwań Szweda Leszczyński poczuł się bezpieczniejszy. Zrozumiał, że osoba Sobieskiego już nie dogadza Karolowi, i uczyniło mu się raźniej. A tamten spokojniejszym głosem mówił: — Udało mi się wyperswadować upartemu pretendentowi jego nadzieje. Powiedziałem, że sam pomysł jest tak niedorzeczny, aż trudno uwierzyć. Nie macie prawa szafować berłem, pożyczać je sobie i oddawać bez zgody sejmu Rzeczypospolitej, bez mojej zgody. To moje prawo. Zbyt wiele krwi szwedzkiej wsiąkło w polską ziemię, abym z tego prawa zrezygnował. Więc na przyszłość proszę: żadnych aktów państwowych bez porozumiewa się ze mną. Proszę i ostrzegam. Kandy- 13 - Brzemię... 193 datów na tron polski nie brak, mam w czym wybierać — zakończył tonem pogróżki. „Zmył mi głowę — pomyślał Leszczyński. — I słusznie!" Nie czuł żalu do Karola, przeciwnie, w rękę by go pocałował za takie rozstrzygnięcie przykrej kwestii. Następnie przypomniał sobie rozmowę z Przebendow-skim: „Wojewoda wcześniej musiał o czymś wiedzieć, chciał mi ofiarować to, co już było dla mnie przeznaczone. Ładnie bym się wybrał, próbując wstawić się za Patkulem! To dureń! Powinien był wtedy odebrać Sobie-skim mój list i zniszczyć. Chyba, że nie mieli go przy sobie." Wracając od króla uśmiechał się zadowolony. Miał wrażenie, że gładko przepłynął niebezpieczne miejsce, gdzie łodzi groziło rozbicie. Wyminął dwie rafy, jedna mogłaby się nazywać: Sobieski, druga — Patkul. „Nareszcie zbliżam się do celu". Hagen mile podniecony wspinał się niewygodną kamienistą drogą pod górę, spoglądając to na forteczne mury, to na dolinę Elby. Dzisiaj wszystko wydawało się piękne i przyjazne. Jakże słodko nieść otuchę bliźniemu, dotkniętemu ciężką zgryzotą, jak błogosławiona chwila, w której można komuś obwieścić dobrą nowinę. Jak poczciwe wydawało się oblicze majora Crux, gdy witając się z pastorem mrugnął znacząco i z uśmiechem przyło- 194 żył palec do ust. Hagen kiwnięciem głowy upewnił go, że pamięta o umowie, i to wypadło tak, jakby dwaj przyjaciele porozumieli się ostatecznie przed niespodzianką, którą szykowali wspólnemu druhowi. Lecz ten, o kim myśleli, był dzisiaj nie w humorze. Więźniowie miewają takie puste dni, których żadnymi myślami wypełnić nie mogą, i dusza jakby ogołocona z pragnień obojętnieje na rzeczy tego świata. Hagen chwycił go za rękę i pociągnął ku oknu: — Spójrz, generale — powiedział raźno — jak uroczy jest ten boży świat! I ta rzeka w dole... chociaż to nie nasza Dźwina — zaśmiał się cicho. — Lecz i ją wnet ujrzysz. Ten dzień już chyba niedaleki. — O czym ty mówisz, księże? — Patkul patrzył sennie spod przymkniętych, obrzmiałych powiek. — O wolności dla pana! — Hagen wspiął się na palce, bo tamten był o głowę wyższy, i przysunąwszy mu usta prawie do samego ucha szeptał z przejęciem: — Ani ja, ani pan nie mogliśmy przewidzieć, że to się stanie w ten sposób. Będzie pan stąd wypuszczony, może jeszcze dzisiejszej nocy... pod pozorem ucieczki. I sam komendant Koenigsteinu przygotowuje wszystko. To patriota! Nie cierpi Sasów, a przy tym ubolewa nad pańskim losem. Mówił o tym ze mną w cztery oczy. Prosił, żeby pana uprzedzić, przygotować. To przecież delikatna sprawa... I co na to po- 195 wiesz, kochany generale? Nie spodziewałeś się, prawda? Ach! niezbadane są wyroki niebios. — Chciał jeszcze dodać, że ma się to stać na życzenie króla Augusta, jednak zamilkł, zdziwiony, że na twarzy więźnia nie widzi odbicia własnej radości. I nawet go to uraziło. Spozierał wyczekująco na blade, ziemiste oblicze Patkula, na zmarszczki, których teraz jak gdyby jeszcze przybyło. Więzień odszedł od okna i ciężko siadł na łóżku, opierając brodę na piersi. Stał się podobny do kamiennej bryły, z grubsza ociosanej na kształt człowieka. — To jakaś pułapka — odezwał się niechętnie. — Chcą mieć pretekst, aby ze mną skończyć. Zastrzelą mnie podczas próby ucieczki. Byliby usprawiedliwieni. — Ależ co pan mówi? To niemożliwe! — Pan jest łatwowierny i naiwny, pastorze — Patkul uśmiechnął się i powtórzył słowa, które usłyszał kiedyś pod swoim adresem: — Votre crćdulite, mon ami, est in-comparable! — Nie rozumiem po francusku, lecz mniejsza o to — odparł Hagen nie zbity z tropu. Protekcjonalnym gestem położył dłoń na ramieniu niedowiarka: — Posłuchaj, drogi bracie. To wszystko dzieje się za wiedzą, a nawet z woli króla Augusta. Król wysłuchał próśb pańskiej narzeczonej, hrabiny Einsie-del. — Więc była w końcu u niego? — Patkul 196 ożywił się nareszcie. W przygasłych oczach coś mu zaświtało. — Tak... i komendant spełnia polecenie królewskie... Widać okoliczności polityczne są takie, że nie można panu zwrócić wolności jawnie. — Jeśli Szwedzi są w Saksonii — potwierdził Patkul — to patrzą mu na ręce. — No, właśnie! — Może nie jest tak podły, jak mi się zdawało? — powiedział z namysłem. I dodał po pauzie: — A więc przypuśćmy, że nie kryje się w tym podstęp! — Spojrzał na pastora, jakby oczekując, że ten rozproszy jego wątpliwości. Hagen oświadczył z mocą: — Jestem przekonany, że major Crux mówił ze mną zupełnie szczerze. — Tak, ale... — Patkul odgarnął długie, siwiejące włosy, przez chwilę próbował je związać na karku, lecz zniecierpliwił się i puścił luzem. Ale chmurna twarz wypogodziła się i Hagen nareszcie mógł oglądać pierwszy rezultat swej misji: podniesienie ducha w udręczonym bliźnim. — Ale co, kochany generale? — spytał serdecznym ojcowskim tonem. — Zobaczę, jak major zabierze się do tego. Od razu poznam, czy to komedia, czy... Zresztą, dlaczego zwleka? •— Chciałby mieć pańską zgodę na ten Plan. I środki na jego wykonanie. — Jakie środki? 197 — Major przewiduje jakieś wydatki — tłumaczył Hagen w dobrej wierze. — Nie wiem dokładnie, o jaką sumę chodzi, ale to się wnet wyjaśni. To nie będzie dużo. Patkul milczał zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Twarz znowu mu pociemniała. A pastor z zapałem mówił dalej: — A jeśli pan nie ma w tej chwili pieniędzy, znajdzie się jakaś rada, żeby... — Oczywiście, tutaj nie mam wiele. Mógłbym dać weksel do jednego z bankierów drezdeńskich, który załatwia moje sprawy finansowe. Mógłbym upomnieć się o te pieniądze, które mi winien sam August z czasów mej służby w Polsce, kiedy nie płacił mi gaży... Albo o te, które później pożyczałem jego kochankom. Daruję mu je, skoro taki łaskaw. — Chodziłoby jednak o komendanta Cru-xa — przypomniał Hagen. — Dał mi do zrozumienia, że będą pewne koszta. Może musi kogoś opłacić, żeby mieć łatwiejsze zadanie?! Przecież nie może zwracać się z tym do króla. —• I myśli, że ja się zgodzę? Dam pieniądze? — Patkul nagle roześmiał się drwiąco i popatrzył na pastora. „Może podejrzewa — pomyślał Hagen oblewając się rumieńcem — że to ja chcę od niego coś wyłudzić?" I zapytał drżącym głosem: — Z czego pan się śmieje? — Z głupiej chytrości tego bydlaka! Umy- 198 ślił wyciągnąć ode mnie okup, czy pan tego jeszcze nie rozumie? Ale gówno dostanie, musi zrobić, co August mu nakazał. Nie, nie powącha ani grosza. Niech mu pan to oświadczy w moim imieniu. Skrzyżował na piersi ramiona jak król, gdy po wydaniu rozkazu oczekuje na jego spełnienie. — Ja mu tego nie powiem — wyjąkał Ha-gen. — W takim razie usłyszy to ode mnie! — Patkul chwycił ze stołu mosiężny dzwonek i stanąwszy przy drzwiach zaczął dzwonić gwałtownie. Pastor złożył dłonie jak do modlitwy: — Generale, poczekaj. Trzeba działać oględnie... zaufać ludziom. — Trzeba wiedzieć, jakim ludziom! Dobrze poznałem tę saską bandę. Muszą mnie wypuścić, czy chcą, czy nie chcą. Ten majorzyna za mały jest, aby mieć głos w mojej sprawie. Próbuje jak kundel, czy nie uda mu się przy okazji chwycić jakiegoś ochłapu dla siebie. — Czy nie lepiej rzucić ten ochłap? Obłaskawić? — Dziwię się, że coś podobnego słyszę od kapłana. Namawia pan mnie, abym uległ krętactwu. Przecież to jasne, że August wydał swoje polecenie wcale nie na prośbę mej narzeczonej. Ustąpił pod naciskiem cara Piotra. Drzwi celi otworzyły się i stanął w nich 199 nieznany pastorowi żołnierz, obsługujący dzisiaj więźnia. Ten rozkazał: — Zamelduj panu majorowi, że chcę go widzieć. A nie mogę sam przyjść, bo mam gościa, osobę duchowną. Żołnierz zasalutował i odszedł. Hagen z obawą patrzył na Patkula, który krążył po izbie założywszy ręce za plecy i uśmiechając się szyderczo. Widać było, że nic go nie powstrzyma od tego, co postanowił. Mimo to pastor jeszcze próbował perswazji: — Generale, ja nie jestem ani polityk, ani dyplomata. I nie mówię teraz jako kapłan, ale jak człowiek, znający słabość innych. Niestety, ludzie są tylko ludźmi. Może komendant zadowoli się niewielką stosunkowo kwotą? Cóż to znaczy dla pana? Uważaj to za upominek dla... — Ani myślę dawać upominków złodziejom! On mnie i tak wypuści. — Lecz może z tym zwlekać, a to byłoby... Sądzę, że powinno panu zależeć na każdym dniu. Im wcześniej, tym lepiej, tym bezpieczniej — tłumaczył jak dziecku. Na usta cisnęło mu się to, co wiedział o traktacie pokojowym, i był w rozterce: mówić czy nie mówić? Już mu się trochę pokręciło w głowie od tych wszystkich niespodzianek. — Mogą zajść okoliczności nieprzewidziane, które utrudnią tę ucieczkę — dodał, czując, że jednak będzie musiał użyć najgroźniejszego argumentu. 200 — Daj spokój, księże. — Patkul z uśmiechem poklepał go po plecach. — Bądź pewny, że włos mi z głowy nie spadnie. Co najwyżej posiedzę tu kilka dni dłużej. Ale ten łajdak grosza nie powącha. Hagen wreszcie zdecydował się odkryć całą prawdę. — A jeśli rząd saski będzie zmuszony... — zaczął i urwał, bo do celi wszedł major Crux. Z uprzejmą miną pozdrowił pastora, który spuścił oczy jak winowajca: przeczuwał, że wybuchnie tu jakaś burza, a on się do niej mimo woli przyczynił. Patkul z miejsca zaatakował oficera: — Dowiaduję się, że jego królewska mość elektor August rozkazał mnie stąd wypuścić. Pan jest tutaj komendantem, majorze, jeśli się nie mylę? — Jestem — bąknął major zezując na pastora. Szrama na lewym policzku zaróżowiła mu się i usta skrzywiły, odsłaniając kawałek zęba. Zaczął się domyślać, że sprawa przybiera inny obrót, niż oczekiwał. A więzień mówił głosem podniesionym: — Żądam więc wykonania tego rozkazu. — Jakiego rozkazu? — oczy komendanta błysnęły i zwęziły się jak u kota. Hagen odwrócił wzrok i pomyślał: „To drapieżnik, nie kundel". — Rozkazu uwolnienia mnie z twierdzy. W przeciwnym razie złożę skargę na pana. Pan wiesz, że jestem ministrem państwa ro- 201 syjskiego, że uwięziono mnie wbrew międzynarodowemu prawu. Będzie to jeszcze miało ciężkie następstwa dla tych, co odważyli się na ten gwałt. ¦— To nie moja sprawa. — Zapytuję kategorycznie, kiedy odzyskam wolność?! — Mnie pan pyta? — Crux wzruszył ramionami. Szukał spojrzeniem wzroku pastora. A ten wyjąkał: — Wspominał pan major, że związane z tym będą jakieś wydatki, ale chyba to nie powinno... — Ja mówiłem? — coraz bardziej dziwił się Crux. — Co pan za głupstwa plecie, mój księże? — fuknął Patkul. I znowu wsiadł z góry na komendanta: — Czynię pana odpowiedzialnym za każdy dzień... nawet za każdą godzinę zwłoki w wykonaniu królewskiej woli. Słyszy pan? Major skinął głową potwierdzając, że wszystko dobrze słyszy. Potem wsunął dłoń za kurtkę i trzymał ją tam chwilę, jakby drapał się po piersiach, i można było pomyśleć, że czyni to zakłopotany nie wiedząc, co odpowiedzieć zagniewanemu więźniowi. Gdy wyjął rękę z powrotem, okazało się, że trzyma w niej jakiś papier złożony we czworo. — Mam być odpowiedzialny za zwłokę? —¦ powiedział obojętnie. — Ja nic nie wiem o żadnym poleceniu jego królewskiej mości. 202 Natomiast otrzymałem od kanclerza pismo, że traktat pokojowy został w całości ratyfikowany przez oba rządy, to jest saski i szwedzki. — Co to ma wspólnego? — prychnął lekceważąco Patkul. — W związku z tym podano mi do wiadomości treść jedenastego paragrafu — ciągnął Crux — gdyż dotyczy on mojej funkcji i odpowiedzialności. A oto jak brzmi odnośny ustęp — podniósł papier do oczu i zerknąwszy na Hagena zaczął czytać trochę monotonnie, ale z namaszczeniem, tak, jak niekiedy kaznodzieje odczytują wersety Pisma świętego: — „Wszyscy zbiegowie i zdrajcy szwedzcy, którzy się w Saksonii znajdują, a którzy są rodem bądź z samej Szwecji, bądź z prowincji do Szwecji należących..." — przerwał i spojrzał na Patkula uważnym wzrokiem: — Pan generał jest, jak mi wiadomo, rodem z Inflant? A Inflanty, jeśli się nie mylę, są prowincją do Szwecji należącą? Wszystko się zgadza, co? — Potem czytał dalej: — „...mają być wydani! A między nimi osobliwie Jan Reinhold Patkul, który tak długo, aż będzie wydany dowództwu szwedzkiemu, ma być trzymany w areszcie." — Złożył pismo i uniósł je w górę. — Otrzymałem to z podpisem zastępcy kanclerza. A pan masz do mnie pretensję, że nie wypuszczam cię na wolność. Jestem, zdaje się, w porządku, co? w zupełnym porządku, nie? — z ostat- 203 nim pytaniem zwrócił się do Hagena, jakby brał go za świadka. Więzień wyrwał mu z ręki fatalny dokument, przebiegł szybko oczami, zmiął w garści i rzucił na podłogę. — Kanalie! Ja bym was... Crux spokojnie podniósł papier, obrócił się na pięcie i wyszedł z celi. Słychać było, że wydaje na korytarzu jakieś polecenie strażnikowi. Potem ucichło. Patkul z twarzą jak popiół, w którym spłonęło wszystko, czym żył dotąd, wszystkie nadzieje, oczekiwania, plany, stał wrośnięty w ziemię. Hagenowi zbierało się na płacz. W głuchej ciszy usłyszał pytanie: — Czy to prawda? — Niestety... tak! — jęknął i jął oskarżać samego siebie: — Wiedziałem o tym od początku. I gdybym pana zawczasu uprzedził, z pewnością zgodziłbyś się na okup. Teraz wszystko przepadło. Pan mi tego chyba nie przebaczy. Nie śmiał podnieść oczu, świadomy, ile zawinił. Lecz tamten rzekł chrypliwie: — Uspokój się, księże. Nie dałbym okupu! Nigdy! — Naprawdę? — Hagen poczuł ulgę i pomyślał: „Jaka to szlachetna dusza". — Nie ma pan do mnie żalu? — Wiedząc o tym paragrafie, tym bardziej bym nie dał. Widać teraz jak na dłoni, że krył się tu podstęp i zdrada. Chciano mnie 204 omamić, nakłonić do próbowania ucieczki... i wtedy zgładzić. Znam te sposoby! Car Piotr mocno musiał naciskać Augusta, który znalazł się między młotem a kowadłem. Moja nagła śmierć wybawiłaby go z kłopotu. Ale to się nie uda, och, nie! Jeszcze gra nie skończona... Z powrotem usiadł na łóżku i podparłszy brodę na pięści zapatrzył się w głąb swych myśli. Był jak jeździec, którego poniósł koń, lecz który nie chce się do tego przyznać, tylko rozgląda się po nieznanej okolicy i wmawia sobie, że tutaj właśnie chciał się znaleźć. Południowe słońce przebijało się .do izby przez dawno nie myte szyby, na dworze słychać było dźwięki trąbki wzywającej załogę na jakąś zbiórkę. Hagen sięgnął po płaszcz i kapelusz, popatrzył na więźnia i odezwał się cicho: — Będę musiał już iść. — Niech pan poczeka. — Patkul ocknął się, przesunął ręką po twarzy i znowu ukazał ją spokojną, skupioną w mądrej rozwadze. — Chcę o coś zapytać... Kiedy się pan dowiedział, że w traktacie jest punkt dotyczący mojej osoby? — Na krótko przed wyjazdem z Rygi. ¦— I pani Hastfehr wiedziała o nim także? — Myślę, że wiedziała... tak! na pewno wiedziała. — Dlaczegoście mnie o tym nie uprzedzili? — Mieliśmy nadzieję, że to jeszcze nie 205 przesądzone. Było tam zastrzeżenie o ratyfikacji. — Wyczytałem w tym piśmie, że ratyfikacja nastąpiła w listopadzie. Teraz mamy luty. — Patkul rozłożył palce i obliczał: — Grudzień, styczeń, luty, okrągłe trzy miesiące. I dotychczas ten punkt nie został wykonany, choć nietrudno było przysłać kilku Szwedów i zabrać mnie stąd. Czy to nie dziwne? — Dziwne, rzeczywiście — przyznał skwapliwie pastor. — Widocznie trafili na jakieś przeszkody. Widocznie wdała się w to jakaś inna siła. — Pan wciąż myśli o rosyjskim monarsze? — Jasne, że jest w tym jego ręka! Wszystko się zgadza! — I Patkul odetchnąwszy, jakby rozwiązał trudną zagadkę, spojrzał na Ha-gena prawie wesoło. — A więc dobrze zrobiłem! I niech pan nie czyni sobie wyrzutów, mój księże. Działał pan z najlepszą wolą. — Proszę o tym nie wątpić! Nie chciałem przedwcześnie martwić pana złą wiadomością... odbierać nadziei. — Uznaję chwalebne intencje. Teraz należy uzbroić się w trochę cierpliwości, przetrzymać chytrego majora. No, i nie będę pana dłużej zatrzymywał. Widzę, że pan bardzo się przejął. Nie warto. Do zobaczenia więc, ale może już nie tutaj. Mocno uścisnął dłoń gościa i dzwonkiem przywołał strażnika. Tym razem wszedł oj- 206 ciec Amelii z koszykiem przykrytym serwetą. — Akurat niosę obiad panu generałowi — powiedział. — Córka dzisiaj nie mogła, pomaga matce. Hagen wyszedł. Miał takie uczucie, jakby tę godzinę spędził u łoża człowieka ciężko chorego, który jeszcze się łudzi, że będzie zdrowy, choć jasno widać, że mu się pogorszyło. „Daj Boże, aby się sprawdziły te nadzieje na cara! — westchnął w duchu. — Nie wiem, co ich kiedyś łączyło, lecz królowie tego świata bywają zmienni. Najprościej byłoby wykupić go z więzienia. Może jeszcze nie wszystko stracone? Muszę iść do tej hrabiny..." Znów był w tym pięknym salonie wśród czerwieni i złota, odbijającego się w światłach żyrandola, co wisiał nad głową jak kryształowy obłok. W przytulnym jak kolebka fotelu siedziała pani tych wspaniałości i wpatrywała się wielkimi oczami w Hagena, który mówił: — Przykro mi, że nie mogę oznajmić tego, czego pani zapewne oczekiwała, czego oczekiwaliśmy wszyscy troje, myślę też o panu radcy. Doszło bowiem do przykrej scysji między generałem Patkulem a komendantem twierdzy. — Co się stało? 207 — Komendant spodziewał się, że za pomoc w ucieczce będzie miał pewną korzyś¦ materialną. Cóż? Są ludzie, którzy wyzyskują nieszczęścia bliźnich. Prosił mnie więc o pośrednictwo w tej sprawie. Uczyniłem to, lecz narzeczony pani kategorycznie odmówił. — Głupiec — szepnęła tak cicho, że Hagen mógł pomyśleć, iż się przesłyszał. — Wtedy odczytano mu ten paragraf traktatu, gdzie jest mowa o wydaniu generała władzom szwedzkim. Reszty nie musiał dopowiadać. Hrabina Einsiedel przymknęła powieki, jakby chcąc ukryć bolesny zawód. — Zmarnował moje starania. Spróbował ją pocieszyć, że nie jest tak źle, i powiedział: — Przemyślałem to, co się stało. Nabrałem przekonania, że należy działać dalej, mimo uporu Patkula. A jego upór wynika nie tylko stąd, że nie chce okupić się komendantowi, lecz głównie z podejrzeń... — Jakich podejrzeń? — Moim zdaniem nieuzasadnionych. Obawia się on, że ta ucieczka byłaby tylko pretekstem, aby go... zabić. — Szkoda, że wcześniej nie był taki przezorny. — Jestem przekonany, że król August mimo wszystko nie zwodziłby pani obietnica pomocy. — Gdyby chciano go zgładzić, dawno by 208 już nie żył. Reinhold przebywa w więzieniu drugi rok. Mogli go w tym czasie dziesięć razy otruć. — Nie przyszedł mi do głowy ten argument! — zawołał Hagen. — Myślę, że to chybaby go przekonało. Lecz jeszcze nic straconego. Gdyby z ust pani usłyszał o takiej możliwości... na przykład o tym otruciu! Wydaje mi się, że powinna pani nie zwlekając uzyskać widzenie się z narzeczonym, użyć wszelkich perswazji. Co innego namowy jakiegoś tam pastora — uśmiechnął się skromnie — a co innego słowa kobiety, do której... z którą pragnie zawrzeć śluby małżeńskie. — Nie, ja nie pójdę do niego. — Dlaczego?! — zdumiał się przykro. — Odwiedziłam go dwukrotnie w tamtym więzieniu... w Sonnensteinie. I już nie miałam siły iść po raz trzeci. To robi okropne wrażenie, te mury, te straże i człowiek jak w klatce. Za każdym razem wracałam prawie chora. — Spojrzała mu w oczy, przepraszając za swoją słabość, lecz wiedząc jednocześnie, że z tą przepraszającą miną i z tą słabością bardzo jej do twarzy. — Rozumiem — odrzekł Hagen — że nie są to widoki dla wrażliwych istot. Jednakże w tym wypadku... — Nie mogę! — ...byłoby to chyba po raz ostatni — dokończył, czując, że jego namowy chybiają celu. Hrabina milczeniem broniąc się przed ]* -— Brzemię... 209 tym, do czego ją namawiał, zagłębiała się w fotel, zasnuwała się w swoje koronki i w swój szal kaszmirowy, jakby pragnęła ukryć się przed nim, po prostu zniknąć. W cieniu opuszczonej twarzy widział tylko połysk nieufnych, obrażonych oczu. — Niech więc pani do niego napisze — szepnął zmartwiony. — Myślę, że nie braknie pani siły przekonywającej. Chociaż słowo pisane to nie to, co żywe. Trzeba jednak spróbować. — Zastanowię się nad tym. — Po co zwlekać? To niebezpieczne. Doręczę mu ten list. — Nie, to wymaga namysłu. Muszę zebrać myśli. I czy to co pomoże? Kto mi zaręczy? Bo jeśli nawet Reinhold w zasadzie zgodzi się na ucieczkę, lecz nie będzie chciał dać pieniędzy komendantowi? — Wtedy pani bez jego wiedzy złoży ten wymuszony okup! — odparł z żywością, bo tak właśnie umyślił to sobie zawczasu. — Za moim pośrednictwem. — Ależ ja nie mam pieniędzy! — wykrzyknęła z irytacją, po raz drugi wprawiając go w zdumienie. — Dla ratowania przyszłego małżonka — wyjąkał — nie znajdzie pani środków, które by... Nieprzyjemny grymas zjawił się na twarzy damy. Z tymi wielkimi oczami podobna była 210 do nastroszonej so^ ;y, spozierając >j z góry na coś, co ją drażniło. — Jeżeli chodzi o nasze małżeństwo — powiedziała niechętnie — to dawne projekty mocno się powikłały. Nawet gdyby udało mu się uciec, nie będzie już tym, kim był, nie odzyska swej pozycji. — I nawet nie myśli o tym! — z tryumfem oznajmił Hagen. — Doszedł już do tych lat, kiedy człowiek widzi całą marność zaszczytów tego świata i zaczyna myśleć o zbawieniu duszy. Oddalenie się od blichtru dworskiego, od intryg i pokus, żywot w jakimś zaciszu przy boku kochającej małżonki... czy może istnieć większe szczęście? To więzienie zmusiło go do zastanowienia się nad właściwym przeznaczeniem człowieka. Wyznał mi sam, tęskni do takiego cichego życia. — Ach tak? Wyznał to panu? — Zmęczyło go tamto wszystko. Chyba się pani nie dziwi? — Jestem młodsza od niego o dobrych dwadzieścia lat — odrzekła z naciskiem. — Pani hrabino! Abraham miał osiemdziesiąt sześć, kiedy... — Jaki Abraham? — Nasz świątobliwy praojciec! Miał osiemdziesiąt sześć lat, kiedy z niewolnicą imieniem Hagar spłodził Ismaela. Może i wam pobłogosławi Stwórca, pozwoli cieszyć się licznym potomstwem... 211 — Plecie pan głupstwa! — Wstała z fotela i wyszła nie spojrzawszy na speszonego kaznodzieją. „Obraziła się na mnie — pomyślał —- lecz o co?" Nie wiedział, co począć dalej: odejść bez pożegnania? poczekać jeszcze trochę? Roztargnionym wzrokiem wodził po kosztownych sprzętach i ozdobach pokoju. „Powiedziała, że nie ma pieniędzy, to kłamstwo! Bo przecież gdyby sprzedała choćby część tych cacek i zbytków... na przykład ten obraz." Zawiesił spojrzenie na oprawnym w ciężkie złocone ramy malowidle, przedstawiającym nagą nimfę na rękach rozbrykanych satyrów. „Po co trzymać ten bezwstydny widok? Co w tym pięknego?" — zżymał się w duchu. Ale nie mógł oderwać wzroku od ciała o barwach miodu, od obnażonych wdzięków kobiety, która spod przymrużonych w uśmiechu powiek zdawała się patrzeć wprost na niego, zachęcać do odwagi, do grzechu wabić. I raptem odkrył w jej spojrzeniu coś znajomego i od razu pomyślał o Amelii, że gdy jechali dwukółką we dwoje, ona tak samo, z takim samym przymrużonym uśmiechem zerkała nań z boku i chyba powtórzyło się to parę razy. Zatęsknił do niej gwałtownie. Kłopoty z Patkulem zobojętniały mu nagle, natomiast ogarnęła go chęć, by porwać dziewczynę z ponurego gniazda na skale, oddalić się z nią w inne strony, a tamto wszystko zostawić boskiej opiece. 212 — Pani hrabina prosi, żeby pan pastor łaskawie zaczekał chwilkę — usłyszał głos lokaja. — Pani hrabina pisze list. — A! Dobrze, dobrze, mój człowieku! — ucieszył się Hagen. I gdy służący odszedł, pastor stąpając bezszelestnie i jakby skradając zbliżył się do obrazu. Pasł oczy szczegółami malowidła, i to było tak, jak gdyby rozbierał z sukien swoją Amelię, a ona wciąż uśmiechając się rozkosznie, przelewała mu się w rękach jak ta tutaj w kosmatych ramionach satyrów. Teraz dopiero ujrzał ich w całej obrzydliwości, ich gęby obleśne, rogi i kopyta. „Ależ to prawdziwe diabły!" — wzdrygnął się spłoszony. Szybko oddalił się w drugi kąt pokoju i usiadł, zasłoniwszy dłońmi piekącą twarz. Musiał stoczyć walkę z cielesną pokusą, to znaczy przestać myśleć o Amelii. Uprzytomniał sobie, że czeka na coś, co może zadecydować o życiu człowieka. Brał z powrotem ciężar odpowiedzialności za niego, a nie było to łatwe... Upłynęło trochę czasu, zanim powtórnie zjawił się służący i oznajmił, że pani hrabina poczuła się źle, wobec tego przyśle swój list jutro albo pojutrze do mieszkania panu Pastorowi. Hagen zostawił mu adres i wyszedł, wcale nie dziwiąc się tej zwłoce. Już był oczyszczony z namiętności i spokojny, chociaż trochę smutny. Całą uwagę skupił znowu na ważności swej misji. Miał wraże-nie. że jednak udało mu się coś zyskać. 213 „W końcu usłuchała mojej rady, pisze list do niego — myślał. — To nie jest łatwe, lecz powinno poskutkować. Musi zrozumieć nieszczęśnik, że nie ma dlań innego ratunku. A jeżeli w swej zarozumiałości uważa to za poniżające, zwrócę mu uwagę, że nawet Jezus z rodzicami ratował się przed Herodem ucieczką do Egiptu. Anioł ich ostrzegł!" Lecz nie śmiał pomyśleć o tym, choć to się prawie narzucało, że sam jest jakimś aniołem, przysłanym z Rygi do Koenigsteinu w podobnym celu. Od hrabiny Einsiedel udał się do poselstwa pruskiego, aby porozmawiać z radcą Lentem Ten człowiek, niewątpliwie życzliwy Patku-lowi, też powinien wiedzieć, jakie wynikły trudności. — Można było się spodziewać, że to ni< pójdzie gładko — powiedział dyplomata. — Charakter Patkula jest pełen sprzeczności Znam go od kilku lat, a nigdy nie wiem, ja! się zachowa w danej sytuacji. — Niech mi pan radca wyjaśni w końcu za co go aresztowano? — spytał Hagen. -Słyszałem tu i tam różne aluzje, lecz niewiel z tego zrozumiałem. Może dlatego, że ni orientuję się w polityce. Gdyby więzili g° Szwedzi, byłoby to wytłumaczone. Wiem, że w przeszłości bardzo się naraził królowi, że w Sztokholmie sądzono go jako buntownika. 214 __ I skazano na śmierć. __ Wiem i o tym. Musiał uciekać z kraju, przeszedł na stronę nieprzyjaciół Szwecji, był w służbie Sasów i Polaków. I oto nagle ci jego sprzymierzeńcy, tocząc wojnę ze Szwecją, wsadzają go do więzienia. Co się stało? — Uczyniono mu zarzut, że próbował w tajemnicy doprowadzić do porozumienia ro-syjsko-szwedzkiego — odpowiedział radca, patrząc na klamerki swych pantofli. — Czy to prawda? To właśnie rząd saski zawarł pokój ze Szwecją. — Ale w podobnych wypadkach dużo zyskuje ten, kto pierwszy pogodzi się z silniejszym przeciwnikiem — uśmiechnął się Len-te. Jego przymrużone oczy wydawały się dobroduszne i jednocześnie przebiegłe tak, jakby ta dobroduszność była maską przebiegłości albo przebiegłość broniła dobroduszności przed jej nadużyciem: — Pan jest kapelanem wojskowym... w szwedzkiej armii. — Tak. Ale co to ma wspólnego z moim Pytaniem? ^— Bezpośrednio nic — w dalszym ciągu uśmiechał się Lente. — Ja jednak, będąc urzędnikiem państwa pruskiego, muszę być bezstronny w tym konflikcie. —- Czy pan radca mi nie ufa? Jestem rodakiem Patkula. I chociaż jako poddany króla Karola nie mogę pochwalać żadnych buntów, chciałbym ulżyć temu nieszczęsnemu 215 buntownikowi. Myślę, że dość już odpokutował — i że tamto już się nie powtórzy. — Oby skończyło się na tej pokucie — mruknął Lente i zajął się zapalaniem fajki. Czynił to z wielką starannością i bez pośpiechu, chciał trochę zyskać na czasie, obmyślić, co powiedzieć wolno. — Interesuje pana, co spowodowało katastrofę tak wybitnego męża stanu, człowieka ze wszech miar utalentowanego, pełnego śmiałych pomysłów. Odpowiedź byłaby krótka: brak ostrożności, zbytek zaufania we własne siły. — Pycha — szepnął Hagen smutno. — W języku teologicznym tak się to pewnie nazywa... jeden z siedmiu grzechów głównych. Polityka jednak nie lubi mistycznych określeń. Wróćmy więc do rzeczy. Dwa lata temu Patkul przybył do Saksonii na czele korpusu posiłkowego wojsk rosyjskich. Bo kiedy wynikły spory między nim a rządem saskim co do sposobów prowadzenia tej wojny, zrezygnował ze służby u króla Augusta i ofiarował swe usługi rosyjskiemu monarsze. — To mnie dziwi. Jak można tak szybko przechodzić z jednej służby do drugiej? Skoro nie zgadzał się z królem Augustem, powinien był wystąpić z wojska, rzucić to polity-kowanie. — Znaczyłoby to... złamać sobie karierę'-Patkul jest piekielnie ambitny. Poza tym ma w swej naturze, jak mi się zdaje, coś z daw- 216 nych kondotierów. Zaciągali się pod sztandary tych książąt, którzy im więcej płacili. Hagenowi przypomniało się coś, co by potwierdzało uwagę radcy: „Nie płacił mi gaży" — powiedział Patkul o królu Auguście. Czyżby oprócz pychy powodowała nim jeszcze chciwość, żądza złota?! — Niepochlebnie to świadczy o nim — stwierdził. — A jednak tak było. Car przyjął go z otwartymi ramionami, wiadomo, że werbuje uzdolnionych cudzoziemców. Do rangi generalskiej dodał mu jeszcze tytuł tajnego radcy. W tym charakterze Patkul znowu działał w Polsce, a następnie tutaj, w Saksonii. Wszystkie jego wysiłki zmierzały do jednego celu: wzmocnić koalicję antyszwedzką, rozszerzyć front wojennych działań. Starał się wciągnąć do tej wojny nowych sprzymierzeńców, Austrię i Brandenburgię, jeździł do Wiednia i Berlina, prowadząc rokowania w imieniu cara Piotra. Rzecz była trudna, lecz możliwa. Cesarstwo, podobnie jak Rosja, miało kłopoty z Turcją, wspólny wróg na południu niejako zmuszał do zbliżenia się Wiednia z Moskwą. Mój pan, elektor brandenburski, nie mógłby w tym wypadku zostać neutralnym. Zresztą król August wczesuj obiecywał nam za pomoc przeciw Szwe-cJi ładny kawałek Polski, mianowicie pro- lncJC pruską. Ale okres powodzeń oręża szwedzkiego nie był odpowiedni dla kapto- 217 wania państw neutralnych. Sytuacja Sasów stawała się coraz gorsza. Ponieważ na północy Rosjanie manewrowali ostrożnie, unikając generalnej bitwy, król szwedzki całą siłą i prawie bez przeszkód pchał się na Drezno. I ministerium saskie zdecydowało się zawrzeć pokój separatystyczny. Jasne, że obecność w Saksonii takiego człowieka jak Pat-kul, zaufany sprzymierzeńca rosyjskiego, którego zamierzało się opuścić... — Zdradzić — machinalnie wtrącił Ha- gen. — W prywatnej rozmowie można i tak to nazwać. Otóż nasz wspólny znajomy był zbyt pojętny, aby nie wyczuć, na co się zanosi. To tak, jakby spod gmachu, przy którym się tyle napracował, chciano wyrwać kamień węgielny. Musiał temu zapobiec. Albo przynajmniej osłabić skutki zbliżającego się wstrząsu. Na dworze saskim dawano mu do zrozumienia, że stał się persona ingrata. Powinien był wyjechać, nie przeciągając struny. Odrzucał moje rady i ostrzeżenia. Wówczas zaprowadziłem go do tej wróżki, któr& postraszyła go widmem śmierci. I to nie pomogło. W ostatniej rozmowie ze mną powiedział, że wie, iż znajduje się w szponacł-złych ludzi, którzy mogą go otruć albo w in ny sposób zgładzić. „Otoczony jestem szpie gami — mówił do mnie — jednak muszę ti przetrwać, udawać, że nic nie wiem o konszachtach pokojowych Fleminga i kompanii- 218 Jednocześnie robię, co mogę, aby nie dopuścić do kapitulacji przed Karolem albo przynajmniej ją opóźnić. Będąc wśród wilków muszę wyć razem z nimi." Wtedy zapytałem, co będzie, gdy Sasi przekonają się, że nie jest wobec nich szczery. Odpowiedział, że chroni go prawo dyplomatyczne, że w odpowiednim momencie znajdzie się w bezpiecznym miejscu. — Przecież mówił pan, że to oni oskarżyli go o konszachty ze Szwedami? — Czy powiedziałem, że wierzę w to oskarżenie? — radca Lente pyknął fajką poirytowany naiwnością pastora. Ten odrzekł zmieszany: — Przepraszam pana. Dyplomata złagodniał. Widać było, że ma swego rodzaju przyjemność odsłaniając kulisy polityczne przed laikiem. Czuł się jak doświadczony gracz, gdy pokazuje niektóre swoje karty podziwiającemu go kibicowi. Sycił się tym podziwem przez chwilę, a potem odsłonił jeszcze jedną. — Jakoś w tym samym czasie dostałem informacje, że Patkul przekazał znaczną sumę jednemu z bankierów szwajcarskich na swój rachunek. Więc rzeczywiście zabezpieczał sobie odwrót. Gdy już po jego aresztowaniu wspomniałem o tej transakcji w rozmowie z panią Einsiedel, odrzekła, że wiedziała o niej. Biedaczka była pod wrażeniem tego, co się stało. Odczuwała coś w rodzaju 219 wyrzutów sumienia. I tak na gorąco przyznała mi się, że to właśnie ona była powodem fatalnej zwłoki. — Znowu kobieta! — Hagen nie mógł powstrzymać się od tego okrzyku. Lente spojrzał z zaciekawieniem: — Dlaczego znowu? Pastor w porę sobie uprzytomnił, że nie powinien zdradzać się z tym, co wiedział o Eleonorze Hastfehr. — To nie ma znaczenia — odrzekł zmieszany. — Niech pan mówi dalej. Radca próbował jeszcze swym badawczym wzrokiem przeniknąć jego myśli, pojąć, co znaczył tamten okrzyk. W końcu zrezygnował: — Tak — potwierdził — to nie ma znaczenia. Można się domyślać, że w życiu takiego mężczyzny niejedna kobieta musiała odgrywać rolę... złą czy dobrą. — Mówił pan o jego narzeczonej — przypomniał Hagen. — 'Dowiedziałem się od niej, że Patkul pragnął przyspieszyć ślub i zaraz przenieść się do Szwajcarii, którą znał z młodzieńczych lat. Chciał podobno nabyć tam jakąś posiadłość. Jak widać, miał na razie dosyć polityki, wojen, królów, szpiegów i zdrajców. Zmęczył go daremny pościg za chimerą. Bo jak inaczej, jeśli nie chimerą, nazwać to, o co w istocie walczył? Wolność, suwerenność In-flant! Fantastyczny pomysł, godny błędnegc 220 rycerza, jakiegoś Don Kichota. Tacy bohaterscy marzyciele kończą w klatce dla wariatów. — Jednakże chciał zawrócić z błędnej drogi. — Przyznał się do tego narzeczonej. Ale w niej te projekty nie budziły zachwytu. Nie umiała sobie wyobrazić życia bez powabów stolicy i blasku dworskiego, bez wykwintnego towarzystwa. „On pragnie sielanki — skarżyła się do mnie. — To nonsens! Gdy się gra rolę pasterzy i wieśniaków na scenie, to bardzo miłe, to nie przynosi ujmy nawet książętom. Ale naprawdę zacząć żyć po chłopsku?" Bo narzeczony imponował jej jako dyplomata, minister, generał, podczas gdy on dość już miał zaszczytów. Czekał, a ludzie nieprzyjaźni zaciskali sieć wokół niego... aż stało się najgorsze. Radca Lente nic więcej nie miał do powiedzenia. Zapalił wygasłą fajkę i spoglądał na dym wijący się w górę siwymi wężykami. Hagen powiedział zatroskany: — Skoro pani Einsiedel pośrednio przyczyniła się do tego, powinna dzisiaj błagać go, aby uciekał. Obawiam się, że list, który raa do niego napisać, nie wystarczy. Powinna osobiście... —¦ A pewnie! Lecz trudno ją zmusić. I znowu zapadło milczenie. Mimo tak dokładnych objaśnień radcy, Hagen wciąż błą- 221 dził we mgle. Nie docierała do jego świadomości ani waga, ani logika politycznych wydarzeń. Inne miał pojęcie o tym, co w życiu jest ważne i trwałe, a co łudzi tylko pozorami, wciągając człowieka w niebezpieczne pokusy. Wiercił się na krześle i wzdychał, aż raptem zawołał ni stąd, ni zowąd: — To bezczelność żądać pieniędzy za to, co powinno się uczynić z obowiązku! Radca uśmiechnął się dobrotliwie: — Pan ma na myśli komendanta Koenig-steinu? Cóż? Nie należy do jego obowiązków pomaganie więźniom do ucieczki, nawet jeśli król tego sobie życzy. Trzeba panu wiedzieć, że skarb saski od dawna nie wypłaca pensji wielu oficerom, zwłaszcza na tyłach. W skarbie są pustki. Dlaczego pan major nie miałby skorzystać z okazji? — Ale po cóż mnie wciągał do tej historii? Nie mógł sobie znaleźć innego pośrednika? To dziwna lekkomyślność zwracać się z taką propozycją do kapelana szwedzkiego! Pan jednak był ostrożniejszy! — mówił Hagen wciąż poirytowany. Lente obserwował go z pobłażliwością. — Myślę, że major Crux dobrze wszystko zważył, dobrze się panu przyjrzał, choć pan tego nie widział. Rzadko spotyka się z ludźmi z tak otwartym spojrzeniem... z taką szczerą i nie umiejącą nic ukryć twarzą. To wzbudza zaufanie. „A jednak nie pisnąłem ani słówka o ba- 222 ronowej!" — pomyślał Hagen, chociaż komplement radcy nie sprawił mu przykrości. — Nie mam czego ukrywać — odparł skromnie. — Chyba że niechcący zapomni pan o czymś — mówił radca z dobroduszną ironią. — Jak na przykład o tym, że losem Pat-kula interesuje się także pewna osoba w Rydze, nazwijmy ją... baronowa X! I że to na myśl o niej wyrwał się panu tamten okrzyk: „Znowu kobieta!" Musiałem mieć trochę czasu, aby skojarzyć go z tym, co wiedziałem od pani Hoffmeister... że pan był u niej, powołując się na tamtą damę. Wstał z zadowoloną miną. Wiedział, że oszołomił rozmówcę tak mistrzowską rozgrywką. A pastor, ochłonąwszy trochę ze zdumienia, pomyślał: „Trzeba, żeby tu przyjechała jak najprędzej pani Hastfehr. I to z pieniędzmi! Ona się nie zawaha. Tylko musiałbym ją uprzedzić, że jej przyjaciel zaręczony jest z inną. I co wtedy?" Wyszedł od radcy z bólem głowy. W tym samym czasie Eleonora umyśliła zobaczyć się z matką Reinholda. Wiedziała, 2e ta pani nosi obecnie nazwisko swego drugiego męża, von Millera, ongi wysokiego urzędnika przy szwedzkim dworze. Nie od razu do niej trafiła. Był początek wiosny tysiąc siedemset siód- 223 mego roku, kiedy odbywała podróż z Rygi przez Kogeln do Waidau, rezydencji Mille-rów. Ziemia obeschła już z roztopów. Młoda zieleń w jakimś radosnym pośpiechu wracała razem z ptactwem na zagony i drzewa, skąd ją jesień i zima zegnały. W ciągu tych kilku dni wędrówki pośród zmartwychwstałej przyrody Eleonora także odżyła. Smutki i niepokoje zostały gdzieś pośród ciasnych i mrocznych ulic miasta, natomiast pojawiła się nie wiadomo skąd pewność, że teraz oczekiwać należy czegoś nowego i że to oczywiście będzie lepsze od ciężkiej przeszłości. Zaczynała nawet myśleć o tym, czy nie powinna by przenieść się do tego folwarku, który dostał jej się w spadku po Hastfehrze, a w którym dzisiaj gospodarował dzierżawca. „Mogłabym urządzić tam dom dla wspólnego życia z Reinholdem — roiła sobie. — Teraz chybaby się zgodził!" Lecz rozumiała, że to niemożliwe, że w granicach królestwa szwedzkiego, wszędzie gdzie tylko sięga władza króla Karola, nie ma miejsca dla takiej sielanki. Najważniejszą rzeczą jest, aby Rein-hold odzyskał wolność. O tym właśnie pragnęła mówić z jego matką. Pamiętała, że doszło do zerwania między nimi, jednak liczyła na to, że czas załagodził dawne gniewy. „Ja także go odepchnęłam, a chociaż znalazł sobie inną, nie mogę zostawić go w nieszczęściu — myślała w nadziei, że jej własna wielkoduszność podziała także na innych. — Od 224 matki powinien spodziewać się przynajmniej tego samego." Zajechała przed murowany dwór w Wai-dau. Otoczenie domu odznaczało się dużą starannością. Można było poznać, że posiadłość ma dobrego gospodarza. Ale pan von Miller, którego ujrzała wpierw niż jego małżonkę, na takiego nie wyglądał. Początek znajomości z nim wypadł dość osobliwie. Oto gdy oczekiwała w bawialni na panią domu, drzwi uchyliły się cicho i wysunęła się tamtędy głowa mężczyzny w wyrudziałej peruczce. Małe, do rodzynków podobne oczki, w torebkach z pomarszczonej skóry, zerknęły w prawo i w lewo, po. czym krokiem posuwistym, z jakimiś dziwacznymi przysiadami wszedł do pokoju opiekły staruszek. Zacierając ręce stanął przed Eleonorą i odezwał się cienkim, sepleniącym głosem: — Aha! To właśnie ja... von Miller toutJ court! — Zachichotał, uczynił mały przysiad jak piesek przed skokiem na kolana swej Pani. Spod kamizelki wylazł mu kawałek koszuli. — Znam pani męża, barona von Hast-fehr. Jak się miewa? •— Umarł już dawno — odrzekła podając ^u rękę. Trzymał ją chwilę jakby nie wiedząc, co z tym fantem robić, potem puścił i rzekł urażony: ~~ Niemożliwe. Młodszy ode mnie. — Jednak umarł... —- A pani się uśmiecha. 15 - Brzemię... 225 — Och, zdaje się panu. — Przecież widzę. Wesoła wdówka, co? Wy tylko czekacie, abyśmy wyciągnęli nóżki. Moja Gertruda też. Jednego już pochowała, teraz szykuje się na mnie. Ale ja jej figę umrę! O! — podsunął kombinację z trzech palców prawie pod nos Eleonorze i zaraz obejrzał się trwożliwie na drzwi. Uspokoił się widząc, że zamknięte. Założył ręce na plecy i przeszedł się po pokoju tym samym posuwiście przysiadającym kroczkiem. — Drugiego pani ma? — spytał, obejrzawszy się przez ramię. — Męża? — pytała ubawiona. — Wszystko jedno... męża, kochanka czy gacha. Na pewno pani ma. Takie pyszne ciało powinno być w ruchu. Te piersi — uczynił w powietrzu falisty gest dłonią — te ramiona i szyjka! Bo moja Gertruda to już sucharek! — wyznał srodze zmartwiony. — Siedemdziesiąt lat, a może i więcej? Co rok ukrywa przede mną dwa lata, dużo się tego nazbierało. Pani przy niej istna dziewoja! — Prychnął nosem, rodzynki oczu schowały się w torebkach, gdy zanucił półgłosem: — Moja; dziewoja... miałbym ja coś dla niej! Nie wypadało obrażać się na starczą paplaninę. Pękata, zgarbiona figurka znów znalazła się blisko i świecące oczki zatańczyły jak myszy. — Ż-?by Gertrudy nie było w domu... zaczął poufnym szeptem. I nachyliwszy s 226 do Eleonory zapytał: — Zanocuje pani u nas? — Nie mam potrzeby. — Szkoda! — westchnął i po tym westchnieniu oklapnął jak pęcherz, z którego uciekło powietrze. Patrząc z żalem i wyrzutem powiedział: — Ja bym tylko przez dziurkę... Wtem drzwi się otworzyły i do pokoju weszła szumiąc suknią Gertruda von Miller. — Egonie! Co ty tu robisz? Czas na twoje ziółka. Skulił się na dźwięk jej głosu i podreptał ku wyjściu. Mimochodem ukłonił się nisko małżonce i przemknął obok niej z takim ruchem ramion, jakby się bał, że dostanie po karku. — Nieznośny natręt! — rzekła. Usiadła, patrząc wyczekująco na Eleonorę, która szukała w jej rysach jakiegoś podobieństwa z Reinholdem. Ale w pociągłej, kościstej twarzy starej damy nie było nic, co by przypominało syna. — Przyjechałam do pani jako matki Rein-holda Patkula — zaczęła mówić, lecz tamta przerwała z ironicznym zdziwieniem: — Więc ta historia jeszcze trwa? A ja zdążyłam o niej zapomnieć. Eleonora przygryzła usta. Mogła się spodziewać, że rozmowa z początku będzie trud-na, jednak obcesowe pytanie i jego ton dotk-nCty ją do żywego. Ale nie należała do tych, co łatwo dają się zbić z tropu. 227 — Nie zapomniała pani chyba o synu? — odrzekła. — Z moim synem nie mam już nic wspólnego. Dawno uregulowałam z nim rachunki. Wypłaciłam wszystko, co mu się należało z ojcowskiej schedy, zanim uciekł z domu. — Czy pani wie, że jest w wielkim niebezpieczeństwie? Drugi rok siedzi w więzieniu. Grozi mu śmierć. — Sam sobie winien. Zresztą, co ja na to poradzę? — wzruszyła ramionami. — Właśnie trzeba się nad tym zastanowić — spróbowała Eleonora pojednawczo. — Może wspólnie znajdziemy jakąś radę. — Wspólnie? — znowu zdziwiła się tamta. — Co też pani przychodzi do głowy? Ja już udzieliłam mu jednej, ale stanowczej rady, gdy zjawił się u mnie z Moskalami i Sasami. Powiedziałam: „Rzuć ich, na miłość boską, i błagaj króla o przebaczenie. Rrze-klnę cię, jeśli tego nie uczynisz!" Nie posłuchał matki i Bóg go skarał. Wstyd mi, że mam syna zdrajcę ojczyzny, najadłam się upokorzeń przez niego. Jakby nie dosyć było zmartwień, które przeżyłam z powodu jego ojca. Ten też miał niedobrze w głowie. Udało mi się zapomnieć z biegiem czasu o tym wszystkim. A pani wyciąga to na nowo! Czy nigdy nie będę miała spokoju? — Mówiła z rosnącym podnieceniem i coraz szybciej, jak człowiek, który nie chce dopuścić do głosu nie tvlko przeciwnika, ale nawet włas- 228 nych myśli, w obawie, że mogłyby zachwiać jego pewnością siebie. — Reinhold nie zasługuje, żeby go kochać. To samolub i rozpustnik. Pani nie była jedynym romansem w jego życiu. Wcześniej przeżył inną przygodę miłosną, która jeszcze bardziej wzburzyła opinię. Uwiódł bezbronną, zacną kobietę, obiecując jej małżeństwo. Oczywiście, ani mu się śniło dotrzymać słowa, gdy osiągnął swoje. Czy wiedziała pani o tej awanturze? — Nie — odrzekła Eleonora spokojnie, choć to, co usłyszała, sprawiło jej przykrość. — Lecz po cóż mi pani o tym opowiada? Co to ma wspólnego? — Bo nie warto przejmować się jego losem. Za dużo sobie pozwalał wszędzie, a zawsze umiał się wykręcić. I teraz się wykręci. Jestem tego pewna. I pani niech będzie o niego spokojna. Do bawialni nieśmiało wsunął głowę von Miller. Gdy żona spojrzała złym wzrokiem, wystawił obronnie przed siebie kubek trzymany w ręce. — Ziółka! — zaseplenił przymilnie. — Może i ty napijesz się, Gertrudo? Słyszę, że jesteś zdenerwowana. —• Daj mi spokój! — syknęła. Ale nie kazała mu odejść. Może czuła potrzebę jakiegoś sprzymierzeńca. Wobec tego odważył się wkroczyć głębiej. Chłeptał swój napój, patrząc znad kubeczka na Eleonorę. 229 — Siadaj, Egonie. — Z przyjemnością! — przycupnął na brzeżku kanapy mówiąc: — Wypada, żeby gospodarze oboje przyjmowali gościa, mąż i żona. Wyobraź sobie, Gertrudo, że Hastfehr wyciągnął nóżki. Robaczki go jedzą, a ja... ja sobie piję ziółka. — Zaśmiał się cienko i przełknął jeszcze jeden łyk, czyniąc to hałaśliwie i jak gdyby demonstracyjnie. — Dobre ziółka! Ona zaś powiedziała z pochmurną miną: — Ta pani martwi się o Reinholda. — Też umarł? — zdziwił się. — Nie! — A! to bardzo ładnie. Przecież to nasz syn, Gertrudo. — Mój syn. — Tak, oczywiście. Wszystko jest twoje: Reinhold, folwark i ja też. — Reinhold siedzi w więzieniu. — Ładne rzeczy! Nie przyznawaj się do niego. Mieć przestępcę w rodzinie to bardzo niebezpieczne, to by nam mogło zaszkodzić. Chyba że zakłuł kogoś w pojedynku. To byłoby w porządku. — Nie jest w porządku, bo siedzi za zdradę i podobno czeka go śmierć. — Więc my go przeżyjemy. Nie martw się, Gertrudo. I pani baronowa niech się nie martwi. Pamiętam, że ten twój syn, Gertrudo, już w dzieciństwie był hardy i nieposłuszny. Nie lubiłem go, więc się nie martwię. 230 — Przyjechałam — odezwała się Eleonora — bo państwo jesteście jego najbliższą rodziną. Trzeba go ratować. — Ta pani — Gertruda wskazała ruchem głowy — spodziewała się widocznie, że ja zaraz polecę błagać króla o łaskę dla niego. — Tak. Od matki spodziewałam się czegoś podobnego — rzekła surowo Eleonora. Von Miller łypnął na nią wesołym oczkiem: — Rozumiem. Pani też chce być matką. O! to święte miano! Chce pani mieć z nim dziecko. Prawda, Gertrudo, że dobrze byłoby mieć wnuka? U nas tak nudno. — Uspokój się, Egonie... — Wzięlibyśmy mamkę — marzył głośno staruszek. — Z takimi piersiami! — pokazał okrągłym ruchem, jak je sobie wyobraża. A matka Reinholda mówiła wyniośle: — Żałuję, pani baronowo, lecz nie jestem w stanie nic zdziałać w tej materii. Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek potrafił ułagodzić króla po tym wszystkim, co Reinhold... Trudno. Nie mam syna. Przebolałam to już dawno. — Ho, ho! — pokiwał głową małżonek. Zajrzał do kubka i skrzywił się: — Same badyle! Oto życie ludzkie. Eleonora nic już nie mówiła. Podniosła się, aby pożegnać nieużytą parę. Gospodarz zerwał się i podbiegł do niej w lansadach. —- Nie zostanie pani na noc? A może się Pani wykąpie z podróży? Gertrudo, zapro- 231 ponuj pani baronowej. Mamy obszerną wannę. Porcelanową! Zacierał ręce i prosząco spoglądał to na żonę, to na Eleonorę. Lecz panie rozstały się w milczeniu. Wtedy ostygł zaraz, skulił się znowu i zadumał nad kubkiem, w którym nic już nie było oprócz garstki wyparzonego ziela. Dopiero po upływie tygodnia Hagen zdecydował się odwiedzić Patkula. Może zwlekałby jeszcze dłużej, gdyby nie pomyślał, że przy tej okazji i pod tym pretekstem uda mu się zobaczyć z Amelią. Jakoż spotkał ją wnet po przejściu przez bramę i mogło się wydawać, że wyglądała na niego z jakiegoś okna i wybiegła naprzeciw. — Tak długo pana nie było — powiedziała z wymówką. — A generał parę razy pytał, dlaczego pan nie przychodzi. — Ha! gdybym to mógł przyjść z czymś dobrym. — Roztargnionym wzrokiem wodził po dziedzińcu i umocnieniach fortecy, — Ciekawe, czy kiedykolwiek udało się komu stąd uciec? — Zapytam ojca, on będzie wiedział. — Ach, nie trzeba! Nawet nie wspominaj mu, że o czymś takim była mowa. Korzystał z przywileju kapłana i mówił jej po imieniu, choć towarzyszyły tej poufałości uczucia wcale nie ojcowskie. Chciałby 232 w zamian z jej ust usłyszeć: „Ludwiku, bardzo cię lubię!" albo jeszcze coś podobnego. Maskując to pragnienie, był przesadnie poważny, niemal surowy. — Dobrze — powiedziała. — Ale z ojcem można mówić o wszystkim. I gdyby to od niego zależało, myślę, że pomógłby uciec generałowi. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Nie wiem. Generał jest zły, że tak długo trzymają go w twierdzy, chociaż więźniowie tutaj nie mają źle. Do niedawna siedzieli u nas dwaj polscy królewicze i wcale nie narzekali. Teraz przywieziono kogoś bardzo ważnego z całym wozem jego rzeczy. On podobno umie robić złoto i król August rozkazał nikogo nie dopuszczać do niego. — Widać z tego, że wasz król August bardzo potrzebuje pieniędzy. — Bo Szwedzi mu wszystko zabierają! — odparła oburzona. Po czym zarumieniła się i dodała niepewnie: — Ale pan nie jest Szwedem? — Mówiłem ci już! — Znów popatrzył na nią badawczo i pod wpływem jakiegoś przemożnego impulsu powiedział nagle: — Chcę, żebyś była moją żoną. — Ach! — wykrzyknęła przykładając dłonie do policzków. W tym okrzyku usłyszał coś trwożnego i radosnego, jak w głosie dziecka, które ujrzało kogoś obcego, lecz ciekawego zarazem. 233 — Pragnę tego, Amelio — powtórzył czując, że i jemu serce bije płochliwie, lecz radośnie. — Pomówię z twoim rodzicami... z ojcem i matką. — Nie, nie trzeba! — Jak to? — spytał blednąc. — Nie chcesz być małżonką pastora? — Tak, ale nie z rodzicami... chciałam powiedzieć, żeby z rodzicami pan dzisiaj nie mówił. Pokłócili się od rana. Lepiej nie zaczynać. Odetchnął uspokojony. Potem spojrzeli sobie w oczy i uśmiechnęli się mimowolnie. Amelia odwróciła wzrok. „Tak powinno być — pomyślał uszczęśliwiony — jest skromna i czysta. Dzięki ci, Boże!" — Rozmówię się z nimi następnym razem — oświadczył energicznie — teraz pójdę do Patkula. Znalazł się w celi osamotnionego więźnia, i to było tak, jakby z pełnego słońca, które napełniało wszystkie zmysły ciepłem, blaskiem i radością, wepchnięto go w mrok i chłód. Chociaż w izbie ani mroczno, ani chłodno nie było, dawała się tu poznać ta swoista aura niedoli, która otacza ludzi nieszczęśliwych. Ze szczególną mocą czuł w tej chwili dobrodziejstwa wolności, swoją młodość, siłę i szczęście. Patkul siedział na łóżku z opuszczonymi nogami i patrzył na stopy w pofałdowanych grubych pończochach. Były spuchnięte w ko- 234 stkach i wyglądały jak klocki. Odmruknął coś na powitanie, potem westchnął i powiedział: — Wilgoć daje mi się tu we znaki. Tyle czasu. — Dlaczego nie chce pan korzystać ze spacerów? — rzekł z łagodnym wyrzutem Hagen. — Lepiej by się pan czuł. — Mam spacerować pod dozorem jakiegoś żołdaka? Żeby gapili się na mnie jak na raroga, trącali łokciami: „Patrzcie, kogo tu posadzili!" Nie chcę! Nie uznaję się za więźnia. — Prędzej by czas panu schodził. — Nie cłiGę, aby mi czas schodził w taki sposób. Mówił jak rozgrymaszony chłopak, który choć wie, że te grymasy na nic się nie przydadzą, znajduje zadowolenie w samym uporze. Przez chwilę milczeli obaj. Patkul złożył obrzękłe nogi na łóżku i spytał: — Cóż tam nowego na świecie? — Widziałem się z pana przyjacielem... — Nie mam tu żadnych przyjaciół! — A więc z pańskim dobrym znajomym... z radcą Lentem. Ubolewał, że nie chce pan dojść do porozumienia z komendantem. — O wizycie u pani Einsiedel Hagen wolał na razie nie mówić. — Jakże mogę dojść do porozumienia, kiedy ten łajdak nie pokazał się u mnie od tamtego czasu? — odrzekł Patkul tonem skargi. 235 — Chyba nic łatwiejszego, jak poprosić, aby tu przyszedł. — Mam go zapraszać? Jeszcze czego! — W takim razie ja postaram się z nim zobaczyć. Jeśli pan sobie życzy. Powiem, że... — Co pan mu powie? Że namyśliłem się płacić za podłość? Nie życzę sobie. Widać było, z jakim trudem godzi się na ustępstwa. Snadź wyznaczył sobie z góry jakąś ich granicę, a przeciwnikowi stawiał albo chciał postawić swoje warunki. Ale Hagen pomyślał, że Crux po awanturze, jaką więzień mu zrobił, nie przyjąłby pieniędzy, nawet gdyby mu je dzisiaj ofiarowano. „Za późno. Sam wszystko popsułeś, hardy człowieku." Usiadłszy przy stole machinalnie przeglądał książki Patkula. Stwierdził, że w Biblii stronice w paru miejscach są zagięte. „Jednak czytuje ją. To dobrze. I ta zaciętość zaczęła w nim słabnąć." Lecz Patkul, jakby odgadując jego myśli, odezwał się posępnie: — Nie będę się poniżał żadnymi prośbami. Dosyć zaznałem poniżeń i tutaj, i tam, w kraju. Dosyć. Jeżeli spodziewał się, że pastor od nowa zacznie namawiać go, aby ustąpił Cruxowi, to się zawiódł. Usłyszał zdawkową odpowiedź: — Stwórca czasem chce człowieka doświadczyć. — Och, doświadczył i mnie. Owszem! Dźwignął się z posłania szeleszczącego sło- 236 mą, podparł głowę na pięści i patrząc smutnym, głębokim, z jakichś mroków płynącym spojrzeniem mówił: — Czy pan wie, pastorze, jak to jest człowiekowi, gdy zelżony odjeżdża sprzed drzwi rodzinnego domu, w którym spodziewał się najlepszego powitania? I tak samo sprzed drzwi najserdeczniejszych przyjaciół? Hagen rozumiał, że nie musi na to odpowiadać. I więzień nie czekał na odpowiedź. Pragnął uwolnić się od myśli, które nagromadziły się w nim jak trujące substancje. — Człowiekowi potrzebny jest związek z drugim człowiekiem — powiedział. — Przynajmniej dwóch ludzi trzeba, by utworzyć most nad przepaścią istnienia. Sam jeden tego nie dokona. Pan, mój pastorze, jest dla mnie dzisiaj tym drugim. I choćby z racji swego kapłańskiego stanu jest pan obowiązany podtrzymać moją deskę zawieszoną nad urwiskiem. Hagen odłożył Biblię, zdecydowany mówić wreszcie bez ogródek. Zniecierpliwił go ten człowiek, wciąż oskarżający o coś innych, sam uważający się za nieskazitelnego. — Widzę, że dręczy pana sumienie. I nie dziwię się temu. Byłem w kraju, kiedy zaczęła się ta okropna wojna, do kórej tak usilnie chciałeś się przyczynić. Byłem pośród bezbronnej ludności. Widziałem, co działo się w miasteczkach i wioskach, gdy wkroczyli 237 pańscy sojusznicy. Kiól , zwedzki był wtedy daleko, walczył w Danii. — Wiem, że Kozacy, Kałmucy i inne dzikie plemiona... — Tym gorzej, jeśli pan wiedział. — Robiłem wszystko, co było w mojej mocy, aby oszczędzić rodakom skutków wojny! — krzyknął Patkul z wypiekami na twarzy. — I w ogóle nie chciałem widzieć Rosjan w Inflantach. Przewidywałem, co może nastąpić. Niech pan posłucha, pastorze, jaki był mój plan. — Nie znam się na polityce. — Nie trzeba tu żadnego znawstwa. Przed rozpoczęciem tej wojny, a więc jakieś osiem lat temu, przedstawiłem Augustowi w Warszawie zarys kampanii militarnej i jednocześnie dyplomatycznej. Moją myślą przewodnią było uwolnić Inflanty od Szwedów. Zdawałem sobie sprawę, że o własnych siłach tego nie dokonamy, że nawet w razie powodzenia nie stworzymy samodzielnego państwa. Chciałem egzystencję mej ojczyzny związać z Polską, jak to kiedyś uczyniła Litwa, sąsiadowaliśmy z Rzecząpospolitą o miedzę. Sprzyjającą okolicznością było to, że królem polskim został właśnie elektor saski. Mówił tym samym niemieckim językiem, wyznawał tę samą wiarę... — Zapomina pan, że dla uzyskania polskiej korony przeszedł na katolicyzm. — To nie ma znaczenia. W głębi duszy 238 obojętny jest na sprawy religii. Nie żyjemy w średniowieczu. Istniała zresztą jeszcze jedna pomyślna okoliczność: w przysiędze koronacyjnej każdy król polski wstępując na tron zobowiązuje się odzyskać utracone przez Rzeczpospolitą prowincje. Inflanty utraciła Polska zaledwie przed czterdziestu laty. August miał prawo zgodnie z tą przysięgą rozpocząć wojnę o mój kraj. Ale zgnuśniały, ogłupiały już naród polski bał się wojny. Szlachta lękała się, że zdobycie Inflant wzmocni osobistą potęgę króla, doprowadzi do absolutyzmu. Nie mogłem więc liczyć na Polaków. August rozpoczął wojnę na czele swoich Saksończyków. Znając siły Szwecji wiedziałem, że sam z nią nie poradzi. Stąd wynikł sojusz z Danią i z Rosją. — I to było fatalne — zawołał Hagen. — Płomienie, które pan rozniecił, obróciły się w inną stronę. Cel, który ci przyświecał, utonął, rozpłynął się w tym, co czynili potężniejsi od pana. — Nie chciałem dopuścić do tego. Tłumacząc Augustowi korzyść przymierza z Moskwą, ostrzegałem jednocześnie: „Trzeba się obawiać — mówiłem — aby ten potężny sprzymierzeniec nie wyrwał nam spod nosa tego kęsa, który upieczemy na swoim rożnie. Trzeba więc przekonać Piotra, powołując się na historię i geografię, że powinien ograniczyć swój apetyt do północnych, nadbałtyckich obszarów, nie posuwając się do Narwy. 239 Bo jeśli zdobędzie Narwę, wtedy łatwo zajmie całe Inflanty... Należy też domagać się, aby podczas wojennych działań carskie pułki nie popełniały jakichś okrucieństw, nie zabijały miejscowej ludności, nie grabiły..." To były moje słowa, wielekroć powtarzane. August przyznawał mi rację — i tak miało być, taką spisano umowę... — Jednak stało się inaczej. Ujrzał pan następstwa tej okropnej wojny i dlatego... — Nie skończyłem jeszcze! — żachnął się Patkul. — Kiedy zobaczyłem, jak rozwijają się wydarzenia i jak groźne siły ściąga Piotr ze swych niezmierzonych obszarów, jak te stepowe hordy zachowują się w zdobytych miejscach, zrozumiałem, że jedynym sposo-" bem pohamowania dzikiego żywiołu jest znaleźć się przy boku cara, patrzeć mu na ręce, kierować w jakiś sposób akcją wojenną. Porzuciłem służbę u Augusta, zaofiarowałem swoją pomoc Piotrowi. Sasi potraktowali mój krok niemal jako zdradę. — Tak to mogło wyglądać — powiedział Hagen, lecz jednocześnie stwierdził w duchu, że radca Lente mylił się, przypisując Patku-lowi niskie pobudki. I tamta pomyłka sprawiła mu pewne zadowolenie. A więzień odpowiedział: — Jeśli człowiek jest wierny swej idei, duszę jej poświęca, cóż go obchodzić może to, co inni o nim mówią. — Pan był wierny swej nienawiści do 240 Szwecji. Nienawiść powstaje z natchnienia diabła. Znam jego sprawki. I dlatego powtarzam: skutki tej wojny obciążają i pańskie sumienie! — Hagen mówił coraz dobitniej, coraz uroczyściej. — I dlatego wzywam: ukorz się, nieszczęsny bracie, żałuj, coś uczynił, i proś Boga o łaskę. I ja będę prosił o to samo dla ciebie. Połączmy nasze modlitwy! Ukląkł pośrodku izby, splótł dłonie i wzrokiem naglił więźnia, by uczynił to samo. Ten popatrzył jak na wariata. — Nie można wymyślić głupszej rzeczy... — zaczął mrukliwie, ale duchowny przerwał mu ze zgrozą: — Nie bluźnij przynajmniej! — ...głupszej rzeczy, niż chcieć robić ze mnie pokutnika — dokończył Patkul. I jakby coś sobie przypomniawszy, wziął ze stołu Biblię. — Zaglądałem tutaj, zgodnie z pańskim życzeniem. — Przytrzymał palcem którąś stronicę, a na ziemistej twarzy pojawił się podstępny uśmiech: — Szukałem odpowiedzi, jak mi pan radził, na moje różne wątpliwości. I oto co znalazłem. To napisał ktoś bardzo mądry, nazywający się kaznodzieją salomonowym: „Wszystko, co przed-sięweźmie ręka twoja, czyń według możności twojej, albowiem nie masz żadnej pracy, ani myśli, ani umiejętności w grobie, do którego idziesz." Zatrzymał się, jakby w tych słowach od- 16 — Brzemię... 241 krył jeszcze coś, czego przedtem nie zauważył. I cicho powtórzył: — W grobie, do którego idziesz... Pastor podniósł się z klęczek. „Boże, daj mi cierpliwość" — prosił w duchu. Stanąwszy przy więźniu, przyglądał mu się niby uczniowi, co biedzi się nad zadaniem, którego rozwiązanie on, jako nauczyciel, zna już od dawna. — No, no... proszę czytać dalej — zachęcił łagodnie. — Jeśli dobrze rozumiem, kaznodzieja ów poucza, że wszystko się kończy na tym świecie... — Dalej, dalej! Tedy Patkul czytał głośno: — „Potem obróciwszy się, ujrzałem pod słońcem, że bieg nie jest w mocy prędkich ani wojna w mocy mężnych..." — Tak! A panu się zdawało, że... — Niech skończę!... „Ani żywność w mocy mądrych, ani bogactwo w mocy roztrop-pnych, ani łaska w mocy pomyślnych..." — Bo wszystko jest w mocy Boga! — z entuzjazmem podkreślił Hagen. Zaś tamten błysnąwszy oczami, przeczyta i z zimnym uśmiechem: — „...ale czas i przypadek wszystko przy nosi!..." — Zamknął książkę z hałasem, jakby klasnął w dłonie, i oddał pastorowi: — Czas i przypadek są sprawcami wszystkiego. czyli nie istnieje na świecie żaden ustalony 242 przez Boga porządek. Potwierdzają to i moje doświadczenia. __ Prorocy to też ludzie — zaczął tłumaczyć duszpasterz. — Bywało, że wpadali w zwątpienie, w rozpacz i wtedy budziły się w nich takie smutne myśli. — A gdzież pewność, że prawdę poznaje człowiek w szczęściu, nie w rozpaczy? Łatwiej dostrzec światło w ciemnościach niż w pełnym blasku dnia. — Nie wiem, czy porównanie jest słuszne. Wiem tylko, że gdyby życie nasze biegło od przypadku do przypadku, wszystkie nasze poczynania nie miałyby sensu. A jednak mają swój wielki sens: dążenie do Boga! — W panu, ojcze duchowny, tkwi naiwność ludzi oddających się takim złudzeniom jak Bóg, rozumny cel istnienia, nieśmiertelność duszy i absolutna sprawiedliwość na Sądzie Ostatecznym. Nie ma na to dowodów. — Atoli wiara w te rzeczy wiedzie ku dobremu, daje spokój ducha. Pan zaś szuka go na próżno. — Nie chcę spokoju ślepców. — To pan jest ślepcem! — wykrzyknął pastor. Skończyła się jego cierpliwość, wyczerpał łagodne perswazje. I zapłonął gnie-Wem> jak człowiek, który niosąc bliźniemu pełne garście światła i prawdy widzi, że ten go odpycha, zamyka oczy, zatyka uszy, nieświadom, że czeka go za to rozpacz i ciemność potępienia. Wzniósł ręce w górę, jakby 243 chciał klątwę lub piorun rzucić na zatwardziałego grzesznika. Tak ongi Izajasz straszył Babilończyków okropnym proroctwem, brzemieniem pustego morza: — Widzenie srogie jest mi ukazane... — zaczął słowami proroka, lecz więzień przerwał mu głębokim, zasmuconym głosem: — Niech pan mnie nie przeklina, nie chciałem urazić pańskich uczuć. Każdym szczęściem można się podzielić z kimś drugim, oprócz szczęścia wiary. Nic pan na to nie poradzi. Hagen ostygał z wolna. „Stracony na zawsze — pomyślał. — Sam jeden na pustyni morskiej, której szum brał za gwar idącego za nim ludu. Lecz ja go nie opuszczę." Po powrocie na kwaterę znalazł wezwanie do natychmiastowego stawienia się w Lipsku, na służbę w korpusie. Płomyki świec odbijały się w zielonych kocich oczach, nieruchomych jak szlam w zapuszczonej studni, a pani Hoffmeister w otoczeniu swych nieodstępnych ulubieńców wykładała karty przed Anną Zofią Einsiedel. Patrząc na jej ruchy mogło się zdawać, że odsłania warstwa po warstwie pokłady skamieniałej przeszłości, aby dostać się do tych ziaren czy może już korzeni, z których wyrasta wszelka przyszłość. 244 — Widzę kobietę, która z całymi myślami jest przy nim. — Kobietę — powtórzyła jak echo Anna Zofia. — Ale to nie pani, moja hrabino. Pani jest odwrócona od niego, pani jest na rozdrożu. — Tak. Dlatego przyszłam do pani. — Cóż więcej mogę powiedzieć? Nic dobrego. Wciąż same czarne karty przy nim. Niech pani spojrzy. — Widzę. A cóż tamta kobieta? — Myślę, że jest w drodze. Ta dziewiątka oznacza drogę. — Do niego. — Tak by wypadało. I jeszcze widzę tu jakiś list, trudno mi powiedzieć, skąd, ale to chyba w związku z nim. As obok króla. — Mój list. — Więc to by się zgadzało. Aurora Hoffmeister zamyślona patrzyła w rozłożoną kabałę. Koty, znudzone przedłużającą się ciszą, zaczęły spływać czarnymi smugami z fotela i ze stołu. Bezszelestnie znikały gdzieś w zacienionych kątach, jakby Wracając do tajemniczej krainy prawieku, skąd wywabiła je kabalarka przez swe magiczne praktyki. Hrabina Einsiedel pierwsza przerwała milczenie: —j Wahałam się, czy ten list wysłać. Ale ponieważ ma inną kobietę, nie będę dłużej zwlekać. ~- To już przeszłość. 245 — Skoro jednak z tej przeszłości ona wyłania się znowu, ustąpię jej miejsca. — Chce pani zerwać narzeczeństwo? — Nie wróżyła mi pani, że zakończy się ono małżeństwem. — Mogę się mylić. — Niepomyślne wróżby prędzej sprawdzają się niż dobre. — Bo nieszczęście zawsze jest gdzieś blisko. I przenika człowieka wcześniej, niż on to sobie uświadomi. Szczęście przychodzi zwykle z daleka, słabo promieniując... — Reinhold niósł nieszczęście ze sobą. Pani Hoffmeister zaczęła zbierać karty. Tasowała je machinalnie, choć wróżby właściwie były skończone. — Rozumiem panią — rzekła. — To się zdarza. — Tylko mam kłopot z tym listem i pierścionkiem. Sama przecież odnosić nie mogę. On zaś powinien zwrócić mój, wprawdzie nie tak cenny... Kabalarka włożyła karty do szkatułki, starannie je zamknęła. — Jeśli pani mi zaufa, mogę panią wyręczyć. Ciekawa jestem, jak też on wygląda w więzieniu. Widziałam go ostatnio w pełnym blasku. — Prawda! Była pani na naszych zaręczynach. — Tworzyliście państwo wspaniałą parą Kto by się spodziewał, że... 246 __ Proszę! — Anna Zofia wręczyła jej list i pierścionek w safianowym pudełeczku, jakby chcąc zapobiec dalszej na ten temat rozmowie. Mimo to Aurora Hoffmeister dokończyła: — ...że będzie pani zmuszona odsyłać mu ten upominek. Badała przenikliwym, a jednocześnie uśmiechniętym wzrokiem twarz młodej kobiety. Mogło się zdawać, że z jej rysów pragnie teraz wyczytać coś na własny użytek. — Lecz chyba nie cierpi pani z tego powodu? — spytała dobrodusznie. Narzeczona Patkula uczyniła nieokreślony gest. — Każde niepowodzenie jest przykre. — Zwłaszcza sercowe. — Dlatego zawsze starałam się trzymać uczucia w granicach rozsądku. — I udawało się to pani? — Sądzę, że tak. A zadowolenie z tego powodu równoważyło w końcu tamte przykrości. — Ach tak? Tym lepiej. Bo na ogół miłość daje nam wiele rozkoszy, jednak płaci się za nie w jakiś sposób. Ja, dzięki Bogu — mówiła śmiejąc się Aurora Hoffmeister — wam już te lata, że to mi nie grozi. Jednakże kocham samo życie... I to tym mocniej, im mniej go mi zostaje. Nigdy nie mogę dość napatrzeć się na ten świat, dlatego bardzo Obił podróżować, oglądać różne dziwy. 247 Dziś trudniej mi się poruszać, ale gdyby mi powiedziano na przykład, że gdzieś tam w Azji pokażą mi jakąś osobliwość, jakieś monstrum natury, puściłabym się chyba w drogę, żeby na własne oczy... — I przez ciekawość gotowa pani wdrapywać się do Koenigsteinu? — Pojadę bryczką. A Patkul to interesujący człowiek. Za sto lat, kiedy o mnie i o pani już nikt nawet nie wspomni, o nim historia będzie pamiętała. Obawiam się jednak, że nie zachwyci go moja wizyta. I ta obawa się sprawdziła. Więzień usłyszawszy, kto przyszedł i czeka w korytarzu, powiedział dozorcy, że nie chce widzieć tej pani. Lecz gdy oznajmiła, że przynosi list od pani Einsiedel, zgodził się ją przyjąć. Weszła do celi z uśmiechem niemal promiennym. W jej żywych ruchach, w wyrazie oczu zostało jeszcze coś z dawnej, bardzo dawnej młodości, okruchy pięknego naczynia, nie wymiecione do reszty miotłą czasu. — Witam pana generała! — Nie spodziewałem się pani tutaj — odrzekł sucho. — Przyszła pani zobaczyć, czy żyję? Tak! Jeszcze wróżba się nie spełniła... Proszę o ten list. — Zaraz go panu dam. Po co się spieszyć z nowinami, które nie są najlepsze? — Rozejrzała się po izbie i rzekła: — No, to wcale nie wygląda tak źle. W oknie nawet kra1 nie widzę, a dozorcy są bardzo uprzejmi 248 4 Zresztą, wiadomo, że to nie więzienie, raczej miejsce odosobnienia dla wybitnych osobistości. Mówiono mi, że przebywali tu czas dłuższy dwaj polscy królewicze. Odwiedzał ich pan kiedy? — Nie! Proszę o list. — Nie jest pan usposobiony do rozmowy. A słyszałam, że więźniom najbardziej dokucza samotność i przymusowe milczenie. Wtedy rozmawiają nawet z pająkami. Czy tu są pająki? Pozwoli pan, że chwilę odpocznę! — Siadła przy stole i zaczęła oglądać książki. — Oczywiście, Pismo święte przede wszystkim! Niewyczerpane źródło pociechy. To dobrze, że zaczął pan myśleć o Bogu. — Niech mi pani odda ten list i nie traci czasu na próżno. — Och, jaki pan nieuprzejmy. Aż się wierzyć nie chce, że to mówi ekscelencja Patkul, ozdoba najwytworniejszych salonów Drezna. Domyślam się, że to skutek tamtej mojej fatalnej dla pana wróżby. Niemiło, zwłaszcza w takich okolicznościach, ujrzeć złowrogą wiedźmę. A ja przyszłam pana pocieszyć. Mój horoskop dla pana to była mistyfikacja. Ktoś prosił mnie, aby postraszyć pana! Jedno z drugim nie ma nic wspólnego! Zaśmiała się cicho widząc, że Patkul poruszył się żywiej, a odpychająca mina ustąpiła wyrazowi zaciekawienia: — Co pani wygaduje? —¦ Mówię szczerą prawdę. Nie powiem, 249 kto to był... muszę być dyskretna. Lecz nietrudno się domyślić. — Domyślam się, że to Lente. Jeszcze jeden łajdak. — Krzywdzi go pan, generale. Uczynił te w najlepszych intencjach. Gdy język rozsądku nie trafia komuś do przekonania, trzebi próbować języka pytyjskiego. Niestety, w stosunku do pana i to zawiodło. Przyglądał się gadatliwej damie już be; niechęci. Widać było, że to, co usłyszał, sprawiło mu pewną ulgę, bo zawsze człowiek lepiej się czuje, gdy ma pewność, iż jego niepowodzenia nie są skutkiem wyroków jakichś wyższych, mistycznych mocy. A ona ciągnęła po krótkiej pauzie: — We wróżby można wierzyć albo nie wierzyć, mogą się one spełnić albo i nie! Gorzej z faktami. Te są zazwyczaj jednoznaczne. Tak jak ten list od pańskiej narzeczonej. I to, co stanowi dodatek do niego. Patkul odebrał przesyłkę, jednak nie otworzył ani pisma, ani pudełka, choć doręczy-cielka na to czekała. — Dziękuję za tyle fatygi — powiedział. — Nie ciekawi pana, co jest wewnątrz? Woli pan czytać bez świadka. Uprzedzałam, że nic wesołego pan tam nie znajdzie. — Tym bardziej nie potrzebuję się spieszyć. — I raptem zapytał: — Dla kogo pani właściwie pracuje? — Nie rozumiem pana. — Uniosła brwi, 250 a w jej młodych' oczach pojawił się filuterny uśmieszek. — Dla Rosjan czy dla Szwedów? Czy może tylko dla jego elektorskiej mości Augusta? I co pani chciałaby ode mnie wyciągnąć? — Ach! Uważa mnie pan za szpiega?! — wykrzyknęła więcej rozbawiona niż rozgniewana. — Mam powody. — Okazuje się, że człowiek obdarzony pasją ciekawości do wszystkiego, co ludzkie, zaraz budzi najgorsze podejrzenia. — W gruncie rzeczy obojętne mi, czyim pani jest szpiegiem. Tylko niech pani oświadczy swym mocodawcom, że ja ani na jotę nie odstąpię od moich zamiarów. Kiedyś wyjdzie na jaw cała prawda o ludziach, którzy tak bezecnie obeszli się ze mną. — Cóż nam z prawdy, która objawi się po naszej śmierci. — Przyda się tym, którzy w historii szukają nie tylko doświadczeń politycznych, lecz i nauki moralnej. — Nauki moralnej — powtórzyła z przekąsem. — Każdy polityk tworzy sobie własną moralność. I pan także to czynił. — Wiadomo, co i dlaczego czyniłem. Zostaną świadkowie i dokumenty. — Każdy świadek będzie mówił o panu co innego, innych doszukiwał się pobudek ^ pańskich działaniach. To już dzisiaj niektórzy praktykują. Jedni mówią o panu: 251 zdrajca, drudzy: bohater, inni zaś: obłąkany marzyciel. A jeśli chodzi o dokumenty... sam pan wie, jak to z tym jest... zwycięzcy dysponują nimi tak jak im wygodniej. Cóż pan na to poradzi, mając związane ręce? Ja przynajmniej nie martwię się o sądy potomności. Interesuje mnie wyłącznie dzień dzisiejszy. — A zajmuje się pani wróżeniem. — Tak, żyję z głupców, którzy przychodzą pytać, co będzie z nimi jutro czy za rok. Sami doskonale wiedzą o najważniejszym, co ich czeka, ale spodziewają się, że ja w sposób nadprzyrodzony usunę to od nich, oddalę śmierć gdzieś w nieskończoność. — Niech mnie już pani zostawi samego. — Ciekawa byłam, jak się pan zachowuje w tej przykrej sytuacji. Stwierdzam, że wprawdzie postarzał pan trochę, lecz dzielnie się pan trzyma. Oby tak do końca. I niech się pan pocieszy tym, że nasi sędziowie też umierają, tyle tylko, że później niż ci, których na śmierć skazali. Patkul demonstracyjnie odwrócił się plecami do niej. „To jędza — pomyślał. — Chętnie dokonałaby 'na mnie wiwisekcji, gdyby to było możliwe. Bywają takie nienasycone baby." — A więc żegnam, drogi generale. Niech się pan zbytnio nie martwi tym, co napisała hrabina Einsiedel. Jej serce to pusty orzech, przejrzałam ją na wskroś. Nic na to nie odpowiedział. Aurora posie- 252 działa jeszcze chwilę, próbując podtrzymać rozmowę, a gdy się to nie udało, pożegnała go ceremonialnym ukłonem. — Będę o panu pamiętała — rzekła na odchodnym. Gdy w godzinę później przyszła Amelia niosąc obiad, więzień zajęty był czytaniem listu. A raczej medytował nad nim głęboko. Siwiejąca lwia grzywa opadła mu na czoło, brodę miał wspartą na splecionych dłoniach, a wzrok utkwiony w czerwonym safianowym etui, leżącym obok na stole. Usłyszawszy kroki, poruszył się na krześle jak obudzony z drzemki: — Co chciałaś, moje dziecko? Pierwszy raz nazwał ją w ten sposób. Wzruszyło ją to, jak pieszczota surowego zazwyczaj ojca, tym bardziej że była dziś w nastroju podatnym na sentymenty. — Przyniosłam panu jedzenie. — Dobrze. Postaw tam gdzieś. Teraz nie jestem głodny. — Skrzyżował ręce gestem oznaczającym obojętną bezczynność. — Wystygnie panu. — To nic — odpowiedział. Z tymi długi-mi, opadającymi na kołnierz włosami, z tym orlim profilem i wpół przymkniętymi powiekami, z ramionami skrzyżowanymi na Piersi podobny był do dzikiego ptaka, który 253 daremnie próbował wydostać się z matni, a . wreszcie złożył potłuczone skrzydła. — Pastor Hagen nie przyjdzie tu więcej — odezwała się smutno. — Dlaczego? — spytał. A potem, jakby uprzytomniwszy sobie właściwe znaczenie jej słów, powtórzył z niepokojem: — Dlaczego Co się stało? — Wezwano go do Lipska na służbę — od rzekła, spuszczając oczy. Gdyby zapytał, skąc' 0 tym wie, wstydziłaby się przyznać, że dowiadywała się o Hagena w gospodzie. Bo zaczęła się martwić, że jakoś zwlekał z oświadczynami, a przecież miał z tym przyjść do rodziców. „Może się rozmyślił?" Miała nadzieję, że więzień rozproszy jej obawy. Lecz on powiedział tylko: — Szkoda. Choć należało się tego spodziewać. I znowu popadł w zadumę. Jednak gdy chciała odejść, przytrzymał ją: — Czekaj. — Zdjął z małego palca pierścionek z turkusem, położył na stole. — Była tu dziś u mnie pewna dama,'żeby to zabrać. 1 w końcu zapomniała. Myślałem, że odeślę przez pastora. Ponieważ nie przyjdzie, chciałbym, żebyś ty to odniosła... do pani Hoffmei-ster. Mieszka przy placu Ratuszowym, łatwo się dowiesz, bo to znana osoba. Amelia zapomniawszy o swoim kłopocie, z ciekawością oglądała klejnocik. 254 — Nadawałby się na zaręczynowy — zauważyła. — Bo też to był pierścionek zaręczynowy... tak samo jak ten drugi. Nacisnął guziczek safianowego pudełeczka. Wieczko się otworzyło i na szafirowym aksamicie błysnął tęczowo pierścień jeszcze wspanialszy. — Moja narzeczona mi go odesłała. — To tak można? — szepnęła zdumiona. I pomyślała, że jeśli z pastorem nie doszło nawet do zaręczyn, to już nic z jej małżeństwa nie będzie. — Nie spodziewałem się tego — odrzekł Patkul. — Chociaż co tu się dziwić? — Wziął list i podarł na kawałki. — Wrzuć to do pieca. Przyglądał się językom płomieni, szybko pożerającym lekką strawę. Ich odblask omiatał sufit i ściany jak czerwonymi szmatami, a w ciszy słychać było trzask ognia i poszumy wiosennego wiatru na dworze. — Mnie tak strasznie pana żal — usłyszał łzawy głos dziewczyny. Siedziała w kucki Przed otwartym paleniskiem i machinalnie Poprawiała ożogiem dopalające się bierwiona. Właściwie to było jej żal samej siebie i chciała się tym jakoś podzielić. — Nie ma powodu do żalów. 1— Ja wiem, że pan w końcu zwycięży, bo pan jest jak król. Mogę coś o tym powiedzieć, bo widziałam i króla Augusta w karecie... 255 i nawet tego str-asznego Szweda. Młody jesz cze, ale nie podobał mi się... patrzy spod łba jak zbój. — Niech go diabli porwą! Nie wspomina; mi o nim. — Dobrze. Pana się tutaj boją — ciągnęła przypochlebnie. — Myślę, że sam komendant także. Podobno wykrzyczał go pan kiedyś. Strażnik mówił. Patkul zaczął chodzić po izbie, jakby odzyskiwał dawną energię i musiał ją wyładować w tym monotonnym spacerze. Wodziła za nim oczami pełnymi podziwu. — Jeszcze gra nie skończona — powtórzył głośno myśl, którą nieraz się pokrzepiał. — Ach, gdybym choć na jeden dzień mógł się stąd wydostać! Samymi listami trudno coś osiągnąć. — Zawsze odnosiłam je tam, gdzie pan kazał... Ale niech pan zje nareszcie ten obiad, musi pan mieć siły. — Tak, muszę mieć siły — powtórzył i machinalnie sięgnął do koszyka. — Podgrzeję trochę — rzekła stawiając garnczki na ruszcie. Rozłożyła na stole serwetkę i po chwili z zadowoleniem patrzyła, jak więzień zabiera się do jedzenia. Zaczął jeść szybko, niemal łapczywie, niczym żołnierz posilający się przed bitwą. — Szkoda, że pastora nie ma — mówił przy tym. — Mam nadzieję, że jednak zobaczymy go jeszcze. 256 — Naprawdę?! Spojrzał spod oka i uśmiechnął się do niej, jakby przypomniawszy coś sobie. — Oczywiście wróci. Spodziewam się, że będę na waszym ślubie. — Mamy tutaj, w Koenigsteinie, kaplicę. — Nie! poczekacie, aż stąd wyjdę. Cóż to byłby za ślub w kazamatach. Lecz Amelia gotowa była zgodzić się na każde miejsce, byle to, o czym myślała, mogło się spełnić. — Pan Bóg jest wszędzie — odrzekła. — Słowa godne przyszłej pani pastorowej — zaśmiał się odstawiając pusty talerz. — Jednakże myślę, że i Panu Bogu przyjemniej błogosławić ludziom na wolnp-ści... niż w więzieniu. — W takim razie poczekamy z tym ślubem — oświadczyła ustępliwie. — Tymczasem odniesiesz pierścionek tej pani. — Włożył swój brylant na serdeczny palec i przyglądał mu się w zadumie. Pamiętał chwilę, kiedy kupował go przed kilku laty, przed wymarszem na Rygę, u pewnego warszawskiego złotnika. Czynił to z myślą o Eleonorze, a potem nie zdążył go nawet pokazać. ..Teraz ofiarowałbym jej inny. Ten nie przyniósł mi szczęścia, wrócił do mnie ze skazą." Amelia wyszła zabierając naczynia. W izbie zapadł zmierzch. Więzień wyjął z pieca Płonącą drzazgę i zapalił świecę. Zaczynały Sle- najgorsze godziny, kiedy już nic z ze- 17 ~ Brzemię... 257 wnątrz nie mogło zająć myśli, a sen nie miał jeszcze nad nimi władzy. Ileż takich głuchych mrocznych wieczorów przeżył, a ile ma przed sobą? „Dlaczego nie odpisałem dotąd Eleonorze? — pomyślał. — Teraz nic mnie już nie wstrzymuje. Trzeba napisać!" Ale owo „nic" miało w sobie coś beznadziejnego. Oznaczało koniec oczekiwań na pomoc Anny Zofii, na dobrą pamięć elektora Augusta, na interwencję cara Piotra. Czas płynął, nic się nie zmieniało, a nad głową niby hak szubienicy ukazywał się paragraf traktatu: „Wszyscy zbiegowie i zdrajcy... a między nimi osobliwie Jan Reinhold Patkul, mają być wydani dowództwu szwedzkiemu." Serce zaczęło mu bić szybciej, ciało okryło się potem. Wyobraźnia straszyła wizjami, co nadciągały zewsząd jak skrawione pożarem obłoki. Tamten wyrok w Sztokholmie, obcięcie ręki... a potem głowy... — Nie! — wykrzyknął głośno. Wiatr jakby spłoszony tym okrzykiem przywarował gdzieś pod murami twierdzy. I uczyniło się tak cieho, jak kiedy ludzie wyjdą z domu umarłego, aby mu przynieść trumnę. — Nie — powtórzył szeptem, ocierając rękawem wilgotne czoło. — Jeszcze ta ręka... jeszcze ta głowa... Chwycił pióro i zaczął pisać do swej dalekiej przyjaciółki, czując, że przez to zbliża 258 się do niej. I do tych wszystkich dawnych rzeczy, o których warto pamiętać. „W więzieniu otrzymałem Twój list niespodziewany, droga Eleonoro, i z więzienia odpisuję wzruszony Twoją pamięcią. Chcesz mi przyjść z pomocą i pytasz, jak to zrobić? To znaczy, gdzie się udać, kogo prosić, aby wypuszczono mnie na wolność. Nie masz po co zwracać się do tych, co mnie uwięzili bezprawnie, to banda łotrów i sprzedawczyków. Mają mnie wydać w ręce króla Karola. U niego też nic nie wskórasz. Znasz powody jego zawziętości i jego twarde serce. Jeśli nie okazał mi łaski wtedy, nim wojna się rozpoczęła, tym bardziej nie uczyni tego dzisiaj. Pozostaje ktoś trzeci, rosyjski monarcha. On wie o moim losie. Podobno żądał, aby odstawiono mnie do jego kwatery, obiecując rozpatrzyć zarzuty, jakimi obarczyli mnie Sasi. Niestety! Dotąd nie spełnili tego żądania, zaczynam się obawiać, że nie spełnią nigdy. Car mógłby zaproponować wymianę mojej osoby na ważniejszych jeńców szwedzkich. Ale czy posiada takich obecnie? Nadzieje na załatwienie mej sprawy na drodze dyplomatycznej są znikome... Mimo to jestem dobrej myśli. A to dlatego, że wciąż znajduję się w rękach Sasów, chociaż od podpisania traktatu minęło sporo czasu. Lada dzień mogą nastąpić jakieś Powikłania, bo przecież wojna się nie skończyła, wszystko może się nagle odmienić. W Pojedynczym człowieku kryje się wiele niespo- 259 dzianek, a cóż dopiero w zbiorowisku! Znajomy ci pastor Hagen usiłował wmówić we mnie, że tylko cud może mnie uratować, powinienem więc myśleć o ratowaniu duszy. Z tego wynika, że nie wierzy w ratunek dla ciała. Lecz ja nie jestem zrezygnowany do tego stopnia, by śpiewać żałobne psalmy. Myślę, że w moim życiu, które było tak barwne i tale pełne niespodzianek, nastąpiła dłuższa pauza, po której innymi oczami będę patrzył na świat. Bo po tamtych nadzwyczajnościach, po okresie opętania wielkimi złudzeniami, nauczyłem się widzieć urodę życia w rzeczach małych, pospolitych jak dzień powszedni... Droga Eleonoro, wybacz, jeśli Cię nudzę, pewnie po pięciu latach milczenia oczekiwałaś ode mnie czegoś ważniejszego. Ale ja pisząc doznaję złudzenia, że rozmawiam '/-tobą, jak kiedyś podczas naszych tajnych spacerów, chociaż brak mi dźwięku twego głosu. Tutaj rozmawiamy jak we śnie, bez słów. słysząc się i rozumiejąc samym tylko czuciem. Należy ci się jedno wyjaśnienie, choć nie wiem, czy doszły do Ciebie wieści o moich zaręczynach. Oto z myślą o zbliżającej się starości, w czterdziestym piątym roku życia: zwłaszcza tak burzliwego jak moje, gdy słychać już jej pierwsze ciężkie kroki, uczyniłem próbę założenia ogniska domowego. Zatęskniłem do własnego kąta z jakąś przyjazną duszą do towarzystwa. I znowu mi się nie udało. Moja wybranka, widząc mnie w opresji, 260 nie chciała zbyt długo czekać i odesłała mi pierścionek. Stało się to już po twoim liście, przyjąłem więc to zerwanie nawet z ulgą. I pomyślałem sobie, czy nie jest ono zapowiedzią całkowitego zwrotu w moich losach, czy nie po to nastąpiła owa pauza? Czy nie w ten sposób właśnie zamyka się ten pięcioletni okres po naszym rozstaniu się, okres pełen ruchu i zgiełku, pozornych, jak się okazało, sukcesów osobistych? Mam czasem takie wrażenie, jakbym był łąką, po której długo hasali ludzie i zwierzęta, aż wreszcie wszystko wyniosło się gdzie indziej, a na łące mojej powoli zaczynają się prostować resztki trawy i kwiatów. Zdaje mi się, że oboje doszliśmy do zrozumienia, że to, co nas rozdzieliło, niewarte było ani cząstki tego szczęścia, które utraciliśmy. Miałaś chyba słuszność, nazwawszy moją ideę chimerą. Chimera to potwór krwiożerczy, lecz mylący śmiertelników wspaniałością swych skrzydeł. Nie chcę ginąć pod jej kopytami. Ze zdziwieniem wspominam dzisiaj, że dałem się oczarować. Patrząc na przeszłość widzę całą drogę, którą przebyłem, oraz jej początek. Myślę o moim °jcu, którego także oskarżono o zdradę, bo w czasie pierwszej wojny polsko-szwedzkiej, kiedy dowodził obroną twierdzy Wolmar, Poddał ją Polakom. Jakoby umyślnie! Zdarzyło się to na kilka lat przed moim urodzeniem. Uwięziono go w Sztokholmie, zaczęło się badanie. Nie wiem, czemu nie sądzili go od ra- 261 zu, może zabrakło wyraźnych dowodów? Więzienie było łagodne. Do tego stopnia, że mojej matce pozwolono zamieszkać przy mężu. Po roku przybył w ich celi jeszcze jeden lokator, to ja! Kolebka moja stanęła pod zakratowanym oknem, zły początek życia, zły omen, jak się następnie okazało. Miałem pięć lat, kiedy ojciec umarł, już nie pamiętam owej chwili. Zastanawiałem się nad tą zagadkową historią później, szczególnie wtedy, gdy w swej pierwszej podróży po Europie znalazłem się w Polsce. Poznałem kilku oficerów polskich, którzy brali udział w obleganiu Wolmaru. Moje nazwisko wywoływało na ich twarzach życzliwe uśmiechy, jakby radzi byli oglądać syna dawnego przyjaciela. Nabrałem przeświadczenia, że ojciec był jednak w zmowie z nimi. Lecz nie ma nic gorszego, jak zmowa z głupcami. Sam się o tym przekonałem, trochę za późno niestety. Tymczasem chciałem dociec, dlaczego to uczynił, czemu zdradził Karola Gustawa? O, nie był przekupiony. Patkulowie należeli do najbogatszych rodzin w Inflantach, a on postawił na kartę wszystko — życie i majątek. Co go skłoniło do takiego ryzyka? Otóż zdawało mi się, że w końcu znalazłem rozwiązanie zagadki. W Polsce zaczęło mi się coraz więcej podobać. Wychowany w surowym klimacie Północy, pod władzą despotycznego monarchy, wśród ludzi skłonnych bardziej do milczącej zadumy niż do wesołości, poczułem 262 się w tym kraju jak źrebię wypuszczone z zagrody na łąkę. Mój ojciec też tu bywał różnymi czasy, połowa Inflant należała jeszcze do Rzeczypospolitej. Wolmar znajdował się wprawdzie po stronie szwedzkiej, ale blisko granicy. Mogło się wydawać, że nic na-turalniejszego, jak przyłączyć go do macierzystego obszaru, znaleźć się w kręgu tej urzekającej, polskiej swobody. Zawiódł się, biedny. Nie wyzyskali Polacy tego, co dla nich uczynił. Szczęście, że działał ostrożnie i skończyło się tylko na więzieniu. W innym razie Reinhold Patkul nie zjawiłby się na tym padole łez. Odgadłszy, jak mi się zdawało, ideę ojca, nie dochodziłem wtedy przyczyn jej niepowodzenia. Im dłużej bawiłem w Polsce, tym więcej byłem nią oczarowany. Podobał mi się zwłaszcza stosunek Polaków do ich króla. Potrafili kłócić się z nim publicznie, zachowując zresztą przyzwoite formy, a potem, po kłótniach i awanturach na sejmie w obecności monarchy, wiwatowali na jego cześć, całowali go w rękę, wcale nie z przymusu czy ze strachu, ale dlatego, że taki był zwyczaj. A °n zachowywał się wśród nich jak starszy brat opiekun między niesfornym rodzeństwem. I to było piękne, Eleonoro, i już nigdzie czegoś podobnego nie widziałem. Ten król nazywał się Sobieski, impetyczny a w gruncie dobroduszny grubas, poufały i majestatyczny jednocześnie. Z Polski wyjecha- 263 łem do Wiednia. Miałem tam studiować matematykę i strategię. Los zrządził, że mogłem ujrzeć praktyczne zastosowanie tych nauk, Zaczęła się wojna turecko-austriacka i Turcy podeszli pod Wiedeń. Z wałów oblężonego miasta ujrzałem pewnego dnia coś, co wprawiło mnie w zdumienie i zachwyt — Polaków w boju. Widziałem atak pancernej jazdy Sobieskiego na tureckie falangi, grad błyskawic przez nawałnicę chmur. To było wstrząsające przeżycie. Zdawało mi się, że nic nie dorówna potędze tego narodu... W kilkanaście lat później daremnie szukałem śladów jego dzielności. Tamten kawaleryjski czyn pod Wiedniem był jak ostatni wybuch ognia z walącego się domu. Co się stało z tym narodem! Liżą buty królowi razem z tym pajacem Leszczyńskim... Dość jednak tych wspominek. Kiedy myślę o przeszłości, widzę ją poza ramami czasu i nie w ciągu wydarzeń następujących po sobie, lecz niby średniowieczne naiwne malowidło, gdzie jednym rzutem oka obejmujemy całą historię Jezusa, więc jego narodziny i śmierć męczeńską, i cuda, które w życiu czynił. Piętnaście lat temu w sztokholmskim zamku ucałowałem na pożegnanie dłoń dziewięcioletniego królewicza Karola, następcy tronu. W tej dłoni widzę dzisiaj topór nad moją głową. Bywają noce, kiedy myślę, co mnie czeka — i nie mogę zasnąć. Dzisiaj też chyba nie usnę. Księżyc umieścił się naprzeciw okna i to wygląda 264 tak, jakby na dworze stał ktoś z wysoko podniesioną latarnią i rzucał światło do wnętrza mej celi, koniecznie chcąc mnie zobaczyć, na pewno w niedobrych zamiarach. Moje łóżko stoi we wnęce muru... Leżałem chwilę w cieniu, próżno czekając na sen. Wstałem więc i piszę dalej. Nie chcę być widziany w poniżeniu i aby ktokolwiek myślał, że uznałem moją słabość. Nie! protestuję od początku przeciwko gwałtowi i będę protesował, choćby oprócz księżyca nikt tego nie widział. Bo przed samym sobą chcę być w porządku... Światło pełznie po ścianie, a ze ściany na podłogę, szuka moich śladów. Czy my się jeszcze zobaczymy, Eleonoro?" Nie miał nic więcej do napisania. I po tym, jak wyrzucił na papier przynajmniej część tego, co bezładnie plątało się po głowie, uczuł się spokojniejszy. Rozebrał się powoli, zdmuchnął kopcący ogarek i wyciągnął się na posłaniu. „Może jednak usnę — odezwał się na głos. — Powinienem sypiać jak najwięcej. Nie myśleć o nich." Usłyszawszy, że mówi sam do siebie, zdziwił się i zaniepokoił jak starzec, który po raz pierwszy spostrzegł, że trzęsą mu się ręce i że nic na to nie może poradzić. „Oni i ja — wymamrotał — oni tam wszyscy razem z Eleonorą. A ja tutaj bez nikogo. Na zawsze?" 265 Ocknął się z takim wrażeniem, jakby łóżko, na którym leży, ktoś zaczął przesuwać w inne miejsce. Otworzył oczy: wąska, niebieskawa smuga księżyca krzyżowała się z żółtym światłem, padającym z innej strony, od drzwi. A ten hałas to było wejście ludzi z latarniami w podniesionych rękach. Zerwał się z posłania. Instynkt wcześniej niż świadomość ostrzegł go o niebezpieczeństwie. Najpierw wkroczyło do celi paru żołnierzy, za nimi trzech oficerów. Znał wśród nich tylko majora Cruxa. Spotkał jego zatroskane wejrzenie, które mówiło: „No widzisz? A mogło tego nie być!" Oficerowie, których tu wprowadził, mieli na sobie szwedzkie mundury, niebieskie z żółtymi wypustkami, jakby utkane właśnie z tego mieszanego światła księżyca i latarni. Wtedy z domu także zabierano go nocą, więc może to tylko sen o tamtej chwili? — Kto panowie jesteście? — zapytał sięgając po szlafrok. Szwedzi spojrzeli po sobie, jakby się namyślając, czy warto mu odpowiadać, lecz Crux natychmiast ich przedstawił. — Pan pułkownik Wittinghoff z armii królewskiej mości. Pan kapitan Oskar Walden. — Na podstawie pokojowej umowy z rządem saskim — odezwał się pułkownik — przybyliśmy zabrać pana do dyspozycji dowództwa szwedzkiego. Patkul zastygł wpół obrotu ciała. Jedno ra- 266 mię miał już w rękawie szlafroka, drugie wsunął tylko do łokcia, jakby ten drugi rękaw był zaszyty. Zdawało się, że czeka, aby ktoś mu pomógł. Ale nikt się nie ruszył. Crux stojąc za plecami Szwedów patrzył na niego z obawą i ciekawością. Może nawet gotów byłby mu usłużyć, gdyby więzień dał znak. Ale ten sam sobie jakoś poradził i założył ręce do tyłu. — Nie macie prawa — odezwał się wyniośle. — Jestem w służbie rządu rosyjskiego. — Tym bardziej mamy prawo. Z Rosją prowadzimy wojnę. — Pretensje może pan mieć do władz saskich — wtrącił lekceważąco Walden. Badawczo obserwował jeńca. Nawet zła sława budzi w ludziach coś w rodzaju respektu. „Oto sławetny Patkul •— myślał. — Nareszcie wpadł... jej drogi Reinhold." Mierzył go wzrokiem, jakby szukając słabego punktu na tej barczystej, rosłej postaci, a na twarzy śladów strachu. „Jeśli zacznie prawić impertynencje, spoliczkuję go!" Lecz Patkul na pozór był spokojny. „Jeżeli dam się stąd zabrać, będę stracony!" I nagle myśli, jak iskry wstrząśniętej pochodni, rozprysły się na wszystkie strony, oświetliły dawno zbadane i poniechane ścieżki ratunku, szczątki zawiedzionych nadziei, popielisko przegranych walk — i zgasły tak samo nagle jak pochodnia zanurzona w wodę. Ciemności ogarnęły ducha. — Nigdzie się stąd nie ruszę — oświadczył, 267 wyciągając się z powrotem na posłaniu: „Jutro mogę nie żyć" — pomyślał i własne ciało, nogi, ręce i głowa, stało się tak ciężkie, jakby już zaczął umierać. Walden wymienił z pułkownikiem znaczące spojrzenie, po czym uśmiechając się ironicznie wyszedł na korytarz. I zaraz wrócił stamtąd w towarzystwie olbrzymiego rajtara z łańcuchem w ręku. — W takim razie wyniesiemy stąd pana okutego — powiedział. — Nie pozwolę na to. — Chce pan bójki? To się na nic nie przyda. — Apeluję do pańskiego rozsądku — odezwał się pułkownik. Wtedy Crux, czując zbliżającą się awanturę, spróbował pośrednictwa. Z miną pełną ubolewania zbliżył się do więźnia: — Otrzymałem polecenie wydać pana generała przedstawicielom jego królewskiej mości króla Szwecji. W swoim czasie był pan o tym uprzedzony. — Gdzie to polecenie? Major skwapliwie podał mu urzędowy papier. Więzień czytał długo, a może udawał, że czyta. Aż zniecierpliwiony Walden syknął: — Chyba nie będzie pan uczył się tego na pamięć? — Judasze i zbiry — mruknął Patkul, zwracając pismo Cruxowi. Walden pobladł 268 i uczynił taki ruch, jakby chciał rzucić się na niego. Pułkownik Wittinghoff wstrzymał go gestem dłoni. — Niech się pan nie gorączkuje, kapitanie. On odpowie i za tę obelgę. Chciał odkrzyknąć: „To się jeszcze okaże, kto i za co będzie odpowiadał!" Lecz zrozumiał, że tą bezsilną pogróżką narazi się tylko na drwinę i pogardę. Milcząc podniósł się z łóżka i zaczął ubierać powoli. Olbrzymi rajtar stał wyprostowany, trzymając w ręku łańcuch, jakby to była część garderoby, którą w stosownej chwili trzeba podać odziewającemu się panu. A ten zapinając starannie guziki i sprzączki, spozierał na ściany celi, w której spędził siedem miesięcy. To dosyć, aby przyzwyczaić się nawet do więziennego kąta, pożałować go przed opuszczeniem na zawsze. I na gorsze. Pomyślał o Amelii, która wnosiła tu ze sobą aurę beztroskiej swobody, i o Hagenie, co usiłował poprowadzić ducha w metafizyczną, bezbrzeżną krainę. „Może gdybym w nią uwierzył, byłoby mi w tej chwili lżej i łatwiej." Zostawiał więc w tych murach cząstkę swego życia, kto wie, czy nie ostatnią, miał tutaj nawet swoje radości, jak list od Eleonory i wzbudzone przez nią wspomnienia. — Pośpiesz się pan — rzekł pułkownik. — Resztę rzeczy odeśle nam komendant twierdzy. — Do zamku w Dippoldiswalde, panie majorze. Niedaleko stąd. 269 — Uczynię to zaraz jutro. Crux całą postawą okazywał uległość, jaką zwyciężeni winni są zwycięzcom. Widać było, że pragnie pozbyć się jak najprędzej i niemiłych gości, i kłopotliwego więźnia. A ten skończywszy się ubierać powiedział: — Tak, odeśle pan moje rzeczy i książki. Proszę starannie je opakować. A to niech pan weźmie za fatygę. — Ściągnął z palca zaręczynowy pierścionek i brylant strzelił białym ogniem jak wybuchająca gwiazda. Obaj Szwedzi zwrócili uwagę na klejnot: to mógł być łup należny im razem z jeńcem. Lecz zanim to sobie uświadomili, Patkul niedbałym ruchem wręczył go majorowi. — Na pamiątkę kłopotów, których panu przysporzyłem. — Szepnął mu do ucha parę słów, ale Crux ani drgnął oszołomiony darem, którego kilka dni wcześniej starczyłoby na okup wolności. Z rozchylonymi ustami zagapił się na więźnia, ów zaś skierował się na korytarz. Wychodząc myślał: „Jeszcze jedno głupstwo dla chwilowego efektu, dla gestu. Czy nigdy się tego nie oduczę? Lepiej byłoby obdarować Amelię". Wyprostowany i z podniesioną głową przekroczył próg, rzucając w przejściu czarny cień na pułkownika i kapitana, co szli za nim. Crux ukłonił się temu cieniowi i został sam w opustoszałej izbie. Trzymał w ręku pierścień, oglądał go z zachwytem, a zdawało mu się, że słyszy jeszcze ciche słowa dobroczyń- 270 cy: „Żeby ci się nie zdawało, łajdaku, że mi żal było pieniędzy". Wzruszył ramionami i zaczął przerzucać zostawione na stoliku książki. Z tytułów domyślał się, o czym traktują. „Filozof! — uśmiechnął się z politowaniem. — Ciekawe, co mu teraz pomoże cała filozofia." Odwracając kartki zatrzymał wzrok na zdaniu grubo podkreślonym: „Filozofować to znaczy uczyć się sztuki umierania." Znowu się uśmiechnął: „Nonsens! Tę sztukę robi z nami ktoś inny." Spomiędzy książek wysunął się list nie zapieczętowany i bez adresu. „A co to takiego?" Z wielką uwagą odczytał go od początku do końca. Pojął, że trafił na coś ważnego, i nie wiedział, co z tym zrobić. W zamyśleniu obracał zapisane arkusze, a przy każdym ruchu dłonią brylant sypał iskrami. „Piękna rzecz. I Szwedy miały na nią ochotę. No, cóż? Nigdy nie brałem nic za darmo. Trzeba doręczyć ten list Hagenowi, on chyba wie, gdzie szukać owej Eleonory. W taki sposób będziemy skwitowani z panem generałem. Tylko że to wszystko dałoby się urządzić inaczej, gdyby nie był taki hardy." Wyszedł z celi, poświstując wesoło, bo nie rna nic przyjemniejszego, jak uwolnić się od moralnych obowiązków i odczuć spokój w tym tajemniczym zakątku duszy, który-nazywa się sumieniem. 271 Dwie karety eskortowane przez kawalerzy-stów wyjechały za bramę Koenigsteinu. W pierwszej znajdowali się Wittinghoff i generał wojsk saskich Arenstadt, który spóźnił się — chyba umyślnie — na ceremonię wydawania wrogom dawnego swego przyjaciela. Rozumiał, że to już prawie pogrzeb Patkula, a komuż chce się patrzeć, jak wkładają człowieka do trumny? — Cieszę się, że panowie uwalniacie nas od wielkiego ambarasu — mówił do pułkownika. — Czy pan wie, że car Piotr pisał do cesarza Austrii, do królowej angielskiej, ba! nawet do rządu holenderskiego w tej sprawie? Chodziło o wspólny protest. — Niech sobie protestują. — Teraz będą musieli zwrócić się z tym do waszego rządu. — Nasz monarcha nie przywykł liczyć się z jakimikolwiek protestami — powiedział z dumą Wittinghoff. — Prowadzi Szwecję drogą wskazaną mu przez Opatrzność, na nikogo się nie oglądając. Milczeli chwilę, po czym Arenstadt zagadnął na pozór obojętnie: — Jeśli się dobrze orientuję, los Patkula jest przesądzony. — Już dawno! A razem z jego losem wszystko, co naruszało spoistość i potęgę królestwa — mówił Szwed. — Minął czas udzielnych książątek, baronów i wasali, którzy tuczyli się kosztem królewskich dziedzin. Za 272 gardło wzięto tych panów. Odtąd będzie jeden pan i władca, jedna wiara, jeden lud! — Nasz elektor pragnął czegoś podobnego. Ale na nieszczęście zaplątał się w sprawach polskich. — Tak, właśnie Polska jest odstraszającym przykładem, do czego prowadzi brak silnej ręki. Gdyby tam ściąć kilkanaście głów magnackich... — Król Leszczyński tego nie uczyni — zaśmiał się Saksończyk, a Wittinghoff wzruszył ramionami: — I nie chcemy, aby to czynił. — Rozumiem — odrzekł tamten. Nie miał już wątpliwości, że Patkul zostanie ścięty na postrach inflanckim baronom. Więzień jechał w drugiej karecie z kapitanem Waldenem. Rajterzy oświetlali pochodniami drogę, garbato spełzającą ku miasteczku. Koła głucho pobrzękiwały w ciszy nocnej, konie ślizgały się na kamieniach. „Do diabła! gdzie oni mnie wiozą? — myślał. — I co to jest Dippoldiswalde? Zamek... ale jaki?" Odchylił w okienku firankę, chcąc wyjrzeć na dwór, lecz w tej samej chwili Wal-den zasunął mu ją przed nosem. — Nie wolno! — Przecież nie ucieknę tędy! — żachnął się Reinhold. Akurat pojazd zaczął zjeżdżać stromo w dół i więzień doznał wrażenia, jakby spuszczano go w głąb studni. Koła grzechotały obręczami jak odwijany z kołowrotu 18 — Brzemię... 273 ft łańcuch. Wyrwać się z tego przeklętego pudła i uciekać, póki nie sięgnie dna! Z wściekłością spojrzał na ciemną sylwetkę siedzącego naprzeciw Szweda. Spotkał w mroku czujne, złe oczy, dostrzegł ręce oparte na szabli. Starczyłoby mu chyba siły, aby pochwycić go za gardło i udusić. A potem jeden długi skok z karety na drogę... Lecz następny • prowadził tylko w przepaść. Nie było innej ucieczki. „A mogłem wtedy spróbować inaczej! — pomyślał zgnębiony. — Przepadło!" Kolaska wtoczyła się w miękkie koleiny i turkot uciszył się trochę. Przez szparę w zasłonie ukazywało się blednące niebo. Rein-hold wsparł głowę o poduszkę, usiłował myśleć rozważnie i chłodno, szukać innych możliwości. Tyle doniosłych spraw zdążył w latach ubiegłych pochwycić w ręce, tyle na-motać wątków międzynarodowych, że w interesie niejednego z polityków leżało wydobyć go od Szwedów. Choćby z obawy, aby nie wyśpiewał Karolowi sekretów anty-szwedzkiej koalicji. Widział siebie w poufałych rozmowach z królami i cesarzem, robił przegląd swych znakomitych protektorów i znajomych dygnitarzy. Ach! ileż wyświadczył im przysług, jak wiele korzystali z jego skutecznych rad i nawet z jego pieniędzy. Mia-łożby to wszystko zatracić się w obojętnym zapomnieniu? Owszem, ludzie bywają samolubni i niewdzięczni, ale nie wszyscy! Chciał ufać, że nie wszyscy. Część czwarta KONIEC WIELKIEJ GRY Od dnia kiedy Eleonora za pośrednictwem Hagena ofiarowała się z pomocą Reinholdo-wi, upłynęło pół roku. Enigmatyczny, okraszony biblijnymi aluzjami list pastora niewiele jej powiedział, a sam więzień wciąż milczał. I to było niepokojące. Przychodziło jej na myśl, że został już wypuszczony z twierdzy, wziął ślub z ową saską hrabiną i nie chce zaprzątać sobie głowy wspomnieniami. „Może i ja na jego miejscu zrobiłabym to samo, gdybym usłyszała wtedy to, co on ode mnie." Jednakże takie usprawiedliwienie niezupełnie wystarczało. „Przecież ja pierwsza wyciągnęłam rękę, mógłby odpisać cokolwiek, podziękować choćby dla przyzwoitości. Wypadało!" Do pogłębienia rozterki przyczyniła się też Gertruda von Miller, opowiadając o amorach syna w czasach młodości. Wprawdzie zdarzyło się to, zanim Eleonora go poznała, i byłoby rzeczą śmieszną mieć dzisiaj żal o to, a przecież tamten fakt pogłębiał w jakiś sposób świeże zawody i daw-ne gorycze. I oto Reinhold się odezwał. Otrzymała list, Pisany w Koenigsteinie. Może czując, co się 275 wNjej duszy dzieje, wyjaśniał i to ostatnie, narzeczeństwo już zerwane. Wszystko ukazało się w innym świetle, inaczej wyglądało, niż sobie wyobrażała. Mogła się tylko wstydzić swych podejrzeń. Więc zawstydziła się, lecz był to szczęśliwy wstyd i dlatego ze wzmożoną trwogą o powracające szczęście podjęła nowe próby ratunku. Wiedziała skądinąd, że armia szwedzka nadal przebywa w Saksonii. „Chyba nic złego mu jeszcze nie zrobili? Nie dałoby się przecież ukryć, gdyby... Na pewno przyprowadzą go do Rygi, jak spodziewa się burmistrz. Tutaj palono jego pisma, tutaj będą chcieli ukarać go publicznie. Och, nie wolno czekać, aż do tego dojdzie". I pewnego dnia wsiadła w porcie ryskim na statek płynący do Kopenhagi. Przez uspokojoną już Danię, zamierzała dostać się do Holsteinu, mianowicie do Altony, gdzie przebywała księżna Jadwiga, starsza siostra króla Karola. Znała ją z tych czasów, gdy przyszła małżonka księcia Fryderyka Holstein Gottorp kończyła edukację w gronie dworskich panien. Należała do nich przyszła baronowa Hastfehr. Tę znajomość należało dzisiaj wyzyskać. Eleonora ufała, że wspomnienia z miłych lat panieńskich nie zatarły się jeszcze w sercu dostojnej przyjaciółki. Jadwiga po śmierci męża czuła się osamotniona w swym niemieckim państewku, gdzie despotyczny brat kazał jej pozostać i sprawo- 276 wać rządy tak, jak to było potrzebne do jego wielkich planów. Na pozór była panią, w gruncie rzeczy zaś niewolnicą. Toteż z radością powitała rodaczkę i koleżankę, która przywoziła ze sobą jak gdyby cząstkę dawno nie widzianej ojczyzny. Lecz gdy się okazało, że nie bezinteresowne uczucie skłoniło Eleonorę do tak niespodziewanych odwiedzin, gdy wysłuchała opowieści o dramacie jej serca, przyjazne wzruszenie zaczęło ostygać. — Ten człowiek jest sprawcą wielu nieszczęść, które spadły i na mnie — powiedziała. — On swoimi intrygami przyczynił się do tej wojny, która ciągnie się już tyle lat. Straciłam na niej męża. Czy nie wiedziałaś o tym? — Nie — odrzekła zmartwiona przyjaciółka. „I tutaj więc źle się wybrałam" — pomyślała. — Poległ w bitwie pod Kliszowem — oznajmiła księżna, patrząc tak, jakby w tej chwili ją także obarczała częścią odpowiedzialności za tę śmierć. ¦— I ja straciłam ojca — rzekła Eleonora. —• Tym bardziej się dziwię, moja droga, 2e chcesz bronić tego człowieka. To jeden 2 najgorszych wrogów Szwecji, zaciekły, podstępny, nie przebierający w środkach. Niewdzięcznik bez sumienia. — Och, niezupełnie tak jest. Gdybyś znała jego pobudki... — Cóż mnie obchodzą pobudki? Znam aż 277 nadto dobrze jego czyny. Czy miłość zaślepiła cię do tego stopnia, że zwróciłaś się z tym do mnie? Zapomniałaś, kim jestem? — Jesteś kobietą... sądziłam, że mnie zrozumiesz. — Ta kobieta widziała tu, za tymi oknami, duńskich żołdaków nasłanych przez Patkula. Musieliśmy z mężem uciekać, zanim mój zwycięski brat nadbiegł z ratunkiem. — Nic mi już nie zostało oprócz nadziei w tobie. — Eleonora zwiesiła głowę jak winowajczyni pod gradem ciężkich zarzutów. Księżna sama o tym nie wiedząc powtarzała jej własne sprzed lat pięciu oskarżenia. I to było tak, jak gdyby kamień, który rzuciła wtedy w Reinholda, wrócił odbity ręką losu i teraz ją trafił w samo serce. — Król czuje się osobiście znieważony. Wpadł mu kiedyś w ręce list Patkula, pisany do duńskiego rządu i zachęcający do wzięcia Holsteinu. Widziałam to obelżywe pismo. Pat-kul upewniał Duńczyków, że król szwedzki nie potrafi Fryderykowi dopomóc, że jest to młodzieniec małych zdolności, nieuk i pyszałek! — Król Karol miał wtedy osiemnaści i lat — spróbowała Eleonora. Lecz tamta prze rwała wyniośle: — Tak! Mając osiemnaście lat pobił n głowę tych, co lekceważyli go z powodu młodości. Myślę, że i ty powinnaś być dumna 278 naszej chwały. I w tobie płynie krew szwedzka. Wtedy przyjaciółka osunęła się przed nią na kolana i z płaczem zaczęła całować po rękach. — Nie odmawiaj mi, Jadwigo, wstaw się za nim. A ja przysięgam, że nie zobaczę się z nim już nigdy. Wiem, że miał żenić się tam w Dreźnie. Przeboleję to, ale niechaj żyje, nawet nie pamiętając o mnie. Czy ja tak wiele pragnę dla siebie? Mówiła tak, jakby zapomniała o liście Reinholda. Ale cóż to znaczyło wobec wiszącej nad nim grozy. To, co przeżywała kiedyś po zgonie matki, a później po stracie ojca, to przerażenie śmiercią i bezsilnością człowieka, odezwało się w duszy przeczuciem nowego, jeszcze okrutniejszego ciosu. Księżna widząc jej rozpacz ostygła nieco w gniewie. — On nie zasługuje na twoją miłość — powiedziała. — Więc nie dla niego, ale dla tej mojej nieszczęsnej miłości uczyń coś, postaraj się ubłagać króla. Niech go skaże na wygnanie, odbierze majątek, ale niech daruje mu życie. Ty ocalisz wtedy moje. Zlituj się, najdroższa. Ja sama czuję się winna, że tak źle się stało, ze on przeszedł na stronę wrogów. — Ty? W jaki sposób? —¦ Widzisz... gdybym nie pomogła mu uciec, kiedy został skazany, wszystko z pewnością przybrałoby inny obrót. Byli jeszcze 279 inni skazani w tej samej sprawie, a wszystkim zmieniono wyrok śmierci na więzienie. Odbyli już karę i spokojnie dziś żyją w swych domach albo nawet zaciągnęli się pod sztandary królewskie. I myślę, że tak samo byłoby z Reinholdem. Ja zaś wypchnęłam go za granicę, do Polski. I to był mój błąd, że nie wierzyłam w wielkoduszność króla. Przyjaciółka słuchała uważnie, lecz nie zdawała się być przekonana. Po ustach przewinął się lekki, drwiący uśmieszek. — Nie wiadomo, jak by tam było, moja droga. Patkul oprócz króla miał jeszcze jednego, bliżej znajdującego się nieprzyjaciela Wiesz chyba, kogo mam na myśli? Eleonora doznała wrażenia, jakby skąd: zza grobu wyłonił się nagle cień zdradzone go męża i mściwym szyderstwem patrzył n? poniżenie niewiernej małżonki. Klęczała v nóg księżny, szukając w jej nachmurzone; twarzy jaśniejszego błysku, gotowa oskarżać się dalej, bo wydawało jej się, że im bardziej sama okaże się winna, tym niewinniejszy będzie kochanek. — Trzeba mi było iść za nim po śmierci męża, czuwać nad nim. Odciągnęłabym go od polityki i wojny. Kochał mnie bardzo. Wyjechalibyśmy wtedy do innego kraju i wystarczali sami sobie. A tak... odepchnięty przeze mnie, z jeszcze większą pasją rzucił się w cały zamęt. I za to dzisiaj płacić ma głową? To ja powinnam być stracona. 280 — Najlepiej będzie, jeśli zapomnisz o przeszłości. — Któż to potrafi? Rzeczy, w których serce kiedykolwiek brało udział, nie mogą być zapomniane. Stają się częścią naszej istoty. Do końca. — Biedna jesteś. — Księżna podniosła ją z kolan, ucałowała i posadziła obok siebie. — Ale ten człowiek wiedział, na co się naraża. Czynił źle i musi za to odpowiadać. — On nie boi się śmierci. Nieraz narażał swe życie. Lecz zginąć w walce, jak twój małżonek... z bronią w ręku... to honor i sława, to co innego niż w pętach iść na plac kaźni. Co za hańba, jakież upokorzenie stać się widowiskiem dla krwiożerczej gawiedzi. — Może gdybym poprosiła brata, aby zmienił mu rodzaj śmierci, kazał go rozstrzelać gdzieś w twierdzy... ¦— Jadwigo! Ten bolesny okrzyk zmieszał królewską siostrę. Westchnęła i rzekła łagodniej: — Budzisz we mnie współczucie. Chcesz go uratować dla innej kobiety, to doprawdy bohaterstwo. Eleonora spuściła głowę, by ukryć nagły rumieniec. Nie chciała się zdradzić, iż wie, Ze z tamtą kobietą skończone. Lecz ani przez Moment nie robiła sobie wyrzutów, że tutaj okłamała przyjaciółkę. Płacę za dawne moje błędy — powie- 281 działa. — To już raczej sprawa sumienia, nie miłości. — Miłość i sumienie? Nie zawsze daje się te rzeczy pogodzić. — Jest kilka rodzajów sumienia. — I różne są rodzaje miłości — blado uśmiechnęła się księżna. A po dłuższym milczeniu rzekła: — Może to lepiej, że nie zdarzyło mi się widzieć twego przyjaciela? Łatwiej się wybacza nieznajomym sprawcom naszych nieszczęść. — Wybaczasz mu? — Eleonora chwyciła ją za ręce, patrzyła błagalnie. — Nie znam go przecież. Lecz Karol z pewnością go pamięta, choćby z dziecinnych lat. Niegdyś Patkul składał hołd mojemu ojcu w Sztokholmie. — A więc uczyń coś przez pamięć o tamtej chwili, Jadwigo! — Nie wiem, jak to będzie. Ale pojadę do Saksonii zobaczyć się z bratem. Spróbuję go ułagodzić. On ma szlachetne serce. Księżna Jadwiga nie widziała brata od czasu, kiedy wspaniałymi zwycięstwami i wzięciem Kopenhagi poskromił Danię, zmierzającą do aneksji Holsteinu. Dzięki temu mogła pod opiekuńczym skrzydłem Karola zostać mimo śmierci męża panią w tym księ~ stwie. Stanowiło ono teraz szwedzką awangardę na niemieckich ziemiach. 282 i Powitanie rodzeństwa było serdeczne. Jadwiga chciała go pocałować w rękę, lecz nie pozwolił na to i sam ucałował ją w czoło po ojcowsku. Wtedy łzy popłynęły jej z oczu. Przypomniała sobie, jak starała się dawniej zastąpić Karolowi matkę, która odumarła ich w dzieciństwie. To dziecko przerosło ją, zmężniało, a raczej spotężniało tak, że dzisiaj sama szukała u niego opieki. I to właśnie wzruszało. Z wyżyn swej wielkości i chwały zniżał się, pokazując, że ma dla niej po dawnemu braterskie uczucia i prostotę. Zresztą, potwierdzał to i sam jego wygląd, tak różny od blichtru, w którym się lubowali monarchowie i udzielni książęta. Ubrany był w granatową kurtkę z miedzianymi guzikami, z niskim wykładanym kołnierzem, spod którego wysuwał się czarny alszbant, rodzaj szerokiej chustki jedwabnej opasującej szyję. Na nogach miał obcisłe, skórzane spodnie °raz długie, sięgające za kolana rajtarskie buty z juchtowej grubej skóry, podbite pod-kówkami i niezbyt czyste. Wiedziała o jego zamiłowaniu do zwykłej żołnierskiej odzieży, teraz jednak ujrzała w tym coś więcej, coś niby ascezę mnicha, jednakowo surowego dla siebie, jak dla innych, a to w imię prawdy, którą posiadł za cenę osobistych wyrzeczeń. — Jestem dumna z ciebie tak, że nawet nie potrafię tego wyrazić — mówiła z załzawionymi oczami. — Chcę ci powinszować try- 283 umfów, podziękować za wszystko, co czynisz dla mnie i dla mego kraju. — Nie rozczulaj się, moja droga! — wykrzyknął. — Cokolwiek robię, nie myślę o niczyjej wdzięczności. Głos miał wesoły, choć nieco zachrypnięty, jakby w gardle zostały mu resztki kurzu dalekich pochodów, jakiś osad dymu stoczonych bitew. — Ale cieszę się, że jesteś zadowolona — dorzucił. — I rad jestem, że cię tu widzę. Miałem nawet pisać do Altony. Chodzi o naszą wspólną sprawę. Postawimy twojemu mężowi pomnik! Swoją rycerską śmiercią zasłużył na wieczną chwałę. Chcę widzieć w Alto-nie jego konny posąg. Każę odlać go ze spiżu armat, tych armat, które zdobyłem pod Kliszo wem. — Tam, gdzie poległ Fryderyk... — Właśnie! To mu się należy. Padł na polu walki, broniąc moich sztandarów. Jak ci się podoba mój pomysł? — Jakiś ty szlachetny, Karolu. Tyle spraw cię pochłania, a jednak pamiętasz o nim. Pod tym wzlędem nic się nie zmieniłeś. Myślę o twym szlachetnym sercu. — O, ja mam dobrą pamięć! — zaśmiał się rad z jej pochwały. — Pamiętam o przyjaciołach i wrogach. Pragnę, aby jedni i drudzy otrzymali, co im się należy. Wierność musi być nagradzana nie tylko w życiu, ale i P° śmierci. I tak samo trzeba karać wszelką 284 zdradę. Kto wie, czy to właśnie nie jest najważniejszym obowiązkiem królów, czy nie na tym polega kierowanie życiem narodów. Muszą one wiedzieć, że istnieje najwyższa, nieprzekupna sprawiedliwość w osobie monarchy. Zrozumiała, że nie jest to chwila odpowiednia, aby napomknąć o Patkulu. Nim tutaj przybyła, wydawało jej się, że potrafi śmiało mówić z bratem o wszystkim. Lecz teraz onieśmielał ją i pożałowała, że tak pochopnie dała Eleonorze tamtą obietnicę. — No, więc zadowolona jesteś ze swego losu? — zapytał dobrodusznie. — Tak... i gdyby Fryderyk żył... — Ba! Nie brakowałoby ci wtedy nic do szczęścia. Niestety i królowie są śmiertelni, trzeba się z tym pogodzić. — Zamyślił się, jakby świadom swego geniuszu próbował i na to znaleźć radę. Powtórzył: — Tak. Trzeba się pogodzić, choć to wydaje się sprzeczne z rozumem. Ale potęga życia jako całość jest niezniszczalna. Tym się pocieszajmy. — I potęga dzieł ludzkich — odezwała się z uwielbieniem. — Jesteś rozumną kobietą — rzekł siadając na krawędzi stołu. — Przyjemnie dzielić Się z tobą myślami tak zwyczajnie, po rodzinnemu. Sprzykrzyło mi się rozmawiać z ludźmi w formie rozkazów i komendy. Lub dla odmiany gadać o głupstwach, kiedy chcę ukryć to, co myślę na serio. 285 — Zawsze miałeś skłonność do pustoty i przekory — przypomniała serdecznie, — Ach, uśmiałabyś się, Jadwigo, słysząc moją rozmowę z elektorem saskim. Nazywają go tutaj Mocnym, Augustus der Starkę! No, ale przy mnie okazał się bardzo słaby, po prostu bał się tu zjawić. Najpierw podesłał mi jedną ze swych kochanek, bardzo wytworną damę. Spodziewał się, że prelimi-naria pokojowe ułożę wspólnie z nią w łóżku. — Wybuchnął śmiechem, zeskoczył ze stołu i zaczął biegać po pokoju, hałasując podkówkami jak brykający źrebak. — No, nie ze mną takie rzeczy! Kazałem przepędzić babę, nie połaszczyłem się na Augustowe ochłapy. Wtedy delegował swoich ministrów już z urzędową propozycją traktatu pokojowego. Gdy podyktowałem im warunki, co trwało niecały kwadrans, bo od dawna miałem wszystko w głowie, wiedziałem, czego chcę od Sasów, osłupieli po prostu. Lecz nie miałem zamiaru dyskutować z nimi. Krótko, po rzymsku: vae victis! Nareszcie więc pofatygował się sam August. Widziałaś kiedy tego grubasa? Pijaństwo i rozpusta w potężnym rozlazłym cielsku — to właśnie on. Miał nadzieję, że uda mu się jednak coś wytargować ode mnie. Ale przyjąłem go tak, że zapomniał języka w gębie. Usiadłem sobie na stole jak teraz — mówiąc to przysiadł znowu na krawędzi — z jedną nogą na podłodze, a drugą w powietrzu sobie bujam... 28S Patrzyła z tkliwym uśmiechem, jak odgrywa przed nią całą tamtą scenę. „Jest niezrównany... ten mój chłopiec" — pomyślała. — A on co? — A on sztywny, uroczysty, właśnie na tym fotelu, co ty w tej chwili. Wystrojony jak na bal, w białych pończochach i trzewikach z klamrami. Trzewiki na takich obcasach, uważasz? Obcasy czerwone. Peruka na głowie do ramion. Pytam go się: „Czy waszej wysokości nie zimno w takim obuwiu?" Stropił się, że nie nazwałem go królewską mością, jakby traktat był już podpisany. A ja mówię dalej: „Co do mnie, od siedmiu lat chodzę w butach z cholewami i nawet nie zawsze na noc je zdejmuję. Jak to na wojnie! Proszę spojrzeć tylko, jakie grube podeszwy!" Podsunąłem mu nogę prawie pod sam nos. Wtedy on mamrocze: „Rzeczywiście, wydają się praktyczne". Wtedy znowu ja: „Z początku były trochę niewygodne, bo sztywne. Ale jeśli stale smarować tłuszczem baranim — miękną. A najważniejsza zaleta, że są nieprzemakalne." Coś tam jeszcze zaczął bąkać na temat warunków pokoju. Wtedy mówię: >,Właśnie jest godzina wieczornego nabożeństwa. Muszę tam być, a do Pana Boga trzeba chodzić punktualnie. Może i wasza wysokość raczy?" Trochę się zmieszał, znowu coś wy-stękał, a ja powiadam: „Och, przepraszam! Napomniałem, że wasza wysokość zmienił wyznanie." Odszedł jak zmyty. 287 Roześmiał się szeroko, zachłysnął się tym śmiechem, ukazując duże, mocne zęby, a w oczach zamigotał mu zimny, złośliwy blask. Wydatny orli nos rodu Wazów wzmagał wrażenie drapieżności tego oblicza. Jadwiga uczuła nowy przypływ siostrzanej miłości. — Ileż młodzieńczej brawury jest w tym, co mówisz i czynisz — powiedziała z entuzjazmem. — Muszę nad sobą panować, gdy znajduję się wśród moich starych pierników. Czasem mam ochotę parsknąć śmiechem w twarz tym wszystkim ministrom i generałom. Ale wypada udawać, że słucham, co mi radzą, choć wiedzą dobrze, że w końcu zrobię po swojemu. — Tyle dokonałeś w krótkim czasie, takie zdobyłeś doświadczeni©, że nie powinni się dziwić. — Ojciec zostawił mi w dziedzictwie państwo duże i silne, a ja uczynię je wielkim i potężnym. Jak Aleksander Macedoński państwo Filipa. Rozszerzam granice Szwecji na południe i wschód. Polskę całą mam już w ręku, nowy król polski stara się odgadywać moje życzenia. Teraz muszę Ukrainę zabrać Moskwie. Stworzę tam jakieś księstwo czy królestwo kozackie, olbrzymi spichlerz zboża. Wtedy, Jadwigo, będziemy mogli dyktować swoją wolę połowie Europy. Może ogłoszę się wówczas imperatorem? Mam dzisiaj czterdzieści tysięcy znakomitego wojska 288 i mnóstwo pieniędzy. Sasi płacą, karmią nas i ubierają na zapas. Gdy uznam, że armia nabrała dosyć sił, dam hasło do pochodu. Czekają na mnie tam nad Dnieprem. — Wtedy i Turcja ze swej strony znowu uderzy na Rosję! — zawołała olśniona. Wzruszył ramionami: — Wolałbym nie dzielić się zdobyczą z żadnymi sprzymierzeńcami. Dotychczas sam doskonale dawałem sobie radę. Myślę, że Bóg mnie nie opuści... Im dłużej mówił, tym mniej odwagi miała wyznać, z czym tu właściwie przybyła. Wobec wielkich planów brata bladło to jak świeca przy słońcu. — Nie wiem jeszcze, kogo uczynię księciem czy królem Ukrainy — ciągnął z zastanowieniem, jakby myśląc na głos ułatwiał sobie powzięcie decyzji. — Jest tam ataman Mazepa, stary wróg cara, niech się cieszy nadzieją. Później zobaczymy. W Holsteinie mam ciebie, w Polsce jednego zdetronizowałem, drugiego koronowałem. I powiem ci, droga siostro, że przyjemniej rozdawać korony, niż samemu ją nosić. Mnie wystarcza mój rapier. — Tylko nie narażaj życia niepotrzebnie. Opowiadają, że w bitwach sam rwiesz się w ogień, a nie wkładasz pancerza ani hełmu. —• Żołnierze inaczej się biją, gdy widzą Wodza przed sobą. Brzemię... 289 — Pomyśl, co stałoby się ze Szwecją, gdyby ciebie nagle zabrakło? — Bóg powołał mnie do wykonania swych zamysłów i nie da mi zginąć za wcześnie. — Lecz może powinieneś wyznaczyć następcę, dopóki się nie ożenisz i nie będziesz miał syna? — Zawsze znajdzie się głowa stosowna do szwedzkiej korony. Wystarczy, że ja, dopóki żyję, trzymam naród w posłuchu. Ale kto mnie będzie słuchał po śmierci? Zresztą mam czas kłopotać się o te rzeczy! — wykrzyknął zniecierpliwiony. — Mam dopiero dwadzieścia pięć lat, a wojna już długo nie potrwa! Czy wiesz — powiedział, zmieniając nagle ton — jakie trofeum zdobyłem w Saksonii? Dostał mi się nareszcie ten diabeł Patkul! Serce jej zabiło mocniej: teraz trzeba spróbować! Starając się nie zdradzić, jak ją to obchodzi^zapytała: — Co z nim uczynisz, Karolu? — Łatwo się domyślić! — wykrzyknął. — Człowiek, który rozpętał wojnę, niech płaci za pokój głową. Odważyła się wyrazić własne zdanie, w formie wątpliwości: — Czyżby posiadał tyle sił? Chyba tylko królowie decydują o tych rzeczach. — Królowie często słuchają głupich doradców i pochlebców. Oczywiście nie ja! — rzekł wzgardliwie. — Patkula usłuchali niektórzy- 290 Mają się dzisiaj z pyszna, a on pójdzie pod topór. — Jakaż okropna kara! — Musi być przykładnie ukarany. Aby jednak nie powiedziano, że jestem mściwy, że lekceważę zwyczaje międzynarodowe... zaczęto już o tym gadać tu i ówdzie... oddam go jeszcze raz pod sąd. — Sąd zastosuje się do twej woli — wyrwało się jej nieopatrznie. I tym go zirytowała. — Sąd będzie działał według ustaw — odparł surowo. — Nie jestem barbarzyńcą jak moskiewski car, który bez sądu własnoręcznie ścinał łby buntownikom. — A jeśli Patkul okaże skruchę, czy darowałbyś mu życie? Złagodziłbyś karę? Zerknął na nią podejrzliwie: — Cóż on cię obchodzi? Dlaczego o to pytasz? Zmieszała się jak przyłapana na zdradliwej myśli. Na moment ogarnęła ją chęć, aby opowiedzieć o prośbach zrozpaczonej Eleonory, ale czuła, że tym pogorszyłaby sprawę. Więc rzekła spuszczając oczy: — Zrozum, że jestem kobietą. Przeraża mnie sama myśl o kaźni. — Złoczyńców trzeba tępić. W ten sposób odstrasza się innych. — Jednakże Patkul nie jest zwykłym złoczyńcą. To człowiek z dobrego rodu, znany 291 w świecie. Jego kaźń wywoła z pewnością złe wrażenie. — Nic sobie z tego nie rób. Będzie sprawiedliwy sąd nad nim. Jeśli winowajca skruszy się, a sąd weźmie to pod uwagę, przedstawi mi okoliczności łagodzące... wtedy podpiszę akt łaski! — zawołał i umilkł raptem, jakby sam był zdumiony tym, co powiedział. „Muszę to powtórzyć Eleonorze — pomyślała. — Niech ma choćby iskierkę nadziei." Lecz zdawała sobie sprawę, że to będzie nadzieja daremna. Nie chciała drażnić króla dalszą rozmową na ten temat. Sięgnęła po swój podręczny sakwojaż, a otwierając go mówiła: — Byłabym zapomniała o skromnym upominku, jaki ci przywiozłam. Nie wiem, czy będziesz zadowolony. — Co to jest? — z dziecinną ciekawością zajrzał do jej torby. — Zrobiłam własnoręcznie ciepłe skarpety dla ciebie. Myślę, że ci się przydadzą? Zwłaszcza do tych twardych butów. Wziął podarunek do ręki, obejrzał dokładnie i odłożył na bok. — Oczywiście, że się przydadzą, dziękuję — powiedział. I jakby chcąc odwzajemnić się troskliwej siostrze, oświadczył wspaniałomyślnie: — Żebyś nie pomyślała, że to tylko puste obietnice z tym sądem, zaraz jutro mianuję jego członków. Na czele stanie feldmarszałek Renskjold. 292 — To dzielny żołnierz i prawy człowiek — rzekła z uznaniem. — Nie wątpisz więc, że będzie działał roztropnie i sprawiedliwie. — Och, nie! — Masz oto dowód, że i w tym wypadku nie powoduję się animozją czy jakimś osobistym uprzedzeniem. Nie jestem zacięty. — Jesteś prawdziwym mężem stanu, najdroższy bracie. Uśmiechnął się kątem ust. Widać było, że tą pochwałą sprawiła mu przyjemność. Więc uczynił jeszcze jeden wspaniałomyślny gest. — Dostanie nawet obrońcę. Z mojego rozkazu. — A kiedy... ten sąd? — ośmieliła się zadać pytanie, bo zdjęła ją obawa, czy nie przyspieszyła mimo woli rozprawy nad Pat-kulem. — No, nie tak zaraz — odparł lekceważąco. — Obecnie jesteśmy zajęci przygotowaniami do opuszczenia Saksonii. Nie mamy czasu zajmować się przestępcami. — Tak" tak, to słuszne — przyświadczyła skwapliwie. I teraz była dumna z siebie, że jednak dotrzymała słowa danego Eleonorze. Dwa razy dziennie, rano po pobudce i wieczorem po capstrzyku, kapelani pułkowi odmawiali z żołnierzami wspólną modlitwę, a w niedziele wygłaszali kazania, na których 293 bywał król Karol z generalicją. Jego obecność napełniała serca drżeniem, przejmowała lękiem i czcią. Kaznodzieje prześcigali się w dziękczynieniu Opatrzności za łaski zlewane na monarchę. Znajdowali w Biblii wersety prorokujące jego żywot i czyny, a widać było, że opatrznościowy mąż słucha tych spełnionych proroctw z zadowoleniem. Lecz nie wbijał się w pychę. Wierzył w Boga, wydawało mu się przeto rzeczą naturalną, iż Bóg też wierzy w niego. Do obowiązków duszpasterzy należała również opieka nad chorymi, udzielanie ślubów tym, co w Saksonii znaleźli sobie oblubienice, oraz błogosławienie nowego oręża, nadchodzącego ze szwedzkich ludwisarni. I pastor Hagen czynił to, czego służba od niego wymagała, lecz coraz częściej uprzytamniał sobie, że jest to nie tyle służba Bogu, ile temu władcy, który działa i walczy powołując się na boskie imię. Wojna ustała na razie, ale wszędzie widziało się nagromadzoną broń, armaty i jaszcze z prochem, ustawione w kozły muszkiety oraz ludzi ćwiczących się we władaniu narzędziami śmierci. Nieraz przystanąwszy na uboczu w zadumie przypatrywał się musztrze. Słuchał komendy oficerów, w której co prawda nie było teraz rozkazu zabijania, jednak czynności wykonywane przez posłusznych żołnierzy nie miały na celu niczego innego, jak wprawę w zabijaniu. To było smutne i Hagen w głębi duszy nie 294 umiał się z tym pogodzić. Przypomniały mu się gorzkie wyrzuty baronowej Hastfehr i nie mógł odmówić jej racji. Tak, był tutaj współuczestnikiem niedobrej sprawy, tak, uświęcał gwałt popełniony na cudzej ziemi, tak, spożywał chleb zabierany obcemu narodowi w nieszczęściu. Pewnego dnia w takiej pełnej skrupułów chwili natknął się na ćwiczebnym placu na kapitana Waldena. Dotąd udawało mu się unikać z nim spotkania, stropił się tedy i zmieszał. Kapitan w niebieskim płaszczu dragońskim, odrzuconym na jedno ramię, z wielkim szabliskiem pod pachą, miał wygląd zwycięskiego wojownika, budzącego wokoło postrach i respekt. Ale do pastora uśmiechnął się przyjaźnie. — Spotkaliśmy się jednak znowu. Cieszę się, że widzę pana w dobrym zdrowiu. — Dziękuję, zdrowie mi służy. — Bo nie ma nic zdrowszego nad życie w obozie wojskowym. Zwłaszcza w otoczeniu tak pięknej natury. — Oczywiście — Hagen powlókł spojrzeniem po zielonych wzgórzach i gajach okalających obozowisko. — Miło tu jest. — I chciał pożegnać oficera, lecz ten powstrzymał go pytaniem: — Czy miał pan jakie wiadomości o swym bracie? — Nie — odrzekł Hagen natychmiast. ,)Kłamstwo jest jak smoła — pomyślał. — 295 \ Gdy raz się w to wdepnie, długo człowiek za sobą ciągnie czarne ślady". Na szczęście Wal-den nie tropił owego brata dalej. — Spodziewałem się, że nie. Ale to nic! Mnie obchodzi raczej osoba, której pan nie zna. — „Znam" — jęknął Hagen w duchu. Ta smoła zaklejała mu nawet usta. Poruszył się, by odejść czym prędzej, gdy kapitan odezwał się znowu: — Właśnie miałem zamiar pogadać o czymś innym, dać panu temat do najbliższego kazania. Ostatnio zaczął się pan powtarzać. W ogóle szanowni kapelani nie wysilają się zbytnio, gdy nie widzą na nabożeństwie najjaśniejszego pana. Często brak im konceptu, o czym i jak przemawiać do wojska. — To trudne zadanie — westchnął duchowny. Był niemal pewny, że każą mu gromić kłamstwa i zdrady. Uświadomił sobie, że dotąd jakoś pomijał te grzechy milczeniem. Z rosnącym więc niepokojem słuchał pouczeń wojskowego: — Nie wystarczy wzywać żołnierzy do modlitw i posłuszeństwa. Modlić się i tak muszą, a niechby spróbowali być nieposłuszni! Natomiast ostrzej należy karcić występki, do których żołnierze dają się skusić w czasie pokoju. Na przykład teraz! Obłowili się w Saksonii kosztem ludności, ale to ich prawo... prawo zwycięzców. Natomiast oburzające jest, gdy zaczynają okradać jedni drugich. Na kwaterach giną przedmioty osobi- 296 tego użytku, czasem takie głupstwa, jak łyżki i grzebienie. Nie tyle z potrzeby, ile z dziwnej chciwości. — Wojna demoralizuje — stwierdził Ha-gen. Zdawało mu się, że odkrył powód także i swojej demoralizacji, niezależny od własnej woli. I jednocześnie zrozumiał, że kapitan nie posądza go o nic złego. Co za ulga! Tamten spojrzał surowo na rozpogodzone raptem oblicze pastora. — Trzeba walczyć z demoralizacją — powiedział z naciskiem. — Od czego tu jesteście wy, duszpasterze? Wyobraź pan sobie, że niedawno zginęła mi cenna porcelanowa statuetka, moja osobista zdobycz wojenna. Lubię dzieła sztuki, a saska porcelana ma swoją sławę. Podejrzewając ordynansa, kazałem dać mu porcję kijów, jednak się nie przyznał. — Ale co ja mogę pomóc w tym wypadku? — Niech pan koniecznie wygłosi mocne kazanie o grzechu złodziejstwa, o przykazaniu: „Nie kradnij!", a zwłaszcza... nie kradnij swym przełożonym, gdyż to zbrodnia podwójna. Trzeba odmalować okropność kar i wiecznych mąk piekielnych, które czekają złodziei. — Uczynię to — powiedział Hagen. — Nie słyszę w pańskim głosie zbytniego zapału — wycedził Walden mrużąc oczy. Hagen zaczerwienił się raptem. — Uczynię to! — powtórzył dobitniej. I biorąc odwet za swą rozterkę, do której 297 tamten przyczyniał się mimo woli, zaczął mówić w podnieceniu: — A następnie rozwinę inne przykazanie boskie: „Nie zabijaj!" — Żarty się pana trzymają, pastorze. To nie czas i nie miejsce na takie kazania. — Dlaczego? Nie może człowek wybierać sobie z dekalogu, co mu akurat odpowiada w danej chwili. Należy przestrzegać wszystkich dziesięciu przykazań. Wszędzie i zawsze. Tak sądzę. — Jeśli chodzi o zabijanie, powinien pan się udać z odpowiednią nauką najpierw do naszych wrogów. To nie my zaczęliśmy wojnę. Jednego z głównych jej sprawców mamy pod kluczem. Osławiony Patkul. Pański rodak, pastorze. Jednakże jak wspaniałomyślny jest nasz monarcha! Zamiast kazać powiesić go od razu, postanowił raz jeszcze oddać go pod sąd. Wyznaczył mu nawet obrońcę i sam wybrał sędziów. Mnie także w ich liczbie — dodał niedbale, jak ktoś przyzwyczajony do zaszczytów. Nowina o rozprawie sądowej wzbudziła w Hagenie pewną otuchę. „Może nie skażą go na śmierć?" — pomyślał. I rzekł z zapałem: — Najjaśniejszy pan to prawdziwie chrześcijański monarcha. Postąpił zgodnie z nakazem Pisma świętego, gdzie czytamy: „miłosierdzia żądam, nie ofiary." Myślę, że i sędziowie będą o tym pamiętali. — Ja nie wiem — wzruszył ramionami ka- 298 pitan. I odszedł. Hagen nie zwrócił uwagi na wyraz jego oczu w chwili, gdy była mowa o Patkulu, oczu zastygłych i pozbawionych blasku, jak ściany z kamienia. Wciąż wzruszony łaskawością króla czuł potrzebę dziękczynnej modlitwy. Wszelako nie dano mu się skupić. Usłyszał znowu miarowy tupot żołnierzy, w kółko maszerujących po placu, chrapliwe, urywane głosy komendy i żelazny szczęk broni. Cała ta monotonnie obracająca się maszyna wojenna, chociaż w tej chwili nie pochłaniała ofiar, miażdżyła w zarodku nadzieje na ludzkość. I w jej obliczu straszne myśli zaczęły dręczyć duszę. „Nie, nie spodziewaj się tu niczego. Pasja niszczenia tkwi w naturze człowieka, jak namiętność tworzenia. Grzech kainowy skaził ją tak samo jak grzech pierworodny, ale tamtego nawet łaska chrztu nie odpuszcza. Lepiej więc uchodź stąd czym prędzej, dopókiś sam okrucieństwem nie zakażony, poszukaj miejsca, gdzie by twe serce było bezpieczne." W kilka dni później na kwaterze kapelanów zjawił się niespodziewanie major Crux. Ubrany był tym razem po cywilnemu. Wywoławszy Hagena na ubocze oświadczył, że przywiózł list swego dawnego więźnia, napisany „do jakiejś tam kobiety, imieniem Eleonora". — Kto inny na moim miejscu — zwierzał się poufnie — nie zadawałby sobie z tym tyle Wyrzuciłby po prostu tę pisaninę. 299 Lecz pan chyba wie: od początku miałem najlepsze chęci, aby przyjść generałowi z pomocą. Istniała taka możliwość. A on mnie tylko obrażał. Mimo to, znalazłszy coś takiego w jego celi, pomyślałem, że sama przyzwoitość nakazuje dostarczyć to do właściwych rąk. Pomyślałem, że pan będzie wiedział, komu ten list przesłać. Pewnie to jakaś serdeczna jego przyjaciółka. Hagen zwrócił uwagę na błysk brylantowego pierścienia, zdobiącego rękę Cruxa. Po raz ostatni widział go na palcu hrabiny Einsie-del. Jak to się stało, że zmienił właściciela? Lecz nie śmiał zapytać. Tym bardziej że major w dalszym ciągu ubolewał nad losem Pat-kula, który „zachował się tak nierozsądnie, kiedy nadarzyła się szansa ucieczki." — I musiałem go w końcu wydać tym przeklętym Szwedom. — Wydał go pan na śmierć. — Na pewno rosyjski car upomni się o niego. Rozpieściła go bogini Fortuna, jest bardzo pewny siebie. Żeby pan wiedział, jaką miał minę tej nocy, kiedy go zabierano z twierdzy. Jak wyniośle traktował Szwedów, a byli to przecież dwaj wyżsi oficerowie. W duchu zacierałem ręce z uciechy. Odesłałem w ślad za nim jego rzeczy osobiste do Dippoldiswalde, tak jak sobie życzył. Bo trzeba panu wiedzieć, że w końcu rozstaliśmy się bez urazy, jak dwaj ludzie honoru. Najlepszy dowód, że dostałem od niego 300 cenną pamiątkę. Właśnie ten pierścionek. — Piękna rzecz — szepnął Hagen Nie mógł pojąć, co mogłaby znaczyć ta niespodziewana hojność. — Gdy zastanawiałem się, czy nie odesłać jednocześnie i tego listu, przyszło mi na myśl, że tam Szwedzi wszystko dokładnie przetrząsną. Mogłyby wyniknąć przykre dla generała indagacje: „Kto jest ta pani Eleonora? Co pana z nią łączy?" Nie chciałem mu zaszkodzić. — Okazał pan prawdziwą delikatność — Hagen uścisnął rękę majora. — Dziękuję panu. Zajmę się wysłaniem tego pisma. Jakoż przesłał je do Rygi pod adresem pastora Ranckego z prośbą o doręczenie pani Hastfehr. Od tej chwili mógł uważać swoją rolę w tej sprawie za zakończoną. Wywiązał się z obietnicy, na ile pozwalały okoliczności. I jak człowiek, któremu po wykonaniu ciężkiej pracy należy się wytchnienie, pomyślał o zobaczeniu się z Amelią. Wybrał się do Koenigsteinu, ale tutaj spotkało go rozczarowanie. Dziewczyna zamiast okazać radość, jak tego się spodziewał, i nie przywitawszy się należycie, wykrzyknąła rozżalona: — Pan wie? Generała nam zabrali! — Wiem. I co teraz będzie? — załamała ręce. — służy w szwedzkim wojsku, musi pan coś zrobić, żeby go nie zabili. ¦— Amelio — wtrącił się ojciec. — To nie 301 zależy od księdza kapelana. Choćby chciał, nie może. — A co może? — spytała zaczepnie. — Odprowadzać ludzi na śmierć? — Podtrzymywać na duchu — odrzekł czerwieniąc się Hagen. — Modlić się za nich. Stał w podróżnym płaszczu, z kapeluszem w ręce, zmieszany takim przyjęciem. Ojciec Amelii też wydawał się zaskoczony, zwłaszcza gdy odpaliła bez namysłu: — Modlić się to każdy potrafi. Hagen skinął głową, przypomniała mu się rozmowa z panią Hastfehr i dziwaczne jej pretensje. — Tak. Kobietom wszystko wydaje się proste i łatwe — zwrócił się do ojca dziewczyny, chociaż te słowa i dla niej były przeznaczone. — Zwłaszcza gdy są z daleka od spraw publicznych. A los generała Patkula to sprawa publiczna, a nawet... polityczna, międzynarodowa. Cóż ja, skromny sługa boży, mógłbym uczynić więcej, niż polecić nieszczęśnika łasce niebios? — No, właśnie — wzruszył ramionami tamten. Amelia milczała opuściwszy powieki. Rzęsy kładły głęboki cień pod oczami i twarz wydawała się przez to smutna, naznaczona cierpieniem. Widać było, jak głęboko przeżywa dziewczyna to, o czym słyszała. I Hagen pomyślał, że tak być nie powinno. Bo czymże był dla niej ten więzień? W jaki sposób pozyskał jej przyjaźń... jeśli to tylko 302 przyjaźń. Hagen poczuł się zawiedziony, opuszczony i w jakiś sposób skrzywdzony, nigdy nie doznawał podobnych uczuć. Nie wiedział, że miłość zaczyna się od niepewności i zwątpień, od lęków i zawodów, i że tak musi być do chwili, kiedy raptem wszystko obróci się na odwrót. Nie wiedział, chciał więc odjechać stąd, gdzie odbierano mu spokój, i więcej nie pokazywać się tu na oczy. Może nawet uczynił bezwiedny gest, co zdradzał ten zamiar, bo Amelia spojrzała wyczekująco: — On jest teraz w Dippoldiswalde. Czy nie wybiera się pan do niego? — Tak zaraz? — Im prędzej, tym lepiej. — Wydaje mi się to niemożliwe. Król postanowił oddać go pod sąd, wyznaczył sędziów i nawet obrońcę. — Nie! To pan powinien go bronić. — Nie znasz się na porządkach wojskowych — znowu wtrącił się "ojciec. — Obrońca musi być spośród oficerów. —• Więc niech pan przynajmniej dobrze go nauczy, co powinien robić. — Masz pomysły, Amelio, jak małe dziecko. Obrońca z pewnością sam rozmówi się z generałem Patkulem. — A jeżeli generał nie zechce z nim gadać? Nie wiecie, jaki on dumny? — mówiła podniecona, patrząc to na ojca, to na Hagena. A ten pomyślał z irytacją „Od jednej się 303 uwolniłem, dzisiaj druga nie daje mi spokoju. Czy także jest zakochana?" I chcąc uwolnić się od jej natarczywości, odrzekł z pozorną uległością: — Dobrze. Dowiem się, kogo król mianował obrońcą, przedstawię mu okoliczności łagodzące. Przyszło mu na myśl, że to, iż Patkul nie skorzystał z okazji do ucieczki, powinno przychylnie usposobić do niego sędziów. „Tak, teraz to może mu się przydać. Mój Boże! Jak to nigdy nie wiadomo, czy to, co w danej chwili czynimy, wyjdzie nam na złe, czy na dobre." Spostrzegł, że ta obietnica uspokoiła Amelię, która poweselała i obdarzyła go wdzięcznym spojrzeniem. — A czemu nie zdejmuje pan płaszcza? — zawołała. I zanim odpowiedział, zanim się zdecydował: zostać czy odjechać? wybiegła z pokoju w podskokach i klaszcząc w dłonie: — Zaraz będzie obiad! zaraz będzie obiad! Spodziewała się zobaczyć mury więzienne lub coś podobnie odpychającego, ujrzała zaś ozdobny pałac z frontonem niedawno snadź odnowionym i część parku za misternym ogrodzeniem z ażurową żelazną bramą. Po chwili wahania zbliżyła się do szyldwacha w szwedzkim mundurze, który obserwował ją bacznie, kiedy wysiadała z karety. Gdy odezwała się do niego w języku ojczystym, 304 uśmiechnął się szeroko, jakby odtajał z chłodnej czujności, i odpowiedział: — Tak, znajduje się tutaj pod strażą ktoś znaczny, możliwe, że to generał, o którego pani chodzi. Jeśli chciałaby pani z nim się widzieć, trzeba postarać się o pozwolenie. — Mam pozwolenie z królewskiej kancelarii — rzekła Eleonora wyjmując przepustkę. — Pokaże ją pani komendantowi placu — uderzył w dzwonek przy budce wartowniczej. — Ja się na tym nie znam. Właściwie to samego komendanta dzisiaj nie ma, ale jest zastępca. Wciąż była pod wrażeniem miłej niespodzianki: chyba więźniów przeznaczonych na stracenie nie trzymają w takich pałacach? Może nastąpił pomyślny zwrot w sprawie Reinholda już po tym, jak księżna Jadwiga wróciła od króla? Zaczęła snuć najśmielsze przypuszczenia, czekając na owego komendanta czy zastępcę. Widziała w ogrodzie kilku pracujących ludzi. Nie wyglądali na aresztantów, a gdy spytała żołnierza, kim oni są, odpowiedział, że robotnicy. Tu nie ma żadnych zbrodniarzy. Mniej uprzejmy okazał się młody porucznik, co zjawił się po dzwonku szyldwacha. Z miną srogiego służbisty, którą przybrał w samoobronie przed urokiem wytwornej damy, obejrzał jej dokumenty i oświadczył: — W porządku. Zaprowadzę panią do nie- 20 — Brzemię... 305 go... Ale chciałbym wiedzieć — mówił marszcząc się jeszcze groźniej — w jakim celu pani tu przybyła. Jest pani Szwedką, a ten człowiek... Przygotowana była na podobne pytanie, więc odrzekła swobodnie: — Przyjechałam tu na prośbę matki generała Patkula, która także jest Szwedką. Jako osoba starsza, nie mogła zdecydować się na tak daleką podróż. — Przywozi pani jakieś listy? Musiałbym je zobaczyć. — Mam tylko ustne polecenia od niej — kłamała lekko. — Wierzę — uśmiechnął się mimo woli pod wpływem jej promiennego spojrzenia. — Nie każę pani rewidować. Proszę za mną. Wszelako nie poprowadził jej do tego pięknego pałacu, lecz gdzieś dalej na dziedziniec za głównym gmachem, otoczony oficynami. Przed jedną z nich zobaczyła wartę. Oficer kazał wartownikowi iść za sobą. We troje weszli do sieni. Pod schodami znajdowały się żelazne drzwi, zamknięte na ciężkie zasuwy. Porucznik odsunął je i powiedział: — Ostrożnie. Tu jest kilka stopni w dół. Poczuła wilgoć i chłodną stęchliznę piwnicznych murów. Od razu prysnęły tamte złudzenia, zjawiło się trwożne, niedobre przeczucie. Żołnierz skrzesał ogień na garść pakuł, a gdy się zajęły, wrzucił je w żelazny kosz przybity do ściany. Teraz widać było drugie drzwi, a obok na haku wielki klucz\ Porucznik oburącz wsadził go w zamek i przekręcił z hałasem. To była ostatnia przegroda na drodze do więźnia. Przez cały czas, w miarę jak je usuwano, Eleonora szła z zaciśniętymi ustami, czując, że przenika ją chłód, nie wiadomo, czy pod wpływem tej piwnicznej wilgoci, czy wzmagającej się świadomości, że ze złego idzie w coraz gorsze, a z gorszego wnet znajdzie się w najgorszym. Gdy drzwi się otworzyły, stanęła na progu niskiej izby. W pierwszej chwili wydała się ciemna i pusta. — Przyprowadzam panu gościa — odezwał się porucznik do kogoś niewidocznego. A potem do wartownika: — Poczekasz tu pod drzwiami, dopóki ta pani nie wyjdzie. Uważaj, żeby to nie trwało za długo. Zasalutował i zawrócił z powrotem. Słyszała dobitny, ostry brzęk ostróg, jakby ktoś zabijał gwoździami wyjście z tych mrocznych miejsc. — Niech pani wejdzie głębiej — powiedział żołnierz. — Tam stołek jest, można usiąść. Przymknął za nią drzwi i został w przedsionku. Wtedy na tle prześwitującego przez kratę okienka, pod okopconą ścianą z surowych cegieł, ujrzała profil znajomej głowy w znajomym pochyleniu, znajomy zarys barczystych ramion, które niegdyś ogarniały ca-*y jej świat. Wyciągnęła ręce i z głośnym szlochem zawisła na szyi Reinholda. 307 — To ty? to ty? Mój Boże! Jak ślepa szukała jego twarzy, poczuła je go usta na swoich i znowu objęła go za szyję, łkając do utraty tchu. Myślała, że serce jej pęknie. — No i czego płaczesz? — zamruczał trzymając ją w uścisku. — Przecież żyję, nie płacz. — Potem, domyśliwszy się, co nią tak wstrząsnęło, powiedział: — Niedawno tutaj siedzę, chwilowo. W Koenigsteinie miałem coś lepszego, wiesz? Zresztą i tutaj... Płakała dalej z dłońmi na oczach, jakby go tu wcale nie było, jakby ktoś podstępny, obiecawszy pokazać żywego, zwabił ją do tej nory i nagle odsłonił całun pokazując trupa. —¦ ...zresztą i tutaj — powtórzył głośniej — znalazłem wszystko, czego mi potrzeba. Prawie wszystko. Nie jest tak źle. Przestań już płakać. Lewą dłonią, zawiniętą w kawałek szmaty, zaczął ocierać jej twarz, a z półmroku podziemia wyłaniało się to „wszystko", o czym mówił: drewniana prycza pod murkiem i miska w kącie, dzbanek na półce, żelazny garnek z wygasłymi węglami... — Siadaj, kochanie — poprosił z takim gestem, jakby przyjmował ją we własnym apartamencie. — Tu, na pryczy, będzie ci wygodniej. Albo na kufrze. Trzymam w nim moje osobiste rzeczy. Od dwudziestu lat nie mam domu, przyzwyczaiłem się do ascezy. — Usiłował spokojną godnością przydać swej 308 nędzy czegoś znaczącego. Należał do ludzi, którzy nawet łachman potrafią nosić jak płaszcz rycerski. — Usiądźże sobie. Porozmawiamy. — Tak, tak. — Otarła oczy, wstrzymując nie wypłakane do reszty łzy. W skąpym świetle, z którym wzrok zdążył się oswoić, widziała twarz Reinholda, zrujnowany kształt nakładający się jak skorupa na dawną rzeźbę tej samej twarzy i tak niezgodny z nią jak prawda z marzeniem. Znowu płacz wzbił się do gardła. Przełknęła go jak kamień. — Przywożę ci dobre nowiny — zaczęła mówić szybko. — Król obiecał, że sąd jeszcze raz rozpatrzy twoją sprawę. To znaczy, że nie upiera się przy tamtym sztokholmskim wyroku. Rozumiesz? Nastąpiło przedawnienie — skomentowała na poczekaniu już od siebie. — Dopóki więc nie wezmą cię przed sąd, a myślę, że to nieprędko nastąpi... ważniejsze dziś rzeczy mają na głowie, szykuje się podobno pochód na Rosję... więc do tego czasu możesz być spokojny. Nic ci nie grozi. Tak mi powiedziała siostra króla, księżna Jadwiga, moja dawna serdeczna przyjaciółka. Okazała mi wiele współczucia, nawet się nie spodziewałam, bo... Widziała, z jakim napięciem słuchał i jak wypogadzał się, gdy to wszystko mówiła. Lecz coraz więcej zdawała sobie sprawę, jak nikłe są jej pociechy wobec tego, co tu zastała. 309 — Dziękuję ci, moja droga — powiedział całując ją w rękę. I po raz pierwszy uśmiechnął się tamtym, dawnym, do młodzieńczego wizerunku podobnym uśmiechem. — Kiedyś pastor Hagen cytował mi biblijną opowieść o aniele, który zjawił się u Daniela w lwiej jamie. I ty zjawiasz się tu jak anioł. — Chwilę rozważał coś w milczeniu, a potem rzekł: — Jeżeli on, myślę o Karolu, tak postanowił, to by znaczyło, że nowy sąd odbędzie się dopiero gdzieś w Dorpacie. Albo w Rydze. — I Wendorf się tego spodziewa — potwierdziła skwapliwie. — Kto to jest? — Burmistrz ryski. — Mówiłaś z nim także? — Ach, z kim ja nie mówiłam?! Lecz dopiero księżna Jadwiga przyszła mi z pomocą. — I przez nią otrzymałaś pozwolenie na te odwiedziny... pierwsze, odkąd mnie tu przywieźli. — Widziałam się w Dreźnie z Aurorą Hoff-meister. Ona mi to załatwiła. — Znasz ją? Skąd? — Była kiedyś w Rydze. Miała interes do męża, już nie pamiętam jaki. — To zagadkowa osoba. Co mówiła o mnie? — Że była u ciebie w Koenigsteinie. Wzbudziłeś w niej podziw. „Ileż hartu jest w tym człowieku!" — mówiła. Od niej też dowiedziałam się, że przeniesiono cię do Dippoldiswal-de. Przez poselstwo pruskie wystarała się 310 o przepustkę. Zajęło to sporo czasu. W końcu jednak trafiłam tutaj — powiedziała z dumą. — Dzielna z ciebie kobieta, Eleonoro. A ja... Spojrzał jak winowajca, którego trapią wyrzuty sumienia, i umilkł. Odgadła to chyba, mówiąc: — Dostałam twój list, a z nim kartkę od Hagena. — Dostałaś? — zdziwił się i ucieszył. — Zostawiłem go przez zapomnienie w twierdzy, kiedy mnie stamtąd zabierali. Bałem się, że ktoś może zrobić z niego użytek. Szkodliwy dla ciebie. — Nic takiego się nie stało. — Więc jednak ten saski major zachował trochę uczciwości. Może niesłusznie posądziłem go o... Potrząsnął głową odpędzając myśl, że tam w Koenigsteinie popełnił fatalną omyłkę. Trzymali się za ręce, nie kryjąc wzruszenia. Wszystko, co było w ich przeszłości niedobrego, co drażniło, podsycało urazy — to już minęło, jak z pojawieniem się brzasku znika mrok, a dzień zajmuje obszary, które były igrzyskiem nocnych koszmarów. — Taki jestem szczęśliwy, że cię widzę. _ —• Znowu jesteśmy razem — odrzekła. Musiała pogodzić się z tym, że ta ziemista po-orużdżona twarz, ta głowa z posiwiałymi, dawno nie strzyżonymi włosami należy do tego samego człowieka, co niegdyś wspania- 311 ły, jaśniejący zwycięstwem chciał brać ją w niewolę. „Gdzie twój złocisty pancerz i twój czerwony płaszcz? — myślała ze smutkiem — gdzie koń, na którym wyglądałeś tak dumnie?" — Nic się nie zmieniłaś — powiedział. — Jak dawniej jesteś piękna. Jego gorące spojrzenie mówiło to samo, mówiło prawdę, że taką właśnie dzisiaj ją widział. Aby mu się odwzajemnić, musiała skłamać: — I ty! Choć posiwiałeś trochę. Lecz to mi się podoba. — Chciałbym ci się podobać. Niestety, mam już czterdzieści siedem lat, stary jestem. Ucałowała go w policzek i cofnęła się odruchowo, gdyż owionął ją przykry odór dawno nie mytego ciała i nie zmienianej bielizny. Pamiętała, jak ongiś lubił być zawsze czysty i strojny, jego skóra miała świeżość pulsującego źródła. Ta różnica więcej niż co innego świadczyła o rozmiarze tej klęski. Z całej siły przytuliła się do niego, aby naprawić tamten odruch. — Kochasz mnie? — Tak samo jak pierwszego dnia — odrzekł cicho. Wtedy zaczęła mówić z nienaturalnym ożywieniem: — Pamiętam dobrze tamten dzień. „Przedstawiam ci kapitana Reinholda Patkula — powiedział mój mąż. — Wiele się po nim spo- 312 dziewam". Byłeś w błękitnej kurtce, nie wiem, czy to był mundur? I ze szpadą w złocistej pochwie. — Pamiętasz to wszystko? A wydawało mi się wówczas, że ledwie zwróciłaś na mnie uwagę. — Zwykła sztuczka kobieca. Bronimy się i opieramy temu, co nas porywa, do czego popycha natura. — Dziwne z was istoty — uśmiechnął się. — Przeżyłem kiedyś w zaraniu młodości niemiłą przygodę z pewną kobietą. Lecz ona właśnie atakowała. — Co to było? Nie jestem zazdrosna o czasy, kiedyśmy się jeszcze nie znali. Chciała rozmowy o czymś odległym, nie mającym związku z tym, co tu widziała i czuła. — Wyszedłem z tej historii obronną ręką. Nie będziesz zazdrosna. — No, to mów. Zaczął opowiadać, jak gdyby z oprzędu czasów nitka po nitce odwijał zeschniętą larwę innego życia. — Wyobraź sobie osiemnastoletniego chłopca, wyrosłego na chmurnej Północy i przerzuconego raptem na słoneczne Południe. Chłopiec żarliwie ciekawy świata wędruje Po obcych krajach, entuzjazmując się wszystkim, co spotyka w drodze — pejzażem, dziełami sztuki i ludźmi. A spotyka ludzi, którzy uśmiechają się do niego i mówią miłe słowa, 313 i są dobrzy. Wydają się chłopcu aniołami w ludzkiej postaci. Nie przychodzi mu na myśl, że dlatego są tacy, bo niczego od nich nie potrzebuje, bo sam jest bogaty, młody i urodziwy. A przy tym chciwy wiedzy, nauczycielom więc sprawia radość swą pojętno-ścią, pochlebia czcią dla ich rozumu. Lubią go i kochają wszędzie. Nie wie szczęśliwy, co to smutek i cierpienie, chyba tylko z poezji, które lubi czytać i deklamować i które wzruszają go do łez. Są to łzy miłe, rodzą się bez bólu... Po paru latach wędrówki wraca do kraju tak samo uśmiechnięty, radosny i pragnący wszystkich dokoła siebie widzieć w szczęściu i radości. I wtedy poznaje kobietę, samotną, starą pannę, bardzo upośledzoną przez los. Powodowany współczuciem odwiedza samotnicę w jej pustym domu, opowiada o swych wojażach, czyta na głos książki. Może wolałby prowadzić takie rozmowy z matką, lecz między nią a synem stoi ojczym, człowiek nieprzyjazny. Więc owa stara panna zastępuje mu po części matkę. Jest dwa razy starsza od niego, umie okazywać przyjaźń oraz tkliwość więcej niż macierzyńską. Młodzieniec nie widzi jej podnieconych oczu, wypieków na podwiędłych policzkach i coraz to strojniejszych sukien, w których ta przyjaciółka go przyjmuje. Nie zdaje sobie sprawy, dlaczego jej pocałunki w czoło, kiedy wita go lub żegna, przyklejają mu się do skóry jak surowe mięso, dlacze- 314 go ręce jej są wilgotne i gorące... Pewnego dnia, a raczej wieczora, po wypiciu kilku kieliszków wina młody człowiek poczuł się znużony i senny, nie miał siły wracać do domu. Odprowadziła go więc do sypialni, pościeliła łóżko i jak dziecię ułożyła do snu. Gdzieś w środku nocy obudził się z ciężkiego zamroczenia. W łóżku razem z nim znajdowała się ta kobieta, wpół naga, obsypująca go pocałunkami, mamrocząca miłosne wyznania. Przestraszony i zdjęty odrazą usiłował wyrwać się z jej ramion. Wtedy podniosła krzyk i zaczęła wzywać ratunku. Zbiegła się służba, którą pani wzięła za świadków, że nikczemny młodzieniec zgwałcił ją czy chciał zgwałcić... Uśmiechasz się, Eleonoro, i dla mnie to dziś komiczne, ale wtedy dla dwudziestoletniego entuzjasty, który o miłości i kobietach miał najwznioślejsze, poezją wykarmione pojęcia, był to wstrząs. Tym bardziej, że namiętna wiedźma postanowiła nadać rozgłos tej historii. Moja matka i ojczym nalegali, abym ożenił się z nią dla uniknięcia skandalu. „Jest bogata — tłumaczyli — może prędko umrze, a ty znajdziesz sobie inną kochankę czy żonę." Gdy odmówiłem, zaskarżyła mnie do sądu, żądając małżeństwa. Udało mi się wykazać bezpodstawność jej zadań. Ale podczas tego procesu utraciłem wiele młodzieńczych złudzeń. Zobaczyłem po raz pierwszy, jak wyglądają kłamstwo i podłość, te narzędzia ludzkich żądz, 315 i owa śliska przewrotność, co na równej drodze podcina nogi tym, którzy nie chcą cudzej żądzy być posłuszni. Dość jednak wspominek. Eleonora nie dała mu poznać, że słyszała już o tej historii, ale inaczej. W tej chwili dziwiła się, że mogła w nią uwierzyć tak, jak to przedstawiała matka Reinholda. Patrzyła na niego z czułością, jakby przeprasza jąc za dawne krzywdzące myśli. W pewnyr¦; momencie zboczyła z toru tej opowieści, za świtał jej bowiem nowy pomysł nie pomysł, zamiar nie zamiar, coś jeszcze bardzo mglistego... — Chciałam cię o coś zapytać... nie! nic o tamtą kobietę, o późniejsze twoje znajomości. — O kogo ci chodzi? Jeżeli o hrabinę Ein-siedel... — zaczął zmieszany. — Nie! Czy masz kogoś, komu można by zaufać bezwzględnie? Jakiegoś przyjaciela czy przyjaciół, których obchodzi twój los? Wśród ziomków, wśród krewnych? Zasępił się i odparł krótko: — Nie mam przyjaciół. — A może... właśnie wśród Polaków? — O czym ty myślisz, dziecko? Wtedy zniżywszy głos do szeptu powiedziała: — Przyszło mi na myśl, że droga z Saksonii do Inflant czy do Rosji prowadzi przez Polskę. 316 — Tak — wpatrzył się w nią pilnie. — Lecz co z tego? — Wojsko wracać będzie tą drogą prowadząc ciebie. — Z pewnością, ale... I raptem umilkł, zrozumiał. To było tak, jakby ten ciężar, który go przytłaczał, rzucono na rozkołysane wagi i tylko trzeba poczekać, aż się szale zrównoważą, aby doznać sprawiedliwej ulgi. Schylił się do ręki Eleonory, ona zaś pochwyciwszy oburącz jego siwiejącą, niby popiołem obsypaną głowę, przycisnęła do piersi, jakby chciała ukryć ją w głębi łona, zachować w tym ukryciu dla siebie. — Nie trzeba czekać na ten sąd — mówiła gorączkowo. — Przecież z góry wiadomo, jaki będzie wyrok. Ale czyż nie znajdą się w Polsce ludzie, którzy z samej nienawiści do wroga... albo za pieniądze... spróbują cię odbić. — To mi nie przychodziło do głowy. Nie znam takich ludzi ani też nie jestem im znany. — Byłabym przy nich, pokazałabym, o kogo mi chodzi. — Czy ty zdajesz sobie sprawę, że... — Przecież nie będziemy atakować całej armii. Ty lepiej się znasz na wojskowych porządkach, brałeś udział w marszach i pochodach, wiesz, jak to się odbywa. Powiedz sam: czy to niemożliwe do wykonania? 317 — Owszem, to jest możliwe — odparł cicho. A potem, jakby udzieliło mu się coś z jej energii oraz determinacji, dodał: — Nawet zupełnie możliwe. Zwłaszcza gdy dobre intencje, gdy odwagę wspomóc dobrymi pieniędzmi. — Pomyślał chwilę i rzekł: — Dam ci zlecenie do mojego bankiera w Dreźnie. Weź, co mi się należy z rachunku, napiszę weksel. — Nie chcę, ja sama. — Wiem, najdroższa, oddałabyś wszystko, co posiadasz. Lecz jeśli się to nie uda, po cóż u kogoś tam mają przepadać moje pieniądze? Bądź rozsądna. A co do tych przyjaciół... owszem, miałem ich sporo w swoim czasie. Ale dzisiaj kto się do mnie przyzna? — Zastanawiał się, przypominał sobie z natężeniem: — Może jedynie Przebendowski. — Kto to jest? — Polski magnat, wojewoda i senator. Musiałabyś odszukać go w Warszawie. — Pojadę tam zaraz. — A więc słuchaj — mówił coraz bardziej zapalając się do projektu Eleonory. — Trzy lata temu powstał związek szlachty... części szlachty polskiej przeciwko Szwedom. Nazwali się konfederacją sandomierską. Zapamiętaj sobie, to może się przydać. Otóż Przebendowski... nie wiem, czy przystąpił do tego związku, ale chyba mógłby ci wskazać wśród konfederatów takich ludzi, co porwą 318 się na samego diabła. Zwłaszcza gdy rozgrzeją się widokiem złota. — O takich właśnie myślałam. — Spróbujmy. Lepiej zginąć podczas jakiejś bijatyki na drodze, niż kłaść szyję na pieńku. — Nie mów tak. — Bóg mi przysyła ciebie. Jestem gotów wierzyć dzisiaj w cuda. — Ukląkł, wspierając czoło o jej kolana, i mówił dalej gorącym ze wzruszenia szeptem: — Przyznam ci się, że mi żal byłoby umierać. Chciałbym jeszcze pożyć z tobą i dla ciebie. Inaczej teraz zaczynam widzieć życie. — Będziesz żył, mój jedyny. — Tylko nie płacz mi znowu. — Nie, nie! To tylko tak... — Ta rzecz wymaga zimnej krwi i spokoju. — Przekonasz się, jak potrafię być spokojna. — A więc jedź do Warszawy i odszukaj Przebendowskiego. Przedtem jednak weź moje pieniądze z Drezna. — Wstał z klęczek a otworzywszy kuferek wydobył szkatułkę 2 przyborami do pisania. — Widzisz? Tego ftii nie odebrali, wciąż liczą się ze mną. Nie traćmy czasu na próżne wzdychania. Rozłożył na stołku ćwiartkę papieru, wziął pióro i prawie bez namysłu nakreślił list do drezdeńskiego bankiera. Potem, aby osuszyć Pismo, podniósł kartkę w górę i zaczął nią 319 machać w powietrzu, spoglądając porozumiewawczo i niemal wesoło na Eleonorę. Wtedy dopiero spostrzegła, że on lewą. rękę ma okręconą gałganem. — Co to? Skaleczyłeś się!? A może... — nie dokończyła, przerażona myślą, że go torturowano. — Głupstwo! Sparzyłem się trochę o garnek z węglami, który mi w chłodne dni służy zamiast kominka. — Sprawdziwszy, czy atrament obsechł, i dla pewności starannie dmuchnąwszy na papier, złożył go i rzekł: — Nie mam koperty. Schowaj go dobrze. Rozpięła więc narzutkę, odwinęła szal i wsunęła list- za dekolt. Podziw i uwielbienie budziła ta pewność siebie, z jaką się zachowywał. A on nie spuszczał z niej oczu. — Jakaś ty śliczna — szepnął biorąc ją nieśmiało za rękę. Chciała z powrotem zapiąć odsłoniętą trochę pierś, lecz on pochylił się raptem i przytulił do jej gorsu tak, że poczuła twarz palącą jak ogień. Usłyszała swe imię wymamrotane suchymi wargami, westchnienie raczej niż słowa. Zmartwiała z lęku. „Tutaj? W tym grobie?" Wzięła w dłonie jego głowę, delikatnie odsuwając od siebie, odchyliła wstecz. I wtedy podniosły się na nią pokorne, ale pożądliwe oczy, błagalne spojrzenie głodem udręczonego psa. — Czekaj — rzekła półgłosem, uwalniając się z jego ramion. Może wypadło to szor- 320 stko, lecz nie było czasu na wyjaśnienia. Wyszła do przedsionka, w którym sterczał szwedzki wartownik. — Już pani odchodzi? Nie musiałem przypominać. — Chciałabym tu jeszcze pobyć chwilę — powiedziała wciskając mu do ręki złotą monetę. Żachnął się na tę niespodziankę. — To niepotrzebne, po co? — Łapówki jednak nie zwrócił. Obejrzał się na schody, pomedytował chwilę i mruknął: — No, może pani trochę zostać. Jakiś kwadrans. Porucznik teraz pewnie na obiedzie. Wróciła do celi, starannie zamykając za sobą drzwi. Więzień zwiesiwszy głowę siedział na swym barłogu tak rozpaczliwie samotny, jakby został raz jeszcze przez wszystkich zawiedziony, raz jeszcze opuszczony i usiłował sobie wytłumaczyć, że to na zawsze, że niczego innego nie mógł się spodziewać. — Myślałem, że już nie wrócisz — powiedział martwo. Wtedy podeszła do niego z uśmiechem i usiadła mu na kolanach. A potem odwzajemniając jego pieszczoty, zaciskała powieki, aby nie wybuchnąć płaczem. Nie czuła uścisków kochanka, jakby trzymał w objęciach jakąś drugą, inną istotę, podczas gdy ona sama, bezcielesna i nie tknięta, była tylko żałością, tylko współczuciem nad nędzą tej Włości. 21 — Brzemię... 321 Następnego dnia wyprosiła u młodego komendanta powtórne widzenie się z Reinhol-dem. Porucznik nie mógł się oprzeć jej uśmiechom, o których Walden powiedział kiedyś, że wiele obiecują, a niczego nie dotrzymują, i powłóczystym spojrzeniom, które też opacznie rozumiał. Oficer usiłował być najpierw twardym służbistą, a potem tłumaczył, że jest jedynie zastępcą rzeczywistego komendanta, że przepustka ważna była tylko jednorazowo. W końcu dał sobie wmówić, że posiada więcej władzy, niż to przewidywał regulamin, zaczął puszyć się i nadymać przed czarującą damą i zezwolił na drugie odwiedziny, nie przeczuwając, jaką burzę ściągnie na swą z lekka otumanioną głowę. Bo kiedy w kilka dni później wrócił kapitan Walden i dowiedział się o bytności Eleonory w Dip-poldiswalde, wpadł w okropny gniew. — Jakim prawem, poruczniku, zgodziłeś się na coś podobnego? — Ta pani miała pozwolenie z królewskiej kancelarii. — Kto je podpisał? Pokaż! — Podpis jest nieczytelny, ale pieczęć... — Nikt oprócz samego króla nie może pozwalać na wizyty u więźnia stanu. U takiego zwłaszcza więźnia. — Ale pieczęć... — Ja jeszcze zbadam, czy ta przepustka w ogóle nie jest sfałszowana, — Niemożliwe. Ta pani... 322 — Ta pani była wspólniczką knowań Pat-kula. Należało ją aresztować. — Nie miałem podstaw. — A jakie podstawy miałeś pan, żeby ją wpuszczać tu po raz drugi? Ile ci zapłaciła? Czym? Brzęczącą monetą czy w naturze? Porucznik zbladł i położył dłoń na szabli: — Pan mi odpowie za te słowa, panie kapitanie. — Odpowiem, ale najpierw posadzę cię na odwach. Czy przynajmniej zrewidowaliście tę kobietę? — Nie — mruknął młody oficer patrząc w okno. Już widział siebie na placu pojedynkowym w starciu z Waldenem i przysięgał w duchu, że go zabije. A tamten miotał się dalej: — Natychmiast trzeba zrobić rewizję w celi. Z pewnością dostarczyła mu narzędzi do ucieczki. Tylko po to przyjechała! Lecz mimo skrupulatnych poszukiwań nie znaleziono u więźnia nic podejrzanego. Bo też nie o ucieczce rozmawiali wówczas kochankowie. Patkul nie spodziewał się raz jeszcze ujrzeć Eleonory w swej piwnicy. Wydawał się zdziwiony, gdy przyszła, a nawet rozczarowany. — No, co się stało? Myślałem, że... Myślał, że ona jest już daleko stąd, że pędzi ekstrapocztą do Polski szukać Przeben-dowskiego, sposobić ratunek. Lecz nie po- 323 wiedział o tym, bo zmieszana powściągliwym przyjęciem odrzekła: — Musiałam cię jeszcze zobaczyć. Przecież to pięć lat. — Tak. — Stłumił uczucie zawodu, stał się znowu serdeczny. — Pięć lat! Teraz wydaje mi się, że minęły one bardzo szybko... jakby czas puścił naciągniętą sprężynę i oba jej końce znowu znalazły się blisko. Dobrze, że cię tu widzę, kochana. Zapadło milczenie trochę krępujące. Po tym, co stało się wczoraj i co postanowili, trudno było znaleźć temat równie ważny. Eleonora spróbowała pierwsza: — Jeszcze nie przeprosiłam cię, Reinhol-dzie, za tamto nasze rozstanie. — Owszem, mówiłaś, że żałujesz. Zresztą, kto wie? Czy gdybyś nawet zgodziła się wtedy zostać moją żoną... — Może byłoby inaczej! Napisałeś do mnie później, że ubolewasz nad swą decyzją, że byłeś bliski samobójstwa. — Aż tak rozpaczliwie? Istotnie, spotkał mnie ciężki i też niespodziewany zawód. Przebolałem go jednak i zacząłem wierzyć, że dam sobie radę bez pomocy małodusznych. Gdy człowiek w bitwie ujrzy się nagle opuszczony przez towarzyszy broni, to albo się poddaje od razu, albo dobywa z siebie w desperacji siły nawet nie przeczuwane. — Uśmiechnął się skąpo, machnął ręką. ¦— To już dzisiaj nieważne, lepiej o tym nie mó- 324 wić. — Jednakże wspomnienie raz poruszone nie chciało odpłynąć. — Mój list do ciebie pisany był na gorąco, stąd takie dramatyczne akcenty. Nie mogłem, czy może nie chciałem odkryć wszystkiego. — Dlaczego? — No, cóż? Jeśli cię to jeszcze interesuje... Pytałaś mnie wczoraj o przyjaciół. Otóż gdy tamtego dnia odjeżdżałem od ciebie, byłem pewny, że ich posiadam. I mówiłem sobie: „Odtrąciły mnie matka i kochanka, ale cóż one wiedzą o moich trudnych pracach, o wierności sprawie, której się podjąłem. Może kiedyś to zrozumieją." I postanowiłem wprost od ciebie udać się do mych dawnych współ-bojowników. Spodziewałem się, że widok zwycięzcy będzie dla nich otuchą po tym wszystkim, co wycierpieli. Nie, nawet nie liczyłem na to, że od razu przyłączą się do mnie. Jednakże niezmiernie cenną rzeczą byłaby dla mnie świadomość, że posiadam tajnych sprzymierzeńców na miejscu, którzy ujawnią się, gdy moje zwycięstwo okrzepnie dostatecznie. „Jedź do Budberga — mówił mi wewnętrzny głos. — Stawałeś z nim do oczu przeniewierczemu królowi. Jedź do Lauensteina i Schlippenbacha, oni nie ulękli się podnieść ręki na zbirów Hastfehra. Jedź do Mengdena, który wtórował twoim protestom i razem z tobą piętnował rządy szwedzkie. Jedź do nich, podniesiesz ich na duchu. Prowadzeni na szafot, patrzyli bez trwogi na 325 topór i pniak, przygotowane dla nich, aż tyran nasycił się hańbą inflanckich wodzów, skinął ręką, że daruje im życie, aby odtąd żyli w kajdanach." Więc jechałem do nich w tamten jesienny dzień. Chciałem uściskać ich i powiedzieć: „Nie ujrzelibyście więcej światła dziennego, gdybym ja przez tę wojnę nie zmusił zdzierców, aby wrócili wam swobodę." Z takimi myślami podjeżdżałem pod dwór Lauensteina. Lecz zanim stopę wyjąłem ze strzemienia, nadbiegł wylękły sługa i oznajmił, że pan wyjechał. A gdy pytałem, kiedy wróci, rozkładał ręce. Pytałem o nocleg, powiedział, że nie ma kluczy od domu. Zawróciłem więc konia sprzed ganku i po-kłusowałem dalej, ku siedzibie Schlippen-bacha. Mój koń zmęczony długą drogą szedł ciężko jak za pogrzebem. Wieczór się zrobił, nim znalazłem się w siedzibie drugiego przyjaciela. W oknach paliły się światła. Kiedy stróżowi przy bramie podałem nazwisko i czekałem pod osłoną mroku, wzruszony myślami o powitaniu, raptem wszystkie okna wygasły i dwór jakby zapadł się w ziemię. Zrobiła się przedwczesna noc, a w tych ciemnościach czyjś obcy głos bełkotał, że nikogo niestety nie zastałem... Więc znowu to samo, niechętny obrót konia i powolny kłus na ślepo w ciemnościach. Nazajutrz jechałem do trzeciego, do Mengdena. Był widny słoneczny dzień, jak pamiętam, ale mnie w oczach snuły się jeszcze wczorajsze mroki. Zaczynałem 326 przeczuwać coś niedobrego, jakby zmową przeciwko mnie. Gdy jednak z wysokości siodła dostrzegłem znajomą postać, mężczyznę w szlafroku przy klombie z kwiatami, to pomyślałem, że ścina je na moje przyjęcie. Nie mogłem się powstrzymać, by nie okrzyknąć go wesoło po imieniu. Podniósł głowę, nasze oczy się spotkały. Przyłożyłem rękę do kapelusza, a mój zacny druh jakby dopiero teraz poznał mnie w tym polskim mundurze. Upuścił konewkę czy nożyce i podkasawszy poły szlafroka pędem rzucił się do domu. Słyszałem łoskot drzwi, które zatrzasnął za sobą. Ten łoskot wstrząsnął mną jak uderzenie obucha. Ryknąłem śmiechem, aż dragoni z eskorty przystanęli zdziwieni. Dałem znak i całym impetem trzydziestu koni wpadliśmy w ten park, tratując rabaty i klomby, łamiąc kopytami różane krzewy. A później pognaliśmy z powrotem na drogę... Po tych smutnych doświadczeniach wybrałem się do mego kuzyna Budberga już inaczej, bez ostentacji. Zostawiłem żołnierzy i konia na uboczu, poszedłem pieszo sam jeden. Znalazłem go chorego w łóżku. ,,To skutki moich sześciu lat więziennych — powiedział. — Tyś uniknął szczęśliwie katuszy, które były naszym udziałem. W porę udało ci się zbiec, Reinholdzie." Spytałem: „Czyż macie o to żal do mnie?" Umknął spojrzeniem, aby oszczędzić mi prawdziwej odpowiedzi. To wystarczyło. ..Posłuchaj, bracie — rzekłem — i powtórz 327 tamtym, którzy uciekali przede mną jak przed zarazą. To prawda, że udało mi się uniknąć waszego losu. Kiedy was trzymano w kazamatach, ja przemierzałem gościńce wzdłuż i wszerz Europy. Lecz za czym tak się uganiałem? Za sławą wojenną? Tej ambicji nie posiadałem. Owszem, lubiłem wojskowe parady, lecz nienawidziłem żołdactwa i wojny. Za bogactwem? Po cóż je gromadzić, jeśli nie można osiąść z dobytkiem w ojczyźnie! Nie, tkwiło we mnie coś, co pchało po świecie, spać nie dawało nocami, bo głos sumienia naglił: oni tam czekają! Jeśli nie sprostasz ich nadziejom, wówczas te twoje wojaże niczym nie będą wytłumaczone, jak tylko nieustającą ucieczką. Otóż udało mi się rozdmuchać to zarzewie wojenne, co zawsze tli się gdzieś w świecie. Rzuciłem płonącą pochodnię w granice Szwecji i już palą się ściany królestwa tyranii i gwałtu. Dlatego mogłem tu wrócić." To wszystko wygarnąłem Budbergowi, a on wtedy pokazał mi rzecz okropną. Umilkł, jakby zachłysnąwszy się własną goryczą. Spojrzał na Eleonorę, w tym spojrzeniu błysnął też dawny żal do niej, a ona spytała blednąc: — Co to było? — To był dokument... kopia aktu złożonego u stóp tronu w Sztokholmie przez inflanckie rycerstwo. Ci sami ludzie, którzy kiedyś na 328 dorpackim sejmiku skarżyli się, że Karol ich niszczy... Znów przerwał, jakby napotkawszy nową, tym razem miłą myśl, i wtrącił półgłosem: — Tam wtedy w mojej obecności czuli się odważni. Było widocznie coś takiego we mnie. A potem stchórzyli — dodał po pauzie. — Napisali, że jestem zdrajcą na żołdzie króla polskiego, ich śmiertelnego wroga. Oni zaś z dziećmi swymi oraz dziećmi tych dzieci zostaną wierni i posłuszni najbardziej chrześcijańskiemu, najsprawiedliwszemu i najmi-łościwszemu królowi Szwecji a panu Inflant... Oto, co mi Budberg pokazał. „Ach, więc to było tak" — pomyślała z ulgą. To, co jej odbierało najlepszą część duszy Reinholda, przestało istnieć. Owi przyjaciele i współbuntownicy, o których mówił kiedyś z takim ogniem, czmychnęli z placu, gdy przywódcy zabrakło. Słyszała o tym dawniej, ale myliło ją to, że on jednak walczył dalej i nie odzywał się do niej. „Jakże się miał odzywać, skoro sama go wypędziłaś?" — zadrwiło sumienie. A on niespodziewanie zaśmiał się i rzekł zupełnie innym tonem: — Wiesz, co mi przychodzi na myśl? Oto, że prawdziwym bodźcem mojego wojowniczego rozpędu byłaś ty! — Nieprawda. Po co to mówisz? Sam siebie pomniejszasz. — To pewnie skutki nauk Hagena. Staję 329 się pokorny — mówił żartobliwie. — I jestem już dostatecznie pomniejszony przez los. Jestem niczym! — Podjąłeś się wielkiego dzieła. To świadczy, kim jesteś w istocie. — Powiedz: kim byłem... Gdzież ono, to moje dzieło? — szepnął w zadumie. A widząc, że Eleonora milczy, jakby dopiero teraz ujrzała całą grozę swej spełnionej przepowiedni, wyciągnął do niej rękę: — Lecz ostatecznie wygrałem. Odzyskałem ciebie. — Uczynił znak, jakby chciał ją przygarnąć, upewnić się w tym posiadaniu. Na to wszedł żołnierz, oznajmiając, że czas, aby ta pani opuściła celę. Pożegnali się krótko, prawie bez słów, jak ludzie, którzy to czynią co dzień przed następnym spotkaniem. Aż pewnego dnia okazuje się, że to wczorajsze pożegnanie było ostatnie i już nie można do niego nic dodać, żadnego spojrzenia, słowa, uścisku. Wtedy wraca się i wraca do tamtej chwili, aby sobie przypomnieć, jak brzmiały pożegnalne wyrazy, jaki towarzyszył im gest. I które z dwojga powiedziało: „Do widzenia" czy też inaczej: „Bądź zdrów" albo „Bądź zdrowa." Tak i Eleonora dręczyła się później niepewnością, czy obejrzała się na niego, wychodząc z piwnicy na światło i swobodę? I czy jej krok nie był wtedy za szybki? 330 Znowu był sam. Ale to, co ona tu wniosła i zostawiła, pozwoliło mu wznieść się wyżej, odbić od tego dna klęski. „Nie doceniałem jej uczuć" — myślał, jeszcze mając przed oczami uroczą postać, jeszcze słysząc echo miłego głosu. Wodził spojrzeniem po celi. Ściany wydawały się teraz pustą kamienną ramą, do której przymierzano dopiero co portret jedynej kochanki, a jeśli go stąd zabrano, to tylko po to, aby podarować go więźniowi w stosowniejszej, złoconej oprawie. „Tylko ona dźwiga ze mną to nieszczęście i szuka dróg ratunku." Świadomość, że odtąd będzie czyniła to ze zdwojoną energią, napełniała otuchą. Jeszcze do przedwczoraj było inaczej. Przywieziony z Koenigsteinu do Dippoldis-walde, umieszczony w okratowanym podziemiu, z godziny na godzinę spodziewał się śmiertelnej rozprawy. Gdy w drzwiach za-chrobotał klucz ciężki i zgrzytliwy jak łom świdrujący kryjówkę wytropionego zwierzęcia, więzień zamierał: „Idą po mnie." Złe myśli jak diabły czekały u wezgłowia, by skoczyć mu na piersi i dusić, dławić strasznymi wizjami. Wtedy odżegnywał się od nich tą skaleczoną ręką, jakby pokazując, że już niczego się nie boi. Od dnia, kiedy go wtrącono do podziemia, przygotowywał się na najgorsze. Lecz zdawał sobie sprawę, że sanie postanowienia nie wystarczą, że jeśli Wezmą go na .tortury, ból ciała może załamać 331 wolę. Omijały go dotąd cierpienia fizyczne, nie znał ich, zdrowy i silny. Więc jakoś na tydzień przed niespodziewanym przybyciem Eleonory postanowił zrobić próbę. „Zobaczymy, czy byłby ze mnie drugi Scewola" — pomyślał. Z garnka służącego za piecyk wziął w garść kilka rozżarzonych węgli i ściskał, póki nie zgasły. Przemógł pierwszy, instynktowny odruch przypiekanej dłoni, chwyciwszy ją drugą ręką. „To można wytrzymać — stwierdził — nie takie to straszne." Po czym owiązał oparzeliny szmatą tak, że nawet Wal-den nic nie zauważył. Do obowiązków kapitana należało sprawdzać, czy tak ważny aresztant nie szykuje jakiej niespodzianki — samobójstwa lub próby ucieczki. Zadowalał się jednak samymi oględzinami, nie pytał o nic i tamten też się nie odzywał. A Walden stanąwszy plecami do okna i skrzyżowawszy ramiona wodził wzrokiem po nagich ścianach, po sklepieniu, to znowu zatrzymywał je na więźniu, jakby czekał, że ten go o coś zapyta, albo jakby sam się namyślał, czy nie powiedzieć mu pewnych rzeczy. I tak mijały długie minuty. Patkul leżał na pryczy, ignorując obecność Szweda, który tkwił opodal, na pewno zdając sobie sprawę, jak męczy i drażni Inflantczyka swoją obecnością. Wreszcie wychodził, nasyciwszy się tą bezmyślną igraszką. W miarę upływu czasu Patkul nabierał 332 przeświadczenia, że Karol nie odważy się stracić go w Saksonii, jak gdyby na oczach całej Europy. A kiedy Eleonora to potwierdziła, znośniej sze stało się więzienne upokorzenie. „A jednak warto było żyć tak, jak ja żyłem — mówił sobie — i trzeba by przekazać ludziom opowieść o tym. Poznałem, jakie to siły kierują losami świata, w czym tkwi potęga, a w czym słabość jego władców." A potem myślał tak: „Może kiedyś narody nauczą się obywać bez nich, bez królów z bożej łaski i genialnych wodzów. I będą szczęśliwsze. Nie darmo Grecy wypędzali od siebie tych, którym udało się wywyższyć ponad przeciętność. Platon radził to samo czynić z poetami, gdyż wzbudzali w obywatelach niebezpieczne dla państwa marzenia. Spokój mają ludzie przeciętni, tylko wśród przeciętnych ludzi życie bywa znośne. Napiszę o tym wszystkim, napiszę." Mimo to chętnie zatrzymywał się przy wydarzeniach sprzed trzech lat, bo doszedł do wniosku, że ów tysiąc siedemset czwarty rok był swego rodzaju szczytem jego politycznych sukcesów. Udało mu się wtedy doprowadzić do podpisania przymierza Polski z Rosją przeciw Szwecji. Miało to być fundamentem suwerenności Wielkiego Księstwa Inflanckiego. W tym samym roku urządził awanturnicze polowanie pod Wrocławiem na braci Sobieskich, których porwał i oddał w niewolę Augustowi, zanim Karol zdążył je- 333 dnego z nich uczynić królem polskim. Ileż podziękowań odebrał wtedy od Sasa! W kilka miesięcy później, jako dowódca posiłkowych wojsk rosyjskich, wypędził z Warszawy Szwedów, torując mu drogę na tron, nie ostygły, ciepły po ucieczce antykróla Leszczyńskiego. Ach, i jeszcze jedna rzecz warta była pamięci, ta korespondencja z Leibnizem, który, zasłyszawszy o potężnym wpływie Pat-kula na cara, zaczął nadsyłać projekty przeobrażenia rosyjskiego państwa w duchu własnych idei filozoficznych: „Bo przecież ten świat jest najlepszym ze światów możliwych..." Ze wszystkich więc stron dęły przyjazne wiatry w rozwinięte żagle „Wielkiego Inflantczyka", tak go wtedy nazywano, jemu zaś wydawało się, że ten świat naprawdę jest najlepszy z możliwych. Ale u schyłku owego pięknego roku gwiazda powodzeń zaczęła jakoś przygasać. Nie mógł zdobyć Poznania, trzymanego przez szwedzką załogę, bo nie nadesłano mu w porę obiecanych posiłków. Próbował wysilonym bombardowaniem zmusić Szwedów do kapitulacji, w końcu zażądał jej kategorycznie. Odpowiedź szwedzkiego komendanta była jak uderzenie w twarz: „Ze zdrajcą kraju nie chcę pertraktować! Z ludźmi z tamtego świata nie zwykło się rozmawiać na tej ziemi." Za takie słowa powinien był obrócić w popiół i oblężone miasto, i jego obrońców. Niestety, na godzinę przed swoim ultimatum 334 wystrzelił ostatni pocisk. Musiał w bezsilnym gniewie opuścić przeklęte miejsce. Następny rok w Saksonii był jeszcze trudniejszy i horoskop Aurory Hoffmeister nie tyle mówił o przyszłości, ile potwierdzał niepomyślną teraźniejszość. On zaś szukał nowych złudzeń — u Anny Zofii Einsiedel. „Tak, ale to wszystko straciło w końcu znaczenie" — mówił sobie. I aby odpędzić resztki żalu po owych stratach, nakazywał sercu nieczułość na rzeczy, które niegdyś doprowadzały go do pasji albo wbijały w dumę. Chwilami to mu się udawało. I wtedy naprawdę był jak człowiek z tamtego świata, dziwiący się szaleństwu ludzi na tej ziemi. Ten bankier drezdeński, gdy mu Eleonora przedstawiła list Patkula, zdziwił się i zmieszał: — Ja już nie mam żadnych pieniędzy generała — powiedział. — A gdzie one są? Co to ma znaczyć? — Wkrótce po tym, jak władze szwedzkie zabrały go z Koenigsteinu, otrzymałem polecenie kanclerza Fleminga, aby kapitały pana Patkula przekazać do skarbu saskiego. Zjawili się z tym u mnie dwaj urzędnicy finansów, zbadali książki rachunkowe i... zechce Pani sama się przekonać... Tutaj mam formalne pokwitowanie. Rzuciła okiem na podsunięte papiery: nie 335 wątpiła, że ten człowiek mówi prawdę. Miał szczerą twarz i otwarte spojrzenie, sam wydawał się zmartwiony takim obrotem rzeczy. Po chwili milczenia dodał półgłosem: — Miło mi jednak dowiedzieć się, że mój szanowny klient... że nic złego jeszcze go nie spotkało. Oczywiście, więzienie to rzecz przykra — westchnął — lecz miejmy nadzieję, że cała sprawa się w końcu wyjaśni. I wtedy sam się upomni o swoje pieniądze. Będę mu służył wszelką pomocą. — Ale jak się to stało, że skarb saski dowiedział się o jego rachunku u pana? O ile wiem, banki obowiązane są do ścisłej dyskrecji. — Zapewniam panią słowem honoru, że ode mnie to nie wyszło. Straciłbym zaufanie u klienteli. Nie dziwiłbym się, gdyby nasz rząd w obecnej sytuacji, kiedy zmuszony jest płacić wielką kontrybucję, zwrócił się do mnie czy podobnych instytucji o pożyczkę. Jednakże konfiskata? Tego jeszcze nie było. — To bezprawie — rzekła Eleonora. Finansista rozłożył ręce: nie śmiał wyraźnie potwierdzić, jednakże dał do zrozumienia, iż jest podobnego zdania. — Pan generał widocznie popełnił kiedyś nieostrożność i zwierzył się komuś, że posiada konto w moim przedsiębiorstwie. — A ów ktoś — uzupełniła Eleonora — doniósł kanclerzowi. Bankier odpowiedział tym samym bezrad- 336 nym gestem, lecz spojrzeniem akceptował jej domysł. Widziała, że niczego więcej tu się nie dowie. Ostatecznie, nie zależało jej tak bardzo na otrzymaniu spodziewanej sumy. Może nawet była zadowolona, że odtąd Rein-hold wszystko będzie zawdzięczał tylko jej pomocy, jej zapobiegliwości i staraniom. A jeszcze głębiej pod tą myślą błysnęła druga: „Bo jeśli się nie uda, jakżeby mi ciążyły jego pieniądze!" Teraz należało jechać do Warszawy i szukać owego Przebendowskie-go albo innych sprzymierzeńców, konfederatów czy partyzantów. Nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać, nie znając ani kraju, ani języka, jednak najmniej się o to kłopotała. W jej determinacji było tyleż odwagi co lekkomyślności, z jaką czasem ludzie na skraju ruiny próbują się odegrać, wszystko stawiając na jedną kartę. Przed wyjazdem do Drezna postanowiła odwiedzić Aurorę Hoffmeister: wypadało podziękować za przepustkę do Dippoldiswalde i powiedzieć, że widzenie z więźniem doszło do skutku. Zastała u starej damy radcę Len-tego wertującego jakieś kabalistyczne księgi. Miała okazję przekonać się, że są to ludzie życzliwi Reinholdowi, mogła z nimi mówić szczerze. Przede wszystkim o tym, że z upoważnienia Patkula chciała podjąć jego pieniądze, lecz te zostały wcześniej skonfiskowane. — Jeszcze jedno świństwo — powiedział 22 — Brzemię... 337 Lente. — Odbierają nieszczęśnikowi ostatnie rezerwy. — Znajdą się inne — rzekła Eleonora. — To nie jest najważniejsze. Ale rzecz interesująca: ów bankier dał mi do zrozumienia, że przyczynił się do tego ktoś dobrze poinformowany, gdzie Patkul przechowuje swe kapitały. Spoglądała badawczo to na wróżbiarkę, to na jej gościa. Aurora Hoffmeister uśmiechnęła się swymi młodymi oczami: — Droga baronowo! Gdybym wiedziała, gdzie moi znajomi trzymają pieniądze, nie zajmowałabym się przepowiadaniem przeszłości. — Ja wiedziałem — mruknął Lente — myślę jednak, że... — Pani hrabina Einsiedel — zaanonsowała służąca. — Powiedziałam, że są goście, więc chce zaczekać. Aurora klasnęła w dłonie: •— Wspaniale się składa! Radca Lente i Eleonora podnieśli się prawie jednocześnie: każde z nich, choć z odmiennych powodów, wolało uniknąć spotkania z byłą narzeczoną Patkula. — Ją właśnie podejrzewam — szepnął Lente do Eleonory. — Nie, czekajcie państwo, nie zrobicie mi tej przykrości! — podniecona gospodyni kręciła się po pokoju spędzając koty z krzesełek i foteli. — Ona nie lubi zapachu moich zwie- 338 rząt, precz stąd, hałastro! Proś hrabinę, kulfonie, na co się oglądasz? Ach, gdyby tu jeszcze był nasz generał! No, więc stało się: ciemna, wysmukła kobieta wpłynęła z szelestem jedwabiów do salonu i zatrzymała się na widok nieznajomej osoby, jakby powiew wiatru, co ją niósł tutaj, ustał nagle. Aurora Hoffmeister uroczyście celebrowała prezentację: — Panie się jeszcze nie znają. Pani hrabina Einsiedel, wdowa po marszałku nadwornym... pani baronowa Hastfehr, wdowa po gubernatorze ryskim. Naszego przyjaciela nie potrzebuję rekomendować. Usiadła, splotła ręce i młynkując palcami czekała na coś. Może na to, że dawne rywalki zaraz się pobiją? Eleonora powiedziała: — Cieszę się, że mogłam panią poznać. Anna Zofia spytała: — Przybyła pani z wojskiem szwedzkim dzielić łupy w Saksonii? — Zdążyłam się przekonać, że część ich sprzątnięto nam sprzed nosa — odrzekła Eleonora. — Chodzi o kapitały Patkula — wtrąciła Aurora z miną podżegaczki. Anna Zofia zmieszała się, lecz odparła chłodno: — Nie słyszałam o tym. To należy do kompetencji władz rządowych. — Władze mają zwyczaj nagradzać swych sekretnych informatorów — mówiła Eleono- 339 ra. — Zresztą szczęśliwemu znalazcy należy się część skarbu. Nieprawdaż, panie radco? — Nie wiem. Nie poszczęściło mi się dotąd znaleźć złamanego szeląga — odpowiedział. I chcąc zmienić niebezpieczny temat dodał: — Myślę, że niebawem pieniądze w ogóle stracą na wartości, jeżeli profesor Bottger osiągnie w swych chemicznych doświadczeniach to, co obiecał elektorowi. — Na razie zamiast złota wynalazł podobno jakiś nowy gatunek porcelany — rzekła Aurora. — Wartoż było zamykać go w Ko-enigsteinie? To nieludzkie. — Chodziło pewnie o zabezpieczenie sekretu. — I będą go tam trzymali, dopóki nieszczęśnik nie wytopi złota z ołowiu. Ach, ci królowie! Niech tylko coś sobie uroją, zaraz musi ktoś na tym ucierpieć. Rozumiecie, państwo, że w tej chwili mam na myśli nie tylko owego alchemika. Próbowała skierować rozmowę na Patkula. Wszelako Lente zręcznie wymanewrował ją w inną stronę: — Bywają również urojenia królewskie całkiem nieszkodliwe. Na przykład król Karol imaginuje sobie, że jest najlepszym jeźdźcem w armii. A jednak parę razy zdarzyło mu się spaść z konia i potłuc niebezpiecznie. Tak to ludzie sławni mają ambicję wyróżniania się w każdej dziedzinie, a w rezultacie ośmieszają się raczej. 340 Nie wzbudził tą plotką ani tym komentarzem zainteresowania milczących dam. Au-rora zwróciła się do Anny Zofii: — O ile wiem, pani hrabina czas dłuższy bawiła poza Dreznem. Nie miałam więc sposobności dopełnić tego, czego się w swoim czasie podjęłam. — Tak, nie było mnie w kraju. Teraz przychodzę, aby zabrać mój pierścionek, jeżeli go pani posiada. — Oczywiście! — Aurora otworzyła jedną z szufladek sekretarzyka. — Choć proszę sobie wyobrazić, że pod wrażeniem tego, co usłyszałam od generała Patkula, wyszłam z Koenigsteinu nie zabierając klejnotu pani. Sam mi go nazajutrz odesłał przez jakąś dziewczynę. Lecz nie dołączył żadnego liściku do pani. — To zrozumiałe — rzekła Anna Zofia chowając pudełko z pierścionkiem. — Spodziewałam się, że jest już zajęty kimś innym. Tam w twierdzy kręci się wiele kobiet. Może znalazł sobie rozrywkę właśnie z tą dziewczyną, o której pani wspomniała? Podniosła się, wyciągając rękę do Auro-ry, która ze znaczącym uśmieszkiem odpowiedziała: —¦ Możliwe. To ładne i apetyczne dziew-czątko. Córka któregoś z dozorców. I nawet trudno byłoby się dziwić, gdyby taki mężczyzna przystojny i w pełni sił uległ pokusie w monotonii więziennego życia. 341 — Więc ja się nie dziwię. Hrabina Einsiedel skinęła głową i wyszł odprowadzona przez panią Hoffmeister. Rad ca Lente miał minę zakłopotaną. — Zjadliwy języczek. A o naszej gospody ni powszechnie wiadomo, że znajduje szczególną przyjemność w sytuacjach drastycznych. Zresztą, poczciwe w gruncie rzeczy ko-biecisko. — Doprawdy, panie radco, stałam się jakoś obojętna na podobne dokuczliwości. M; tutaj bawimy się salonową konwersacją, alu zjami czy docinkami, a on tam w tym lochi przeżywa najcięższe godziny. I tak samotnj — Obawiam się, że na nikogo już nie mo że liczyć. I na nic innego, jak tylko na własn męstwo. — Ja liczę jeszcze na coś. Spojrzał badawczo, jednak nie chciał by natarczywy i zapytać, na co mianowicie? Tyn bardziej że do pokoju wróciła Aurora. — To było interesujące spotkanie — powiedziała zagarniając pod pachę najbliższego kota. — Co to znaczą dobre maniery! Kto inny na pani miejscu, baronowo, z pewnością uczyniłby hrabinie jakiś afront. Byłam na to przygotowana. — I zawiodła się pani — stwierdził Lentc z humorem. Odrzuciwszy głowę w tył, popatrzyła na swych gości, jakby badając, czy przejrzeli intryżkę, czy można będzie się jej wyprzeć 342 i zachować powagę. Jednak nie wytrzymała w tej naciągniętej roli i niespodziewanie wy-buchnęła szczerym hałaśliwym śmiechem. — Cóż chcecie, moi drodzy. Stara już jestem, mało mam rozrywek. I takie to nudne mydlić ludziom oczy wizjami przyszłości, kiedy teraźniejszość chowa rzeczy, o jakich nam się nie śniło. Tylko trzeba ją pogłaskać pod włos jak kota. Zaraz sypnie iskrami. Spory o Patkula wybuchły na walnym sejmie warszawskim, kiedy król August postawił na porządku obrad sprawę wojny ze Szwecją. Skarżył się, że Karol XII chce go pozbawić tronu, że zagraża północnym granicom Rzeczypospolitej. Wojnę z nim prowadził dotąd sam, ale główne jego siły po sukcesach początkowych były wiosną 1702 roku w odwrocie. Pomóc Sasom mogłyby chorągwie Rzeczypospolitej, powołane pod broń, wszelako stan rycerski nie kwapił się do boju, mimo że „lew wandalski" dobierał się już do wnętrzności państwa. Nie chcąc wprost oskarżać Augusta o sprowokowanie wojny, miłośnicy pokoju zwalali to na jego doradców. „Zaczęta jest wojna szwedzka — biadali na sejmikach — której Fleming inwen-tQr et author ze zdrajcą Patkulem!" Na czerwcowej sesji niejeden poseł wyrzucał Augustowi zbytnią dobroć i łaskawość wobec tych ludzi, „et praesertim dominum Pat- 343 kul intimum belli consiliarium, quem pri-mam causam omnis mali et huius belli sve-tici esse dixit, eudemąue relegandum in in-stanti censuit." Przebendowski, czekając w warszawskim Marywilu na Eleonorę Hastfehr, przeglądał wzięte z kancelarii koronnej diariusze tamtego sejmu. Chciał odtworzyć w pamięci burzliwe starcia sprzed pięciu i sześciu lat, przypomnieć sobie, jakich wówczas Inflant-czyk miał popleczników. Lecz większość posłów była przeciw niemu. „Na jmp Patkula była wielka aklamacja, który tu w tych dniach przybył, że będąc origo omnia mali i wojny szwedzkiej autor, ważył się tu com-parare. Upraszać Króla Imć, aby mu nie tylko u siebie, ale i w mieście nie pozwolił nigdzie subsystencji..." Domagano się wydalenia Patkula z Polski, nieliczne były głosy sprzeciwu. „Tak długo wmawiali wszystkim, że jest sprawcą tej wojny — pomyślał Przebendowski — aż w końcu i on sam w to uwierzył." W jednym z diariuszy znalazł notatkę zrobioną dla króla Augusta po niemiecku. Mianowicie skrót tego, co Wyro-żemski, poseł drohicki, powiedział na czerwcowej sesji: „Was aber den Herren Patkul belanget, so geschihet diesen Cavalier gros-ses Unrecht, nachdem er kein Auslander, sonder ein Liefflander und also ein Indigena ist, der nach erlittenen grossen Unrecht von 344 Schweden, Protektion bei I. K. Majestat ge-suchet und gefunden." To był głos sumienia ludzkiego, ale ileż to razy bywa on głosem wołającego na puszczy? Przebendowski pomyślał, że dzisiaj oskarżyciele Patkula powinni się cieszyć. Znając jednak charakter rodaków wiedział, że tak nie jest: z pewnością nikt nie życzy mu śmierci, a może niejeden z dawnych przeciwników współczuł z nim teraz. „Mimo to żaden palcem nie kiwnie w tych warunkach, aby go bronić. Każdy boi się narazić Szwedom." I chowając diariusze doszedł do wniosku, że jedynym sposobem ratunku jest ten zuchwały plan, z którym zjawiła się w Warszawie baronowa Hastfehr. Mógł się domyślać, co ją łączyło z Patkulem, a mimo to dziwne mu się wydawało, że ta szwedzka arystokratka gotowa podjąć się tak hazardowego przedsięwzięcia. Później, po dłuższej poufnej z nią rozmowie przestał się dziwić. We wszystkim, co mówiła, czuł skrytą pod pozorami trzeźwości namiętność zakochanej kobiety i tę pasję rozpaczy, która ogarnia ludzi czujących a dumnych, kiedy coś bardzo cennego i potrzebnego, jakaś własność najosobliwsza wymyka im siĘ z rąk. „Co za wspaniała dusza! — myślał. — Tak chyba musiały wyglądać skandynawskie niewiasty, towarzyszki Wikingów. To nie nasze, trzymające się mężowskiej ka- Poty niebożęta.' 345 Tego dnia patrząc w niebieskie, mieniące się chłodnym blaskiem oczy Szwedki doznał osobliwej pokusy: pożałował, że nie jest młodszy, że nie wolno mu dać upustu fantazji, którą te oczy w nim obudziły. Wszelako pomyślał, że jeśli Patkula uratować się nie uda, a najpewniej tak będzie, mógłby machnąć ręką na swoje senatorskie dostojeństwo, na względy poliyczne takie czy owakie i wspólnie z nią puściłby się na jakąś wielką przygodę, ot choćby w podróż naokoło świata. Wypadało jednak stłumić ten kawalerski, niewczesny zapał i tylko przemyślanymi radami okazywać pięknej pani sympatię. Rozmawiali po niemiecku. Przebendowski widział dodatkowy szkopuł w tym, że Eleonorze trudno będzie porozumieć się z ludźmi, którzy mają być wykonawcami jej planu. — Pomyślałam o tym wcześniej — uśmiechnęła się grzecznie. — Od paru tygodni, to znaczy od kiedy znalazłam się w Polsce, pilnie się staram rozumieć wasz język. A jestem dość pojętna. — To dobrze. Człowiek, którego wybrałem na głównego aranżera, podobno zna trochę niemiecki. Obecność Sasów w Polsce przyczyniła się do tego, że nasza szlachta oswoiła się już z tym językiem. — A więc porozumiemy się od biedy. Tylko coś nie widać tego pana. — Powinien wnet być — Przebendowski 346 popatrzył na dwór, choć nie wiedział, jak właściwie wygląda osobnik, którego mu polecono jako walecznego konfederata i partyzanta. Był początek września i miasto szykowało się na przyjęcie króla Leszczyńskiego, który wracał z Saksonii. Marywil, ten wielki bazar, a jednocześnie dom zajezdny Warszawy, kipiał życiem. Po rozległym placu i pod otaczającymi go arkadami snuły się pstrokate tłumy. Przekupnie wabili krzykiem do swych zamorskich i krajowych towarów, turkotały chłopskie wózki i pańskie kolasy. Gdzieś fałszywie ćwiczyła muzyka wojskowa. Dzień był gorący, w pokoju duszno, bo wojewoda wiedział, że gdy otworzy okno,~więcej tu najdzie kurzu i fetoru niż świeżego powietrza. Rozmawiali o rzeczach raczej obojętnych, jak ludzie, co porozumieli się już w kwestii najważniejszej, a teraz czekają na pewne fakty, aby podjąć dalszy ciąg tamtego porozumienia. Wreszcie ktoś zapukał do drzwi. Przeben-dowski sam je otworzył. Do izby wsunął się niemłody szlachcic w spłowiałym kontuszu i wyrudziałych juchtowych butach. — Niech będzie pochwalony — odezwał się zdejmując czapkę. Głowę miał gładką jak Jajko, lecz skorupa tego jajka w jednym miejscu była nadpęknięta i jakby wgniecio-na do środka. To nagie ciemię z tą blizną musiało kiedyś wytrzymać dobry cios szabli 347 czy obucha. Ukłonił się nisko wojewodzie, spostrzegł siedzącą na uboczu damę i jeszcze raz błysnął w ukłonie łysiną. — Jelonkowski do usług — przedstawił się obojgu. Eleonora nie ruszając się z miejsca skinęła mu głową z przyjaznym uśmiechem. Przebendowski wyciągnął rękę i końcami palców dotknął żylastej dłoni przybysza. — Miło mi powitać. Proszę siadać. Na stole przygotowany był gąsiorek z wódką i jakaś zakąska. Gość usiadł skromnie, powiesił barankową czapkę na rękojeści ka-rabeli i jął zacierać dłonie, nie wiadomo: z uciechy, czy z zażenowania. — Skromniuchno tu u pana wojewody — zauważył, prześliznąwszy się wzrokiem po izbie. — Nie znaleźli mi lepszej kwatery, bo przyjechałem dość niespodziewanie. — Aha! — ze zrozumieniem mruknął szlachcic. — Nie miejsce zdobi człowieka. — Właśnie! — Przebendowski zaczął napełniać kielichy z grubego zielonego szkła. — Nie odmówisz, panie cześniku. — Nie odmówię. Jakżebym się ośmielił? Ale czemu tylko my dwaj? — Pani nie pije. Zresztą... cudzoziemka, boi się naszej polskiej gorzałki. — No, to za jej zdrowie. Trącili się, cześnik delikatnie ujął szkło, wystoperczy wszy mały palec z grubym herbowym sygnetem. Sekundę się namyślał, czy 348 pić wytwornie, małymi łykami, czy machnąć wszystko od razu. Lecz zanim się zdecydował, sam instynkt podrzucił mu rękę tak, że zawartość kieliszka celnie trafiła do ust. Wypił i jakby zdziwiony spojrzał pod światło na pustą czarkę. Stwierdziwszy, że nie zostało w niej ani kropli, chrząknął zadowolony i sięgnął po chleb. Posypał go solą i zaczął starannie żuć samymi tylko dziąsłami, jak się przy tym okazało. Czarne wysztafirowa-ne wąsy, podobne do wskazówek zegara, chodziły mu w dół i w górę, mogło się zdawać, że wnet zaczną się obracać wokół nosa. Eleonorę ogarnęła wątpliwość, czy Przebendow-ski trafił na człowieka właściwego. Ten szlachcic był śmieszny, a ludzie śmieszni nie są groźni. Pomyślała, że jej potrzebny jest ktoś groźny i silny, więc tym uważniej przysłuchiwała się rozmowie, starając się coś zrozumieć z trudnego polskiego języka. — Kiełbaski — zaproponował wojewoda. — Dziś poszczę. Jak zwykle w dzień mego patrona. — Patrzcie, to dziś Bonifacego! Wobec tego zdrowie solenizanta. Jelonkowski wstał z kieliszkiem w ręce, ukłonił się damie, a następnie gospodarzowi: — Padam do nóg. I znowu tym samym, niemal instynktownym ruchem wychylił kieliszek, po czym żuł dalej postną zakąskę, ten sam chleb z solą, i nieznacznie przypatrywał się obojgu, jakby 349 chciał odgadnąć z twarzy, czego mogą od niego chcieć. Przebendowski nie zwlekając dłużej przystąpił do rzeczy. — Słyszałem o was, panie bracie, jako o wielkim patriocie i nieustraszonym rycerzu. — To się zgadza — przyznał cześnik z godnością. — Majątek i zęby straciło się w tym zawodzie. A jeśli przyjdzie kiedyś stracić życie — wola boska! Dulce et decorum est pro patria mori. — Waszmość pan podpisałeś akt sandomierskiej konfederacji? Jelonkowski z lekka się nastroszył. Łypnął nieufnie na magnata, lecz uświadomiwszy sobie, że Przebendowskiego nie można posądzać o sprzyjanie Szwedom, odrzekł skromnie: — Mądrzejsi ode mnie podpisywali. Czemuż bym ja miał się wzdragać? — Niekorzystne dziś widoki dla konfederacji — westchnął wojewoda. — Król szwedzki, jak słychać, ruszył z saskich legowisk. Na pewno przybywszy do Warszawy antykróla powtórnie nam intronizuje. — Fortuna variabilis. My jednak non re-cedemus króla Augusta suffragis libris obranego. — I to się chwali. Pan Leszczyński, tańcząc przed Lutrami, pośmiewisko z imienia polskiego uczynił. — Do czasu. Jest jeszcze duch w narodzie. 350 .— W takich jak ty, mości panie cześniku, cała nadzieja. Napełnił kielichy po raz trzeci. Szlachcic wypił w milczeniu i nowy kęsek wsunął między dziąsła. — Czym mogę być użyteczny? — wymam-lał, pojmując, że te polityczne ogólniki są wstępem do właściwego interesu. Jednak wojewoda działał jak wprawny muzyk, który chce dobrze nastroić instrument, nim grać zacznie. — Król szwedzki maszerując przez Polskę znowu będzie nas rujnował. Ale gdyby tak dać mu po łapach... — To rzecz hetmanów i wojska koronnego — wzruszył cześnik ramionami. — Niech się ruszą w końcu. — Niestety, zdradzili króla Augusta, przeszli do Leszczyńskiego. Jednakże od czegóż konfederacja? — Próbujemy w miarę naszych skromnych sił tu i ówdzie szarpać najezdników. Pan wojewoda wiesz najlepiej, jak trudno bez regularnych pułków działać... na ochotników tylko liczyć. — Może by się zachęcili do żywszej akcji, gdyby wiedzieli, jak wielkie skarby Szwed wiezie z Saksonii. Byłem tam, widziałem, ile nabrali wszelkiego dobra i pieniędzy. — Chodzą takie słuchy, ale cóż? Nec Hercules... — Nie myślę o jakiejś większej imprezie 351 konfederackiej — klarował wojewoda. — Aktualnie chodziłoby o sprawę natury prywatnej, łatwiejszą, a nie mniej korzystną dla śmiałych i przedsiębiorczych kawalerów. Trzeba by do tego ze dwa, trzy dziesiątki ludzi, nic nie mających do stracenia, a wiele do zyskania. — Tacy by się znaleźli. — Jelonkowski patrzył pilnie w gąsiorek, jakby stamtąd właśnie zamierzał tych ludzi wyłowić. — Zależy, co byłoby do zyskania... oprócz guzów? Można? — spytał, kładąc pieszczotliwie dłoń na brzuszku naczynia. — Pij na zdrowie, panie bracie, nie czekaj na zaproszenie. — Kiedy jakoś niezręcznie samemu. Jednakże nalał sobie szybko i do pełna. Przebendowski obserwował jego rękę: stwierdził, że nie drży. — Do zyskania byłby jakiś tysiączek talarów — powiedział. — A może i więcej w razie powodzenia. — O cóż więc chodzi, wielmożny panie wojewodo? — Mąż tej pani, generał w służbie rosyjskiej, dostał się swego czasu do niewoli szwedzkiej. Chodziłoby o uwolnienie go. — Myślę, że i tak będzie uwolniony przez wymianę. — To nic pewnego. Tymczasem małżonka umiera z niepokoju. — Jasne! Na wojnie wszystko może siQ 352 zdarzyć. Domyślam się, że ta dama to właśnie... — Tak. Pani generałowa von Patkul. Wtedy Jelonkowski powstał i ukłonił się jej z wyszukaną galanterią: — Zdrastwujtie, barynia! — Ta pani jest Niemką — uśmiechnął się wojewoda. — Nie rozumie po rosyjsku, raczej coś niecoś po polsku. — Pewnie tak, jak ja po niemiecku. — Ukłonił się powtórnie mówiąc: — Gut Mor-gen, Frau General. Eleonora podała mu rękę, którą ucałował, zostawiwszy na dłoni trochę czarnej pomady z wąsów. Następnie wykonał w powietrzu kilka szybkich, a zawiłych ruchów, mających wyobrażać walkę. — Chodziłoby więc o odbicie jeńca? Zasadzka, napad... Szwedzi kaput... generał ist frei. Usiadł, skończywszy pantominę, i przepłukał usta gorzałką. Eleonora z niepokojem patrzyła na Przebendowskiego. A ten rzekł do rodaka: — Tym, którzy podjęliby się tego interesu, obiecuje ta pani sutą nagrodę. — Takie rzeczy robi się nie dla pieniędzy — odparł cześnik. — Zwykła przysługa dla sprzymierzeńca. Ale na wszelki wypadek, bo tu nie tylko ja będę potrzebny, ośmielę się zapytać: z zadatkiem czy bez? — 23 — Brzemię... 353 ręka nie będzie drżała w potrzebie, skoro tal. gęsto popijasz? — Moja ręka? — zdziwił się. Popatrzył ho swą prawicę, jakby ją pytał oczami: „No, i co ty na to? Nie ufają nam!" Potem wyciągnąć z zanadrza pistolet i rozejrzał się po izbie, szukając czegoś wzrokiem. Zatrzymał go ne wyschniętej gałązce jemioły, wiszącej snadź od świąt pod sufitem na sznurku. Odchyli] się z krzesłem, pomajstrował coś przy kurku, odczepił jakiś drucik i raptem strzelił w górę prawie nie celując. Jemioła jak nożem odcięta spadła na stół, sypiąc drobnymi listkami. — Ech, cześniku! — wykrzyknął Przeben-dowski. — Nastraszyłeś panią. — Pardon, bitte. Wystawiła mój honor na próbę. Musiałem. Machnął czapką, aby rozpędzić dym prochu i tytoniu. Wojewoda otworzył okno. — Chciał się popisać — rzekł do Eleonory. — Dobry strzelec i rębacz, jak się zdaje. Przyjęła to do wiadomości, więc z kolei zaczął naradzać się z Jelonkowskim nad szczegółami planu. Chodziło zwłaszcza o wybór miejsca. — Przez Śląsk wejdą najpierw do Wielkopolski — mówił wojewoda. — Tutaj Leszczyński będzie w domu. Szlachta wielkopolska jest za nim, a przez to i dla Szwedów uprzejma. Tam więc próbować nie warto. Następnie znajdą się na Mazowszu, bliżej Warszawy. Tu znowuż będą się mieli na 356 baczności, chcąc zabezpieczyć stolicę i tron. Dopiero kiedy posuną się stąd dalej na wschód czy na północ, nastręczyć się może dobra okazja. — Ja to samo myślę, panie wojewodo. Chciałbym ich spotkać gdzieś koło Puszczy Kurpiowskiej. Tameczne chłopstwo zażarte na Szweda, a każdy Kurpik z rusznicą sypia. Pod Myszyńcem szwagier mój siedzi na dzierżawie. Można w jego folwarku czekać bezpiecznie nawet większą kupą. A potem i jeńca ukryć w razie konieczności. Przebendowski szybko tłumaczył Eleonorze na niemiecki. Słuchała z rozjaśnionymi oczyma: jej myśl zaczynała się przyoblekać w realny i wyraźny kształt. Ten niepozorny szlachetka z czerwonym od wódki nosem i wąsami błyszczącymi pomadą zaczynał jej się podobać. Nabierała do niego zaufania, jakby oboje mieli już za sobą okres zażyłej znajomości. Więc kiedy przyjąwszy zadatek mlasnął ją w rękę, pochyliła się i dotknęła ustami jego pokiereszowanej głowy. Wzruszyła go tak, że ukląkł przed nią, a wzniósłszy prawicę jak do przysięgi huknął: — Gott mit uns! Alles wird gut, meine Damę. Potem naradzał się przez chwilę z Przeben-dowskim i wyszedł z tym samym nabożnym pozdrowieniem, z jakim tu wchodził. — Co on jeszcze mówił? — spytała Eleonora. 357 — Powiedział, że jeśli nie uda się trafić od razu na Patkula, uprowadzą jakiego znaczniejszego oficera. Na wymianę. Uważam, że to też dobra myśl. — A więc wziął sobie do serca tę sprawę. — Tym pocałunkiem w łysinę ujęła go pani bardziej niż pieniędzmi. Będzie teraz działał nie tyle z wyrachowania, ile przez samą ambicję, a jak zajdzie potrzeba, z własnej kieszeni dopłaci. Tacy oni są wszyscy, ci moi ziomkowie. I dotąd nie wiem, czy to dobrze, czy to źle. Zamknął okno, kazał służącemu sprzątnąć resztę poczęstunku i mówił dalej: — Myślę, że zrobiło się jakiś krok naprzód w tej nieszczęsnej historii. Krok niebezpieczny, ale skoro zawiedliśmy się na dyplomacji, trzeba próbować gwałtu, choć ryzyko jest wielkie. — Nie mam nic do stracenia — odrzekła świecąc mu w oczy tymi niebieskimi błyskami, od których w sercu budził się niepokój. — Oprócz życia — ostrzegł Przebendowski. Wzruszyła na to ramionami. — Odeślę pokojową do Rygi, tutaj zaś dla większej swobody ruchów ubiorę się po męsku. Będą mnie brali za jednego z tych frajkurów, o których wspomniał Jelonkow-ski. — Obawiam się, że nazwisko Patkula ostudzi jego dobre chęci. Trzeba pani wiedzieć, 358 że ma ono w Polsce swój rozgłos. Jednakże więcej wzbudza niechęci niż przychylności. — Dlaczego? — Dużo by opowiadać, jak zaczęło się od wzajemnych rozczarowań, jak później doszło do starć z naszymi panami. — Reinhold wiele oczekiwał od Polaków. — Tak. Kiedy dziesięć lat temu zjawił się w Warszawie, przynosząc nam w darze swoje Inflanty, spodziewał się, że cała Polska ruszy nad Bałtyk obejmować darowiznę, pędzić precz uzurpatorów. I król podpisując z nim umowę tak to sobie mniej więcej wyobrażał. Jednak okazało się, jak trudno pchnąć do akcji tę wielką i ciężką machinę, to nasze polskie królestwo z narodem zasiedziałym w domowych pieleszach, ufnym w protekcję Opatrzności i czar sławy przodków. Patkul wzniecał zamęt, irytował, bo zmuszał do zaj-mowartia się rzeczami niedostępnymi wyobraźni zwykłego obywatela. My, owszem, chętni jesteśmy do bitki, ale u siebie na miejscu, on zaś pchał do wojowania gdzieś za granicami ojczyzny. Król August sądził, że gdy I zacznie pochód ze swoimi Sasami i częścią posłusznych mu wojsk polskich, reszta widząc jego sukcesy także ruszy na Szwedów. — Sukcesy były, a jednak stało się inaczej. — Stało się inaczej — potwierdził Prze-bendowski. — W każdej wojnie objawiają się 359 rzeczy niespodziewane, nie przewidywane przez najtęższych polityków. Takim objawieniem stał się geniusz młodziutkiego króla Szwecji. Sądził, że tymi słowami sprawi przyjemność rodaczce pochwalonego monarchy. Lecz ta zapatrzona w jakieś dalekie, niedostępne dla innych widziadła szepnęła: — Jeśli geniuszem jest ten, kto szybciej i więcej zabija... Zdziwiła go, nie wiedział, co na to odpowiedzieć, i po małej pauzie wrócił do swojego wątku: — Kiedy więc nie powiodło się Augustowi i cofnął się od Dźwiny, na sejmie podniósł się krzyk, że to Patkul, zły jego doradca, ściągnął na Polskę szwedzki najazd. A już rozeszła się wiadomość, że porzucił Augusta i wstąpił na służbę u cara... — Pan chyba wie, dlaczego to zrobił? — Wiem, że wszystko u niego wynikało z tej jednej idei, która go opętała. Lecz u nas tłumaczono to sobie inaczej: to awanturnik, kondotier. Oddał się carowi za grube pieniądze, aby mu pomóc w niszczeniu Polski. Poznał jej słabe strony, wyszpiegował sekrety i sprzedał Moskwie. — To nieprawda! — Ach, ja najlepiej mogę wiedzieć, że nieprawda. Byłem w Saksonii czas jakiś przed aresztowaniem go. Często się z nim widywa- 360 łem. Opowiadał mi o swych stosunkach z dyplomatami rosyjskimi i z carem. Okres pierwszej miłości i tam trwał krótko, potem zaczęły się kwasy i wzajemne podejrzenia. Patkul w Dreźnie, jako swego rodzaju komisarz Piotra do specjalnych poruczeń, miał dozorcę w osobie posła carskiego. Nie mogli się dogadać. „On w głębi duszy gardzi nami — skarżył mi się ów Moskal. — Jest dwulicowy. Czy pan wie, że nie może pogodzić się z myślą, abyśmy zostali w Narwie dwakroć przez nas takim wysiłkiem zdobytej? Bo i to miasto widzi w granicach przyszłego Księstwa Inflanckiego. Za wszelką cenę chciałby nie dopuścić nas do umocnienia się nad Bałtykiem, zostawić nam tylko najdalszą północ, fińskie błota. Jakich sztuczek nie próbował chcąc odciąć cara od bałtyckich portów, skłonić, aby głównych sił użył do walki ze Szwedem w głębi lądu, w Polsce. Ale nasz wielki Piotr nie dał się obałamucić, nie zboczył z wytkniętej drogi. Skutek zaś tych zabiegów Patkula był taki, że jego cesarska mość zaczął tracić zaufanie do swego pełnomocnika." Teraz pani rozumie, baronowo, dlaczego po aresztowaniu Patkula car tak słabo protestował. Uśmiechnęła się z goryczą: — Mimo to rodacy pańscy widzieli w nim narzędzie Rosji, działające na ich szkodę. — Ludziom, nie znającym kulis politycz- 361 nych, trudno się połapać w dziwacznych często posunięciach dyplomacji. — Reinhold był złym dyplomatą — powiedziała, jakby chcąc go usprawiedliwić. — To raczej fantasta niż polityk. — Tak, oczywiście, polityków ocenia się nie według intencji, ale według skutków ich działalności. — Ale czy wzniosłe intencje, choćby wypaczone w skutkach, nie świadczą o wielkości duszy? Przebendowski uchylił się od odpowiedzi, nie chciał zapuszczać się w rozważania moralne. Wolał mówić o faktach. — Myślę, że opinię świetnego dyplomaty zawdzięczał głównie Wiedniowi, Berlinowi i Hadze. Tam z zadowoleniem obserwowano wojenny rozgardiasz u sąsiadów, do którego Patkul się przyczyniał. Lecz Austria, Prusy i Holandia nie dały się wciągnąć do sojuszu przeciw Szwecji. Były pewne, że i tak skorzystają na tej wojnie. — Więc potwierdza pan to, co powiedziałam: był złym dyplomatą. A mimo to ja go podziwiam. Podziwiam, choć przegrał wielką stawkę. — To chyba w ogóle nie było do wygrania... jako rzecz za wczesna albo spóźniona. Wyobrażam sobie, jak cierpi dzisiaj jego ambicja. — Najwięcej boli go zawód, którego doznał od ziomków. 362 — Czy to znaczy, że odzyskawszy wolność nie wracałby do swych planów? — Na pewno nie! — odparła żywo. Lecz ujrzawszy raptem w jakimś wewnętrznym błysku posępną i zaciętą twarz Reinholda, dodała głosem mniej stanowczym: — Chyba nie... W każdym bądź razie nie tak zaraz. Część piąta Z BOŻEJ ŁASKI, Z LUDZKIEJ WOLI Po rocznych wywczasach w Saksonii armia Karola XII ruszyła się z wygodnych legowisk. Przez cesarsko-austriacki Śląsk, nawet nie zapytawszy o zgodę pana tego kraju, król tryumfator maszerował do Polski, witany po drodze przez wystraszonych śląskich magnatów. Prześcigali się w usługach i grzeczności, byle prędzej pozbyć się nieproszonego gościa. Odetchnęli, kiedy sobie poszedł. Po ludnych i zasobnych ziemiach niemieckich zaczynały się pustynne okolice Rzeczypospolitej. Wszędzie widać było nie ostygłe jeszcze ślady wojny. Pogodny i słoneczny wrzesień uwydatniał nędzę zaniedbanych pól i zrujnowanych osiedli. Leszczyński martwił się, że Szwedzi nie oszczędzają nawet jego włości, ale nie śmiał skarżyć się na to swemu protektorowi. Przykro mu też było, że lud zamiast witać króla rodaka, niosącego nieszczęśliwym poddanym miłujące serce, pierzcha między bory i lasy. Bywały kiedyś inne powroty ojców ojczyzny, inne powitania. Tymczasem sprzymierzeńcy rabowali resztki opuszczonego mienia. Zdążyli już przejeść 364 wzięte z Saksonii zapasy, a wódz uczył, że wojna powinna wyżywić samą siebie, że nic tak nie podsyca męstwa żołnierzy, jak nadzieja łupów. Szli więc podzieleni na kilka kolumn dla łatwiejszego zaopatrywania się w prowiant, zaś te kolumny w miarę potrzeby rozpadały się na mniejsze grupy, chciwie penetrując odległe nieraz od głównego traktu wioski i mieściny. Korpus generała Loewenhaupta, minąwszy od południa Poznań, maszerując przez Kórnik, Środę i Miłosław doszedł w pierwszych dniach października do miasteczka Ląd nad Wartą. Z daleka widać było wyniosłe, nienaruszone jeszcze zabudowania klasztoru i kościoła, wabiące strudzonych wojowników na odpoczynek. Król z eskortą dowodzoną przez kapitana Waldena udał się na kwaterę do Słupcy. Postanowił dać ludziom kilka dni wytchnienia, a przy tej okazji załatwić rzecz przewlekającą się zbyt długo, sprawę Rein-holda Patkula. Meldowano mu, że jakieś polskie bandy wałęsają się śladami wojska i czasem pod osłoną nocy albo lasów ośmielają się napadać na luzem idące oddziały. Kazał przeto więźnia prowadzonego dotąd z taborami w ariergardzie dać bliżej siebie. Zakutego w ręczne kajdany Patkula umieszczono w podziemiach lądzkiego klasztoru. A on zdążył spostrzec, że Szwedzi znalazłszy się w Polsce nie są tak pewni siebie, jak to na zewnątrz pokazują. Już w pierwszych 365 dniach pochodu przez te ziemie zdarzało mu się słyszeć strzelaninę wybuchającą z nagła gdzieś na skrzydłach armii. I wtedy serce uderzało żywiej, a jedna myśl jak zwiastun radosny wyskakiwała przed inne: „Eleonora idzie!" Na razie jednak owe tajemnicze zaczepki nie dawały skutku, jakiego się spodziewał. W klasztornej piwnicy było gorzej niż w Dippoldiswalde. „To już moje czwarte więzienie — obliczył. — Powoli, lecz stale spychają mnie w coraz niższe kręgi piekła." Stał po kostki w wodzie, nie miał nawet gdzie usiąść i myślał: „A co będzie dalej?" Potem odczuwał podziw dla samego siebie: „Upaść z takiej wysokości, z puchów w tę zgniłą słomę, w to błoto i nie poddać się rozpaczy, któż by to potrafił?" Z zewnątrz, spoza grubych murów, dobiegały go słabe odgłosy życia i znów zląkł się, że w tej ogólnej krzątaninie zostanie zapomniany,, mimowiednie skazany na śmierć z wyczerpania. „To byłoby może nawet wygodniejsze dla Karola, niż sąd i jawność." Spróbował parę razy głośno wzywać kogoś ze straży, ale głos jak para wsiąkał w mokre ściany. „Pozbawiony więc jestem nie tylko swobody ruchu, ale i światła, i głosu — pomyślał. — Już zaczęli zabijać mnie po kawałku. Nie od dzisiaj zresztą". Przypomniał sobie dzień, kiedy zjawił się u niego Hagen namawiając do pokory. Zacisnął zęby: „Miałbym się bić w piersi tą oku- 366 tą dłonią? Nie!" Marzyło mu się, że jest wolny. Lecz zanim opuści z Eleonorą tę przeklętą Północ, musi załatwić porachunki z tymi, co go sprzedali. W mściwych marzeniach układał sposoby odwetu, karmił serce słodyczami zemsty. Za to, by stały się rzeczywistością, gotów był zapłacić nawet życiem. Bo jak tu żyć i być szczęśliwym z pamięcią o nie pomszczonych krzywdach! Trzeba by mieć niepamiętliwą naturę psa, co łasi się do pana, czując jeszcze na grzbiecie razy jego kija. Następnego dnia wyprowadzono go z podziemia na korytarz klasztorny. Miał na sobie to samo aksamitne ubranie, w którym niespełna dwa lata temu wzięto go z domu po zaręczynowym balu. Dzisiaj tylko strzęp brudnego żabotu na piersiach był pamiątką błyskotliwych czasów. Zamiast koronkowych mankietów zwisały z rąk kajdanki. Tupot żołnierskich butów głucho rozbrzmiewał wśród murów i sklepień, podwajało go echo jakichś zakamarków i .mogło się wydawać, że to nie dwóch dragonów prowadzi więźnia, ale coraz to nowi zbliżają się wszystkimi korytarzami, istna nagonka na zaszczutego w tym wielkim gmaszysku człowieka. Tak weszli do refektarza. Gdy usiadł na ławie pod ścianą, a wartownicy stanęli po bokach, nastąpiła cisza i okazało się, że na 367 razie nikogo więcej tu nie ma. W izbie było mroczno i pusto. Pod łukowatym sklepieniem wisiała mosiężna lampa z szybkami tak zakopconymi, że wyglądała jak owinięta krepą. W głębi na stole palił się wieloramienny świecznik. Jego światło żółtym pasmem wspinało się ku wiszącemu za stołem krucyfiksowi, ale widać było tylko dwie wielkie, skamieniałe kościste stopy ludzkie, przybite do czarnej belki. Reszta ginęła w cieniu. — Co tu ma być? — odezwał się Patkul do jednego z żołnierzy. Zaczynał się domyślać, że przyprowadzono go na sądową rozprawę, chciał jednak usłyszeć własny głos, wypróbować jego brzmienie, zanim zacznie mówić z sędziami. Żołnierz spojrzał na towarzysza, jakby radząc się wzrokiem, czy odpowiadać więźniowi. Tamten nieznacznie pokręcił głową i obaj zastygli w milczącej nieruchomości, podobni do nagrobkowych figur, jakie widuje się przy statuach rycerzy. — Jesteście durnie — mruknął wzruszywszy ramionami. Zaczęło się czekanie. Upływały długie chwile i nic się nie działo, nic nie było słychać oprócz skwierczenia oleju w lampie. „Pośpieszyli się z tym sądem — pomyślał — a Eleonora mówiła, że..." Zmienił pozycję, westchnął: „Tak długo nie ruszali mnie w Saksonii, wyglądało na to, że przestali się mną interesować. Tutaj, ledwie weszliśmy do Polski, od razu sąd?" Przyszło mu na myśl, 368 że musiała być jakaś próba odbicia go Szwedom i że to przyśpieszyło tylko procedurę... Splótł mocno palce, natężył wzrok i słuch. W jednym kącie refektarza spostrzegł kupę desek czy ram i podartych płócien, a obok stos połamanych rzeźb kościelnych. Ręce, skrzydła, głowy i nogi barokowych świętych, potrzaskane złociste kadłuby tworzyły kłębowisko przypominające strącenie z nieba zbuntowanych aniołów. Jedna anielska głowa z pięknie utrefionymi złotymi lokami, odrąbana od karku, wytoczyła się samotnie aż na środek izby i biało lakierowaną twarzą, wypukłymi bielmami oczu spozierała z podłogi na więźnia, jakby dziwiąc się, że ten nogi, ręce i głowę ma jeszcze na miejscu. Wreszcie gdzieś w głębi gmachu rozległy się czyjeś kroki, zbliżające się bez pośpiechu. Skrzypnęły przeciągle jakieś drzwi, coraz głośniej słychać było powolny, miarowy brzęk ostróg. A potem rozdzierający pisk zardzewiałych zawiasów, płomyki świec pochyliły się w przeciągu i wyprostowały dygocąc. Do refektarza weszło kilku oficerów. Tak jak byli w kapeluszach i z pałaszami u boku, siedli pod krucyfiksem nic się nie odzywając i nie podnosząc oczu. Owa umyślnie robiona martwota była złowieszcza, owo milczenie Wydawało się być funkcją tych ludzi, tak jak murowanie grobu dla nieboszczyka jest funkcją grabarzy. Ci ludzie murowali go żywcem w nieprzenikliwości swego spokoju,Jak- 24 — Brzemię... 369 by oczekiwali, że się w nim udusi, zanim zmuszeni będą uczynić to własnymi rękami. Zrozumiał to i głęboko zaczerpnął tchu, ażeby wytrwać w tym zamurowanym lochu. Po wszystkich walkach, które staczał z różnymi przeciwnościami i które ostatecznie przegrał, została mu jeszcze jedna — walka z samym sobą, z tym, co w człowieku jest pierwotne, bezmyślne i zwierzęce, co ujawnia się w sytuacjach krańcowych: albo gdy zatraci swoją osobowość w stadzie, miotanym żywiołowymi instynktami, albo gdy ujrzy się odarty ze wszystkiego, co zawdzięczał ludzkości, pozbawiony jej obowiązków, lecz i wyzuty z jej praw, osamotniony tak, że już niemal zgładzony z powierzchni świata, a jedynym uczuciem, które jak bicie serca upewnia go o tym, że jeszcze żyje, jest uczucie przerażenia. Spostrzegł, że stoi wyprostowany, lecz kiedy i jak wstał z ławki — zmuszony przez wartowników w chwili wejścia sędziów czy poderwany tchórzliwym instynktem — tego nie pamiętał. „To właśnie tak się zaczyna... to, o co im chodzi!" — pomyślał i usiadł z powrotem, nie czekając na niczyje pozwolenie. Spokojnie i chłodno zaczął przypatrywać się nieprzyjacielskim oficerom. Było ich ośmiu. Mógł się domyślić, że pięciu z nich stanowi komplet sędziowski, a dwaj inni, siedzący przy przeciwległych krańcach stołu, mieli zapewne pełnić czynności prokuratora i obrońcy. Gdzieś z boku umieścił się z plikiem pa- 370 pierów sekretarz czy protokolant. „Teraz to już pójdzie szybko — pomyślał. — Kwestia paru godzin." W najstarszym wojskowym, zajmującym miejsce pośrodku, rozpoznał generała feldmarszałka Renskjolda. Obserwował go kilka lat temu przez lunetę na polu bitwy pod Kliszowem, stojąc przy boku Augusta. To, że właśnie on tu przewodniczy, znaczyło, że Karol uznał jednak generalską rangę więźnia, choć mógł go potraktować jako byłego szwedzkiego kapitana i wyznaczyć kogoś niższego stopniem. Ponadto Ren-skjold należał do najwybitniejszych dowódców, wsławił się w tej wojnie kilku świetnymi zwycięstwami. Odpowiadać przed nim nie było upokorzeniem. Zważywszy to nabrał nieco otuchy: gdyby cały ten sąd miał być tylko mistyfikacją, której wynik z góry ukar-towano, Renskjold chyba nie podjąłby się roli królewskiego pajaca? Ceni swoją godność. Ale był jeszcze wśród sędziów ktoś drugi, też nieobcy więźniowi, kapitan Walden. Od tamtej nocy, kiedy ujrzał go po raz pierwszy w Koenigsteinie, upłynęło pół roku, lecz człowiek ten nie dawał zapomnieć o sobie. Poru-czono mu snadź specjalną pieczę nad więźniem. W pochodzie z Saksonii widywał go Patkul prawie co dzień, jak gdyby do obowiązków kapitana należało sprawdzanie czujności konwoju, który prowadził jeńca. „Oko i ucho Karola" — pomyślał i bliski był 371 prawdy, bo Walden z własnej inicjatywy, b-rozkazu króla, podjął się owej funkcji. Renskjold podniósł się z krzesła. — Z rozkazu najjaśniejszego pana króla Karola XII otwieram posiedzenie nadzwyczajnego sądu wojennego,.. Jeden z wartowników szturchnął podsądne-go w plecy i zmusił do ponownego wstania z ławki. Sędziowie już stali z obnażonymi głowami. — Poddany jego królewskiej mości — ciągnął Renskjold patrząc w tekst rozkazu — były kapitan wojsk szwedzkich Jan Reinhold Patkul odpowiadać ma za złamanie przysięgi na wierność królowi, za podżeganie do buntu prowincji inflanckiej celem oderwania jej od korony szwedzkiej, za uporczywe spiskowanie z rządami państw obcych, mianowicie Danii, Saksonii, Polski, Rosji oraz Brandenburgii, czego następstwem była przewlekła i okrutna wojna. „Niech sędziowie spełnią swój obowiązek, orzekając sprawiedliwie o winie wymienionego i karze dla winowajcy. Podpisano: Karol król. Dan w obozie polowym 7 października 1707 roku." Zwrócił papier sekretarzowi sądu, włożył kapelusz i zapytał: — Czy oskarżony przyznaje się do winy? — Nie — odrzekł Reinhold. Reszta sędziów także nakryła głowy. Twarze mieli obojętne, jakby to wszystko, co słyszeli przed chwilą, a więc królewski rozkaz, 372 i pytanie przewodniczącego i odpowiedź pod-sądnego, z dawna im było znane. Może nawet ten i ów doszedł do wniosku, że jego obecność jest tylko dekoracją bez żadnego wpływu na przebieg i zakończenie akcji. Było to nudne i trochę upokarzające. Ale jeden oficer zaczął z pewnym podnieceniem szeptać coś do feldmarszałka Renskjolda. Ten, wysłuchawszy go cierpliwie, wzruszył ramionami i odrzekł półgłosem: — Moim zdaniem nie należy to do istoty sprawy. Niech pan później złoży osobny raport. — Jednakże kiedy tamten przekonywał go w dalszym ciągu, ustąpił: — Sędzia kapitan Walden chce zadać podsądnemu jedno pytanie. Proszę. Oskar zwrócił na Patkula świecące jak u kota oczy: — Chcę zapytać, czy pan zna baronową Eleonorę Hastfehr? Nie od razu dostał odpowiedź. Ale gdy zwróciwszy uwagę sądu na to podejrzane i milczenie chciał dobitniej powtórzyć pyta- j nie, rozległ się spokojny głos więźnia: ,j — Znam. i — Czy to prawda, że udało jej się widzieć \ z panem w Dippoldiswalde? \ Po sekundzie namysłu tamten odparł: j — Pan jako komendant placu najlepiej powinien o tym wiedzieć. j — Nie zawsze byłem na miejscu. — To już nie mój interes. I 373 : — Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że w, swoim czasie był pan serdecznym przyjacielem tej pani... więcej niż przyjacielem! Musiała wiedzieć o pańskich stosunkach z wrogami Szwecji. Czy tak? — Nie będę odpowiadał na żadne pytania, tyczące się tej osoby. To nie ma nic wspólnego z przedmiotem oskarżenia. — Panie feldmarszałku! — Walden z oburzeniem zwrócił się do Renskjolda, jakby oczekując od niego pomocy. Ten odrzekł: — Oskarżony ma prawo nie odpowiadać. Nadzwyczajny sąd wojenny przystępuje do rozpatrzenia sprawy. Niech mówi prokurator. Wysoki oficer z twarzą ściągniętą i suchą, jakby wyrzeźbioną z drzewa, wstał z lewej strony stołu i powiódł spojrzeniem po refektarzu, może chcąc sprawdzić, czy audytorium jest dość uważne. Lecz poza sędziami i pod-sądnym byli tutaj tylko dwaj wartownicy. Gapili się na sąd, nie ukrywając ciekawości. Więc zwracając się do sędziów spoglądał co chwila na wyprostowanych żołnierzy, jakby ich przede wszystkim chciał przekonać. — Zadaniem moim jako oskarżyciela — zaczął, a głos miał trochę zakatarzony, można by rzec, płaski — jest przedstawić dowody win oskarżonego Patkula. Niestety, nie zmieściłyby się w tej izbie. Byłyby to bowiem zwłoki setek i tysięcy naszych żołnierzy poległych na tej zdradzieckiej wojnie, której 374 inspiratorem, podżegaczem i złym duchem był ten oto człowiek! Wyciągnął rękę, wskazując palcem na więźnia, i obaj wartownicy odruchowo zwrócili ku niemu głowy, przypatrując mu się już nie tylko z ciekawością, ale i ze zdumieniem. — Rozkaz królewski wymienia główne jego zbrodnie: krzywoprzysięstwo, dezercję, bunt, spiski i szpiegostwo. Czyż wymagają one potwierdzenia przez świadków? My wszyscy byliśmy świadkami tych zbrodni. Czy wymagają dokumentów? Renskjold nieznacznie skinął głową, a pro^ kurator nie czekając na ten ruch powiedział: — Przedstawię sądowi dwa dokumenty w ich kolejności chronologicznej. Pierwszy z nich to wyrok sądu królewskiego w Sztokholmie, wydany jeszcze za życia błogosławionej pamięci króla Karola XI, ojca panującego-nam dzisiaj szczęśliwie monarchy. Już wtedy oskarżony Patkul miał na sumieniu krzywoprzysięstwo, ucieczkę z wojska i bunt. Udowodnione zostało to bezspornie na przewodzie sądowym, który odbywał się w czasach pokojowych, a więc bez nacisku konieczności wojennych. Zapadł wyrok śmierci, ale skazańcowi udało się zbiec przed karzącą dłonią sprawiedliwości. I gdybyż tamten wyrok stał się dla niego przestrogą, gdybyż skłonił do opamiętania i skruchy, jak innych, co wówczas za podobne przestępstwo zostali skazani! Może by i jemu nie odmówiono kró- 375 lewskiej łaski. Niestety, człowiek ten, zacięty w swym zbrodniczym uporze, zaczął ryć jak kret pod fundamentami królestwa. Popełnił nową, jeszcze okropniejszą zbrodnię stanu. Stało się to w Warszawie w dniu dwudziestym czwartym sierpnia 1699 roku. Uzurpując sobie miano przedstawiciela inflanckiej szlachty, podpisał umowę z królem polskim Augustem i oddał mu we władanie całą, od wieku przynależną do Szwecji prowincję inflancką. Na szczęście tylko na papierze. Oto dokument jego hańby! — prokurator uniósł w górę rulon papieru, rozwinął jak chorągiew i machnął nim w powietrzu. — Sporządzony w języku niemieckim, składa się z szesnastu artykułów, figurują na nim podpisy byłego króla polskiego Augusta oraz podpis Jana Reinholda Patkula. Pozwolę sobie odczytać z niego wyjątki, w tłumaczeniu. Dadzą one sądowi dostateczne pojęcie o bezprzykładnej nikczemności oskarżonego, o całej potworności jego zdradzieckich knowań z wrogami królestwa szwedzkiego... — Przepraszam — wtrącił się przewodniczący, zwracając się do prokuratora. — Chcę zadać jedno pytanie oskarżonemu. — Potem spojrzawszy na nieruchomego więźnia spytał dobitnie: — Czy podsądny przyznaje się, że podpisał w sierpniu 1699 roku umowę z królem polskim tyczącą się prowincji inflanckiej?! 376 — Tak, podpisałem — odrzekł Patkul. A Walden poderwał się z miejsca i krzyknął: — Oskarżony ma wstać, odpowiadając panu feldmarszałkowi. Wartownicy, którzy się zagapili, chcieli to naprawić, chwytając więźnia pod ramiona. Ale Renskjold machnął ręką, więc dali mu spokój. — Niech pan mówi dalej, panie prokuratorze. — Odczytam niektóre paragrafy z tej umowy, której prawdziwości podsądny Patkul nie zaprzecza... Paragraf pierwszy: „Stan rycerski Księstwa Inflanckiego poddaje się najjaśniejszemu królowi Augustowi II i Koronie Polskiej, przyrzekając im odtąd na wieczne czasy wierność, przyrzekając bronić ich krwią swoją i majątkiem oraz nigdy ich nie odstępować." Paragraf drugi: „Rycerstwo i cała prowincja inflancka obiecuje być przedmurzem Królestwa Polskiego przeciw Szwecji i Moskwie, a w tym celu ma się opatrzyć w dobre fortece i załogi. W tym razie, gdyby nieprzyjaciel przez Inflanty miał wkroczyć do krajów Koronie Polskiej podlegających, obiecuje rycerstwo Księstwa Inflanckiego stawić się obronnie tak w zamkach swoich i w twierdzach, jak w otwartym polu." Opuszczam, panowie sędziowie, kilka następnych artykułów, mniej ważnych, i zacytuję paragraf ósmy: „Ponieważ stan rycerski w Inflantach odtąd na wieczne czasy wolnym 377 staje się stanem, samo Księstwo nieodłącznym członkiem Korony i Rzeczypospolitej będzie i pozostanie..." W tym miejscu prokurator wziął inny papier mówiąc: — Odczytam ten oburzający ustęp w brzmieniu oryginału: „Die Province Liefland ein inseparables Membrum von der Croon und Respublic Polen seien und bleiben soli..." Tak to wygląda, moi panowie! Lecz idę dalej. Otóż w zamian za powyższe ów zdradziecki stan rycerski zastrzega sobie „mieć głos i zasiadać na sejmach Królestwa oraz trzymać agenta swego u dworu w Polsce. A gdy stan rycerski w Inflantach tak wielkie podejmuje na siebie wydatki, przeto na mocy starożytnych swoich przywilejów, za Zygmunta Augusta zaprowadzonych, ma być wolny od wszelkich kontrybucji i ciężarów tak majątkowych, jak osobistych." I na zakończenie cytatów z tego haniebnego aktu przeczytam trzynasty artykuł. Posłuchajmy, w jaki sposób zdrajcy pragnęli zabezpieczyć się w Rydze, od wieków przynależnej i wiernej królestwu szwedzkiemu: „Ponieważ miasto Ryga w roku 1621 z wielką kraju polskiego szkodą Szwedom się poddało, co jeśli nie przez tajemne spiski, to przynajmniej dlatego się stało, że nie było tam władzy, która by w obronie przeciw nieprzyjacielowi radziła, z tego powodu stanowimy, aby wszystkie przywileje, które król Stefan Batory i Zy- 378 gmunt III temu miastu nadali, przeniesione zostały na stan rycerski, który odtąd ma mieć prawo wśród szlachty wybierać burmistrza i zarządzać twierdzą, arsenałami, kluczami miejskimi oraz funduszami, aby ta forteca, od której bezpieczeństwo całego księstwa zależy, na przyszłość nie podupadła." Prokurator odsapnął, złożył starannie dokumenty i obrócił się całą postacią ku groźnie nachmurzonym sędziom: — Cóż mógłbym dodać jeszcze do tego okropnego świadectwa? Każde słowo byłoby w porównaniu z wymową samych faktów blade i słabe. Więc kończę i domagam się dla oskarżonego Jana Reinholda Patkula, jako uczestnika wielkiej zmowy przeciwko jedności i całości królestwa szwedzkiego, udowodnionej przytoczonym dokumentem, największego wymiaru kary, to jest kary śmierci! Usiadł nie patrząc w tę stronę, gdzie znajdował się podsądny. Jeden z wartowników odetchnął, jakby sam ciężkie słowa oskarżyciela podźwignął i odrzucił, drugi przestąpił z nogi na nogę i spod nasuniętego na oczy hełmu zerknął na więźnia. Ten siedział z opuszczoną głową, ze splecionymi na kolanie dłońmi. W tej chwili już nie doświadczał strachu, z którym postanowił walczyć. Długie samotne więzienie, jak przewlekła choroba, przyćmiewa rzeczy zewnętrzne. Czuł się raczej znużony śmiertelnie i obojętny. ,,Powinien coś powiedzieć mój obrońca — 379 myślał leniwie — a to już będzie czysta komedia." Okazało się, że obrońcą jest jakiś major. Gdy się podniósł z krzesła, ujawnił swój dziwnie niski wzrost, przy którym głowa wydawała się nieproporcjonalnie wielka. Twarz miał ciemną i pofałdowaną, podobną do zwiędłego łopuchu, brzmienie głosu nosowe lub na przemian świszczące, jakby cierpiał na płuca. Z jego miny i z ospałych gestów można było wnioskować, że niechętnie zabiera się do rzeczy. — Kiedy z rozkazu najjaśniejszego pana — zaczął pokasłując — objąłem funkcję obrońcy w tym procesie, rozumiałem, że powinienem rozmówić się z oskarżonym, dowiedzieć się, jakie racje może przytoczyć na swoje usprawiedliwienie. Najpierw jednak zapoznałem się z aktami sprawy. I wtedy po namyśle zrezygnowałem z takiej rozmowy. Dlaczego? Doszedłem do przekonania, którym od razu muszę się podzielić z wysokim sądem: ten człowiek, panowie sędziowie, nie powinien być traktowany jako przestępca, jest to bowiem szaleniec i obłąkaniec.„ Patkul spostrzegł, że na tak niespodziewane oświadczenie oficerowie jak gdyby instynktownie odsunęli się od stołu, powiększając dystans dzielący więźnia od nich. I chociaż to, co powiedział obrońca, wydawało się obelżywe, bojaźliwy odruch sędziów sprawił mu pewną satysfakcję. A major mówił dalej: 380 — Wszystkie uczynki podsądnego na przestrzeni ostatnich lat dowodzą przewlekłej choroby, która zagnieździła się w jego mózgu. Mamy w naszej armii kilku doświadczonych lekarzy, proszę więc sąd o poddanie oskarżonego ich badaniu i odroczenie rozprawy do czasu, kiedy medycy orzekną, jak z nim postępować dalej. Z obudzoną ciekawością Patkul zaczął się przyglądać majorowi. Nie mógł jeszcze się rozeznać, czy ten rodzaj obrony jest tylko szyderstwem z niego, czy może jedynym w tych warunkach sposobem uzyskania przynajmniej zwłoki w szybkiej procedurze sądu wojennego. Obrońca czekał, co mu odpowiedzą na jego prośbę. Stał nieco przygarbiony dotykając stołu końcami wyprostowanych palców. Przymrużonymi oczyma wpatrywał się w przewodniczącego, który przechyliwszy się ku Waldenowi słuchał, co mu ten z wyraźnym podnieceniem naszeptuje. Potem skinął głową i zwrócił się do innych sędziów. Naradzali się półgłosem przez krótką chwilę, wreszcie generał Renskjold oświadczył: — Sąd nie zgadza się na wniosek obrońcy. Należący do naszego kompletu kapitan Wal-den miał możność przez kilka miesięcy stale obserwować podsądnego. Nie zauważył nic, co mogłoby nasuwać przypuszczenie, że ten jest nienormalny. Rozprawa toczy się dalej. Czy pan major Swedenborg ma jeszcze coś do powiedzenia? 381 — Tak, oczywiście. Postaram się przypomnieć pewne fakty z życia Reinholda Pat-kula w nadziei, że panowie nawet bez zasięgania opinii medyków zdecydują, z kim mamy do czynienia, z osobnikiem świadomym swoich czynów czy z wariatem. Tutaj wtrącił się prokurator: — Niebezpiecznych wariatów także się tępi wszędzie! — Ale się ich nie zabija, tylko zakuwa w kajdany dla bezpieczeństwa — odparł Swe-denborg — chociaż znakomity i cieszący się światową .sławą doktor Herman Boerhaave, profesor medycyny w Leydzie, z którym kiedyś miałem zaszczyt rozmawiać, twierdzi, że nie jest to metoda właściwa i lepszy skutek daje niespodziewane strącanie chorego do wanny, wirowanie na specjalnym kole aż do... — Panie majorze. Sposoby leczenia obłąkanych nas nie interesują. — Rozumiem... Pan sędzia kapitan Walden utrzymuje, że nie zauważył niczego, co by mogło świadczyć o chorobie więźnia. Moim zdaniem ten właśnie spokój człowieka, który wie, że czeka go śmierć z ręki kata, jest podejrzany. Nieczułość, otępienie, melancholia, niezdawanie sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa — to znane i częste objawy chorób umysłowych. Profesor Boerhaave opowiadał mi, że... „ — To bardzo słabe argumenty, panie ma- 382 jorze .— znowu przerwał mu przewodniczący, __I jeśli nie posiada pan silniejszych... — Zaraz podam silniejsze — skłonił głowę obrońca. Po raz pierwszy obrócił spojrzenie zmrużonych i jakby przypuchniętych oczu na więźnia. Błysnęło w nich coś jak iskra prostego ludzkiego współczucia. Patkul nie miał już wątpliwości, że ten zwiędły, sucho pokasłujący Szwed naprawdę usiłuje przyjść mu w jakiś sposób z pomocą. Poczuł się wzruszony, gdyż zdawał sobie sprawę, jak daremne są owe chęci. — Moje argumenty są takie — podjął major. — Każdemu chyba dziwne się wyda, że podsądny Patkul, aresztowany w Dreźnie przed niespełna dwoma laty, trzymany najpierw w twierdzy Sonnensten, później w Koe-nigsteinie, wreszcie w Dippoldiswalde ani razu nie usiłował zbiec, choć niewątpliwie w ciągu tak długiego czasu i przy parokrotnych przenosinach z miejsca na miejsce musiały się nastręczać rozmaite okazje do ucieczki. Tym bardziej że ułatwić mu ją mogli ustosunkowani i zamożni przyjaciele, których posiadał na zewnątrz! Zagadkowo to wygląda, panowie sędziowie. — Był dobrze pilnowany — wykrzyknął Walden z miejsca. — Ot, i cała zagadka, panie majorze. Renskjold uciszył go łagodnym ruchem ręki, a Swedenborg powtórzył z namysłem: — Był dobrze pilnowany... tak, do pewne- 383 go czasu. — Umilkł, pochylił głowę, ważąc w umyśle pewną rzecz, której ujawnienie mogło być połączone z jakimś ryzykiem. Wreszcie zdecydował się i czystym dźwięcznym głosem oznajmił: — Wysoki Sądzie! Niech mi wolno będzie przedstawić sądowi świadków, którzy stwierdzą ponad wszelką wątpliwość, że oskarżony Patkul w chwili kiedy przygotowano mu całkowicie pewną i bezpieczną ucieczkę z twierdzy Koenigstein, odrzucił tę propozycję, a głównego organizatora zwymyślał i znieważył przy osobach postronnych. Nie da się tego wytłumaczyć inaczej, jak ostrym paroksyzmem choroby umysłowej, na którą cierpi już od dłuższego czasu... Major uczynił pauzę i z nie tajonym napięciem patrzył w twarze sędziów. Jego rewelacja zrobiła wrażenie. Spojrzenia oficerów zwróciły się na więźnia z tą chłodną, lecz nie pozbawioną respektu ciekawością, z jaką czasem publiczność w zwierzyńcu ogląda niebezpieczne bestie w klatkach. Renskjold, jakby zakłopotany, przesunął dłonią po wygolonym podbródku, chrząknął i zapytał: — A gdzie są ci świadkowie? Lecz zanim Swedenborg dał odpowiedź, Walden z wypiekami na policzkach zaszep-tał coś gorączkowo do przewodniczącego. — Gdzie są i kim są? Jak się nazywają? — powtórzył wysłuchawszy go Renskjold. — Mogę ujawnić nazwiska jedynie w tym 384 wypadku, gdy sąd przychyli się do mojej prośby. — A to właśnie zależy od tego, czy zasługiwaliby na zaufanie — niecierpliwie odparł Renskjold. Jednocześnie poprosił o głos prokurator: — Sprzeciwiam się temu wnioskowi. Łatwo się domyślić, że świadków trzeba by sprowadzać chyba aż z Koenigsteinu. Tak? — Częściowo... tak — potwierdził obrońca. — Widać ze wszystkiego, że pan major chciałby grać na zwłokę. — Chciałbym przekonać wysoki sąd, że rozprawiamy o człowieku obłąkanym. Zamiast go zabijać, powinno się zamknąć w domu wariatów. Nie topór, ale kubły zimnej wody potrzebne są tej głowie. Generał zastukał w stół i przerwał dyskusję: — Nie zgadzam się na sprowadzanie świadków. Jesteśmy dostatecznie obznajomieni zarówno z samą sprawą, jak i osobą podsądne-go. Czy pan major Swedenborg zakończył swoje wywody? — Jeszcze kilka słów, ekscelencjo. Pragnąłbym zwrócić uwagę sądu na to, jak zachowywał się Patkul porzuciwszy służbę u elektora saskiego Augusta i uzyskawszy wysokie stanowisko w ministerium rosyjskim. Konflikt jego z saskim rządem, a osobiście 2 Flemingiem to też osobliwa historia, lecz nie będę się nią zajmował. Proszę jednak 25 — Brzemię... 335 zwrócić uwagę, że aresztowanie Patkula nastąpiło za wiedzą i zgodą najbliższego wspólnika w zamachu na Inflanty, a więc tegoż elektora, ówczesnego króla polskiego. A co to za figura ów król, nie potrzebuję chyba przypominać. Dlatego nie należy przywiązywać znaczenia do umowy z 1699 roku, którą nam tutaj odczytywano, a która stanowi fundament oskarżenia. Nie miała ona żadnych praktycznych następstw. Któż ją bowiem podpisywał? Z jednej strony znany rozpustnik i pijak w koronie, a z drugiej człowiek umysłowo chory, maniak, opętany przez urojenia. — Tego pan major nie dowiódł — wtrącił z naciskiem Renskjold. Lecz tamten nie stropiony ciągnął: — Rosyjski monarcha powierzył oskarżonemu Patkulowi odpowiedzialne i trudne zadanie. Nie orientował się bowiem, że ma do czynienia z człowiekiem niezdolnym do jakichkolwiek rozsądnych działań. Mianował go dowódcą rosyjskiego korpusu pomocniczego, operującego w Polsce, kazał mu zdobywać Poznań, który był w naszych rękach. Poczynania Patkula na tym stanowisku to jeszcze jeden dowód obłędu. Jego stosunek do powierzonych mu oddziałów był tego rodzaju, że wywoływał oburzenie oficerów. Skarżyli się na nieludzkie traktowanie i ze łzami prosili cara, aby zabrał ich spod komendy takiego dowódcy, bo żołnierze cierpią 386 męki, chodzą nadzy, bosi i głodni. Nic więc dziwnego, że po aresztowaniu go przez rząd saski Rosjanie ograniczyli się tylko do formalnego protestu, a w istocie pozostawili go własnemu losowi. Mieli dość okazji, aby przekonać się, że na sensowną pomoc takiego generała i ministra liczyć nie mogą. „Skąd on to wszystko wie? — dziwił się Patkul. — O tej historii z moją ucieczką i nieporozumieniach z Rosjanami? Jakich świadków miał na myśli? Może Hagen opowiedział mu, co robiłem w Koenigsteinie. Ale o tej drugiej sprawie tylko Lente był poinformowany. To prawda, że nie pieściłem się z żołdactwem, i on wiedział dlaczego." A Swedenborg kończył: — Powtarzam prośbę o oddanie podsądne-go w ręce lekarzy. Niech go raz jeszcze po swojemu zbadają. Ja jestem przekonany, że Reinhold Patkul cierpi na pomieszanie zmysłów. Usiadł, podpierając dłonią policzek z wyrazem obojętności i znużenia. Sędziowie za-szeptali między sobą. Nie było wątpliwości, że powzięli decyzję wcześniej, że wyrok mieli gotowy w myślach przed wejściem tutaj. Mi-too to kiedy padło pytanie, czy podsądny ma coś na swoją obronę, Patkul wstał z ławki. — Tak — odparł dobitnie. Nie wiedział Jeszcze, co powie, ale czuł, jak krew uderza 01 u do głowy, a w sercu wzbiera wielki gniew i protest. 387 — Proszę mówić — rzekł Renskjold — tylko krótko. — Dobrze, powiem krótko. — Głos wydobywał się z szerokiej piersi więźnia donośnie i mocno, słychać go było w każdym kącie refektarza. Lecz oficerowie natychmiast zakrzepli w jakiejś twardej obojętności, zda wałoby się, że nie dosłyszeliby teraz nawet huku piorunów. — Główną moją winą ma być to, że jako poddany króla Szwecji sprzeniewierzyłem się zaprzysiężonym obowiązkom, zdradziłem je. Otóż chcę przypomnieć, że dotrzymywałem przysięgi, dopóki król dotrzymywał swojej, tej mianowicie, że będzie nasze starodawne inflanckie przywileje szanował. Ale król złamał świętą obietnicę, pogwałcił prawa krajowe! Twierdzę, że nikt z obywateli nie ma obowiązku posłuszeństwa wobec wiarołomnych monarchów, jeśli ci obiecawszy swobodę dają ucisk i niewolę... — Milcz pan, dosyć! — Renskjold uderzył pięścią w stół przy wtórze głośnego oburzenia sędziów. Major Swedenborg wskazał na zuchwalca takim gestem, jakby chciał rzec: „Czy nie miałem racji? Przecież to wariat. Zamiast tłumaczyć się i prosić o łaskę, zaszkodził sobie ostatecznie." — Zamykam rozprawę — oznajmił Renskjold, podnosząc się z krzesła. — Sąd udaje się na naradę. Podsądny ma tutaj czekać na wyrok. Skierował się ku wyjściu, za nim ruszyli 388 gęsiego członkowie sądu, prokurator i sekretarz. Swedenborg zarnarudził, przyglądając się szczątkom kościelnych sprzętów i rzeźb, jak gdyby teraz dopiero je zauważył. Patkul zbliżył się do niego w asyście czujnych wartowników. — Chciałbym podziękować panu, majorze, za trudy, które pan sobie zadał w mojej sprawie. Z góry można było przewidzieć, że będą daremne. — Wykonywałem tylko rozkaz króla — burknął obrońca, utkwiwszy spojrzenie gdzieś pod brodą więźnia. Był o głowę niższy. Patkul nie chcąc, aby to, co powie, rozumieli żołnierze, zapytał po niemiecku: — Czy naprawdę pan sądzi, że jestem obłąkany? — Tak sądzę. — Major w zamyśleniu trącił stopą głowę anioła, oderwaną od tułowia i walającą się na posadzce. — Niestety, nie udało mi się nikogo przekonać... Zresztą, moim zdaniem, to wszystko i tak nie ma sensu. — To, co ja robiłem? — Wszystko! — odrzekł Swedenborg z nagłą porywczością. Ciemna zwiędła twarz zadrgała mu w tajonej pasji. — Wszystko, cokolwiek czynimy, jest szaleństwem, ponieważ °d początku zatrute jest śmiercią, a skazane na zniszczenie. 1— To znaczy — blado uśmiechnął się Patkul — powinniśmy wstrzymać się od wszel-*lego działania. A tym bardziej od prób obro- 389 ny przed śmiercią. Jest pan niekonsekwentny. — Moje przywiązanie do życia silniejsze jest niż rozsądek. Nienawidzę śmierci, nie godzę się, by człowiek zadawał ją człowiekowi. Choćby występował w imieniu prawa. — Czyżby nie uznawał pan sądów? — Nie uznaję wyroków śmierci. Mają działać odstraszająco, lecz to nieprawda. Bo gdyby tak było, chrześcijaństwo skończyłoby sio na Golgocie. — Zdaje mi się, że utrafił pan w sedno. Dopóki żyjemy, wciąż odbywają się jakieś sądy nad nami, jakby przygotowując ten ostateczny, najwyższy, którego bezwiednie oczekujemy i który wymierzy nam sprawiedliwość ważniejszą niż śmierć. — Apeluje pan do historii? — skrzywił się major. — Przypuśćmy, że pan w tej apelacji wygra. Ale czy ta nadzieja doda panu odwagi? Czy zdaje pan sobie sprawę, co pana czeka jutro lub pojutrze? Czuł, że to brzmi brutalnie, ale maskował tym bezsilny swój gniew. Gorąco pragnął, jeśli nie ocalić Patkula, to choćby odwlec kaźń. Uważał go za jednego z tych, którzy dając się porwać fantastycznym wyobrażeniom walczą o rzeczy niemożliwe. Żywił dla nich utajoną, może bezwiedną cześć, że właśnie usiłują coś tworzyć wbrew temu, co sam nazywał bezsensem istnienia. A Patkul, spojrzawszy na wartowników, martwo asystujących przy niezrozumiałej dla 390 nich rozmowie, powiedział głosem zniżonym: — Wyznam panu poufnie, że mam jeszcze inną nadzieję. — Czego pan się spodziewa? — Istnieje pewna osoba... mądra i piękna kobieta, która poruszy niebo i ziemię, aby mnie odzyskać. Już raz ocaliła mi życie. Może jej przeznaczeniem jest uratować mnie znowu? Bo ja należałem do niej... i chcę należeć, chcę żyć! We wzroku Swedenborga pojawiło się najpierw zdumienie, potem niepewność, wreszcie coś niby lęk jak przed człowiekiem opętanym. Ten zaś zwierzał się dalej: — Od dnia, kiedy pojąłem, jak bliski jestem śmierci, zacząłem po swojemu przygotowywać się do niej. — Uniósł okręconą gał-ganem dłoń, jakby miał o niej coś powiedzieć, lecz zaniechał tego. — Zamiast wyobrażać sobie, co mnie czeka, i męczyć się strachem, zmuszałem się do myślenia o wartościach życia. Mój wzrok jakby wyostrzył Slę w ciemności. Oglądałem najpiękniejsze obrazy z mej przeszłości, aż teraźniejszość zgotowała mi cudowną niespodziankę. Zjawiła się przy mnie istota, o której wspomnia-iern. Spodziewam się zobaczyć ją jeszcze, CZuJę, że jest gdzieś blisko. Oczekując na nia-, silniej przeżywam wszystko, co mym zmysłom jest dostępne. Jak pięknie, na przy- ład, przedstawia się ta starożytna izba klasztorna z tym łukowatym, jakby falują- 391 cym sklepieniem, z tajemniczymi malowidłami na ścianach i tym tragicznym wizerunkiem Ukrzyżowanego! Gdyby pan wiedział, jak nierealnie wyglądał wśród tych dostojnych murów ten cały wasz sąd! Jak nędznie powaga tej bandy intruzów! Więc byłbym głupcem, trując się dociekaniem, ile mi życia zostawili. Tak czy owak dosyć, abym przeżył jeszcze niejedno podniosłe wzruszenie... Gdy skończył, major nie ruszył się z miejsca, jakby bał się go czymś podrażnić. Raptem kopnął drewnianą anielską głowę tak, że jak kula z hałasem potoczyła się gdzieś aż pod sędziowski stół, i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. — Winszuję panu— rzekł generał Loewen-haupt do Waldena. — Zwróciłeś na siebie uwagę najjaśniejszego pana. Otrzymałem właśnie rozkaz, aby cię przysłać do niego Dzisiaj więc o szóstej zgłosisz się, mój ka pitanie, na kwaterę jego królewskiej mość Zapewne otrzymasz tam jakieś ważne polecenie. Walden, uszczęśliwiony i jakby nieco zażenowany swym szczęściem, powiedział: — Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na to łaskę. Nie miałem dotąd możności odznaczyć się na placu boju. — Tak. Nie przeszedł pan jeszcze ogniowej 392 próby — uśmiechnął się dowódca. Mogło się wydawać, że zazdrości Waldenowi wyróżnienia, lecz nie chce tego pokazać. — Jednak znając pański charakter, jestem pewny, że w danej sytuacji nie zabrakłoby panu męstwa i determinacji. Działo się to w nędznym miasteczku, którego nazwy kapitan Walden nie umiał nawet dobrze wymówić, w Słupcy. Przyzwyczajony do schludnych, porządnie zabudowanych miast saskich, z odrazą spoglądał po przejściu niemieckiej granicy na polskie osiedla. Ubóstwo, opuszczenie, ślady jakichś pożarów i klęsk widziało się niemal na każdym kroku. Byty trudności ze znalezieniem przyzwoitych kwater dla generalicji. Tutaj zajęto dla króla modrzewiowy, cudem zachowany dwór na skraju przedmieścia, gdzie nie dobiegały hałasy biwakującego w rynku żołnierstwa. Gęsto rozstawione posterunki strzegły spokoju i bezpieczeństwa monarchy. O wyznaczonej porze, już po zapadnięciu zmierzchu, Walden siedząc na ganku oczekiwał wezwania przed królewskie oblicze. Cicho szumiał stary park, roniąc mdlejące liście, mrok stawał się coraz gęstszy, a jednocześnie światło w paru oknach wydawało się coraz jaśniejsze, jakby ktoś znajdujący się wewnątrz domu wzmagał swą czujność, podczas kiedy wszystko dokoła zabierało się do spoczynku. I Oskar ze wzruszeniem myślał 0 tym, który wciąż musi być przytomny 393 i czujny, bo gdziekolwiek się znajduje, wszędzie trzyma w ręku losy państwa i armii, ogarnia spojrzeniem jak orzeł z wysokości tysiące, setki tysięcy ludzi, ba! całe narody. Jak to się stało, że w tych masach i jego dostrzegł? Czyżby wystarczyło królowi jedno spojrzenie wtedy na defiladzie, aby przeniknąć do głębi duszę swego oficera, odkryć, ile w niej uwielbienia, wierności i zapału? Tak, z pewnością tak być musiało. I pierwszym tego dowodem było wyznaczenie Waldenowi funkcji jednego z sędziów na rozprawie przeciw Patkulowi. A co ma być dzisiaj? Daremnie łamać sobie głowę tym pytaniem, któż zdoła odgadnąć zamysły wodza i króla! Z głębokiego i błogiego zamyślenia wyrwał go adiutant: — Może pan kapitan wejść. Proszę za mną. Przez niską ciemną sionkę wprowadził go do pokoju, gdzie znajdował się monarcha, po czym sam zniknął bez szmeru. Król Karol siedział tyłem do okna i umieściwszy nogi na stole czytał książkę. Walden zobaczył na wprost siebie dwa grube podkute buty, a raczej podeszwy, jakby wyznaczające dystans między osobą, do której należały, a resztą świata. Wyprostowany patrzył ze czcią na te podeszwy, znoszone i spracowane, i zdawało mu się, że widzi na nich odbicie wszystkich dróg, przebytych w zwycięskich marszach od posępnych gór Skandynawii do łagodnych dolin Saksonii. Nie wiedział, jak długo trwa- 394 ło to wizyjne zapatrzenie. W pewnej chwili król zdjął nogi ze stołu, odłożył książkę i odezwał się wstając z wyciągniętą ręką: — Witam, kapitanie Walden. Siadaj sobie. Oskar dotknął nabożnie prawicy swego pana i zaczekał, aż ten usiądzie. Pierwszy raz widział go bez nakrycia głowy i nie na koniu, nie na tle ustawionych do przeglądu szeregów, nie w otoczeniu świty sztabowców, ale tak prywatnie w dość pospolitym mieszkaniu. I to było tak, jakby oglądał wizerunek bóstwa wyjęty z bogatych ram, mniej przez to imponujący, za to bliższy sercu. Uderzył go młodzieńczy wygląd króla. „Przecież ja chyba jestem starszy od niego — pomyślał z dreszczem nowego wzruszenia. — To jeszcze prawie chłopiec, a od kilku lat trzęsie Europą." — No, siadaj — powtórzył król. — Tutaj, bliżej. Czy znasz łacinę? — Łacinę? — wymamrotał zaskoczony Walden. Poczuł, że oblewa się zimnym potem, jak uczeń na lekcji zupełnie nie przygotowanej. — Raczej słabo. —¦ A to szkoda. Dużo przez to tracisz — powiedział król. I Walden już był niemal pewny, że sprawił mu wielki zawód, wobec czego zostanie odprawiony z niczym, a okazja do przysłużenia się i wyróżnienia przepadnie bezpowrotnie. Jednakże monarcha ó dalej: — Ja za moich szkolnych lat nie 395 cierpiałem tego języka. Dopiero gdy przekonano mnie, że jest on niezbędny dla panujących, nauczyłem się go w ciągu roku. Oskar gotów byłby przysiąc, że zaraz weźmie się do nauki i tak samo w ciągu roku... Ale czuł, że to już za późno. Zrezygnowany czekał na rozkaz odejścia. Tymczasem król pokazując książkę mówił: — Chciałem ci to dać do przestudiowania. Jest to dzieło pewnego prawnika niemieckiego, Jakuba Dopplera, niedawno wydane: „Theatrum poenarum, suppliciorum et exe-cutionem criminalium", co w wolnym przekładzie oznacza: „Widowisko kar, męczarni i kaźni przestępców". Znajdują się tu szczegółowe opisy różnych sposobów wymierzania sprawiedliwości. — Przewrócił kilkanaście kartek i oznajmił: — Będziesz kierował egzekucją Patkula. Jako jeden z sędziów miałeś sposobność dokładnie poznać jego łotro-stwa. Oskarowi spadł kamień z serca. Poderwał się na baczność tak lekko, jakby miał wzbić się w powietrze. — Poznałem je, najjaśniejszy panie! — Siadaj! Rzecz wymaga pewnych przygotowań. Wykonanie tego wyroku nie może być zostawione tępym oprawcom. Muszą działać pod nadzorem i rozkazami kogoś, kto zawczasu i starannie przemyśli całą procedurę. — Popatrzył na oficera przenikliwie i rzekł: — Wyglądasz na człowieka mocnego, 396 zwróciłem na ciebie uwagę podczas defilady. A moja znajomość ludzi dotąd mnie nie zawiodła. — Uśmiechnął się chłodno: — Czyś asystował kiedy przy kaźni, połączonej z torturą koła? — Niestety! Nie. — Oskar coraz bardziej zdawał sobie sprawę, jak wiele braków posiada. — Ja też nie! Musimy więc zadowolić się opisem Dopplera, a ty zastosujesz go w praktyce. — Postaram się, najjaśniejszy panie. — Odbywa się to mniej więcej tak. — Patrząc w łaciński tekst król Karol tłumaczył od razu: — „Skazańca kładą twarzą na ziemi. Wyostrzone drewno wtykają mu między zęby i bijąc kołem po karku rozrywają natychmiast usta, łamią szyję, klatkę piersiową 1 żebra. Kończy życie po krótkiej chwili. W innym wypadku cierpienia jego są większe, żyje dłużej, aż wreszcie serce ma strzaskane i pogruchotany żyć przestaje." — Zamknął książkę i jeszcze raz spojrzał na oficera: twarz Waldena nie wyrażała nic, tylko zachwyt, jakby monarcha czytał mu nominację na generała. — Jest tu także opis wplatania rozbitego w ten sposób ciała między szprychy koła na słupie. Rzecz praktykowana już w starożytności, jak to widać 2 mitu o Iksjonie. Znasz mitologię? —¦ Nie — przyznał się Oskar. Był w rozpa-Czy, ale któż by przypuszczał, że na wojnie 397 oprócz męstwa potrzebna będzie znajomość łaciny i mitologii? Król uśmiechnął się, widząc jego strapioną minę, po czym jął wyjaśniać tonem przyjaznego nauczyciela: — Legenda mówi, że kiedy Zeus zaprosił króla Iksjona na ucztę olimpijską, ten chciał uwieść mu małżonkę. Więc przykuto niewdzięcznika do wiecznie obracającego się ognistego koła. Otóż i Patkul zaproszony był kiedyś do stołu królów szwedzkich, a czym nam odpłacił? Czarną zdradą! Ze wszystkich ludzkich zbrodni ta jest najohydniejsza. Trzeba ją tępić, i to tak, żeby każdemu dusza zamierała z trwogi na samą jej pokusę. Są jeszcze w prowincjach szwedzkich wewnętrzni wrogowie, nie tylko pośród szlachty. Były jakieś próby chłopskich buntów, przykład szedł z góry. To także zgubny po-siew Patkula. Dlatego nie chcę, aby wyrok sądu wykonywano naprędce albo w ukryciu, jakby to była wstydliwa konieczność, dyktowana przez prawo. Niech śmierć zbrodniarza poprzedzą cierpienia. Niechaj ci, którzy będą świadkami egzekucji, rozpowiedzą, jak surowo król postępuje ze zdrajcami i buntownikami. Rozumiesz mnie? — Rozumiem, najjaśniejszy panie. — Myślę, że powinieneś zawczasu opracować plan działania w myśl moich intencji. Znajdź oprawcę, który umie się obchodzić nie tylko z toporem, ale zna się też na torturach. I niech to się stanie, zanim ruszymy 393 w dalszy pochód. Chcę to już mieć wreszcie za sobą. — Opracuję plan i przedłożę waszej królewskiej mości — rzekł Walden, z góry ciesząc się na myśl, że raz jeszcze będzie przyjęty przez króla. — Sądzę, że potrafię być dostatecznie pomysłowy w tym względzie, chociaż nie mogę przestudiować tej książki dokładniej. Król uśmiechnął się znowu, przewracając stronice Dopplera. — Choćbyś nie wiem jak wysilał fantazję, nie wymyślisz nic ponadto, co znane już było starożytnym Grekom. Oto boski Apollo, patron sztuk pięknych, żywcem obdarł ze skóry pasterza, który lepiej od niego grał na flecie. Oto powracający z wędrówki Ody-seusz kazał obciąć wiarołomnemu słudze nos, uszy, genitalia, ręce i nogi. O ile trudno usprawiedliwić czyn Apollona, podyktowany zwykłą zawiścią, o tyle nie można dziwić się Odyseuszowi, wymierzającemu karę za wia-rołomstwo. Jak sądzisz, kapitanie? — Jestem tego samego zdania, wasza królewska mość — odrzekł Walden, czując zimny skurcz w szczękach i w gardle. Bo wydawało mu się, że dopiero teraz naprawdę zrozumiał intencje władcy, że już wie, co należy zrobić i jak to będzie wyglądało. — A więc czekam jutro na twoje wnioski... Aha! Jeszcze jedno: trzeba mu jednak posłać kapelana. Niech go wyspowiada i pomodli 399 się przy nim. Jakkolwiek dusza tego łotr; zasługuje tylko na piekło, nie mogę brać od powiedzialności za jej pośmiertne losy. Niecł się więc modli, a już od Stwórcy zależeć bę dzie, czy tych modlitw wysłucha... I to wszy stko na dzisiaj. Walden wstał natychmiast, a król skiną i głową, tym razem nie podając ręki. Znowu umieścił nogi na stole, jakby to była pozycja najwygodniejsza dla podjęcia samotnych rozmyślań. Przysunął świecę i sięgnął po inn? książkę, leżącą na oknie. Lecz zanim oficei wyszedł, dał mu niespodziewane polecenie — Każ jutro sprowadzić Patkula tutaj. — Do tego domu? — Tak. Umieszczę go gdzieś obok. Chcę go mieć tymczasem pod ręką. To rzekłszy zatopił się w czytaniu. Oskar zdążył spostrzec z układu zadrukowanej stronicy, że są to jakieś wiersze. I to był nowy powód do podziwu po tym wszystkim, co usłyszał od ukochanego wodza i bohatera. Hagen kwaterował w innym miasteczku, dwie mile od Słupcy. Tutaj odnalazł go posępny i mrukliwy Swedenborg. Już z jego twarzy można było wyczytać, że przynosi złe wieści. „Ale czy należało spodziewać się dobrych?" — pomyślał zasmucony pastor, który z niepokojem oczekiwał jego wizyty. — Nie udało mi się odwlec tej rozprawy — 400 rzekł major i zamilkł, jakby odtwarzał w pamięci jej przebieg i raz jeszcze sprawdzał, czy czegoś nie zaniedbał, nie przeoczył. Wyraźnie ujrzał mroczny refektarz i scenę sądu, i nawet tę walającą się na posadzce drewnianą głowę anioła z wytrzeszczonymi oczami bez źrenic. Westchnął i dodał: — Skazali go na śmierć... — Mój Boże! — wykrzyknął Hagen. — Miałem jednak trochę nadziei, że to,' cośmy wtedy obmyślili, co pan major... — Na ścięcie. — Okropność! — Nie, to nie byłoby najgorsze. Śmierć pod toporem, jeśli kat posiada wprawę i odpowiednie narzędzie, nie jest bolesna. Dowiedziałem się jednak, że przedtem chcą go poddać torturom. — Ależ na Boga! Po cóż znęcać się nad człowiekiem już skazanym? Swedenborg skrzywił się i jego pomarszczona twarz zwinęła się na podobieństwo zwiędłego liścia. — Istnieje widać w człowieku potrzeba upajania się własną siłą, dziką i pierwotną, niczym nie krępowaną. Albo może to jest hartowanie ducha na okrucieństwa, których wobec nas dopuszcza się natura? Potrzeba nieczułości na cudze oraz własne cierpienia? Już małe dzieci znęcają się nad zwierzętami, a ludzie dojrzali... Zresztą, dajmy temu spo- 26 — Brzemię... 401 kój, księże kapelanie. Pomyślmy raczej, jak skazańcowi oszczędzić męczarni. — Może... — zaczai. Hagen i urwał. Lecz gdy Swedenborg nacisnął go twardym wejrzeniem, dokończył z wahaniem: — Może powinien błagać króla o łaskę? — Powinien. Tak, oczywiście, że powinien. — Ale czy zechce upokorzyć się i prosić... przynajmniej o lekką śmierć? — Gdyby wiedział, co będzie musiał znieść przed śmiercią! — Więc jeszcze nie wie? — Zna tylko treść wyroku. Zresztą, przyjął go z zupełną obojętnością. — Zmęczony jest tym wszystkim. A zawsze był dumny. — Hagen ciężko zafrasowany milczał przez chwilę, później zapytał bezradnie: — Co robić? Major siedział na stołku, przypatrując się swym zakurzonym cholewom, które były tak obszerne, że mógłby w jednym bucie zmieścić dwie swoje nogi. Tak samo jak dwie szyje w kołnierzu kurtki. Hagen pomyślał, że ludzie drobni ciałem często bywają wielcy duchem, i to dodało mu trochę otuchy. — Są pewne rzeczy do zrobienia — odezwał się oficer. — Rozważałem je, zanim tu przyszedłem. Należy się spodziewać, że przed egzekucją pozwolą któremuś z kapelanów udzielić mu ostatniej pociechy religijnej. Trzeba, aby pan był tym kapelanem. Niech pan się o to postara. 402 __Ja? — zmieszał się Hagen. — Dlaczego ja właśnie? — Przecież to pański rodak... przyjaciel! — Poznałem go dopiero w Saksonii, w Koe-nigsteinie — pospiesznie wyjaśnił pastor, rumieniąc się pod przenikliwym spojrzeniem, które zdawało się mówić: „Wypierasz się, tchórzysz!..." — Byłoby mi szczególnie ciężko widzieć go teraz, bo nie taję, że wzbudził we mnie wiele współczucia. — Pan musi się z nim widzieć. — No, dobrze, spróbuję. I co wtedy? — Wtedy go pan uprzedzi. — O czym? — Że będzie torturowany publicznie, łamany kołem, ćwiartowany... — Nie! — zadrżał Hagen. — Ja mu tego nie powiem. — Trzeba go przerazić i w ten sposób zmusić, aby się odwołał do łaski króla. — A jeśli się nie przerazi? Albo jeśli król łaski odmówi? — Pomyślałem i o tym. — Swedenborg sięgnął do kieszeni i wydobył jakiś mały przedmiot owinięty w szmatkę. — Jeśli tamto zawiedzie, pozostanie to. — Cóż to jest? Major wyłuskał ze szmatki flakonik, podobny do tych, w jakich światowe damy noszą przy sobie trzeźwiące sole. —• Jeden łyk tego płynu oszczędzi mu wszystkich cierpień i bólów. Na zawsze. 403 — Trucizna? — Działająca niezawodnie i szybko. Nit trudnego doręczyć mu ją podczas wspólnej modlitwy. — Nie — wyjąkał przerażony Hagen. — Tylko nie to! Swedenborg niecierpliwie potrząsnął głową: — Od niego będzie zależało, czy zrobi z tego użytek. — Samobójstwo jest taką samą zbrodnią, jak zabójstwo. Grozi za nią wieczne potępienie duszy. Czy pan o tym nie wie? — Głupstwo z tą duszą! — Żaden kapłan nie ma prawa nakłaniać człowieka do odbierania sobie życia, tego boskiego daru, który... — Więc lepiej patrzeć na niepotrzebne ludzkie męczarnie? Otóż i w panu, mój księże, tkwi coś okrutnego. Hagen zasłonił twarz dłońmi. Swedenborg obserwował go swymi podpuchniętymi oczami, rysy miał napięte oczekiwaniem, a w wyciągniętej dłoni trzymał zbawczą flaszeczkę. Płyn opalizował mlecznobłękitnym blaskiem, pod szklanym korkiem zdawały się być ukryte miłe aromaty. — Nie mogę — powiedział Hagen. — Rozumiem, że tylko wielka litość skłoniła pana do tej myśli, ale to byłoby wbrew prawom boskim i ludzkim. — Nie, to nie tylko litość — odrzekł ma- 404 jor. Niechętnym ruchem schował truciznę z powrotem w zanadrze. — Chciałbym zapobiec tej hańbie, co spadnie na króla i na nas wszystkich, kiedy rozniesie się po Europie, jak znęcano się nad bezbronnym jeńcem, nad nieszkodliwym już wrogiem. Gdyby go po prostu ścięto, nikt by się zbytnio nie oburzał, to są rzeczy zwyczajne podczas wojny. Ale pastwić się nad ofiarą — i to my, na których zwrócone są oczy świata cywilizowanego, my, zwycięzcy barbarzyńskich Moskali i Polaków — co za świństwo! Rozumiem, że panu obce są te względy, lecz ja nie mogę o tym spokojnie myśleć. Hagen poczuł, że na niego przychodzi kolej, aby wystąpić z rozsądną radą. — Niech panowie oficerowie przedstawią jego królewskiej mości całą niestosowność takiej egzekucji. Może cofnie rozkaz, jeżeli Patkul ma być torturowany na żądanie króla. — Na to nikt się nie odważy. W pewnych okolicznościach nawet wiernopoddańcza petycja może być potraktowana jako zamaskowany bunt. Nie widzę w korpusie oficerskim takich śmiałków. — Panie majorze. Proszę nie zapominać, ze Opatrzność potrafi nieraz w ostatniej chwili pokrzyżować ludzkie zamiary, gdy te S3 sprzeczne z wolą Najwyższego. Och, wy księża, lubicie obiecywać nam cuda na pociechę. — Ja nie obiecuję cudu. Będę się modlił 405 0 miłosierdzie nad skazańcem i o to, aby Stwórca wzbudził litość w sercu króla. — Powodzenia! — Swedenborg wstał 1 sięgnął po kapelusz. Jednak nie wyszedł od razu. Stał chwilę ze zmarszczonym czołem patrząc w ziemię, jakby tam dojrzał niespodziewanie coś osobliwego i czekał, aż się to ukształtuje wyraźniej. Potem rzucił na duchownego szybkie spojrzenie z ukosa: — istnieje sposób... — O czym pan myśli? — Istnieje jeszcze jeden sposób, aby uniknąć tego wszystkiego. — Jakiż to? — Mógłbym go zastrzelić, zanim się to zacznie. — To byłoby potworne! Nie, pan tego nie zrobi! Przecież to morderstwo! — On sam by zrobił to ze sobą, gdyby wiedział, jakie mają być jego ostatnie godziny. Ja wiem i dlatego przyszedłem z tą trucizną. Skoro panu zabrakło odwagi, aby mu ją doręczyć, ja dla odmiany wpakuję mu kulę w łeb... kiedy go prowadzić będą na stracenie. Podziękuje mi za to, jeśli kiedyś spotkamy się na tamtym świecie. A Walden pęknie ze złości. Ten pyszałek nie mając okazji popisać się na placu boju, pragnie pokazać, co potrafi na placu kaźni. Chciałby nam zaimponować, ale ja zostawię mu tylko rolę grabarza. Czy to nie zabawne? 406 — Na miłość boską, po co mi pan mówi 0 tym wszystkim! — Nie wiem. Może po to, aby mi było lżej? — Utrudnia mi pan i tak już trudną sytuację... gdy pójdę na ostatnią z nim rozmowę. — Możesz pan nie chodzić... Chyba że namyślił się pan zanieść mu tę flaszeczkę? — Nie. — Hagen wyciągnął chustkę i otarł spocone czoło. — Pójdę do niego, ale tylko po to, aby mówić mu o cierpieniach i męce Chrystusa, który dał swą krew za nasze zbawienie. — Patkul nikogo nie zbawi — szepnął major. Wcisnął kapelusz głęboko na oczy i odszedł, teraz jeszcze mocniej przygarbiony 1 bardziej pokraczny w tym swoim nazbyt obszernym mundurze. Pod brzemieniem nie udanego dzieła jak budowniczy pod gruzami domu, co zawalił się nie dokończony wskutek błędnych obliczeń (a może wstrząsu ziemi?), przypomniał sobie sentencję wyroku (Renskjold czytał go, stojąc za stołem w asyście wyprostowanych oficerów i trzymając papier blisko oczu, jakby zasłaniał twarz przed wzrokiem skazańca), że wszystkie winy zostały mu udowodnione, że sąd, nie znalazłszy łagodzących okoliczności, postanowił wymierzyć oskarżonemu karę śmierci oraz przedłożyć swe postanowienie 407 jego królewskiej mości królowi Szwecji dc zatwierdzenia. Obrońca zapytał, czy skaza nemu przysługuje prawo odwołać się do łaski królewskiej. Sędziowie z wyjątkiem Wal-dena potwierdzili to milczącym skinienierr głowy, zanim przewodniczący odpowiedział „Tak", lecz Patkul oświadczył, że już zwracał się kiedyś do króla i prośba jego została odrzucona. Zdaje więc sobie sprawę, że i teraz prosiłby nadaremno. — Niech pan się zastanowi jeszcze — powiedział z naciskiem Swedenborg. I na tym się skończyło. Wartownicy wyprowadzili go z refektarza, ale już nie w dół do piwnicy, tylko po schodach na górę do małej izdebki, w której znajdowało się wygodne łóżko i parę sprzętów, z czego można było wnioskować, że jest to cela jakiegoś zakonnika, wyrzuconego stąd przez wojsko. Tutaj Patkul dostał dzbanek piwa i kawał chleba z serem, jednak nie tknąwszy jedzenia położył się i zasnął od razu. Obudził się pośród nocy wypoczęty i przytomny jak nigdy. Natychmiast z całą jasnością ukazało mu się to, co zaszło poprzedniego wieczora. Pomyślał: „Chyba Eleonora nie zdąży. A kto wie? może już uczyniła próbę i niechcący przyśpieszyła wszystko... Nie byłoby w tym jej winy". Sam wyraz „wina" podziałał na niego irytująco, za często go słyszał podczas wczorajszych mów i oskarżeń. Podobnie jak słowo „okoliczności", któ- 408 rych sąd jakoby nie znalazł na usprawiedliwienie win. „W innych okolicznościach moje winy i to', co oni nazwali zbrodniami, byłyby zasługą, chwalebnym przykładem dla następców. I może na którymś z ryskich placów rodacy wznieśliby mi pomnik. W innych okolicznościach! To znaczy, gdyby mi się powiodło." Nagle spostrzegł, że oczy ma mokre, a poduszka koło policzka jest wilgotna. „Czyżbym płakał przez sen? — pomyślał zdumiony i usiadł na posłaniu, — Jeszcze by tego brakowało." Zrozumiał, że to strach i żal usiłują przekupić odwagę, co stoi na straży honoru. Nie można pozwolić na to śliskie i nędzne przekupstwo. Otarł twarz rękawem i stanął przy oknie. Było bez krat i dało się otworzyć. Chłodny, rześki powiew napłynął do celi, oddychanie stało się niewysłowioną rozkoszą jak smak źródła dla wyschniętych ust. Z kolei zaczęła się rozkosz dla oczu, bo już ciemność cofała się z wolna, odsłaniając jak fala w odpływie rzeczy ukryte dotąd na dnie. Powtarzał się codzienny cud powrotu światła na ziemię. Najpierw ukazało się samo niebo nasiąkające brzaskiem jak ślepe oczy odzyskujące zdrowie, potem wynurzył się ogród klasztorny, wybielony świtem, aż wreszcie odblask złocisty na koronach drzew dał poznać, że gdzieś z innej strony objawiło S1ę słońce. I tak zaczął się piękny jesienny dzień, który chmurzyła jedynie pamięć o tym, co się w przeddzień stało, i przeczucie, że 409 to ostatni dar, przeznaczony na stratę. A potem była wizyta pastora... Hagen zjawił się koło południa blady, wylękły, z trudnością panujący nad sobą. Nie odpowiedziawszy na jego nieśmiała powitanie, Patkul od razu dał mu poznać, ż< wcale nie cieszy się z tych odwiedzin. — Nie było pana kilka miesięcy — powie dział z ironią — a ledwie mnie skazano, wy rósł pan jak spod ziemi. — Chciałbym przynieść panu jakąś ulgę — wymamrotał Hagen spuszczając oczy. — Mnie wcale nie jest ciężko. W każdym razie nie ciężej, niż było dotąd. Nawet rad jestem, że coś się dzieje, że już nie tkwię w tej przeklętej Saksonii. Wprawdzie po drodze dostałem drugi wyrok śmierci, ale to mnie nie przeraża. Czy wyglądam na przerażonego? — Nie — szepnął Hagen. Lecz sam się przeraził, ujrzawszy coś, czego przedtem nie zauważył. — Pan jest w kajdanach. Patkul uniósł okute ręce i przypatrywał im się, jakby to była rzecz nie mająca żadnego związku z jego osobą. — No, cóż? — odrzekł z zagadkowym błyskiem w oczach. — Szwedzi są teraz w kraju nieprzyjacielskim, gdzie niejedna niespodzianka może ich spotkać. Polacy to naród nieobliczalny. „Nieszczęsny, on ma jeszcze jakieś złudzenia" — pomyślał Hagen. Nie wiedział, jak 410 przystąpić do wykonywania kapłańskiego obowiązku, z której strony dostać się w głąb tej twardej skalistej duszy, a każda, chwila była droga. Wreszcie zaczął łagodnie: — Myślę, że powinniśmy się zwrócić do Chrystusa z modlitwą o pociechę. — Dla tych, co mają umrzeć, jedyną pociechą może być kłamstwo, że mimo wszystko będą żyli. — Chrystusowe obietnice nie są kłamstwem. Patkul nic się na to nie odezwał. Znowu stał przy oknie i wodził spojrzeniem po okolicy. Hagen patrząc na jego szerokie plecy wyobraził sobie jedną z tych mąk, o których napomykał Swedenborg, usłyszał prawie trzask łamanych kości w tym imponującym ciele. Wzdrygnął się' i zaczął odmawiać w myśli psalm za umarłych. Nagle tamten, nie odwracając się od okna, wyrzekł coś tak pozbawionego związku z powagą sytuacji, że pastor przerwał pacierze. — Co pan mówi? — Powiedziałem, że świat jest wesoły, gdy słońce mu przyświeca. — Ach tak — szepnął Hagen nie pojmując wciąż, co to ma znaczyć. — Niech pan podejdzie i popatrzy. Nic osobliwego nie zobaczył. Za klasztorem rozciągały się świeżo zaorane pola. Między nimi rysowała się prostą linią piaszczysta droga, wiodąca aż do horyzontu zamknię- 411 tego obręczą lasu. Był to pejzaż raczej monotonny-i pomimo słońca smutny, jak oblicze chorego, który na próżno usiłuje się uśmiechnąć. Lecz Patkul mówił z ożywieniem: — Widzi pan tę wykoszoną i wydeptaną łąkę za murem? Latem pewnie pasło się tutaj bydło, dzisiaj jest pusto. Ale niech pan spojrzy uważniej: tu i ówdzie odrastają kępki bladych traw, łodyżki wystrzeliły w górę, jakby zwiastując nową wiosnę. Nieświadome kruchości swego istnienia, bo lada przymrozek je zwarzy, trzymają się dumnie, nie tkniętym jeszcze ciałem czerpiąc soki z ziemi. Jest coś pocieszającego w tej żywotności natury. Przyłożył twarz do szyby, jakby też chciał wchłonąć trochę ciepła złocistych promieni. Hagenowi nasunął się obraz drzewa omroczonego dołem, ale z głową jeszcze w słońcu. Takie drzewa czasem widzi się na skraju urwiska: obnażone korzenie wiszą już w powietrzu i tylko jakaś niepojęta siła trzyma pień w wyniosłej postawie, opóźnia śmiertelny upadek. „Jak go ostrzec? — pomyślał z rozpaczą. — Ale cóż to pomoże? To nieuniknione." Odkaszlnął i nieswoim głosem powiedział: — Prawdziwym pocieszeniem dla człowieka może być tylko ufność w łaskę Zbawiciela, wiara, że po śmierci nastąpi zmartwychwstanie i żywot wieczny. 412 — Szczęśliwi, którzy w to wierzą... Lecz dosyć o tym. Porozmawiajmy teraz o pana sprawach. — O moich? — Chciałem zapytać, czy się pan tymczasem nie ożenił? Mam na myśli tę poczciwą dziewczynę z Koenigsteinu, Amelię. Byłem dla was czymś w rodzaju swata. Czy mi się to udało? — Tak, mówiłem z jej rodzicami. Zgodziliśmy się, że ze ślubem należy poczekać do końca wojny. — Nie wiem, czy to rozsądne. Taka zwłoka może okazać się niebezpieczna właśnie ze względu na wojnę. Gdybym ja w swoim czasie nie oglądał się na pozorne przeszkody! Bo po co człowiek żyje? — Jak to po co? — Zostawmy religię i filozofię w spokoju. Najważniejszym, głównym celem życia zarówno mężczyzny, jak kobiety jest utworzenie stadła, szczęśliwego stadła. A szczęście osiąga człowiek wtedy, gdy dwa ciała czują się zespolone jedną duszą. To zdaje się zgodne jest z Biblią? — Mniej więcej — bąknął Hagen. Widział, że ani trochę nie posuwa się naprzód ku rzeczom ostatecznym, które powinien był tu odsłonić. I to było tak, jakby stał z pochodnią u progu ciemności, dokąd sądzone było wejść skazańcowi. Pragnął poświecić mu w najtrudniejszej chwili przejścia w nieznane, po- 413 chodnia się dopalała, płomień zaczynał parzyć rękę, a tamten ciągle oglądał się wstecz. „Przygotuj się! — chciał krzyknąć przewodnik — spojrzyj, dokąd idziesz, bo jeden fałszywy krok zgubi cię na wieki." Lecz nie mógł dobyć głosu, gdy Patkul, jak lunatyk błądzący z uśmiechem na skraju przepaści, gadał coś o własnych przeżyciach sercowych, zachęcał do małżeństwa z Amelią. — Tak sobie nieraz myślę po tym wszystkim, czego doznałem, że najważniejsze w życiu jest znaleźć kobietę godną miłości i mieć wzajemność. W tym tkwi ocalenie przed samotnością, największym nieszczęściem człowieka. O, poznałem jej ciężar! — Przecież bywa samotność dobrowolna — zauważył nieśmiało Hagen. — I Chrystus udał się na pustynię, aby przygotować się do swego posłannictwa. — Kto jednak wie, co czuł wtedy? Czy był szczęśliwy na tej pustyni? Zresztą trwało to krótko! Ale samotność narzucona przez los to skutek jakiejś klęski albo jej przeczucie i zapowiedź. Zawsze jest smutna i trudna. Mój zawód wymagał obcowania z ludźmi, zaś mój cel zmuszał mnie, abym wobec nich był skryty, to znaczy w gruncie rzeczy samotny. Ten przymus nieraz dawał mi się we znaki. Życie to otwieranie się ku wszystkiemu, co żyje, to pomnażanie związków ze światem, a ja musiałem zamykać się przed nim. Najszczersze rozmowy prowadziłem tyl- 414 ko sam z sobą. Toteż kiedy spotkałem kobietę godną miłości, odsłoniłem przed nią wszystko. Niestety, nie od razu mnie pojęła. Istniały w niej samej przeszkody trudne do pokonania. Ale panu chyba nic na drodze nie stanie? Co pan o tym sądzi? — Ja? — Hagen był wzruszony. — Podziwiam pana spokój i opanowanie. — A to jest chyba to, co pan kiedyś nazwał pychą. Jednak to nie pycha, mój drogi, to duma. — Co to za różnica? Nie widzę jej. Wybujałe mniemanie człowieka o sobie, niewspółmierne do jego wartości czy możliwości, sa-molubstwo i lekceważenie, brak szacunku dla innych ludzi... — Nie zdaje pan sobie sprawy z tego, co uczyniłem, zanim poniosłem osobistą klęskę. Wstrząsnąłem Szwecją do fundamentów, nigdy już nie będzie tak silna, jak była. Sam Karol, mimo dzisiejszych tryumfów, z pewnością przeczuwa to w jakiś sposób i to jest przyczyną jego zajadłej wściekłości, a źródłem mojej dumy. Więc proszę nie namawiać mnie do pokory czy żalu. Jeśli mam umrzeć, niech mam w oczach wielkość mego dzieła, niech mi ono zasłoni wstrętny pysk śmierci. Hagen nie zdążył odpowiedzieć, bo do izby Wszedł Walden, a za nim żołnierze niosący skrzynię z jakimiś narzędziami. Niedbałym tonem zwrócił się do pastora: 415 — Spodziewam się, że pan już spełnił, co należało do duchownego, przygotował pan duszę tego człowieka. Wobec tego ja zajmę się przygotowaniem jego ciała. „Przyszli go torturować" — pomyślał Ha-gen ze zgrozą. I coś podobnego snadź przemknęło przez głowę skazańcowi. Stał wyprostowany, lecz blady, czoło pofałdowały mu zmarszczki. Twarz wyglądała jak maska z gliny ugniecionej grubymi palcami. — Czy ja mam być przy tym? — spytał pastor. I natychmiast zrozumiał cały bezsens i okrucieństwo swego pytania. Chciałby się zapaść pod ziemię ze wstydu, zwłaszcza gdy Patkul spojrzał jakby z wyrzutem, a kapitan, uśmiechnąwszy się kątem ust zimno i wzgardliwie, odrzekł: — Nie, pan tu niepotrzebny. Proszę zostawić nas samych. Nie od razu Hagen się ruszył. Czuł się jak uwięziony między dwiema potęgami, co nieuchronnie zderzą się tutaj niby dwie granitowe skały: z jednej strony potęga napierającego zła i potęga oporu z drugiej. Mały i bezsilny, w popłochu szukał ratunku. O, gdyby wstrzymać te dwie moce, rozepchnąć, przedzielić ramionami krzyża! Gdzie tak potężny krzyż? Ręce miał puste i bezbronne, w sercu przerażenie. Więc opuścił głowę i mamrocząc pod nosem słowa bez związku — przeprosiny, pożegnanie czy błogosławieństwo — wycofał się na omdlałych nogach za 416 drzwi. Zaczął biec korytarzem na oślep, świadomy, że ucieka z miejsca zakażonego śmiercią, że pędzi go nikczemny, zwierzęcy strach. I że wspomnienie o tej chwili do końca życia zostanie plamą na duszy. Tymczasem Walden rozsiadł się na łóżku i skinął na żołnierzy: — Róbcie, co wam kazałem. — A potem do Patkula: — Od dzisiaj będzie panu trochę niewygodnie, zwłaszcza jeśli chodzi o spanie. —• Nie spodziewam się, abyście tu dbali o moje wygody. — Dobrze powiedziano. Po generalsku. Tylko że powiedzonka straconych generałów nie przechodzą do historii. — Czasem przechodzą. Razem z nazwiskami oprawców. Patrzyli sobie w oczy, jeden z lekceważeniem, drugi z nienawiścią. Walden był tym drugim. Z nasion wrogości, posianych kiedyś przez Altberga, wybujało coś, czego nie umiałby ściśle określić, lecz ilekroć pomyślał o Patkulu, odczuwał to jak szyderstwo z własnych dalekosiężnych ambicji. Wydawało mu się, że ten wróg posiadł tajemnicę wielkości, jak niektórzy posiadają sekret kamienia filozoficznego albo wiecznej machiny. Zaczynał tak samo skromnie, jako jeden z niższych oficerów, szybko jednak wybił się na szczyty powodzenia, stał się sławny w Europie. Wprawdzie była to sława zdrajcy i buntownika, lecz tam po drugiej stronie frontu uka- 27 — Brzemię... 417 zywała go światu jako jedną z głównych postaci współczesności, tam inaczej o nim mówiono. I Oskara jątrzyła myśl, że sam nigdy i za żadną cenę tak wysoko nie zajdzie. Należało więc uczynić coś, aby ten zdobywca szczytów stoczył się w niziny, aby okazał się mały, tchórzliwy i nędzny. Jakże to osiągnąć? Przyglądając się Patkułowi w piwnicy Dippoldiswalde, a później podczas sądu, zaczynał się obawiać, że wyrok śmierci tego nie sprawi, nie unicestwi zdobytej już sławy, nie stłumi w zarodku płomienia pośmiertnej legendy. Potrzebne są inne sposoby. Dzisiaj nabierał pewności, że je znalazł dzięki królowi, który także to niebezpieczeństwo zrozumiał. „Trzeba uczynić z niego szmatę, kapitanie, bydlę ryczące wniebogłosy" — powiedział król. A jeśli nawet nie powiedział dosłownie, ze wszystkiego dawało się poznać, iż właśnie tego pragnie. I Waldenowi pilno było spełnić to pragnienie. Żołnierz, który zaczął już otwierać kajdanki na rękach więźnia, zawahał się nagle, jakby spostrzegł coś niebezpiecznego. — Mam zdjąć, panie kapitanie? — Zdejmuj, nie bój się. Patkul zmierzył go wzgardliwym spojrzeniem. I odezwał się z wolna: — Jest pan odważny, jak widać. Odważnie wywiózł mnie pan nocą z Koenigsteinu, odważnie czuwał pan nade mną w Dippoldiswalde. Domyślam się, że na dworze czeka 418 już pluton egzekucyjny, któremu z całą odwagą i wznosząc szpadę jak do ataku zakomenderuje pan: „Ognia!" Walden słuchał przechyliwszy głowę na bok i obserwując go spod oka. — Mam dla pan coś lepszego — wycedził. — No, chłopcy. Nie marudzić! Na to drugi żołnierz wydobył ze skrzyni łańcuch tak długi, że starczyłoby go dla najgłębszej studni. Na jednym końcu, gdzie powinien być hak do wiadra, zwisała żelazna obroża, składająca się z dwóch kabłąków opatrzonych kółkami. — Podnieś głowę — rzekł do więźnia. — Wyżej! — Kołnierz dla pana generała — wtrącił Walden. Nie mógł odmówić sobie tej satysfakcji. Patkul dopiero teraz pojął, co chcą z nim zrobić. I natychmiast działając szybciej niż myśl odpowiedział uderzeniem pięści: żołnierz z łańcuchem odleciał w kąt izby i upadł. L>rugi, klęczący przy skrzynce, otworzył gębę ze zdumienia. Walden zerwał się z łóżka i obnażył rapier: — Ej, panie generale! Spokojnie! Bo dostanie pan zaraz taką porcję kijów, że... Związać mu ręce z tyłu! Żołnierze z furią rzucili się na Patkula. Okręcili mu postronkiem kiście rąk, aż sznur Werżnął się w skórę. To było gorsze niż kajdanki. 419 — Teraz obrożę! Z tą samą brutalną skwapliwością wcisnęli mu pod brodę żelazny naszyjnik, zamknęli na kłódkę. Kapitan jeszcze drżąc z podniecenia schował broń, a kluczyk wsadził do kieszeni. — Otwórzcie drzwi — powiedział. Trzymał więźnia na łańcuchu, jak Cygan niedźwiedzia. — Przespacerujemy się przez miasto. Myślę, że trochę ruchu dobrze panu zrobi. W ten sposób wyprowadzono go z celi na klasztorny dziedziniec, a następnie na ulicę. Tutaj przekonał się, że na egzekucję się nie zanosi. Miał iść gdzieś dalej pod strażą Wal-dena i tych dwóch żołnierzy. Wojskowi Szwedzi, których widział po drodze, i nieliczni tubylcy przyglądali mu się pilnie, jedni z bezmyślną ciekawością, drudzy jak gdyby ze współczuciem. Jakiś zakonnik w brązowym habicie zatrzymał się pod ścianą i kiedy więzień go mijał, szybko nakreślił znak krzyża nad jego głową. A potem było tak: weszli do jakiegoś domu w głębi ogrodu, gęsto obstawionego posterunkami, i znaleźli się w niewielkiej bokówce. Tu żołnierze wyjęli ze skrzynki inne narzędzia — piłę, dłutko i młotek. W drewnianej bocznej ścianie zaczęli wycinać otwór, a gdy był gotów, Walden wyszedł do sąsiedniej izby i krzyknął stamtąd: — Dosyć będzie. Dajcie łańcuch tutaj. 420 Żołnierze przesunęli wolny koniec tak, że mógł go chwycić i pociągnąć ku sobie. Uczynił to tak gwałtownie, jakby i więźnia chciał przewlec przez tę dziurę, a napotkawszy opór jął szarpać żelastwem, zaś Patkul za każdym pociągnięciem bił głową w ścianę. Żołnierze chichotali. Ten, co w klasztorze dostał pięścią, okazywał szczególną uciechę: — Trykaj, trykaj łbem, baranie. Wreszcie łańcuch opadł luźno, a z drugiej izby rozległ się głos Waldena: — Uprzedzałem, że to będzie niewygodne. Ale na razie możesz pan sobie usiąść. Patkul siadł na podłodze, twarz go paliła z wściekłości, dusił bezsilny gniew. Bezwiednie zaciskał i rozkurczał palce, czuł w nich jeszcze dużo siły, lecz okowy były silniejsze. Żołnierze zabrali się i wyszli. Wyglądało na to, że seria udręczeń na razie się skończyła.. — Czy pan generał czegoś nie potrzebuje? — spytał urągliwie Walden przed wyjściem. — Wynoś pan się stąd... mój nadworny oprawco! — odpowiedział Patkul. I został sam. „Nic mnie już nie uratuje — pomyślał. — Powinienem był prosić Hagena o truciznę. Dlaczego nie przyszło mi to do głowy wcześniej? Za późno na to wszystko." I tak pół leżąc na ziemi, uwiązany na żelaznej smyczy, z rękami okręconymi z tyłu powrozem, poczuł, że przestał być panem swego ciała. Już odebrano mu to naczynie życia, 421 z którego pił tak wiele i tak chciwie, a nienasycony duch na próżno chciałby jeszcze choć trochę chłepnąć tego napoju. Pragnienie duchowe połączyło się z pragnieniem fizycznym. Wargi miał spierzchnięte, język tkwił w ustach jak zeschły liść. A niezbyt to dawne czasy, gdy siedział przy zastawionym stole naprzeciw dwóch monarchów, Piotra i Augusta, którzy pili za jego zdrowie, a on się im odwzajemniał. Ujrzał napełnione szklanice, nie dopite lśniące kryształy, wilgotne plamy na obrusie i oblizał wargi. — On tam już jest? — rozległ się nagle za ścianą ochrypły władczy głos. — Jest, najjaśniejszy panie. — Dobrze. Ten koniec łańcucha zaczepisz, kapitanie, przy moim łóżku. O, tak... Teraz możesz odejść. Wezwę cię, jeśli będę potrzebował. Wała cisza. Można się było domyślić, że Walden wyszedł od króla. Patkul wsparty głową o ścianę słyszał w sąsiedniej izbie szmery kroków, plusk wody w misce, parskanie myjącego się człowieka, a potem jakieś pomrukiwanie czy nucenie, dźwięki nieskładne, ale świadczące o zadowoleniu istoty co je wydawała. Aż z tego nucenia wyskoczył raźny, niemal wesoły okrzyk: — No, Patkul! Nareszcie się spotykamy! I co ty na to? - Król poczekał chwilkę na 422 odpowiedź, lecz snadź nie spodziewał się jej tak od razu, bo tym samym zadowolonym tonem podjął: — Ładnie cię urządzili twoi sprzymierzeńcy! Ale to zawsze tak bywa, kiedy łajdak zadaje się z łajdakami... Czemu milczysz? Czy nie masz mi nic do powiedzenia? Patkul pomyślał, że król chyba nie po to rozpoczyna rozmowę, aby się z niego tylko naigrawać. Może się jeszcze waha? Może ma jakieś inne zamiary? Więc odrzekł powoli: — Ja nie mam nic do powiedzenia... — A! — wykrzyknął władca i targnął żelazną smyczą. Więzień stuknął głową o ścianę, obręcz zaczęła go dławić. Z całej siły przycisnął ją brodą tak, że uwięzła między kośćmi obojczyka a szczęką. W ciszy słychać było przez chwilę metaliczny brzęk kajdan, mocowanie się oprawcy z ofiarą. W końcu król parsknął śmiechem i pofolgował. — Twardy masz kark, ale ja go złamię. Dziesięć lat polowałem na ciebie. ¦— A ja dwadzieścia lat temu brałem na ręce małego królewicza Karola. ¦— Co z tego? — Woziłem go na siodle przed sobą, przyzwyczajałem do konia. — Uczyniono ci tę łaskę. Jak się nam odwdzięczyłeś? — Król milczał chwilę, potem rzekł: — Pamiętam, miałeś bujne kręcone włosy zamiast tych siwych kudłów. Lubiłem ich dotykać, przeczesywać jak przędzę. 423 — I szarpać czasami — przypomniał Pat kul z uprzejmym wyrzutem. — Tak, tak, to prawda. Coś mnie korciło, aby ci urwać głowę. Iluż kłopotów uniknęłaby Szwecja. Rozmawiali niemal przyjaźnie, jakby nic było między nimi tej ściany i tego łańcucha a inne rzeczy, o które się poróżnili, przestały istnieć lub może wcale nie istniały. Więźnia musnął cień nadziei, zwłaszcza gdy usłyszał następne, półgłosem wypowiedziane słowa: — I co ja mam z tobą robić? Spróbował pochwycić to wahanie, tę jakby strunę żalu, jeśli nie była złudzeniem. — Chciałbym przypomnieć — powiedział — że okazałem skruchę. Prosiłem waszą królewską mość o przebaczenie. — Ach, tamten twój list? — głos króla nagle się zmienił. — Miałem przebaczyć bunt i dezercję? Ależ to nie byłaby amnestia, to byłoby coś więcej... nagroda! Twoi wspólnicy pokutowali wtedy w więzieniu. Ty chciałeś wracać bezkarnie. Nie po to, aby wierną służbą okupić obrazę majestatu, lecz aby połączyć się z kochanką, rozkoszy używać. Na wylot przejrzałem twoje fałszywe intencje. Moja łaska świadczyłaby o słabości. Piętnastoletniego króla i tak pomawiano o brak rozwagi. I tyś chyba na to liczył. — Liczyłem na roztropność królewskich doradców. — Właśnie oni radzili, aby zgodzić się na 424 twój powrót, a potem schwytać i ściąć bez gadania. Nie uczyniłem tego. Gardzę podstępami. I dzięki temu zyskałeś dziesięć lat życia, aż nazbyt wiele dla okazania poprawy. A coś wtedy zrobił? Do zbrodni buntu i dezercji dodałeś nowe zbronie, spiski z moimi wrogami, napaść na moje ziemie. Zbrodnie wołające o pomstę do nieba. Pytam się dzisiaj: jakiej kary trzeba za to wszystko? Patetyczny okrzyk zawisnął w próżni. Pat-kul zrozumiał, że nie powinien się łudzić, zrozumiał, zanim podniecony władca odpowiedział sam sobie: — Nie ma takiej. Pozbawić życia to za mało. Należałoby cię oddać na tortury, niech-byś wyznał, co jeszcze knułeś z Polakami i Moskalami. Ale pluję na te- wasze intrygi, jestem ponad nimi. Dojdę, gdzie sobie zamierzyłem. — Wszyscy dojdziemy tam, gdzie nikt z nas nie zamierza — Patkul pozwolił sobie na ironię. Lecz wiadomość, że nie będzie torturowany, bo tak pojął słowa króla, sprawiła mu ulgę. I wydawało mu się, że odgadł, dlaczego ten wdał się w dysputę z nim: to nic innego jak próba rozprawienia się z niepokojem sumienia, z resztkami jakichś dawniej wpojonych zasad moralnych. Mylił się jednak. — Zostanie po mnie więcej niż po kimkolwiek — z tym samym patosem odezwał się tryumfator — dzieło nieśmiertelne, wiel- 425 kość Szwecji. A wieczysta hańba dla tych, co mi przeszkadzali. Haniebny będzie twój koniec, nieszczęsny głupcze. — Pragnienie wolności i sprawiedliwości nie jest głupotą. — Głupotą było, żeś usiłował oderwać od mego królestwa te ziemie nad Dźwiną. Marzyła ci się wielkoksiążęca mitra. Chciałeś obrócić wstecz koło historii, wskrzesić państewko, które już sto lat temu okazało się niezdolne do niepodległości. — Jeśli kogoś przemoc zakuwa w łańcuchy, to nie dowód, że jest niezdolny do samodzielnego życia. — Kręciłeś się blisko panujących, a, jak widzę, niczego się od nich nie nauczyłeś. — Owszem. Zobaczyłem, ile przewrotności, tyraństwa i okrucieństwa wyzwala z człowieka nieograniczona władza. I strach, by jej nie utracić. — Okrucieństwo! Tyrania — zachichotał król. Można było poznać z brzmienia głosu, z jaką ochotą podtrzymuje tę rozmowę. Zapalił się do myśli, aby przeciwnikowi wytrącić wszelkie racje, zanim wytrąci mu ziemię spod nóg. — Znam ten bełkot łotrów pod twardą ręką surowych, lecz mądrych władców. — Potomni dopiero orzekną, co było bełkotem łotrów, a co mądrością królów. — Patkul na chwilę zapomniał o swym położeniu, gotów spierać się z panem życia bez 426 •5 i względu na to, czy mu to pomoże, czy zaszkodzi. Mówił z rosnącym ogniem: — Ludzkość nauczyła się rozróżniać, co złe, a co dobre, co sprzyja, a co sprzeciwia się jej istnieniu. To rozróżnienie jest źródłem praw coraz doskonalszych Thistoria na nich się opierając wyda o nas sąd. — Nie. To my stanowimy prawa! — zagrzmiał król. — Losami narodów i państw kieruje zapisane w gwiazdach Przeznaczenie. A my jesteśmy dzięki boskiej łasce jego narzędziami. — Znam tę piosenkę. Słyszałem ją w Paryżu — mruknął Patkul. Lecz pojął, że ten dialog niczego nie zmieni, że młody pyszałek chce się po prostu wygadać, świadom, że ma niepospolitego bądź co bądź słuchacza. — Jaką piosenkę? — L'Etat c'est moi... Zresztą na melodię dawniejszą: „Gęsta Dei per Francos". Dzisiaj słyszę... per Svecos! A jutro... och, ileż jeszcze będzie tych wybranych narodów! To nieszczęście ludzkości! — Jakiś ty mądry — zakpił król. Snadź nie miał na razie lepszego argumentu niż kpina. I nastąpiło milczenie. Na dworze był już zmierzch tłumiący światło i głosy. Oficer komenderujący wartą obchodził posterunki wokół królewskiej kwa-tery, sprawdzając ich czujność. W miasteczku na rynku żołnierze rozpalali ogniska. Niektórzy próbowali śpiewać, bo podjedli ąobie 427 i spokojnie oczekiwali nocy. Wojna i śmierć były jeszcze daleko. Tak myśleli, nie wiedząc, że one są opodal w modrzewiowym dworze, gdzie absolutny ich władca rozmawiał z krnąbrnym niewolnikiem. Komendant warty widział, jak w oknie domu ukazał się płomyk lampy czy świecy, jedyny płomyk w ciemności jesiennego wieczoru. Podobny był do gwiazdy, co spadła znad wysokich drzew ogrodu, aby promieniem niebios oznaczyć dom króla. Lecz więzień widział tylko świecącą dziurę, i starał się odgadnąć, co ten tam robi, co mu jeszcze szykuje. I oto usłyszał spokojny głos: — Abyś nie nudził się w tej komorze, przeczytam ci kawałek z dziejów starożytnych. Posłuchaj, tępa głowo, co pisze. Plutarch o Aleksandrze Wielkim. „Gdy król w uniesieniu zabił Klejtosa, a potem żałował i rozpaczał, wszedł do niego filozof Anaksarchos mówiąc: To jest ten Aleksander, na którego dzisiaj cały świat patrzy. A on leży bezwładny i płacze bojąc się ludzkich sądów i ludzkiego potępienia, choć sam powinien być prawem i normą sprawiedliwości. Przecież na to Aleksander jest zwycięzcą, aby panował i rządził, a nie żeby był niewolnikiem poddającym się pustej obawie o ludzką opinię"... Rozumiesz, mądralo? Król zawiesił głos i czekał. Skazaniec milczał, aż nagle szarpnięcie obrożą wyrwało go z obojętności. 428 — Słyszysz mnie? — Słyszę. — Więc mów coś! Mów do stu tysięcy diabłów! — To, co powiem, nie spodoba się waszej królewskiej mości. Zresztą, jak tu mówić, mając gardło w kleszczach? Łańcuch naciągnięty zelżał, ogniwa z brzękiem zaczęły przetaczać się na stronę Pat-kula. — Co chciałeś powiedzieć? ^ — Myślę, że wasza królewska mość szuka usprawiedliwienia przed samym sobą. Łańcuch drgnął niebezpiecznie, lecz nie ruszył z miejsca. — A co dalej? — Dalej myślę, że ów kiepski filozof chciał przypodobać się Aleksandrowi, rozgrzeszyć go ze zbrodni. Zapewne dostał nagrodę. Lecz jeśli dobrze pamiętam historię Macedończyka, wkrótce nawet jego dworakom obrzydły królewskie szaleństwa. I wyprawili go na tamten świat za pomocą trucizny. — To nie jest dowiedzione, pisze Plu-tarch... — Nie zawsze da się udowodnić zabójstwo. Nie należy jednak zapominać, że takie rzeczy zdarzały się i później. Nie trzeba przeciągać struny. Król roześmiał się z nie udawaną wesołością. — Nie strasz mnie, Patkul, nie strasz. Wia- 429 domo, że imperatorzy zawsze wzbudzają nienawiść łotrów i zawistników, mają za to miłość i podziw ludu. Bo tylko pod ręką potężnych władców lud czuje się bezpieczny. Śpi spokojnie w swoich chatach, świadomy, że jest Bóg w niebiosach, a na ziemi czuwa jego namiestnik — król. Wiesz dobrze, że tak jest, jak mówię. — Wiem — zgodził się więzień. — Masz jeszcze coś do powiedzenia? — Mam, najjaśniejszy panie, jedną prośbę. — Jaką? — szybko podchwycił król. Mogło się zdawać, że tylko czekał na coś podobnego i że ucieszyły go te słowa. A Patkul tłumiąc wściekłość, która falą gorącej krwi uderzyła mu do głowy, powiedział: — Byłem kiedyś cząstką twego ludu. Pozwól wreszcie i mnie przespać się choć trochę. Oczekiwał duszącego targnięcia obrożą, zacisnął zęby i naprężył mięśnie szyi, ale niespodziewanie poczuł, że łańcuch opada. Gdy przybyło go dostatecznie, mruknął „dziękuję" i wyciągnął się na podłodze, wspierając plecy o ścianę. Ponieważ dłonie miał skrępowane, nie mógł nawet ramienia podłożyć pod głowę, a było to szczytem marzeń w tej chwili. Lecz oto po paru minutach ktoś odemknął drzwi do komórki i czyjaś ręka rzuciła skórzaną poduszkę. Ten gest wielkoduszny a zaskakujący sprawił, że nowe domysły zaczęły 430 niepokoić skazańca. „Może on spodziewał się, że ja po raz drugi się ukorzę? I czekał na moje prośby? Chwilami jak gdyby sam mi to podsuwał. Bo po cóż by kazał sprowadzać mnie na swoją kwaterę? Czy tylko po to, aby szydzić, zabawiać się moim strachem?" Jak górnik zasypany na dnie szybu wpatrywał się bacznie i z nadzieją w świecący nad nim otwór, przysłuchiwał się szmerom po tamtej stronie. I myślał dalej: „Czyta żywoty sławnych mężów, przymierza swoje czyny do wielkich wzorów. I czeka, abym się poniżył ostatecznie... Gdybym miał pewność, ż^ to się na coś przyda. Lecz tak nie będzie." Światło w królewskiej izbie raptem zgasło. Resztki wahań i oczekiwań utonęły w ciemności. Poprawił ramieniem poduszkę i pró-•bował ułożyć się wygodniej. Och, gdyby mózg posiadał powieki, które można by zamknąć przed myślami, co świecą tak jaskrawo i zasnąć nie dają. Jedne mówiły: „Żałuj, że straciłeś sposobność. Już się ona nie powtórzy". A drugie: „To też by się na nic nie zdało". I tak na zmianę... A to „żałuj!" przejmowało udręką nie mniejszą niż tamto z rezygnacji czy z dumy płynące przeświadczenie, że nie ma czego żałować. W ostatnich dniach września pojawiły się w Warszawie szwedzkie forpoczty, zwiastując zbliżanie się armii królewskiej. Widok 431 rodaków w tym obcym mieście wprawił Eleonorę w podniecenie. Może po raz ostatni drgnęło w duszy poczucie wspólnoty z nimi, jakieś dawne przj^wiązanie do tych mundurów, do ojczystej mowy i zadowolenie, że widzi ich jako tryumfatorów na zdobytej ziemi. Musiała to stłumić. I dość było przypomnieć sobie chwile spędzone z Reinholdem w piwnicy Dippoldiswalde, aby z nową siłą odezwało się w sercu poczucie krzywdy. Swoi ' czy obcy krzywdziciele zawsze jednakowo są wrogami. Trzeba mieć wolne ręce i duszę wolną od sentymentu, chcąc działać przeciw nim. Kończyła się więc bezczynność, oczekiwanie pełne niepewności, zbliżały się chwile rozstrzygające. Eleonora zaczęła ponaglać Je-lonkowskiego i to tak, jakby chodziło jej nie .tylko o ratowanie Patkula, ale i o wyzbycie się ciężaru danych mu przyrzeczeń. Odczuwała ten ciężar, tkwiąc samotnie w swej warszawskiej kwaterze. Nie chciała pokazywać się na mieście, w obawie, że może być rozpoznana przez któregoś z oficerów. Iluż ich przewinęło się swego czasu przez guberna-torskie salony w Rydze. Prędzej więc do dzieła! Jednak przebiegły, doświadczony partyzant zwlekał. Okazało się bowiem, że król Karol z głównymi siłami ominął stolicę od północy, tu zaś pod osłoną kilku jego pułków przybył nowy król polski, Stanisław 432 Leszczyński. Wracał na tron po przymusowej trzyletniej prawie nieobecności. Jego zwolennicy usiłowali nadać temu powrotowi znamiona uroczystego powitania, wszelako wypadło ono blado i smętnie na tle opustoszałego, pokaleczonego wojną miasta. Odgłosy wzmożonego ruchu, wiwatów i dzwonów dobiegały do uszu zamkniętej na Marywilu cudzoziemki, jak niezrozumiały a irytujący bełkot rzeczy nic ją nie obchodzących, a przecież posiadających wpływ na jej losy. Nareszcie doczekała się dnia, kiedy pfzed gospodę zajechała kryta kolaska, eskortowana przez kilku zbrojnych jeźdźców. Do pokoju wszedł swym posuwistym, polonezowym krokiem Jelonkowski. Uśmiechnął się do Eleonory i, opieczętowawszy jej dłoń świeżą pomadą od wąsów, powiedział: — Jedziemy, mościa pani generałowo. Al-les ist fertig! W godzinę później byli już za miastem. Koła pojazdu miękko toczyły się piaszczystym traktem, kołysząc pudło na rzemiennych pasach. Wzburzenie podróżniczki jadącej w niewiadomym kierunku z nieznajomymi ludźmi uciszało się z wolna, natomiast ogarniał ją ten smutek, który zwykle towarzyszy jakiejś rezygnacji, jakiejś zgodzie na uległość, na poddanie się konieczności, na posłuszeństwo cudzej woli. Bo przychodziło Jej na myśl, że to, czego się podjęła, jest taką samą chimerą jak ta, którą ścigał Reinhold, 28 — Brzemię... 433 taką samą niemożliwością jak ta, przy której on się upierał do końca i ciężko płacił za swój upór. Znajdowała się więc dzisiaj w niemiłym okresie życia między powziętą decyzją a niepewnością, co z niej wyniknie. Myśli błąkały się wokół rzeczy minionych, jakby sprawdzając, czy nie znalazłoby się tam coś, co jeszcze i dzisiaj mogło być przydatne. Ale jakiś złośliwy duch podsuwał fakty budzące niepewność, rozterkę i lęk. Napłynęło wspomnienie gwałtownej rozmowy z mężem, który zjawił się w ich wiejskiej posiadłości nazajutrz po ucieczce Patkula. Wiedział już o wszystkim, lecz nie okazywał gniewu, wydawał się raczej zadowolony. „Kochanek, który ucieka zostawiając kochankę na łasce zdradzonego męża, przestaje być niebezpieczny" — powiedział. I Eleonora pożałowała, że nie uciekła z Reinholdem. „To zależało tylko ode mnie" — odrzekła hardo. „Jeśli tak, wdzięczny ci jestem, żeś tego nie uczyniła. Przyznam ci się, że jednak obawiałem się takiego obrotu rzeczy. Lecz z drugiej strony, znając cię dobrze, mogłem zaryzykować. Zależało mi na tym, abyś została przy mnie. Pani gubernatorowa, uciekająca za granicę ze skazanym buntownikiem, to już wielka awantura! Musiałbym zrzec się mego stanowiska, nie czekając, aż król mi je odbierze. Teraz więc, Eleonoro, proponuję ci zgodę. On już nigdy nie wróci, wie. że .położyłby 434 głowę pod topór. Nasze małżeństwo doznało przykrego wstrząsu, jednak zostało uratowane. Zachowajmy na przyszłość pozory, że nic się nie zmieniło, nie podsycajmy plotek. Oboje na tym zyskamy. Chyba mnie rozumiesz?" Zrozumiała, że chciał jej przypomnieć, że zależna jest od niego materialnie. Miała jeszcze rodziców w Sztokholmie i postanowiła wyjechać do nich. A Hastfehr mówił dalej: „Jestem skłonny zapomnieć o twojej przygodzie, sądzę, że czas i tobie to ułatwi." Chciała mu odpowiedzieć, że nie można zapomnieć o tym, co się dopiero zaczęło i jest wielkim oczekiwaniem. Lecz" powiedziała tylko: „Nie wiem." Wówczas on zapytał: ,,Czy zmuszono cię do małżeństwa?" „Namawiano mnie" — odrzekła zgodnie z prawdą. „Więc jednak nie wyszłaś za mnie wbrew woli?" „Nie". „Czy byłem dla ciebie złym mężem?" — pytał dalej. I po raz pierwszy, odkąd go znała, robił wrażenie człowieka, który boleśnie zawiódł się w swoich wyra-chowaniach i stara się pojąć, czy sam popełnił błąd, czy padł ofiarą czyjejś złej woli. „Nie — odrzekła z westchnieniem — nie byłeś złym mężem, ale byłeś mi obojętny. Nigdy nie mówiliśmy o miłości." Wydawał się zaskoczony: „Okazywałem ci ją nie w słowach, lecz w moim postępowaniu z tobą. Uważałem, że człowiekowi w moim wieku, z moją pozycją w życiu nie przystoi paplać 0 czułościach nawet do swej żony." „Tak, 435 zawsze pamiętałeś, że jesteś gubernatorem. I nawet wtedy gdyś zdejmował strój oficjalny, idąc do łóżka. Dzisiaj boli cię twoja urażona ambicja, twoja miłość własna została znieważona." „Tak, i moje zaufanie do ciebie, moje przywiązanie, mój szacunek. Ale nie miotam się jak Otello, a pewnie tego się spodziewałaś." „Podziwiam twój spokój i twoje wspaniałomyślne gesty. Jednak nie sądzę, aby po tym wszystkim można było żyć dalej pod jednym dachem." Wtedy uśmiechnął się mglisto, patrząc nie na nią, lecz na coś, co budował w swej wyobraźni na miejscu tamtej, zburzonej przez Eleonorę egzystencji. I odpowiedział z wolna: „Proponuję ci separację od łoża... nie zależy mi na tych rzeczach... i nigdy właściwie nie zależało, obce mi są pierwotne instynkty... Ale uszanujmy wszystkie inne formy współżycia małżeńskiego. Wobec ludzi, wobec świata." Zachowywał się jak człowiek, któremu trudno coś zarzucić, a który ciężko został pokrzywdzony. Sprawił to, że Eleonora poczuła się winna i zawstydzona. Po tej rozmowie, która skończyła się na niczym, ani pojednaniem, ani ostatecznym zerwaniem, wyjechała do rodziców. Miała zamiar stamtąd, ze Sztokholmu, udać się do Paryża czy do Wiednia i tam połączyć się z Reinholdem. Napomknął o tych miastach w dniu swej ucieczki, mogła więc się spodziewać, że łatwo się odnajdą. Ale gdy powzięła tę decyzję, wyłoniła się sprawa 436 środków na wyjazd. Pieniądze! Nigdy o nich nie myślała: w domu rodzicielskim, a następnie mężowskim dostawała na wszystko. Teraz wypadało obliczyć, ile trzeba fty pieniędzy na taką wyprawę, a potem na życie. Łudziła się, że ojciec pomoże jej w tym kłopocie. Kiedy mu oznajmiła, że nie chce wracać do męża, i wyznała z determinacją, że kocha innego i kto nim jest, wtedy usłyszała z ust ojca to, czego oszczędził mąż — wyrzuty, groźby, niemal przekleństwa. A od matki srogie ostrzeżenie: „Zabijesz go, jeśli popełnisz to szaleństwo. To straszne wychować córkę na międzynarodową awanturnicę. Wróć do Hastfehra, na litość boską!" Więc wróciła, a los zmiłował się nad nią i sprawił, że męczące pożycie nie trwało długo. Zaziębiwszy się na polowaniu Hastfehr umarł, zapisując żonie dom w Rydze, folwark koło Dźwińska i dość znaczną sumę pieniędzy. „O jedno cię proszę — powiedział w ostatniej godzinie — pamiętaj, że nosisz moje nazwisko." Byłaby podarła ów testament w jego oczach, ale to były oczy umierającego, smutne i groźne zarazem, patrzące już prawie z tamtej strony grobu. Odszepnęła: „Dobrze" — czując, że kłamie i że boi się, aby umarły nie zemścił się kiedyś za kłamliwe przyrzeczenie. Potem zaczęło się pełne napięcia oczekiwanie, co uczyni Reinhold. Z dnia na dzień spodziewała się wezwania, lecz on jej nie wzywał i nie wiadomo było, gdzie się obraca. 437 Już zaczęła go posądzać, że się jej wyrzekł i zapomniał o niej, aż tu wybuchła wojna. Wrócił! Stanął we drzwiach jej domu jak podpalacz z żagwią w ręce, domagając się. by szła za nim w świat objęty pożarem... Dzisiaj mówiła sobie: „Stchórzyłam po prostu! Zamiast szczerze powiedzieć, że się boję, zaczęłam mu prawić morały o wierności i patriotyzmie. O, najgłupsza z głupich!" Pojazd zaprzężony w rącze konie toczył się przez obcy kraj do nieznanego miejsca, nieznajomi ludzie mieli wspólnie z nią rzucić się w krwawe przedsięwzięcie, którego wynik był niewiadomy. „Jeżeli zginą — pomyślała — to już nie będzie skutkiem jeszcze jednego błędu. Teraz wiem na pewno, że nie ma dla mnie innej drogi." Wychyliła się z okna i ujrzawszy kłusującego obok karety Jelonkowskiego zapytała: — Czy nie można by jechać prędzej? — Konie dobrze idą, a tu piachy. — Jak pan sądzi, kiedy będziemy na miejscu? — Nie wcześniej, jak jutro na wieczór. No, a tam i tak wypadnie czekać. — Długo? Wzruszył ramionami. Rozumiał jej niecierpliwość, ale to pytanie było dziecinne. — Może miesiąc, może tydzień. Przecież wie pani, na czym interes polega. — Wiem, oczywiście. Musimy czekać na przejście wojska. 438 — Czekać i wypatrywać, chodzić na zwiady. Próżnować się nie będzie. Milczała, spoglądając na cichą i pustą okolicę, którą przejeżdżali. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się płaskie równiny, poferyte wyburzała zielenią. Słońce, blade i postarzałe, wisiało nisko, jakby nie miało sił podnieść się wyżej, tam gdzie o tej samej porze bywało latem. — Jaki to dzisiaj dzień? — spytała. — Dziesiąty października, łaskawa pani — odrzekł szlachcic. Rankiem jak zwykle, jak to bywało i na poprzednich postojach, zbudziła go chóralna modlitwa śpiewana na dworze przez wojsko. Podniósł się na nogi i łańcuch mu w tym nie przeszkodził. Chwilę stał kręcąc zdrętwiałym karkiem, a później spróbował podciągnąć żelaza ku sobie, ile się da. Przekonał się, że koniec ich zahaczano o coś z tamtej strony ze ścianą, swobodę ruchów miał więc ograniczoną. Nasłuchiwał, czy nie usłyszy jakichś głosów w królewskiej izbie, ale król, jak widać, wcześniej opuścił kwaterę. „Mimo wszystko musiałem twardo spać" — pomyślał więzień z zadowoleniem. Potem dostał żołnierskie śniadanie, chleb z piwną polewką, potem warta wyprowadziła go przed dom. Zmrużył oczy jak nurek wypływający z głębiny na światło dzienne. 439 m " Z chat i stodół miasteczka wybiegali z gwarem żołnierze, prowadząc osiodłane konie. Krzykliwe trąbki grały pobudkę marszową, a na kościele miarowo i powoli odzywał się dzwon, jakby przed czymś przestrzegając spiżowym ojcowskim basem. Po jakimś czasie zgiełk i bieganina ustały. Od czoła kolumny rozległy się krótkie twarde komendy. Szeregi zafalowały, jakby olbrzymi, stalową łuską okryty jaszczur rozciągał z chrzęstem i prostował kręgi długiego cielska, aż wreszcie przy jazgocie wiejskich kundli, trąbek i tego ostrzegawczego dzwonienia wszystko ruszyło naprzód. Patkul. przywiązany za szyję do taborowego wozu patrzył na przechodzące wojsko. W pewnej chwili wynurzyła się spoza zakrętu uliczki grupa konnych oficerów. Gdy się zbliżyli, spostrzegł wśród nich znajome oblicza. A tamci musieli go poznać wcześniej, bo teraz żaden nie spojrzał na niego. Pobladł, wyprostował się i podniósł głowę, jakby pragnął zbielałą twarzą zaświecić im w ocjzy. W tej obroży na szyi, z łańcuchem zwisającym aż do ziemi, w tym naszyjniku haniebnym i żelaznych okowach wyglądał jak wojownik w resztkach potrzaskanej zbroi. Spozierał na mijających go, strojnych kawale-rzystów, pozdrawiał bolesnym spojrzeniem: .,Witajcie, ziomkowie, towarzysze wspólnej ongiś sprawy! Witajcie, Schlippenbach i Bud-berg, i ty, Lauenstein, i ty, Wittingshoff. Wi- 440 tajcie, Stackelberg, Meiersfeldt i Zyberg, witajcie, Manteufel i Tyzenhauz! Skąd się tu zjawiacie? Czyżbyście mieli być świadkami mojej kaźni? Czy umyślnie sprowadził was tutaj najłaskawszy monarcha? Nienawiść do mnie nie daje mu spokoju. Chciałby ją przemienić w pogardę, gdyż pogardzeni toną w zapomnieniu, a znienawidzeni tkwią w duszy jak ciernie. Spójrzcie, jak usilnie stara się zniszczyć moją godność, obrócić mnie w bydlę. To nie tylko wielki wojownik, to przezorny mąż stanu. Nie dopuści, aby wróg został w pamięci ludzkiej na kształt bohatera, aby się błąkał po śmierci jak widmo zwołujące mścicieli. Dzisiaj jedynie o to idzie między nami gra, jedynie o to..." Inflanccy panowie, nie patrząc na więźnia, zniknęli w tumanie pyłu, a wóz taborowy ruszył w ślad za kolumną. Niskie niebo przecierało się wskroś rzednącą mgłę. Powietrze było czyste i surowe po nocnym przymrozku, jak to bywa w październikowe ranki, kiedy resztki lata plączą się wśród początków zimy. Reinhold szedł na uwięzi za wozem, mię-^2Y tylnymi kołami, jak pies za cygańską budą. Starał się nie myśleć o spotkaniu z rodakami ani o wczorajszej rozmowie z królem, natomiast skupić całą uwagę na tym, co go otaczało wokół, stąd czerpać świadomość, że jest i płynie wciąż na powierzchni świata, zanim jakiś wir na zakręcie nie wciągnie go w duszną ciemność nieistnienia. „Trzeba się 441 cieszyć — mówił sobie — codziennym darem światła i darem życia, tak tragicznym, bc udzielonym człowiekowi razem z wiedzą o śmierci, ale tym droższym, że tak znikomym i kruchym, tak niepowtarzalnym dla nikogo." Spoglądał więc na strzechy pobielałe od szronu, pozdrawiał jesienne kwiaty za opłotkami i płowowłose dzieci, gapiące się stamtąd na maszerujące wojsko, i odkrywał rzeczy, które są wszędzie, a których dawniej, pochłonięty gorączką czynów, nie dostrzegał albo o nich zapominał. Dziś ważne było jedynie to, co widział, co pozwalano mu widzieć i żal było pomyśleć, że już się tego nie napatrzy do syta. „Jeżeli te gołębie — myślał, obserwując wirujące w górze białe stadko — jeżeli te ptaki zatoczą przynajmniej trzy koła, nim usiądą gdziekolwiek z powrotem, będę ocalony." Zaczął rachować, a one latały wysoko, porywczo, jakby wiatr podbijał im skrzydła i nie pozwalał odpocząć. Wróżba wypadła pomyślnie, i czuł się raź-niejszy, a chwilami dziwnie lekki, jakby tamte klęski i upokorzenia, i to skazanie było udziałem innej istoty, od której udało mu się oderwać i która zostawała coraz dalej w tyle. Wtedy i poskrzypywanie kół wydawało się coraz cichsze i cichsze, postacie konwojentów konnych jakoś mniej realne, prawie przezroczyste. Wciągnął głęboko oddech, jak uwolniony nareszcie ze wszystkich więzów 442 i ciężarów, lecz to złudzenie trwało tylko na czas tego jednego oddechu. Woźnica, stary żołdak w wy liniale j futrzanej czapie, obejrzał się za siebie, jakby coś podejrzanego miało się stać z jeńcem, i podciął konie, zmuszając go tym samym, aby biegł za wozem. Więc Patkul pobiegł. Z tymi związanymi na plecach rękami, z tą żelazną smyczą u szyi i z wyciągniętą do przodu głową, za którą nie mogły nadążyć wzbijające pył nogi, wzbudzał złe śmiechy wśród żołnierzy. Parę godzin tak minęło w pochodzie. Słońce było blisko południa, kiedy w oddaleniu zarysowały się dwie kościelne wieże, a zziajany więzień pomyślał, że nareszcie dozna choć krótkiej ulgi na postoju. Czuł się bardzo zmęczony. Opuchnięte nogi w poszarpanych pończochach i zdartych trzewikach plątały mu się, jakby i na nich dźwigał żelaza. Jednak na próżno spodziewał się odpoczynku. Prowadzący go konwój oddzielił się od pułku, który szumnie maszerował dalej, a wóz taborowy przystanął na uboczu drogi. Jeden z żołnierzy odczepił kajdany od kłonicy, woźnica obejrzał się na jeńca, mrugnął głupkowato okiem i smagnąwszy konie pospieszył za ariergardą. Wtedy ten sam żołnierz pociągnął Patkula ścieżką między zarośla w bok od głównego traktu. I zanim ftiożna było zrozumieć, dokąd go prowadzi i po co to wszystko, dróżka wtarła się w murawę przestronnej łąki, otoczonej brzozowy- 443 mi gajami. Dokoła zamykając ją ze wszech stron stały szeregi jeźdźców w niebieskich płaszczach, sławna szwedzka dragonia. Pat-kul doznał wrażenia, że wprowadzono go na arenę, gdzie szykuje się wielkie widowisko. Dotychczas trzymał się odważnie i twardo, a w tym przemarszu razem z masą wojska niepewność własnego losu przytępiała się i rozdrabniała. Setki i tysiące "ludzi, ulegając czyjejś przemożnej woli, szły wspólnie z nim tak samo zagrożone bliską śmiercią albo cierpieniami i może tak samo żałując spokojnego życia, tak samo nie mając pewności jutra. „O, ciemna dolo człowiecza! — pomyślał w jakiejś chwili. — Jedyna pociecha, że nie jesteśmy samotni, że nie ma takiego nieszczęścia, którego by już nie doświadczył przed nami ktoś inny." Kiedy więc oderwano go od tej ruchomej masy, spłoszył się i zadrżał w duchu. Zdumionym wzrokiem toczył po udeptanej ziemi i nagle zadrżał powtórnie. Gdzieś pośrodku łąki ujrzał sękaty rzeźnicki pniak i szerokie ostrze topora, w którym migotał blask słońca, jak w kawałku stłuczonego lustra. ,,To tutaj — pomyślał szybko — na tej wydeptanej, pożółkłej łące zrobią to ze mną! Ale dlaczego właśnie tutaj?" Pytającym wzrokiem przesunął po niebieskich zastępach konnicy, po obojętnych chłopskich twarzach żołnierzy, aż zatrzymał go tam w oddali, gdzie pod brzozowym gajem na koniu 444 białym jak brzoza siedział Karol XII. Kiedy wydano mu najbardziej nienawistnego przeciwnika, wyznaczył go na głównego aktora w przygotowanym zawczasu igrzysku. Zadbał o widzów, każąc wydzielić z armii kilkuset dragonów, prostych chłopów łotewskich, którzy z mowy szwedzkiej rozumieli tylko komendę. „Ale — pomyślał skazaniec — zrozumieją to, .co wnet zobaczą — bezgraniczną władzę swego rozkazodawcy. Tak samo jak ci oficerowie z królewskiej świty, baronowie i panowie inflanccy. Wszystko z dawna było ułożone w przewrotnej duszy tryumfatora: i ta nocna rozmowa przez ścianę, parodia spowiedzi, i ten marsz na łańcuchu za wozem, parodia losu pobitych wodzów, ciągnionych za rydwanem cezarów, i wreszcie ta każń publiczna, ohydny rytuał sprawiedliwości, mający uczynić ze mnie parodię ginącego bohatera." Tak przejrzawszy intencje króla, usiłował dosięgnąć spojrzeniem jego oczu, dać mu znak, że pojął te nędzne zamysły. Lecz zbyt wielka odległość ich dzieliła. Tu zaś bliżej siebie oprócz pnia i topora dostrzegł nagle świeżo ociosane słupy i dziwną machinę, podobną do wiatraka z ogromnym kołem zamiast śmigieł. „Skąd się to wzięło?" — pomyślał, bo przedtem zajęty czymś innym nie zauważył dwóch szarych, niepokaźnych chłopków, co to wszystko ustawiali. Instynkt ostrzegł go, że to narzędzia tortury dla niego 445 przygotowane, i szarpnął się jak do ucieczki. Ale coś potężniejszego niż strach ścięło ton odruch na miejscu. „Diable! To ci się ri-uda!" — pomyślał kamieniejąc. I od ra złączyło się to z myślą o Eleonorze. Oc tchnął, sprawdziwszy, że jej tu nie ma. „1 jeśli nie podołam?" — zatrwożył się, oblew jąc zimnym potem. Wiedział, że już musi zginąć, nie chci jednak poddać się rozpaczy, dopóki zdoL będzie czuć i myśleć. Bo czuć i myśleć zn czyło teraz walczyć do ostatka. Nie z oprawcami i nawet nie z królem, rozdawcą śmierci. Obce mu stało się naraz uczucie nienawiści do sprawców tego, co tutaj miało nastąpić, zapomniał, że istnieją. Stał wobec bezosobowej potęgi zniszczenia, jak człowiek, który, nie tracąc sił na klątwy, całą moc duszy i ciała wytęża w upartym, zaciekłym oporze przeciwko zagładę niosącym żywiołom. „Umrzeć nie uznając śmierci" — pomyślał z biciem serca. Pomyślał, że zawsze z podziwem wielbił tych, którzy to potrafili, że dzisiaj on sam ma być takim przykładem. I wtedy jeszcze raz przeszył go dreszcz niepokoju: „A jeśli nie potrafię?" Hagen, który z drugim kapelanem jechał bryczką za swym pułkiem, dostrzegł, jak odłączano więźnia od kolumny marszowej. Wolałby tego nie widzieć. „Nie pójdę za nim — 446 postanowił. — I tak już wszystko stracone." A drugi pastor, obejrzawszy się na zamieszanie w taborze, westchnął: — Zdaje się, że nieszczęsnego Patkula wzięli na stracenie. Chwała Bogu, że nie musimy na to patrzeć. — Tak. Módlmy się. Przez chwilę obaj poruszali ustami, po czym ten drugi odezwał się znowu: — Szybko się z nim załatwią. Jak to na wojnie. — Im szybciej, tym lepiej — szepnął Ha-gen, a tamten spojrzał na niego przykro zdziwiony. Jak może duchowny tak mówić! Po-milczał chwilę i spytał: — Podobno byłeś u niego z ostatnią pociechą? — Byłem, oczywiście, chociaż on... — Już chciał się poskarżyć, że skazaniec nie zaufał Bogu, ale poczuł, że byłaby to skarga nikczemna. Więc tylko dodał: — Robiłem, co mogłem. Spełniłem swój obowiązek. — To dobrze. Bo w gruncie rzeczy, co więcej my, kapłani, możemy zdziałać wśród okropności wojny? Spełniać swe obowiązki, to znaczy polecać Stwórcy nieszczęsnych ludzi. Niech i nad nim Pan się zlituje. ¦— Amen. Ujechali kawałek drogi. Hagen wznosił oczy ku niebu, jakby stamtąd oczekiwał jeszcze jakiejś wskazówki, serce miał ściśnięte trwogą i bólem. Konie szły naprzód, a jego 447 ciągnęło coś w stronę przeciwną. Próbował się opierać: „Każdy chyba przyzna, że uczyniłem wszystko, co do mnie należało. A on w ogóle niczego nie żądał w ostatnich godzinach." Otworzył usta, aby krzyknąć na woźnicę: „Prędzej!", lecz nagle przypomniał sobie Swedenborga i krzyknął: — Stój! Furman odruchowo ściągnął lejce, a drugi pastor zapytał: — Co się stało? — Muszę tam być — wymamrotał Ha-gen. — Może będzie chciał mi coś powiedzieć? Myślał, jak przeszkodzić morderstwu, jeśli ten szwedzki major spróbuje wykonać to, co zapowiedział. Zlazł z bryczki, przeskoczył rów i zaplątał się w przydrożnych krzakach. Ciernie dzikiej róży drapały mu twarz i ręce. „On nie ma prawa go zabijać — myślał w podnieceniu — on nie ma prawa." Raptem uderzyła go inna myśl: „A kto ma prawo?" Zatrzymał się w gąszczu kolących rózeg i machinalnie zlizywał z pokłutej dłoni krople krwi. „Albo wszyscy, albo nikt. Nawet Bóg!" — odpowiedział sobie. Wtedy znowu tamta myśl: „Przeszkodzisz tu jednemu zabójstwu, a czy potrafisz następnemu?" Rzucił się naprzód, wydostał na skraj łąki i musiał przystanąć. Kordon dragonów ogradzał ją żelaznym żywopłotem i tylko przez rozstępy między końmi dawało się zobaczyć, co 448 dzieje się dalej, w głębi wojennego koliska. Na razie nie działo się nic osobliwego, skazańca nie było widać i Hagen odetchnął: „Jeszcze nie za późno". Dokoła było spokojnie i prawie cicho, mimo wielkiej liczby zgromadzonych ludzi. Można było pomyśleć, że wojsko zebrało się na nabożeństwo polowe i czeka na swego kapelana. W oddaleniu pod brzozowym laskiem widać było grupę konnych oficerów, a wśród nich samego króla. I patrząc na tę postać w trójgraniastym kapeluszu bez piór, w niebieskiej kurtce z miedzianymi guzikami, Hagen zaczął nabierać otuchy. W obliczu boskiego pomazańca nie może stać się nic złego. A wtem zobaczył Waldena, uwijającego się konno po łące i wydającego głośne rozkazy. Dwaj ludzie w zgrzebnych portkach i koszulach z zakasanymi jak do ciężkiej pracy rękawami krzątali się, ustawiając jakieś słupy i deski, zaś paru żołnierzy wyprowadziwszy Patkula na środek łąki rozwiązywało mu ręce. Gdy zdjęto z dłoni postronek, zresztą tylko po to, aby znów go zawiązać z przodu, zdążył unieść je do góry i przeczesać palcami zmierzwione siwe włosy. Potem obrócił się do Waldena i zaczął przyglądać mu się z przechyloną na bok głową. A ten rzuciwszy wodze koniowi na szyję i wsparłszy się wyprostowanymi nogami w długie strzemiona tak, iż wydawał się górować nad całym polem, głosem donośnym, podniesionym, aby 29 — Brzemię... 449 w najdalszych miejscach było go słychać, przemówił: — Wszem wobec i każdemu z osobna niechaj będzie wiadome... że surowym rozkazem jego królewskiej mości szwedzkiej... naszego ¦ najłaskawszego króla i pana... jest... aby ten tutaj Jan Reinhold Patkul — władczym gestem wyciągnął rękę i palcem wskazał na skazańca, co stał przed koniem między dwoma oprawcami. A ci słuchali czujnie unosząc głowy, jak dwa psy, oczekujące skinienia, aby rzucić się na nie tkniętą jeszcze ofiarę. — Aby Jan Reinhold Patkul, zdrajca kraju, był tłuczony kołem i ćwiartowany... jemu ku zasłużonej karze, a innym ku przestrodze. — W chłodnej ciszy poranka głos Waldena brzmiał czysto i donośnie jak miedziany instrument, wygrywający hejnał, i kapitan na moment sam zasłuchał się w jego metaliczne echo. A potem zaczerpnął tchu i tocząc dokoła płomiennym wzrokiem dokończył grzmiąco: — Niechaj każdy strzeże się zdrady i uczciwie służy swemu królowi. Dobył szpady i salutował błyskiem stali, obróciwszy się twarzą w stronę, gdzie znajdował się Karol XII. Czuł, że w tej chwili jest u jakiegoś szczytu, że jest jednym z trzech, na których zwrócone są oczy wszystkich oficerów i żołnierzy, że jest uczestnikiem sprawy, która zapisana będzie w historii wojny na równi z dziejami słynnych bitew. Ale w tej bitwie ze zdradą on sam do- 450 wodził. Król, powierzywszy mu dowództwo, cofnął się jak gdyby w cień. Wróg i zdrajca wnet będzie unicestwiony. A na placu, spełniwszy trudny obowiązek, zostanie on jeden, przykład odwagi i niezłomnej wierności, kapitan Oskar Walden! Wśród królewskiego orszaku po donośnym orędziu Waldena uczyniło się poruszenie. Król szybkim, nieufnym spojrzeniem przebiegł po zmienionych twarzach i wydął usta. — Chciałem, moi panowie, aby zdrajca dobrze poczuł całą okropność i ohydę swych występków. — Zatrzymał wzrok na pobladłym Budbergu, który wydawał się najbardziej zgnębiony brzmieniem wyroku. Przypatrywał mu się chwilę, po czym rzekł: — Nie zależy mi na uśmierceniu pańskiego kuzyna, baronie Budberg. Daruję mu życie... Uczynił pauzę, a wtedy Budberg podniósł na niego stroskane, nieśmiałe wejrzenie: — Czy mógłbym, najjaśniejszy panie, oznajmić mu o tej łasce? — Tak. Możesz go zawiadomić, że daruję mu życie, jeśli mnie sam o to poprosi. Bo jeśli gardzi moją łaską? — Przymrużonymi oczami znów powiódł po otoczeniu, jakby rzeczywiście spodziewał się od kogoś odpowiedzi ^a to pytanie. Lecz inflanccy panowie milczeli. Więc zwrócił się do Budberga: — Jeśli nie gardzi, jeśli nienawiść nie całkiem go 451 oślepiła, niech przyjdzie tu do mnie, abym go wysłuchał. Niech przyjdzie... ale na kolanach! Chcę widzieć jego prawdziwą skruchę... i aby wszyscy ją widzieli. Tylko niech się nie namyśla zbyt długo. Czekają na nas ważniejsze sprawy. Oparł dłonie na łęku siodła i już nie patrzył na nikogo, świadomy, że jego wolę, że jego słowa zapisuje opiekuńczy geniusz na spiżowej tablicy. Prawie słyszał zgrzyt piszącego rylca. Budberg trącił konia ostrogą i ciężkim kłusem, nie jak zwiastun ocalenia, lecz jak wysłaniec po straconą nadzieję, ruszył na przełaj przez łąkę. Jakieś pięćdziesiąt kroków dzieliło go od Patkula, przy którym kręcili się oprawcy. Zdjęli mu już kaftan i buty, więc stał boso, w spodniach tylko i w koszuli, a kapitan Walden niedbale rozparty na siodle bawił się końcem łańcucha, jeszcze nie odpiętego od szyi skazańca. Ujrzawszy nadjeżdżającego oficera, zdziwił się i trochę zaniepokoił. Od razu uczynił się sztywny i odpychający: — Co się stało? — zapytał. — Przybywam z rozkazu jego królewskiej mości — odrzekł surowo Budberg, patrząc nie na Reinholda, lecz w ziemię, a raczej na stopy skazańca, mokre i brudne od tającego szronu, z napęczniałymi żyłami pod skórą, stopy jak gdyby pokazujące, że od nich juz się zaczęło męczeństwo. Przymknął po- 452 wieki, nie mogąc znieść tego widoku. Nada-iąc głosowi twarde, niemal rozkazujące brzmienie dodał: — Najjaśniejszy pan postanowił ułaskawić generała Patkula. — Nie może być! — krzyknął Walden. Szarpnął łańcuchem, zrozumiawszy, że chcą mu odebrać ofiarę. Reinhold zatoczył się i omal nie upadł, lecz rozbłysłymi nagle oczyma zawisnął na bladej twarzy Budberga. Ten zaś mówił dalej: — Najjaśniejszy pan oczekuje, że winowajca sam poprosi go o przebaczenie i darowanie życia... Na znak prawdziwej skruchy winowajca ma iść stąd do króla ze swoją prośbą. Na kolanach. — Nie — potrząsnął głową Patkul. To słowo padło tak cicho i lekko, jakby od dawna wisiało na wargach niczym kropla wody, obrzmiała i gotowa urwać się przy pierwszym muśnięciu powietrza. Na twarzy Wal-dena pojawił się wyraz ulgi. Teraz z bezinteresowną prawie ciekawością przyglądał się obu Inf lantczykom. — Reinholdzie, pomyśl! — jęknął Budberg, zapominając o świadku. — Pomyśl, co ciebie czeka. — Zostaw mnie. Sam wziąłem odpowiedzialność za tę sprawę i sam poniosę skutki. Budberg zamilkł. W głębi duszy spodziewał się, że coś podobnego usłyszy i może czułby się zawiedziony, gdyby Patkul po-czołgał się do nóg Karola i zaczął skamleć 453 o łaskę. Sam należał do tych, co kiedyś upadli na kolana przed Szwedem, ratując życie. Dzisiaj Patkul jak gdyby odpłacał królowi za tamten ich strach, za poniżenie, za wstyd samych siebie, za wszystko! Chciałby ucałować go na pożegnanie, dotknąć ustami podartej koszuli więźnia, jak strzępów sztandaru, któremu tylko Reinhold wierny pozostał. Nie brakłoby mu odwagi uczynić to w obliczu króla i tego tłumu żołnierzy. Jednego się obawiał: że Patkul go odtrąci. Więc odezwał się półgłosem: — Żegnaj, bracie. — A potem spojrzawszy na Waldena coś sobie przypomniał i z gniewem rzucił pytanie: — Dlaczego nie ma księdza przy skazanym? Zna pan przepisy egzekucji? — Te przepisy — zaczął cedzić kapitan — w tym wypadku... Przerwał mu niespodziewanie ktoś inny: — Jestem właśnie. Pastor Hagen wyrósł jak spod ziemi i położył ręce na ramionach Patkula, który nawet nie drgnął. Oczy ludzi, co mieli go przeżyć, badały z napięciem wyraz jego twarzy. Ale ta twarz była przed nimi zamknięta, była ciemna jak dom oblężony nocą, gdy okna wszędzie są wygaszone i nie poznać, czy w środku jeszcze ktoś czuwa, czy już wszyscy obrońcy zginęli. 454 List, którego Eleonora nie wysłała do księżnej Jadwigi, pisany był w leśniczówce w Kurpiowskiej Puszczy bez pośpiechu, z długimi nieraz przerwami, bo chciała go wysłać dopiero wtedy, gdy Reinhold będzie mógł kilka słów od siebie dołączyć. Już samo pisanie sprawiało ulgę w tym niepokojącym oczekiwaniu, bo to było tak, jakby, nazywając po imieniu rzeczy dopiero spodziewane, nadawała im pozór już spełnionych. „Nareszcie mogę Ci podziękować, moja najdroższa, moja jedyna przyjaciółko, za to, coś dla mnie zrobiła wbrew sercu. Dzisiaj połączyliśmy się z Reinholdem. Ty byłaś ostatnią deską ratunku i przyznam Ci się, że pomimo Twej wspaniałomyślnej obietnicy nie bardzo wierzyłam,, że Twoje dobre chęci odniosą skutek. Lecz sama wiadomość, że król na Twoją prośbę postanowił jeszcze raz oddać sprawę sądowi, stała się dla Reinholda wielką otuchą. Znękany półtorarocznym więzieniem, gdy trzykrotnie przenoszono go w coraz gorsze miejsca, bardzo takiej otuchy potrzebował. Dzięki Tobie, Jadwigo, miecz wiszący nad jego głową został jak gdyby odsunięty na czas dłuższy. Ten czas to była główna nasza zdobycz, zwłoka, którą zyskaliśmy, ocaliła nieszczęśnikowi życie. Wprawdzie trzeba było w końcu uciec się do środków gwałtownych, aby go uratować, sądzę jednak, że w głębi duszy będziesz zadowolona, że ja mój cel osiągnęłam. Nie zapomnę do śmierci, ile 455 Ci jestem winna. Myślę, że zaciekawi Cię, co się ze mną działo po naszym ostatnim spotkaniu w Altonie. Otóż najpierw postarałam się dotrzeć do Reinholda, aby zawiadomić go o tym postanowieniu króla. Nie mogliśmy jednak się łudzić, że powtórny sąd go uniewinni. Wtedy ułożyliśmy plan dalszego działania, a ja zajęłam się jego wykonaniem. Dowiedziałam się w Warszawie, że król z armią opuszcza Saksonię i zamierza zimować gdzieś na pograniczu Inflant i Litwy. Postanowiłam zaczekać z ludźmi, których wzięłam do pomocy, na przemarsz wojska w takim miejscu, gdzie można by odbić Reinholda. Zatrzymałam się w lasach na północ od Warszawy i tu zaczęło się oczekiwanie. Opatrzność nam dopomogła i nadeszła chwila, w której odzyskałam go całego i zdrowego. Gdy otrzymasz ten list, oboje będziemy daleko,( na drugim końcu Europy. Bądź pewna, że Reinhold nie uczyni już nic przeciw Twemu bratu. Dzisiaj to zmęczony, postarzały człowiek, pragnący jedynie spokoju,.." Do tego miejsca był to list-spodziewanie, protokół marzeń albo raczej kwit na szczęśliwą przyszłość wystawiony losowi z góry. Dalej zaczynał się list-pamiętnik: „To był najdziwniejszy okres mojego życia, ten pobyt wśród starej puszczy pod jednym dachem z jej mieszkańcami, z ludźmi, których nawet języka z początku nie rozumiałam. Tutaj, na trakcie wśród dzikich ostępów, było miejsce 456 upatrzone na zasadzkę. Ci, którzy mieli dokonać porwania jeńca, dwudziestu kilku zabijaków uzbrojonych po zęby, jeżdżących konno jak szatany, włóczyli się tymczasem po innych drogach i myślę, że nie wzdragali się przed zwykłym rozbojem, wcale się nie troszcząc o to, kogo grabią — swoich czy obcych. Chłopi patrzyli na nich spode łba, jak zwykle ludzie osiadli, gospodarni patrzą na włóczęgów. Jednak dzięki temu, że sami posiadali broń, a strzelać potrafili celnie, czuli się bezpieczni. Kiedy oczekiwanie moje zaczęło się przedłużać, bo armia królewska maszerowała jakoś bardzo wolno, spróbowałam zbliżyć się z moimi gospodarzami i sąsiedztwem... Nigdy dotąd nie miałam styczności z naturą pierwotną i pierwotnymi ludźmi. Jak wspaniale sobie radzą bez tego wszystkiego, co nam w dużych miastach wydaje się niezbędne. Do miasteczka jeżdżą tylko po sól i proch. Gdy wieczorami widzę rodzinę, zgromadzoną w izbie oświetlonej tylko drzazgami i odblaskiem kuchennego ogniska, gdy przypatruję się zajęciom kobiet i mężczyzn, odnoszę niekiedy wrażenie, że moje życie cofnęło się do zielonych lat ludzkości. I przypomina rai się własne dzieciństwo, gdy lalkom szyłam strojne suknie z gałganków, a z klocków budowałam wspaniałe pałace. Tutaj znowu mam do czynienia z igłą, czasem nawet z garnkami i to jest bardzo zabawne. Czy potrafiłabyś, droga Jadwigo, ugotować zupę z 457 mięsa i kaszy? Albo upiec zwyczajny placek? Spróbuj choćby dla śmiechu, przekonasz się, jakie to trudne. Ale człowiek, jak widać, może przystosować się do każdego otoczenia. Gdybyż tak samo potrafił radzić sobie z tym, co otacza duszę." Odczytawszy po pewnym czasie ten ustęp z listu, Eleonora spostrzegła, że używając czasu teraźniejszego mimo woli zdradza się z tym, że Reinholda jeszcze z nią nie ma. Odłożyła więc pisanie z myślą, że trzeba to będzie jakoś poprawić później. Wyszła przed chatę i wsłuchiwała się w szeroki, jak falowanie morza, szum lasu, badała czujnie, czy tam w jego ciemnych głębiach nie zahuczy zgiełk wojennego przemarszu. Ale wciąż było cicho ria świecie. Nawet ptaki milczały, ukończywszy jesienne piosenki. Widzieli świadkowie wbitą na pal głowę Patkula, z twarzą jak szkarłatna maska. Mogło się zdawać, że trup wyciągnął spod ziemi długą, cienką szyję i ślepymi źrenicami szuka reszty swego ciała. A ono rozrąbane na ćwierci wisiało na osobnych drzewcach, lecz każda ćwierć zachowała rękę albo nogę, jakby na dowód, że jest, że była częścią ludzkiej istoty. Ci, którzy dokonali tego dzieła, zeszli z placu. Odpłynęły szeregi konnicy i Hagen wśród okrwawionych pięciu słupów klęczał jak po~ 458 śród kolumn zburzonej świątyni. Ze wzrokiem utkwionym w rdzawo poplamioną trawę szeptał ostatnie słowa psalmu: — „Wyschła jako skorupa moc moja, a język przysechł do podniebienia. W prochu śmierci położyłeś mnie, albowiem psy mnie obskoczyły, gromada złośników obiegła mnie." — Tutaj przerwał, bo na łąkę padł wysoki cień jeźdźca, który przystanął za jego plecami. Domyślił się, kto to, więc nie unosząc głowy przemówił głośniej: — „Wyrwij, o Panie, duszę moją od miecza, z mocy psiej wyrwij jedynaczkę moją. Powstali przeciwko mnie świadkowie fałszywi i ten, co tchnie okrucieństwem." Walden wzruszył ramionami, zawrócił chrapiącego płochliwie konia i skierował się tam, gdzie w otoczeniu złocistej świty stał jeszcze król Karol XII. Nie widział, jak do pastora podszedł major Swedenborg i dotknął jego ramienia. — Już dosyć — odezwał się cicho. — Ta krew aż dusi. Chodźmy stąd. Zdawało się, że Hagen nie poznaje go i nie słyszy. Wyglądał na człowieka, który ocalał z jakiejś katastrofy, lecz ogłuszony i oślepły nie zdaje sobie z tego sprawy. Swedenborg mówił: — Zabrakło mi odwagi, aby go zabić godzinę wcześniej, zapobiec tej mordowni. Dwa razy brałem go na cel, kiedy prowadzili go 459 przez tamte zarośla. I dwa razy opadła mi ręka... No, proszę mnie za to pochwalić. — Niech będzie przeklęty dzień, w którym ujrzałem światło dzienne — szepnął Hagen. — Powiedział mi, że chce żyć. Widziałem, że do ostatka będzie się łudził nadzieją. Gdyby nie to, pewnie bym go zastrzelił. — Niech będzie przeklęty dzień, w którym zaufałem dobroci Boga i postanowiłem mu służyć. — Pan przynajmniej ma komu złorzeczyć. — Zacisnął usta, rozejrzał się wokoło i odszedł, nie czekając na Hagena. Zaś Walden podjechał do króla. Zdjął kapelusz, czując, że mu ręka drży jak po ciężkim fizycznym trudzie, chociaż na duchu czuł się silny, gotowy do nowych czynów. Głosem rwącym się ze wzruszenia oznajmił: — Wykonałem rozkaz, najjaśniejszy panie. Patrzył w królewskie oblicze, upojony, opity rozkoszą niszczenia, wciąż natchniony wiernością i poddaństwem. „Tyś jest pomazaniec boży i nasz pan, nasz ojciec i nauczyciel — mówiły zachwycone oczy. — Ty wielkością swoją uświęcasz wszystko, co czynimy dla chwały twego imienia i potęgi królestwa. Postawiłeś nas ponad inne narody, aby nikt nie śmiał winić nas za krew przelaną. Ani pamiętać o naszej bezlitości." Król obejrzał się na tych, co stali konno u jego boku — ćwierć powolnego obrotu głową w lewo, ćwierć obrotu w prawo, jakby 460 w oczekiwaniu na coś, co powinno już nastąpić, a nie następuje. Spodziewał się może ujrzeć na twarzach Inflantczyków odbicie tego blasku, którym płonęły oczy wiernego oficera, albo tej grozy wiejącej z pola kaźni. Szukał czegoś takiego, co byłoby znakiem, że zniewolił ich myśli i dusze, bo to mu było w jego rachubach potrzebne. Ale twarze oficerów były bez wyrazu, spojrzenia ukryte pod spuszczonymi powiekami. Wtedy powiedział coś, co w uszach Oskara zahuczało jak osypująca się góra, na którą wspinał się ku słońcu królewskiego majestatu. — Sądzę, moi panowie, że kapitan Wal-den, kierując egzekucją, przesadził w gorliwości, źle zrozumiał intencje sądu i moje. — Skrzywił się i ze zmarszczonym czołem zwrócił wprost do niego: — To było niepotrzebne. Zachowywałeś się jak rzeźnik. Umilkł i nie patrząc na osłupiałego zebrał wodze w garść, mocniej osadził w strzemionach swe posągowe buty i obrócił konia tyłem do krwawej łąki. Odjeżdżał prosty, wysmukły, jak statua wmurowany w siodło, a za nim utrzymując dystans pełen szacunku kłusowali inflanccy panowie. Oskar patrzył w ślad za nimi spojrzeniem charta, któremu przełamano kręgosłup. Da-wno ucichł szelest trącanego kopytami listowia, sylweta ostatniego jeźdźca zniknęła za palisadą brzóz, a jemu się zdawało, że wciąż 461 jeszcze słyszy karcące słowa króla, słowa wypierające się wiernego sługi, zaprzeczające własnym postanowieniom. To niepojęte prze-niewierstwo chwytało za gardło i wyciskało łzy z oczu. Zsiadł z konia i trzęsącymi się ze wzburzenia rękami zaczął odpinać wodze od uzdy. Uczynił z rzemienia pętlę, a drugi koniec przerzucił przez gałąź nad głową. Ale gdy szarpnął stryczkiem, próbując wytrzymałości, gałąź obłamała się z trzaskiem i nakryła go jak wieńcem. Wtedy oprzytomniał. Usiadł na ziemi, pod kapiącym zwiędłymi liśćmi drzewem, i zakrywszy twarz dłońmi wybuchnął wielkim śmiechem. Szyderczym, zachłystującym się żółcią, niepohamowanym... Pieszy dragon z obnażoną szablą w ręce zbliżył się do klęczącego Hagena i zakasłał pragnąc zwrócić na siebie uwagę. Hagen ocknął się z osłupienia i powoli dźwignął z kolan. Machinalnie zaczął otrzepywać z ubrania źdźbła trawy i grudki wilgotnej ziemi. Potem rozejrzał się dokoła: na łące było pusto i'cicho, ale w uszach i oczach miał jeszcze wspomnienie tego, co tu się stało. To było tak, jakby oglądał świat po Sądzie Ostatecznym, dolinę Jozafata, którą przeszedł ród ludzki przed oczami straszliwego Majestatu. I dziwna wydawała się obecność słońca na niebie, jak gdyby Bóg zapomniał zgasić świa- 462 tło, które niegdyś dla człowieka stworzył, a które już po tym wszystkim nie było potrzebne. — Co ty tutaj robisz? — zapytał żołnierza. Ten końcem szabli wskazał na słupy. — Kazano mi pilnować tego — rzekł z odrazą. — Bo ja wiem przed kim? Chyba przed wronami. — Pomóż mi, bracie, pochować te szczątki. Nie godzi się zostawiać ich w takiej poniewierce. — Tego właśnie nie wolno. Tak mi zapowiedziano. — Kto ci zapowiedział? — Pan kapitan. W imieniu króla. — I długo tak będziesz wartował? — Dopóki nie przyślą drugiego wartownika. Albo rozkazu, żebym dołączył do kolumny. Widać było, że niechętnie pełni tę służbę, ale nie odejdzie, choćby mu przyszło tkwić na tym miejscu do jutra. Hagen nie próbował go namawiać na ustępstwo. Ze zwieszoną głową powlókł się w stronę traktu, a gdy Wyszedł na skraj zarośli, długo stał czekając, aż pokaże się jakiś wózek taborowy, który by go zabrał w dalszą drogę. Wojsko maszerowało w stronę Warszawy. Te oddziały, co przeszły tędy wcześniej, zostawiły po sobie ponure drogowskazy: kikuty spalonych wsi, belki szubienic, na których Wisiały po dwa, po trzy trupy w koszulach 463 albo odarte do naga. Żołnierze mówili, że tu polscy szpiedzy i partyzanci. Hagen widział poczerniałe twarze, głowy załamane na pierś jak we śnie i po nocach zjawiali mu się ci nieznajomi ludzie tak, że' poznawał w każdym kogoś bliskiego sobie, odzyskanego jak po długiej rozłące i jednocześnie utraconego znowu. W Warszawie poprosił o urlop z powodu choroby i dostał go bez trudu, bo naprawdę wyglądał jak trawiony gorączką. Spieszno mu było wrócić do Rygi, gdzie znajdował się jego mentor i opiekun duchowy, pastor Ranc-ke. Wracał okaleczony i zbolały, rozżalony, jakby ten wyprawił go na niebezpieczną wędrówkę, nie uzbroiwszy należycie. A gdy wszedł do znajomego domu, kiedy oboje pa-storostwo zaczęli witać go wylewnie i serdecznie jak syna po długim niewidzeniu, zaczął budzić się w nim głuchy opór i niemal, wstręt do czułych staruszków. Bo to było tak, jakby ze swym strasznym brzemieniem trafił między weselników. Co innego miał w myślach i na sercu, jego dusza przesycona była oparami ludzkiej krwi. I gdy patrzył na domowe zacisze, mając w pamięci to, co widział na tamtej łące oraz w wojennym pochodzie, wszystko się w nim przewracało: zasady, pojęcia, ideały, które uważał za święte. Tutaj kaąda rzecz była na swoim miejscu: 464 należyte powitanie, przyjazne uśmiechy i niefrasobliwa pogoda "sytych, bezpiecznych ludzi. Patrzył na kwiaty w doniczkach i szydełkowe serwetki na sprzętach, na białe zasłonki w oknach, czując rześki zapach wosku do podłóg i zapach mydła w powietrzu. Myślał, ile obojętności, samolubstwa i małości tkwi w owych wygodach, którymi otoczył się jego zwierzchnik, żołnierz Chrystusowy. Za jaką cenę, jakim prawem z nich korzysta? Co poświęcił dla sprawy królestwa bożego na ziemi? Najpewniej sam w gruncie rzeczy nie wierzy w jego przyjście, więc zwodząc nieszczęsnych bliźnich obietnicami, dla siebie postarał się o ciepły i wygodny kąt. Słuchając dobrotliwie gadulstwa pastorowej czekał bezwiednie, że przerwie je głos, który słyszał w sercu od pierwszej chwili, kiedy tu się znalazł, głos sprawiedliwości czy rozpaczy: „Nie tutaj wasze miejsce, ale przy tych słupach, przy tej głowie wbitej na pal!" Więc chciał krzyknąć: „Przestańcie mnie dręczyć!", a tymczasem poczciwa kobieta robiła mu wyrzuty, że nie uprzedził o swym powrocie, bo upiekłaby kaczkę na tę uroczystość. I mówiła, żeby jutro przyszedł na obiad, a zrobi prawdziwe przyjęcie i zaprosi kilka osób, które ucieszą się jego widokiem. Pastor Rancke dobrodusznie kiwał głową i pytał: — Jak tam jest, Ludwiku? Czy obejrzałeś w Saksonii pamiątki po błogosławionym mężu Marcinie Lutrze? Bardzo się wzruszyło — Brzemię... 465 łeś? — A spojrzawszy na małżonkę, która właśnie krajała dla gościa placek ze śliwkami, powiedział: — Wyobrażam sobie, jak stęskniłeś się do naszej miłej świątyni parafialnej. Jutro przed obiadem odprawimy wspólnie nabożeństwo. Wtedy Hagen, spuściwszy oczy, oznajmił cichym głosem: — Nie czuję się na siłach pełnić dalej obowiązków urzędu kapłańskiego, dlatego, wielebny ojcze, wnoszę prośbę, abyś mnie uwolnił od nich. Wyrzekam się zaszczytów i dobrodziejstw mego stanu, choć nie wiem, co ze sobą pocznę, co potrafię robić innego, żeby mieć na chleb powszedni. Z trudem szło mu to wyznanie, bo jednocześnie widział pastorową, podobną w rurkowanym czepcu do niańki cieszącej się widokiem młodziana, którego wypiastowała na ręku od kolebki. Jeszcze nie pojmowała, co znaczą słowa Hagena, bo wciąż się uśmiechała i podsuwała placek, zachęcając do jedzenia. Tylko rumiane oblicze Ranckego, też z początku okraszone uśmiechem, powlokło się mrokiem. — O czym ty mówisz, Hagen? — spytał srogo. Ale ten zmęczony dobieraniem słów, w których pragnąłby ukryć istotę swych uczuć, powiedział tylko: — Nie mogę. — Czego nie możesz, Ludwiczku? — wtrą- 466 ciła współczująco pastorowa i wylękłe spojrzenie obróciła na męża. — On zwariował na tej wojnie! Przestraszył ją jeszcze mocniej. Wydobyła chusteczkę, gotowa do płaczu i mrugając usilnie starała się ponaglić łzy, które zmiękczyłyby gniew małżonka. — On jest zmęczony — rzekła. — Cały rok tułał się z wojskiem po obcych krajach. — Dobrze! Więc niech odpoczywa, niech się wyśpi, ja go do pracy nie zapędzam. Ale niech mi tutaj nie bredzi o porzucaniu kapłaństwa. Umyślnie podnosił głos, ostrym tonem maskował niepokój. Czuł, że z młodzieńcem dzieje się coś niedobrego. „Uległ jakiejś szatańskiej pokusie" — błysnęła mu myśl. I rzucił znienacka pytanie: — Czy to nie kobieta innego wyznania zawróciła ci w głowie? — Spostrzegłszy, że Ha-gen pobladł, natarł gwałtowniej: — A więc kobieta! Gdzież ona? Pastorowa przeniosła chusteczkę od oczu do ust wpół otwartych z ciekawości. — Ożeniłeś się, Ludwiku, z katoliczką? Może tam w Polsce? Młody pastor dźwignął się z miejsca. Pomyślał z ulgą, że Amelia nie ma nic wspólnego z tą sprawą. I to mu dodało odwagi. — Nie, tu nie osobiste względy wchodzą w rachubę. Ale czuję, że nie jestem już zdol- 467 ny ani do służby przy ołtarzu, ani do modlitwy. — Dlaczego, na miłość boską? — Rancke prawie zaszlochał. — Dlaczego? — Ujrzałem, że człowiek w obliczu rzeczy ostatecznych pozostawiony jest sam sobie. Obojętność Stwórcy na nasze cierpienia i zagładę przeraziła mnie więcej niż wyobrażenie piekła. To niemożliwe, aby istniał ktoś rozumny, sprawiedliwy i wszechmogący, ktoś miłujący ludzkość, do kogo zwracamy się co dzień mówiąc: „Ojcze nasz"... Rancke przyskoczył do niego z zaciśniętymi pięściami. — Sam nie wiesz, co wygadujesz. To bełkot potępieńca, głos diabła, który cię opętał. Nakazuję ci ukorzyć się i czynić pokutę! — Za co pokutę? Sumienie mam czyste. — Boga obrażasz! Bluźnisz, durniu, i kłamiesz. Bo Pan nasz i ojciec niebieski pamięta o każdym stworzeniu, a człowieka wywyższył nad inne. Pan jest miłosierny, bo wstrzymał rękę Abrahama, wznoszącego nóż nad synem. A zapisano w Piśmie słowa, które wyrzekł ustami proroka Izajasza: „Ja, Pan, czynię światłość i stwarzam ciemność, sprawuję pokój i stwarzam zło." — Ale po co? Po co stwarza zło?! — Daremnie chcielibyśmy przeniknąć mądrość najwyższą. Musimy wierzyć ślepo, czcić Stwórcę i Zbawiciela, a pokutę czynić, gdy nie słuchamy przykazań. — Rancke 468 spojrzał na żonę, która zaczęła popłakiwać bezradnie a żałośnie, i złagodniał. Innym już, ojcowskim tonem powiedział: — Wyznaj, synu, jakie masz wątpliwości teologiczne, postaram się je rozproszyć. Więcej posiadam doświadczenia i nauki. — Tak, pomów z nim, Ludwiku — błagalnie odezwała się pastorowa. — A ja będę się modliła, abyś odzyskał wiarę. Tyle jej miałeś, wybierając się na służbę duszpasterską w wojsku. To było takie wzniosłe. — Wątpliwości może mieć człowiek na rozdrożu, gdy nie wie, jaki wybrać kierunek. Ale człowiek lecący w przepaść? — Otóż chcę podać ci rękę — wykrzyknął Rancke —¦ zatrzymać cię, nim roztrzaskasz się na dnie potępienia! Hagen nic na to nie odrzekł. Stał chwilę, jakby się wahał, czy już odejść, czy jeszcze poczekać — może na objawienie słowa, co wstrząśnie duszą i pojedna gG z Bogiem. Ale było znowu spokojnie i cicho. Rancke milczał i milczała jego towarzyszka życia, oboje przerażeni jak na widok trędowatego. Więc odszedł. Eleonora stała przy oknie, choć niewiele widziała przez zasłonę deszczu i śniegu, strzę-Piącą się na dworze. Powietrze przesycała Para, zamazująca kontury przedmiotów. O kilkadziesiąt kroków dalej zaczynał się wy- 469 soki, nieprzenikliwy jak ściana czarny las. Gdzieś w jego głębi od wczoraj buszował Je-lonkowski ze swymi frajkurami, zaalarmowany wieścią, że na trakcie ukazały się szwedzkie forpoczty. Był już listopad, szósty tydzień mijał w beznadziejnym, zdawało się, oczekiwaniu. Co raz mniej sensowny stawał się plan ratowa nia Patkula, stworzony w chwili natchnie nia, a błąkający się teraz za Eleonorą jal duch w poszukiwaniu ciała i twarzy. „TyL z niego pożytku, że Reinhold do ostatka bę dzie łudził się nadzieją mej pomocy — po myślała. — Lecz ja na próżno chyba się łu dzę." I w tej samej chwili, jakby na przekór te mu zwątpieniu, spomiędzy sosnowych pn wysunął się jeździec w kapturze i mokrej opończy. Na polanie dał koniowi ostrogę i galopem przebył odległość między borem a chatą. „Co mu tak spieszno?" — zdziwiła się, po-znawszy Jelonkowskiego. I zatrwożona radośnie zatrzymała się przed domysłem, z dawna gotowym. — Mamy jeńca! — oznajmił. — Prowadzą go moi ludzie! Pospiesznie narzuciwszy burkę na plecy wybiegła przed dom. Z bijącym sercem patrzyła na powracających partyzantów. Dwaj na przedzie wiedli między końmi pieszego oficera w szwedzkim mundurze. Od razu stwierdziła, że to nie Reinhold. A gdy po- 470 deszli bliżej, cofnęła się pod ścianę i szybko ukryła twarz w kołnierzu. Poznała tego człowieka, zanim ją spostrzegł. Odsunęła się na bok, gdy wchodzili z nim do chaty, i została na dworze. To wszystko przeleciało w mgnieniu oka: nadzieja i rozczarowanie, a potem zaskoczenie i lęk przed czymś innym. — Dlaczego pani nie idzie? — wyjrzał z sieni Jelonkowski. — Trzeba z nim pogadać. Szkoda, że to zwyczajny oficer, a nie ktoś znaczniejszy. Wymienilibyśmy go na generała Patkula. Ale i tak się nam przyda. Musi powiedzieć, gdzie jest pani mąż. — Wybadajcie go sami. — Jak pani uważa. Może to nawet lepiej? Kobiety mają miękkie serca, a tu chyba przyjdzie ostrzej zabrać się do niego. Hardo się nam stawiał po drodze. Otarł mokry zarost, splunął i wrócił do izby. Eleonora wsparta o ścianę spoglądała bezmyślnie na ociekające wodą drzewa. Rok temu tańczyła z tym oficerem na balu w gu-bernatorskim pałacu, a później nocą wdarł się do jej mieszkania, spragniony miłości. Teraz czuła się jak przyłapana na niecnym uczynku, teraz on, gdy zobaczy ją wśród bandy polskich partyzantów, będzie górą. „Zdradziła pani ojczyznę i króla. Dla kogo? Dla drugiego zdrajcy?" Zaczęła przysłuchiwać się temu, co działo się wewnątrz domu. Jelonkowski łamaną niemczyzną wypytywał jeńca, ten zaś odpo- 471 wiadał burkliwie i niewyraźnie. „On im nic ważnego nie powie — pomyślała. — To byłby dziwny przypadek, gdyby coś wiedział." I ogarnęło ją pragnienie, by odejść stąd, zostawić wszystko, być samą. Ale to niemożliwe. I kiedy tak się wahała między wstydem a determinacją, między nakazem walki a porywami do ucieczki, z izby wyszedł czerwony z gniewu Jelonkowski. Podbiegł do swego wierzchowca i z sakwy przytroczonej u siodła wydobył długi, zwinięty rzemień. — Co się stało? — zapytała. — Mówi, ścierwo, że o niczym nie wie. Ale na pewno łże. Zaraz zaśpiewa inaczej. — Co chcecie z nim zrobić? — Podciągniemy go nad ogniem, podsma-limy pięty. — A może naprawdę nie wie? — Ha, to trudno. Uderzymy na Szwedów raz jeszcze. Wciąż idą traktem. Część moich ludzi została w zasadzce. — Nie męczcie go. — Bez tego nic nie wskóramy, moja dobrodziejko. Zresztą i tak pójdzie na gałąź. — Chcecie go zabić? — przeraziła się. — A co z nim począć? Prowadzić ze sobą nie można. Puścić wolno, to rajtarów do chałupy nam sprowadzi. Milczała chwilę, patrząc na ściekające ze strzechy strumyki deszczu. Jelonkowski wiązał pętlę na rzemieniu. 472 — A może pani spróbuje go przebadać? Potrząsnęła głową. Lecz gdy szlachcic ze stryczkiem w garści dał krok do sieni, zdecydowała sie^ spojrzeć prawdzie w oczy. — Tak, poczekajcie. Sama się z nim rozmówię. Weszła do chaty. Walden ze skrępowanymi z tyłu rękami, bez butów, które mu tutaj ściągnięto, stał patrząc na buzujący w kominie ogień. Usłyszawszy za sobą kroki, obrócił się i zbladł. Poznał Eleonorę. — Nie spodziewał się pan zobaczyć mnie w takich okolicznościach, panie kapitanie. Starała się mówić swobodnie, ale głos jej drżał, całą postać ogarniało drżenie. Jelon-kowski przysunął jej stołek wyplatany słomą. Usiadła. Przewidywała, że Walden będzie zdumiony, lecz to, co ujrzała na jego zbielałej twarzy, było czymś więcej niż zdumieniem: zdawało się, że ten butny zwykle i pewny siebie wojak zemdleje. Bo od razu pomyślał, że wpadł w pułapkę, że Eleonora, dowiedziawszy się o śmierci Patkula, śledziła go od dawna, czekając sposobności, aby dostać go w ręce i rozprawić się z nim, odpłacić takim samym okrucieństwem. Sprawdzało się podejrzenie, które powziął rozmawiając na statku z Hagenem. Ta kobieta podobnie jak jej kochanek była w zmowie z wrogami Szwecji. Widział otaczających ją Polaków, czuł na sobie ich wilcze spojrzenia. Mil- 473 czeli, jakby oczekując jej rozkazów. A ona powiedziała: — Rozwiążcie mu ręce. — Jelonkowski żachnął się, musiała powtórzyć raz jeszcze. Więc zrobił to i wtedy rzekła do Waldena: — Niech pan włoży buty. Ręce mu się trzęsły, kiedy wciągał piękne, za kolana sięgające cholewy. Jeden z frajku-rów, chłopisko wąsate i żylaste, przyglądał się im z niewysłowionym żalem. Wreszcie machnął ręką desperacko i odszedł w kąt, nie mogąc dłużej patrzeć na utratę takiej zdobyczy. — Niech się pan nie obawia — odezwała się Eleonora. — Nic złego się panu nie stanie. Interesuje mnie tylko los generała Patkula. Może pan wie coś o nim? Podniósł głowę, nie wierzył uszom. Czy to złośliwa drwina, początek tortur i męki, czy naprawdę nic jeszcze do niej nie dotarło? Miałżeby szczęście aż tak nieprawdopodobne? Odważył się na pytanie: — O co pani chodzi? —¦ Niech mi pan powie przynajmniej, czy on żyje? — Tak — wymamrotał. — Zdaje się, że tak. — Co on gada? — wtrącił się Jelonkowski. — Nie rozumiem po szwedzku. — Spodziewałam się — ciągnęła Eleonora, nie zwracając na to uwagi — jego zobaczyć tutaj zamiast pana. 474 S — Ach! — wykrzyknął. — Więc pani dlatego... — Tylko dlatego. — Teraz rozumiem. Zaczynał mieć nadzieją, że uda mu się wyjść cało z fatalnej przygody. Byle tylko nie zadrasnąć łajdaczki niebacznym słowem. A może przeprosić za tamtą napaść w Rydze? Ta myśl wydała mu się nad wyraz szczęśliwa. — Jest mi niezmiernie przykro — zaczął, miękko modulując głos i patrząc na nią wzrokiem, któremu pragnął nadać wyraz pokory i uwielbienia — i niezmiernie mi wstyd, że tak brutalnie zachowałem się wobec pani... wtedy po balu. Lecz doprawdy miłość odebrała mi przytomność — zmusił się do smętnego uśmiechu. — Sam nie wiedziałem, co robię. Chciałem przyjść nazajutrz i na kolanach błagać panią o przebaczenie, ale obowiązki służby... konieczność rychłego wyjazdu... — Nie mówmy o tym. — Cokolwiek ze mną się stanie, proszę mi wierzyć, że gorzko żałuję swego wybryku. I niech mi wolno będzie w tak niezwykłej chwili... — Dosyć! — przerwała niecierpliwie. „Chyba jej nie uraziłem?" — pomyślał speszony. — Więc twierdzi pan, że generał Pat-kul żyje? — Słyszałem, że miał być oddany pod sąd — 475 wyjaśnił ostrożnie. Czuł, że powinien ważyć każde słowo, badać, ile i co można powiedzieć, aby zachować pozory prawdy, pozyskać zaufanie. — A przecież kiedy armia jest w marszu, nie pora na sądy wojenne. Dowództwo ma pilniejsze sprawy na głowie. To jasne! — Widział, że Eleonora słucha z wiarą, to podnosiło go na duchu. — Mogę zapewnić panią słowem honoru, że dołożę starań, aby... Utknął, bo zbrakło mu konceptu, do czego miałby dokładać starań? Lecz ona nie zauważyła tej pauzy. — Mam nadzieję — odezwała się rozjaśniona — że w końcu generał Patkul oddany będzie rosyjskiemu rządowi. — Nawet po wyroku! — zawołał. — Posiada w osobie cara tak potężnego protektora, że sąd stanie się tylko polityczną demonstracją. Na pokaz! Dla wytargowania korzystniejszych warunków wymiany. Chętnie dam pani znać o przebiegu i wyniku całej sprawy. Jeśli będę wiedział, gdzie pisać. — Mieszkam tam, gdzie dawniej. — Ach, tak? Oczy błysnęły mu dziwnie. Spostrzegła to i zrozumiała, że teraz już nie powinna i nie ma prawa wracać do Rygi. — Niech się pan nie kłopocze — rzekła zmieszana. — Sama zbiorę dalsze informacje. Zamyśliła się, a Jelonkowski, który wciąż nic nie rozumiał z tej rozmowy, zbliżył się do niej ze znudzoną miną. 476 — I co? Dowiedziała się pani czego mądrego? — Tak. Na razie musi mi to wystarczyć. Trzeba go teraz wypuścić. — Uwolnić? To niebezpieczne. Już mówiłem. Eleonora zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. — Umawialiśmy się, że pan zastosuje się do moich życzeń. Mam to przypominać? Pańscy ludzie dostaną swoje wynagrodzenie. I pan także. Skłonił się rozkładając ręce: — Ano, skoro taka wola dobrodziejki. Każę go odprowadzić do traktu, a tam niech sobie idzie do diabła... Ale co dalej? — O tym porozmawiamy później. Wtedy wziął na bok jednego ze swych drabów i półgłosem zaczął wydawać mu instrukcje. Jednocześnie Eleonora oświadczyła Wal-denowi, że jest wolny. Złożył dziękczynnie dłonie: — Nie zawiodłem się na wielkoduszności pani! Bądź co bądź należymy do jednego narodu. Nigdy pani tego nie zapomnę. Lecz jeśli sam pójdę stąd przez lasy w poszukiwaniu jakiegoś szwedzkiego oddziału, mogę wpaść w łapy innym partyzantom. — Prosiłam o eskortę dla pana. To pewnie ten człowiek. Walden nieufnie spojrzał na sterczącego za nim wąsala z wielkim szabliskiem u pasa 477 i wetkniętymi za pas pistoletami. Na tej grubej, obojętnej twarzy nic się nie dało wyczytać. Ukląkł więc dwornie przed wspaniałomyślną damą na jedno kolano i dotknął ustami jej ręki. — Żegnam panią. — Idźcie już, idźcie — rzekł Jelonkow-ski. — Ciemno się robi. Jeniec wyszedł w towarzystwie konwojenta. Trzej pozostali frajkurzy zaczęli krzątać się przy ognisku, zabierając się do gotowania posiłku. Za oknem na dworze szumiała ulewa i mruczał las jak dalekie organy. Jelon-kowski siadł na ławie obok Eleonory i przerwał milczenie. — Jak widać, dobrodziejko, nie bardzo nam się udało. Ale do trzech razy sztuka. Ja myślę, że warto by podsunąć się jutro bliżej Warszawy ,i w samym mieście pilnie się rozejrzeć. Może pan wojewoda ma jakie nowiny? — Sama nie wiem, co począć — westchnęła. Po krótkim okresie napięcia i podniecenia wracało obezwładniające myśl znużenie. — Byle nie siedzieć z założonymi rękami — gadał szlachcic. — Rozumiem, że pani smutno. Tedy najlepsza rzecz — w drogę. Próbować i nie ustawać... Ale co w końcu ten Szwed powiedział? Gdzie jest pani mąż? — Tego nie mówił. Nie wie. Jednak podobno żyje i ma być oddany pod sąd. — To już coś. Dam na mszę w najbliższym 478 miasteczku, żeby Opatrzność miała go w opiece. Umilkli. Mrok gęstniał po kątach. Ludzie przy kominie stukali garnkami, a w płomieniach trzaskały wilgotne bierwiona. Wtem gdzieś w głębi puszczy zabrzmiał stłumiony, tępy huk wystrzału. Partyzanci stanęli nasłuchując, z oczami wlepionymi w dowódcę. Je-lonkowski nie ruszył się z miejsca, tylko wskazującym palcem jął wygładzać spiczaste wąsy. — Co to było? — spytała Eleonora. Wzruszył ramionami. — Pewnie ktoś tam strzelił sobie. Ot, jak to w lesie podczas wojny. I znów zapanowała cisza, przerywana tylko szumem deszczu i potrzaskiwaniem ognia. Potem w sionce rozległy się ciężkie kroki. Jelonkowski podszedł do drzwi i otworzył. Na progu stał konwojent-wąsal, trzymając pod pachą buty Waldena. Część szósta ŁĄKA PATKULA Po klęsce Szwedów pod Połtawą i ucieczce Karola XII do Turcji zamknął się dla Eleonory okres życia, który mogłaby nazwać „inflanckim". Gdy do Rygi weszli Rosjanie, musiała dokonać wyboru: albo wrócić do ojczyzny z niedobitkami szwedzkich władz, z ludźmi, którzy pamiętali jej i Reinholda historię, albo zostać tutaj, odciąć się od jakichkolwiek świadków i w samotności szukać ukojenia. Zdawała sobie sprawę, że osiedlenie się pod nieprzyjacielskim zaborem poczytane jej będzie tam w Sztokholmie za zdradę. Ale czuła, że gorszą byłoby zdradą zostawić gdzieś w obcym kraju bez czci i opieki ciało Reinholda. O tym, że został stracony, dowiedziała się z listu Przebendowskiego, który otrzymała w Kurpiowskiej Puszczy po spóźnionej próbie odbicia Patkula. Wróciwszy do domu, natknęła się w Rydze na Hagena. Najpierw chciał przemknąć niedostrzeżony, a gdy mu się nie udało, potwierdził żałobną wiadomość. Przemilczał jednak okropne szczegóły egzekucji, ona zaś pragnęła wiedzieć przede wszystkim, co się stało ze zwłokami stracone- 480 go. Wtedy wyraził przypuszczenie, że pochowali je chłopi, gdy wojsko odeszło. — Bo z początku stała tam warta — kończył wymuszoną opowieść. — Nikomu nie pozwalano się zbliżać do miejsca kaźni. — A on... jak się zachowywał? — Umarł mężnie — odrzekł Hagen i łzy stanęły mu w oczach. — Może kiedyś później opowiem pani dokładnie. Teraz nie potrafię. Ta rozmowa odbywała się w czasie, kiedy król Karol obozował jeszcze na Litwie, szykując się do pochodu na Moskwę. Eleonora sądziła, że pastor boi się mówić więcej o człowieku, którego nawet pamięć w Szwecji wyklęto. Oszołomiona tym, co się stało, co było jak zawalenie się mostu po pierwszym nań stąpnięciu, nie nalegała, nie zadawała więcej pytań. Znalazła się jak na skraju urwiska, lecz chociaż się cofnęła, huk katastrofy trwał w pamięci, głuszył zwyczajne głosy życia. I taki był koniec jej wielkiej miłości, która trwała kilkanaście lat, a więcej dawała udręki niż szczęścia. Pamiętała długie okresy rozłąki, kiedy niespokojny oblubieniec jakby zanikał i obumierał w sercu, więc potem, gdy się zjawiał, trzeba było oswajać się z nim na nowo i kochać jak gdyby od nowa. Teraz przestał być tym, za kim goniło się myślami, częstokroć nie wiedząc, w jakim kraju czy mieście wyobrażać sobie jego istnienie. Stawał się skamieniałą pamięcią, jak pomnik 31 —Brzemię... 481 grobowy, który tym boleśniej pierś uciska, im mocniej się tulić do niego. Nadszedł dzień, gdy pomyślała i o pomniku. Spostrzegła, że zmarły zaczyna tracić osobowość jak oddalający się bez echa i bez cienia wędrowiec. Zdawało się więc, że gdyby miała gdzieś w pobliżu mogiłę Reinholda, gdyby mogła patrzeć na jego nagrobek, pielęgnować tam kwiaty, byłoby jej lżej. Chciała jeszcze coś robić z myślą o nim, o coś zabiegać dla niego wbrew świadomości, że nic się przez to nie zmieni, bo nic już zrobić nie można. Mieszkała wówczas na wsi w swoim folwarku, w tym samym domu, gdzie odnalazł ją kochanek zdobywający Inflanty, królestwo, którym wzgardziła. Posiadłość leżała opodal litewskiej granicy i nietrudno byłoby wyruszyć stąd do miejsca jego zgonu. Hagen obiecał być przewodnikiem, wypadło jednak odłożyć tę podróż do czasu, aż ustaną ruchy wojsk na drogach. Więc znowu czekała. W pustym prawie dworze, przy szumie drzew dni wlokły się nieznośnie. Wieczorami, kiedy pod dachem szamotał się wiatr i kominy gwizdały jak flety, siadywała z książką przy kominku, czytała i wsłuchiwała się w te głosy, co kołaczą się po starych domach jak resztki czyichś żywotów, niedostrzeżone przez śmierć. Czasem zdawało się, że ktoś uderza w szyby, podchodziła więc tam, aby wyjrzeć na drogę zaniesioną śniegiem. Może 482 za chwilę wyłoni się z zadymki znajomy jeździec w pysznym stroju i jak owego dnia zatrzyma konia pod oknem. „Witaj, Eleonoro! Czy możesz mnie przyjąć?" Lecz teraz inna potoczy się rozmowa: „O, tak, najdroższy, już nie mogłam się ciebie doczekać. Nareszcie wróciłeś, dzięki Bogu. Doprawdy, nawojowałeś się dosyć. Uwiąż konia przy ganku, wejdź i zobacz, jak urządziłam wszystko na twoje przyjęcie. Oto jadalnia i kominek. Tu będziesz odpoczywał i opowiadał mi o swoich przygodach. Ogrzej się, zanim przejdziemy dalej. Oto biblioteka dla ciebie i książki, które cię zajmowały. Masz tu swych ulubionych Francuzów, wśród nich wielkiego Corneille'a. Bohaterowie, których stworzył, mają dla mnie twoją twarz. Twoim głosem przemawia dumny Surena do Eurydyki: Mon vrai crime est ma gloire et non pas mon amour!... Surena do Eurydyki czy ty do mnie? Podaj rękę, pokażę ci naszą sypialnię. Wiosną jest stąd widok na ogród i rabaty z kwiatami, teraz wszystko pod śniegiem. Ale chodźmy do ogrodu. Ścieżki co dzień kazałam zamiatać, spodziewałam się, że tu będziesz. Posadziłam jabłonie i wiśnie, zaś to szkło w dole przygotowałam na cieplarnię..." Mówi coraz szybciej, coraz spieszniej, czując, że wnet zniknie ułudne widzenie, więc trzeba pokazać mu coś jeszcze, coś bardzo ważnego, co by je zatrzymało lub choćby opóźniło rozstanie. I przystając przed głazami pod murem dopowiada 483 bezdźwięcznie: „A to twój grób, Rein-holdzie." Kiedy wymurowała dla niego mauzoleum, zaczęła słać listy do Hagena, przypominając o sobie i prosząc o pomoc. „To dzisiaj główny cel mego życia, drogi przyjacielu. Uczyńmy, co Reinholdowi się należy. Trzeba sprofanowanemu katowskim toporem ciału przywrócić chociaż po śmierci ludzkie prawo. Nie daje mi spokoju świadomość, że zakopano go gdzieś w bezimiennym dole na polu jak zatłuczonego psa. Jego duch zjawia mi się w snach, domaga się pamięci i obrzędu." Po długim milczeniu Hagen odpisał: „Nie jestem już kapłanem, wystąpiłem z Kościoła. Wolałbym nie wracać do spraw, co zepchnęły mnie z obranej kiedyś drogi. Niech mi pani daruje, że ograniczę się do powtórzenia nazwy miasteczka, w którym stracono Reinhol-da Patkula. Leży ono kilkanaście mil na wschód od Poznania, nazywa się Kazimierz. Jeszcze zbyt świeże, zbyt ciężkie jest dla mnie wspomnienie tego, co tam widziałem i przeżyłem, abym miał to miejsce oglądać, wywoływać z przeszłości obrazy tamtego dnia. Może kiedyś później. Ale nim to nastąpi, proszę rozejrzeć się za kimś innym, kto mógłby towarzyszyć pani w podróży i poszukiwaniach. Niech mi pani wybaczy zawód. Myślę jednak, że się w końcu zobaczymy. Czas przytępi bolesne uczucia, a wtedy wytłuma- 484 czę się przed panią, wtedy sama pani zrozumie..." Dzieci w izbie szkolnej śpiewały ptasimi głosikami piosenkę, powtarzając słowa i melodię za Amelią. Hagen zapieczętowawszy list do Eleonory myślał o tym, że może cieszyć się spokojną pracą i domowym szczęściem, choć był czas, kiedy mu się zdawało, że już nigdy w życiu ani spokoju, ani szczęścia nie zazna. Słuchał lekcji śpiewu, a po ustach snuł mu się tęskny uśmiech. Nie mieli dotąd własnego dziecka, choć oboje pragnęli. Nie zaspokojone rodzicielskie uczucia osładzali sobie ucząc cudze dzieci. Wiedział, że za chwilę nauka się skończy, dziatwa z radosną wrzawą rozbiegnie się do domów, a do pokoju wejdzie młoda żona, aby nakryć do stołu i wspólnie spożyć posiłek. „Bez dziękczynnej modlitwy na początku — pomyślał. — Sama nieraz modli się po cichu. Szczęśliwa, nie utraciła wiary. A ja?" I raptem zaskoczyło go takie uczucie, jakby ktoś ostrzegł go, że to wszystko, czym się teraz cieszy, jest niepewne, bo uzyskane w sposób niezupełnie uczciwy, tajemny, bez zgody prawowitego właściciela. Potrząsnął głową: „Nie! to tylko echo dawnych przyzwyczajeń, cienie zawodnych złudzeń, wśród których żyłem, dopóki nie poznałem tej prawdy, że istnieje tylko to, co dane jest naszemu doświadczeniu. Lecz Amelia nie chce się z tym pogodzić. Mówi, że taki świat byłby za ciasny dla 485 duszy. I pani Hastfehr, jak widać, skłonna jest szukać pociechy w urojeniach. Biedna kobieta." Pomyślał sobie, że jeżeli w końcu będzie miał dziecko i jeśli to będzie syn, da mu na imię Reinhold, to jej sprawi zadowolenie. Jadł obiad zamyślony i milczący, na pytania żony odpowiadał półsłówkami. Lecz Amelia wiedząc, z czym zwracała się do niego pani Hastfehr, spytała: — Co jej odpisałeś, Ludwiku? — Że nie mogę teraz wybrać się z nią do Polski. Chyba rozumiesz, dlaczego? — Tak, ale... — Ja wiem, ty masz złote serce. — Lituję się nad nią. — Właśnie. Nad wszystkimi się litujesz. Może i za mnie wyszłaś z litości? — powiedział półżartem. — Nie zależało mi tak bardzo, aby nazywano mnie pastorową. Ale owszem, była chwila, kiedy wzbudziłeś we mnie podobne uczucie. — Nie pomyślałaś, że wystąpienie z Kościoła wymagało odwagi? — Zabrakło ci jej, aby o tym od razu powiedzieć rodzicom. Nietrudno stawiać się niewidzialnemu Bogu, trudniej ludziom, od których jesteśmy zależni. — Potrafisz być złośliwa, jak widzę. — Nie. Mówię, jak było. Bo to ja musiałam wtedy być odważną. Za ciebie i za siebie. 486 Nie zaprzeczył. Pamiętał, że pojechał do Koenigsteinu zmęczony i zrezygnowany po rozmowie z Ranckem. Chciał po raz ostatni ujrzeć Amelię, pożegnać się z nią i w ten sposób przypieczętować swoją katastrofę. Zrozumiał, że człowiek może cierpieć nie tylko za wiarę, ale i za brak wiary. Lecz stało się inaczej, zupełnie wbrew smutnym przewidywaniom, wbrew woli rodziców dziewczyny. Zawsze miał łzy w oczach, gdy spojrzawszy na żonę przypomniał sobie owe trudne chwile. Raz przyszło mu do głowy, że gdyby Bóg istniał, powinien byłby go skarać za to, że się go wyrzekł. A tutaj zamiast kary spotkało go szczęście. — Jesteś aniołem — powiedział wzruszony. Bo wyglądała jak anioł z tymi błękitnymi oczyma, w złotej koronie warkoczy, oplecionych dokoła skroni, i w tej białej sukience. Przypomniał sobie chwilę, gdy zaczął być zazdrosny o więźnia Koenigsteinu. Tak często z nim przebywała! Nie taiła, że go podziwia. Teraz pomyślał, że to pewnie od niego nauczyła się tej odwagi, z jaką pomimo sprzeciwu najbliższych zgodziła się zostać jego żoną, dzielić niepewne losy wykolejonego kapłana. — Jesteś aniołem — powtórzył, przygarniając ją do piersi. — Mam ciebie. I nic już mi nie brakuje. Wzniosły stan dusz dodawał żaru ich młodym ciałom. I oto spełnili dzisiaj jawnie to, co zwykle czynili nocą, pod osłoną ciemności, 487 jakby wstydząc się samych siebie. Teraz zostało im wrażenie, że uczestniczyli w uroczystym, pełnym świateł obrzędzie, w nowych, prawdziwych zaślubinach. Amelia miała nadzieję, że to będzie początkiem nawrócenia się męża. Pragnęła, aby Stwórca dał jakiś znak łaski, jak Abrahamowi, który z niepłodną Sarą spłodził Izaaka. Więc odpowiadając z miłością na mężowskie pieszczoty, postanowiła w duchu, że jeśli będą mieli syna, dadzą mu imię Tzaak. Donosząc w rok później Eleonorze o narodzeniu się dziecka Hagen pisał: „Myślę, że sprawiliśmy pani przyjemność nazywając naszego pierworodnego imieniem generała: Reinhold. Moja żona ze swej strony dała mu jeszcze drugie imię z Biblii wzięte, pragnąc w ten sposób wyrazić wdzięczność Panu. Nie sprzeciwiałem się, tym bardziej że na co dzień nazywamy go i nazywać będziemy Reinholdem. Ilekroć to słowo zabrzmi w naszym domu, tylekroć wywołuje w pamięci coś z moich wspomnień o generale. W miarę upływu czasu, rośnie on w moich oczach. Dzisiaj wiem, że to był bohater i bohaterem został do końca, nawet w rękach oprawców. A co dziwniejsze — był to człowiek poważny. Ludzie poważni rzadko bywają bohaterami w tym sensie, że nie wahają się własnego życia rzucać na szalę walki. Zbyt wiele posiadają rozsądku. Niestety, zło odniosło tryumf nad szlachetną istotą. 488 Właśnie z podobnymi zjawiskami pogodzić się najtrudniej. Moja żona Amelia modli się za niego często i to mnie wzrusza, choć z drugiej strony pamiętam, że moje gorące modły o jego życie nie odniosły skutku. Gdy dowiedziała się, że nielitościwy król Karol utraciwszy wojsko musiał uciekać aż do Turków, powiedziała: Widzisz? To kara boska. Wszystkich okrutników prędzej czy później Bóg skarze. A ja myślę, że zamiast karać, lepiej byłoby zapobiegać zbrodniom. Lecz cóż my w końcu wiemy o życiu i śmierci? Czy w tym jest jakiś ład i sens, czy też wszystko dzieje się od przypadku do przypadku? Różnie 0 tym mówią. Ja staram się nie zaprzątać sobie głowy daremnymi pytaniami, spełniam codzienne obowiązki jako wiejski nauczyciel 1 cieszę się, gdy widzę pewne rezultaty mej pracy. Teraz przybyło jeszcze do tych obowiązków wychowywanie własnego dziecięcia. Aż się boję, czy im podołam, pojmuję ciążącą na mnie odpowiedzialność. Mam ukształtować duszę nowego człowieka! Na razie leży w kolebce, gaworząc do siebie, to znów trzepocze rączkami jak pisklę, zrywające się przedwcześnie do lotu. Czy mam go ostrzec, aby nie latał zbyt wysoko jak jego znakomity imiennik? Nie wiem. I nie mam pewności, czy takie ostrzeżenie na coś się przyda..." W odpowiedzi na ten list otrzymał od Eleonory powinszowanie ojcostwa i złoty sygnet dla jedynaka. Na sygnecie wyryta była de- 489 wiza: „Stat magni nominis umbra." — Z wielkiego imienia zostaje cień. Nie było sensu zwlekać dłużej. Musiała sama podjąć się trudnej pracy. Wystarała się w Dźwińsku o rosyjski paszport, kazała swym ludziom wyszykować do drogi krytą brykę, zaprzężoną w parę koni, najlepszych, jakie posiadała w majątku, i wczesnym rankiem pewnego wrześniowego dnia ruszyła w podróż. „Trzecia moja wyprawa po niego — myślała z goryczą. — Pierwszy raz do więzienia, drugi z nadzieją ratunku, a dzisiaj... Gdybym nie odepchnęła go, kiedy sam zjawił się u mnie..." Wzięła ze sobą jedną z dziewczyn folwarcznych do posługi, na koźle obok woźnicy usiadł jej ekonom Łotysz z pistoletem za pazuchą. Mogła czuć się bezpiecznie, zresztą już dawno przestała bać się o siebie. Była jak samotne drzewo, nad którym długo pastwiła się burza, a potem zostawiła je obdarte z liści, z połamanymi gałęziami. Ale drzewo zazieleni się znowu, a człowiek nie odzyska tego, co mu wydarto z życia. Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się w granicach Polski. Przejechała szmat pustego kraju wśród jezior i lasów. Dopiero w Dryświatach, gdy stanęła w żydowskiej karczmie na nocleg, zjawił się rosyjski oficer z żołnierzem Kałmukiem. Obejrzał papiery podróżniczki i dokładnie wypytał ją, dokąd i po co jedzie. Odpowiedziała, że do 490 Warszawy, przedłożyć osobistą prośbę królowi Augustowi, i wyraziła zdziwienie, że kontrolę graniczną sprawują Rosjanie, a nie królewscy urzędnicy. — To dlatego, że jest wojna ze Szwedem — grzecznie wyjaśnił oficer. — My zaś pomagamy królowi polskiemu. Sprzymierzeńcy. — Wydawało mi się, że wojna skończona. — W tym kraju... tak! Lecz Karol, choć u Turków, nie daje za wygraną. Myślę, że dopóki żyć będzie, nie zaznamy spokoju. Następnym po Dryświatach etapem było Wilno. Ukazało się to sławne miasto jako istny obraz nędzy i rozpaczy po klęskach głodu, ognia i walk. Ruiny i zgliszcza zalegały ulice, , przez które wypadło przejeżdżać w poszukiwaniu kwatery. Znalazła ją wreszcie w aptece jakiegoś Niemca, który zgodził się przyjąć nieznajomą. Dał do zrozumienia, że czyni to nie dla zapłaty, ale przez ciekawość. Chciało mu się porozmawiać z osobą, jak sądził, znaczną, przybywającą z szerokiego świata. Wziął Eleonorę za rodaczkę słysząc, jak biegle mówi po niemiecku, a ona nie wyprowadzała go z błędu. Naprawdę, nie czuła się już niczym związana ze swoją ojczyzną. Aptekarza interesowało, czy Szwedzi nie wrócą. Wciąż jeszcze był pod wrażeniem ich groźnej, okrutnej potęgi. Eleonorze został w pamięci wieczór z nim spędzony. Rozmawiali we dwoje do późnej nocy w sklepionej izbie przy świetle kopcą- 491 cego kaganka, wśród zapachu ziół suszących się na sznurkach, pośród zakurzonych słojów, tygielków, alembików i flaszek. Gdzieś za domem w nieprzeniknionych ciemnościach zamarłego miasta rozlegał się monotonny głos dzwonu, jakby wzywający inne, by się do niego przyłączyły. Niemiec spojrzał w okno. — Pewnie znowu coś tam się pali. Wciąż jeszcze tlą się iskry ugaszonych na pozór pożarów. Wie pani? To chyba najnieszczęśliwsze miasto na świecie. Ile okropności ja tu widziałem, ile najazdów. Każde wojsko zostawiało po sobie gruzy, trupy, zarazę i te zarzewia nowych płomieni. . Zapytała wtedy: — Czemuż więc pan tu siedzi, będąc cudzoziemcem? Czemu nie wraca pan do ojczyzny? — Ja tu pochowałem żonę i dwoje dzieci. Dla takich samotników jak ja ojczyzna tam, gdzie bliskie ich sercu mogiłki. Stary już jestem. Wtedy pomyślała, że i ją podobny los czeka. Przelękła się tej myśli. I po raz pierwszy poczuła się bezdomna, a jednocześnie obudziło się zwątpienie, czy dobrze zrobiła skazawszy się z własnej woli na bezdomność. Tej nocy, zanim usnęła, długo błądziła myślą po rodzinnym kraju, wśród obrazów dzieciństwa i młodości. Następnego dnia wyjechała z Wilna trak- 492 tem na Grodno. Tutaj znowu oglądała posępne ślady wojny, słyszała wymawiane trwogą i nienawiścią imię króla szwedzkiego. Dał się tu poznać parokrotnie, czy wróci znowu? Ludzie uważali stan obecny jakby za tymczasowy, chociaż rosyjski garnizon sta-10wił niejaką pewność, że na przyszłość nic się już nie zmieni. Pod koniec września znalazła się w Warszawie. Miała zamiar odwiedzić wojewodę 'rzebendowskiego, o którym mówiono, że po jowrocie na tron Augusta odzyskał wielkie znaczenie u dworu. Lecz Przebendowskiego stolicy nie było. A gdy przypadkiem od swych gospodarzy dowiedziała się, że jest on żonaty z siostrzenicą ministra Fleminga, stra-ńła dawne zaufanie do niego. Pamiętała, że nleming był sprawcą aresztowania, więc pośrednio i śmierci Patkula. I pomyślała z urazą: „Dlaczego pan wojewoda, będąc przyjacielem Reinholda, w porę nie upomniał się niego?" Pojechała dalej, kierując się w stronę owe-jo Kazimierza. Ostatni popas wypadł w Ko-linie. Stąd niecałe dwie mile dzieliły ją od liejsca egzekucji. W miasteczku przyplątał do niej Żyd-faktor mówiący trochę po ńemiecku i ofiarował się za przewodnika. /ięc najpierw kazała się zaprowadzić do stolarza i zamówiła dębową trumnę. — A gdzie nieboszczyk? — zapytał stolarz. — Chciałbym wziąć miarę. 493 To pytanie dla rzemieślnika całkiem naturalne uprzytomniło jej, co za widok ją czeka, gdy odkopią ciało: głowa Reinholda ucięta toporem, oczy zapchane ziemią — czemu to wszystko oglądać? Rujnować ostatni zapamiętany wizerunek żywego? Patrzeć na ohydę rozkładu? Faktor Żyd, spojrzawszy na pobladłą damę, powiedział coś po polsku do majstra i wyprowadził ją z warsztatu. Czuła się tak, jakby sama wydobyła się z grobu. Szli ścieżką przez brzozowy gaj, zostawiwszy na drodze brykę z doczepionym wózkiem. Stała na nim, przywiązana sznurami, podłużna skrzynia, podobna do zakrytej kołyski, która już nikogo nie ukołysze, do łodzi, która nigdzie nie popłynie, drewniane pudło unaoczniające żywym kształt i wymiar świata, gdzie znajdą się ostatecznie. Eleonora, zmieniona po źle przespanej nocy, nawet nie patrzyła, dokąd ją prowadzi żydowski przewodnik. Z roztargnieniem słuchała, co opowiada dziurawą niemczyzną. Za nimi kroczył Łotysz z łopatą na ramieniu. — Tutejsi ludzie dobrze pamiętają, co działo się na tej łące parę lat temu — mówił Żyd. — Ja pytałem takich, którzy widzieli to na własne oczy, chociaż trochę z daleka, bo wojsko nie puszczało bliżej. Więc kto potrafił, ten właził na drzewa i się przyglądał. 494 Katów było dwóch i jeden starszy nad nimi, jeden oficer ze Szwedów. On komenderował, co mają robić. Bo to nie odbywało się tak zwyczajnie, żeby uciąć biedakowi głowę i koniec. Przedtem jego strasznie męczyli. Najpierw jemu oberżnęli uszy, potem... — Dosyć! — głucho odezwała się Eleonora. Stropił się i westchnął: — Ma pani rację. Lepiej nie wspominać... A to właśnie ta łąka. Przystanęła na skraju lasku, obejmując spojrzeniem kawał płaskiej ziemi, porośniętej murawą. Więc to się stało tutaj... Dzień zrobił się teraz pogodny i ciepły. Nitki babiego lata czepiały się żółknących łodyg, jakby niewidzialne ręce próbowały rozpiąć na nich osnowę srebrzystej tkaniny. Gdzieniegdzie trawa wznosiła się gęściejszymi kępami i Eleonora pomyślała, że może w tych miejscach rośliny czerpią soki z jego krwi. Jednak szukała wzrokiem wyraźniejszych śladów, zarysu mogiły, kopca ziemi, sama nie wiedziała, jak powinno wyglądać to, czego się spodziewała. Żyd i ekonom stali obok w milczeniu. Niekiedy słychać było w ciszy szelest brzozowych listków i wątłe poćwier-kiwanie jakiegoś ptaszka — to bliżej, to dalej. Zdawało się, że zabłądził czy coś zgubił w tym gaju i markotnie zrzędzi sam na siebie. Więc to tutaj. Z tego miejsca Reinhold po raz ostatni widział to niebo, może tak samo 495 jasne jak dzisiaj, te drzewa, które chyba nic wiele od tamtego czasu podrosły. Co myślą co czuł sam jeden pośród tłumu wrogów, nad klęską swoich porywów, nad ruiną marzeń? I gdzie jest dzisiaj, jeżeli można istnieć nie tylko na ziemi? Usłyszała za sobą głos Żyda: — To będzie, proszę pani, po drugiej stronie pola. Tam go pochowali. Nie ma żadnego krzyża ani znaku, nic! Starli człowieka z powierzchni ziemi jak strzępek pajęczyny. Ale widzi pani ten malutki pagórek? To pewnie to. — Chodźmy. Przeszli łąkę na przełaj i zatrzymali się przed wzgórkiem, z bliska wyglądającym na mogiłkę dziecka, zapuszczoną, porośniętą chwastem, jakby owo dziecko było sierotą. — Trzeba to rozkopać — rzekła. Łotysz zdjął kapotę, złożył ją starannie i zakasawszy rękawy wziął się do roboty. Gdy odrzucił pierwszą warstwę ziemi, można było poznać, że jest ona w tym miejscu mniej ubita, mniej ścisła niż wszędzie. Szpadel bez trudu wchodził w grunt i kopacz wprawnymi ruchami odrzucał na bok wilgotne piaszczyste bryły. — Ostrożnie — powiedziała. Żyd spojrzał na nią i ze zrozumieniem kiwnął głową. — Jak się pan zmęczy — rzekł do ekonoma — ja panu pomogę. 496 Eleonora odwróciła się i odeszła w głąb gaju. Usiadła na pieńku, obrócona tyłem do rozkopywanego grobu. Słyszała tępe uderzenia łopaty, niby powolny, ciężki krok czasu niechętnie wracającego ku minionym, dawnym godzinom. Wnet zatrzyma się przy tej, w której rozstrzygnął się los dwojga ludzi. Słońce zaczęło przygrzewać w plecy, nad głową odezwał się ptak, pewnie ten sam, co przed chwilą, teraz jakiś wyraźniejszy. Powtarzał w kółko naiwną, wątłą melodyjkę: tiu tiutiutiu — tija! — tija! cztery króciutkie nutki i dwie długie, po czym znowuż od początku to samo. „Niech to zrobią beze mnie — myślała. — Włożą go do trumny i zamkną. Ale jak ja będę z nią wracała tak daleko? Otóż dlaczego Hagen wolał, abym to zrobiła bez niego. Okropne jest to wszystko". Tiutiu tiutiu — tija — tija! — nucił ptaszek swoje. W pewnej chwili przestała słyszeć odgłosy kopania. „Odsłonili go — pomyślała w strachu. — Co teraz?" Ciało jej stało się raptem ciężkie i bezwładne. Nie poruszyła się, kiedy spoza drzew ukazał się szybko nadchodzący faktor. — Ja tam nie pójdę — powiedziała, uprzedzając jego słowa. — Sami się tym zajmijcie. A on rzekł zdyszany: — Nikogo nie ma w tym grobie. — Jak to? — była więcej zdumiona niż zawiedziona. Podniosła się na nogi zupełnie łatwo. — Jak to nie ma? —• „Nie ma — oznaj- 32 — Brzemię... 497 mił triumfujący głos. — Bo tamtej kaźni w ogóle nie było. Śniłaś tylko, długo śniłaś na jawie wzniosłą opowieść o męstwie i miłości." — Dokopaliśmy się głęboko — mówił podniecony Żyd. — Już woda zaczęła się pokazywać. Milczała, jakby chcąc utrwalić w pamięci ów błysk heroicznego mitu. Wreszcie rzekła: — Więc pomyliłeś miejsce. — Nie, pani. Tam na pewno był ktoś pochowany. I to bez żadnej trumny. Bo znaleźliśmy w ziemi taką rzecz. Otworzył dłoń i pokazał ułamek zardzewiałego żelaza. Wzięła go do ręki, badając, co by to być mogło. Żyd jej dopomógł: — To jest sprzączka od paska. Mężczyźni noszą takie paski do spodni. — Odchylił na sobie kapotę. — O, ja też noszę, tylko sprzączka mniejsza. Więc jego musiał ktoś odgrzebać i zabrać. I to musiało być kawałek czasu, może rok, może dwa temu. Ale ja nie będę ja, jeżeli się nie dowiem. Pani może mi nie płacić ani grosza za całą fatygę, dopóki tego nie zrobię. Dzisiaj jeszcze się dowiem, mam swoje sposoby. Był zaskoczony spokojem, z jakim go słuchała. Twarz miała raczej pogodną, prawie wcale nie smutną, chociaż jechała tutaj mocno przygnębiona, a wczoraj u stolarza zdawało się, że zemdleje. Nie wiedział, kim był dla niej stracony na tej łące człowiek, nie 498 śmiał o to pytać. Jednak niewątpliwie kimś bardzo bliskim, skoro po kilku latach przybyła z zagranicy po jego ciało. Powinna być przynajmniej zmartwiona, że jej wysiłek poszedł na marne. A ona przyjęła to niemal obojętnie. I cała ta historia zaczęła mu się wydawać bardzo tajemnicza. Już więc nie dla zarobku, lecz dla własnej ciekawości pragnął zbadać, w jaki sposób zniknął stąd nieboszczyk. Udało mu się dowiedzieć tylko tyle: jakiś rok temu pastuch, który pasał na tym ugorze gromadzkie krowy, zauważył świeżo wykopany dół. A poprzedniego wieczora chłop, mający zagrodę po drugiej stronie gaju, widział kilku jeźdźców polskich i kolaskę, która zatrzymała się obok jego chaty. Pan siedzący w niej pytał, którędy dostać się na pole, gdzie Szwedzi tracili jeńców. Chłop odrzekł, że wie o straceniu tylko jednego człowieka — na tamtej łące. Ponieważ było już mroczno, zapalili pochodnie i odjechali we wskazanym kierunku. Zgubił ich z oczu. Lecz przed świtem, gdy jeszcze drzemał, zdawało mu się, że słyszy tętent wracających ludzi. Potem ów pastuch spostrzegł pusty dół i zasypał go, żeby któraś krowa przypadkiem nie złamała nogi. „To mógł zrobić Przebendowski" — pomyślała Eleonora. Żyd faktor stał pod drzwiami, cierpliwie czekając na zapłatę. — Mam jeszcze jedną prośbę do pana — rzekła wręczając mu pieniądze. 499 — Co pani rozkaże? — Widziałam tam na łące opodal grobu duży kamień polny. Niech pan sprowadzi kamieniarza i niech wykuje na tym głazie to, co na tej kartce. Napisała dużymi, drukowanymi literami na świstku papieru: PATKUL 10. X. 1707 — I nic więcej? — zapytał. — Nic więcej. Wyszła za nim przed dom. Ukłonił się nisko i ruszył żwawo pustą ulicą miasteczka. Wszystko dokoła było ciche, senne i jakby bezludne. Ponad niskimi strzechami od łąki Patkula napłynął powiew wiatru i poruszył frędzlami jej chusty, odgarnął z czoła siwiejące włosy. Ujrzała raz jeszcze, jak gniewny wojownik w pancerzu i czerwonym płaszczu odjeżdża galopem sprzed jej dworu. Więc było jakieś biedne szczęście w tym, że taki został w pamięci, że nie widziała oddanego ziemi na pożarcie. Mogła pomarzyć, że on jeszcze gdzieś żyje, a tylko oddalił się od niej, wracając do swych nie ukończonych dzieł, do niewiadomego kraju — tak jak powraca myśl do czasów niepowrotnych. 500 Epilog Na Wiśle pod Toruniem spotkały się dwa statki przystrojone chorągwiami i wybite czerwonym suknem. Na jednym znajdował się król polski August, znowu w królewskich aksamitach, koronkach i piórach. Zwycięstwo połtawskie otworzyło mu drogę powrotu na tron. Na drugim przyjechał twórca tego zwycięstwa, car Piotr, wciąż tak samo nie dbający o wygląd monarszy, wciąż w tej samej wytartej kurcie wojskowej z zielonego sukna. Powitanie się monarchów nastąpiło na jego statku, powitanie, przyjęcie i biesiada. Gdy August winszował mu wspaniałego tryumfu, Piotr rzekł: — To nie ja, to Bóg Wszechmogący sprawił, że armia dotąd niezwyciężona padła pod naszymi ciosami. Chwała Mu wiekuista. Chwycił kielich, bo siedzieli przy zastawionym stole, jakby chciał wznieść toast za zdrowie Pana Boga. W porę jednak spostrzegł, że byłoby to niestosowne, więc odstawił trunek i tylko przeżegnał się trzykrotnie. August powiedział: — Cała Europa cię podziwia, mój wielki 501 bracie. Złamałeś potęgę, która od kilku lat wprawiała w drżenie wiele państw i narodów. — Ba! Wszyscyśmy się bali tego młodego szaleńca. — Ma teraz za swoje. — A wiesz, co mnie najwięcej raduje? Oto że będę mógł nareszcie spokojnie posiedzieć w moim Petersburgu. Już mi Szwedzi w tym nie przeszkodzą. — Powtórnie ujął kielich i zawołał: — Wypijmy ich zdrowie. — Czyje zdrowie? — Moich nauczycieli, Szwedów. Od nich nauczyłem się zwyciężać. August przełknął łyk wina, a widząc promieniejące zadowoleniem oblicze protektora odezwał się żartobliwie: — Ładnie uczeń odpłacił się nauczycielom. Wybuchem szerokiego śmiechu przyjął Piotr jego dowcip. Lubił Augusta za tę błyskotliwość umysłu, za elegancję, choć lekceważył za brak przezorności w działaniu. I za to, że zbyt wiele czasu poświęca rozkoszom zmysłowym. Nie, to nie był partner do dalekosiężnej polityki! Nieoceniony jednak w rozmowach i dyskusjach, a już wspaniały kompan w zabawie. Po obiedzie obydwa statki przybiły do brzegu i monarchowie siadłszy na koń wjechali do Torunia. Magistrat przygotował im w ratuszu apartamenty. Tutaj, w starym gotyckim gmachu, spędzili dwa tygodnie, deba- 502 tując o sprawach wojny i pokoju. Karol XII, siedząc w Turcji, podburzał sułtana i wezyrów przeciw Moskwie. Lecz jednocześnie Dania, sprzymierzona z Polską i Rosją, szykowała się do wyprawy na Szwecję, chcąc ją wypchnąć z bałtyckich wysp, a wojska rosyjskie zajmowały Rygę. Car obiecywał Augustowi pomóc w uspokojeniu skłóconych, na dwie partie podzielonych Polaków, król przyrzekał wspierać go saskimi pułkami na arenie wojny. I wreszcie któregoś dnia zgadało się o Patkulu. — Jakżeby się cieszył nasz wspólny przyjaciel, gdyby doczekał dzisiejszego dnia — powiedział Piotr. — To też był jeden z mych nauczycieli. Wtajemniczył mnie w wasze europejskie sztuczki, niejedno trafnie przewidział. 5 — Szkoda go — westchnął August i od- | wrócił oczy. — Co za okrutna bestia z tego { Karola. I — Zażądałem od Turków, aby go wydali... Tak jak wy Sasi wydaliście Patkula Szwedom. — Stało się to bez mojej wiedzy. — Co z ciebie za władca, jeśli twoi ministrowie robią po swojemu? — Car zaczął się irytować. — Niechby który z moich spróbował. — Byłem wtedy w Polsce. Za późno się dowiedziałem. — Łżesz! — uciął Piotr. I zapadła nieprzy- 503 jemna cisza. Po chwili August usiłował się wytłumaczyć. — Doprawdy, wiele rzeczy w Dreźnie działo się wbrew mojej woli. Nigdy bym się nie zgodził na niektóre punkty traktatu w Alt Randstadt, zwłaszcza ten o wydaniu Patkula. To było niehonorowe, ale moi wysłannicy, Schulenburg i Fleming, się zgodzili. Polacy także, mówię o Jabłonowskim i Sapieże. — Utnij im głowy! — wykrzyknął Piotr zapalczywie. Teraz jednak była to zapalezy-wość udawana. August, znając go nie od dzisiaj, wiedział, że moskiewski satrapa potrafi wybuchać na zimno, jeśli mu to potrzebne dla postrachu. Z uśmiechem zapytał: — A czy ty, drogi bracie, utniesz głowę Karolowi, jeśli go Turcy tobie wydadzą? — To głowa pomazańca boskiego, nie wolno robić takich rzeczy. Choćby przez wzgląd na umysły prostego ludu, który powinien czcić korony. Są one widomym znakiem łaski niebios. — Oczywiście. Powiedziałem to tylko tak sobie. — A ,ty lepiej nie mów. — Co zaś tyczy się Patkula... daję słowo honoru, że bardzo pragnąłem go uratować. Komendant Koenigsteinu miał ode mnie sekretne polecenie. — Dlaczego sekretne? — Przecież cała Saksonia była wówczas w ręku Szwedów. 504 — Racja! No, i co? Dlaczego nie posłuchał? — Dostał polecenie, aby ułatwić Patkulowi ucieczkę. Ten jednak nie chciał się na to zgodzić. Żądał formalnego uwolnienia z uroczystymi przeprosinami, nieomal z odszkodowaniem. — To do niego podobne. Zuch! — W głosie cara zabrzmiał podziw. Z tym większą gorliwością usprawiedliwiał się August. — Naprawdę, mocno odczułem jego męczeńską śmierć. Uważałem go za przyjaciela... tak jak Karol za największego wroga. Czy wiesz, że nawet po egzekucji mścił się na nim? Nie pozwolił pogrzebać szczątków nieszczęśnika. Dopiero gdy dzięki tobie wróciłem do Polski, nakazałem je zabrać i pochować w Warszawie. — Chrześcijański uczynek — pochwalił Piotr. Widać było, że uspokoiły go te wyjaśnienia. Po czym dodał: — Ja też chciałem go ratować. Ale co mogłem zrobić, zajęty ważniejszymi rzeczami? Pisałem do twoich ministrów, nie pamiętam, co mi odpowiedzieli. Na pewno były to jakieś łajdackie wykręty. Aresztując mojego ministra, mnie obrazili. Nie powinna im ujść na sucho taka zuchwałość. — Oddam ich pod sąd — oświadczył August. — Będzie im wymierzona sprawiedliwość. I niech na tym się skończą nasze dawne urazy. Postanowiliśmy przecież o nich zapomnieć. 505 — Dobrze. Nie jestem pamiętliwy ani mściwy — odrzekł car i twarz jego znowu przybrała dobroduszny wyraz. — Twój sąd niech wymierzy im jakąś karę, ja zaś poproszę, abyś udzielił skazanym amnestii. Zaśmiał się wesoło, widząc, jakie sprawił Augustowi zadowolenie. Przysiadł się bliżej, a objąwszy go jedną ręką za szyję, drugą podniósł czarkę z winem: — Wypijmy za wieczysty pokój między Polską i Rosją. Wiwat! — Wiwat. — I za naszą przyjaźń dozgonną. Przytomni adiutanci wybiegli na dwór do gwardzistów trzymających straż pod ratuszem. Zagrzmiała salwa muszkietów, gdy toast został spełniony. Potem sekretarze spisali akt przymierza, osobno zaś postanowienie o sądzie nad winowajcami aresztowania Patkula. — Czy nie należałoby dodać, że jakikolwiek zapadnie wyrok, będą oni ułaskawieni? — Spytał August biorąc pióro. — A kto ich ma ułaskawić? — nieufnie spojrzał Piotr. Zdawało się, że zapomniał o swej obietnicy. August odrzekł łagodnie: — Ja... jeśli pozwolisz. — Pal ich diabli. Pisz! Król zamaszyście nakreślił kilka zdań i podał dokument carowi do podpisu. Potem uścisnęli sobie dłonie. 506 — Nie będziemy już wracać do tej sprawy — powiedział jeden. — I koło historii niech toczy się dalej — powiedział drugi. Warszawa 1961—1964 SPIS TREŚCI Od autora......... 5 Część pierwsza: Odgłosy burzy .... 9 Część druga: Labirynt...... 113 Część trzecia: Nadzieje i zawody . . . 179 Część czwarta: Koniec wielkiej gry . . 275 Część piąta: Z bożej łaski, z ludzkiej woli 364 Część szósta: Łąka Patkula..... 480 Epilog........... 501