Thomas R.P. Mielke Sakriversum Przełożył: Wawrzyniec Sawicki (fragment z miesięcznika „Fantastyka”) Rozdział I - Kiedy płomień świecy strawi ostatnie krople pszczelego wosku, zginiemy. Wraz z nami zginie tajemnica, którą nasz lud przechowywał przez siedemset lat! Głos starego człowieka o zapadłych policzkach drżał jak cień świecy na ścianach krypty. Nikt z członków Rodziny nie odważył się przeszkodzić Mistrzowi Wolframowi. Pomimo iż miał dopiero pięćdziesiąt lat, jego twarz pod wysokim, szerokoskrzydłym kapeluszem sprawiała wrażenie chorej i zmęczonej. - Nie mamy już suszonych owoców - mówił dalej po dłuższej pauzie - ani mąki, ani świec. Wielkie ptaki nie krążą wokół katedry, póki na zewnątrz utrzymuje się niezdrowe powietrze... Mistrz położył rękę na ramieniu stojącej obok młodej dziewczyny. - Powiedz Guntramowi, żeby przyszedł do mnie - wyszeptał cicho. - Dobrze, Mistrzu Wolframie. Ładna dziewczyna o jasnych włosach zgarnęła na piersi pięknie wyszywaną chustę i przemknęła obok niechlujnie wyglądających członków Rodziny. Jej brat, Guntram, stał nie opodal w cieniu. - Nasz dziad chce z tobą rozmawiać... Guntram skinął głową. Już od paru godzin oczekiwał, że zostanie przywołany przed oblicze członków Rodziny. Wraz z siostrą przecisnął się przed drewniane krzesło mistrza Wolframa. - Agnes powiedziała, że nadszedł mój czas... Stary człowiek spojrzał uważnie na swego wnuka i wolno skinął głową. - Spodziewałeś się tego? - Tak. - A więc idź i nalej do kielicha Wina Ostatniej Łaski, które będziemy kolejno pić! - Wino jest gęste i pachnie jak żywica - wyszeptał Guntram. - Przyjrzałem mu się... - Rób, co mówię! Guntram wewnętrznie sprzeciwiał się temu rozkazowi. Miał dopiero szesnaście lat, ale czul się wystarczająco silny, żeby zaprotestować przeciwko sztywnym regułom swojej Rodziny. Od trzech lat - potajemnie - w każdej wolnej chwili zgłębiał powody, dla których wszystkie Rodziny w Sakriversum żyły od stuleci w zagadkowej, dziwnej izolacji pod ołowianym dachem katedry, podczas gdy na zewnątrz kultury i cywilizacje rozwijały się zupełnie inaczej niż oni. Przypomniał sobie stare opowieści. W nierównomiernych odstępach czasu mieszkańcy Sakriversum uciekali w głąb katedry przez tajemne korytarze, po niekończących się krętych schodach. Tylko w ten sposób mogli za każdym razem uniknąć wojen, zarazy i nieoczekiwanych inspekcji Wielkich Ludzi. Jednakże każda ucieczka była bardziej męcząca i uciążliwa od poprzedniej... Mistrz Wolfram, mimo swojego wieku, mierzył jeszcze dobre dziewięć cali, Guntram i jego siostra już tylko osiem. - Złoty kielich przodków należy do naszych największych świętości - powiedział mistrz Wolfram. - Jeżeli wypijemy wspólnie Wino Ostatniej Łaski, nikt z Wielkich Ludzi nie pozna tajemnicy, której zawdzięczamy naszą egzystencję. Guntram wystąpił o krok do przodu. - Czyż nie mówiliście zawsze o tym, że musimy uczynić wszystko, żeby żyć dalej, bez względu na to, co dzieje się na świecie? Czyż nie była to nasza wielka misja od siedmiuset lat? - Zostało napisane... - Nie! - wykrzyknęła Agnes. Obiema rękami ujęła swoje bujne jasne włosy, rozwiązała węzeł na karku i rozpuściła je na ramiona. Przekornie potrząsając głową, podeszła do brata. - Guntram ma rację! Jesteśmy jeszcze za młodzi, żeby wszystko rozumieć, ale wiemy, że nasz wspólny przodek nie wybudowałby Sakriversum, gdyby nie ufał w naszą przyszłość... - Agnes! Guntram próbował uspokoić swoją siostrę. - Zostaw mnie! - zaczęła się bronić. - Nie widzisz, co tu się dzieje? Brakuje nam odwagi. Przyznaję, że podczas długich nocy również i ja myślałam o Winie Ostatniej Łaski, ale to było bluźnierstwo! Wiemy, że na naszych Rodzinach ciąży klątwa, ale przecież jesteśmy również Strażnikami Wiedzy! - To bez znaczenia - odezwał się zmęczony mistrz Wolfram. - Tym razem nie możemy już powrócić do Sakriversum! Guntram rozejrzał się wokół. - Może nie wszyscy - powiedział i wziął siostrę za rękę. - Ale jeżeli choćby niektórym z naszej i z innych Rodzin uda się dotrzeć do Sakriversum, mógłby to być nowy początek... Wolfram potrząsnął przecząco głową. Członkowie Rodziny zaczęli cicho rozmawiać między sobą. Każdy z nich był innego zdania. Wszyscy zaczęli się cisnąć na najwyższą z ułożonych w piramidę, coraz mniejszych, płaskich belek. Blask świecy nie wystarczał, żeby oświetlić podłogę krypty. Wiedzieli, że w innych komorach Ołowianych Podziemi czekały także i inne Rodziny. W pierwszych tygodniach odwiedzali się jeszcze nawzajem, później wizyty były już coraz rzadsze. - Od dawna nie stać nas już na powrót do Sakriversum - powiedział Mistrz Wolfram. - Jesteśmy na to za słabi. Nikt nie wie, jak teraz jest na górze. Ołowiany dach katedry mógł ochronić nasze pola i ogrody, ale tym razem w powietrzu panuje oddech-zaraza, która w przerażający sposób zabija wszystko, co jeszcze żyje! - Ale moglibyśmy spróbować... Wolfram przecząco potrząsnął głową. - Wiem, że młodość zawsze chce postawić na swoim w walce z mądrością wieku dojrzałego, ale Prawo jest ponad wszystkim! - Czyż Prawo nie mówi również, że powinniśmy wypić Wino Ostatniej Łaski dopiero wtedy, kiedy w żadnym z nas nie będzie już nadziei? - Nie ma żadnej nadziei... - A jednak! - odchrząknął Guntram. - Agnes i ja nie chcemy jeszcze umierać. Nadszedł rok, w którym oboje powinniśmy założyć rodzinę. Rozmawialiśmy już o tym... - uśmiechnął się lekko i spojrzał na Agnes, która zmieszana opuściła głowę. Przez jej twarz przemknął wyraz obawy. Guntram wbił oczy nieruchomo w ziemię. Z trudem usiłował opanować targające nim uczucia. Od kiedy mistrz Wolfram przed czterema laty zaczął wprowadzać go w tajemnice alchemii, poznał wiele prastarych mądrości. Nie miały one nic wspólnego z magią i czarami. Ale tylko wtajemniczeni mogli zrozumieć, że za tymi wszystkimi znakami, symbolami i rytuałami stoi nieprawdopodobnie skomplikowane, a jednocześnie bardzo proste wyjaśnienie współdziałania rzeczy widzialnych i niewidzialnych - tak różnorodnych, a jednocześnie powiązanych ze sobą jak całe Uniwersum... Guntram wiedział, że mistrz Wolfram potrafi robić złoto, jednak nawet transmutacja rtęci w ten szlachetny metal była tylko cząstką właściwej tajemnicy. Od czasu, kiedy zaczął rozumować samodzielnie, stale pamiętał o trzech wielkich tabu swojego ludu, o których nigdy nie rozmawiano - były to odpowiedzi na pytanie o ich dziwną egzystencję, o rozwój cywilizacji Wielkich Ludzi i o tych po drugiej stronie katedralnego dachu, którzy byli podobni, choć nie tacy sami jak oni. Kilka dni przed nadejściem nocy „białego ognia” mistrz Albrecht, który jako Strażnik Świata żył w Sakriversum bez rodziny, doniósł, że do miasta przybyło zaskakująco wielu Włóczęgów. Niektórzy z nich podobno ruszyli w drogę w górę, pod dach katedry... Guntram zdecydował się złamać jedno z tabu. - Kim są Włóczędzy? - zapytał. Członkowie Rodziny Alchemików zadrżeli z przerażenia. Natomiast mistrz Wolfram wpatrywał się długo i badawczo w swojego wnuka. - Po co ci ta wiedza? Guntram wzruszył ramionami. Schylił się i sięgnął do skrzynki, w której przechowywany był klucz do spiżarni. Po każdej kolejnej ucieczce ich klucze i zamki stawały się dla nich coraz większe. - Przyniosę wam Wino Ostatniej Łaski - powiedział. Ale tylko wtedy, kiedy pozwolicie odejść mnie i Agnes. - Wygnać ich! Pomruk pozostałych członków Rodziny stawał się coraz głośniejszy. - To kacerstwo! - Zdrada... Mały wąski sztylet ze świstem wbił się w belkę przed Guntramem i mistrzem Wolframem. Rzucił go maż Matyldy. - Niech Bóg strzeże nas przed zaślepieniem i chorobą św. Wita! - In nomine Sanctae et individue Trinitatis! - głucho odpowiedział chór pozostałych członków Rodziny. W drewno belki wbiły się cztery dalsze sztylety. Rozdział II Chłodny, wiosenny wiatr skowyczał w oknach z rozbitymi szybami. Rozwiewał na wpół stopione w ogniu firanki i unosił spalone resztki kartonów, które opadały jak deszcz na podobne do mumii zwłoki, leżące na krzesłach i biurkach. Ciała wyglądały tak, jakby naraz wszystkie znieruchomiały w jakimś scenicznym ujęciu. W jednej z bocznych ścian niskiego, piwnicznego pomieszczenia, pod którą stały cztery rzędy niewysokich, szerokich na metr szafek z płaskimi szufladami, ziała ciemna szczelina. Na podłodze, w kupie gruzu leżało jakieś fantastyczne zwierzę. To z jednej z wież pobliskiej katedry musiał spaść gargulec... Kiedy poranne, blade słońce wzeszło ponad puste miasto, wichura zaczęła słabnąć. Po raz pierwszy od wielu dni czerwonawy smog pomiędzy domami zdawał się rzednąć. Miasto nie wyglądało na specjalnie zniszczone. Z wyjątkiem kręgu wypalonych ruin wokół kamiennych zwałów dawnego centrum wszystko wyglądało w miarę normalnie. Z trudem można było jedynie zauważyć, że wokół katedry, w domach odrestaurowanego Starego Miasta brakowało wszystkich szyb. Wyglądało to tak, jakby puste ulice oczekiwały na ludzi, którzy za chwilę wyjdą z domów. Światła na skrzyżowaniach zmieniały się z czerwonych przez żółte na zielone. Nigdzie nie było widać samochodów ani żadnych innych pojazdów. Głęboko pod fundamentami budynków od czasu do czasu rozlegał się jakiś grzmot. Kiedy wskazówki zegarów, za których odnowienie miejski konserwator na krótko przed katastrofą otrzymał odznaczenie, kiedy więc te wskazówki przesunęły się na godzinę 9.56, w niektórych kościołach i kaplicach zaczęły bić dzwony. I mimo że był to wtorek, czterdziesty pierwszy dzień po nocnej katastrofie, dzwony, jak podczas spokojnych niedziel, znowu wzywały na msze. Tylko ludzie nie przychodzili... Dopiero gdy słońce stanęło w zenicie, w jednym z milczących domów zaczął się jakiś ruch. W budynku szacownego wydawnictwa „J. Samuel Bruhns” nagle wywróciło się na pokrytą czerwonawym pyłem betonową podłogę pięć ciężkich kaszt drukarskich, wypełnionych tysiącami dokładnie posortowanych ołowianych czcionek. Na kilka minut ponownie zapadła cisza. Wzbity kurz zaczął znowu opadać, kiedy zza regału z kasztami wysunęła się macająca wokół ostrożnie żółtobrudna dłoń w rękawicy. Za rękawicą pojawiło się ramię, a potem głowa. Dziwnie nieruchoma, a jednak należąca do człowieka, podobna do maski twarz nie sprawiała ludzkiego wrażenia. Ta podrapana i pokryta brudem karykatura ludzkiej istoty była już tylko podobna do mumii. Twarz człowieka pozbawiona była brwi. Głowa ze spalonymi włosami wyglądała jak zaczerwieniony pustynny krajobraz z ropiejącymi wysepkami i czarnymi pęknięciami w skórze. Człowiek oddychał wykrzywionymi rozpaczliwie ustami, wydając z siebie suche, szeleszczące odgłosy. Okutany gumowymi fartuchami, rękawicami, papierowymi taśmami, sznurkami, którymi przywiązał to wszystko do ciała, uratowany człowiek pełzł wolno, odpoczywając co chwilę, w kierunku słonecznego światła. Ciche gruchanie gołębia wywołało skurcze palców w rękawicy. Zmrużył oczy patrząc pod światło. Początkowo nie widział nic, dopiero po chwili odkrył na głowie kamiennego rzygacza małego ptaszka, jeszcze mniejszego od kolibra. Lewa ręka człowieka wolno przesuwała się po pokrytej pyłem podłodze. Ptak próbował odlecieć. Człowiek zobaczył jak z jego skrzydeł opadają szare pióra. Z ostatnim, żałosnym gruchaniem miniaturowy’ gołąb przewrócił się na bok i padł martwy. Człowiek westchnął głęboko. Przez jego ciało płynął strumień nieskoordynowanych, chaotycznych uczuć. Jak u chorych na malarię, którzy widzą tylko wyolbrzymione fragmenty ze zbiorów postrzeżeń, wspomnień i odczuć, wszystko w jego wnętrzu krążyło wokół śmierci miniaturowego gołębia. Niezrozumiała śmierć już raz zmieniła jego życie. To było dawno temu, ale pierwsze, świadome przeżycie rzuciło na późniejsze lata melancholijny cień... *** Jego pierwsze wspomnienia sięgały pewnego letniego dnia roku 1995. Miał wtedy zaledwie dwa lata. Wyraźnie widział przed sobą spocone brązowe i czarne konie z jeźdźcami ubranymi w czerwone kurtki. Z kojca na balkonie domu, w którym mieszkali wtedy jego rodzice, rozpoznawał dokładnie na pierwszym koniu swoją matkę. Jej jasne włosy zaczesane gładko do tyłu i zawiązane na karku w luźny węzeł połyskiwały w słonecznym świetle jak złoto. Konie parskały po długim biegu. Na dziedziniec posiadłości wpadało coraz więcej jeźdźców, a służba w niebiesko-srebrnych liberiach serwowała dziczyznę z rożna, sałatki i koktajle. Myśliwskie rogi ogłosiły koniec polowania z nagonką. Ziejące psy odpoczywały w jednym z kątów pod grubym na metr murem, który otaczał jak obronny wał stojący na wzgórzu ponad małą wioską dwór. Widział, jak stajenny chciał uchwycić za uzdę konia jego matki. Gniadosz zatańczył nerwowo, uskoczył w bok i znalazł się za blisko pryskających tłuszczem z dzików płomieni ogniska. Głośno rżąc, wałach wspinał się na tylne nogi. Kobieta o jasnych włosach spadła głową w dół, na ziemię. Później wszystko było już inne - szare dni, które rozjaśniały się tylko wtedy, kiedy ojciec przywoził mu ze swoich długich podróży słodycze albo zabawki... Twarze młodych guwernantek przepływały przez pamięć jak galeria aniołów, wśród nich pojawiały się małe, zapamiętane, choć właściwie nic nie znaczące sceny, które kojarzyły mu się z jakimś zapachem, szczególnym nastrojem, postrzępionymi chmurkami ponad szerokim, falującym polem żyta czy też aromatycznym smakiem dymu znad kartoflisk. Sylwester 1999 roku. Tego wieczoru miał na sobie ciemnoniebieski, aksamitny garnitur. Jego ojciec był jeszcze bardziej poważny, niż zwykle. - Dałby Bóg, żebyśmy przetrwali kolejne sto lat - stwierdził, gdy na niebie, jeszcze przed północą, pojawiły się sztuczne ognie witające nowe tysiąclecie. Trzy dni później polecieli obaj do Anglii. Lata spędzone w internacie wypełnione były takimi anachronicznymi pojęciami, jak humanizm, obowiązek i moralność. Podczas ferii ojciec czasami po niego przyjeżdżał i zabierał go do miejsc, gdzie bywały rodziny takie jak ich. Dopiero o wiele później zrozumiał, przed czym ojciec chciał go przez te wszystkie lata uchronić. Jeszcze podczas swoich studiów na różnych uniwersytetach (najpierw historia, później teologia, a w końcu germanistyka), zorientował się, że właściwie należy do kasty skamielin. Mówił, myślał i odczuwał inaczej niż większość studentów. Jego wyobrażenia świata i przyswojona pewność siebie nie pasowały do realiów nowego tysiąclecia... Na krótko przed śmiercią ojciec pomógł mu w otrzymaniu pracy w wydawnictwie J. Samuela Bruhnsa. Był jedynakiem wyrastającym wśród starszych i dopiero jako młody wspólnik J.S.B. znalazł pracę, która pociągała go również intelektualnie. J.S.B. był także reliktem przeszłości. Jako jedyny wydawca w Europie drukował jeszcze metodą Gutenberga rodowody i kalendarze genealogiczne. Przez całe swoje życie zbierał ołowiane czcionki tak jak inni ludzie zbierają znaczki czy motyle. Poza tym jako jedyny wydawał gazety drukowane jeszcze na prawdziwym papierze. W nocy z 7 na 8 marca roku 2018 Goetz poszedł do piwnicy z najstarszymi czcionkami w poszukiwaniu szczególnie ładnego kroju liter do złożenia romantycznego wiersza. Z ciężką kasztą w rękach zaczął wchodzić po zbutwiałych, dawno już nie używanych schodach na górę. Uderzenie pioruna i jego blask przebijający się przez szczeliny w murze rzucił go na zatęchły stos zbutwiałych papierowych odpadków. Przez trzy dni leżał nieprzytomny w śmieciach pod ciężarem drewnianej skrzyni. Teraz uświadomił sobie, że to omdlenie uratowało mu życie. Nie chciał nawet myśleć o straszliwych dniach, które nastąpiły później, jednakże jego pamięć była silniejsza od woli. Zebrało mu się na mdłości, kiedy przypomniał sobie, w jaki sposób musiał się odżywiać podczas dni, jakie nastąpiły po katastrofie. Jeszcze teraz czuł w swoich ustach obrzydliwy smak papieru, kleju z kości, resztek drewna i książkowych opraw ze świńskiej skóry... W mroku, chory, w gorączce pił słonawą wodę z po omacku znalezionych studziennych upustów. Teraz, milimetr po milimetrze, dźwignął swe opatulone ciało z kurzu i straszliwie wolno zaczął pełznąć w kierunku cienia. Z trudem zaczął schodzić w dół, w stronę dającej poczucie bezpieczeństwa ciemności. Jak zwierzę, które obawia się ciemności, a jednocześnie czuje się bezpiecznie w jaskini, stąpał po skrzypiących schodach. Światło dochodzące z góry nie wystarczało, żeby rozjaśnić wielką piwnicę archiwum. Mimo to Goetz von Coburg stanął nagle jak wryty. Wpatrywał się w wiszącą na ścianie tabliczkę, której nie zauważył w mrocznej samotności dni, które upłynęły od katastrofy: AWARYJNE WEJŚCIE DO SCHRONU Strzałka wskazywała kierunek na prawo. Wściekły na siebie samego Goetz von Coburg wpatrywał się w tabliczkę. Ile dni spędził w nieświadomości, wyczerpany, na pograniczu rozpaczy pod tą wybawicielską wskazówką!... Rozdział III Wbite w belkę sztylety utworzyły pięciokąt, ale ten symbol sądu kapturowego nie robił już wrażenia na Guntramie. Nie poczuł wcale bólu, kiedy wyrwał je z drewna zdecydowanym ruchem. Podniósł rękę, zwolnił uścisk i sztylety upadły. W ostatnim błysku świecy pokazał członkom Rodziny Alchemików wewnętrzną stronę dłoni. Pięć czerwonych linii oznaczało miejsce dotyku kling sztyletów. - Masz w sobie moc Budowniczego Katedry - usłyszał w myślach głos mistrza Wolframa. - Jest to olbrzymia moc wiary, bez której żaden z ludzi nie może żyć, nawet jeżeli neguje istnienie Boga! Mistrzowie Loży poprzez nowe, gotyckie katedry stworzyli wzbijający się ku górze wizerunek nieba. Chcieli w ten sposób przybliżyć materię duchowi, a świat Bogu. Idź ku niebu, mój wnuku! Być może wiara pomoże wam odnaleźć Sakriversum... lub poznać jeszcze większą tajemnicę! Guntram nie zauważył, jak do katakumby nagle zaczęli wciskać się przez małe otwory członkowie innych Rodzin. Zbierali się wokół drabin prowadzących ku wyższym platformom. W godzinie zbliżającej się śmierci wszyscy winni być razem z Rodziną Strażnika Przechowującego Kielich. Tak było napisane w starym Prawie Wielkiej Księgi, którą pozostawili w Sakriversum. Guntram nie zważał na hałas, głosy, nawet na swoją siostrę, która stała tuż obok niego. W tym całym zamieszaniu Wolfram i Guntram byli jak dwie ciche wysepki, połączone pomostem myśli. Nikt nie zauważył, że w tym momencie Guntram dostąpił zaszczytu wtajemniczenia, które jak dotąd było udziałem tylko niewielu członków Rodzin. Mistrz Wolfram przekazał mu historię swojego ludu... *** W połowie piętnastego wieku lud Wybranych składał się z dwunastu Rodzin, których wszyscy członkowie byli potomkami bliźniaków, Lancelota i Gudrun, oraz ich dzieci, wnuków, prawnuków i praprawnuków. W roku 1318, dziesięcioletni wtedy Lancelot i Gudrun, zostali przekazani spod opieki zakonnic pierwszego klasztoru w Altomunster siedemdziesięcioletniemu synowi budowniczego katedry. Roland von Coburg był fantastycznym, genialnym budowniczym. Ten niezbyt wysoki mężczyzna, o długich, prawie czarnych włosach, wygiętych brwiach, jasnoniebieskich oczach i lekko ciemnawej cerze, niezmordowanie popędzał swoich majstrów. Często widziano go jak siedział aż do świtu w swej drewnianej budzie na placu budowy, przy świetle pochodni i z dzbanem pełnym rozcieńczonego miodu na stole. Bywał jednocześnie i popędliwy i marzycielski, jednakże jego pasja i cierpliwość służyły tylko jednemu celowi - katedrze. W wieku czterdziestu sześciu lat Roland mógł nareszcie pomyśleć’o tym, na co przedtem nie znalazł czasu - ożenić się. Jego wybranką była Sigrid van der Meulen, wesoła, ciągle skora do przeróżnych żartów, dla poprzednich narzeczonych zbyt inteligentna, dwudziestoośmioletnia córka handlarza korzeniami i rajcy miasta, w którym miała siedzibę katedralna kapituła. W rok później urodził się Anzelm von Coburg. Chłopiec był zdrowy i mocny, natomiast Sigrid nie podniosła się już po porodzie z łóżka. Zmarła po czternastu dniach. Anzelm został oddany na wychowanie; jego ojciec nie przekroczył od tego momentu progu domu, żyjąc znów u stóp katedry. Następne niepowodzenie w życiu Rolanda przyszło w siedem lat później. Budowa zaczęła z wolna zamierać i przez ponad rok na rusztowaniach pracowało tylko tuzin najwierniejszych ludzi Rolanda. Zaciągali mocno liny i zabezpieczali kamienne bloki, które nie zostały już wmurowane w ściany budowli. Rozpadła się również przykatedralna szkoła budowniczych. Przez następne dwa lata Roland dzień w dzień chodził wokół opuszczonej budowy. Włóczył się po rozpadających się barakach, wchodził na połowicznie obrobione kamienne bloki, zbierał narzędzia i podczas bezsennych nocy starał się rozpoznać ewentualne błędy w swoich planach. Przestudiował wszystko na temat powstania pierwszych gotyckich katedr. W lecie roku 1306 Roland zdecydował się na podróż do klasztoru w Altomünster. Miały się tam znajdować odpisy zwojów ze zniszczonej ogniem największej w czasach antyku biblioteki w Aleksandrii. Być może zaawansowany wiek Rolanda przyczynił się do przyjaznego przyjęcia go przez klasztorne mniszki. Mająca wtedy trzydzieści osiem lat ksieni Elżbieta pomagała mu w jego badaniach najlepiej, jak potrafiła. W podzięce, codziennie po nieszporach opowiadał mniszkom o budowaniu katedr, francuskim dworze królewskim i nowym papieżu, Klemensie V. Po półtorarocznym pobycie przejrzał już większość klasztornych manuskryptów. W noc Trzech Króli roku 1307, na swoje pięćdziesiąte dziewiąte urodziny, osiągnął nareszcie upragniony cel. Kiedy na dodatek Elżbieta podarowała mu później stary pergaminowy zwój, ujrzał w niej drugą królową Sabę. Natychmiast zorientował się, że dotarł do celu swego życia. Stary, pełen kabalistycznych znaków dokument był dziełem, które porównywało różne rodzaje wiedzy tajemnej. Z płonącymi oczami Roland zaczął odcyfrowywać.. opowieści o budowie wieży Babel, o tajemnicach piramid, pędzących po niebie ognistych wozach i zatopionych miastach, w których szukano i nie znaleziono drogi do bogów. Tej nocy Elżbieta została u Rolanda. Podczas następnych miesięcy Roland pracował jak szalony. Nie zauważył nawet zmian, jakie zachodziły w wyglądzie ksieni. Z młodzieńczą energią Roland zbierał dalsze informacje. Wysyłał posłańców, kazał przeprowadzać mniszkom poszukiwania w archiwach innych klasztorów i wieszał na ścianie swojej komnaty coraz więcej rysunków z planami... Wieści o działalności Rolanda musiały dotrzeć do książęcych dworów i do Avignonu, gdyż po niecałych dwóch miesiącach po połogu Elżbiety do furty klasztoru w Altomünster zapukał mnich, utrzymujący iż przybył z rozkazu biskupa. Zaproponował Rolandowi kontynuowanie prac przy budowie katedry. Zapewniono już konieczne środki finansowe, podobnie jak materiały budowlane oraz dobrych majstrów i czeladników. Prowadził prace budowlane aż do ukończenia nawy głównej. Na uroczystą mszę musiano go już przynieść w lektyce. Roland zwrócił się do kapituły z prośbą, żeby jego dwudziestotrzyletni syn Anzelm, młody, przystojny mężczyzna z talentem i radością życia swojej matki, mógł dokończyć jego przedsięwzięcie. Kapituła katedralna, po kilku dniach namysłu, zgodziła się przenieść na Anzelma von Coburga prawo dalszego prowadzenia budowy. Na łożu śmierci Roland odebrał od swego syna przysięgę, iż nie zdradzi nikomu z żywych, że parę miesięcy wcześniej umieścił pod dachem katedry przyrodnie rodzeństwo Anzelma. Nie wtajemniczył go jednak we wszystko. Właściwą tajemnicę, wraz z Wielkim Testamentem, Roland ukrył w małym świecie Lancelota i Gudrun... Anzelm dotrzymał przysięgi. W trzydzieści lat później mógł już zakończył rozpoczęte przez ojca dzieło dwiema potężnymi dumnie strzelającymi w niebo wieżami zachodnimi. Katedra była skończona. Czas jej budowy wyniósł w sumie siedemdziesiąt trzy lata. Następnego dnia po zakończeniu trwających tydzień uroczystości, Anzelm udał się na górę długimi, krętymi schodami, jak to często już uprzednio czynił, niosąc na plecach worki z solą i różnymi nasionami. Przy wejściu do Sakriversum, jak w międzyczasie wygnańcy ochrzcili swój mały świat, lśniła w świetle południowego słońca świeża pieczęć. Znajdowały się na niej łacińskie, greckie, egipskie i arabskie symbole. Wygnańcy nie życzyli sobie, żeby ich więcej odwiedzał. Położył swoje podarunki pod wielkim, wielobarwnie połyskującym rozetowym oknem. Długo patrzył ponad miastem, lasem i polami. Rozkoszował się ciszą, ale brakowało mu także odgłosów uderzeń dłuta, dźwięków pracujących młotków i pił. Calówka, cyrkiel, miarka kątowa i ołowianka spełniły swoje zadanie. Ileż trudu, potu i samopoświęcenia tkwi w każdym z tych starannie ociosanych, kamiennych bloków katedry. Anzelma nie było jeszcze na świecie, kiedy biskup poświęcił pierwszy kamień fundamentu pod katedrę. Teraz syn budowniczego położył po raz ostatni warstwę zaprawy w jednym z narożników rozetowego okna. Wylał na nią i wygładził zawartość jednego z zabranych ze sobą skórzanych woreczków. Drewnianym dłutem wycisnął w zaprawie szereg małych liter - pożegnanie z katedrą. Kiedy znowu zszedł na dół, postanowił zrobić coś dla dzieci, które urodziły się w podobnych warunkach jak Lancelot i Gudrun. Pomyślał o północnej części przestrzeni pod katedralnym dachem. Słońce świeciło tam tylko wczesnym ranem i wieczorem. Nie było to miejsce do życia, ale mogło być schronieniem w czasach zagrożenia... Podczas gdy dżuma i epidemie głodu uśmiercały jedną czwartą ludności Europy, mała rodzina pod dachem katedry powiększała się. Lancelotowi i Gudrun urodziło się czworo dzieci. Nadali im imiona Henryk, Izolda, Adelheit i Rudiger. Za życia czwartej generacji pojawił się po raz pierwszy poważny problem żywności. Mimo iż urodziło się więcej dzieci niż w latach poprzednich, niektóre z nich umarły bardzo wcześnie. Inne były dziwnie niskiego wzrostu. Mieszkańcy Sakriversum nie wiedzieli, że również i na zewnątrz wśród chłopów zapanowała ciężka bieda. W Sakriversum życie toczyło się wolno, bez obowiązku pańszczyźnianej pracy dla pana. Założyciel rodu, Roland von Coburg i później jego syn. Anzelm, stworzyli ponad wysokim sklepieniem nawy głównej doskonałe warunki do klasztorno-chłopskiego, prowadzonego z dala od świata życia. Żyjących w samotności zaopatrywały w światło tysiące maleńkich, oszlifowanych berylowych soczewek umieszczonych w dachu katedry. Humus z wapnia i składników zaprawy leżący na łukach sklepienia stworzył grunt pod skromne, ale jak dotąd wystarczające im zbiory. Żyli w otaczającym ich ze wszystkich stron ogrodzie - tak długo, aż ten ogród stał się dla nich za mały... W dwa pokolenia później, w roku 1950, ojcowie Rodzin postanowili, iż od tej pory w Sakriversum będzie mogło żyć co najwyżej dwanaście Rodzin. Żadna z nich nie będzie mogła mieć więcej niż sześciu członków włączając w to dziadków i dzieci... W pięćset pięćdziesiąt lat po wejściu Lancelota i Gudrun do Sakriversum pojawiły się nowe źródła niebezpieczeństwa, które tym razem przyszły z zewnątrz. Miasto pod katedrą zmieniło się. W zapierającym dech w piersiach tempie ulice z roku na rok stawały się szersze, a domy wyższe. Miasto rozrastało się na wszystkie strony. Przez ulice, jak parskające wozy bojowe, pędziły sztuczne zwierzęta. Hałas dochodzący z dołu był coraz większy, a powietrze, którym oddychali Wybrani coraz gorsze. Wysłannicy Rodzin Wybranych, wyposażeni w przeróżne tajne instrumenty i zaszczytny tytuł Strażników Świata, dniem i nocą obserwowali zachowanie Wielkich Ludzi. Meldowali o zbiegowiskach, powstaniach, wojnach i grożących inspekcjach katedralnego dachu. Także i metody Wielkich Ludzi stały się pod każdym względem bardziej subtelne i niebezpieczne. Teraz pozostały same domy, podczas gdy ludzie przestali istnieć w przeciągu jednej, jedynej nocy. Było to przed czterdziestu jeden dniami... Rozdział IV Pierwsi z naczelników Rodzin wchodzili na najwyższą platformę. Guntram rozpoznał mistrza Wirnta z Rodziny Młynarzy, mistrza Bieterolfa, którego Rodzina specjalizowała się w uprawie winorośli i warzeniu piwa, i mistrza Frydryka, który ze swoją Rodziną odpowiadał za produkcję sznurów, powrozów i olinowania. Każda z dwunastu Rodzin w Sakriversum miała swoje własne gospodarstwo z ogrodem i kawałkiem pola. Ziemie na wschód i zachód od wsi był uprawiane wspólnie. Na przestrzeni stuleci nigdy nie pojawili się w Sakriversum wędrowni rzemieślnicy, dlatego też nadal kultywowano w Rodzinach stare umiejętności... Trzech pierwszych naczelników Rodzin podeszło do mistrza Wolframa. - Czy to, co moglibyśmy zebrać wśród nas wszystkich wystarczy na całą drogę w górę? - zapytał mistrz Wolfram. Pozostali naczelnicy Rodzin po kolei wbili wzrok w podłogę. - Nie! - powiedział w końcu mistrz Wirnt. - Trzeba było wyruszyć przed tygodniem - stwierdził poważnie mistrz Frydryk. - Wtedy mieliśmy jeszcze żywność. - Wiecie przecież, że niebezpieczeństwo jest jeszcze zbyt duże - powiedział mistrz Wolfram, potrząsając głową. - Tym razem w powietrzu wisi bardzo niebezpieczna zaraza. Wyniszczyła nie tylko Wielkich Ludzi, ale i ptaki i inne zwierzęta... - A kto powiedział, że zabije również i nas? - zapytał mistrz Lamprecht. Mistrz Wolfram przeszył go na wskroś znowu przytomnie patrzącymi oczami. - Czyżbyś zapomniał już o znakach, Lamprechcie? Czy zapomniałeś, że także i poświęcona, magicznie błyszcząca woda traci swoją moc, jeżeli podczas nowiu nie jest oczyszczana ołowiem? - Wiem, co potrafi czynić ołów - odpowiedział niechętnie Lamprecht. - Już od ponad siedmiu stuleci żyjemy pod ołowianym dachem. W końcu to ołowiany pył sprawił, iż z pokolenia na pokolenie stawaliśmy się coraz mniejsi. To on płynie w naszych żyłach! Może to właśnie jest zaraza, którą możemy zwalczać tę drugą! - Nie grzesz! - upomniał go mistrz Wolfram. - Ja w każdym razie nie pójdę już na górę! Wypijemy tutaj Wino Ostatniej Łaski, bowiem nie możemy pozwolić, żeby chora krew przeniosła się na dzieci naszych dzieci... - Ale przecież chcemy żyć! - wykrzyknął Guntram. Wszyscy mistrzowie, jak marionetki, obrócili się w jego kierunku. Protest Guntrama był tak dobitny, że nawet Wybrani, znajdujący się na najniższych piętrach rusztowań, umilkli. Do Ołowianych Podziemi wdarły się nowe, obce dźwięki. Członkowie małego narodu jak sparaliżowani zamarli bez ruchu na wszystkich poziomach rusztowania. Dzieci zaczęły tulić się do matek, mężczyźni i na wpół dorośli młodzieńcy chwycili za długie noże wiszące u pasów, których ostro zeszlifowane końce uformowane były na kształt sierpów. Nikt nie myślał już o tym, czy rzeczywiście powinni razem wypić Wino Ostatniej Łaski... - Włóczędzy? Ten okrzyk powtarzały wszystkie usta. Tego akurat nikt się nie spodziewał. Nadeszli. Dzika, bezładna horda żołdaków wdarła się do katakumb rycząc, machając pochodniami, prowadząc za sobą zgraję pijanych kobiet. Członkowie Rodzin pośpiesznie wciągali do góry drabiny i odcinali liny od wielokrążków, a krypta napełniała się coraz nowymi Włóczęgami. Młody, pokracznie poruszający się mężczyzna w kolorowym kostiumie arlekina kulejąc podbiegł do jednej z lin i zaczął podciągać się w górę. - Zacznijcie ostrzyć swoje noże, bracia! - krzyknął. - Dobywajcie kos i sierpów, gdyż nadchodzi Corvay ze swymi ludźmi... Za niosącymi pochodnie błysnęły misiurki zbrojnych Włóczęgów. Krypta napełniła się mężczyznami w wysokich botfortach, lśniących pancerzach, z rzucającymi błyskawice halabardami w rękach. Za nimi ciężko dyszało czterech tragarzy dźwigających szafranowożółty tron króla Corvaya. - Radujcie się! Radujcie się! - piskliwie wykrzykiwał królewski błazen. *** - Goetz oparł twarz o zimne, metalowe drzwi. Bardzo wolno nacisnął żelazną, cicho skrzypiącą dźwignię. Działała! Wierzchnią stroną rękawicy otarł powieki. Pot szczypał go w świeżo zagojone rany na głowie. Nienawidził tego smrodu i brudu, w którym wegetował przez prawie półtora miesiąca. W innej sytuacji nie uwierzyłby, że człowiek taki jak on może przeżyć w tak okrutnych i nieludzkich warunkach. Na moment ogarnęła go fala gorąca i uczucie nagłej paniki. Jeżeli teraz się nie uda... jeżeli za stalowymi drzwiami załamią się jego nadzieje... Z chrapliwym okrzykiem pociągnął drzwi do siebie i chwiejąc się wpadł do leżących za nimi pomieszczeń. Niebieska lampka awaryjna rzucała nierzeczywiste, upiorne światło na czyste, błyszczące, cicho pomrukujące agregaty. W ciemnoniebieskim świetle czujniki ciśnienia, woltomierz i szafki z czerwonymi dygitalowymi wskazówkami żarzyły się jak oczy jakiejś mechanicznej bestii. Goetz von Coburg otarł twarz rękawicą i spojrzał na ledwie widoczne rury, przewody i aparaty. Zobaczył, jak pod jedną z przeźroczystych płyt zaczęła przesuwać się, milimetr po milimetrze, szeroka, plastikowa taśma. Słabe światło pozwoliło mu zobaczyć to, co na taśmie rejestracyjnej rysowało piętnaście sterowanych komputerem pisaków. Nie trzeba było być fachowcem, żeby stwierdzić, co wskazywały akurat te automaty! Goetz von Coburg mocno uchwycił się rękami krawędzi urządzenia. Poczuł, że znowu ogarnia go słabość. Urządzenie pomiarowe ukazało mu w swój bezduszny, technicznie perfekcyjny sposób, jak naprawdę wygląda jego sytuacja. A była ona gorsza niż przez te wszystkie dni i noce, które przeżył w delirium. Właściwie był martwy! Goetz nie zważał na duże łzy, kapiące na przeźroczystą, plastikową płytę. Nie był w stanie zapanować nad sobą. Jak małe, rozgniecione żyjątka wodne jego łzy rozpryskiwały się na plastikowej pokrywie - najpierw pojedynczo, a potem już całym strumieniem. Na skraju taśmy rejestracyjnej pojawiła się data 17/04/2018 Wt. - Czterdzieści jeden dni! - wymamrotał Goetz, kiedy z trudem wyliczył już w pamięci datę uderzenia pioruna w miasto. Nie mógł tego po prostu pojąć. Nagle poczuł, że powinien pójść do katedry, żeby podziękować Stwórcy za to, iż jeszcze żyje. Był to zwariowany, nierealny, nie dający się niczym wytłumaczyć pomysł. Ale czyż rzeczywistość nie była w równej mierze zwariowana i w obsceniczny sposób nonsensowna? Goetz von Coburg nie był człowiekiem, który załamywał się z powodu drobnostek. Przecież do jego przodków należeli budowniczowie katedry... Od momentu, kiedy podświadomie zaczął przeczuwać, że jego egzystencja i przeżycie było czymś więcej niż tylko sumą przypadków, zaczął widzieć siebie samego w całkiem innym świetle. Zaczął być kimś ważnym... Świetlówki zaczęły migotać i po chwili ostre jasne światło wypełniło pomieszczenie z agregatami. Goetz von Coburg uśmiechnął się prawie niezauważalnie. Przestał już myśleć o strasznych dniach spędzonych w ciemności. W piwnicy obok znalazł łazienkę. Rozebrał się i wszedł pod prysznic. Ostrożnie zaczął regulować siłę strumienia wody. Pochodziła ona ze studni głębinowych, które, jak sądził, nie mogły być jeszcze napromieniowane. Namydlając się dokładnie, od czasu do czasu popijał łyk lejącej się z prysznica wody. Po kąpieli rozpuścił w brodziku tabletki odkażające, znalezione w jednej z wbudowanych w ścianę szafek. Napił się roztworu soli i wyrzucił do mikrofalowej spalarki odpadków ubranie, w którym przeżył neutronowe uderzenie. Ostatni prysznic sprawił mu największy ból. Zimną jak lód wodę odczuwał jak uderzenia pejczem. Ledwie był w stanie się wytrzeć. Otulony w czyste ręczniki przez blisko pół godziny siedział w kucki obok parującego brodziku. Cały czas dręczyło go pytanie, dlaczego wcześniej nie wpadł na to wyjście z sytuacji. Czy skażenie było aż tak duże, że musiał się zachowywać jak idiota? Jakie jeszcze błędy popełnił? Jako ostatni człowiek, który przeżył niosące śmierć uderzenie... W nie zamkniętych szafkach zmarłych zecerów znalazł kilka czystych ubrań. W sąsiednim pomieszczeniu, w którym przygotowywano z ołowiu i cynku klisze drukarskie dla jego gazety, znalazł wysokie buty, rękawice i nowe fartuchy. Nagle zawładnęło nim odczucie, że czas się zatrzymał. Miał wrażenie, jakby nieznana trucizna w jego organizmie chciała nadgonić to, czego do tej pory nie udało się jej osiągnąć. Zobaczył samego siebie, jak zastanawiając się nad czymś, stoi przed ścienną szafką. Czarna dziura, która wypełzła z regionów wzgórza jego mózgu i posuwała się drogami nerwów ucha wewnętrznego eksplodowała nagle w jego sercu. Gryzący ból, jak pejcz biczownika przeniknął błyskawicznie każdą komórkę jego ciała. Najgorzej było z lewym ramieniem. Czyżby to był atak serca? Jeszcze nigdy w życiu Goetz nie odczuwał tak śmiertelnego strachu. Nie odważył się nawet głębiej odetchnąć. Przez długie sekundy strach tkwił w jego piersi jak potworny skrzep. Przypomniał sobie historię o dziwnej chorobie, na którą od siedmiuset lat zapadali poszczególni członkowie jego rodziny. Dopiero ojciec wpadł na pomysł, żeby odnaleźć przyczynę tego dziwnego zjawiska. W ostatnich latach swego życia ciągle mówił o dziedzicznym obciążeniu wskutek napromieniowania komórek rozrodczych, które musiało mieć miejsce jeszcze przed setkami lat z powodu upadku radioaktywnego meteorytu, wybuchu wulkanu czy podwyższonej, naturalnej radioaktywności w pewnym, ściśle określonym regionie... Goetz zacisnął zęby. Ból stał się tak dokuczliwy, że musiał oprzeć się o skrytkę. Z wolna zapadł w ciemność. Rozdział V Zebrani na krawędziach piętrzących się platform członkowie Rodzin z Sakriversum w przerażeniu zaczęli się cofać, gdyż do krypty wdzierało się coraz więcej Włóczęgów. - Spójrz tylko! - powiedział Guntram do Agnes. - Co za dzika banda! - Przecież oni nigdy nie żyli tak, jak nasze rodziny w Sakriversum! Guntram spojrzał z boku na siostrę. - Czyżbyś chciała ich bronić?! Spojrzała mu w oczy. Chwilami mężczyzna rozumiał jednak mniej niż kobieta... W tym momencie tragarze postawili szafranowożółtą lektykę na ziemi. Wysiadł z niej Llewellyn Corvay, król Włóczęgów. Miał na sobie brązowy, aksamitny beret z poszarpanym, brudnym bażancim piórem, rdzawo-czerwony kubrak z krótkimi, bufiastymi rękawami i rozcięte po bokach spodnie opadające w jasnobrązowe botforty. Spod przyciętej brody błyszczał w świetle pochodni ciężki, metalowy łańcuch. Choć był wyższy i mocniej zbudowany od większości napastników, wszystkie części ubrania były na niego o wiele za duże. Zebrana wokół Corvaya banda hałasowała na najprzeróżniejszych instrumentach, krzycząc w różnych językach i dialektach. Niektórzy potrząsali groźnie wyglądającą bronią, inni ciągnęli za sobą toboły z kocami, ubraniami i najprzedziwniejszą graciarnią. Nie było w tym żadnego ładu ani składu. Oszołomieni Wybrani patrzyli z przerażeniem na ten chaos. Odnosiło się wrażenie, jakby wszystkie figury gnomów i garbusów, najemników i knechtów zeszły z fasady katedry, żeby zaprotestować w kryjówce Wybranych przeciwko wieloletniemu zaklęciu w kamieniu. Guntram i Agnes spoglądali nieomal z obrzydzeniem na wychudłych mężczyzn z fantastycznie błyszczącymi, dziecinnymi oczami, tłuste baby, fałszywych mnichów, żołdaków, markietanki i wiele innych postaci ubranych jak Wielcy Ludzie z poprzedniego stulecia. Król Włóczęgów uniósł w górę mały palec lewej ręki. Zabłysnął w nim olbrzymi kamień. Stojący najbliżej umilkli, ale zamykające pochód kobiety i dzieci hałasowały nadal. Błazen Lello natychmiast zauważył gest Corvaya. Błyskawicznie wskoczył na drabinę, której Wybrani nie zdążyli jeszcze wciągnąć. Jedną ręką trzymał się szczebla, drugą zaś wymachiwał trzymaną w niej gitarą. Hałas z wolna zaczął cichnąć. - Oto grób, w którym ukryli się nasi mali bracia! - wykrzyknął wysokim, łamiącym się głosem. - Znaleźliśmy ich, tak jak nam to przyrzekał król Corvay. Radujcie się! Radujcie się na jego chwałę! Potrzebowali ponad sześć tygodni, żeby odnaleźć kryjówkę Wybranych. Dzień za dniem wędrowali tajnymi korytarzami wszerz i wzdłuż katedralnych murów. Wspinali się na kręte schody, których stopnie były ich wysokości. Na widok ciemnych szczelin w murach dzieci uciekały z okrzykiem przerażenia, a mężczyźni wszczynali kłótnie. Minęła dłuższa chwila, zanim na najmniejszej, położonej najwyżej platformie, dało się zauważyć ruch. Na krawędzi, obok mistrzów Lamprechta i Henryka, pojawił się Wolfram. - Co was sprowadza do miejsca schronienia naszego ludu? Jego starczy głos zabrzmiał piskliwie, ale nietrudno było zauważyć w nim gniew. - Wasz lud jest także i naszym! - krzyknął Lello. - Przed siedmiuset laty wy otrzymaliście południową stronę Sakriversum. My zaś musieliśmy głodować i marznąć na północy. Czy nie byłoby sprawiedliwie, gdybyście oddali nam teraz część waszych zapasów? - Nie mamy już żadnych... - Co ja słyszę? Chcecie więc, żebyśmy umarli z pragnienia i głodu, ponieważ nasi przodkowie byli podrzutkami, a nie papieską hołotą? - Nikt tak nie twierdzi! - krzyknął w dół Wolfram. - My sami nie mamy już nic więcej... Dym, unoszący się z wielu pochodni sprawiał, że w krypcie robiło się coraz duszniej. Zebrani na najwyższej platformie naczelnicy Rodzin Wybranych rozpaczliwie poszukiwali wyjścia z sytuacji. - Oni po prostu nam nie wierzą - stwierdził mistrz Wirnt. - Ale my naprawdę nie mamy nic, co moglibyśmy im dać - westchnął mistrz Otto. - Co teraz zrobimy? - zapytał mistrz Bieterolf. Mistrz Wolfram patrzył w milczeniu w dół. Kiedy się znowu odwrócił, jego twarz przypominała pośmiertną maskę. - Mamy jeszcze tylko jedno wyjście - powiedział wolno, dotykając drżącymi palcami czoła. - Musimy im powiedzieć, gdzie są jeszcze zapasy... Naczelnicy pozostałych Rodzin spojrzeli po sobie nic nie rozumiejąc. - Ale przecież... - A jednak! - powiedział mistrz Wolfram. - Sakriversum! Bieterolf zrozumiał jako pierwszy. - Czy ma to oznaczać, że dobrowolnie zdradzimy im drogę do naszego świata? Po siedmiuset latach? - Niektórzy z nich żyli zawsze po stronie północnej. Bez naszych środków bezpieczeństwa mogliby w każdej chwili odkryć drogę na stronę południową! - Czy więc powinniśmy im z własnej woli powiedzieć o tym, co zawsze chroniliśmy przed obcymi? Mistrz Wolfram długo patrzył na Bieterolfa. - Tak - powiedział po chwili - gdyż na wypicie Wina Ostatniej Łaski jest za późno. Nie możemy go już przynieść... Dwunastu naczelników Rodzin stworzyło krąg, chwytając się za ręce. W taki sposób od stuleci zawsze podejmowano wspólne decyzje. Bieterolf, a także mistrz Lamprecht wahali się jeszcze. - Hej, wy tam na górze! - zawołał król Corvay. Hałas wzmógł się znowu. - Czy oddacie nam dobrowolnie to, co macie, czy mamy wziąć sobie sarni? Wszyscy naczelnicy Rodzin zamknęli lewe oko. Prawymi patrzyli na siebie. Ich wzrok stworzył niewidzialny symbol składający się z dwunastu linii. W punkcie przecięcia zapłonął unoszący się w powietrzu, trójkątny płomień. Znak Mistrzów Loży. Nigdy jeszcze ktoś nie wtajemniczony w to misterium nie zobaczył znaku Graala. A potem na ścianie katakumby pojawił się migocący napis z płomieni, którym mistrzowie ostrzegali wątpiących: Non facere protest quod posse facere non credit. Kobiety i dzieci Włóczęgów zaczęły z przerażenia krzyczeć. Podnosili ręce do góry, chroniąc oczy przed blaskiem rzucanym przez płomienie na ścianie. Nawet mężczyźni w przestrachu cofnęli się nieco. Niektórzy rzucili broń na ziemię, inni przeklinali, część zaś ukradkiem zaczęła się żegnać znakiem krzyża. Wybrani na wyżej położonych platformach zaczęli cicho śpiewać. Mężczyźni, kobiety i dzieci pochwycili się za ręce. Wolno, krok za krokiem, zaczęli podchodzić do kręgu mistrzów. Podczas gdy Wybrani, zapominając o niebezpieczeństwie zbliżali się do siebie we wspólnej modlitwie, król Corvay w towarzystwie swoich doradców podchodził do drabin. Bowiem nie samo Sakriversum, ale to, co było w nim ukryte stanowiło właściwy cel długo przygotowywanego planu Llewellyna Corvaya. Ale później nastąpiły wydarzenia, których nie przewidział nawet komputer... Llewellyn i jego towarzysze postanowili zbadać tło pewnej prastarej legendy. Tylko dlatego, iż wiedzieli, że nie potrafią dokonać tego sami, połączyli się ze zwołanymi z całego świata potomkami gnomów, karłów i liliputów. Początkowo mieli zamiar napaść Wybranych, żeby odebrać im ostatnie tajemnice, pielęgnowane w ich przez setki lat ukrywanym świecie pod dachem katedry. Corvay miał nadzieję, że za pomocą przeróżnych bzdur uda mu się, krok po kroku, odkryć wszystko. W jego planie przewidziane były orgie i święta braterstwa. Tak zaplanowano pierwszą fazę. Następną miało być rozpowszechnienie na całym świecie sensacyjnych wiadomości - ze wszystkimi prawami i roszczeniami, które by z tego faktu wynikały... W czasie pierwszych dni ani Corvay, ani jego doradcy nie mieli pojęcia, co się właściwie stało. Dopiero kiedy mężczyźni i kobiety, którzy przedtem prowadzili życie podobne do Wielkich Ludzi rozpoznali całe rozmiary katastrofy, w dusze wzburzonych Włóczęgów wdarła się straszliwym szokiem świadomość sytuacji, w jakiej się znaleźli. Pojęli, że nie mogą już wrócić do świata Wielkich Ludzi. Jako więźniowie katedry byli skazani na dole i niedole pod wodzą Corvaya i jego bandy. Oczekiwana wesoła komedia zmieniła się w tragedię. Mimo to niektórzy z nich próbowali uciec. Wróciwszy do świata Wielkich Ludzi, umierali w cierpieniach na skutek promieniowania neutronowego, które zniszczyło całe życie na zewnątrz. A Corvay, chciał czy nie, musiał dalej grać rolę króla nieudaczników! Kiedy płomienny znak na ścianie katakumby zniknął już całkowicie, z najwyższej platformy opuściło się w dół delikatne, plecione z wikliny krzesło. Wisiało na trzech cienkich linach, pomiędzy którymi rozpięta była biała niegdyś chusta. - Oho, to chyba propozycja rokowań! - powiedział Galus. Kiedy Llewellyn Corvay samotnie ruszył w podróż w wiklinowym krześle, wszędzie, aż po krawędź najwyższej platformy, zwisali na linach Włóczędzy, gotowi natychmiast zaatakować, gdyby nastąpił niefortunny dla króla obrót wydarzeń. Jednakże nic takiego się nie wydarzyło. Corvay wysiadł z fotela i podszedł do mistrza Wolframa. Stanął jednakże tak, żeby mógł być widziany z dołu, przez swoich ludzi. - Gdzie są klucze? - krzyknął. - Nie mamy kluczy - odpowiedział cicho Wolfram. - I żadnych zapasów? - zapytał równie cicho Corvay. Natychmiast zauważył, że również i tu nie ma nic, co można by było zabrać. Wybrani byli w jeszcze gorszej sytuacji niż jego ludzie. Nie mieli dosłownie nic... - Mamy jeszcze na dole w spiżarni ostatnią butelkę wina - powiedział poważnie mistrz Wolfram. - Mieliśmy wspólnie wypić Wino Ostatniej Łaski, ale właśnie wtedy nadeszliście. - Dlaczego nie powracacie do Sakriversum? - Jesteśmy zasłabł. - Czy... czy na górze jest jeszcze żywność? Mistrz Wolfram pochylił głowę. - Wiesz, jak funkcjonuje nasz świat. Jeżeli pozwolisz nam umrzeć w pokoju, dam ci moją część planu... - Testament? - wydyszał Corvay, opanowując się z trudem. - Tak, ale nie cały. Ostatnią tajemnicę musimy zabrać ze sobą do grobu! Corvay spojrzał na krąg Wybranych. Mały lud zebrał się w całości wokół dwunastu naczelników Rodzin. Wyglądali mizernie, byli wygłodniali i patrzyli na niego wielkimi oczami. Dochodzące z dołu światło pochodni otulało ich dziwną, czerwonawą poświatą. Nieco z boku stał młody mężczyzna z dziewczyną, która wyglądała jak jego siostra. Guntram długo wytrzymywał nieruchomy wzrok mistrza Wolframa, podchodząc do niego wolno krok za krokiem. Agnes nie wiedziała, co się dzieje z bratem i też szła za nim. „Uciekajcie przez Gołębią Jaskinię!” Już przed setkami lat Wybrani wysyłali oswojone ptaki, które miały wybadać czy na zewnątrz panuje jeszcze zaraza. Tym razem ptaki nie powróciły. Guntram spojrzał ukradkiem na dziurę w murze, ciemniejącą powyżej mistrza Wolframa. Wydała mu się nagle bardzo odległa. W tym samym momencie mistrz Wolfram podał mu błyszczący amulet, który zaciążył w ręce chłopca. Guntram zapiął obie końcówki łańcucha amuletu w pasie. „To druga część testamentu Rolanda! Tylko ona zawiera wskazówkę dotyczącą Wewnętrznego Ołtarza...” Na znak mistrza Wolframa członkowie Rodzin wcisnęli się pomiędzy Guntrama, Agnes i króla Corvaya. - Do diabła, co to ma znaczyć?! - krzyknął wściekły Corvay. - Teraz, Guntramie! - krzyknął głośno mistrz Wolfram. - Niechaj Wszechmogący będzie z wami! Guntram głęboko wciągnął powietrze i uchwycił silnie naprężoną linę. Równocześnie inni puścili ją. - Lina... Una - krzyczał Lello szeroko otwartymi ustami. Prawą ręką pokazywał na górę. - Oni chcą uciec... Guntram uchwycił Agnes w talii, obrócił i zarzucił sobie na plecy. Rozdział VI Zimno, ciągnące od podłogi obudziło Goetza. Potrzebował dłuższej chwili, żeby przypomnieć sobie, gdzie się właściwie znajduje. Ostrożnie wstał. Żółte, gumowe kalosze skrzypiały cicho, kiedy szedł po gładkich kafelkach piwnicy. Pomieszczenie obok było ciemne. Zamarł na chwilę bez ruchu, po czym wyłączył świetlówki w miejscu, w którym znowu stał się człowiekiem. Ciemność ciągle jeszcze go przerażała. Musi upłynąć wiele czasu, zanim przezwycięży koszmar czterdziestu jeden dni przeżytych bez kontaktu z rzeczywistością... Zapalił światła w następnym pomieszczeniu. Wzdłuż pobielonych wapnem ścian stały stosy papieru i staromodne, drewniane palety. Obok ukośnej, pomalowanej jasnoszarym lakierem rampy stał porządnie zaparkowany żółty wózek podnośnikowy. Jego gładkie, wyostrzone widelce leżały na podłodze jak lśniące metalowe szpony. Goetz był już na rampie, kiedy wpadł mu do głowy pomysł, żeby w pierwszej wycieczce na zewnątrz wykorzystać właśnie ów wózek. *** Nie miał pojęcia, dlaczego opuścił znane sobie pomieszczenie wydawnictwa. Dopiero teraz, na stopniach przed głównym portalem katedry, oprzytomniał naprawdę. Jęk hamulców wózka był jedynym dźwiękiem, jaki rozległ się w panującej wokół niesamowitej ciszy. Dookoła nie było widać najmniejszego ruchu. Słońce stało ukośnie na niebiesko-czerwonym, wieczornym niebie. Goetz przestraszył się nagle tego nierzeczywistego świata. Wydawało mu się, jakby obserwowało go oko Boga pod postacią dalekiej, żarzącej się kuli... Z tyłu za nim, w pustych tunelach ulic wędrowały na wschód ciemne cienie katedry. Były podobne do potężnego, przedpotopowego zwierzęcia, pełzającego ponad ulicami i dachami domów. Goetz spojrzał w górę. Instynktownie szukał resztek porządku, harmonii i proporcji w kosmosie, który stracił już sens. Łukowe przypory dachu, precyzyjnie wykute z kamienia kraty i kolumny wywierały na niego dziwny, kojący wpływ. Widział już katedry w Amiens i Kolonii, Chartres i Bambergu. Znał Strassburg, Orvieto i Reims, ale ta katedra była największa i najpiękniejsza ze wszystkich... Silnik wózka szumiał cicho, kiedy Goetz wjeżdżał do głównej nawy katedry. Mimowolnie nacisnął pedał hamulca’. W potężnych, wyrastających w górę oknach tylko w paru miejscach brakowało kilku kolorowych szyb. Całość sprawiała wrażenie, jakby nawie środkowej nie założono żadnych poziomych ograniczeń, tak, żeby mogła się wznosić wyżej i wyżej. Cała wewnętrzna przestrzeń katedry miała około stu trzydziestu metrów długości i ponad pięćdziesiąt szerokości. Nawa główna była wysoka co najmniej na osiemdziesiąt metrów. Goetz von Coburg bardzo wolno przejechał przez nawę środkową ku prezbiterium. Kamienie, z których zbudowane były wszystkie filary i ściany były delikatnymi spojonymi ze sobą elementami budowlanymi, nie zdradzającymi ile trudu i pracy włożono w to, żeby wyłamać je ze skały i obrobić. Mimo to rozpoznał klarowny porządek kwadratu. Łuki i zaokrąglenia nie potrafiły ukryć faktu, że fantastyczne sklepienie również i na wysokości równającej się niebu było wybudowane rzetelnie - według reguł primy, oktawy, kwinty, kwarty i tercji. Budowniczy tej katedry trzymał się surowych reguł swojej sztuki i tylko w jednym miejscu odbiegł od zasady kątów prostych. Do tej pory Goetz nie widział nigdzie podobnej kombinacji różnych stylów architektonicznych. Zaparkował podnośnik tuż przed stopniami ołtarza i zszedł z niego. W wielkiej, pustej kościelnej nawie jego kroki brzmiały dziwnie cicho. Wydawało się, jakby ta przestrzeń tłumiła wszelkie odgłosy, które nie miały nic wspólnego z mszalnym rytuałem. Przed wiekami katedra była schronieniem, ojczyzną i miejscem ucieczki, i to nie tylko dla tych, którzy żyli w jej cieniu. Młody mężczyzna, któremu wydawało się, że jest jedynym, który przeżył wielką katastrofę, stał teraz pośrodku katedry, nasłuchując czy gdzieś nie odezwą się echa przeszłych epok. Napawał się emanującym z katedry spokojem. Jednocześnie czuł narastający strach. Był szalony! Jak mógł tak marnować czas nie wiedząc gdzie będzie mógł spędzić następną noc? Oczywiście, najprościej byłoby zostać w katedrze, ale czym miał się żywić? Mszalnym winem i opłatkami? Był głodny! Goetz obrócił się i mechanicznie poczłapał w kierunku korytarza za apsydą. Pomieszczenie na końcu korytarza było puste, o nagich ścianach. Tylko w jednym z rogów migotała Wieczna Lampka, która prowizorycznie oświetlała pierwsze stopnie prowadzących w dół kamiennych schodów. Goetz szedł wolno dalej. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, rozpoznał daleko w dole leżącą w bezruchu na ostatnich stopniach postać. Była owinięta ciemnoczerwonym płaszczem. Obiema rękami, które teraz wyglądały jak straszliwe szponiaste obcęgi, zmarły ściskał mocno pęk kluczy. Goetz rozpoznał wśród nich między innymi staromodne klucze do zamków zatrzaskowych i karty kodowe, którymi można było otwierać nowoczesne zamki. Mimo iż nie miał pojęcia do czego może mu się to przydać, wyjął pęk kluczy z rąk martwego kościelnego i schował, uprzednio oczyściwszy go gazą opatrunkową. Chciał wrócić z powrotem na górę, gdy stwierdził, że musi wymyśleć nowe, umożliwiające mu przeżycie zasady. Nie wolno mu tak po prostu przechodzić obok możliwości, które mogły oznaczać dla niego niebezpieczeństwo, ale także i szansę przeżycia! Kościelny nie zdążył już otworzyć drzwi na dolnym końcu korytarza? Dlaczego? Goetz uważnie przyjrzał się ciężkiemu pękowi kluczy i wypróbował kilka z nich. Przy dziewiątej próbie usłyszał cichy trzask i ciężkie, obite stalą drewniane drzwi otworzyły się. W oczy uderzyło go jaskrawe światło. Przestraszony cofnął się i na moment zamknął powieki. Później zamrugał ostrożnie i spojrzał w nieoczekiwaną jasność. Za metrowej grubości kamiennymi murami znajdowało się duże, dwunastokątne pomieszczenie. Wokół wyczyszczonego do połysku stołu siedziało bez ruchu, jak przy Ostatniej Wieczerzy, dwunastu mężczyzn ubranych w kosztowne szaty, noszone zazwyczaj podczas wielkich, kościelnych świąt. W żadnym ze zmarłych nie widać było śladów rozkładu. Kapłani nieruchomi, z nieziemskim uśmiechem na obliczach, siedzieli w ołowianej krypcie katedry przy ostatnim kielichu wina. Goetz nie mógł zrozumieć, dlaczego żaden z dwunastu martwych duchownych w momencie śmierci nie opadł na stół. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby byli pogrążeni w modlitwie. Goetz pchnął ramieniem jedne z na wpół otwartych drzwi, prowadzących stąd do innych pomieszczeń. Były wykonane w takich samym stylu, jak krzesła i stół w ołowianej krypcie, ale w najlepszym wypadku mogły mieć trzydzieści lat. Między płaskorzeźbami połyskiwała metalicznie zewnętrzna powierzchnia pokrywającej je pancernej płyty. Goetz naparł na masywne drzwi. Sądził, że trudno je będzie ruszyć, ale ku jego zaskoczeniu zareagowały już na pierwsze dotknięcie. Bez najmniejszego dźwięku usunęły się do tyłu. Prawie wpadł do przyciemnionego, już na pierwszy rzut oka sprawiającego sterylne wrażenie pomieszczenia. Miało ono około pięćdziesięciu metrów długości, dwadzieścia szerokości i niecałe pięć wysokości. Musiało się rozciągać daleko poza fundamenty katedry. Padające z ukrycia światło ukazywało długie szeregi regałów, na których zobaczył konserwy. Aż mu zaburczało w żołądku, kiedy odkrył ten olbrzymi skarb. Wahając się, wziął z regału jedną z puszek. Wzmocniony rosół z klopsikami, delikatnie przyprawiony białym winem Chateau de Chassagne-Montrachet, witaminizowany. ŻELAZNA RACJA wykonana według Euronormy. Drżącymi palcami zerwał pasek włączający samoogrzewanie konserwy. Znalazł gdzieś łyżkę ze sprasowanego rezplastiku. Z trudem otworzył gorącą konserwę. Kiedy mu się to w końcu udało, zapach wina doprowadził go prawie do szaleństwa. Długo i dokładnie dmuchał na każdą łyżkę zupy. Łyk za łykiem chłeptał gorący rosół. Z gorąca i od zapachu wina zaczęło mu cieknąć z nosa. Musiał usiąść i plastikowa łyżka wyślizgnęła mu się z ręki. Wziął puszkę w obie dłonie. Pierwszy raz w swoim życiu chłeptał i mlaskał przy jedzeniu. Wolno żuł miękkie klopsiki, wypluwając kawałki przypraw na podłogę. Czuł, jak coraz bardziej ogarnia go zmęczenie. Ostatni łyk wypił już z zamkniętymi oczami, a potem oparł się na boku, wypuścił puszkę z rąk i zasnął. Rozdział VII Kiedy nadeszła noc, bezruch który przez długich siedem tygodni paraliżował miasto z wolna zaczął opuszczać jego mury. Podczas gdy Goetz von Coburg spał w piwnicy z zapasami żywności, w mieście zaczęły się budzić nowe siły, podobnie jak to się stało w Angkor Vat i innych miastach, które nieoczekiwanie straciły swoich mieszkańców. W Ołowianych Podziemiach katedry Włóczędzy spędzili wszystkich członków Rodzin Wybranych do krypty Alchemików, każąc im usiąść na kamiennej posadzce. Ponad nimi piętrzyło się drewniane rusztowanie piramidy z poszczególnymi platformami podobnymi do spalonych miast antyku, na murach których późniejsze pokolenia budowały wciąż nowe osiedla. Ludzie żyjący w zamkniętych kulturach przyzwyczajeni byli do swoich siedlisk - nawet jeżeli były one niepewne i niebezpieczne... Corvayowi powróciła już pewność siebie. Dym pochodni zaczerwienił mu białka oczu. Jego ręce, tak samo jak i innych, splamiła krew. Król Llewellyn Corvay mógł mieć powody do zadowolenia ze swego triumfu. Zwycięstwo nad starzejącymi się naczelnikami Rodzin Wybranych umocniło znowu jego pozycję. Poza niektórymi z doradców Corvaya nikt nie przeczuwał, że było to pyrrusowe zwycięstwo. Dzięki niemu Włóczędzy zabrali małemu, gotowemu na śmierć narodowi nadzieję na wspólny, spokojny koniec. Być może ci, co nie przeżyli tej krótkiej gwałtownej walki, wyszli na tym lepiej niż inni, których czekało teraz pragnienie i głód. Ludzie Llewellyna układali stos. Rozbijali stoły, ławy i sprzęty domowe. Z żądzy zemsty, tkwiącej głęboko w ich sercach nie chcieli zostawić nic, co by przypominało złote lata ludu Wybranych. - Spalić zabitych - brzmiał rozkaz - a potem w górę, do Sakriversum! Poza dwojgiem młodych Wybranych nikomu nie udało się opuścić podziemi przez Gołębią Jaskinię. Włóczędzy musieli szukać teraz innych dróg i dlatego potrzebowali tych, którzy przeżyli. *** Guntram przewracał się w półśnie z boku na bok, jęcząc w koszmarze. Jego lewa ręka ześlizgnęła się z piersi siostry. Przytulił się do jej ciepłego, miękkiego ciała, nasłuchując jak wzdycha we śnie. Nagle oprzytomniał. Dopiero po chwili zorientował się gdzie jest. Mrużył oczy w blasku porannego słońca. Dawno nie widział już jego światła. To przebudzenie było jak ponowne przyjście na świat. Przerażające godziny ucieczki poprzedniego dnia i nocy należały już do przeszłości. Chciał zapomnieć, jak pokonywali z Agnes ciemne stopnie, na które od czasu do czasu padała tylko jaśniejsza smuga światła. Teraz i Agnes obudziła się. - Gdzie jesteśmy? - zapytała cicho, jeszcze trochę senna. - Pokonaliśmy ponad sto stopni. - Tak mało? Pochylił się nad nią i pocałował jej ubrudzone czoło. W tym momencie wiedział już, że nie marzy o niczym innym, jak zostać z nią pewnego dnia na zawsze. Wyglądała jak delikatna, przybrudzona lalka z białego kamienia. Jej gęste, jasne jak pszenica włosy były splątane, miała zapadłe policzki i wychudłe ręce i nogi. Ale na pewno już niedługo będzie się śmiać i spojrzy na niego swoimi jasnymi, błyszczącymi oczami... Agnes w swojej porannej niewinności była bardzo piękna. - Gdzie jesteśmy? - Jeżeli Bóg nam pomoże, pojutrze możemy już być w Sakriversum! *** Długi wąż pozbawionych nadziei ludzi był rozciągnięty tak bardzo, że pierwsi pokonali już pięćdziesiąt stopni, podczas gdy ostatni dopiero opuszczali schronienie w Ołowianych Podziemiach. Wielu członków Rodzin Wybranych po prostu nie było w stanie iść. Inni protestowali biernie przeciwko zaczynającej się niewoli, udając martwych. Ale tylko niektórym udało się naprawdę umrzeć... Wszędzie, wzdłuż tajemnych korytarzy, które znali tylko niektórzy członkowie hordy Corvaya, rozgrywały się straszne tragedie. Zmuszano rodziców, żeby pozostawiali na wpół wygłodzone dzieci w zimnych, brudnych kawernach w murze. Siostry i bracia, przeznaczeni od dawna dla siebie, gubili się w złomowiskach zalegających nigdy nie używane schody i korytarzach między murami katedry. Jeżeli ktoś był jeszcze w stanie płakać, robił to w ciszy. Corvay bezlitośnie realizował swoją zasadę eliminacji - kto nie mógł iść dalej, był przesłuchiwany. Wypytywano go o przyszłe zajęcie w Sakriversum, badano kurczenie się mięśni, stan uzębienia i pracę serca, a potem pędzono dalej jak bydło na rzeź albo odrzucano. Mimo iż oba narody miały podobną historię, odróżniały się nie tylko panującymi wśród nich stosunkami społecznymi, ale także i etyką. Wybrani od początku stworzyli Rodziny, które zapewniały ochronę i bezpieczeństwo ich wspólnocie. Żyli w wewnętrznym pokoju dopóty, dopóki zewnętrzne wydarzenia nie położyły kresu ich izolacji. U Włóczęgów tego rodzaju więzy już nie występowały. Od setek lat łączyli się w watahy tylko z powodu wspólnych czy indywidualnych interesów. Byli odludkami, nieufnymi jak szakale; karłami, które walcząc o przeżycie, chciały od czasu do czasu dopaść tłustego kąska. Włóczędzy znali świat, wiedzieli, że zawsze istniało coś więcej niż tylko Sakriversum. Jako odrzucone i wyśmiewane przez Wielkich Ludzi monstra nauczyli się podłości. Wiedzieli, kiedy należy uderzyć i kiedy wycofać z powrotem do dziury. Przekleństwo ciążące na nich dotknęło ich zdecydowanie boleśniej niż spokojnych Wybranych. Teraz nadszedł czas, w którym nagromadzone w nich zło i żale zaczęły rozładowywać się w sposób gwałtowny i brutalny... Kiedy więc na dziewiętnastym stopniu schodów mistrz Wolfram umarł cicho na rękach swojej córki Matyldy, Włóczędzy, którzy spędzali więcej czasu w miastach niż pod dachem katedry, zaczęli ryczeć z wściekłości. Wieść o śmierci Wolframa przemknęła lotem błyskawicy przez wąskie korytarze i dotarła do Lella siedzącego na czterdziestym stopniu. Błazen Corvaya natychmiast zaintonował szyderczą pieśń. W parę minut później także i Llewellyn Corvay dowiedział się o śmierci naczelnika Rodziny Alchemików. - Musimy go wziąć ze sobą! - powiedział po krótkim zastanowieniu ochrypłym, stanowczym głosem. Jeden z jego doradców. Hector, splunął pogardliwie na stopnie schodów. - Po co? Co masz zamiar począć ze zwłokami tego starego człowieka? - On jest symbolem... - On był symbolem! - I właśnie dlatego zabieramy go ze sobą! - Trupa? - Nie! Człowieka, który według praw Wybranych powinien być przez trzy dni po śmierci wystawiony przed Domem Świętej Księgi, żeby jego dusza miała czas przygotować się do pożegnania z żywymi - odpowiedział niechętnie Corvay. - Musisz się jeszcze dużo nauczyć, Hektorze! I to na dodatek bardzo szybko! Doradca Corvaya potrząsnął głową. - Czyżbyśmy mieli przejąć ich obyczaje? - zapytał ironicznie. Corvay zmrużył oczy. - Być może pewnego dnia będziesz marzył o tym, żeby wiedzieć więcej o prawach tego ludu. Idziemy do ich świata, a nie naszego, pamiętaj o tym! Pochód znowu ruszył w górę. Dawni artyści zawieszali na stopniach sznurowe drabinki, akrobaci rozciągali liny i sieci ponad szczelinami w murze. Silni, muskularni mężczyźni wdrapywali się na ciągle nowe występy w stromych, odprowadzających wodę deszczową rynnach, wciągając za sobą na wpoi dorośle dziewczęta. Huśtając się na linach, chwytali je w ramiona i podrzucali z ochrypłym okrzykiem dalej w górę. Nikomu nie przeszkadzało, że od czasu do czasu któraś z dziewcząt znikała, wciągnięta do najbliższej niszy. Inni zwisali jak ludzkie nietoperze z kolejnych stopni. Zawiązywali pętle lin wokół korzeni chwastów i stwardniałych ptasich odchodów, które jakimś cudem dostały się między mury. Droga do Sakriversum była długa, bardzo długa... Rozdział VIII Goetza obudziły straszliwe jęki. Był to jego głos. Śniła mu się jakaś stara, dziecinna piosenka, którą próbował zaśpiewać. Jego myśli po obudzeniu podobne były do baśniowych, fantastycznych obrazów, rytmicznie rozszerzających się i kurczących. Kompletnie rozbity wstał i rozprostował kości. Musiała mu się śnić cała masa szalonych rzeczy! Położył się znowu i spróbował zastanowić. To dziwne, że możliwość przeżycia znalazł właśnie w katedrze, tym relikcie przeszłości, świadczącym o siedmiu stuleciach „postępu” w fałszywym kierunku... Z wysokości katedralnych wież na pewno można znaleźć drogę ucieczki z miasta. Tylko jeden raz w życiu był na kościelnej wieży, ale to było piętnaście lat temu. Przypomniał sobie, że katedry nigdy nie były tylko budowlami, przestrzenią, ale i drogą prowadzącą do ołtarza. Ale tym razem nie tam chciał dotrzeć. Szukał wejścia do wież. Lewe drzwi były zamknięte. W prawych, tuż obok Wiecznej Lampki, znajdował się stary zamek, a tuż ponad nim mrugający kwadrat elektronicznego zabezpieczenia. Goetz zdziwił się i po chwili przypomniał sobie klucze, które zabrał martwemu kościelnemu. Wyciągnął je z kieszeni spodni. Pierwsze cztery próby nie dały żadnego efektu. Próbując piątego klucza, usłyszał cichy trzask. Coś zaszumiało za okratowanym otworem obok drzwi, a następnie rozległ się odgłos jakby przewijanej taśmy magnetofonowej. Goetz mimo woli odsunął się na bok. Usłyszał cichy, jednostajny dźwięk, a następnie monotonny głos powiedział: - Podaj swój kod osobisty! - Tysiącdziewięćsetdziewięćdziesiąttrzy, jeden - dwa - zero - trzy... - wyszeptał automatycznie Goetz von Coburg. Od dawna już nie słyszał swojego głosu. - GVC jako oznaczenie indywidualne. Niewidzialny kontroler zamruczał, zatrzeszczał i zapiszczał. - Jest pan protestantem? Goetz skinął potakująco głową. - Czy jest pan protestantem? - powtórzył głos. - Tak. - Dziennikarz? - Tak. - Chwileczkę... Goetz nieswojo, w skrępowaniu rozejrzał się na wszystkie strony. Wiedział, że rozmawia z końcówką komputera, a jednak to przesłuchanie drażniło go. To wszystko było zwariowane - właściwie absurdalne! Musiał czekać w pustym mieście, gdzie poza nim nie było żadnego człowieka, żeby jakiś tam, dawno już nikomu niepotrzebny system kontrolny, sprawdził jego tożsamość! Protestant czy katolik! Jakie to miało teraz znaczenie? Nie było już ludzi, którzy z jakichś tam irracjonalnych powodów mogliby rozbijać sobie o to głowy. Tylko systemy kontrolne nadal istniały. Ludzkość nie zdążyła ich po prostu wyłączyć... - Proszę wybaczyć, panie von Coburg - powiedział głos ze ściany obok drzwi do wieży. - Oczywiście ma pan specjalne zezwolenie! Goetz zaskoczony spojrzał na głośnik. - Specjalne zezwolenie? - Naturalnie. Przed panem, jako nadburmistrzem, stoją otworem wszystkie drzwi... Goetz roześmiał się cicho. W tym momencie drzwi od wieży otwarły się automatycznie do wewnątrz. - Proszę wejść! Z opuszczonymi bezwładnie rękami wszedł do wnętrza wieży. Jej schody były już bardzo wydeptane. Do pierwszej platformy naliczył ich dwanaście. Jak żołnierz wykonał zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w prawo i wszedł na następne dwanaście schodów. Znowu zwrot i następne dwanaście stopni. I znowu dwanaście i znowu... Dwieście dziewięćdziesiąt pięć... dwieście dziewięćdziesiąt sześć... dwieście dziewięćdziesiąt siedem... Goetz zatoczył się i oparł o kamienną ścianę. Pulsowanie krwi w skroniach było jak uderzenia młotem. Wysuszone gardło wydawało chrapliwe dźwięki, kolana drżały z osłabienia. Z trudem pokonał jeszcze dwa czy trzy stopnie. To był jednak za duży wysiłek dla jego schorowanego ciała! Goetz wbił palce w szczeliny między cegłami. W ten sposób dotarł do następnego podestu. Trzechsetny stopień! Jeżeli każdy ze stopni mierzył dwadzieścia pięć centymetrów, osiągnął teraz wysokość nieco ponad siedemdziesiąt pięć metrów. To musiało wystarczyć. Wszedł jeszcze wyżej, aż do okiennego otworu. Okno na wieży nie było oszklone. Miasto sprawiało wrażenie rozciągającego się po horyzont wulkanicznego pola. W setkach miejsc wzbijały się w górę dymiące gejzery, przerywane jedynie snopami płomieni, podobnych do średniowiecznych ognisk, które miały odpędzić zarazę. Pomiędzy nimi widział jednak i dzielnice, w których w ogóle się nie paliło - były jak samotne wyspy na morzu samozniszczenia. Choć wyglądało to dziwnie, ale właśnie w płonących dzielnicach ulice lśniły jakby były zalane wodą. Goetz nie potrafił tego zrozumieć. Dlaczego pali się właśnie tam, gdzie pękły wodociągi? Nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie wysoka temperatura spowodowała ich rozerwanie. Spojrzał na miasto ponad potężnym dachem katedry. Podświadomie przypomniał mu on parsifalowskie zamczysko Graala. Patrząc na katedrę prawie zapomniał o leżącym w dole mieście. Promienie zachodzącego słońca otulały filary, wieżyczki i przypory murów w ciepłe, czerwonawobiałe światło. Ta harmonia nieporównywalnie pięknej budowli oddziaływała na jego duszę jak kojąca maść. Uśmiechnął się uszczęśliwiony i wchłaniał w siebie ten spokój na wysokościach. Najchętniej pozostałby tu na zawsze... Ale to nie było możliwe. Goetz musiał wrócić na dół, dopóki mógł jeszcze zobaczyć stopnie. Do piwnicy obok krypty droga była daleka. Od chwili, kiedy rozlewająca się przed portalem woda odcięła mu powrót do miasta, musiał pozostać w katedrze. Odwrócił się od okna i ostrożnie, wymacując nogami stopnie, zaczął schodzić w dół. Jego ręce ślizgały się po zwietrzałych kamieniach w murze. Było jeszcze wystarczająco jasno, żeby mógł dostrzec leżącą u podstawy masywnej wieży puszkę po coca-coli i resztki czekolady. Z wrodzonego poczucia obowiązku chciał pozbierać te odpadki. Schylił się i wyciągnął ręce. W tym samym momencie doznał szoku. Dotknął czegoś miękkiego, co z cienkim, przerażonym okrzykiem prześlizgnęło się ponad krawędzią muru. Goetz zatoczył się pod ścianę i uderzył prawym ramieniem o kamienie muru. Poczuł, jak kolana załamują się pod nim i upadł do przodu. Dwa cienie, niewiele większe od gołębi, które chwytał kiedyś ze swoim ojcem w kościelnych wieżach, uciekły w bok. Ale one nie wyglądały jak gołębie, tylko jak... jak ludzie! Poczuł na plecach lodowaty chłód przerażenia. Jednocześnie na czoło wystąpił mu zimny pot. Zaczął cały drżeć. Karły! Mini-ludzie! Ludzie... Mógłby krzyczeć ze szczęścia! Było mu zupełnie obojętne, jakiego byli wzrostu. Znalazł ludzi, żywych ludzi! - Nie... nie uciekajcie! Wyciągnął rękę do przodu. Za późno! Cienie już zniknęły. Goetz na czworakach podczołgał się do okna. Te karzełki wywróciły puszkę po coca-coli i naderwały resztki opakowania czekolady. Goetz pomknął z powrotem schodami do góry. Dwu czy trzykrotnie wychylił się na zewnątrz. Nagle zobaczył ich - biegli małym pomostem w kierunku dachu katedry. To byli rzeczywiście ludzie... W pewnej chwili zobaczył nawet na moment twarz jednego z nich. Była to twarz dziewczyny z wielkimi, szeroko otwartymi ze strachu oczyma. Goetz oparł się plecami o mury wieży. Jego serce biło jak oszalałe. Ludzie! Przez głowę zaczęły mu przelatywać dziesiątki pytań. Skąd się wzięli? Co robią tu na górze? I dlaczego są tacy mali? Mogli mieć najwyżej dwadzieścia centymetrów wzrostu! Ciężko dysząc połknął tabletkę uspokajającą. A może jednak nie był ostatnim człowiekiem?! Od czterdziestu trzech dni nie natknął się na żaden znak życia. Ludzie zapewne nie zginęli równocześnie, ale nigdzie nie spotkał śladów, mogących świadczyć o tym, że ktoś przeżył moment pierwszego uderzenia. Musiał znaleźć dowody! Ostrożnie zaczął schodzić w dół. W minutę później dotarł do miejsca, w którym poprzednio odpoczywał. Puszka po coca-coli była przewrócona. Goetz schylił się i zobaczył, że papier, w który była zawinięta tabliczka czekolady został pocięty na wiele małych skrawków. W miejscu gdzie odgryzł kawałek czekolady, nie było już widać śladów jego zębów. Obok leżał mały medalion z łańcuszkiem. Ostatni dowód znalazł raczej przypadkowo. Był to strzęp materiału o długości około siedmiu i szerokości trzech centymetrów. Nie był własnością Goetza... Podniósł ostrożnie strzępek i zbliżył go do oczu. Materiał wyglądał jak jedwab, ale po chwili zauważył maleńki, delikatny wzór i misternie wykonane frędzle na jego krawędziach. Goetz w życiu nie widział doskonalszej roboty. To, co uważał za jedwab, pachniało trochę jak wełna. Oświetlił materiał swoją lampką. Poszczególne nitki były cieńsze od pajęczyny. A więc jednak tu byli! Goetz przysiadł na gzymsie okna. Patrząc na ciemnoczerwone ognie w mieście, odczuwał wdzięczność. Nie był już sam! Czy ich odnajdzie, to już całkiem inna rzecz. Ale teraz wiedział, że poza nim istnieli jeszcze ludzie, którzy przeżyli katastrofę... Goetz schował resztę czekolady, wstał i zaczął schodzić w dół. W drodze zaczął śpiewać, początkowo trochę chrapliwie, potem coraz weselej i głośniej. Rozdział IX Guntram i Agnes nie znaleźli wejścia do Sakriversum. Położyli się spać dopiero późno w nocy, kompletnie wyczerpani wspinaczką. Guntram ciągle miał przed oczyma spotkanie z przedstawicielem Wielkich Ludzi. Nie zobaczył wtedy zbyt wiele. Guntram i Agnes potrzebowali dużo czasu, żeby ochłonąć ze strachu. Uciekli wtedy tak przerażeni, że dopiero o wiele później Guntram zauważył, że zgubił gdzieś drugą część testamentu. Musiało to nastąpić, gdy napełniał skórzane bukłaki brązowym sokiem z puszki. Guntram wiedział, że Wielcy Ludzie posiadali przyrządy, których nie znał. Jeżeli poza tym, który ich odkrył, istnieją jeszcze inni uratowani z katastrofy, to Agnes i on muszą jak najszybciej powrócić do wnętrza katedry. Guntram wyciągnął swój nóż. Jednym mocnym uderzeniem rozbił kolorową szybę przy dolnej krawędzi prawdziwego rozetowego okna, jako że na zachodniej fasadzie wielkiej katedry były jeszcze trzy inne... *** Goetz von Coburg pochylił się nad ekranem komputera. Po dziesięciu godzinach snu i posilnym śniadaniu z kawy, jajecznicy na szynce, kefiru i rożków z marmoladą pomarańczową poczuł się silny i nabrał ochoty do dalszego działania. Wpatrywał się nieruchomo w ekran i nagle poczuł strach przed wiedzą, która mogła się stać jego udziałem. Gdzie i jak mógłby ją spożytkować? Czuł się jak głodny, który nagle wszedł do sklepu delikatesowego. Wystarczyło wyciągnąć rękę i wziąć to, co przez długi czas było dla niego nieosiągalne. Po raz pierwszy w życiu mógł otrzymać wszystkie informacje, zawarte w bezdusznym, ale obiektywnym banku pamięci - bez filtrów, cenzury i ograniczających szablonów myślowych... Prawda! Jako ostatni człowiek miał prawo dowiedzieć się, co doprowadziło do katastrofy! Chciał wiedzieć, dlaczego jako jedyny pozostał przy życiu i dlaczego nikogo więcej nie było... Nikogo? Wilgotną, spoconą dłonią włączył program. Na ekranie pojawił się komunikat o przerwaniu programu. - A w kilka sekund potem przemknęło wezwanie: ALARM... ALARM... ALARM... DO WSZYSTKICH WSPÓŁPRACOWNIKÓW Z LEGITYMACJĄ DZIENNIKARSKĄ OBJĘTYCH POGOTOWIEM! PROSZĘ NATYCHMIAST ZAMELDOWAĆ SIĘ W STUDIU INFORMACYJNYM! Goetz nie miał pojęcia o co tu mogło chodzić. Przez chwilę ogarnęło go znowu to dziwne podniecenie, które czuł już wielokrotnie. Z całych sił starał się nie zacząć wierzyć, że prócz niego ktoś jeszcze przeżył. Zagryzł wargi i wpatrywał się z napięciem w szybko migoczący ekran. To była znowu tylko zaprogramowana wcześniej akcja! Na monitorze pojawił się automatycznie sterowany plan sytuacyjny, ukazujący drogę z jego miejsca pobytu do centrali informacyjnej diecezji. Zaskoczony Goetz zorientował się, że centrum informacyjne biskupstwa znajduje się wewnątrz katedry, bezpośrednio pod ołtarzem we wschodniej części nawy głównej. Ostrożnie nacisnął umieszczoną pod ekranem zieloną płytkę zgłoszenia. Obraz zmienił się natychmiast. - Proszę zgłosić się natychmiast w centrali informacyjnej! - powiedział ciepły, ale jednocześnie trzeźwo brzmiący kobiecy głos o pełnym rutyny wdzięku zegarynki. - Z powodu braku personelu konieczne jest wejście do akcji kompletnego zespołu straży pożarnej. To nie są ćwiczenia! Powtarzam - to nie są ćwiczenia! Goetz roześmiał się sucho. Choć informacja brzmiała surrealistycznie, wiedział, że rzeczywiście nie były to ćwiczenia... Wtedy przypomniał sobie nagle te dwie małe istoty, które widział wczoraj wieczorem w wieży. Ludzie! Dlaczego nie pomyślał o nich przez cały ten czas? Czyżby wzbraniał się uznać trwającą mgnienie oka sytuację za prawdziwą? Czy też nie chciał, żeby oprócz niego istniał ktoś jeszcze? Co się z nim działo? Z jednej strony z całego serca miał nadzieję odnaleźć innych ludzi, z drugiej zaś obawiał się tego. Goetz nie odważył się nawet kontynuować rozpoczętej myśli. Wychowano go na outsidera. Powiedziano mu, że jest potomkiem warstwy elitarnej, która miała niewiele wspólnego z masami. Pod tym warunkiem zaakceptował rolę strażnika wartości i tradycji, które nie pasowały już do nowych czasów. Nagle wydał się sobie reliktem, skamieliną, która przeżyła, ponieważ nigdy nie była zmuszona przystosowywać się do czasu, w jakim żyła. Teraz jednakże warunki się zmieniły. Nie było już żadnych innych ludzi, od których musiałby się odsuwać. To właśnie on przeżył! Nie wolno mu było więcej milczeć, cierpieć i opłakiwać przeszłości! Los wyznaczył mu miejsce, w którym po raz pierwszy doścignie go wyzwanie! Teraz musi dowieść, że jest w stanie przyjąć odpowiedzialność za siebie samego, za spadek po ludzkości i za przyszłość, o której wiedział mniej niż o przeszłości... Kiedy uświadomił sobie to wszystko, odczuł głęboki wstrząs. Wrażliwość na ból odrzucił jak pustą powłokę. Przez jego ciało popłynął strumień nie wykorzystywanej przez długi czas wewnętrznej energii. Filtry i maski, cały ten balast obcych opinii i kaftan bezpieczeństwa długo uprawianego tak zwanego „normalnego zachowania” odpadły jak martwa kora od pnia drzewa, które nagle poczuło w sobie nową siłę. Goetz pochylił się, na chwilę opuścił bezwładnie ręce i natychmiast wyrwał je ku górze. Wywrzeszczany przed ołtarzem praokrzyk zabrzmiał pod wysokim sklepieniem katedry jak potężne, bojowe zawołanie. - Uśmiechnął się uszczęśliwiony, zanim zaczął obchodzić ołtarz. Obiema rękami oparł się na ścianach wąskiego zejścia, prowadzącego w dół korytarza. Stopnie były wydeptane i wąskie.. Kiedy otworzył pierwsze obite stalową blachą drzwi, w nozdrza uderzył go słodkawy zapach kadzidła. Za drugimi drzwiami doszła do tego woń śmierci. Goetz zamrugał oczami, oślepiony sterylną jasnością centrali informacyjnej. Okrągłe pomieszczenie podzielone było na wiele płaszczyzn. Jak w magazynie, po jednej stronie znajdował się korytarz wypełniony tysiącami rekwizytów, po drugiej zaś piętrzyły się tarasami plany zdjęciowe. Na każdym z nich znajdowało się coś w rodzaju wolno wiszącego bocianiego gniazda z podnośnikiem kamery i długim ramieniem z mikrofonem na końcu. W centrum każdej z tych ośmiornic lśniło szklane oko. W pierwszym momencie Goetz nie bardzo wiedział gdzie się znajduje. Potem jednak odkrył nieżywych, sprawiających wrażenie mumii kapłanów-reżyserów, wiszących z w przeźroczystych gondolach. Byli ubrani w brązowe habity, a na szyjach mieli staromodne stopery, zawieszone na kolorowych wstęgach. Ostrożnie zaczął wspinać się po drabinach i stopniach. Wybrał nieobudowaną drogę, prowadzącą do blokowni, skąd, olbrzymie liście, zwisały setki kulis. Dokładnie naprzeciw tarasów dostrzegł w ścianie wiele otworów. Wchodząc wyżej odkrył soczewki i projektory, urządzenia laserowe i aparaty, których jeszcze dotąd nie widział. W połowic wysokości hali na jego drodze znalazła się wbudowana ambona, wyglądająca jak szklany pomost dowodzenia. Ostrożnie posunął się do przodu tak daleko, żeby mógł zajrzeć do środka. To musiało być właściwe centrum! Pomieszczenie miało około czterdziestu metrów kwadratowych. Goetz rozejrzał się wokół. Jeżeli się nie mylił, centrala znajdowała się dokładnie pod ołtarzem. Wszedł po pięciu stopniach i zbliżył się do wypukłych na zewnątrz drzwi. Nie widać było żadnej klamki ani uchwytu. Jedynie cienki promień światła wskazywał ledwie widoczną szczelinę, w którą wsuwało się przepustki. Goetz włożył do niej swoją kartę identyfikacyjną. Przez chwilę nic się nie działo, potem szczelina wypluła jego kartę kodową z powrotem, a drzwi otworzyły się automatycznie, znikając w wybrzuszeniu ściany. Jak pancerne drzwi sejfu, pomyślał Goetz. Przed nim znajdował się wąski, oświetlony matowoniebieskm światłem korytarz. Goetz pokonał ostatnie stopnie i wszedł tam. Z maleńkich otworów w sklepionych ścianach dochodziło go dziwne brzęczenie. Podświadomie wyczuwał, że jest obmacywany przez ukryte systemy kontrolne. Krok za krokiem posuwał się do przodu. Na końcu korytarza czerwonawo żarząca się zapora świetlna ochraniała wewnętrzne dojście do centrali. Nie wiedział co powinien teraz zrobić. Z pęku kluczy, który znalazł w Sali Dwunastu zdjął jeden, zrobił parę kroków do tyłu, wcisnął głęboko powietrze w płuca i rzucił mały metalowy kluczyk przez czerwoną zaporę ze światła. Na sekundę zrobiło się ono jaśniejsze. - Proszę się pośpieszyć! - powiedział znajomy, kobiecy głos. - Czekamy na pana! Czerwone światło zniknęło. Jednocześnie otworzyły się przed nim ostatnie drzwi. Rozdział X Goetz zebrał całą odwagę. Instynktownie mocniej stawiając nogi pokonał ostatnie metry dzielące go od wewnętrznej centrali. Wchodząc poczuł, że dotarł tam, gdzie wszystko miało swój początek... - Proszę usiąść! - powiedział kobiecy głos. Leżący na podłodze dywan był przyjemnie miękki. Pod sklepionymi ścianami wewnętrznej centrali pracowały całe baterie komputerów. Ich pokrywy utrzymane były w wytwornym, szarym tonie. Razem z gołębiego koloru dywanem i jasnymi barwnymi ścianami, całość sprawiała wrażenie przeniesionej do współczesności klasztornej celi, jednak wszystko, co na pierwszy rzut oka mogło się wydawać spartańskie, było urządzone z rozmysłem i stanowiło element harmonijnej całości. - Proszę usiąść - powtórzyła niewidzialna hostessa. Żadna zakonnica nie potrafiłaby mówić tak chłodno, a jednocześnie głosem tak pełnym podświadomego erotyzmu... Wolno opadł na jeden z szarych, pokrytych sztuczną skórą foteli, położył ręce na oparciu i wyciągnął nogi na podstawce.. -.. - Bardzo dobrze! Proszę wydać teraz rozkazy! Od tej pory jest pan tu szefem... Goetz nieruchomo wpatrywał się w drgające, migoczące światełka na ścianach. Z ukrytych schodków wynurzyło się z cichym szczękiem kilkanaście kamer, kierując się ku niemu na swych długich, jak u ośmiornicy, ramionach. Włączyły się automatycznie i oczekiwały teraz na jego pierwsze słowa. Do fotela, w którym siedział podjechała mała konsola, wyglądająca jak opancerzony barek na kółkach. - Czy mam podać na wstępie aktualne informacje, Sir? - zapytał barek tym samym kobiecym głosem. - Tak, to znaczy... nie, chciałbym... - Ach tak, najpierw msza! - Nie, do diabła! - zaklął Goetz. Szary barek mimo woli odsunął się o pół metra do tyłu. - Nie? - Nie! - Dziwne! To bardzo dziwne! - zamruczał robot. Obrócił się dookoła swojej osi i podjął ponowną próbę zbliżenia. - Nie chce pan wysłuchać mszy?! - Nie! - Może chce pan przystąpić do komunii? Goetz gapił się na sprawiające wrażenie uosobienia zarówno niewinności, jak i obłudy pudło. Robot chyba zauważył, że popełnił błąd. Jego autokorekcyjny system zareagował jak stado małych mechanicznych urzędników. Szczeknął cicho i nieproszony zaproponował Goetzowi drinka. Biała plastikowa tacka z wieloma zagłębieniami przesunęła się powoli ponad krawędzią oparcia fotela. Goetz niechętnie spojrzał w jej kierunku. - Scotch? Wódka? Piwo? - zapytał bojaźliwie głos automatycznego służącego. - Sok pomidorowy! - warknął surowo Goetz. Na barku ukazała się mała, kwadratowa serwetka z celulozy. W chwilę potem Goetz trzymał w ręku kubek z sokiem pomidorowym, wódką i kostkami lodu. - Czy zawsze reagujesz... tak bezpośrednio? - zapytał zaskoczony. - Jestem najnowszym modelem MULTISEKRETARKI - powiedziała szara skrzynka. - Najlepsza aktualnie MUSE, pojemność 96-60-86... - Aha - odezwał się Goetz sceptycznie obserwując rozmiary konsoli. - Co oznacza ten kod cyfrowy? - Oczywiście zdolność zapamiętywania... - Oczywiście! - Goetz poczuł ulgę. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się szarej skrzynce. - Jak cię nazywać? - zapytał w końcu. - Mów po prostu MUSE, jestem do tego przyzwyczajona. Tak zwracał się do mnie biskup i księża... Goetz skinął głową. Ta mała, szara skrzynka była o wiele sympatyczniejsza od ekranów monitorów informacyjnych. - Powiedz MUSE, co ty właściwie potrafisz? - zapytał. - Co chcesz; liczyć, pisać, podawać napoje i jedzenie, organizować, być miłą dla gości... no, wiesz co mam na myśli! - Tak - odparł Goetz, mimo że nie wiedział. - Koordynuję twoje terminy spotkań, rezerwuję loty i zawiadamiam, że jesteś chory, gdy nie masz ochoty pojawić się na jakiejś konferencji. Jako szef, masz potwierdzone na piśmie prawo do obsługi o kategorii przysługującej managerom pierwszej klasy. - No dobrze - stwierdził Goetz i wygodnie rozparł się w fotelu. Po tylu dniach samotności rozkoszował się tym, że znowu miał partnera do rozmowy - nawet jeżeli był to elektroniczny koncentrat sekretarki. - Co wiesz na mój temat? - zapytał nagle. - Wszystko - odpowiedziała szara skrzynka. - Wiesz kim jestem, skąd pochodzę i co się stało? - Tak. - Wiesz to naprawdę? - To pytanie jest właściwie obraźliwe dla MUSE! - Proszę o wybaczenie - powiedział zmieszany Goetz. - W porządku! Goetz długo wpatrywał się w szare pudło. Chciałby wiedzieć, co ukrywa się w jej wnętrzu. MULTISEKRETARKA musiała być czymś w rodzaju siostry, matki i kochanki jednocześnie. W każdym razie konstruktorzy tego komputera musieli się intensywnie zajmować psychologicznymi warunkami ramowymi jego późniejszego działania. - Ja... ja nie jestem stąd - powiedział Goetz ostrożnie. - Wiem - odpowiedziała miękko MUSE. - Przychodzę z zewnątrz i jak sądzę jestem ostatnim człowiekiem. - Jest to zrozumiałe, ale jednocześnie i nieco aroganckie! - Czy ma to oznaczać, że istnieją jeszcze inni ludzie? MUSE milczała. - Jeszcze jednego drinka? - zapytała po chwili. Goetz potrząsnął głową. - Powiedziałaś, że musisz odpowiadać na moje pytania! - Tak, ale są pewne problemy kompetencyjne... - Gdyby tylko o to chodziło! - mruknął Goetz. - Czy nie wiesz, że posługując się tą zwariowaną logiką banków pamięci, jestem nie tylko twoim szefem, ale i nadburmistrzem, członkiem rad nadzorczych wszystkich przedsiębiorstw należących do miasta, przewodniczącym senatu i co tam jeszcze jest... - Tak, tak - odpowiedziała MUSE i zakołysała się lekko, co wyglądało na potakujące skinięcie głową. - To głupia sprawa, ale mój problem jest tylko częściowo związany z obowiązującymi przepisami... - Rozumiem! Chodzi o katedrę? - Nie, to nie ma z nią, jako budowlą, nic wspólnego. - A więc z przepisami kościelnymi? - mruknął pytająco Goetz. - W pewnym stopniu, tak! - No dobrze. Spróbujmy wobec tego inaczej. Zadam ci teraz jeszcze jedno pytanie, okay? - Dobrze. - Czy... na podstawie posiadanych informacji można ze stuprocentową pewnością wykluczyć istnienie ludzi czy podobnych do nich istot, które przeżyły katastrofę? - Tej możliwości nie można wykluczyć! - A więc mogą istnieć inni ludzie oprócz mnie? Obraz na ekranie zgasł. - A więc nie jesteś gotowa odpowiedzieć mi na pytanie dotyczące egzystencji innych ludzi? - Nie! - Mógłbym użyć mojej karty kodowej, żeby zmusić cię do odpowiedzi... - Jeżeli chcesz to zrobić, wiedz, że MUSE nigdy nie da się zmusić do czegokolwiek! W twoich oczach jestem być może tylko zbiorem mikrochipów i jednostek pamięci. Ale mam również świadomość, która nauczyła się odpowiedzialności. Raczej więc się zniszczę, niż wbrew swojemu przekonaniu podam informacje, które nie są dla ciebie przeznaczone! - Ależ to szaleństwo! Poza mną nie istnieje nikt, komu mógłby zaszkodzić fakt, że mi wszystko powiesz. - Ludzkość! Goetz poczuł na plecach zimny dreszcz. Nie był w stanie walczyć z niezrozumiałą logiką MUSE. A może ona miała na myśli... Serce zakołatało mu jak zwariowane. A więc chyba się nie mylił - gdzieś istnieli jeszcze ludzie... mierzący półtorej pędzi, chowający się w zakamarkach katedry! Brak odpowiedzi czasami też mógł być odpowiedzią! A ci, którzy kiedyś zaprogramowali MUSE musieli o tym wiedzieć... Goetz wydął wargi. Przez dłuższą chwilę z mieszanymi uczuciami wpatrywał się w szarą skrzynkę. - No dobrze - powiedział w końcu. - Zostawmy więc na chwilę ten problem w spokoju i zapomnijmy o pytaniu, dotyczącym dalszego istnienia ludzkości... - Nie wściekaj się tak od razu - przerwała mu MUSE - masz dużo rzeczy do zrobienia... - Mogę sobie nawet wyobrazić, co... - stwierdził Goetz sarkastycznie. - Programy ogłupiające muszą w końcu być dalej realizowane, nawet jeżeli nie ma żadnych słuchaczy! Zapewne moim zadaniem jest teraz gaszenie pożarów w mieście, kierowanie do akcji robotów naprawczych i zaprowadzanie porządku... - Tak jest! - A co ma być potem? Mam się może zatroszczyć o kwiaty w oknach i ustawić na święta choinki na ulicach? - W tej chwili nie jest to takie ważne - odpowiedziała MUSE. - Najpierw należy założyć karmniki! Goetz spojrzał na szarą skrzynkę kompletnie zaskoczony. - Dlaczego karmniki? - Nie możesz sam sobie odpowiedzieć na to pytanie? - Nie, brakuje mi do tego paru układów! - Musimy pomóc naturze - zaczęła wyjaśniać cierpliwie MUSE. - Szkody ekologiczne na skutek wybuchu tylu bomb są o wiele cięższe od zniszczeń budynków. Niektóre miasta są jeszcze całe, nawet jeżeli sięgające aż po jonosferę promieniowanie uczyniło je niemożliwymi do zamieszkania na wiele, wiele lat. Życie zostało zniszczone nawet w najbardziej oddalonych wioskach. A jeżeli ktoś przeżył do dnia dzisiejszego, umrze zanim znowu spadnie śnieg... - A więc w innych miejscach żyją jeszcze ludzie? - Nie! Musisz w końcu pojąć, że nigdy nie spotkasz mężczyzny, kobiety czy dziecka, należącego do twojego gatunku. Ze wszystkich, którzy mogli przeżyć, jesteś jedynym, który podczas pierwszych tygodni po katastrofie nie widział słońca. Oboje milczeli, dopiero po dłuższej chwili Goetz zapytał: - Po co więc mam zakładać karmniki? Zwierzęta są przecież też zatrute. - Niektóre z nich przyzwyczajały się do trucizny przez dziesiątki lat, mogą więc znowu się pojawić! - Masz na myśli szczury? - zapytał Goetz ze wstrętem. - Również motyle, ptaki i chrabąszcze. Ptaki, jako gatunek pochodzący od jaszczurów przetrwały miliony lat, zawsze też było więcej rodzajów insektów niż innych istot żywych. Stąd też powinniśmy uczynić w tym mieście coś dla nowego życia. - Przy pomocy karmników? - Tak. Naturalnie również i w innych regionach istnieją nie zatrute magazyny żywności, ale tylko tu jest ktoś, kto może je w sposób celowy wykorzystać. Goetz skinął głową. To, co powiedziała MUSE było w jakimś stopniu logiczne. A mimo to nie mógł pozbyć się podejrzenia, że będzie działać na podstawie dawno ustalonego planu. Musiało to mieć coś wspólnego z małymi ludźmi, których widział przelotnie wieczorem poprzedniego dnia na dachu katedry. - Gdzie zaczniemy? - zapytał. - Tutaj. - Co to znaczy? - Weź żywność z magazynu za kryptą głównego ołtarza i wynieś ją na zewnątrz. Zwróć uwagę, żeby znalazły się tam ziarna zboża, niełuszczony ryż, mleko w proszku i suszone owoce. W każdym karmniku, który zbudujesz musi znajdować się zbiorniczek z wodą. Nie zapomnij o patyczkach z tłuszczem i nasionach trawy dla sikorek! Ziemia potrzebuje teraz niezatrutych nasion... MUSE wiedziała dokładnie, co mówi. Goetz zaczął się zastanawiać, czy nie bierze udziału w czymś, czego nie jest i w stanie ani pojąć, ani ocenić. - Gdzie powinienem zacząć? - W wieżach katedry! Goetz ze zdziwieniem uniósł osmalone brwi. - Gnieździły się tam dawniej ptaki o dużym zasięgu lotu. Skinął głową. Było to wyjaśnienie, które przemawiało mu do rozsądku. - A więc dobrze! Ale przyjdę tu znowu. I wtedy będę chciał dowiedzieć się więcej. Nawet dużo więcej... MUSE wydała z siebie dźwięk, który przypominał śmiech rozradowanej, młodej dziewczyny. Rozdział XI Noc była długa i chłodna. Znużeni Wybrani zasnęli przytuleni do siebie we wnękach muru, a Llewellyn Corvay l rozstawił kilku zaufanych Włóczęgów na straży. Sam zasnął przy małym ognisku na najwyższym, jaki osiągnięto do tej pory stopniu. Parę schodów niżej płonęło kilka ognisk, przy których siedziały straże. Od czasu do czasu któryś z mężczyzn dorzucał drewna do przygasającego żaru. Ogień zaczynał trzaskać, znowu pojawiały się płomienie, oświetlające nieskończony labirynt stopni, korytarzy i znajdujących się w murach katedry jaskiń. Odór przypalanego tłuszczu i zwęglonych kości wisiał jeszcze w powietrzu, kiedy tuż poniżej obozu Corvaya z tłumu wędrowców podniosła się młoda dziewczyna. Przeniknięta chłodem Nancy McGowan wciągnęła ramiona, a potem w cieniu stopnia rozgrzewała się tak długo, aż jej wytrenowane ciało odzyskało sprawność. Przypomniała sobie wygłodniałe spojrzenie Wybranych. Tak samo, i jak i paru członków jej grupy potajemnie wetknęła kilkorgu dzieciom resztki pieczonego mięsa nietoperzy. Miała świadomość, że w tej chwili nie jest w stanie nic przedsięwziąć przeciwko Corvayowi i jego bandzie. Poza nią i jej przyjaciółmi było jednak jeszcze kilka osób, które nie zgadzały się z metodami nowego króla. Nancy ukradkiem przemknęła do jednego z bocznych korytarzy. Tam, gdzie przedtem myśliwi odkryli drogę do jaskini z nietoperzami, leżała na ziemi na wpół wypalona pochodnia. Minęło kilka minut, zanim Nancy udało się ją zapalić. Podniosła płonącą pochodnię wysoko nad głowę i oświetliła przyległe korytarze, szczeliny i załomy w murach, żeby, zdając się na los szczęścia, szukać własnej drogi na górę. Wiedziała, że graniczy to z szaleństwem, ale po prostu nie mogła iść dalej z Corvayem i jego ludźmi. Wierzyła, że stać ją na to samo, co zrobiło tych dwoje młodych Wybranych, którzy uciekli od Corvaya jeszcze na dole, w podziemiach... Nie miała żadnego tajnego planu, ani nawet jego połowy, ale zawsze była dobra z geometrii. Nancy wzięła pochodnię w zęby i jak kot przeskoczyła przez szczelinę w murze. Jej palce wpiły się w wystający po drugiej stronie kamień. Podciągnęła się do góry, odwróciła na plecy i zaczęła czołgać dalej, co jako wytrenowanej akrobatce, przyszło jej z łatwością. Kiedy straże Corvaya wszczęły alarm była już wysoko ponad poziomem, na którym zatrzymał się pochód. Nancy chciała poznać tajemnicę, tkwiącą w Sakriversum zanim położy na niej łapę Corvay. Zrobiło jej się zimno. Wtuliła głowę w ramiona, ale i to nie przyniosło jej większej ulgi. Od czasu, kiedy przed siedemnastu laty została sklonowana, ciągle odczuwała poczucie winy wobec swojej siostry-matki. Eksperyment stworzenia w laboratorium duplikatu słynnej śpiewaczki nie udał się. Prawdziwa Nancy McGowan pewnego pięknego wiosennego poranka rzuciła się z mostu Golden Gate, kiedy pokazano jej jak wygląda duplikat. Nancy McGowan II odpowiadała we wszystkich szczegółach swojemu biologicznemu prototypowi, ale jak dotąd żaden z laureatów Nobla nie był w stanie wyjaśnić dlaczego Nancy numer dwa miała tylko dwadzieścia centymetrów wzrostu... Przypomniała sobie okrutne, bezosobowe lata spędzone w świetle laboratoryjnych lamp. Nawet jej sny były bez przerwy nagrywane i analizowane. Podobnie jak wychowana sztucznie kilkadziesiąt lat wcześniej dziewczynka o imieniu Loise, Nancy McGowan II nigdy nie była sama. Wielu interesowało się nią z powodów naukowych, ale nikt nie pozwolił jej pobawić się z małym psem i nie pokazał, jak piękne mogą być dmuchawce. Nancy pomyślała o gorzkich latach spędzonych w kabarecie. Była cudownym dzieckiem, monstre en miniature! Była wdzięczna Corvayowi gdy przed pięcioma laty zabrał ją z laboratorium. Traktował ją dobrze i był dla niej jak ojciec. Dopiero kiedy stała się kobietą, zrozumiała, że Corvay przez cały czas wykorzystywał ją bez skrupułów. Przez ostatnie trzy lata opierała się każdej próbie Corvaya, który chciał ją znowu sobie podporządkować. Razem z Janem i kilkoma przyjaciółmi założyli swoją własną grupę. To były piękne lata... Nancy wstała i spojrzała w przestrzeń nad ciągle jeszcze płonącym miastem. Na horyzoncie pojawiły się nowe, bijące w niebo słupy dymu, wyglądające jak trąby tornado. Dalekie plamy lasów były czerwonawoszare i bez życia. Również w domach i na polach peryferii miasta nie było widać śladu życia. Nancy obróciła się i pomyślała o parze młodych Wybranych, którzy uciekli z podziemi, żeby samodzielnie dostać się do Sakriversum. Jak daleko mogli zajść? Spojrzała na stromy, leżący naprzeciw niej dach katedry. Gdzieś tam, pod jego majestatycznymi płaszczyznami i po mistrzowsku wykutymi w kamieniu ozdobami musiało znajdować się Sakriversum! Nancy przeciągnęła się i zrobiła kilka przysiadów. Lekkim krokiem zbliżyła się do stopni prowadzących ze środkowej części południowej wieży katedry dalej do góry. Mimo że była spragniona i głodna, rozpierała ją siła i chęć życia. Zaczęła szybko wspinać się po stopniach, sprytnie wybierając skróty ponad występami murów, starając się przy tym pozostawać jak najdłużej w promieniach ciepłego słońca. Ostrożnie podciągnęła się wyżej. Białe cirrusy na jasnym błękicie nieba wskazywały jej drogę. Wisiały jak jasne boje ponad dachem katedry. Musiała się dostać do rozetowego okna. Tam, tylko tam, mogło się znajdować wejście do Sakriversum. *** Dzieci przestały już płakać. Zwisały bezwładnie w ramionach matek, dźwigających je stopień za stopniem wciąż w górę. Niektóre z nich miały już gorączkę z pragnienia i głodu. Również i dorośli całkowicie stracili poczucie czasu. Szli z trudem, wlokąc za sobą nogi. W nieregularnych odstępach czasu, z góry dochodziły odgłosy uderzeń w bęben. Długa kolumna rozciągnęła się tak bardzo, że nikt już nie wiedział, gdzie znajduje się jej początek, a gdzie koniec. Noga za nogą Włóczędzy i Wybrani wspinali się coraz wyżej. Z każdym krokiem, który przybliżał ich do Sakriversum oddalali się coraz bardziej od właściwego celu. Nie wierzyli już w sukces. Pragnienie, głód i męczarnie tej wspinaczki rozmyły różnice pomiędzy tymi tak różniącymi się od siebie narodami. Kobiety Wybranych pomagały Włóczęgom, którzy wyczerpani odrzucili już swoją broń. Młodzi Włóczędzy wciągali za sobą na strome stopnie naczelników Rodzin Wybranych. Daleko z tyłu kolumny pozostawali na ziemi kompletnie wyczerpani członkowie obu narodów... Lello jako pierwszy odkrył skład żywności. Natknął się niespodziewanie na stos worków, toreb i pakunków wielkości człowieka. Ostrożnie rozglądając się na wszystkie strony, wbił swoją pochodnię w szczelinę w murze i pochylił nad nieoczekiwanym skarbem. Obie ręce zanurzył w jednym z worków i po chwili wepchnął do ust jednocześnie dwa ziarna ryżu. Słonina! Suszone owoce! Woda... Lello żarł i pił jak zwierzę. Napełnił wszystkie kieszenie i dopiero potem zaalarmował innych. - Woda! - rozległ się okrzyk Ważna. Był on jakby sygnałem wyzwolenia. Z ciemności wyłaniali się obok siebie Włóczędzy i Wybrani, stłoczeni, zataczając się ze zmęczenia. Niektórzy podpierali się i pomagali sobie nawzajem, inni czekali, zanim do oświetlonej dziennym światłem części wieży dotrą kobiety i dzieci. W nieoczekiwanej jedności i porządku wszyscy zgromadzili się wokół stosu z żywnością, jakby wiedzieli, czego się od nich oczekuje przed dotarciem do Sakriversum. Rozdział XII Domy wyglądały ciągle tak jak wtedy, gdy je opuszczali. Na głównej ulicy wsi zmieniło się równie mało, jak na wąskich ścieżkach pomiędzy poszczególnymi polami, rozciągającymi się powyżej wiejskiej drogi. A mimo to wszystko było inne. - Nad kominami nie widać żadnego dymu - powiedział Guntram. -... ale za to czuć dymem - wtrąciła Agnes. Przed nimi rozciągał się mały świat południowego Sakriversum. Wzgórza wznoszące się przed i za wsią sprawiały wrażenie ukośnego rzędu równomiernie uformowanych fałd ziemi. Na północy piętrzyły się w górę strome, ponure góry, oddzielające od siebie oba istniejące pod dachem katedry światy. Guntram i Agnes wzięli się za ręce i patrzyli w milczeniu na rzędy krzewów winorośli, wsłuchując się w ciszę pod katedralnym dachem. Odczuli nagle dziwny lęk przed zejściem w dół. Poniżej winnic pola rozciągały się aż do drogi i dalej po obu stronach wsi, aż po wilgotną mroczność Bagna Błędnych Ogni, które stanowiło południową granicę Sakriversum. - Pięć pagórków na Zachodzie, cztery na Wschodzie - zaczęła wyliczać cicho Agnes. - Wzgórze Dębów, Rzepy, Fasoli, Prosa i Koniczyny... Guntram uśmiechnął się: -...a dalej Wzgórze Lnu, Pszenicy, Jęczmienia i Owsa - uzupełnił wyliczankę Agnes, którą wszyscy Wybrani znali już od dziecka. - Nie zbliżajcie się nigdy do Trupich Gór, Torfowiska i Wysypiska Odpadków! Unikajcie jaskiń w Diabelskim Murze i Bagna Błędnych Ogni, gdzie zalega trująca mgła! - Czcijcie Dom Księgi, wasz pierwszy dom - dopowiedziała cicho Anges. - Nie rańcie lipy! Nie łamcie kwiatów i nie przeganiajcie zwierząt w dolinach! Unikajcie tego, co jest wam obce i bądźcie szczęśliwi z tym, co posiadacie! - Tako rzecze Roland, który stworzył Sakriversum. Oboje mówili w swoim prastarym języku. Osobliwa melodia słów pasowała do spokojnego światła zachodzącego słońca, którego ostatnie promienie ciągle jeszcze były kierowane do Sakriversum przez tysiące berylowych soczewek. Rodzeństwo upajało się spokojem i harmonią małego świata. Złączeni dłońmi, nie mogli się nań napatrzeć po długich dniach spędzonych w ciemnościach Ołowianych Podziemi katedry. Guntram osłonił oczy ręką. W miękkim, wielokrotnie wzmocnionym świetle zachodzącego słońca mógł jeszcze zobaczyć stojący wysoko ponad wsią dom mistrza Albrechta. Stary Albrecht zawsze był dziwakiem. Jako jedyny mieszkał samotnie, bez rodziny, poza obrębem wsi. Uważany był za pustelnika i strażnika Domu Księgi. Od wielu lat wychodził ze swojej pustelni przy Diabelskim Murze tylko w soboty, żeby przynieść ze wsi żywność. Wtedy spędzał noc w Domu Księgi. W czasie tych nocy naczelnicy Rodzin spotykali się z nim i omawiali sprawy, które wydarzyły się przez cały tydzień w wiosce. - Czy widziałaś na dole mistrza Albrechta? - zapytał Guntram swoją siostrę. Agnes uniosła w zdziwieniu brwi, pomyślała przez chwilę i potrząsnęła głową. - Musiał chyba zostać w Sakriversum... Guntram skinął potakująco głową. - Zranił się w kolano i został. Trzymając się za ręce wbiegli do małego lasku. Pomiędzy drzewami było już ciemno. Świeże liście i ziemia pod ich stopami pachniały aromatycznie. Po chwili zostawili las za sobą. Z ziemi wyrastały pierwsze pędy groszku, fasoli i wyki. Tylko na Wzgórzu Koniczyny nie było jeszcze nic widać. Kiedy dotarli do wsi, zwolnili kroku. Znowu nagle poczuli zmęczenie i wyczerpanie. Nigdy jeszcze nikt z Wybranych nie powrócił w tak szybkim tempie do Sakriversum. - Jak tu cicho, Guntramie! Położył rękę na jej ramieniu, a Agnes przytuliła się do niego. - Nie mogę już dalej! - powiedziała cicho. Dotarli właśnie do pierwszego z domów. Stał w małym ogrodzie, otoczony rabatkami żółtych i ciemnoniebieskich bratków, dmuchawcami i krzewami malin. - Tu mieszka mistrz Lamprecht - powiedział Guntram otwierając furtkę do ogrodu przed domem. Wielkie drewniane wrota bielonego wapnem domostwa stały otworem. Weszli do środka. W wysokiej sieni było ciemno. Po prawej i lewej stronie znajdowały się, jak we wszystkich domach we wsi, kojce dla kur i miejsce dla kóz i świń. Dalej z tyłu mieściły się sypialnie dzieci i dziadków. Otwory widniejące w połowie wysokości sieni prowadziły do spiżarni. Na końcu sieni rzeźbiony ganek oddzielał kuchnię od głównej izby. Przez otwarte okno wpadało jeszcze tyle światła, że Guntram i Agnes mogli zobaczyć talerze, patelnie i garnki wiszące nad otwartym paleniskiem. Miało ono otwór wentylacyjny, który podczas deszczowych dni zamykany był gładko heblowaną drewnianą zasuwą. Guntram puścił rękę Agnes i wbiegł do kuchni. Zaskoczył go panujący w niej nieporządek. Na ziemi leżały połamane drewniane talerze, na ścianach i krzesłach widać było resztki kiełbasy i plamy z wina. Obrazu dopełniały poprzewracane garnki. Guntram zmarszczył nos. - Strasznie tu czuć - stwierdziła Agnes, zawsze bardziej praktycznie nastawiona do życia, niż brat. Podbiegła do kranu z wodą, znajdującego się w ścianie obok pieca i odkręciła go. Początkowo polała się z niego tylko brązowa, ziemista ciecz. Agnes wsunęła pod strumień przeguby dłoni. Po chwili z kranu zaczęła płynąć woda czystsza i zimniejsza. Długimi, łapczywymi łykami piła ją wprost ze złożonych dłoni. - Spróbuj, Guntramie, smakuje wspaniale... Oblała twarz i śmiejąc się zlizywała krople z kącików ust. Guntram zastanawiał się tylko przez chwilę. Pragnienie było silniejsze od nieufności. Pił tak długo, aż ugasił pragnienie. Po chwili zmęczeni opadli na rzeźbioną, drewnianą ławę. - Chciałbym wiedzieć, co się tu wydarzyło! - sapnął Guntram. - Żadna rodzina nie mogłaby zostawić swojego domu w takim stanie. - To na pewno nie był nikt z naszych - powiedziała Agnes, wycierając sobie twarz rękawem. - Myślisz... że mogli to być Włóczędzy? - Tak. - Ale kiedy... kiedy mogli tu być? - Po naszej ucieczce. - A dlaczego nie zostali? - O to musisz się zapytać osobiście króla Corvaya! Guntram wstał powoli. Dopiero teraz naprawdę poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Z trudem wspiął się po drabinie do sypialni rodziców. Kiedy zszedł z powrotem na dół, potrząsnął w zamyśleniu głową. - Tam też wszystko jest poprzewracane i porozlewane. Nawet z rodzinnej biblii pozostały tylko strzępy... Agnes znalazła trochę suchej kiełbasy i kawałek twardego, wyschniętego chleba. - Chodź, zjedz coś! - zawołała do Guntrama. - Nie będziemy mieli światła, akumulatory przestały funkcjonować. Guntram potknął się o potłuczone talerze i porozrzucane wszędzie meble. Na chwilę zatrzymał się przed drewnianą szafą, stojącą po drugiej stronie pieca, w której przechowywano domowe akumulatory, bursztynowe płytki oraz izolowany pakułami i pszczelim woskiem ołowiany drut. Każdy dom we wsi miał swoją szafę z akumulatorami, a kiedy wieczorem kobiety przędły wełnę, kręcąc kołowrotkami, jednocześnie poruszały bursztynowymi płytkami, którymi ładowane były baterie. Jeszcze przed setkami lat nad brzegiem potoku zainstalowano dziwną aparaturę, która funkcjonowała podobnie jak okrągłe bursztynowe płytki. Przewody prowadziły od niej do Domu Księgi, a stamtąd do Diabelskiego Muru i Bagna Błędnych Ogni. Guntram i Agnes niezbyt znali się na tym wszystkim. Te rzeczy należały do tajemnic naczelników rodzin... Rodzeństwo tak długo żuło stary chleb, aż się stał miękki i słodkawy. Od czasu do czasu odcinali z pęta cienki kawałek suchej kiełbasy. Guntram przyniósł ze spiżarni za kuchnią pół dzbanka wina. Już po drugim kubku poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach. - Jutro zrobię ci sałatkę z młodego mleczu - powiedziała Agnes. - A ja zobaczę, czy wyrosła już pokrzywa - przytaknął Guntram. - Dawno nie jedliśmy nic świeżego. Rozmawiali ze sobą jak stare, zgodne małżeństwo. Zauważywszy to, mimowolnie się roześmieli. - Masz ochotę popływać? - zapytała Agnes. Guntram westchnął. - Dawno już nie byłem tak najedzony! - Ach, przestań, do jeziora wcale nie jest daleko! Poza tym, musimy się w końcu wykąpać... - No dobrze! Wygrałaś! Agnes uśmiechnęła się i pocałował a go w policzek. Radośnie, lekkim krokiem podbiegła do szafy stojącej między kuchnią a sienią, wyciągnęła z niej grabo tkane ręczniki, lniane spodnie i bluzę dla Guntrama, a dla siebie kolorową spódnicę, białą bluzkę z szerokimi rękawami, stanik, szydełkowane pończochy i dużo, dużo wstążek. - Chodźmy już! - krzyknęła. Cicho protestując, Guntram podniósł się z ławy. Agnes poczekała aż podejdzie, wzięła go za rękę i poprowadziła na zewnątrz. Słoneczne promienie miały już kolor żarzącej się czerwieni. Oboje potrzebowali tylko paru sekund, żeby dotrzeć do leżącego poniżej wiejskiej lipy jeziora. Rozebrali się szybko, chwycili za ręce i wbiegli do wody. Śmiali się, pluskali i pryskali wodą, a potem popłynęli dalej, na sam środek jeziora, pozostawiając za sobą brudny osad złych dni. Kiedy wrócili, słońce w Sakriversum już zachodziło. Tak jak stali, nadzy, opadli na ciepły piasek na brzegu. Dyszeli jeszcze ciężko, głaszcząc się wzajemnie po mokrej skórze i nagle zauważyli, że jest to coś więcej niż zwyczajna miłość siostry do brata. Pod dachem katedry zapadła noc, a Guntram i Agnes znaleźli w końcu to, czego tak długo pragnęli! Znaleźli swój dom. Było to najpiękniejsze ze wszystkich uczuć... Rozdział XIII Goetz obudził się w środku nocy. Potrzebował dłuższej chwili zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Po długim, ciężkim dniu, w którym w całej katedrze założył piętnaście karmników, wrócił całkowicie wyczerpany. MUSE gdzieś zniknęła. Goetz odrzucił koc. Pościel na łóżku pachniała świeżymi owocami. Ze zdziwieniem zauważył, że spał nagi. Dotknął ostrożnie wolno gojących się ran na ciele. W niektórych miejscach skóra była gładka i pozbawiona owłosienia. Wziął prześcieradło i owinął go wokół ciała. Ktoś musiał go wieczorem wykąpać pod prysznicem, a potem natrzeć jakąś gojącą rany maścią. Czyżby MUSE? Goetz potrząsnął głową. Ta mała, stworzona do usług czarownica musiała maczać w tym swoje mechaniczne łapy. Kto wie, co może z nim jeszcze zrobić! - Przeklęte bydlę! - mruknął pod nosem. Zaczął krążyć po centrali w poszukiwaniu nowego ubrania. W jednej z szaf ściennych znalazł opakowaną w plastikowe woreczki Meliznę, opatrunki przeciw oparzeniom, lekarstwa i pokryte warstwami metalu peleryny, chroniące przed różnego rodzaju opadami radioaktywnymi. PIERWSZA ZASADA - OBNIŻ POZIOM RADIOAKTYWNOŚCI! - JOD - JOD! Napis na wewnętrznej ściance szafy wydawał się w tej sytuacji Goetzowi nad wyraz głupi. Mimo to rozerwał aluminiową folię opakowania z tabletkami. Połknął dwie małe, brązowe pigułki i popił dwoma ampułkami wody mineralnej. Z drugiego pudełka wyjął podkoszulkę i kalesony. Włożył bawełniane skarpetki, odciął z wiszącego na ścianie zwoju parę wysokich butów ze sztucznej skóry i podał swoje dane Chemicznemu Krawcowi, wybijając je jednym palcem na klawiaturze komputera. Po chwili z otworu urządzenia wysunęły się mocne jeansy, długa, metalicznie połyskująca koszula i wodoodporna kurtka z przyszytymi roboczymi rękawicami. Goetz ubrał się i zatrzasnął pokrywę w ścianie. Minęła właśnie druga w nocy. Przez parę minut wałęsał się bez celu po centrali. Podszedł do ekranu. Raczej przypadkiem znalazł w archiwum film, który prawdopodobnie został zarejestrowany na krótko przed katastrofą. Na ekranach monitorów przesuwały się plastyczne, trójwymiarowe obrazy, pokazujące w różnych zbliżeniach dość podobne do siebie sceny. Jakość obrazu nie była zbyt dobra. Goetz próbował rozjaśnić go trochę, ale wtedy rozpływały się kontury. Nagle w lewym górnym rogu ekranu pojawiła się data: 03.03.2018,13.30 GMT Pięć dni przed nadejściem tej strasznej nocy! Na ekranie widniał dość dziwnie wyglądający krajobraz. Goetz wstrzymał oddech, patrząc na wspaniałe, wielokrotnie powielone na ekranach ujęcia. Wieś wyglądała jak model zbudowany według planów genialnego, nieznanego mistrza. Powyżej i poniżej szarej drogi stało po sześć domków. Razem z ogrodami i wąskimi pasami pola za każdą z posiadłości zamykały się w zaokrąglonym prostokącie. Prawie w samym środku wsi stała kwadratowa, dwupiętrowa budowla z dachem w kształcie piramidy. Mury tego budynku sprawiały wrażenie starszych i prymitywniej wykonanych niż w małych domkach. Powyżej budowli, ponad małą zaporą pienił się strumień, wypływający z ciemności nad stromo wspinającymi się w górę polami. Pluszcząca rzeczka obmywała rosnące na brzegach paprocie, kopytniki i trzciny, płynęła po lśniących kamieniach i przed dotarciem do starego domu rozdzielała się na dwa potoczki. W środku wsi, koło drogi, znowu płynęła jednym korytarzem. Ginęła na chwilę pod mostkiem, przepływała obok lipy i wiła się dalej wśród soczyście zielonych łąk, docierając do małego jeziora. Goetz odkrył kilka staromodnych pompowni z cylindrycznymi tłokami, funkcjonującymi, jak się wydawało, według starej zasady Archimedesa. Teraz jednakże zamarły w bezruchu. Goetz nie mógł dostrzec urządzenia, które wprawiało w ruch tłoki pomp. Zdziwił go również fakt, że poza kilkoma powiewającymi na wietrze gałązkami, we wsi nie widać było żadnego ruchu. Tak, jakby wszyscy mieszkańcy jednocześnie opuścili swoje domostwa... Goetz przetarł oczy. Na monitorach widać było już tylko burzę i deszcz. Już miał zamiar je wyłączyć, gdy deszcz nad obcą wioską przestał padać tak nagle jakby ktoś po prostu zamknął śluzy niebios. Goetz pochylił się w stronę monitorów. Setki delikatnych promieni słonecznych utworzyły kopułę jasnożółtawego światła. Woda spływała bulgocząc, a kwiaty i trawa znowu się wyprostowały. Domy zaś wyglądały jak świeżo pomalowane. Pojawiły się też i zwierzęta. Było ich o wiele więcej niż przedtem. Goetz już dawno nie widział tylu przeróżnych zwierząt. Nie miał pojęcia, gdzie robiono ten film, ale nagle poczuł wielką ochotę odnaleźć to miejsce. Życie tam musiało być piękne... Westchnął i nadal obserwował zwierzęta. Nagle na ekranach pojawili się ludzie! W pierwszym momencie Goetz sądził, że pochodzą z tej wsi. Na wielu monitorach ujrzał przemoczone postacie, które, potykając się, zbiegały w kierunku domostw z położonych wyżej pól. Osuwając się i zataczając, wyłaniali się z panującej na szczytach gór ciemności. Kamery natychmiast pokazały ich w maksymalnym zbliżeniu. Goetz ujrzał twarze, które go przeraziły, a jednocześnie wzbudziły w nim współczucie. Zobaczył w nich głód i chciwość, strach i wyczerpanie. Zanim jeszcze pierwsze, zupełnie różne od siebie grupy dotarły do leżących przy drodze domów, Goetz już wiedział, że nie była to ich wieś... Mokre od deszczu postacie jak wilki rzuciły się na opuszczone osiedle. Pierwsi napastnicy zaczęli chwytać kury, ukręcali im głowy i pili krew. Następni przysysali się do kozich wymion i, wbijając zęby w sutki, pryskali na siebie ich mlekiem. Inni - mężczyźni, kobiety i dzieci - wdzierali się do opuszczonych domów, wybijając szyby w oknach pozbieranymi z drogi kijami, pałkami i kamieniami. Wyłamywali drzwi i wpadali do spiżarni, znajdujących się za czystymi, pustymi izbami. Goetz wpatrywał się bez ruchu w te obrazy chciwości i żądzy niszczenia. Nigdy w życiu nie był głodny. Ludzie tacy jak on mieli do dyspozycji wszystko, czego potrzebowali w prawie nieprzyzwoitych ilościach. Wystarczyło parę znaków i liter, wystukanych na sensorach naręcznych komputerów, żeby zamówić każdą, dowolną potrawę. Nadmiar stal się zrozumiały sam przez się, jak woda płynąca z kranu czy światło we wszystkich pomieszczeniach. Potem nadmiar zamienił się w przesyt. Goetz dopiero teraz zaczął rozumieć dlaczego świat, w którym wyrastał, musiał być krzywym odbiciem rzeczywistości... Obcy we wsi wyrzucali na drogę wszystko, czego nie mogli wziąć ze sobą. W wielu miejscach powyżej i poniżej drogi dymiły ogniska. Martwe zwierzęta, zabite przez barbarzyńców w pierwszym szale głodu, spływały strumieniem w kierunku jazu. Kamery uchwyciły spojrzenie martwych świńskich oczu, szły śladem nieżywego ptasiego ciała, niesionego falami ku brzegowi... WSKAZÓWKA REŻYSERSKA: PRZESKOK W CZASIE - W 24 GODZINY PÓŹNIEJ. Ekrany zamigotały. Sceny na monitorach gwałtownie się zmieniły. Obcy już całkowicie opanowali wioskę. Z wielu kominów w niebo wzbijał się dym. - Chodźcie ludzie, chodźcie! - piszczał co chwilę jakiś głos. - Opuszczajcie Sakriversum, bo może się to źle skończyć... BLOKADA MATERIAŁU ARCHIWALNEGO! DALSZE INFORMACJE SĄ PRZEZNACZONE TYLKO DLA URZĘDNIKÓW KOŚCIELNYCH! Obraz na monitorach zgasł. Jednocześnie ściemniało światło zawieszonych pod sufitem lamp. Z wolnym westchnieniem opadły w dół hydrauliczne platformy kamer w centrum informacyjnym. Po kolei zaczęły wyłączać się poszczególne systemy. Goetz nagle poczuł zagrożenie. Skoczył na równe nogi i pobiegł ku wyjściu. Automat drzwiowy przestał funkcjonować. Jego głuche stuknięcie zabrzmiało jak ostatnie uderzenie skrzydeł mechanicznego ptaka. Obok drzwi lśniła zielonkawa płytka AC-DC. To urządzenie na prąd stały zaopatrywane było w energię przez baterię selenowo-radarową. Goetz dotknął płytki opuszkami palców. Po trzech sekundach płynne kryształy zareagowały na ciepło jego ciała. Z twardym cmoknięciem otworzyła się skrytka w ścianie obok drzwi. Goetz stracił rachubę, ile to już razy pomogły mu tego rodzaju skrytki w ścianach. Zaczęły mu się one jawić jako coś w rodzaju zaprogramowanej Deus ex machina - milowe kamienie na drodze ku nieznanej przyszłości... W matowym świetle skrytki stały, równo ułożone, różnego rodzaju artykuły Pierwszej Pomocy. Goetz odkrył wśród nich szpulki z drutem, plastry, bandaże, skalpele, tabletki, cały zestaw śrubociągów, ostro zakończony młotek i inne urządzenia, spryskiwacze z różnymi etykietkami i małą płytkę z zakodowanym magnetycznym tekstem. Zabłysnął na niej napis w cyfrowym kodzie: KLUCZ 19... KLUCZ 19... Pęk kluczy leżał koło poduszki. Numer dziewiętnasty był małą, niepozorną magnetyczną płytką. Goetz zdjął płytkę z kółka. Wrócił do drzwi i wprowadził płytkę do oznaczonego na czerwono otworu. Magnetyczne zamki zareagowały natychmiast wpuszczając go. Przebiegł przez korytarz, potem obok opuszczonych platform scenicznych i opuścił centrum. Rozdział XIV W Sakriversum Guntram i Agnes obudzili się ze snu. Spędzili noc na brzegu jeziora. Mimo, iż ranek był chłodny, nie czuli zimna. - Jesteśmy teraz mężem i żoną! - powiedział Guntram. - Tak bez ceremonii, bez starych tańców... - Czy to takie ważne? Agnes spojrzała na niego, uśmiechnęła i potrząsnęła głową. - Nie, nie, mój władco! - Nie wolno ci tak mówić! - zaprotestował i oboje wybuchnęli śmiechem. Agnes wstała i przytuliła się do Guntrama, który otoczył ramieniem jej biodra. - Cieszę się, że znów tu jesteśmy - powiedziała cicho. Stali na brzegu małego, spokojnego jeziora i wchłaniali w siebie ciepłe promienie słońca. - Tak powinno być zawsze... Guntram skinął potakująco głową, czuł jednak, że nie zawsze tak będzie. Dotarł wraz z Agnes do Sakriversum, ale co się stało z innymi? Czy również znajdą drogę? A jeżeli im się to uda, w jaki sposób będą się tutaj zachowywać? Pomyślał o tym, co nakazał mu mistrz Wolfram - powinni chronić Sakriversum i jego tajemnicę. Ale jak? - Chodźmy trochę popływać! - powiedziała Agnes. - Potem przygotuję śniadanie, a ty obejrzysz wieś. Mamy dużo do zrobienia... Guntram skinął potakująco głową. Oboje weszli do wody. Była chłodna i orzeźwiająca. Po kąpieli ubrali się i poszli do wsi. Nagle Guntram zbladł i stanął jak wryty. Nie dotarli jeszcze do wiejskiej lipy. Patrzył ciągle na wschód. - Co się stało? - zapytała Agnes. - Nasz dom! Guntram pobiegł naprzód, o wiele szybciej niż mogła to zrobić Agnes. W końcu zatrzymał się, dysząc, z opuszczonymi bezwładnie rękami. Bez słowa wpatrywał się w ruiny. Dopiero kiedy usłyszał za sobą szloch Agnes, westchnął głęboko i przytulił ją do siebie. - Nie płacz, Agnes! Są przecież jeszcze inne domy. Możemy mieszkać w każdym z nich. Szli drogą przez wieś. Pomiędzy domami i ogrodami poniewierała się zepsuta żywność i na wpół rozłożone szczątki zwierząt. Były to prawie wyłącznie samice... - Dwa domy są tak zniszczone, że nie da się już w nich mieszkać - powiedział Guntram. - Inne da się naprawić. Po naszej ucieczce Włóczędzy prawdopodobnie znaleźli drogę do Sakriversum, a potem poszli za nami na dół tajemnymi korytarzami. Agnes nie odpowiedziała. Weszli do leżącego najbardziej na zachód domu we wsi. Dziewczyna szybko trafiła do kuchni. Podłożyła drewniane wióry do pieca i podpaliła je przy pomocy swojego magnezjum. Umyła się pod kranem w kuchni. W chwilę później w jednym z kociołków zaczęła gotować się woda. Na patelniach i w garnkach pryskały tłuszczem kawałki boczku i dusiło się marynowane mięso. Agnes znalazła także cebulę, jabłka, suszone mięso i mąkę. Gdy siostra gotowała, Guntram siedział milcząco przy drewnianym stole pod wychodzącym na wschód oknem. - Chciałabym wiedzieć co naprawdę przekazał ci mistrz Wolfram. - Tego... tego nie mogę ci powiedzieć! Oboje przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. - Czyż nie jestem już twoją żoną? Guntram zacisnął wargi. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie otrzymał prawdziwego mianowania, ale już czuł się Mistrzem Loży - a w każdym razie był przewidziany na to stanowisko. Tak długo, dopóki mistrz Wolfram i inni naczelnicy Rodzin nie dotrą do Sakriversum, on właśnie był spadkobiercą wielkiej tajemnicy - której jeszcze nie znał. Nie każdy naczelnik Rodziny zostawał Mistrzem Loży. Szefowie dwunastu Rodzin Wybranych spotykali się każdej soboty po pracy w Domu Księgi. Podczas gdy mężczyźni, kobiety i dzieci zbierali się pod lipą na łące przy jeziorze, dwunastu członków starszyzny wiejskiej spędzało noc z soboty na niedzielę za grubymi murami i zamkniętymi drzwiami Domu Księgi. Nikt nigdy nie dowiedział się, co naczelnicy Rodzin podczas tych nocy robili. W każdym pokoleniu tylko trzech spośród nich uważanych było za Mistrzów Loży, znających wszystkie tajemnice Sakriversum. W okresie przed ostatnią ucieczką do Ołowianych Podziemi byli nimi mistrzowie Wolfram, Bieterolf i Wirnt. Guntram zauważył, że Agnes dalej czeka na jego odpowiedź. - Dopóki nie wiem co mi wolno, muszę milczeć - odpowiedział w końcu. Po raz pierwszy pojawiła się między nimi niewidzialna bariera. Oboje czuli, jak zniknęło coś z ich niewinnego, serdecznego stosunku. Guntram pokazał przez okno na wzgórze. - Porozglądam się we wsi. Może znajdę sposób obrony przed Włóczęgami. Poza tym muszę poszukać mistrza Albrechta. - Przecież to teren zakazany! - krzyknęła przerażona. - Nie wolno ci iść tak daleko! Guntram potrząsnął głową. - Nie przejmuj się tym, Agnes! Wiem, co muszę uczynić. Agnes czuła, że nie ma sensu mu się sprzeciwiać. *** W tym czasie Nancy McGowan obudziła się z długiego, pozbawionego marzeń snu. Czuła się tak, jakby łamano ją kołem. Mięśnie bolały ją, jak po trwającym całe tygodnie treningu. Mimo to czuła się szczęśliwa. Dotarła do otoczonego tajemnicą Sakriversum o wiele łatwiej, niż sobie wyobrażała. Być może dlatego, że jako doświadczona akrobatka cyrkowa szybciej od innych odkrywała pomocne we wspinaczce występy muru i poprzeczne połączenia. Do tego jeszcze to wspaniałe uczucie, że jest w końcu sama. Od czasu dzieciństwa w laboratorium oraz okresu, kiedy musiała pokazywać swoje sztuczki tysiącom ciekawskich gapiów czuła paniczny strach przed ludźmi. Zawsze odczuwała obawę, że każdy z nich czeka tylko na jej jedno fałszywe słowo czy ruch. Wiedziała, że przez całe lata była obserwowana nawet we śnie. Potwory w ludzkiej skórze i białych fartuchach bez przerwy wysysały jej krew. Inne, te w zielonych fartuchach i maskach z gazy na twarzach, w czepkach i gumowych rękawicach ciągle przywiązywały ją do stołów operacyjnych. Od momentu urodzin prześladowało ją piekło infuzyjnych przewodów, igieł, reflektorów w salach operacyjnych, ruchomych narzędzi tortur zaopatrzonych w elektrody, drgających automatów rejestrujących i wrogo mrugających świetlnych punktów. Nie była człowiekiem, ale genetyczną anomalią, czyli materiałem dla wielu prac doktorskich. Teraz, po raz pierwszy w życiu, czuła się naprawdę wolna. Nancy wdrapała się do miejsca, gdzie za załomem muru widziała kolorowe plamy światła. Znowu przypomniała sobie, jak przez rozbitą szybę wczołgała się do swojej jaskini. Szkło rozetowego okna było zabezpieczone ochronną warstwą środków chemicznych. Zapewne tylko dlatego większość starych szyb przetrzymała falę podmuchu, spowodowanego przez neutronowy wybuch. Nancy wiedziała bardzo dużo o cywilizacji, która przestała istnieć. Dzięki wielu testom laboratoryjnym, podczas których sprawdzano także jej zdolności intelektualne, dowiedziała się więcej niż inni w jej wieku. Wiedziała, że jej serce bije szybciej, jej ciśnienie krwi i temperatura ciała są wyższe niż u normalnych ludzi. Ale również i jej iloraz inteligencji - 185 - był znacznie wyższy od przeciętnej. Dużo nauczyła się także dzięki swoim prywatnym nauczycielom. Kiedy Corvay odebrał ją z laboratorium w wieku dwunastu lat, była już posiadaczką wielu dyplomów - była B. A., M. A. i doktorem honoris causa uniwersytetu w Yale w New Haven w stanie Connecticut. Nie ustrzegło jej to jednak przed niewolą u Corvaya. Przez ponad dwa lata wędrowała jako członek jego trupy od jednego namiotu cyrkowego do drugiego. Występowała w Las Vegas i w drogich klubach Nowego Jorku. Nancy zbliżyła się do górnego segmentu olbrzymiego rozetowego okna. Kiedy spojrzała w bok, drgnęła z przerażenia. Corvay! Z trudem tylko udało się jej stłumić okrzyk. W panicznym strachu uciekła z powrotem pod ochrony ciemności. Nie namyślając się, rozpoczęła wspinaczkę po występach muru i zakurzonych belkach. Nigdy by nie pomyślała, że Llewellyn Corvay, z tyloma wygłodniałymi ludźmi, tak szybko dotrze na górę... Rozdział XV Długa kolumna Wybranych i Włóczęgów zbliżała się do celu. Po wąskich pomostach z cegieł i kamiennych brył wolno wlekli się mężczyźni, kobiety i dzieci, zmęczeni, naznaczeni tygodniami pobytu w ciemnościach. Pierwsi ludzie Corvaya dotarli właśnie do rozetowego okna i rozciągali długie liny sięgające otworów na wieży. Najsilniejsi z nich, bladzi ze strachu, że mogą w każdym momencie spaść, wciągali się na górę, pod kolorowe szyby. Mimo że Wybrani byli jeszcze bardziej zmęczeni od Włóczęgów, trzymali się razem w swoich rodzinnych grupach. Członkowie klanów pomagali sobie wzajemnie. Gdy Włóczędzy podchodzili do nich, nawołując do większego pośpiechu, skupiali się wokół swoich przywódców, którzy prawie jak w transie utrzymywali w Rodzinach spokój i porządek. Najcięższe zadanie przejęły na siebie matki, pocieszające dzieci i dodające im bez przerwy otuchy. Kiedy mężczyźni z ludu Wybranych razem z Włóczęgami naciągali liny, zakładali drabiny i wbijali w mury haki, kobiety obu narodów jakby zbliżyły się do siebie. Zdawały sobie jednak sprawę, że jest to w najlepszym wypadku pokój krótkotrwały... Przed rozetowym oknem po zachodniej stronie katedry powstało zamieszanie i tłok jak za czasów budowy wieży. Mali ludzie chwytali się każdego występu muru, jaki znajdował się w ich zasięgu. Krwawiącymi palcami wczepiali się w szpary między kamiennymi blokami i cegłami. - Hej, hej! - pokrzykiwali nieustannie doradcy Corvaya. - Kto nie dotrze tam przed wieczorem, nie dotrze nigdy! Gwizdy i przekleństwa odbijały się echem od ścian północnej i południowej wieży katedry. Llewellyn Corvay kazał przeprawić siebie na drugą stronę w plecionym fotelu. Stracił już wiele ze swojego wspaniałego wyglądu, ale nadal pozostał centralnym punktem pochodu. Na jednej z filigranowych ozdób rozetowego okna siedzieli, niczym zakurzone ptaki, Galus i Lello, przypatrując się jak kilku Wybranych wciągało do góry zwłoki mistrza Wolframa; Wybrani bowiem, w przeciwieństwie do Włóczęgów, nie pozostawili na długiej, pełnej trudów drodze żadnego ze swoich zmarłych. - Musimy uważać, żeby nie wpadli we wściekłość, kiedy odkryją, że już byliśmy w ich wsi - chichocząc powiedział Lello. - Powinniśmy dokonać selekcji jeszcze na dole, w Ołowianych Podziemiach! - warknął Hector. Corvay potrząsnął przecząco głową. - Wtedy wszyscy pozostaliby na dole! - Na to nie moglibyśmy sobie pozwolić - przytaknął Galus, spoglądając na króla. - Nie znamy się na uprawie pól ani hodowli. Nie znamy nawet reguł społecznych, które pozwoliły Wybranym przeżyć w relatywnym spokoju siedem stuleci. Oni muszą znać tajemnice, dzięki którym zdołali się przystosować do życia lepiej od naszych przodków. Wybrani nie mają najwyższego władcy, papieża czy króla. To właśnie jest u nich najdziwniejsze. Wszyscy przywódcy klanów są równouprawnieni, bez względu na to, jaki zawód jest wykonywany przez ich Rodziny. Czczą swoich starców, ale żaden z nich nie ma więcej władzy od innych! - Tak jak pierwsi chrześcijanie! - stwierdził Hector pod wpływem nagłego olśnienia, które spłynęło na jego przytępiony umysł. - Być może - odparł Galus. - Zawsze robili wszystko razem. Każdy z nich dawał tyle, ile mógł i dostawał, ile potrzebował. Zaszli w tym tak daleko, że podczas urodzajnych lat nie obsiewali części swoich pól. - A Włóczędzy po drugiej stronie dachu musieli głodować - warknął Hector. - Nie rozumiem, dlaczego jeszcze przed stuleciami nie wpadliśmy na pomysł, żeby podłączyć się do tego cudownego świata i zatroszczyć o to, żeby nas żywił... - Od kiedy zacząłem myśleć, też zadawałem sobie to pytanie - stwierdził Corvay. - Nurtowało mnie to od czasu, kiedy usłyszałem legendy o świecie, w którym niczego nie brakowało, podczas gdy ja nie mogłem zasnąć z głodu. - Nie zapominajcie o Diabelskim Murze! - zaskrzeczał Lello. - Uważacie, że Wybrani zbudowali Diabelski Mur z zamiarem stworzenia zatrutego wału obronnego pomiędzy obiema częściami Sakriversum? - zamyślił się Corvay. - Diabelski Mur istniał od samego początku - potrząsając głową odpowiedział Galus. - Był częścią planu budowy katedry. Oczywiście istnieją przejścia, w przeciwnym wypadku nie udałoby się nam, tuż przed katastrofą, przedostać się na drugą stronę. Ale w normalnych czasach klątwa była silniejsza od wszelkich prób połączenia obu światów! - Zbudujemy most! - powiedział nagle Llewellyn Corvay. - Most, który połączy wejście do Sakriversum po obu stronach rozetowego okna. Ponieważ nie ma już żadnych Wielkich Ludzi, nie musimy się obawiać, że ta konstrukcja zostanie kiedykolwiek odkryta. - Moglibyśmy także w Diabelskim Murze zrobić wyłom tak duży, żeby powstało bezpieczne połączenie - wyraził swoje zdanie Hector. - Nie, nie znamy się na tyle na obliczeniach statycznych. Będziemy potrzebowali tylko pomieszczeń na obóz, baraki, jaskinie i sypialnie dla Wybranych, którzy w czasie dnia będą pracowali na będących kiedyś ich własnością polach. W nocy zaś będą izolowani tam, gdzie my musieliśmy spędzić setki lat. Szalony Lello spojrzał na króla z szeroko otwartymi ustami i wskazał na grupę Wybranych, którzy, wyczerpani, właśnie dotarli do rozetowego okna. - Oni mają żyć tam, skąd my pochodzimy, a my zabierzemy ich wieś? Llewellyn Corvay pogardliwie wydął usta. - Jak sądzisz, dlaczego się tak długo z nimi męczymy? Lello wydał z siebie obłąkany, podobny do świergotu ptaka okrzyk, uderzając twardo kilka razy w struny gitary. Teraz wiedzieli już, że Corvay był wielkim człowiekiem - człowiekiem, który sięga swoimi myślami daleko w przyszłość... *** Guntram szedł w górę strumienia. Trochę wstydził się, że zostawił Agnes samą. Tuż przed spadającą w dół z małej tamy strugą, znalazł kilka spilśnionych i stale utrzymywanych w wilgoci worków na wino z koziej skóry. Należały do rodziny mistrza Bieterolfa. Guntram napełnił dwa bukłaki czystą wodą, zawiesił na ramieniu i wrócił na drogę. Bolał go fakt, że Agnes nie zrozumiała tego, co stało się teraz jego obowiązkiem. Rozłąka sprawiała mu taką samą przykrość, jak jej. Ale tak musiało się stać! Jeżeli nie zrobi teraz tego, co do tej pory było zakazane, tego, co, jak sądził, jest jego obowiązkiem, nie będzie już nigdy mógł stanąć przed nią z podniesionym czołem. Musiał więc walczyć - przeciwko sobie, przeciwko swojemu strachowi i temu Nieznanemu, które mogło ich zniszczyć, gdyby nie spróbował przynajmniej poznać reguł i zasad rządzących ich egzystencją... Ruszył dalej w drogę. W normalnych warunkach ciężar bukłaków z wodą nie sprawiłby mu wielkiego kłopotu, ale ciągle jeszcze czuł się osłabiony po tygodniach spędzonych w Ołowianych Podziemiach i długiej, ciężkiej wspinaczce. W lesie było chłodniej. Droga, którą szedł, kończyła się wraz z ostatnimi drzewami. Teraz miał przed sobą już tylko połowę wzgórza. Guntram zgarbił się, wbił wzrok w szare kamienie na ziemi i zaniósł swój ciężar aż do kolorowych szyb Wieczornego Znaku. Położył bukłaki na kupce rozbitego szkła. Kiedy się wyprostował, jego wzrok padł na twarz jednego z Włóczęgów. Lello był równie przestraszony jak Guntram. Cofnął się gwałtownie i niemal stracił równowagę. Guntram przez chwilę stał jak sparaliżowany, potem odwrócił się i uciekł w kierunku Diabelskiego Muru. - Woda! - wykrzyknął Lello, kiedy odkrył przyniesione przez Guntrama worki. - Tu jest woda! Jego okrzyki podziałały na znajdujących się po drugiej stronie okna Włóczęgów jak narkotyk. Dzieci, które dawno już nie były w stanie wykonać najmniejszego ruchu zaczęły podnosić głowy, matki zbierały resztki sił. Mężczyźni z krwawiącymi rękami i pęcherzami na stopach wydali westchnienie ulgi. Dziewczęta i młodzi chłopcy popatrzyli na siebie znowu z nadzieją. W tym momencie, na jedną chwilę, wszyscy znów się zjednoczyli. Llewellyn Corvay natychmiast zrozumiał, że nie jest w stanie powstrzymać swoich wygłodniałych i spragnionych poddanych. Z wrodzonym sprytem wykorzystał odkrycie Lella dla siebie. - Wstawać! - krzyknął donośnym głosem. - Osiągnęliśmy to, co wam zawsze przyrzekałem! Wszyscy wejdźcie ze mną do Sakriversum! - i jako jeden z pierwszych wdrapał się do środka przez rozbitą szybę w rozetowym oknie. Włóczędzy dotarli wreszcie do Sakriversum... Corvay podniósł swój zakrzywiony miecz. Kilku mężczyzn z jego orszaku podeszło bliżej. Znowu odzyskali zaufanie do swojego króla. - Potrzebujemy więcej wody! - krzyknął król. - Gdzie są ochotnicy, którzy przyniosą dla naszego ludu wodę i żywność ze wsi? Wynagrodzę ich szczodrze za odwagę i trud!- Kilku wojowniczo nastawionych typów z bandy Corvaya podniosło chrypliwą wrzawę. - Naprzód chłopcy! Przynieście tu żarcie, na które tak ciężko zapracowaliśmy! Na wyprawę do wsi wyruszyła biegiem grupa-młodych, dzikich Włóczęgów. Późnym popołudniem Agnes usłyszała dochodzące z oddali głosy. Próbowała rozpoznać, co się dzieje w okolicy Wieczornego Znaku, ale rosnący na Wzgórzu Dębów las zasłaniał jej widok. To również był zabroniony teren. Dziewczyna odwróciła się i zaczęła wracać w kierunku domu. Weszła w cień, rzucany przez dużą grupę krzewów i nagle zatrzymała się jak wryta. Głosy przybliżały się i po chwili Agnes zobaczyła na wschodnim zboczu Wzgórza Rzepy grupę mężczyzn. Instynktownie ukryła się za jeden z krzewów. Mężczyźni biegli prosto w stronę wsi. Pierwsi z nich dotarli już do Wzgórza Fasoli... Nie wiedziała co robić. Była sparaliżowana ze strachu. W jaki sposób ci mężczyźni dotarli do Sakriversum? I dlaczego tak pędzili? To byli Włóczędzy! Rozdział XVI Księżycowe noce należały do najpiękniejszych, wywołujących nieopisane wrażenie chwil w Sakriversum. Czegoś tak wspaniałego Nancy McGovan jeszcze nie przeżyła. Czekała aż zapadnie ciemność i dopiero wtedy odważyła się wyjść ze swojej kryjówki. Głód i pragnienie stały się dominujące, zmuszając ją do zapomnienia o ostrożności... Najpierw zobaczyła tylko cichą, śpiącą w srebrnej poświacie wieś. Już sam widok był tak wspaniały, że prawie się rozpłakała. W jej świecie nie spotkała jeszcze czegoś tak kojącego! Po chwili odkryła księżyce. W pierwszym momencie sądziła, że jest to złudzenie, odbicie światła w siatkówce jej zmęczonych oczu. To było niepojęte! Setki wąskich, ukośnie wiszących księżycowych sierpów unosiły się w tajemniczym porządku na niebie, tworząc ornamenty przypominające sagi o gwiazdach i legendy o kosmicznej harmonii. Naga jak nowo narodzona, schodziła krok za krokiem po kamienistej ścieżce. Księżyce wskazywały jej drogę do Wieży Mistrzów Loży. Nie widziała cieni przebiegających przez krzewy po lewej i prawej stronie. Nie słyszała szepczących głosów i nie zważała na żółtawy odblask ognisk za lasem na zachodzie Sakriversum. Kiedy dotarła do dużego domu, księżyce nakazały jej czekać. Zatrzymała się i wsłuchiwała w stare melodie, które jednak nie pochodziły z zewnątrz, ale z niej samej. Po raz pierwszy w życiu była szczęśliwa. Jeżeli takie miało być życie w Sakriversum, nie chciała ujrzeć już żadnego innego raju. Obeszła duży, masywnie zbudowany dom dookoła i skierowała się ku mostowi, z którego wąska kładka prowadziła do drzwi wieży. - Wysoka brama nie była zbudowana dla takich ludzi jak ona. W chwilę później odkryła inne, mniejsze wejście. Znajdowało się w cieniu, ale Nancy czuła, że księżyce nie będą miały nic przeciwko temu, żeby weszła do środka. I tak po wielu stuleciach, dziewczyna a raczej młoda kobieta przekroczyła znowu wejście do Wieży Mistrzów Loży. *** Labirynt w Diabelskim Murze był jeszcze bardziej tajemniczy i skomplikowany niż ukryte korytarze, kręte schody i galerie w murach katedry. Guntram godzinami błąkał się po korytarzach rozchodzących się we wszystkie strony jak ramiona gwiazdy. wspinał się nimi, gdy były strome, pochylone, powracał do punktu wyjścia i ponawiał swoje próby. W labiryncie przez cały czas było tyle światła, że w ponurym półmroku mógł rozpoznać stopnie i ganki. Szedł teraz, opierając się na zaszyfrowanych, magicznych regułach, które wynikały z formy korytarzy i kątów, pod którymi one biegły. Duch i materia, ludzie i bogowie - tam, gdzie był ich punkt styczny zaczynała się również prawda całego Universum... Guntram wyszedł z labiryntu w nocy, podczas której zaświeciło tysiące księżyców. Widziane stamtąd, gdzie stał, układały się w znak Mistrzów Loży i wskazywały dokładnie na pustelnię Mistrza Albrechta... *** Goetz rozkoszował się chłodnym, nieco wilgotnym, nocnym powietrzem. Puste miasto, wielka powierzchnia placu przed katedrą i wyrastające wysoko w górę luki portalu sprawiały, że poczuł się mały i nieważny. Czego jeszcze chciał? Dlaczego nadal żył? Nie wiedział już, czy ostatnie dni i godziny były jawą czy snem. Najchętniej powróciłby do katedry, ukląkł gdzieś i oczekiwał, żeby dźwięki organów i chóru przeszkodziły mu w dalszym rozmyślaniu... Nie! - mruknął, potrząsając głową. Weź się w garść człowieku! Nie czuł już żadnego bólu. Prawdopodobnie jego ciało wkrótce zacznie odczuwać skutki neutronowego błysku, ale nie chciał teraz o tym myśleć. Powinien się skoncentrować na tym, jak przeżyć następne tygodnie i miesiące bez rezerw katedry. Ale gdzie? Najlepiej znał budynek wydawnictwa. Poza żywnością było w nim wszystko, czego potrzebował do dalszej egzystencji. Gdyby uprzątnął trupy i doprowadził do porządku niektóre pomieszczenia, mógłby tam mieszkać przez następne dni. Najważniejsze, że trochę znał się na urządzeniach, komputerach i innych technicznych aparatach, które się tam znajdowały. Tej nocy Goetz długo nie mógł zasnąć. Swój obóz rozbił w pomieszczeniu zajmowanym dawniej przez zecerów. Jeszcze wieczorem wziął prysznic, zażył kilka lekarstw, ubrał się w czysty kombinezon i służbowe, wysokie buty z przepisowymi ochraniaczami. Ze skromnych zapasów, znajdujących się w pomieszczeniu zrobił sobie kolację. Potem poszedł na górę i usiadł przy jednym z okien. Myślał o różnych rzeczach, aż na niebie pojawił się srebrny sierp księżyca. W poczuciu obezwładniającej sytości upajał się czarodziejską ciszą. Ze swojego miejsca mógł spoglądać na okna, filary i wieżyczki katedry. Mimo iż właściwie powinien skoncentrować się na mieście, jego myśli ciągle krążyły wokół wydarzeń, rozgrywających się w tej olbrzymiej, pełnej tajemnic budowli. Mali ludzie! Podniecony zerwał się z miejsca. Usiadł przed jednym z ekranów i włączył komputer. Ponownie podziękował swojemu Stwórcy, że do wydawnictwa doprowadzono zasilanie niezależne od ogólnej sieci. Poprzez zestawienie haseł, pojawiających się na ekranie monitora Goetz usiłował dotrzeć do poszczególnych pytań, na które mógłby otrzymać z archiwum komputerowego oczekiwaną odpowiedź. Ograniczył się jedynie do analizy informacji pochodzących z trzech ostatnich miesięcy przed katastrofą: HASŁO POSZUKIWANE: KARŁY (WSZYSTKICH RODZAJÓW) ZAKRES: CAŁY ŚWIAT (PUNKT CIĘŻKOŚCI - EUROPA) POWÓD: AKCJE (LUB WYSTĘPY) TEMAT WTÓRNY: OSOBLIWOŚCI Rozpoczął od programów oficjalnych, przy czym jego poszukiwania ograniczały się do wiadomości i komentarzy. BRAK DANYCH. Potem przyszła kolej na stacje prywatne. BRAK DANYCH. Agencje informacyjne. BRAK DANYCH. Gazeta telewizyjna. Program AV. Telewizja kablowa. Wszędzie ten sam zniechęcający efekt. Przez ostatnie miesiące nikt nie powiedział nic na temat małych ludzi! W każdym razie nie w objętych pamięcią informacjach i komentarzach... Informacje o braku sukcesów? Goetz czuł się już zmęczony. Nacisnął odpowiedni klawisz. W tym samym momencie wiedział już, że znalazł to, czego szukał. Wiersze na ekranie przesunęły się i pojawiły na nowo. Tu brakowało ograniczenia tematu do Europy. Wkrótce na ekranie pojawiła się krótka informacja: NEW YORK, N.Y., ABC NEWS NUMER 2018-! 8-55 DOT: EKSPERYMENT KLONOWANIA 2001 (sześćdziesiąt sześć) NANCY MCGOWAN, II SIOSTRA-CÓRKA GWIAZDY HOLLYWOODU NANCY MCGOWAN (99 FILMÓW, i 17 OSKARÓW) OPUŚCIŁA USA, ZEBY W EUROPIE WZIĄĆ UDZIAŁ W ŚWIATOWEJ KONFERENCJI NAJMNIEJSZYCH LUDZI. NANCY MA 9 CALI WZROSTU: JEST KANDYDATKĄ DO MIEJSCA W KSIĘDZE REKORDÓW Goetz odetchnął głęboko. Kongres! Jakieś spotkanie, którego nikt w Europie nie zauważył - światowa konferencja najmniejszych ludzi... A więc jednak jestem Guliwerem, pomyślał mimo woli. W zadumie spojrzał na lekko migoczący napis na ekranie. W jaki sposób mógł zdobyć informacje, których potrzebował? W rym momencie, raczej przypadkowo, jego wzrok padł na mały komputer na przegubie ręki i jednocześnie wiedział już, że znalazł rozwiązanie. Jako ostatni człowiek miał prawo podłączyć się także do tajnego banku danych Straży Ochrony Profilaktycznej! Każdy kongres, a nawet większe spotkanie rodzinne zużywało więcej energii niż zaplanowano, co z kolei musiało być przypadkiem zgłoszonym Związkowi Kontrolerów Wykorzystania Energii. A to, czego dowiadywali się strażnicy energii, przekazywane było również Straży Ochrony Profilaktycznej. To mogło być jakieś wyjście z sytuacji! Wstał z fotela, przez chwilę wpatrywał się jeszcze w ekran, a potem odwrócił się na pięcie i opuścił archiwum. Poszedł ku wąskim, prywatnym schodom prowadzącym do apartamentu, który zamieszkiwał J. Samuel Bruhns. Nie zdziwił się, że ciężkie rzeźbione drzwi na drugim piętrze otworzyły się pod działaniem jego magnetycznego klucza. Mieszkanie J.S. B. przypominało przeładowaną książkami bibliotekę w wiejskim dworze, wybudowanym w typowym, angielskim stylu. Wszędzie stały cenne meble i antyki. Ze ścian pomiędzy wysokimi regałami zwisały francuskie gobeliny, obrazy starych mistrzów i prawdziwy, pochodzący z początku czternastego wieku Giotto. Goetz poczuł natychmiast ów szczególny zapach popiołu z cygar, starych książek, pokojowych palm, dywanów i drewnianych mebli, w tym pomieszczeniu nigdy nie było ani kawałka rezplastiku. Goetz wiedział, gdzie ukryte było urządzenie, przy pomocy którego poprzez światłowody J.B.S. miał bezpośrednie połączenie z politykami, wysokimi urzędnikami aparatu administracyjnego i szefami przemysłu. Goetz wiedział również, iż bez tych kontaktów wydawnictwo dawno by już nie istniało... Magnetycznym kluczem otworzył obudowaną drewnem płytę w jednym z regałów. Wyciągnął ze skrytki wideofon, usiadł w fotelu na łożyskach kulkowych i pochylił się nad klawiaturą. Wprowadził swój kod personalny. Teraz chciał się dowiedzieć, czy system ochrony interesów strony przeciwnej był na tyle perwersyjny, żeby mu służyć! Był ostatnim człowiekiem - pierwszym, zajmującym najwyższe stanowiska, jedynym! Był burmistrzem, dyrektorem generalnym, przewodniczącym rad nadzorczych, biskupem... ODBIÓR NEGATYWNY Goetz bez ruchu wpatrywał się w krwistoczerwone litery biegnące w poprzek ekranu. Czuł, jak wilgotnieją mu ręce. Strach przed władzą systemów jak lodowaty wąż pełzał mu po plecach. Pomyślał o swojej ucieczce z centrum informacyjnego katedry. Również i tam był na wstępie zaakceptowany, a następnie odrzucony. Ale dlaczego? Zacisnął dłonie w pięści. - Dlaczego nie otrzymuję informacji? - zadał pytanie komputerowi. Przez chwilę w urządzeniu coś szemrało i brzęczało. Potem czerwone litery na ekranie zgasły. - Informacje są przekazywane - powiedział głos komputera. Jednocześnie ten sam tekst pojawił się na ekranie. - A więc jestem uprawniony do zadawania pytań i otrzymywania odpowiedzi? - Tak. - Do którego stopnia utajnienia? - Bez ograniczeń. - No dobrze - burknął Goetz. - A dlaczego systemy zaczynają wariować, kiedy chcę się czegoś dowiedzieć? - Masz całkowite pełnomocnictwo dotyczące miasta - odpowiedział głos. - Wraz z drugim upoważnionym masz prawo żądać wszystkich danych. Goetz poczuł się tak, jakby nagle zatrzymało się jego serce. Mógł dowiedzieć się wszystkiego. Z jednym małym zastrzeżeniem - potrzebował do tego drugiego człowieka... - Takie są przepisy - powiedział bezduszny głos. - Jako DOZOROWANY OPOZ posiadasz jedynie ograniczoną wolność działania. Powinieneś się był nad tym zastanowić wcześniej... Rozdział XVII Większość Wybranych i Włóczęgów głęboko wyczerpana, zasnęła pod dachem katedry. Po raz pierwszy od wielu dni mogli się wreszcie najeść do syta. Teraz ich zmaltretowane ciała wyrównywały rachunki. Leżeli w małych grupach, przytuleni do siebie. Kobiety troszczyły się jeszcze o dzieci, które nie dostały swojego pożywienia. Pocieszały cicho płaczących, choć same co chwilę zasypiały z wyczerpania. Pod rozetowym oknem, wewnątrz katedry, płonęły tylko dwa małe ogniska. Przy jednym z nich siedzieli naczelnicy Rodzin z Matyldą, przy drugim zaś, tuż na skraju lasu, Corvay wraz ze swymi doradcami układali własne plany. Mimo że Wybrani zawsze byli ze sobą mocno związani po prostu nie mieli już więcej sił. Od chwili, kiedy Włóczędzy pod wodzą króla Corvaya stali się ich panami, naczelnicy Rodzin już tylko wykonywali w milczeniu ich rozkazy. Ich światopogląd i wiara w siebie zostały zniszczone. Przywództwo zaś objęła Matylda - córka jednego z Mistrzów Loży - kobieta w wieku lat trzydziestu, która nie posiadała najmniejszego prawa do zabierania głosu w kręgu naczelników Rodzin. - Słyszałam, że nasz lud ma początkowo zostać tutaj - powiedziała. - Wraz ze wschodem słońca Włóczędzy chcą objąć wieś w posiadanie i sporządzić listy, w jaki sposób wykorzystać naszych ludzi. Poza tym mają zamiar wprowadzić jakiś system kontrolny, którego zasad nie zrozumiałam. Jak sądzicie, dlaczego Włóczędzy wzięli nas ze sobą na górę. Z przyjaźni do nas? Ze wspaniałomyślności? Ha, ha! Oni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że bez nas nie zdołają przeżyć w Sakriversum nawet jednego roku! Dlaczego musimy teraz zadecydować, jak mamy się w stosunku do nich zachowywać. Właściwie jakim prawem postanowili sobie przywłaszczyć Sakriversum? *** Guntram udał się za widniejącym na nocnym niebie znakiem Mistrzów Loży i dotarł aż do domu mistrza Albrechta. Mimo że miał zaufanie do dziwnej konstelacji księżyców, był bardzo speszony. Wiedział, że funkcjonowanie jego świata zależy od opanowania skomplikowanej mechaniki. Wybrani nie mogli polegać jedynie na siłach natury, które samodzielnie sprawią, że w Sakriversum zapanuje lato i zima, wiosna czy jesień. Tylko wtedy, gdy wtajemniczeni obliczyli odpowiednio wcześnie siłę słonecznego światła, wiatru i wielkość deszczów, wschodziło na polach zasadzone ziarno, dojrzewały owoce i rozmnażały się zwierzęta. Chociażby z tego powodu układy księżyców tworzyły tajemne liczydło, na którym znali się Mistrzowie Loży i inni wtajemniczeni. Guntram zaczął pojmować, jak trudne było zadanie, które zlecił mu mistrz Wolfram. Aby się wszystkiego nauczyć, będzie potrzebował całego życia! Prawdopodobnie dlatego też w ubiegłych stuleciach żaden z naczelników Rodzin nie mógł się wywyższyć ponad innych. Byli wzajemnie skazani na siebie, jeden z nich znał się na tym, drugi na czymś innym. Dopiero razem byli w stanie panować nad swoim małym, sztucznym uniwersum. A mimo to i tak duża część ich egzystencji składała się z tajemnic dla nich nieodkrytych. Znak Mistrzów Loży na niebie zmienił się prawie niezauważalnie. Stał się ostrzejszy, jaśniejszy i bardziej groźny. Berylowe soczewki skierowały światło księżyca prosto na drzwi wejściowe do domu mistrza Albrechta. Otwórz bramę! Guntram drgnął. Głuchy głos dochodził wprost od strony ściany domu. W pierwszym momencie chciał uciekać. - Nie bój się Guntramie! Wiem już od dawna, że mnie odwiedzisz! Guntram przełknął ślinę. Miał za sobą długi, wyczerpujący dzień. Ale przypomniał sobie zaraz w jaki sposób odnalazł drogę w labiryncie Diabelskiego Muru. - Wiem, że mnie szukasz - powiedział głucho przytłumiony głos z muru. - Tak ustaliliśmy z twoim dziadkiem przed ucieczką. Guntram ciągle jeszcze wahał się. Po prostu bał się pułapki. Wiedział, iż kary dla tych, którzy bez zezwolenia wkraczali na zakazane tereny Sakriversum były surowe. Rozumiał jednak, że tak musi się stać, gdyż niebezpieczeństwo zrodzone przez odejście od rządzących życiem we wsi reguł było zbyt duże. Tym razem to nie budzący przerażenie Wielcy Ludzie odkryli Sakriversum, ale Włóczędzy. Czy był to powód wystarczający, żeby zaczęły działać inne przepisy i prawa. W tej samej chwili zgasło światło księżyców. Ciemność była tak przerażająca, że Guntram mimowolnie zrobił krok do tyłu i niemal się przewrócił. - Nie chcę pokazać wrogom naszego świata, gdzie jesteś - powiedział po chwili przytłumiony głos. - Wejdź teraz do środka! Guntram wyciągnął ręce przed siebie i powoli zaczął iść w kierunku niewidzialnych drzwi. Jego palce dotknęły ciężkich drewnianych bali, które po chwili z lekkim trzaskiem usunęły się do tyłu. - Idź dalej prosto, aż twoja noga dotknie metalowej misy, wtedy skręć na lewo. Głos dochodzący z muru zmienił swoje brzmienie. Guntram słyszał go teraz z innego kierunku, bardziej z przodu, trochę z góry. Krok za krokiem szedł dalej z wyciągniętymi rękoma. Jego prawa noga natknęła się na jakąś przeszkodę. To musiała być ta metaldwa misa! Obrócił się na pięcie w lewo. W tym samym momencie odkrył mały punkt światła i zaczął iść w jego kierunku. Nie wiedział co go czeka, ale teraz już nie mógł się cofnąć. Światełko migotało na końcu długiego korytarza. Była to zawieszona na cienkim łańcuchu oliwna lampka. Kiedy poszedł bliżej, zauważył w ścianie dużą, kamienną płytę. Była gładkooszlifowana i pokryta magicznymi znakami. W środku płyty, na podobnym do kręgu polu, narysowany był jakiś plan. - Idź dalej, wnuku Wolframa! - powiedział głos dochodzący tym razem z góry. Guntram spojrzał tam i zobaczył mały, zakryty kratką otwór w sklepionym suficie. - Zdejmij lampę ze ściany, otwórz drzwi po twojej prawej stronie oznaczone magicznymi liczbami pierwszymi od jedynki i idź tajemną drogą Starców w dół. Guntram wykonał polecenie głosu. Już od dłuższej chwili przeczuwał, że należy on do mistrza Albrechta, eremity, którego poza naczelnikami Rodzin nikt jeszcze nie widział. Nagły powiew wiatru zamknął za nim drzwi z suchym trzaskiem. Guntram zdjął ze ściany lampę i uniósł ją nad głowę. Przed nim, w głąb, prowadził stromy korytarz z niezliczonymi stopniami. Zobaczył, że pierwotnie schody były zaprojektowane nieco inaczej. Szczególnie po bokach widać było wyraźnie, że przed wielu laty dzisiejszych osiem stopni stanowiło jeden. Schody przypominały mu stromo prowadzące w dół łożysko rzeki. Na ich ścianach ujrzał wspomnienia po swoich przodkach - ślady przeszłości! Można tu było zobaczyć wszystko to, co we wsi nie rzucało się tak w oczy. Guntram wiedział, że po każdej ucieczce wszystkie domy były niszczone i budowane na nowo, tyle że w mniejszych rozmiarach. Do stałych rytuałów wybranych od setek lat należała reinkarnacja. Tylko przez ucieleśnianie się w stale nowej, pomniejszonej formie byli w stanie przeciwstawić się klątwie ciążącej nad ich egzystencją... Te schody były tylko jeszcze jednym tego dowodem! Guntram zdecydował się postępować dalej według wskazówek głosu. Trzymając lampę wysoko nad głową, zaczął schodzić ostrożnie w dół. To było dziwne uczucie. Schodząc po stopniach, Guntram odczuwał o wiele wyraźniej osobliwość egzystencji swojego narodu. Tylko o parę kamiennych warstw poniżej Sakriversum leżała wielka pustka nawy środkowej, przestrzeni tak wysokiej, że nawet Wielcy Ludzie spoglądali w górę ze zdziwieniem i czcią. Instynktownie zaczął iść ostrożniej. Ten, kto zaplanował i potem stworzył tę budowlę, zaprawdę musiał być wielkim człowiekiem! Schody kończyły się w podobnym do kopuły pomieszczeniu, pośrodku którego stał podobny do ołtarza podest. Guntram oświetlił opadającą, pochylą podłogę. Na jej dolnej krawędzi zebrała się gruba warstwa żwiru, mysich odchodów, piór i różnego rodzaju odpadków. Kiedy Guntram oglądał pomieszczenie z szurgotem odsunęła się płyta nad ołtarzem i do środka wpadł strumień żółtawego światła. Wejdź do góry po sznurowej drabince - nakazał głos. Podobnie jak na początku, był stłumiony i głucho brzmiący, ale i wyraźniejszy. Przez otwór w suficie spadły w dół dwie liny z przywiązanymi do nich szczeblami. Guntram pochwycił je i zaczął wspinaczkę. Teraz dopiero okaże się, czy popełnił bluźnierstwo. Rozdział XVIII Przebudzenie, wsłuchiwanie i upajanie się ciszą, a potem nagłe przerażenie. Goetz znał już kolejne fazy psychicznego szoku. Zdarzyło mu się to już wiele razy. Początkowo czuł się wyspany i wypoczęty, po czym brutalność rzeczywistości znowu waliła w niego jak młotem. Również i tego dnia powtórzył się ten przerażający zestaw doznań. Tym razem trwało dłużej, zanim doszło do jego świadomości, gdzie się znajduje. Odrzucił jedwabną kołdrę i chwiejnym krokiem udał się do łazienki w apartamencie J. Samuela Bruhnsa. Ostry strumień, po odkręceniu kurka płynący z zimną wodą, był ciepły. Dopiero po dłuższej chwili ochłodził się wyraźnie. Goetz trzymał pod spływającą wodą nadgarstki obu rąk i jednocześnie wpatrywał się w lustro. Spoza buteleczek z wodą kolońską, kryształowych flakonów i pojemników z solą do kąpieli wpatrywała się w niego nieruchomo nieogolona, szarożółtawa twarz o głęboko wpadniętych oczach. - Goetzu von Coburg - wymamrotał w zdumieniu - co się z tobą stało? Pochylił się nad umywalką i wsadził głowę pod strumień zimnej wody. Parskając, uniósł ją z powrotem na wysokość lustra. Tym razem patrzyła się na niego mokra foka. Mimowolnie roześmiał się. Nie do pomyślenia, co powiedziałby na to J.S.B.! Namydlił twarz i staromodną, posrebrzaną golarką ostrożnie zaczął zdrapywać z policzków kępki zarostu. Goląc brodę, zastanawiał się co począć z tą niedziela. Pomyślał znowu o MUSE i dziwnym spotkaniu z maluchami w południowej wieży katedry. Czy były to tylko halucynacje! Sny? Podświadomość? Zmył z twarzy resztki mydła, rozebrał się i wszedł pod prysznic. Potem wytarł ciało. Nagi, z przerzuconym przez ramię ręcznikiem, wszedł do garderoby obok łazienki. Bez najmniejszych skrupułów wybrał delikatną bieliznę, skarpetki, brązową koszulę i ciemnozielone ubranie w stylu myśliwskim z naszytymi kieszeniami. Te rzeczy nie bardzo pasowały na niego, ale jako ostatni człowiek chciał choć raz ubrać się w coś najlepszego gatunku... W sypialni pozbierał rzeczy, które służyły mu do tej pory. Nałożył stare, żółte, gumowe buty i ruszył w drogę. Gdzieś, głęboko w nim, tkwiła ukryta nadzieja, że znowu zobaczy małych ludzików. Zdecydował się ich poszukać. *** Na obóz położony pod rozetowym oknem po zachodniej stronie katedry padły pierwsze, przetworzone przez berylowe soczewki promienie słońca. Mimo to upłynęła dłuższa chwila zanim Wybrani i Włóczędzy zaczęli się budzić. Tylko doradcy króla Corvaya spali krócej, chyba dlatego, że przez całą drogę mniej głodowali. Jako pierwszy otworzył oczy lekarz Galus. Przeciągnął się, zrobił parę gimnastycznych ćwiczeń i spojrzał na śpiących. Wszędzie leżeli, grupami, przytuleni do siebie ludzie - bliżej lasu Włóczędzy, a Wybrani nieco wyżej, na twardej, kamienistej ziemi. Król Corvay wszedł wraz ze swoimi doradcami na chwiejne drewniane podwyższenie. Zebrali się przed nim pozostali Włóczędzy. Wybrani ustawili się w dwunastu rodzinnych grupach, zaś Włóczędzy utworzyli bezładny tłum zebrany między rozetowym oknem a skrajem lasu na zboczu Kotliny Pątników. Zebrani w napięciu wpatrywali się w podwyższenie. Jako pierwszy wystąpił do przodu Hector. Dawny zapaśnik pogłaskał się po swojej koziej bródce, a później założył kciuki za rzemienie opasujące jego pierś. - Słuchajcie! - wykrzyknął grzmiącym basem. - Być może niektórzy z was zapomnieli o tym, że dzisiaj jest niedziela! Wczoraj zaś był dzień zwycięstwa króla Corvaya nad złym losem. Dlatego od dziś będziemy świętować każdy dwudziesty pierwszy dzień kwietnia, jasne?! - zrobił pauzę i rozejrzał się wokół. Galus zrobił krok do przodu i stanął obok Hectora. Podniósł ręce czekając, aż zrobi się cisza. Po chwili było już tylko słychać płacz kilkorga dzieci. - Mężczyźni i kobiety! - wykrzyknął. - Słuchajcie, co ma wam do powiedzenia nasz król, Llewellyn Corvay - i usunął się na bok. Corvay był zdecydowanie wyższy i cięższy od swoich doradców, więc kiedy zrobił o krok za dużo do przodu, cały podest zachwiał się niebezpiecznie. Corvay nie zwrócił jednak na to uwagi. Z wysuniętą do przodu szczęką, wyczesanymi włosami i brodą, ubrany w czysty kubrak, spoglądał z góry na zebranych nowych i starych mieszkańców Sakriversum. - Włóczędzy i Wybrani! Uniósł w górę ramiona, podobnie jak to uczynił przed nim Galus! Jego mocny, nieco zachrypnięty głos słychać było w całej zachodniej części Sakriversum. - W minionych dniach i tygodniach każdy z was dokonał nadludzkiego wysiłku! Głodowaliście i cierpieliście z braku wody! Niektórzy z was widzieli jak umierają przyjaciele i krewni! Dowiedzieliście się, że żaden z Wielkich Ludzi nie przeżył katastrofy. Wy wszyscy, którzy stoicie tutaj, jesteście resztą ludzkości! Niektórzy z was chcieli umrzeć w podziemiach, ponieważ stracili już całą odwagę! Inni nie wierzyli, że znajdą drogę na górę! Ale teraz jesteśmy tu razem i możemy zaplanować naszą przyszłość! Corvay opuścił ręce. Ale za chwilę podniósł je znowu. - Słuchajcie więc, jak powinniśmy żyć od dzisiaj! W absolutnej ciszy Włóczędzy i Wybrani czekali na następne słowa króla Corvaya. - Każdy z nas ma prawo do życia - wykrzyknął teatralnie Corvay. - Stworzymy nową cywilizację, a dzieci naszych dzieci znowu zaludnią całą Ziemię! Sakriversum było do tej pory miejscem schronienia jedynie dla małej grupy uprzywilejowanych. Jeżeli jednak tylko jedna mała wyspa pozostanie po przejściu tajfunu, to musi ona należeć do wszystkich, i to na równych prawach! Galus, Hector i inni doradcy Corvaya, tak jak się uprzednio umówili, zaczęli głośno krzyczeć i klaskać na cześć króla. Robili to z takim zaangażowaniem, że po chwili Włóczędzy, a za nimi i kilku młodszych Wybranych zaczęło kiwać z uznaniem głowami. Nawet niektórzy starsi mieszkańcy Sakriversum spojrzeli po sobie niepewnie. Nie byli przyzwyczajeni do tego, żeby wątpić w słuszność raz powziętych uchwał. Corvay usiadł w wyplatanym fotelu. Jego miejsce zajął teraz Menennery Luck, wyciągając drżącymi palcami z wewnętrznych kieszeni swojej brudnej i potarganej togi jakieś papiery. Corvay podniósł rękę. Ten znak sprawił, że Menennery Luck mógł mówić dalej. - W imieniu króla, który dzięki swojej mądrości i sile przyprowadził nas tutaj - wykrzyknął wysokim, piskliwym głosem. - Jesteśmy ostatnimi ludźmi na tym świecie! Aby nie powtarzać starego błędu, potrzebujemy nowych i tym razem realistycznych praw! Spojrzał w kierunku doradców króla, którzy skinęli głowami na znak aprobaty. - Na czym polegał ten błąd? - krzyknął Menennery Luck. - Dlaczego ludzkość zniszczyła sama siebie, wbrew wszelkim prawom? Powiem wam: te wielkie prawa, zakazy i nakazy były zawsze tylko iluzją, marzeniem o wolności, równości, braterstwie i pokoju! Potrzebny byłby do tego zupełnie inny rodzaj ludzkości, odmienny od naszego, w którym każdy jest niepowtarzalną jednostką o własnym wyobrażeniu prawdy... Po raz pierwszy podnieśli głowy również i naczelnicy Rodzin Wybranych. Czy nie te same powody zmusiły ich do szukania izolacji pod ołowianym dachem katedry? - Prawa, które pochodzi od natury, nigdy nie można rozpatrywać w kategoriach moralnych, idealistycznych czy etycznych! - wykrzyknął adwokat. - Musi się ono stać bronią ochraniającą nas przed jadem gadaniny o wolności, pokoju i sumieniu! Nie możemy dłużej być ślepi na naszą prawdziwą naturę... ale już dosyć! Przejdę teraz do przedstawienia ostatecznych praw dla nas, jako reszty ludzkości! Menennery Luck podniósł groźnym, ostrzegawczym gestem ręce do góry, choć nie było widać nikogo, kto by miał ochotę mu się sprzeciwić. Odchrząknął kilka razy, a potem teatralnym głosem przeczytał nowe prawa dla tych, którzy przeżyli katastrofę: Prawo pierwsze: Jest tak, jak jest! Nikt więc nie może bezkarnie wątpić w zasadność głoszenia przez nas praw. Prawo drugie: Jest tak, jak jest! Nikt więc nie może bezkarnie szkodzić nowemu porządkowi czynami lub odmową wykonywania poleceń. Prawo trzecie: Jest tak, jak jest! Nikt więc nie może bezkarnie rozmawiać z drugim o przeszłości lub przyszłości. Prawo czwarte: Jest tak, jak jest! Nikt więc nie może bezkarnie twierdzić, że zna prawdę. Prawo piąte: Jest tak, jak jest! Nikt więc nie może bezkarnie twierdzić, że nic nie można zmienić. A teraz przejdźmy do poszczególnych zarządzeń i przepisów wykonawczych - zawołał adwokat wśród paraliżującej ciszy. - W ciągu następnych tygodni opracujemy je dokładnie. Na wstępie jednak oświadczamy, że nikt nie ma prawa uznawać jakichkolwiek innych przepisów, tradycji i zasad! Nikt! Od tej chwili zabronione zostaje tworzenie jakichkolwiek ugrupowań. Rodziny zostaną stopniowo rozwiązane. - Mój ludu! - wykrzyknął Corvay. - Jak słyszeliście, mamy teraz prawa, które nie mają nic wspólnego z jakimikolwiek romantycznymi iluzjami. Życie jest twarde i okrutne! Dopiero kiedy zaakceptujemy się wzajemnie, wtedy przekonamy się, że każdy jest skazany tylko na siebie samego i tylko na siebie samego może liczyć. Dlatego mówię wam, że przeżyjemy dopiero wtedy, kiedy dotychczasowe, wspólnie podejmowane decyzje Rodzin Wybranych zostaną zastąpione moim słowem i gwarancjami dla was wszystkich! Corvay przerwał przemówienie i czekał na jego skutek. Jak do tej pory, wszystko funkcjonowało tak, jak przewidywał. Ale nie powinien zbytnio się łudzić! Może uda się Wybranych zastraszyć jeszcze bardziej. - Kiedy przeprowadzimy się do wsi? - zapytał zniecierpliwiony Hector. - Natychmiast - odrzekł król Corvay. - Nie mogę pozwolić, żeby ktoś z nich zaczął wątpić w nasze zdecydowanie! Rozdział XIX - Teraz zasnę, wnuku Wolframa - powiedział pustelnik. - Weź ten woreczek z ziołami i dodaj do miodu w dzbanie. Wypijcie oboje po jednym kubku. Smakuje podobnie jak Wino Ostatniej Łaski, ale nie jest trucizną. Sprawi tylko, że zapomnicie o pewnych rzeczach, których dowiedzieliście się dzisiejszej nocy, mogących wam jeszcze chwilowo przysporzyć kłopotów. Stary, wychudły prawie do kości człowiek położył się na legowisku. Był jeszcze mniejszy od Nancy i Guntrama. - To nieprawdopodobna, fantastyczna historia - stwierdziła wyczerpana Nancy. Guntram zmęczony skinął głową. Wziął zioła od mistrza Albrechta, wsypał je do dzbana z miodem i zamieszał napój pięknie rzeźbioną drewnianą łyżką. Jeszcze długo po wschodzie słońca pustelnik opowiadał im o powstaniu pierwszych gotyckich katedr. Kiedy w nocy Guntram wdrapał się po sznurowej drabince do głównego pomieszczenia Domu Księgi, ujrzał mistrza Albrechta leżącego na miękkim łożu, nad którym zamontowane były mrugające światłem rurki i dziwne druty. Na pokrytej dywanami podłodze siedziała po turecku naga dziewczyna. - Czy to ty jesteś Guntram? - zapytała. - Nazywam się Nancy McGowan II i zostałam wyklonowana w jednym z północnoamerykańskich laboratoriów. Z tego co powiedziała Nancy Guntram nic nie zrozumiał. Dopiero później, nad ranem, pojął, że nigdy nie miała rodziców ani rodziny. Mistrz Albrecht pochrapywał przez sen, a Guntram w zamyśleniu spoglądał na piękną dziewczynę, która uśmiechała się do niego przyjaźnie. - Czy to nie dziwne, że można się do siebie tak zbliżyć, słuchając przez dziesięć godzin opowieści starego człowieka? - Każde spotkanie ludzi poszukujących jest krokiem w poznaniu na długiej drodze do Boga - powiedział Guntram. - Nie idzie o to, co robimy, ale w jaki sposób to robimy. Nancy spojrzała na niego z uwagą. - To jest sprzeczne ze wszystkim, czego nauczyłam się do tej pory. Guntram pokiwał głową. - To dlatego, że wy, tam na zewnątrz, mogliście tylko oceniać zewnętrzne wyniki waszego istnienia. Dawno już, zapomnieliście, że życie jest czymś więcej niż fizycznie dowiedzioną egzystencją... - A jest czymś więcej? - zapytała cicho. Guntram położył rękę na jej ramieniu. - Życie jest kwestią wiary - odpowiedział. - Ten, kto bojaźliwie stara się utrzymać przy życiu tylko siebie, nic nie rozumie. Dziewczyna spojrzała na niego, a w jej oczach pojawiły się łzy. Guntram patrzył na nią długo. Nancy była zupełnie inna niż Agnes. Jej długie, czarne włosy opadały miękkimi falami na ramiona. Poza nim i mistrzem Albrechtem, Nancy była jedynym człowiekiem, który poznał całą prawdę o Sakriversum. - Chodź, napij się miodu! - powiedział i podał jej kubek. - Boję się, Guntramie! - Ja też. - Dlaczego mamy znowu to wszystko zapomnieć? - zapytała. - Może tylko na pewien określony czas... - Możliwe - zaczęła się zastanawiać - gdyż mistrz Albrecht powiedział mi, że wszystko co nam przekazuje, jest bardzo ważne... - Obawiam się, że będzie musiał umrzeć. Od czasu śmierci dziadka i mistrza Wirnta, ostatnim Mistrzem Loży jest Bieterolf. Tylko we trójkę mogli pod przewodnictwem mistrza Albrechta dotrzeć do najgłębszych tajemnic. - To dziwne - powiedziała Nancy. - Jeszcze przed niewielu dniami nigdy bym nie uwierzyła, że rzeczywiście istnieje ta ukryta, tajemna nauka... - Ciągle mówisz jak jeden z Wielkich Ludzi - stwierdził Guntram. Nancy spojrzała na niego zdziwiona. - Skąd ty to możesz wiedzieć? Guntram opuścił wzrok, a potem ostrożnie rozejrzał się wokół. Mistrz Albrecht spał, a jego palce nerwowo drżały na kołdrze. - Często spoglądałem w dół - odpowiedział cicho. - Nikt, poza Agnes, o tym nie wie. Zaczęło się od tego, że wśród rzeczy, które mój ojciec ukrył w starej skrzyni znalazłem rurkę z berylowymi soczewkami po obu końcach. Później, podczas burzy wiatr przywiał do miejsca poniżej Diabelskiego Muru, skąd obserwowałem Wielkich Ludzi wielką, białą płachtę. Ta płachta była po obu stronach pokryta literami... Nancy spojrzała na niego zaskoczona. - Chodzi ci może o gazetę? Guntram skinął głową potakująco. - Tak, takie słowo widniało na pierwszej stronie, napisane literami, które mogłem przeczytać. Także i tytuły składały się z takich samych liter co w księdze, która jest tam... pokazał palcem na szklaną szafkę przy ścianie, gdzie spoczywała największa świętość Wybranych. Nancy potrzebowała dłuższej chwili, żeby zrozumieć wreszcie tę potworną ironię sytuacji, która sprawiła, iż Guntram stał się człowiekiem wykształconym. Przez siedemset lat Lud Wybranych stopniowo degenerował się coraz bardziej, prawie bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Dopiero na dwa, trzy lata przed upadkiem cywilizacji zewnętrznej czysty przypadek sprawił, że pod dach katedry wiatr przywiał jedną z ostatnich, drukowanych jak za dawnych czasów gazet. Gazetę, w której tytuły złożone były jeszcze fakturowymi literami. Guntram odcyfrował je, porównując ze sobą. Nauczył się czytać i z wrodzonym pociągiem do nauki prawdziwego alchemika zaczął poszukiwać prawdy. Nie wiedziała, jak długo trwało, zanim nauczył się czytać także i nowoczesne litery, zdania i zaczął rozumieć pojęcia, których używano w artykułach tej gazety. - Potrafię czytać wasze pismo - odpowiedział na jej pytanie, którego wcale nie zadała. - Naturalnie, wielu rzeczy nie rozumiem, mimo to wiem, że inni Wielcy Ludzie zginęli tak, jak to przepowiedział prorok Nostradamus. Ogień podczas tamtej nocy pochodził z Kamienia Mądrości, którego tajemnicę znali już starzy alchemicy. Wielcy Ludzie byli ludźmi głupimi, chcieli zobaczyć coś, w co nie mogli uwierzyć! Nancy spojrzała na niego pełna nieukrywanego podziwu. - A ja przez cały czas myślałam, że wy, Wybrani, jesteście tylko zdegenerowanymi chłopami - powiedziała cicho. - Kto nie zna tajemnic Sakriversum, nie może o nich wyrokować! Nancy skinęła głową potakująco i w zadumie popijała miód z kubka, który podał jej Guntram. - Jak to się właściwie stało, że jesteśmy w stanie porozumieć się? Przed siedmiuset laty mówiono przecież zupełnie inaczej. - To jest Stary Język - odpowiedział Guntram - Również i ja do dzisiejszej nocy nie wiedziałem skąd pochodzi wiedza naczelników Rodzin o rozwoju Wielkich Ludzi i ich tajne informacje. Pojąłem to dopiero wtedy, gdy mistrz Albrecht powiedział nam, że jest ostatnim Strażnikiem Świata, od którego uczyli się podczas sobotnich nocy naczelnicy Rodzin, dowiadując się przy okazji jak wygląda świat na zewnątrz. Dzięki temu staremu rytuałowi, także i język używany przez nasze Rodziny postępował w pewnym stopniu za rozwojem, jaki miał miejsce na zewnątrz. - Ale w jaki sposób mistrz Albrecht dowiadywał się, co wydarzyło się na zewnątrz? Guntram uśmiechnął się. - Widzisz te rurki, tam? - zapytał i pokazał na rząd lśniących, ołowianych przewodów wiszących na ścianie obok Świętej Księgi. - Do czego służą? - Te rurki są częścią tajnego systemu informacyjnego, bez którego Sakriversum nigdy nie przetrwałoby siedmiuset lat. Niektóre z nich sięgają aż do zakrystii i konfesjonałów na dole w katedrze. Nancy patrzyła na niego w kompletnym zaskoczeniu. - To znaczy, że mogliście stąd, z góry, podsłuchiwać wszystko, co wypowiedziano w konfesjonałach pod przysięgą zachowania tajemnicy spowiedzi? - Nie docierali do nas kupcy, którzy mogliby nam opowiadać o wydarzeniach w innych regionach świata - odparł Guntram uśmiechając się usprawiedliwiająco. Wypił łyk miodu i ciągnął dalej swą opowieść. - Od siedmiuset lat z powodu ciążącej i na nas klątwy żyjemy skazani na izolację pod ołowianym dachem katedry. Nikt z nas nie przekroczył granic tamtego, zakazanego i grzesznego świata! Ale musieliśmy wiedzieć, o czym Wielcy Ludzie myślą i co zamierzają. Tylko w ten sposób mogliśmy się uchronić przed ich kolejnymi wynalazkami... Nancy poczuła jak w jej żyłach rozlewa się ciężkie, przyjemne zmęczenie. Wypiła jeszcze jeden łyk miodu. - Wiele usłyszałam w czasie ostatnich godzin - powiedziała. - Mimo to nie znam właściwego powodu waszego wygnania! Wiem już, że waszymi praprzodkami było rodzeństwo nie pochodzące z prawego łoża. Ale cóż było w tym takiego niegodziwego? Ich ojciec? Był synem papieża, ale wtedy nie było to żadną hańbą! W historii żyło wielu papieży posiadających nieprawe dzieci, a jedna z papieżyc urodziła nawet dziecko podczas procesji - potrząsnęła z zastanowieniem głową. - Musiał być jeszcze jakiś inny powód. Guntramie! - Co masz na myśli? - Sądzę, że nikt nie przebudowywuje katedry tylko dlatego, że jakaś przełożona klasztoru zaszła w ciążę! - Nie zapominaj o ciałach dzieci w murach wielu kościołów... - To nonsens - powiedziała Nancy. - Oczywiście, mogło się to od czasu do czasu gdzieś wydarzyć, ale Roland nie był człowiekiem biednym. Miał pieniądze i wpływy. Kiwnięciem palca mógł sprawić, że nikt nie dowiedziałby się o konsekwencjach jego pobytu w klasztorze w Altomünster. Wystarczyło parę dukatów, żeby znaleźć dobrych, potrafiących utrzymać język za zębami przybranych rodziców dla Lancelota i Gudrun. - Rzeczywiście, to dziwne - zgodził się Guntram. - Z wolna zaczynam rozumieć, co masz na myśli. Roland von Coburg chciał, żeby jego dzieci żyły, ale nie wśród innych, tylko w izolacji i skazane wyłącznie na swoje siły. Jak Adam i Ewa w nowym raju... - Może myślał o stworzeniu nowej, nie splamionej grzechem rasy w największej i najpotężniejszej katedrze, jaką kiedykolwiek zbudowano... - Muszę poznać tę tajemnicę! Oboje znowu podnieśli swoje kubki do ust. - Lubię cię, Guntramie - powiedziała cicho Nancy. - Nawet bardzo cię lubię! Szkoda, że nie znalazłam się u was wcześniej... Guntram pomyślał nagle o Agnes. Nancy zamknęła oczy i oparła się o łoże pustelnika. Guntram wyjął kubek z jej palców. W myślach porównywał jej wąską, strudzoną twarz z obrazem swojej siostry-żony, jaki nosił w głębi duszy. Od kiedy sięgnął pamięcią, Agnes zawsze była przeznaczona dla niego. Nancy natomiast była obca. Znał tę dziwną dziewczynę dopiero od paru godzin. Była u jego boku, zamiast Agnes, kiedy mistrz Albrecht opowiedział im to, czego mogli dowiedzieć się tylko Mistrzowie Loży... To nie było w porządku! Kubek wyśliznął się z jego rąk. Zapadając w sen, oparł się o łoże obok Nancy i ujął ją za rękę... Rozdział XX Daleki i tajemniczy szmer rozległ się w wysokiej nawie głównej katedry. Jakby na znak jakiegoś niewidzialnego dyrygenta zaczęły szeptać wszystkie filary, łuki, a nawet kamienne bloki w grubych na metr murach. Goetz spojrzał do góry. Promienie słońca wpadały ukośnie przez tysiące kolorowych szyb. Skupione jak dźwięki organów, tworzyły kaskady doskonałej harmonii. Jakże mały był człowiek naprzeciw tej niesamowitej architektury! I czym był jego los? Nie odważył się zakłócić swoim cieniem różnobarwnego piękna światła, padającego z wysokich okien. Ostrożnie poszedł tuż przy murze w kierunku ołtarza, który, jak ciemny zamek ze swoimi wieżyczkami, blankami i wykuszami, stał w porannym świetle we wschodnim chórze. - Gdzie byłeś tak długo? - zapytał nagle dochodzący z półmroku kobiecy głos. Goetz drgnął zaskoczony. Przed ołtarzem jak pozaziemskie zjawisko, pojawiła się smukła kobieta o długich, lekko rudawych włosach. Jej długa, podobna do welonu szata sięgała samej ziemi „To anioł”, przemknęło przez myśl Goetzowi. - Już mnie nie poznajesz? Jestem MUSE. - Co...? Goetz westchnął głęboko i nadal wpatrywał się zaskoczony w kobietę ze swego snu. - Chciałabym ci coś pokazać. Goetz oprzytomniał nagle. - Zgoda! - odpowiedział. Odwrócił się i podszedł do drzwi. Nie zatrzymując się, przeszedł obok wiszących sutann. Zszedł schodami w dół i dotarł do drzwi, przed którymi leżały rozkładające się zwłoki kościelnego. MUSE stała, oparta o ścianę, w jasno oświetlonym dwunastokątnym pomieszczeniu. Wokół wypolerowanego stołu ciągle jeszcze siedziało w swoich kosztownych strojach dwunastu mężczyzn, zebranych do Ostatniej Wieczerzy. Goetz był zdziwiony, dlaczego jeszcze palą się lampy, ukryte w suficie tego podobnego do bunkra pomieszczenia. - Czy wiesz, co tutaj jest? - zapytała MUSE. - Nie. - Przecie już tutaj byłeś... - Wtedy byłem spragniony i głodny - przytaknął Goetz. - Prawie nie zwróciłem uwagi na zmarłych. - Jak sądzisz, od jak dawna oni tutaj siedzą? Po raz pierwszy Goetz dokładniej przyjrzał się twarzom zgromadzonych wokół stołu mężczyzn. Nagle odniósł wrażenie, że wyglądają trochę inaczej niż ludzie pochodzący z jego epoki. Jednocześnie zauważył, że ich skóra była ciemna i jakby naprężona. - Chyba są... chyba niczyją już od dawna... - odpowiedział, a MUSE skinęła potakująco głową. - Oni rzeczywiście nie żyją już od bardzo dawna! - Od czterystu, pięciuset, a niektórzy z nich prawie od siedmiuset lat! Goetz przyjrzał się badawczo twarzom mężczyzn. - A więc nie żyli w tym samym okresie? - Nie. Przyjrzyj się dokładnie choćby częściom ich ubiorów i twarzom. Niektórzy mają jeszcze biskupie pierścienie na ręce, którą błogosławili. Pierścień z fioletowym ametystem jako symbolem pokory, nieskazitelności, wierności Kościołowi i tajemnicy Boga. Na każdym ametyście wygrawerowane są w trój kącie’t rży punkty... Goetz poczuł nagle ukłucie w sercu. Spojrzał najpierw na postać anioła, a potem na zmarłych. Dopiero teraz zauważył, że uśmiechają się jakby z zadowoleniem. Odnosiło się wrażenie, że w momencie śmierci zaznali głębokiego uczucia szczęścia. - Kim są... kim byli ci mężczyźni? - zapytał w końcu. - To byli wtajemniczeni, którzy poznali tajemnicę arabskich alchemików i gotyckich katedr. - Jaką tajemnicę? MUSE wyglądała niemal jak prawdziwy anioł. Goetz na chwilę zapomniał, że stojąca przed nim kobieca postać była tylko projekcja, - Cóż takiego wiązało ze sobą tych mężczyzn za czasów ich życia. Czyżby było to coś innego od ewangelii? - Tak i nie! - odpowiedziała MUSE. - Także i ty nosisz znak wtajemniczonych strażników, Goetzu von Coburg! Musisz go tylko poznać i pojąć! Metrowej grubości ołowiane ściany wydały mu się nagle murami więzienia. W tym samym momencie projekcja zaczęła tracić na intensywności i anielska postać MUSE rozwiała się. Pozostała tylko znana mu już szara skrzynka. *** Zdziczała banda z wrzaskiem rzuciła się w wody jeziora. Większość z Włóczęgów nie miała nawet czasu, żeby zrzucić z siebie brudne, zatłuszczone ubrania. Bo i po co? - Woda! - słychać było tylko ich ryki - pista, per diavolo! Naczelnicy Rodzin w milczeniu siedzieli nad brzegiem. Wyglądali na zmęczonych, starych wodzów, którzy nie potrafią pojąć, co się właściwie stało w ich Sakriversum. - Zachowują się tak, jakby wszystko należało do nich - powiedział zmęczonym głosem mistrz Lamprecht. - Bo tak właściwie jest - odparł gorzko Bieterolf. - Mam ochotę przegnać ich, jak zwierzęta Wielkich Ludzi - warknął Eilhart Myśliwy. - Gdyby nie byli ludźmi jak my, dawno już zatrąbiłbym dla mojej rodziny sygnał do polowania. - Niszczą nawet więcierze! - oburzył się mistrz Konrad. Włóczędzy zaczęli powracać na brzeg jeziora. Niektórzy rozbiegali się po płaskiej łące, docierając aż do wiejskiej lipy, inni próbowali prać swoje ubrania. - Nie mają zupełnie poczucia wstydu - stwierdził mistrz Herbort, drapiąc się po swoich szpiczastych uszach i obserwując śmiejących się i wrzeszczących Włóczęgów. Mężczyźni, kobiety i dzieci, nadzy jak ich Bóg stworzył, bawili się na brzegu jeziora. Świętowali zdobycie nowej powierzchni życiowej jak wejście do Ziemi Obiecanej. Nikt nie przejmował się nimi, którzy bezsilnie musieli przyglądać się upadkowi swojej kultury... - Spójrzcie co robią z rzeczami, które można jeszcze używać - powiedział mistrz Lamprecht, potrząsając głową. - Po prostu wyrzucają stare koszule, spodnie i spódnice do jeziora! A przecież w tym celu mój ród zbudował specjalny magazyn na wysypisku odpadków! - Czasy się zmieniły - z westchnieniem odparł Herbort Rzeźnik, kiedyś spełniający także funkcje lekarza i rakarza. - Nigdy już nie będą takie jak dawniej! Stopniowo Włóczędzy zaczęli zbierać się po obu stronach wypływającego z jeziora strumienia. Kilku młodych mężczyzn przyniosło ze wsi kiełbasę, beczułkę wina i twardy jak kamień chleb. - Hej, wy tam, mistrzowie! - krzyknął jeden z nich. - Nie siedźcie jak stare sowy! Przynieście mąkę i upieczcie chleba! W tej samej chwili spoza krzewów leszczyny nad brzeg jeziora wyszedł król Corvay i jego doradcy. Prawie wszyscy członkowie dworu królewskiego całkowicie zmienili ubrania, jedynie Llewellyn pojawił się w swoim starym stroju. Był po prostu za duży, żeby móc nałożyć coś z rzeczy zabranych Wybranym. Corvay wraz ze swoim dworem przeszedł obok naczelników rodzin. Trzymając się brzegów strumienia doszedł do wiejskiej lipy, pod którą kazał ustawić swój wyplatany fotel. Biciem w kotły Patrick Murphy spędził Włóczęgów jak owce przed oblicze króla. Do pochodu przyłączyli się także naczelnicy rodzin. Kiedy wszyscy zebrali się już pod lipą, na drewnianą ławę wszedł Hector. - Cisza! - wykrzyknął. - Spokój choć przez chwilę! Śmiechy i wrzaski z wolna się uciszyły. - Przechodzimy teraz do podziału! - Teraz może nam pomóc już tylko mistrz Albrecht - wyszeptał Otto, a inni naczelnicy rodzin skinęli zgodnie głowami. Galus tymczasem wzniósł toast na cześć króla. Wśród wrzawy podniesionej przez Włóczęgów przybił do pnia lipy pomiętą kartkę papieru. - Mamy do dyspozycji dziesięć domów - wykrzyknął. - Dla króla i jego doradców przewidziana jest zagroda winiarza. Ale nie dlatego, że jest tam wino, tylko z racji centralnego położenia. Kilku Włóczęgów zaczęło krzyczeć i gwizdać, inni zarechotali głośno. Galus podniósł rękę. - Dwa domy nie nadają się do zamieszkania, pozostaje więc jeszcze siedem. Możecie sami zadecydować, w jakich grupach chcecie mieszkać. Wywołam teraz po kolei właścicieli domów. Jako pierwszy niech wystąpi Lamprecht... Głowa rodziny zbieraczy nie poruszyła się. Król Corvay zaczął tracić cierpliwość. Czuł, że musi się na coś zdecydować. Pstryknięciem palców wezwał do siebie doradców. - Jak to sformułowałeś w naszych prawach, Menennery? Co grozi za opór przeciw naszym zarządzeniom? - Kara za lekceważenie trzeciego prawa nie została jeszcze ustalona - odpowiedział trochę zmieszany Menennery Luck. - Jesteś głupcem! - warknął z wściekłością król. - Na co mi prawa, których nie mogę egzekwować! No więc, co mam teraz zrobić z tym naczelnikiem klanu? Nagle usłyszeli z oddali dziwne trzaski, przerywane odgłosami jakby przesuwanych lin i drewnianych rolek. Z minuty na minutę sztuczne niebo pod dachem katedry coraz bardziej ciemniało. Naczelnicy rodzin ustawili się w koło, w którego środku stali ze spuszczonymi głowami Otto i Bieterolf. Wokół kręgu szedł wolno mistrz Friedrich. Podnosił swoje stopy pół piędzi nad kamiennymi płytami otaczającymi Dom Książki, opuszczał je wolno na ziemię i zatrzymywał się na chwilę. - To musi być jakiś sekretny rytuał! - wyszeptał Patrick, oparty o szyję swojego muła. - Może coś w rodzaju indukcji czy innego tricku, przy pomocy którego zmieniają ustawienie soczewek na dachu... Corvay i jego doradcy spojrzeli do góry. Ujrzeli jak setki małych słońc wypadały ze swoich przepisowych orbit. Podobnie do reflektorów scenicznych krzyżowały przekazywane przez siebie strugi światła. - Co tam się dzieje, do diabła! - zaklął Corvay, z trudem utrzymując panowanie nad sobą. - Wszystko to bluff! - warknął Galus. - Naprzód! Rozpędzić ich! Hector wsunął dwa palce do ust i przenikliwy gwizd rozległ się w całym Sakriversum. - Przestać! - zaryczał. - Macie się natychmiast rozejść! Corvay i jego doradcy nagle odnieśli wrażenie, że panowanie nad światem Wybranych wcale nie będzie takie łatwe, jak im się to poprzednio wydawało... Rozdział XXI Ze snu zbudziły Guntrama odgłosy, które brzmiały jak uderzenia dzwonów. Zdziwiony rozejrzał się wokół i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, gdzie jest. Nancy spała z na wpół otwartymi ustami przed łożem mistrza Albrechta. Guntram wstał, przeciągnął się i ruszył wzdłuż szafy ze Świętą Księgą w kierunku łoża. Jeszcze zanim do niego dotarł, zorientował się, że pustelnik jest martwy. Jego zapadła, blado połyskująca twarz promieniowała jeszcze po śmierci mądrością i spokojem. Po raz pierwszy w życiu Guntram zamykał umarłemu oczy. Złożył ręce mistrza na piersiach, wygładził kołdrę i cicho zaczął odmawiać modlitwę. Kiedy wyrzekł jej ostatnie słowa, ponownie usłyszał podobne do dźwięków dzwonu odgłosy. Dochodziły one z rurek, znajdujących się ponad łożem mistrza Albrechta. Guntram nie odczuwał żadnego strachu. Zapomniał już wiele z tego, co ostatniej nocy opowiedział im pustelnik. Ale coś pozostało. Czuł w sobie nową siłę i zaufanie do Wszechmocnego Budowniczego Światów. Miał teraz posłannictwo do spełnienia! Po śmierci pustelnika sam został teraz Mistrzem Loży. Znał wszystkie tajemnice gildii i Templariuszy. Mistrz Albrecht nauczył go w jaki sposób używać Pozdrowienia, Znaku Ręki i Znaku Słowna. Wprowadził go w tajemnice gotyckich katedr i objaśnił Stare U bo wiązki: „Czynić wszystko, co chroni, zachowuje i wspiera życie - unikać wszystkiego w słowie, czynie czy zachowaniu, co życie niszczy, ogranicza czy zniekształca”. Guntram zrozumiał nagle, dlaczego jego przodkowie próbowali przeciwstawić się groźnemu rozwojowi sytuacji. Roland świadomie umieścił swoje dzieci w izolacji - w kamiennej arce pod dachem katedry. Zaplanował swoje działanie na setki lat, aż do ostatniego dnia istnienia skazanej na zagładę ludzkości... Guntram zbliżył się do Wielkiej Księgi. Ukryta za szkłem, oprawiona w świńską skórę, otwarta księga promieniowała pozaziemskim światłem. Dopiero teraz Guntram odkrył wąskie, niebieskawo żarzące się pasma na bocznej ścianie szafy. Migotały jak próchniejące, wilgotne drewno znajdowane przez jego lud na Bagnie Błędnych Ogni. Przypomniał sobie wieczory, podczas których światła z Domu Księgi kazały milknąć rozmowom prowadzonym pod wiejską lipą. W takie wieczory kobiety mocno przyciskały do siebie dzieci, dziewczęta przestawały śpiewać, a nawet najodważniejsi młodzieńcy przerywali swoje zabawy. Jasne noce z Sakriversum! Jakże to było odległe! Guntram spojrzał na mnogość dziwnych znaków na stronicach Wielkiej Księgi. I wtedy poznał tajemnicę... Wpatrywał się w narysowane kręgi, szukał symboli skończoności i wtedy w jego duszy powstała i zaczęła na niego oddziaływać pewna mała konfiguracja. Był to obraz złożony z trzech ledwie widocznych punktów, które tworzyły trójkąt. Pierwszy punkt symbolizował subiektywną prawdę, drugi zaś obiektywną. Najważniejszy był jednakże punkt trzeci! Teza - antyteza - synteza... Jedność rzeczy zawartych w tej trójcy była znakiem doskonałości, boskiej nieomal dojrzałości! Nie szło tu już o przeciwieństwo Tak i Nie. Zła i Dobra, Ducha i Materii! Wszystko było jednością, gdyż wszystko było słuszne - wszystko miało swój czas i miejsce. Najmniejsza odrobina materii i nawet najuboższa myśl zawierały w sobie całkowitą mądrość Uniwersum! Nic nie było zbyt duże, nic również za skromne. Należało jedynie to zauważyć i w to wierzyć... Guntram pojął, że wiara oznacza zdolność widzenia wszystkiego przy pomocy całej duszy i serca. Tylko ten, kto to zrozumiał, mógł zostać wtajemniczonym. Usłyszał tajemniczy szum w każdej komórce swego ciała, jak gdyby przez jego żyły przepływała stara, pochodząca z nieskończoności wszechświata melodia; strumień tonów, który istniał już wtedy, zanim zaczęło się życie na planecie Ziemia... Panta rhei... Kiedy ludzie zauważyli, że nowe odkrycia, nowa wiedza zagraża potopem ich wierze, zaczęli budować dla swoich dusz olbrzymie, kierujące się ku niebu arki. Jak drzewa w żarnach historii, starali się chronić korzenie swojego istnienia przed nowymi, rewolucyjnymi zmianami. Na próżno! Zmiany, postęp i oświecenie były potężniejsze od prastarych wartości. Wtajemniczeni, jasnowidze, alchemicy i prorocy mieli tylko jedną szansę - ich człowiek nazywał się Benedykt Gaetano, i był papieżem Bonifacym VIII. To, czego nie udało mu się osiągnąć bullą Unam Sanctam, mogło przerwać pewny upadek ludzkości w inny, niezwyczajny sposób. „Podwójna prawda” była syntezą, która tolerowała zarówno wyższą, duchową, jak i niższą, racjonalną prawdę... Guntram wpatrywał się w symbole na otwartych stronicach Wielkiej Księgi. Łączyły się one w małe, wyrysowane cienkimi liniami plany. Odkrył wśród nich rysunki arabskich labiryntów, aparatów destylacyjnych, pieców, w których łączono i topiono metale, katapulty i anatomiczne schematy ciał zwierzęcych. I nagle ujrzał wśród nich zarys latającego w powietrzu aparatu... Pochylił się i przymknął lewe oko. Prawym z trudem przeczytał prawie zatarte litery pod pożółkłym rysunkiem: arka... do... przestrzeni między światami. To było dopiero odkrycie! Ta maszyna musiała być ukryta gdzieś w Diabelskim Murze. Oparł się o szklaną płytę szafy. Zarysy Wielkiej Księgi rozpływały się mu przed oczyma. Czyżby naprawdę wielki budowniczy katedry przewidział wszystko, co miało się wydarzyć w siedemset lat po jego śmierci? Czy dlatego ukrył przed światem swoje dzieci i postarał się, żeby ich wzrost zmniejszał się z pokolenia na pokolenie? Żeby stali się tak mali i mogli po upadku cywilizacji Wielkich Ludzi i napromieniowaniu Ziemi, opuścić swoją kryjówkę, kiedy poczują, że ich bezpieczeństwo jest zagrożone? *** Matylda mieszała zupę w kotle długą, świeżo wyciętą z drewna łyżką. Spojrzała w kierunku innych ognisk. Włóczędzy i naczelnicy rodzin opuścili kamieniste wzgórze pomiędzy Wieczornym Znakiem a Wzgórzem Dębów, pozostali Wybrani skupili się na mniejszym terenie. Bez wielkich słów dzielili wszystko, co znaleźli członkowie rodziny Zbieraczy, a także i innych klanów. Przy wszystkich ogniskach panował spokój i porządek. Nawet dzieci przestały już płakać. Nie wiedziały, że za lasem ich domy zamieszkiwali teraz obcy... Matylda wylała resztę zupy do drewnianej miski, wzięła kociołek i poszła do zbiornika z wodą. Nagle zobaczyła na skraju lasu kulejącą postać. - Lello! Jej krzyk postawił na nogi cały obóz. Wszyscy sądzili, że królewski błazen błyskawicznie zniknie pomiędzy drzewami, ale ku ich zdziwieniu Lello odwrócił się tylko i czekał. Niepewnym ruchem podniósł swoją mocno nadwyrężoną gitarę. - Czy... czy mogę przyjść do was? - Czego chcesz? - krzyknęła Matylda. - Wysłał cię do nas ten szalony barbarzyńca? - Nie! Już nigdy do niego nie wrócę. Jest ze mną Agnes... i jesteśmy bardzo głodni... - Dlaczego Agnes jest z tobą? Coś ty z nią zrobił? - Ja... ja ją znalazłem! - Gdzie jest Guntram? - Nie wiem! Lello pokuśtykał z powrotem do lasu. W chwilę potem powrócił razem z Agnes. W tym samym czasie wieś sprawiała bardziej wrażenie obozu rozpasanych żołdaków niż spokojnej osady. Mimo że wszyscy Włóczędzy zostali rozmieszczeni w domach, większość z nich nie mogła wytrzymać w ciemnych sieniach, kuchniach i alkowach. Niektórzy, co rozsądniejsi, usiłowali przygotować się na dłuższy pobyt pod dachem katedry. Wszędzie jednak widać było mężczyzn, kobiety i dzieci, śpiących w ogrodach przed domami. Llewallyn Corvay siedział wraz ze swymi doradcami w cieniu lipy. Kazali sobie przynieść wina, chleba i wielką patelnię jajecznicy. Teraz właśnie objadali się ostro przyprawionymi plackami z pszenicy. Patrick Murphy siedział między kotłami i karmił swojego muła świeżą marchwią. - Sądzę, że mamy tylko jedną szansę - powiedział. Popatrzyli na niego wyczekująco. - Musimy sprowadzić do wsi Wybranych. - Dlaczego? - zapytał nieufnie Corvay. - Gdyby Wybrani powrócili do wsi, powróciłby i porządek. - A gdzie mieliby mieszkać? - zapytał ironicznie Menennery Luck. - W swoich domach - odparł Patrick. - Chwileczkę... a my? - Mniej więcej tam - powiedział Patrick i wskazał na zbocze między lipą a jeziorem. - Więc twierdzisz, że powinniśmy zostawić Wybranym całą wieś? - zapytał Corvay. Patrick przytaknął. - Każde inne posunięcie będzie czystym samobójstwem! Myślę, że w ubiegłych stuleciach Wybrani przebudowali swoją część Sakriversum na coś w rodzaju paralelnie egzystującego świata ze swoimi własnymi prawami. Wiedzą doskonale, jakiego rodzaju bioklimat musi panować każdego dnia w ich sztucznym świecie. Potrafią odczytywać znaki, o których my nie mamy najmniejszego pojęcia, a na dodatek znają jeszcze inne, ukryte tajemnice... - Dlaczego tajemnice? - zapytał Hector. Patrick pokiwał tylko ze współczuciem głową. - Ciągle jeszcze nie zrozumieliście, gdzie się właściwie znajdujemy? Egzystencja tego świata byłaby technicznie absolutnie niemożliwa bez genialnego planu i ochrony ze strony wtajemniczonych! Król Corvay pogładził się po brodzie. - Więc myślisz, że oni od siedmiuset lat... - Tak! - Sprowadźcie Wybranych - rozkazał ciężko dysząc król Llewellyn. Rozdział XXII Tajemne drzwi znajdowały się w grupie zrośniętych ze sobą filarów na rogu, pomiędzy południową nawą boczną i transeptem katedry. W normalnych warunkach Goetz nigdy nie wpadłby na myśl, że kilka szarych, dokładnie przylegających do siebie półokrągłych kamieni może się poruszać. A mimo to drgnął zaskoczony, kiedy na jednym z narożnych filarów, pod zakurzonymi pajęczynami, rozpoznał swój rodowy herb - trzy punkty trójkąta pod splecionymi girlandami i stylizowaną lilią, pod nimi zaś cztery kwadratowe pola z cyrklem w lewym górnym rogu, alchemicznym oznaczeniem rtęci po prawej stronie u góry i krzyżem po lewej na dole. Nacisnął te trzy punkty kciukiem, palcem wskazującym i środkowym. W tym samym momencie część kamiennego filara drgnęła i ciężkie, ściśle spojone bloki odsunęły się do tyłu. Za nimi widniały kręte schody. Ostrożnie wszedł w półmrok tajemnego wejścia i wybrał drogę na górę. Krok za krokiem szedł w ciemność, potykając się o nieregularnie uformowane stopnie. Pół wspinając się, pół czołgając szedł dalej. Jeszcze nigdy kręte schody nie wydawały mu się tak nieskończenie długie. Coraz częściej chciał po prostu stanąć i zbiec z powrotem w dół, ale to w niczym nie poprawiłoby jego sytuacji. Dalej więc, stopień za stopniem przedzierał się przez ciemność. Sądząc z upływu czasu, dawno już powinien znajdować się powyżej arkad i tryforium. Mimo iż nie mógł tego zobaczyć, wydawało mu się, że dotarł właśnie do murów powyżej wysokich okien. Te kręte schody po prostu nie mogły dalej prowadzić! W tej samej chwili zobaczył słaba smugę światła. Na miękkich kolanach, potykając się o stopnie, przyśpieszył kroku. Z każdym zakrętem światło stawało się coraz silniejsze, przyjemniejsze, cieplejsze. Goetz dyszał ciężko, a w jego skroniach i uszach krew waliła jak oszalała. Ostatnim wysiłkiem dotarł do podobnego do okna otworu w murze. Całkowicie wyczerpany opadł na ciepłe kamienie płaskiego parapetu. Przed sobą, trochę poniżej okna, zobaczył stromy dach katedry. Po jego zachodniej stronie rozpoznał jedną z dwóch wysokich wież, w której założył kiedyś magazyn żywności. Magazyn z żywnością! Goetz drżał na całym ciele, ale powoli się uspokajał. Popatrzył na niezbyt szeroki gzyms dolnej krawędzi dachu. Gdyby udało mu się tam dotrzeć, mógłby dostać się aż do wieży południowej... Ostrożnie wysunął się przez otwór w murze na zewnątrz. Za nim płaszczyzna dachu nawy poprzecznej sięgała wieczornego nieba. Razem z dachem głównym, ołowiane płyty opadały ukośnie w dół. Gdyby zjechał po nich, mógłby dostać się do gzymsu. Goetz zacisnął zęby. Głęboko w dole widniały dachy wymarłego miasta, jak puste łupiny na olbrzymim rżysku. Czekał, aż uspokoją się jego drżące mięśnie. Wolno wczołgał się na dach. Nagle odkrył ślady stóp. Zamarł na sekundę i oparł się o występ muru. Musiał po prostu usiąść z wrażenia. Ślady były świeże, ale dziwnie rozmyte. W chwilę później dojrzał dalsze ślady stóp - setki małych odcisków. Poczuł ucisk w żołądku, jego ciało znowu zaczęło dygotać z napięcia. A więc istnieli! Dowodem na to były właśnie te małe, odciśnięte w pyle na dachu stopy. Jak w transie zaczął wspinać się wyżej, idąc śladem małych ludzi, którzy pokonali tę drogę wcześniej. Dziesięć, dwadzieścia stopni dalej odkrył w świetle zachodzącego słońca resztki magazynu z żywnością, który tam umieścił. Poza paroma strzępami plastikowych woreczków, był on zupełnie pusty. Goetz odetchnął głęboko. To był kolejny dowód! Jego rozdygotane nerwy z wolna zaczęły się uspokajać. Usiłował jasno i trzeźwo pomyśleć. Przypomniał sobie o MUSE. Ta inteligentna maszyna kazała mu zakładać magazyny z żywnością. Dlaczego? Ze względu na zwierzęta, jak powiedziała, ale mogła to być tylko wymówka... Po raz pierwszy zaczął podejrzewać, że różne wypadki z ostatnich dni prawdopodobnie nie były tylko zbiegiem okoliczności. Już sama myśl spowodowała, że znowu poczuł się gorzej. Jęknął i przysiadł na czymś w rodzaju okiennego parapetu. Serce waliło mu tak mocno, że musiał oprzeć się o ciepłe, nagrzane słońcem kamienne bloki muru wieży. Dokładnie tam, gdzie siedział, linia niezliczonych odcisków małych stóp opuszczała wieżę i prowadziła wokół ozdób w kierunku zachodniej fasady. Widać było wyraźnie, w jakim kierunku udały się nieznajome istoty. Ich celem musiała być olbrzymia rozeta. Nie wiedział już, czy to czasem nie halucynacje. W innych warunkach nigdy nie traktowałby poważnie odcisków stóp karzełków na fasadzie katedry. Przypomniał sobie małego, konającego gołębia. Kiedy to właściwie było? A zaraz potem, to przelotne spotkanie z gnomami, w tym samym prawie miejscu. Zapamiętał ich twarze. I do tego ten kawałeczek materiału, nie większy od ojcowskiej bindy na Wąsy, ale tak delikatnie utkany... Goetz wyprostował się. Nawet jeżeli wiara w to, co widział miała być szaleństwem - gdzieś, za tą rozetą, musieli żyć ludzie! A on chciał ich odnaleźć! Drżąc, przytulił się do muru fasady. Olbrzymia rozeta wydała mu się nagle za duża i zbyt od niego oddalona. Chyba naprawdę zwariował! Jak mogło bowiem inaczej dojść do tego, żeby w siedem tygodni po zagładzie ludzkości wdrapywał się po fasadzie jakiejś katedry?! Stracił wszelkie poczucie czasu, zupełnie nie wiedział, kiedy dotarł do dolnej krawędzi muru pod rozetą. Zdziwiony stwierdził, że na kamiennym obramowaniu wysokiego jak dom okręgu rozety było więcej miejsca niż na balkonie jego dawnego mieszkania. Przez chwilę leżał na brzuchu i odpoczywał. Przepaść za krawędzią teraz już mu nie przeszkadzała. Dopiero gdy słońce w połowie schowało się za oparami na horyzoncie, stanął znowu na nogach. Tym razem nawet się nie zdziwił, gdy odkrył swój rodzinny herb obok innych niezrozumiałych znaków i symboli na skamieniałym kawałku zaprawy tuż pod rozetą. Ślady wielu małych stóp omijały kamień i kończyły się pod dziurą wybitą w szybie okna. Goetz wyciągnął rękę i zaczął wybierać z ołowianej oprawy rozbite, tkwiące jeszcze w tej części rozety kawałki szkła! Jego ręce krwawiły już mocno, zanim udało się mu wystarczająco poszerzyć dziurę w olbrzymim okrągłym oknie. Wyczerpany wszedł do wnętrza. Położył się na ziemi w odległości niecałego metra od rozety. Nie był w stanie wykonać ani jednego ruchu więcej. Z zamkniętymi oczami myślał już tylko o tym, żeby zasnąć. Wokół, w powietrzu unosił się przyjemny zapach łąk i lasów. Czuć było także kwiaty, świeży chleb i wywar z mięsa. - Głodowe majaki - stwierdził w myśli. Wolnym ruchem przetarł oczy. Nie powinien był mrugać powiekami. W jego uszach zagrzmiały znowu głuche uderzenia dzwonów. Nie był w stanie uwierzyć w to, co zobaczył: Ludzie, prawdziwi mali ludzie! Mężczyźni... kobiety... dzieci... Podniósł prawą rękę. Jak tonący chciał im powiedzieć, pokazać, że tu jest. Nie udało się. Jego ręka uderzyła miękko o kamienistą ziemię, a głowa opadła bezwładnie na bok. Szczęśliwy w swojej bezwładności - śnie - uśmiechnął się... Rozdział XXIII Czterdziesty siódmy dzień po katastrofie wypadł w poniedziałek. Guntram obudził się bardzo wcześnie. Ubrał się i poszedł do jednego z dwóch okien w kuchni. Dawno już nie były czyszczone. Drewniane ramy zaskrzypiały, kiedy otwierał okiennicę na zewnątrz. W dole, w spokojnej, zaspanej ciszy leżała wieś. Poza ćwierkaniem ptaków i pluskiem strumienia nie było słychać żadnego innego dźwięku. Guntram spojrzał w kierunku zagrody mistrza Lamprechta na zachodnim krańcu wioski. Tam spała Agnes - jego żona... Z lubością napawał się widokiem swojego świata, budzącego się ze snu. Rozpościerał się przed nim jak utracony i znowu odzyskany Eden, w którym Bóg umieścił i strzegł przed niebezpieczeństwami człowieka... Ale Wielcy Ludzie nie strzegli dostatecznie swojego raju. Próbowali jedynie podporządkować sobie naturę, zapanować nad rybami w morzach, ptakami na niebie i wszystkimi zwierzętami na Ziemi. Najpierw zniszczyli naturę, a potem siebie samych... Guntram nagle zrozumiał Wielki Plan. Już budowniczowie gotyckich katedr musieli sobie zdawać sprawę z tego, jak daremna była cała ich działalność. Tylko dlatego jeden z nich mógł wpaść na fantastyczny pomysł potajemnego oszukania przyszłości. Zbudował samotną wyspę, oazę w prowadzącym prosto do unicestwienia pędzie nauki i rzekomym wyzwoleniu ludzkości... Guntram dziwił się własnym myślom. Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad sensem istnienia Sakriversum. Teraz go pojąć. Po Noem była to ostatnia i najbardziej okryta tajemnicą próba uratowania przynajmniej części obłąkańczo pędzącej ku samozagładzie ludzkości. Gotyckie katedry były jak setki kamiennych wysp w morzu coraz bardziej rozgorączkowanego świata. A w jednej z nich znajdowało się Sakriversum... Guntram zauważył nagle, że w okolicy wschodnich okien w dachu katedry coś się przestało zgadzać z ustalonym od dawna porządkiem! Pokrywy dachowe pomiędzy filarami ponad Trupimi Górami były za szeroko otwarte! Tak szeroko jak podczas szarych, chłodnych zimowych dni kiedy na pola powinien padać śnieg, a mróz miał zamknąć w lodowej skorupie niepotrzebne o tej porze roku insekty, zarodki nasion i pozostałości ze żniw. Guntram przysłonił ręką oczy i spojrzał ponad wzgórzami lnu, pszenicy, jęczmienia i owsa. W okolicy torowiska unosiła się nad ziemią niebieskawa mgła. Dawno już nie widziano jej ponad jedną z dolin w Sakriversum... Przyjrzał się dokładniej otworom w dachu. Wyglądały jak drobniutkie sito, oddzielające Sakriversum od innego, obcego świata. Co tam się mogło wydarzyć? Przerażony Guntram ujrzał nagle, jak zwęziły się przysłony berylowych soczewek w dachu katedry. Zaczęło się znowu ściemniać, mimo iż dzień nie rozpoczął się jeszcze na dobre. Jednocześnie strumień poniżej domostwa mistrza Albrechta zaczął płynąć szybciej. Ze zbiorników pod Diabelskim Murem spływały w dół coraz większe masy wody, przelewając się przez wrota śluz na strumieniu i w kanałach nawadniających. W chwilę później wyrwane zostały z umocnień wyplatane z łyka filtry w studniach z wodą pitną, znajdujących się w obrębie domów. We wsi pojawiły się kobiety. Otwierając okiennice z przerażeniem wpatrywały się w niebieskawą ścianę światła. Jedne zaczęły się żegnać, inne zasłaniały twarze rękami. Guntram usłyszał dobiegające z oddali krzyki. Ze swojego miejsca mógł dokładnie obserwować wydarzenia. Agnes! Szybko musiał odnaleźć Agnes! Opuszczając dom, postanowił dokonać trzech rzeczy - znaleźć swoją żonę, przegnać z Sakriversum Włóczęgów i unieść się w powietrze statkiem ukrytym w Diabelskim Murze. Szedł więc tuż poniżej Diabelskiego Muru wśród winnic, na zachód. W bladym świetle fałszywego zmierzchu początkowo nie zauważył leżącej postaci. Podszedł najpierw do wygasłych ogniska potem do wielkiej dziury w oknie. Kiedy się odwrócił, zobaczył nagle stopy ubrane w buty, które były większe od niego... A więc nie wszyscy Wielcy Ludzie zginęli! Obcy mężczyzna leżał na brzuchu jak ścięte drzewo, z wyciągniętymi do przodu rękoma. Wyglądało na to, że wszedł do środka przez rozetę wieczornego znaku i w chwilę potem upadł do przodu. Guntram dwa razy obszedł dookoła wielkie ciało. Z tak bliskiej odległości jeszcze nie widział żadnego z Wielkich Ludzi. Wyglądali mniej więcej tak samo jak on i inni Wybrani, tyle tylko, że byli... około osiem razy więksi! Guntram ostrożnie zaczął zbliżać się do olbrzymiej głowy. Znał skądś tę twarz, gdzieś ją już kiedyś widział... To był człowiek, przed którym uciekali razem z Agnes! Olbrzym spał. Guntram przyjrzał się dokładniej twarzy wielkiego, obcego mężczyzny. Nie wyglądał na złego czy niebezpiecznego. Mimo to Guntram obawiał się chwili, w której wielki człowiek się obudzi. Kim był? I czego szukał tu, na górze? Kiedy indziej Guntram z głośnym krzykiem pobiegłby z powrotem do wioski, zapędził kobiety i dzieci do domów i zaalarmował mężczyzn. Powróciliby tutaj z cepami, kosami i linami - prowadzeni przez naczelników Rodzin i Mistrza Loży. Teraz musiał decydować sam. Mistrz Wolfram, mistrz Wirnt i mistrz Albrecht już nie żyli. Poza nim, wtajemniczony był jeszcze tylko Bieterolf. To nie wystarczyło, żeby utworzyć trójkąt! Musiał znaleźć inne rozwiązanie... Prawdopodobnie rodziny Wybranych także wprowadziły się do wioski. Nie wiadomo, czy wiedzieli, że w Sakriversum pojawił się obcy ze świata spoza katedry. A może właśnie z jego powodu uciekli ze Wzgórza Dębów i z Kotliny Pątników? Guntram zorientował się nagle, że wielki człowiek obserwuje go, patrząc na niego swymi olbrzymimi oczami. Jego lewe oko było szare, a prawe jasnoniebieskie... A więc on także był Mistrzem Loży! *** Wieś zaczęła się budzić. Wszędzie otwierano okiennice, przez które wystawiali na zewnątrz swoje zaspane twarze Wybrani i Włóczędzy. Większość z nich nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje i co się stało. Stopniowo, powoli zaczęli wychodzić przed domy. Ziewając, opierali się o ściany, żeby po chwili zacząć się zbierać. Na końcu ukazał się król Llewellyn Corvay. Wolnym, dostojnym krokiem udał się w ślad za swoimi doradcami. Obeszli wokół wieżę Domu Księgi, przeszli na drugą stronę wiejskiej ulicy i usiedli na ławkach pod lipą. - Co on robi? - zapytał Corvay. - Śpi. - A co zrobimy, jeżeli on naprawdę tutaj przyjdzie? - zapytał Hector. - A ma po co? - mruknął Llewellyn Corvay. - Co może skłonić relatywnie normalnego człowieka do szukania czegoś po omacku, w mroku pod dachem katedry? Ludzie! Na zewnątrz świeci słońce! Nikt przecież nie będzie się czołgał dobrowolnie pięćdziesiąt metrów albo więcej ponad zakurzonymi łukami sklepienia! - Przyszedł tam już wczoraj wieczór - powiedział Galus - i mógł zobaczyć las... -... oraz Wybranych siedzących przy ognisku! - dorzucił Patrick. - Do diabła! To prawda! - Chciałbym wiedzieć, po co on w ogóle tutaj właził - zastanawiał się Galus. - Może coś wie - powiedział Hector. - Tak jak my... *** Kiedy mały człowieczek podszedł do niego, Goetz już nie spał. Obudził się pół godziny wcześniej. W pierwszej chwili nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, ale potem wyciągnął ramię i wziął do ręki kilka różnych, pochodzących jakby z domku dla lalek przedmiotów. Przypominały mu zabawki, które podarowała mu matka, gdy jeszcze mieszkali w posiadłości na wsi... Nie wierzył własnym oczom, oglądając garnuszki, małe kubeczki i talerzyki, po prostu dlatego, że wzdragał się przyjąć do wiadomości to, co przecież wydawało się szaleństwem. To wszystko musiało być snem, halucynacją, wytworem gorączki! Upierał się przy tej myśli, aż jego palce znalazły niepodważalny dowód prawdy - opakowanie z czekolady. Mały człowieczek przed nim zaczął coś mówić. Jego głos był cichy, ale Goetz słyszał go wyraźnie. W tej samej chwili zauważył, że aby się porozumieć, niepotrzebne są im fale dźwiękowe. - Czy jesteś naprawdę Mistrzem Loży? - usłyszał Goetz, mimo iż człowieczek zapytał go o coś zupełnie innego. - Co masz na myśli? Mój praprzodek nazywał się Roland von Coburg... - Dlaczego tu przyszedłeś? Nie idź dalej, proszę! Mógłbyś zniszczyć rzeczy, których nawet nie znasz... - Co mógłbym zniszczyć? Masz na myśli tę małą wieś z chłopskimi zagrodami? - Mógłbyś zniszczyć Sakriversum - powiedział mały człowieczek. - Nazywam się Guntram. A ty? Wiem, że powinniśmy porozmawiać o innych rzeczach, ale powiedz, co znaczy dla ciebie małe? Goetz podniósł głowę, oparł ją na dłoni i spojrzał zdziwiony na małego, odważnego karzełka. - Nie wiem, dlaczego teraz chcesz się tego dowiedzieć, ale powiedzmy - lalka? - Dobrze. A jeszcze mniejsze? - Mrówki. - Jeszcze mniejsze? - Przychodzą mi na myśl już tylko atomy... - Czy wiesz, co to kwarki? - Hm... to chyba to, co powstaje, kiedy będziemy dalej rozbijać części jądra atomowego... - Wyjaśnię ci to - powiedział Guntram i przekazał mu na swój sposób tajemnice Mistrzów Loży, Różokrzyżowców, katarów, ezoteryków i iluminiatów. Tajemnicę alchemików: „Na początku Bóg stworzył ducha i materię. I powiedział - bądźcie oświeceni! To była trzecia siła - dusza! A każde ziarnko piasku na pustyni, każda kropka wody w oceanach, każde źdźbło trawy i każde zwierzę niosło w sobie pamięć o jedności trzech sił. A potem zaczęły one ze sobą walczyć - niebo przeciwko ziemi, duch przeciwko materii, góra przeciwko dołowi. To była owa antysiła, która ciągle usiłowała rozwijać przeciwieństwa z istniejącej w Uniwersum harmonii...” Goetz uniósł się na łokciach i spojrzał na małego mężczyznę, który rozmawiał z nim, nie poruszając wargami. Telepatia! Guntram pogładził się po włosach. To zabawne móc rozmawiać z jednym z Wielkich Ludzi, który wydaje się wiedzieć mniej od niego. - No więc? - Człowieku! Goetz, czy ty tego nie rozumiesz? To są właśnie symbole jedności w trójcy! Wy patrzyliście na to tylko z czysto naukowego punktu widzenia. Czyżbyś nie wiedział, że kwarki są ostatnimi cząstkami elementarnymi, które nie dadzą się podzielić w tym lub innym kierunku, tylko rozpadają się zawsze na trzy części? Trzy części, Goetz! - W moim rodzinnym herbie są trzy punkty. - W moim też. Czy to możliwe, że jestem z nim spokrewniony - pomyślał Goetz. - Tak - odpowiedział Guntram. Goetz potrząsnął głową i przetarł oczy. Z westchnieniem wyprostował się i rozejrzał wokół. Gdzie się właściwie znajdował i co tu robił? „Przy realizacji swoich zamierzeń nie wolno ci zapominać o kwarkach i ich znaczeniu!” - Widziałem was już przedtem - powiedział w końcu. - Jego głos był spokojny, choć on sam aż drżał z napięcia. - Dlaczego nie powiesz mi, kim jesteście? Dlaczego jesteście tacy mali? I dlaczego żyjecie tutaj, pod dachem katedry? - Naprawdę chcesz się tego dowiedzieć? Goetz nie był już w stanie wytrzymać napięcia. Zamknął oczy, zacisnął dłonie w pięści i oparł się o dolną krawędź rozetowego okna, z którego posypały się w dół kolorowe odłamki. - Przed siedmiuset laty żył pewien papież, który nagle stanął w obliczu konieczności podjęcia najtrudniejszej decyzji swojego życia, a zarazem i w historii ludzkości - zaczął opowiadać Guntram. - Musiał podjąć decyzję, czy w przyszłości pierwszeństwo będzie miała wiara czy też wiedza... - I co zrobił? - zapytał Goetz małego człowieczka, mierzącego niecałe dwadzieścia centymetrów, siedzącego na łuku sklepienia. - Wy, w swoich miastach tam na dole, musieliście naprawdę zapomnieć wiele rzeczy - westchnął Guntram i zaczął opowiadać Goetzowi, dlaczego papieże zezwalali przez siedemset lat na prowadzenie eksperymentu „Sakriversum”. Rozdział XXIV - Muszę już iść - powiedział Guntram. - Kiedy cię znowu zobaczę? - zapytał Goetz. - Możesz mnie znaleźć każdej nocy z soboty na niedzielę w Domu Księgi. Co będzie się działo w międzyczasie, nie wiem. Poza tym proponuję, żebyśmy codziennie o północy porozumiewali się przez rury, które łączą Dom Księgi z konfesjonałami w katedrze. Powiedzieli sobie wszystko, czego dowiedzieli się w czasie ostatnich tygodni. Ale upłyną lata, zanim się naprawdę poznają... - Powodzenia, Mistrzu Loży - powiedział, uśmiechając się Goetz i wolno wstał, nie chcąc przestraszyć Guntrama gwałtownymi ruchami. W tej samej chwili przez setki maleńkich otworów w dachu do wnętrza Sakriversum zaczęło wpadać słoneczne światło, tak jakby ktoś otworzył maleńkie okiennice. Goetz pochylił się, położył dłoń obok dwóch wygasłych ognisk na kamienistej ziemi i powiedział do Guntrama, który wyszedł zza zwornika pierwszego półłuku sklepienia: - Chcę ci coś pokazać. Guntram bez obawy usiadł na jego dłoni, którą Goetz ostrożnie uniósł. Guntram wskazał na świetlistą plamę. - Teraz możesz zobaczyć, jak zbudowana jest nasza wioska. Ta duża wieża w środku, to Dom Księgi! Goetz nie widział żadnej wieży, tylko ledwie rozpoznawalny, oddalony około sześćdziesięciu metrów cień w półmroku katedry. Guntram wyjaśnił mu położenie poszczególnych wzgórz, pól i zagród, ale Goetz nie widział nic poza geometryczną siecią ciemnych linii. Mimo to rozumiał Guntrama. I nagle pojął dlaczego. Przypomniał sobie monitory telewizyjne w podziemnym studio. Latające kamery szpiegowskie! Zastanowił się chwilę, a potem zapytał: - Czy są tu także ptaki? Oczywiście - kaczki, gęsi, kury, gołębie, ale także pustułki, wróble i słowiki... Goetz potrząsnął ostrożnie głową. Czy były w Sakriversum ptaki, które regularnie i całkiem wolno przelatywały nad wsią? - Ach, wiem o czym myślisz - skinął głową Guntram. - Ale nigdy nie upolowaliśmy żadnego z nich. - Dlaczego? - Bo to zabronione. - Hm... - mruknął niezadowolony Goetz. Opowieść Guntrama potwierdziła dręczące go od dawna podejrzenie - Sakriversum nigdy nie było całkowicie zapomnianą wyspą! Kilku wtajemniczonych zawsze wiedziało, co dzieje się pod dachem katedry... Goetz poczuł jak robi mu się zimno. Kiedy zrodziła się idea budowania pnących się ku niebu wysokich katedr, nasienie musiało być posiane także i gdzie indziej - Parsival poszukujący Świętego Graala... Tomasz z Akwinu... proch strzelniczy i rakiety w Chinach... Tannhauser... Franciszek z Asyżu, Roger Bacon i jego latająca maszyna, poruszana siłą ludzkich mięśni... Walter von der Vogleweide... i w końcu idea perpetuum mobile... Dziwne stulecie! Goetz zdjął Guntrama ze swojego ramienia i postawił na ziemi. - Nie zapomnij, jak się otwiera kościelne bramy - krzyknął z dołu Guntram. Goetz pokiwał mu ręką. Minęło ponad pół godziny, zanim Goetz ukazał się na placu przed katedrą. Spojrzał do góry i pomachał obiema rękami. Pomachał mu także z góry Guntram, nie wiedząc jednak, czy Goetz mógł go z dołu dostrzec. Guntram po chwili, której potrzebował, żeby jego oczy przyzwyczaiły się do światła panującego pod dachem katedry, odwrócił się i poszedł w kierunku pośpiesznie opuszczonego obozowiska. Sakriversum znowu wyglądało spokojnie jak podczas dni przed katastrofą. Coś się jednak na pewno zmieniło - w wiosce przebywali obcy. Kiedy był już na wysokości zagrody mistrza Albrechta, skierował swe kroki na północ i przechodząc obok zbiorników, wkroczył na zakazany teren. Bez wahania wszedł w wąski otwór w Diabelskim Murze. Tym razem nie obawiał się już, że zabłądzi. Zatrzymał się dopiero przed wysokimi, kamiennymi drzwiami, które dojrzał w półmroku labiryntu. Miał wrażenie, że otaczające go mury zaczęły wydawać z siebie jakiś szmer, tak jakby ze sobą rozmawiały. Przez wąskie otwory w sklepieniu na kamienny, nie używany od siedmiuset lat rygiel padło łagodne światło. Guntram wspiął się po murze i dotarł do pokrytego kurzem występu. Przez kilka minut wypoczywał, czekając aż na kamienny rygiel padnie więcej światła. Po raz pierwszy od długiego czasu, odmówił modlitwę. Kiedy wypowiedział słowo „amen”, wiedział, że dotarł już do celu. Pod ryglem wielkich drzwi przebiegał wąski, kamienny fryz. Guntram wspiął się po nim i stanął przed Ostatnią Pieczęcią. Nosiła te same symbole, co skamieniały kawałek zaprawy pod wieczornym znakiem. Guntram wyciągnął zza pasa swój zakrzywiony nóż i dwoma mocnymi uderzeniami rozbił nadgniłą, łamliwą taśmę podtrzymującą pieczęć. Wewnętrzny Ołtarz! Guntram podszedł do rygla i zaczął dokładnie oglądać, dotykając palcami, prastary, pokryty kurzem zamek. Zamknął oczy i spróbował zrozumieć porządek, w jakim zostały ułożone szyfry. W tym samym momencie poczuł w sobie przypływ nowych sił. Opuszki jego palców zaczęły funkcjonować jak magnesy, Wystarczyło uwierzyć, że potrafi... To była alchemia! Tajemna wiedza ezoteryków i prawdziwie wtajemniczonych dawała możliwości takiego oddziaływania na materię i energię, żeby poprzez geometryczne uporządkowania powstawały nowe pola siłowe. Kto to pojął, mógł zająć uprzywilejowaną pozycję w całym wszechświecie... Kiedy wyciągnął je z kamiennego rygla, sztyfty zaskrzypiały i przykleiły się do jego namagnesowanych rąk jak opiłki żelaza. Guntram odrzucił je w dół i zamek był otwarty. Nie dotknął go jednak, podniósł tylko ręce, rozstawił palce i wolno poruszał nimi w powietrzu przed kamieniem. Jestem Mistrzem Loży - myślał przy tym. - Potrafię tego dokonać! Rygiel pomału, milimetr po milimetrze, zaczął się cofać. Guntram zatoczył się, kolana drżały mu z wyczerpania i napięcia. Nie miał jeszcze wprawy w dokonywaniu tego rodzaju eksperymentów. Chciał odpocząć, gdy nagle ciężkie kamienne drzwi poruszyły się w swoich zawiasach. Jednocześnie Guntram poczuł ciąg powietrza od strony Wewnętrznego Ołtarza. Oto jest pneuma-oddech, siła życia i Duch Święty jednocześnie! Amesha Spenta Persów, Chi Chińczyków, Ka Egipcjan i Atman - Brahman! Prawdziwa siła, od której wszystko pochodzi i do której wszystko powraca... Wszedł do wysokiego, jasnego pomieszczenia, w którym nie było żadnych okien ani lamp. Jednakże to co ujrzał było na granicy jego zdolności pojmowania! Na pochyłym, przypominającym katapultę podeście stała, jak latający smok, gotowa do startu, olbrzymia maszyna z ustawionymi pod ostrym kątem, lśniącymi jak szczere złoto ptasimi skrzydłami. Jej szeroko rozłożony ogon migotał wszystkimi kolorami tęczy. Ponad przeźroczystym, zaokrąglonym na końcu dziobem świeciło jasnoniebieskie oko, z którego napływały do pomieszczenia owo dziwne światło, to samo jakie wypełniało labirynt w Diabelskim Murze. To światło powodowało w poprzednich latach, podczas pewnych nocy, że rozjarzały się delikatne sieci rozciągnięte pod berylowymi soczewkami pod dachem katedry. W tym momencie Guntram pojął, że musi się jeszcze wiele nauczyć. Rozdział XXV Późnym popołudniem pod ukośnie opadającym dachem katedry całkiem nieoczekiwanie otwarły się luki przed berylowymi soczewkami. Ciepłe, składające się z setek delikatnych promieni światło słoneczne padło jasną plamą na środek Sakriversum. Powierzchnia tej plamy nie była większa od wsi. Mimo to w ogrodach i na polach zaczęła się budzić do życia przyroda. Ptaki ćwierkały jak podczas pięknego letniego poranka, z łąk położonych powyżej Bagna Błędnych Ogni zaczęły schodzić na jezioro kozy, owce i świnie. Na drzewach i krzewach otwarły się ku życiodajnemu światłu kwiaty i pąki. Słychać było śmiech dzieci. Kilku Włóczęgów zaczęło klaskać z radości, inni instynktownie wycofali się w cień domów. Jedynie Wybrani nie byli zbytnio zaskoczeni tymi wydarzeniami. W minionych stuleciach nauczyli się, że nawet najpiękniejszy dzień również może zostać przerwany pojawieniem się chroniącej ich ciemności lub też znaków ukazujących się wzdłuż całego dachu, a to nakazywało ucieczkę... Nad strumieniem Król Corvay i jego doradcy nieufnie spoglądali w niebo. - Dobrze, że wreszcie zrobiło się jasno - wysapał Hector. - Nie, to bardzo źle! Corvay i inni doradcy spojrzeli zaskoczeni na Galusa. - Teraz może nas zobaczyć! - powiedział drżącym głosem lekarz. - Obcy odszedł. - Odszedł? - Tak mówią Wybrani... - Nie mamy żadnych szans - szeptał dalej Corvay. - Na zewnątrz wszystko jest skażone... on przeżył... widział wszystko, może przyprowadzić innych... walka jest bezsensu... bronić się... zamurować... Przerwał nagle swoje mamrotanie. W jego oczach zamigotał szalony błysk. - Zamurować! - wykrzyknął ochryple. - Nie budować żadnych murów obronnych, ale po prostu zamurować to całe cholerne okno! - Ale to potrwa tygodnie, jeżeli nie miesiące - przerwał mu przerażony Galus. - Tymczasem potrzebujemy każdej ręki, żeby obsiać pola... Corvay pochylił do przodu głowę jak atakujący byk. - A co będzie, jeżeli on znowu powróci? Na co nam wtedy będą potrzebne pola? A jeżeli nie jest sam? Nie, Galusie. Najpierw zamurujemy dziurę, przez którą dostaliśmy się do środka. To potrwa tylko kilka dni. Potem podzielimy ludność na dwie części. Jedna będzie murować dalej, reszta pójdzie na pola. Położył rękę na ramieniu Galusa i odszedł z nim nieco na stronę. - Nie rozumiesz, że nie mogło się nam nic lepszego przydarzyć. Strach przed wrogiem był zawsze najsilniejszym środkiem nacisku w ręku panującego. Teraz mamy wreszcie wroga wspólnego dla Wybranych i dla naszych. Tak długo, jak będą pracować przy zamurowywaniu rozety, żaden z nich nie sprzeciwi się ani jednym słowem rozkazom wydawanym przez mądrego króla Corvaya! Galusie! Ani Wybrany, ani Włóczęga! Ja jestem królem, a ty będziesz kanclerzem Sakriversum! - Hector! - krzyknął głośno Corvay. - Ty poprowadzisz grupę złożoną z naszych ludzi. Uważajcie, żeby nie uciekł wam żaden z Wybranych! A teraz do roboty. *** Goetz nie był specjalnie zaskoczony kiedy zobaczył, że główne drzwi do katedry są otwarte. Od pewnego czasu przestał się już zastanawiać nad wydarzeniami, których nie mógł zrozumieć. W pierwszych dniach po katastrofie było jeszcze zupełnie inaczej. Wtedy myślał tylko o sobie, bardzo impulsywnie. Od czasu, kiedy dowiedział się, że poza nim istnieją także i inni ludzie, nie czuł się już tak bardzo zagrożony i nie obawiał się wpadnięcia w nieznane pułapki. Przyłapał się na tym, że teraz częściej myślał o Sakriversum niż o swoim własnym, zniszczonym świecie. Ziemskie miasta były już właściwie zamkniętym rozdziałem w historii cywilizacji. Jeżeli istniała w ogóle jakaś przyszłość, to tylko dla tego małego świata ukrytego wysoko ponad nawą główną katedry. Spojrzał do góry. Nic nie wskazywało na to, żeby tam, gdzie kamienne żebra łączyły się ze sobą w ciepłym świetle słońca, mogli żyć ludzie. Cokolwiek się jeszcze wydarzy, nigdy nie będzie już mógł przejść obok jakiejkolwiek katedry, nie spoglądając na jej dach... Guntram opowiedział mu o problemach, jakie pojawiły się przed starymi i nowymi mieszkańcami Sakriversum. Nawet jeżeli zebraliby wszystkie siły i obsiali pola, nie będą w stanie przed zimą doprowadzić do porządku swojego małego świata. Będą głodować. Łatwo przewidzieć, jak zachowają się wtedy intruzi. Goetz wiedział już, że w następnych miesiącach czeka go wiele pracy. Tylko on był w stanie zaopatrywać w żywność Wybranych i Włóczęgów przez następne dwa lata. Dopiero po tym okresie wszyscy mieszkańcy Sakriversum będą się w stanie wyżywić o własnych siłach. Goetz odwrócił się i poszedł w kierunku schodów wiodących do piwnicy z zapasami żywności, leżącej za dwunastokątnym pomieszczeniem z martwymi kapłanami. Zapach dobiegający stamtąd nie był już tak zatęchły, nie czuć było także rozkładających się ciał, a mimo to zawahał się, zanim zaczął schodzić po stopniach. Zaskoczony zatrzymał się. Sprzed wejścia do piwnicy zniknęły zwłoki kościelnego. Na chwilę Goetz musiał się przytrzymać kamiennej balustrady. Zobaczył, że ciężkie, obite ołowianą blachą drzwi do dwunastokątnego pomieszczenia były lekko uchylone. Serce zaczęło mu nagle bić jak oszalałe. Kto wyniósł stąd zwłoki? Znowu poczuł się tak, jak podczas pierwszych dni po katastrofie. Czy także i tutaj nie był już sam? Wolno zaczął otwierać drzwi. Światło za nim było tak samo jaskrawe jak poprzedni o. Goetz oparł się plecami o metrowej grubości mury i ostrożnie zerknął do wnętrza pomieszczenia. Mumie ciągle jeszcze siedziały zgrupowane wokół stołu. Dzisiaj jednakże wyglądały tak, jakby miały się rozpaść w pył pod najlżejszym podmuchem wiatru. Zmieniło się jeszcze coś - przy stole siedziało już nie dwanaście, a trzynaście osób. - Możesz wejść bez obawy - powiedziała MUSE Goetz poczuł jak ogarnia go gniew. Nie miał ochoty na to, żeby jakiś zaprogramowany aparat mieszał się v jego sprawy! Nie obchodziło go, czy będzie to szara skrzynka czy też uwodzicielska kobieta. Nie potrzebował ani MULTISEKRETARKI, ani holograficznej projekcji pięknej kobiety. Zdecydowanym krokiem wszedł do wnętrza pomieszczenia. - Co to ma znaczyć? - Czekałam na ciebie. - Jakże mi miło! - odparł sarkastycznie na to powitanie Goetz. - Jeszcze po śmierci! Nawet po śmierci całej ludzkości! Mógł przecież jeszcze ktoś zostać... i potrzebny będzie dozorca! - A więc odnalazłeś Sakriversum - stwierdziła MUSE - Tak, znalazłem je - odparł zniecierpliwiony. - A teraz znikaj! Mam mnóstwo roboty... - Właśnie taki miałam zamiar - uśmiechnęła się prawie ze smutkiem MUSE. Wstała i podeszła do niego okrążywszy stół. Położyła mu ręce na ramionach. Ta projekcja była absolutnie doskonała. Goetz słyszał oddech, czuł ciepło jej ciała i łagodny zapach perfum. Po chwili zaś poczuł, jak jej wargi miękko i delikatnie dotykają jego ust. Uniósł ręce i zobaczył... jak bez oporu przechodzą przez jej ciało. - Nie zobaczymy się już więcej - powiedziała cichym głosem i wolno zaczęła rozpływać się jak kolorowy coraz świetlny na katedralnych oknach, kiedy na niebie przesuwają się chmury zasłaniając na chwilę słońce. Przed nim, w odległości trzech metrów stała teraz tylko szara skrzynka. - Mogliśmy tylko wskazać ci drogę - powiedział stary, drżący głos dochodzący ze skrzyni. - O tym, czy nią pójdziesz, musiałeś zdecydować sam. Dlatego też byłeś czynnikiem o największym stopniu ryzyka w planie, którego realizacja rozpoczęła się wraz z budową gotyckich katedr... Rozległ się trzask i szara skrzynka zamilkła. Goetz rozejrzał się, szukając pomocy i popatrzył w kierunku ubranych w kosztowne szaty mumii. Mimo że byli kiedyś dumnymi, wyniosłymi książętami Kościoła, ich twarze wydawały mu się niewzruszone i odpychające - władcy dawno już zapomnianego świata? Teraz wiedział, że stworzyli długi łańcuch strażników Wielkiej Tajemnicy, których nie wzruszały żadne zmiany ani nawet własne wątpliwości. W milczeniu poszedł w kierunku pomieszczenia z zapasami żywności. Pracował prawie do północy. Z pomocą komputerów znajdujących się w magazynie obliczył ilość żywności potrzebnej dla dwustu ludzi w ciągu dwóch lat. Kiedy po wielu godzinach zesztywniały mu plecy i podniósł się z fotela, wiedział, że w ten sposób nie osiągnie nic więcej. Musiał otrzymać od Guntrama dokładne zestawienie ilości wyżywienia potrzebnego w Sakriversum do przeżycia w ciągu następnych dwóch lat. Trzy minuty przed północą po raz pierwszy spróbował nawiązać kontakt przez ołowianą rurę, połączoną kiedyś z konfesjonałem. Równo o północy zaczął wywoływać Guntrama z innego konfesjonału. Próbował jeszcze w innych miejscach przez ponad pół godziny. Sakriversum nie odpowiadało. Guntram nie zgłosił się. Goetz musiał z nim koniecznie porozmawiać. Zdecydował więc, że następnego dnia znowu pójdzie na górę. Do Sakriversum Rozdział XXVI 24 kwietnia, na rozkaz króla Corvaya, wszyscy mężczyźni i połowa kobiet zostali zobowiązani do pracy przy wale obronnym. Druga połowa kobiet pozostała we wsi. Miała za zadanie wypiek chleba, gotowanie, opieki nad starcami i małymi dziećmi. Dzieci w wieku od lat ośmiu do dwunastu zostały wysłane na pola i do pracy w ogrodach. Ich obowiązkiem było zbieranie korzeni, jagód i wczesnych warzyw. Mimo to cała praca, według Corvaya, posuwała się zbyt wolno. Pod koniec drugiego dnia dziurę wybitą w rozecie zamknięto wysokim jak dom murem, ale także i to nie wystarczało Corvayowi. Kto nie padł ze zmęczenia, musiał pracować dalej po zapadnięciu zmroku, wyrabiając sieci i liny. Kiedy już tylko niewielu ludzi mogło nadal pracować, król Corvay wydał rozkaz udania się na spoczynek. Większość z nich położyła się tam, gdzie akurat stali. Corvay zwołał swoich doradców do osłoniętej od zachodu kotliny Pątników. - Wiem doskonale, że nie jesteśmy w stanie przeżyć tej zimy, jeżeli nie stworzymy najbardziej totalitarnej i twardej dyktatury, jaka kiedykolwiek istniała. Dotyczy to nie tylko panowania nad Wybranymi, ale i naszych własnych ludzi. Poczekał, aż jego słowa dotrą do wszystkich siedzących wokół ogniska. - Dlatego też na dłuższą metę pozostaje nam jedynie szansa integracji. Musimy ostrożnie rozmiękczyć zaprzysięgłą wspólnotę Wybranych i wymieszać się z nimi. Uda się to jedynie wtedy, kiedy nastawimy naszych ludzi na wroga zewnętrznego, jednocześnie wyjaśniając im, że wcale nie są zwycięzcami... Wiem, że z Sakriversum związana jest jakaś tajemnica. - Musimy więc dowiedzieć się, co myślą sami Wybrani - zaproponował Patrick. - Jeżeli nie poznamy celu ich egzystencji, to prędzej popełnią samobójstwo, jak lemingi, niż zgodzą się na wymieszanie ras! *** Tego dnia, a był w wiórek, Goetz obudził się bardzo późno. Ubrał się i wyszedł na górę. Nie zatrzymując się przy ołtarzu poszedł znowu w dół innymi schodami. Nie zwracając już uwagi na mumie, udał się od razu do magazynu z żywnością. Z namysłem zestawił ładunek, który chciał zabrać ze sobą na górę do Sakriversum. Zarzucił plecak na ramię i poszedł w kierunku głównego portalu. Drzwi do wieży ciągle jeszcze były otwarte Czuł, że musi dobrze zaplanować swój wysiłek. Dlatego też pochylił się do przodu i zaczął stawiać kroki w równych odstępach czasu. W ten sposób dość szybko pokonał schody. *** Guntram potrzebował prawie dwóch dni i nocy, żeby zbadać tajemniczą maszynę latającą. W tym czasie nie spał i nic nie jadł. Tylko od czasu do czasu wypijał łyk miodu ze skórzanego bukłaka, jaki znalazł na wzgórzu Pątników. Podczas pierwszej nocy dokładnie przyswoił sobie zewnętrzne szczegóły olbrzymiego Złocistego Ptaka, okrążając go bez przerwy wolnymi krokami. Maszyna była szeroka jak dwa domy, wysoka jak trzy i wraz z wachlarzowatym ogonem długa jak pięć, Guntram jeszcze nigdy nie widział takiego dzieła sztuki. Według starych miar jego przodków, lśniący metalowy ptak był szeroki na dziesięć stóp, wysoki na piętnaście i długi na dwadzieścia pięć. Kiedy krok po kroku przeszedł wzdłuż całej maszyny, naliczył ich dwieście. Podziwiał delikatne, filigranowe imitacje piór na korpusie metalowego ptaka. Kiedy stał przed jego szeroką piersią i spoglądał do góry, latająca maszyna wyglądała jak niedostępny, wyniosły posąg. Tam gdzie złote kopie piór brzusznych przechodziły w pióra na piersi, widniały także wspaniałe ornamenty z kolorowych, lśniących metalowych pasków, medaliony z emalii i wielkie kamienie szlachetne w srebrnych, błyszczących oprawach. Guntram ujrzał wielkie jak pięść szafiry, rubiny i diamenty. Tworzyły one na piersi ptaka dwa, leżące jeden nad drugim rozetowe kręgi. Dolny był większy i kolorowy, w wyższym znajdowały się niebieskawo świecące, emaliowane płaszczyzny z trzema białymi, jaskrawo lśniącymi perłami, które tworzyły równoramienny trójkąt. Po każdym obejściu zafascynowany Guntram zatrzymywał się przed fantastycznym dziobem latającej maszyny. Nie przerażało go już nawet niebieskawo świecące trzecie oko na czole wysoko sterczącej do góry głowy. Trzema palcami nacisnął na widoczne tylko dla wtajemniczonych znaki. Zrobił kilka kroków do tyłu i czekał. Powoli otworzyły się przed nim obie połowy gotyckich, portalowych drzwi. Z wnętrza latającej maszyny padło na przód drzwi światło, stłumione, jakby przepuszczone przez wysokie, kolorowe okna katedry. Guntram wszedł do środka po szerokich stopniach, które były doskonale dopasowane do rozmiarów jego ciała. Drzwi cicho zamknęły się za nim. Resztę dnia i następującą po nim noc spędził, przechadzając się po cudownym świecie Wewnętrznego Ołtarza. To on był właściwą arką! Podobne zewnętrznie do ptaka, jako symbolu ludzkiego marzenia o lataniu, to dzieło było czymś więcej jak tylko mechanicznym aparatem. Potrzebował dużo czasu, zanim znalazł dwanaście węzłowych punktów, które wydawały się krążyć na różnych wysokościach i w różnych odległościach wokół centralnej kuli. Każdy z tych punktów był swojego rodzaju domem mieszkalnym z podziałem na pokoje. Przypominały mu one domy w jego rodzinnej wiosce. Za nimi leżały stożkowato rozszerzające się leje, które wyglądały jak zwinięte ogrody i pola. Całość sprawiała wrażenie dwuwymiarowego obrazu Sakriversum, które twórcy latającej maszyny mogli w razie potrzeby rozwinąć i zamienić w wersję trójwymiarową. Jeżeli ta myśl była słuszna, to kula znajdująca się w centrum mogła spełniać podobnie centralną funkcję jak Dom Księgi. Guntram wahał się długo, zanim odważył zbliżyć się do kuli wiszącej w środku tego małego, cudownego świata. Było jeszcze wiele rzeczy, których po prostu nie rozumiał. Instynktownie przeczuwał jedynie, że położenie węzłowych punktów i centralnej kuli musi mieć coś wspólnego z tajemniczymi, bardzo oddalonymi od ziemi ciałami niebieskimi, które w starych przekazach określano jak gwiazdy. Teraz, kiedy dotarł do Wewnętrznego Ołtarza, zaczynał z wolna pojmować, że znalazł się nie na końcu, ale dopiero na początku długiej drogi. Ale czy w ogóle istniał jakiś początek i jakiś koniec? Czyż wszystko nie było jednym, wielkim ruchem w nie posiadającym granic Uniwersum? Jeżeli każdy pyłek, każda roślina i myśl były tylko czasowo ograniczoną formą objawiania się kosmicznej harmonii, to w gruncie rzeczy nikt i nic nie mogło być ostateczne. Może to właśnie było błędem wielkich ludzi? Zniszczyli się zewnętrznie i wewnętrznie, gdyż jednocześnie chcieli zatrzymać wszystko, co osiągnęli, aż drugiej strony wszystko zmienić. Pomyślał nagle o starych strażnikach katedry. Szczególnie uzdolnieni mędrcy... wysłannicy papieży, znający wszystkie plany... czyżby biskupi? Tak mogło być! Wyjaśniałoby to, dlaczego również w wiele stuleci później ciągle jeszcze istniało połączenie katedry z Sakriversum! Z dołu do góry - zawsze tylko w tym kierunku? Nagle przypomniał sobie, co ustalił z Goetzem. Przecież mistrz Albrecht opowiadał mu coś o odgłosach w rurach i kanałach dźwiękowych, które były silniejsze od ich własnych, cichych głosów! Guntram stał zatopiony w myślach pod lśniącą, jakby ze szkła zbudowana kulą umieszczoną w centrum latającej maszyny. Zrobił krok do przodu i przeszedł przez ścianę światła. Poczuł się tak, jakby zanurzał się w ciepłej wodzie. Wewnątrz świetlnej kuli panowała absolutna ciemność. Tylko gdzieś, bardzo daleko, po długich orbitach wokół pulsującego w otchłani nicości ognistego jądra pędziły z ogromną szybkością maleńkie iskry. W tej samej chwili Guntram pojął w jaki sposób może się poruszać latająca maszyna. Ogniste jądro było jej sercem, składającym się z niezliczonych, małych źródeł energii, które jakby tylko czekały, żeby ktoś przyszedł i wyzwolił je z pęt fizycznych praw natury... Guntram uśmiechnął się i wolno cofnął o kilka kroków. Teraz musiał tylko znaleźć miejsce, z którego mógłby wiedzieć dokąd leci Złocistym Ptakiem. Rozdział XXVII - Matyldo, Matyldo! Chodź tu szybko! Matylda podniosła brwi w zdziwieniu. Od strony ogródków dobiegły ją odgłosy pluskania się w wodzie. Poszła w tamtym kierunku i zaraz potem w kuchni usłyszano jej ostry krzyk. - Agnes! Matylda z przerażeniem patrzyła na szybko wzbierającą, wylewającą się ze studni wodę. Z domu wybiegła Agnes. - Co się stało... och, mój Boże! W tym samym momencie Nancy przeskoczyła przez płot, który oddzielał ogrody mistrza Lamprechta i Heinricha. - Ktoś za szeroko otworzył śluzy w zbiornikach! Nie wiem, kto potrafi je znowu zamknąć. Nancy zobaczyła przerażenie w oczach Agnes. Obie dziewczyny stały już po kolana w wodzie. - Ściągniemy tu mężczyzn! - krzyknęła Agnes do Matyldy. - Jeżeli woda będzie się dalej podnosiła, wycofajcie się do pomieszczeń na piętrze. - Agnes! Zostań tutaj! - Musimy się pośpieszyć - zdecydowała się Agnes i razem z Nancy wybiegła przez wysoką, ciemną sień z domu. W rowach po obu stronach wiejskiej drogi zbierała się woda, która przelała się już przez puste domy stojące powyżej ulicy. Strumień już dawno wystąpił z brzegów. Jego dziko spienione fale kłębiły się wokół fundamentów Domu Księgi. Czego nie dokonała żadna wojna i zagrożenie z zewnątrz, stało się nagle straszną rzeczywistością - dokonywała się zagłada Sakriversum... - Zobacz, jak płaczą pola! - powiedziała Agnes patrząc w górę oczami przepełnionymi smutkiem. Teraz także i Nancy zobaczyła jak wszędzie wytryskiwały nowe źródła. Z coraz głębszych bruzd na opadające zbocza pól wylewała się brudna, mętna woda. *** Goetz wdrapał się na ostatni występ muru oddzielający go od krawędzi rozety... Miejsce, w którym przed paroma dniami wkroczył do cudownego świata Sakriversum było zamurowane. Goetz uniósł w zdziwieniu brwi. Sprawdził inne miejsca i podszedł z powrotem do krawędzi. - To niemożliwe! - mruknął, potrząsając głową. - Tu było przecież... Pochylił się i zobaczył, że maleńkie kawałeczki kamienia, nie większe niż ćwierć jego paznokcia, były równo poukładane i połączone zaprawą. Na dole zaprawa już stwardniała i była jasna, trochę wyżej odkrył ciemne jeszcze ślady wilgoci. A więc znowu zamknęli wejście do Sakriversum. - Tak jak przed siedmiuset laty - powiedział cicho. Uśmiechnął się, choć nagle poczuł się fatalnie. Przyłożył ucho do nowo zbudowanego muru. Dobiegły go ciche szmery, tak jakby pracowali tam kowale, kamieniarze i stolarze... Goetz usłyszał nagle jakiś dziwny warkot. Kamienne odłamki ciągle jeszcze spadały na niego z góry. Przytulił się do świeżego muru. Wystające ozdoby chroniły go trochę przed kamienną lawiną. Ciągle nie rozumiał, co się działo nad nim. Warkot stał się jeszcze bardziej intensywny. Po raz pierwszy od wielu dni usłyszał coś w rodzaju uderzeń skrzydeł. - Ptak! Serce zaczęło bić mu jak oszalałe. A więc są jeszcze ptaki! Duże ptaki... W tym momencie od zachodniej fasady katedry oderwał się potężny cień. Przemknął ponad północną wieżą, a potem opadł w dół i tuż nad dachami miasta pomknął dalej. Goetz z zapartym tchem wpatrywał się w niebo. To było wspaniałe, a zarazem nieprawdopodobne! Ponad nim, jak złocisty, lśniący balon płynął wolno szeroki prawie na trzy i długi na ponad siedem metrów ptak. Potężne rozłożone skrzydła poruszały się jak na zwolnionym filmie.’ Wielki ptak leciał trochę niepewnie, chwiał się, jakby dopiero obudził się z długiego snu. To nie był ptak! - To przecież samolot! - Goetz z trudem utrzymywał się na nogach z podniecenia. Niesamowity, lśniący złociście kształt lekko położył się w skręcie, zakreślając ćwierć okręgu. Ktokolwiek pilotował ten samolot, musiał był niezwykle odważnym człowiekiem, i był to prawdopodobnie jego pierwszy lot... Guntram! Goetz nie miał pojęcia, dlaczego przyszło mu do głowy, że to właśnie Guntram mógł być tym człowiekiem. Wydawało mu się, że wraz z wibrującymi falami dźwiękowymi przechwycił także telepatyczny impuls. Ale w jaki sposób karzełek mierzący niecałe dwadzieścia centymetrów mógł pilotować latającą maszynę ze trzydzieści razy większą od niego? *** Wybrani i Włóczędzy stali zbici w gęsty tłum i jak sparaliżowani słuchali, co Agnes opowiadała naczelnikom Rodzin, a Nancy królowi Corvayowi. Król zebrał wokół siebie wszystkich swoich doradców. - To koniec! - jęknął Menennery Luck, bez przerwy zacierając nerwowo ręce. - Jakiś idiota musiał otworzyć śluzy zbiorników - stwierdził blady jak ściana Galus. - Słuchajcie mnie wszyscy! - krzyknął głośno Corvay. Wiedział doskonale, co oznaczają złe wiadomości przyniesione przez obie dziewczyny. - Kto z Wybranych potrafi zamknąć śluzy? Naczelnicy Rodzin zaczęli naradzać się, pochylając nisko głowy ku sobie. Po chwili do króla podszedł mistrz Bieterolf. - Ktoś musiał otworzyć śluzy przy użyciu siły. W normalnym przypadku mechanika Sakriversum zapobiega tego rodzaju katastrofom. - Do roboty! Czego tak stoicie? - wściekał się Corvay. - Musicie zamknąć wodę! Obojętnie jak! - To niemożliwe! - odparł wzruszając ramionami Bieterolf. - Tylko trzem Mistrzom Loży wolno razem, w specjalnym przypadku, postąpić wbrew starym regułom! - Wy podstępni, przeklęci... - Corvay chwytał powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. - No dobrze! - powiedział w końcu, cały czerwony na twarzy. - Niech przyjdzie tu tych trzech Mistrzów Loży! - To też jest niemożliwe - stwierdził zakłopotany Bieterolf. - Dwóch starych mistrzów nie żyje. A Guntrama, który przejął dziedzictwo po mistrzu Wolframie, nie ma w Sakriversum. - Nie ma go w Sakriversum? Co to znaczy? - Poleciał, żeby odnaleźć gdzieś na Ziemi miejsce, na którym moglibyśmy żyć... Tego było Corvayowi za dużo. - Precz! - wrzasnął. - Nie mogę już na was patrzeć! Wynoście się do waszej wsi! Wszyscy! Nie zwrócili uwagi na dziewczynę z ludu Wybranych, która z wahaniem podeszła do nich i stanęła obok. - Czy... czy mogę rozmawiać z królem Corvayem? - zapytała. Hector roześmiał się ironicznie. - On już z nikim nie będzie rozmawiał! - Ale ja muszę mu coś powiedzieć... Wiem w jaki sposób moglibyśmy zamknąć zasuwy zbiorników... - Ty? - zapytał Galus. - Czy ty nie jesteś czasem Agnes, siostra Guntrama? - Jestem jego żoną. Chciałam tylko powiedzieć, że mój mąż rozmawiał z tym obcym, wielkim człowiekiem, który ostatnio tu był. - I co z tego? - On nie jest zły i mógłby nam pomóc. - Chwileczkę - powiedział Patrick i podniósł ręce. - Czyżbyś chciała nam zaproponować, żebyśmy zburzyli mur i wpuścili do Sakriversum tego człowieka? - Tak - odpowiedziała Agnes twardo, patrząc Patrickowi prosto w oczy. Doradcy Corvaya spojrzeli po sobie, początkowo potrząsając tylko głowami, później zaś coraz bardziej popadając w głębokie zamyślenie. - A w jaki sposób mamy go znaleźć? - zapytał ostrożnie Galus. - Lello jest już właśnie w drodze do niego. - Lello? Kto ci o tym powiedział? Agnes spuściła oczy. Galus był zrozpaczony. Chciał dobrze, a zrobił coś strasznego. To właśnie on otworzył śluzy w zbiornikach, aby nawodnić wyschnięte pola. Nie mógł przewidzieć, że ciśnienie wody będzie aż tak duże. - Sama go do niego wysłałam. Doradcy Corvaya wstrzymali oddech. - Wpuśćcie go do środka! - odezwał się Corvay z nieruchomą twarzą. - Ta dziewczyna ma rację. Jeżeli ktokolwiek może nam jeszcze pomóc, to tylko on! *** Goetz dysząc oparł się o ścianę. Spocony, brudny i mokry obserwował z zadowoleniem swoje dzieło. Po długiej, drobiazgowej pracy, przy pomocy małych korb znowu udało mu się zamknąć zasuwy zbiorników. Minęło dużo czasu, zanim zawiesił cieniutkie, zapętlone sznury na swoich miejscach. Bez Agnes nigdy by tego nie dokonał. Sakriversum wyglądało jak po oberwaniu chmury. Wszędzie na polach widać było głębokie rozpadliny. Niektóre z nich ciągle jeszcze były wypełnione wodą. W pobliżu wsi, na wzgórzu i w zniszczonych ogrodach pracowały kobiety z dziećmi. Grupa młodych mężczyzn wypróbowywała instalację na skraju Bagna Błędnych Ogni. Dopiero przed chwilą Goetz dowiedział się od Lella, że Wybrani dysponują energią elektryczną. - Jeżeli wam pomogę, w ciągu trzech tygodni będziemy mogli usunąć z grubsza największe szkody - stwierdził Goetz. Spojrzał w kierunku zachodniej części Sakriversum. Pola zatopione były w rozproszonym, czerwonawym świetle wieczoru. Powietrze pachniało ziołami, było oszałamiające, aromatyczne jak na leśnej polanie po przejściu letniej ulewy. Ziemia ciągle jeszcze parowała wilgocią. Muszę wracać - powiedział Goetz. - Wy też powinniście się wyspać. Jutro zastanowimy się, co dalej. Rozdział XXVIII Złocisty ptak pędził z wielką szybkością na wysokości dwóch kościelnych wież ponad opustoszałą równina. Leciał wzdłuż brzegu ołowianoszarej rzeki, na której brzegach nic już nie rosło. Godzinę za godziną leciał nad olbrzymim kontynentem z północy na południe. Wiedział także, że ta latająca Arka jest w stanie polecieć o wiele dalej! Tak daleko, że dopiero po upływie wiciu lat będzie mógł ujrzeć planetę podobną do Ziemi... Guntram nie obawiał się tej myśli. Jego lud przeżył siedemset lat w prawie całkowitej izolacji, a w tajemniczej maszynie było miejsce dla wszystkich Wybranych. Czyżby była to odpowiedź na śmierć Wielkich Ludzi i nieoczekiwane pojawienie się Włóczęgów? Guntram zmniejszył szybkość lotu. Coraz wolniej lecąca maszyna przesuwała się nad potężnymi łańcuchami gór. Widoczność była zbyt słaba, żeby rozpoznać szczegóły. Mimo to Guntram zobaczył, że w niektórych miejscach kraina wiecznych lodów wygląda jak po bombardowaniu. Skoncentrował się na szukaniu jakichkolwiek siadów życia i nie zauważył, iż złocisty ptak zszedł z kursu. Dopiero, kiedy w kabinie obserwacyjnej zrobiło się jaśniej, drgnął zaskoczony. Zobaczył słońce po zachodniej stronie horyzontu! Przeraził się. Jak długo słońce pokazywało mu drogę, był pełen ufności. Po raz pierwszy uświadomił sobie, co przedsięwziął. Od czasu, kiedy opuścił Agnes, postępował według wskazówek swojego dziadka. Poczuł się następcą Mistrzów Loży i nie myślał o niczym innym, tylko o swojej misji. Teraz jednak ujrzał granicę swoich możliwości. Był wtajemniczony, ale samodzielnie nie potrafił jeszcze określić, jak daleko może się posunąć. I opuścił swój lud... Latająca maszyna pędziła ponad pustymi połaciami lodowymi. Brała coraz ostrzejsze zakręty. Guntram siedział głęboko wciśnięty w fotel kabiny obserwacyjnej, zaczął mieć kłopoty z oddychaniem. Rozpaczliwie próbował bronić się jeszcze przed nieznaną siłą. Widział, jak zbliża się ku niemu nie kończąca się, jasnozielonkawa na krawędziach rozpadlina lodowa, w której górnych partiach światło załamywało się jak w tęczy. Dopiero gdzieś, zupełnie w jej głębi, panowała znowu jasność. Jeszcze raz spróbował z całych sił odeprzeć nadchodzące nieszczęście. Potem nastała cisza. *** To była długa, niespokojna noc. Mężczyźni, kobiety i dzieci ciągle budzili się ze snu i wsłuchiwali długo w ciemność, po czym zmęczeni naciągali na siebie kołdry i znowu zasypiali. Tuż przed porą prawdziwej północy, dokładnie między zachodem a wschodem słońca, od domów wioski oderwały się zamaskowane cienie. Niektóre przemykały się w kierunku zachodnim, inne po omacku posuwały się w ciemnościach wzdłuż krzewów rosnących na skraju drogi. Znakiem porozumiewawczym były hasło i dotknięcie. Po kolei cienie zaczęły zbierać się koło Domu Księgi, siadając na kamiennym murze nad brzegiem strumienia. Kiedy pod starym domem znalazło się już czterech naczelników rodzin, we wsi nagle zakwiczała świnia. Kiedy każdy z zebranych trzymał już w dłoniach swój kubek miodu, wszyscy usiedli w półkolu na owczych skórach rozłożonych wokół ognia. Ciągle jeszcze mieli nasunięte głęboko na twarze okrągłe kapelusze. Tylko dwóch czy trzech naczelników rodzin zdjęło swoje długie opończe. - Straciliśmy to, co nas chroniło - odezwał się w końcu Wilhelm Kowal. - Siedemset lat... i wszystko na próżno! - Nieprawda! - sprzeciwił mu się Bieterolf. - W poprzednich pokoleniach każde odmienne zdanie uważane było za rebelię. Wychodziliśmy z założenia, że musimy się podporządkować, jeżeli chcemy przeżyć! Teraz jednakże potrzebujemy każdej opinii, każdego nowego pomysłu i propozycji! - Mój Boże, przecież to oznacza chaos! - jęknął Lamprecht. - To niemożliwe - zgodził się z nim potrząsając głową także i Heinrich. - Posłuchajcie mojej propozycji - powiedział w końcu Bieterolf i podniósł obie ręce. Pozostali zamilkli na chwilę. - Włóczędzy są silni dopóty, dopóki rządzi nimi Corvay. Wielu z nich już go nienawidzi, ponieważ nie dał im tego, co przyrzekał. Ale potrzebują go, bo wie więcej od nich! Niektórzy zaś z jego doradców zrozumieli, że w Sakriversum już nie chodzi o władzę jednego człowieka, ale o przeżycie wszystkich. Właśnie z tymi możemy rozmawiać. - Kto się do nich zalicza? - zapytał Eilhart. - Galus - Bieterolf zaczął po kolei zaginać palce u ręki. - Jest potomkiem człowieka, którego musieliśmy wypędzić z Rodziny Otta, ponieważ posiadając część Testamentu, chciał zdradzić Sakriversum. Następnym jest właściciel wierzchowca. Wie, ile żywności potrzebują zwierzęta. - To dopiero dwaj - stwierdził Wilhelm Stolarz. - Nie wymieniasz wśród nich Lella? - zapytał Fridrich. - Słusznie! Lello jest stałym zagrożeniem dla pozycji króla Corvaya. Ten błazen jest mądry i jako pierwszy zrozumiał, że Corvay nie może go powiesić, bez względu na to, co uczyni! - A co z innymi Włóczęgami? - zapytał Herbert. - Mówią też, że tam, gdzie przeżył katastrofę ten wielki człowiek, mogą przeżyć również i oni! Może jeszcze nie w tym miesiącu, ale na pewno już od lata... Lamprecht wolno potrząsnął głową. - Wierzą w to tylko ci, którzy nie znają prawdziwych rozmiarów katastrofy! Jeżeli istniałoby gdzieś miejsce, gdzie moglibyśmy żyć my lub Włóczędzy - to czy Guntram nie zawiadomiłby nas o tym? Czy zrobił to? - zapytał Herbort i również spojrzał na Mistrza Loży. - Czy otrzymałeś, Bieterolfie, jakiś znak od wnuka Wolframa? - Nie - odpowiedział ostatni Mistrz Loży. - Jest napisane, że Arka z Wewnętrznego Ołtarza będzie szukała roli, na której wzrośnie nowe ziarno najpierw na naszej planecie. Jeżeli jednak Guntram nie powróci, nie przeżyje tej zimy, tak samo jak i Wielki Człowiek, który jeszcze wierzy, że potrafi nam pomóc. Zebrani zamilkli na długą chwilę. - Co powinniśmy więc zrobić? - zapytał w końcu mistrz Lamprecht. - Wracajcie do swoich domów! Zatroszczcie się o to, żeby nie doszło do żadnych kłótni z Włóczęgami! Pracujmy i módlmy się, aby przynajmniej Guntram powrócił do nas żywy. Nie zapominajcie, że wówczas będziemy mogli jeszcze mieć nadzieję, jako że on posiada drugą część Testamentu Rolanda! Wypił łyk miodu i ciągnął dalej: - Przynieście mi kamienie z rodzinnych herbów znajdujących się w waszych domach. Złożę je razem i za pomocą lecących myśli spróbuję wejść w kontakt z Guntramem. Zebrani w milczeniu skinęli głowami, potem wstali i po kolei opuścili Dom Książki *** Poprzedniej nocy Guntram dziękował Bogu, że jeszcze żyje. W międzyczasie wiedział już, że nie będzie w stanie wystartować swoją maszyną do nowego lotu. Tam, gdzie znajdowały się puste pomieszczenia magazynowe ziała długa na wiele stóp szczelina w podłodze, przez którą wsączał się wolno do wnętrza Złocistego Ptaka chłód, z wolna zamieniający się w szroń. Wielokrotnie słyszał tarcie kadłuba, któremu towarzyszył trzask i plusk. Od ponad dwóch godzin wiedział już, co to oznacza - latająca maszyna, centymetr po centymetrze, zanurzała się w zagłębieniu powstałym w topniejącym lodzie... Nagle pod ciągle spływającą w dół wodą ujrzał szare, lśniące krawędzie, które znikały ukośnie pod latającą maszyną. Skała! Guntram poczuł wzbierającą w nim wdzięczność dla losu. A więc istniała jeszcze nadzieja! Nie był całkowicie uwięziony. Musiał tylko znaleźć teraz sposób na wystartowanie! Nagle owładnęło nim wrażenie, że ktoś za nim stoi. Na chwilę wstrzymał oddech, a potem gwałtownie odwrócił się. - Agnes! - wyszeptał bezgłośnie. Ale to nie była jego żona. Za nim nie było nikogo. Zadrżał. Co się z nim działo? Czyżby miał już halucynacje? - Musisz tylko tego zechcieć! To był głos Bieterolfa... - Guntramie, wracaj do nas! - usłyszał tym razem głos Agnes. - Potrzebujemy ciebie! - To znowu była Agnes. - Wszyscy naczelnicy rodzin zebrali się w Domu Księgi! Chcemy ci pomóc! - powiedział głos Bieterolfa. Guntram powoli zaczął pojmować, skąd brały się te głosy. To graniczyło wprost z cudem! Przez ponad połowę kuli ziemskiej docierały doń głosy jego pobratymców. Były tak silne i bliskie, jakby pochodziły od niego samego. - Wracaj Guntramie! - wołała jego żona, Agnes. - Spróbuję! Ale postarajcie się, żeby Goetz był w pobliżu, kiedy latająca maszyna pojawi się nad katedrą! Będziemy go pilnie potrzebować... Dobiegające go myśli Agnes i naczelników rodzin stawały się coraz bardziej intensywne. Jak wszechpotężna, wielka moc wsączały się do każdej komórki jego ciała. Poczuł w sobie naraz dziwną, oswobadzającą wibrację. Była to siła Uniwersum istniejąca w nim samym, w jego duszy. Chwiejnym krokiem podszedł do środka pomieszczenia, znajdującego się pomiędzy dwiema wielkimi berylowymi soczewkami. Podniósł głowę i wyprostował palce u rąk. Kiedy się odwrócił i jak ofiarne miseczki uniósł do góry obie dłonie, poczuł jak łączy się w nim także i siła jego braci z Sakriversum. Stał się w tym momencie jednością idei życia ducha i Uniwersum. Materia, czas i przestrzeń utraciła nad nim swą władzę. Wszystko zdawało się należeć do przeszłości. Dopiero kiedy już od dłuższej chwili unosił się ponad otwartym morzem, poczuł, że jednak posiada nadal swoje ciało. Jego Złocisty Ptak płynął w powietrzu, ciągnąc za sobą długi ogon kryształów lodu. Rozdział XXIX - Wycofujemy się! powiedział stanowczo Menennery Luck. - Gdy tylko naczelnicy rodzin i Guntram sprowadzą latającą maszynę z powrotem, porywamy Ptaka i znikamy! - „My”, to znaczy kto! - zapytał cichym, groźnym głosem Llewellyn Corvay, siedząc wraz ze swymi doradcami na trawie pod wiejską lipą. W Sakriversum zapadł wieczór. Większość Wybranych powróciła już z pól. W niektórych domach pijani Włóczędzy ryczeli stare, marynarskie pieśni. Większość intruzów pozostawała jednak przez cały dzień w ukryciu. Menennery Luck wstał i otrzepał swój ciemny płaszcz, uszyty z surowego materiału. Był jednym z ostatnich, którzy pozbyli się swoich starych ubrań. - Nie chcemy już, żebyś był dalej naszym królem! - powiedział zimnym, szorstkim głosem. Hector i Galus jednocześnie spojrzeli na niego. Król Corvay uspokajającym gestem uniósł obie ręce. - Mów dalej! - rozkazał. - Byłeś za miękki, Corvay! Prawo życia nie daje nikomu drugiej szansy! Niestety, nie zauważyłeś, że każdy z nas ma tylko jedną skórę! Nie potrafisz dać nam tego, co przyrzekłeś i dlatego już nas nie interesuje, co jeszcze dzisiaj lub jutro możesz uzyskać od naczelników rodzin. - Co chcecie zrobić? - Odchodzimy! - Ilu was jest? - Razem ze mną, dwunastu. Corvay skinął głową. Patrzył nieruchomo na swoje ręce, a potem spojrzał Galusowi prosto w oczy. Po chwili zrozumiał, że nie może już więcej na niego liczyć. - Latająca maszyna! - zaczął krzyczeć Menennery Luck. Jan i Hector nie zdążyli go już zatrzymać. Razem z uzbrojonymi Włóczęgami przebiegł obok nich. Hanns, Olf i Dietlieb zamknęli drogę, stając na moście nad strumieniem. Matylda chwyciła dwie kobiety za ręce. Jedna z nich należała do ludu Włóczęgów. Również Llewellyn Corvay bezskutecznie usiłował dojść do drogi. Odbił się od stojących przed nim Wybranych, zaplątał w gałęziach krzewów rosnących w ogrodzie mistrza Herborta, ciągle wzywając do siebie Hectora, Jana i Patricka. Żaden z nich nie zwrócił jednak na niego uwagi. Jak dowódca bez armii, król Corvay krążył od jednego do drugiego, ciągnąc ich za płaszcze, ubrania i ręce. - Co robicie? - dyszał chrapliwie. - Nie słuchajcie Menennery Lucka! Ona was zdradzi! To ja jestem królem! Ja przyprowadziłem was tutaj! Wybrani, do których się zwracał, cofali się przed nim; Włóczędzy tylko się śmiali. Niektórzy spluwali nawet przed nim na ziemię. - Nie możecie wyjść na zewnątrz! Zginiecie, jeżeli to zrobicie! - Precz! - Nie próbuj stawać nam na drodze! I znowu dla kolejnego Llewellyna zabrakło miejsca w historii. Ostatniego, prawdziwego księcia Walii oszukano, zabierając mu jego królestwo. Imię włóczęgi, którego spłodził podczas swojej ucieczki przed inkwizycją, znały jedynie zakonnice z klasztoru w Altomünster. Teraz bezpośredni potomek owego bękarta, Llewellyn Corvay, musiał również oddać pole. W jasnym jeszcze świetle zachodzącego słońca zapłonęły cienkim, żółtawym płomieniem pochodnie. - Pod Diabelski Mur! - rozległ się w Sakriversum piskliwy krzyk Menennery Lucka. - Tam, gdzie gniazdo Złocistego Ptaka! Odzewem był ryk pozostałych Włóczęgów. Corvay schodził w dół po stromych łąkach między pastwiskiem dla owiec a jeziorem. Ani razu nie spojrzał do tyłu. Jego prześladowcy byli jeszcze daleko, kiedy on dotarł już do bagniska. Zatrzymał się na chwilę na jednym z tarasów i popatrzył na stopnie, rury i otwarte klapy urządzeń. Błędne ogniki rzeczywiście wskazywały mu drogę. Potrząsnął głową i nie oglądając się ani razu za siebie wszedł na moczary. Błoto pochłonęło go z cichym cmoknięciem. Na powierzchni unosił się po chwili tylko beret z potarganym piórem. Pozostał na niej również i wtedy, kiedy trafiły go pierwsze kamienie. *** Guntram zorientował się, że nie jest w stanie samodzielnie wprowadzić maszyny do Sakriversum. Brakowało mu po prostu praktyki. Musisz tylko tego chcieć! Zacisnął zęby. Włóczędzy zgrupowani wokół Menennery’ego zaczęli zbliżać się do Domu Księgi. W tej samej chwili na dachy domów Wirnta i Konrada spadły pierwsze pochodnie. - Dalej! Dalej! - dochodziły go myśli naczelników rodzin. Złocisty Ptak zakreślił w powietrzu łuk, najpierw ku północnej wieży katedry, a potem ku południowej. Jego szeroko rozłożone skrzydła prawie dotknęły kamiennych ozdób. Tuż przed nim, po fasadzie katedry wzbijała się ku górze skręcona smuga dymu. W pewnym miejscu rozdzielała się na dwoje, znikając w cieniu pod wysokim gzymsem dachu. Tam znajdowało się właśnie wejście do wewnętrznego ołtarza. Gwałtowny wstrząs rzucił kołyszącą się maszynę, jak gdyby powietrzny statek znowu zareagował na żagle i rękę sternika. Guntram odetchnął głęboko i skoncentrował się na otworze, z którego wypływał dym. Ostrożnie zaczął zmuszać maszynę latającą do złożenia skrzydeł. Z trudem, ale i bez większego oporu Złocisty Ptak, wypełniony lodem i wodą, dał się skierować do swojego kamiennego gniazda. Rozległ się głośny zgrzyt i złocisty kadłub maszyny osiadł na belkach, które częściowo wystawały z kryjówki. Niewidoczne, tajemnicze urządzenie obróciło maszynę o sto osiemdziesiąt stopni, po chwili została ona wciągnięta ogonem do wewnątrz. Goetz wspiął się jak mógł najszybciej na szczyt południowej wieży katedry. W zapadającym zmierzchu wkroczył do świata swoich małych krewniaków. Gęsty dym zasłonił mu całkowicie widok. Tylko gdzieś w środku Sakriversum widział niewyraźnie migocące czerwone płomienie. W pierwszej chwili chciał się po prostu rzucić do przodu, ale nie zrobił tego, bojąc się niechcący kogoś zranić. Długą chwilę stał pochylony do przodu po wewnętrznej stronie rozety, wsłuchując się w ciemność, ale nie dobiegł go nawet najcichszy dźwięk. Zarzucił plecak na ramię i wszedł do lasu, którego korony drzew sięgały mu do ramion. Pomiędzy ich wierzchołkami ciągnęły pasma gęstego dymu. Kiedy Guntram opuścił swą latającą maszynę, z jej brzucha wylewały się potoki wody. Zbierała się w rynnach biegnących pod ścianą wewnętrznego ołtarza, skąd z bulgotem i szumem spływała do kanałów. Targany przeciwstawnymi uczuciami zaczął schodzić w dół. Z jednej strony był szczęśliwy z powodu udanego powrotu, z drugiej obawiał się wyrzutów naczelników rodzin. W dole przed nim strzelały w górę wysokie płomienie z palących się domów. W ogniu stała cała wieś. Dochodziły go okrzyki, brzęk broni i głuche uderzenia w kotły. Dzika horda Włóczęgów siłą torowała sobie drogę wzdłuż strumienia. Pierwsi z nich znajdowali się już powyżej Domu Księgi. Jeden z nich go dostrzegł. - Tam jest wejście - krzyknął. - Za mną, chłopcy! - Niech żyje Menennery Luck! Guntram z przerażeniem patrzył na cały ten chaos. To był koniec Sakriversum! - Długo cię nie było - rozległ się głos za jego plecami. Gorący dreszcz przeniknął jego ciało. - Agnes! - krzyknął i gwałtownie odwrócił się do tyłu. Nagły zawrót głowy rzucił go na kolana. Agnes schwyciła mocno jego ręce. Guntram przycisnął twarz do jej kolan. Ciągle jeszcze na klęczkach, objął Agnes... - Czy możesz raz jeszcze odnaleźć tajny korytarz do Domu Księgi? Guntram wyprostował się. Wściekle ryczący Włóczędzy niebezpiecznie przybliżyli się do nich. - Co tu się dzieje? - Nasi ludzie i połowa Włóczęgów uciekli do Domu Księgi - wyjaśniła szybko - Corvay nie żyje. Kilku z jego ludzi chce tutaj zostać. Reszta oszalała. Szukają Złocistego Ptaka. - O mój Boże - jęknął Guntram. - Czy oni nigdy nie pojmą, że jesteśmy ostatnimi z ludzi? Po co im jeszcze złoto i szlachetne kamienie? - Kto nie posiada bogactwa w swoim sercu, zawsze będzie sięgał po wszystko, co błyszczy - powiedziała ze smutkiem Agnes. - Jest już za późno, żeby to zmienić! Trochę dalej na zachód Goetz szybkim krokiem posuwał się po wzgórzach. Prawie nic już nie widział. Tylko ściana czerwonawych płomieni za chmurami dymu wskazywała mu drogę. Musiał przy tym ciągle uważać, żeby nie zdeptać jakiegoś człowieka lub zwierzęcia uciekającego przed ogniem. Im bliżej wsi, tym bardziej był niespokojny. W końcu nie wytrzymał i pobiegł długimi susami ponad ostatnim łukiem sklepienia katedry. Zwolnił dopiero tuż przed granicą wsi. Domów nie można już było uratować. Plecakiem osłonił twarz przed żarem i dobiegł do brzegu strumienia przez sięgające mu pasa płomienie. Tak szybko, jak to było możliwe opróżnił na pochyłej łące plecak z zapasów. Zauważył przy tym, że znowu ogłuchł. Nie słyszał trzeszczenia płomieni ani plusku strumienia. Przez chwilę dziwił się, że płynie nim znowu woda, jako że w ostatnim czasie nie spadła ani kropla deszczu. - Dziwne! - mruknął. - Bardzo dziwne! Ostrożnie zanurzył w potoku pusty plecak. Woda była nadzwyczaj zimna. Wyprostował się i trzymając plecak pod pachą jak kobzę - pobiegł w kierunku płonących domów. Szerokim, płaskim strumieniem zaczął systematycznie gasić ogień. Po chwili otulił go biały obłok pary. Zaczęło się ściemniać. Przypomniał sobie, że już po raz drugi zajmował się wodą w Sakriversum. Za pierwszym razem ratował je przed jej nadmiarem, a teraz gasił nią pożar. W Domu Księgi Wybrani dziękowali swojemu Stwórcy modlitewnym śpiewem. Prawie wszyscy zebrali się w wielkim pomieszczeniu, które było niegdyś kuchnią ich prarodziców. Siedzieli na podłodze, rusztowaniach, a nawet na sznurowych drabinkach prowadzących na różne poziomy platform. Do śpiewu Wybranych próbowali dołączyć się Hector, cyrkowcy i kobiety Włóczęgów. Rozdział XXX Na krótko przed tym pojawili się wśród zebranych Guntram i Agnes. Zewsząd wyciągały się do nich ręce w powitalnym geście, słychać było radosne pozdrowienia. Mężczyźni bez przerwy poklepywali Guntrama po plecach, a kobiety obejmowały i całowały Agnes. Guntram i Agnes w napięciu obserwowali tajemnicze czynności wykonywane przez naczelników rodzin. Zdawali się nie zauważać tego zainteresowania. Po długiej chwili mistrz Bieterolf położył obie ręce na stronicach Wielkiej Księgi i skłonił głowę. Światło pochodzące z jakiegoś ukrytego źródła odbijało się na jego spoconej twarzy. - Oni już nie wrócą - powiedział Bieterolf, nie odwracając się. - Próbowaliśmy już wszystkiego, ale oni byli już w zasadzie martwi przed dotarciem do Sakriversum. - A więc zgina z głodu, gdzieś w korytarzach labiryntu Diabelskiego Muru! - odparł wyczerpany mistrz Herbert. - Nie! - powiedział, wyszedłszy z ukrycia w cieniu Gains. - Obserwowałem was przed cały czas. To prawda - nikt nie może wam zarzucić, że nie uczyniliście wszystkiego, żeby zatrzymać ludzi, którzy poszli z Menennery Luckiem. Ale dlaczego nie chcecie im pomóc, jeżeli szukają dla siebie nowej ojczyzny? - A jak? - zapytał zdziwiony Bieterolf. - Dajcie im latająca maszynę! Gains założył ręce z tylu i z wysoko uniesionymi ramionami podszedł do Guntrama. Oczy świeciły mu dziwnym blaskiem. Guntram poczuł skurcz żołądka. - Miałem dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym, co powiedział mi przed śmiercią mój dziadek. Teraz, kiedy zobaczyłem, jak zniszczony jest świat na zewnątrz, uważam nas i Sakriversum za największy błąd w całej historii ludzkości! - Guntramie! - krzyknęła przerażona Agnes. - Nie bluźnij! - To właśnie czyniliśmy już od dawna - odparł gorzko Guntram. - Byliśmy zawsze przekonani, że żyjemy w izolacji, gdy tymczasem było odwrotnie! Kto ze swojej wiedzy czyni tajemnicę, wywołuje strach u siebie i innych! Jest tylko jeden sposób na to, żeby przyjąć odpowiedzialność wobec innych - powiedzieć im całą prawdę! Tylko w taki sposób Ziemia może się znowu stać kwitnącym ogrodem, w którym nie będzie głodu, zazdrości i nędzy. Mieliśmy wszystkie warunki do tego, żeby rozwijać nasze zdolności i naszego ducha w pokoju i harmonii z Uniwersum. Nie zrobiliśmy tego jednak, tylko przyglądaliśmy się jak na zewnątrz powoli umiera nadzieja i wiara w sens życia! Naczelnicy rodzin wpatrywali się zmieszani w Guntrama. - Pozbawiliście ludzkość doświadczeń jej dzieciństwa, właśnie wtedy, kiedy zaczynała już dojrzewać! - przyłączył się do Guntrama Galus. - Dlatego musiała stworzyć sobie pozbawiony ducha, ubogi obraz świata, któremu brakowało najistotniejszych fragmentów. To żadna pomoc, kiedy raz na jakiś czas, od święta, jeden z was przychodził, żeby ukazać drogę któremuś z tych, żyjących na zewnątrz! Nie chcę mówić teraz o Leonardzie, Koperniku czy Giordano Bruno. Było jeszcze wielu innych, którzy przeczuwali, że gdzieś, poza nauką i techniką, ukryte są o wiele większe tajemnice. Galus pogładził się po swojej niekształtnej, łysej czaszce. - To, czego żądam teraz od was, pokryje tylko małą część długu, który i wy częściowo macie na sumieniu! Podszedł do Otta: - Daj mi pierwszą część Testamentu! Otto zaczął drżeć na całym ciele. - Tego... tego nie wolno mi uczynić... - Czego naprawdę chcesz? - zapytał ostro Guntram. - Nie chcę, żeby z waszej winy umarło jeszcze więcej ludzi - odparł miękko Galus. - W pierwszej części Testamentu Rolanda opisane są wszystkie tajemne korytarze znajdujące się wewnątrz katedry. Również i te w labiryncie Diabelskiego Muru. - Daj mu testament, Otto! - powiedział Guntram. Żaden z naczelników rodzin nie zaoponował. Agnes podeszła do Otta i wyciągnęła do niego otwartą dłoń, a potem zaniosła medalion Galusowi. - Będziecie mieli wiele pracy - powiedział Galus do Agnes i Guntrama. - Przykro mi, że wasza wieś została zniszczona przez kilku niepoprawnych ludzi. Ale może to i lepiej. Nie będzie w ten sposób żadnej różnicy między wami a Włóczęgami, którzy chcą tu zostać. Nie będziecie mieli nic i możecie zacząć wszystko od nowa. Uśmiechnął się pojednawczo, potem odwrócił i zaczął schodzić w dół. W połowie schodów zatrzymał się raz jeszcze. - Nie zapomnijcie, że w dalszym ciągu jesteście spadkobiercami wielkiego dziedzictwa! Ale nie traktujcie go jak tajemnicy, lecz jako dar, z którego powinni korzystać wszyscy. Również i wśród Włóczęgów są ludzie, od których możecie się czegoś nauczyć! - Dokąd idziesz? - zapytała Agnes. - Poczekam w górze, pod Diabelskim Murem, aż moi przyszli towarzysze drogi prześpią swój gniew i rozczarowanie. Potem spróbuję przy pomocy latającej maszyny znaleźć kawałek ziemi, na którym będziemy mogli wybudować nasze domy. Na podróż do innej gwiazdy brak mi już sil. Na pożegnanie skinął głową Agnes i Guntramowi i w milczeniu zszedł po schodach w dół. Pięćdziesiątego dnia po katastrofie Matylda wraz z innymi kobietami wcześnie rano wyszła z Domu Księgi i udała się do pracy. Wkrótce po wschodzie słońca we wsi pojawił się Patrick. Zwęglone belki przywiązał linami do muła i zaczął odciągać na bok. Jako następni na dworze pojawili się Dietlieb, Olf i Hanns. Chodzili wokół śpiącego Wielkiego Człowieka, ale nie odważyli się go obudzić. - To on zgasił pożar - odezwał się Olf, kiedy odkrył plecak Goetza. - Bez niego ogień dotarłby z pewnością do belek pod sklepieniem dachu. Około południa wszyscy zebrali się pod lipą. Ustawiono rożny, na których zaczęto piec jagnięta. W ruinach domów znaleziono jeszcze sporo naczyń i narzędzi. Nie było tego wiele, ale na początek musiało wystarczyć. Zapach pieczonego mięsa i łaskoczące w nos promienie słoneczne z setek berylowych soczewek obudziły Goetza. Kiedy mrugając powiekami rozejrzał się, ujrzał wokół małych ludzi, którzy w przerażeniu rozbiegli się we wszystkie strony. Położył się więc na brzuchu i wyciągnął ręce. Mimowolnie musiał się uśmiechnąć, kiedy zobaczył ich zaskoczone twarze. Gdy się już uspokoili, spróbował z nimi porozmawiać, ale przypomniał sobie, że jego głos jest dla nich za mocny, postanowił więc milczeć przez następne kilka godzin. Zjadł nieco ze swoich zapasów. Ucieszył się, kiedy po południu zobaczył Guntrama wraz z Agnes i naczelnikami rodzin. Przedtem jeszcze pozbierał osmalone belki dachowe i poukładał w stos. Goetz położył się obok strumienia, a Guntram wdrapał się na jego prawe ramię. Guntram przywołał do siebie Agnes i zaczął opowiadać o swoim locie, Złocistym Ptaku i nocy spędzonej w Domu Księgi. Kiedy opowiedział o medalionie, Goetz przypomniał sobie nagle to, co znalazł wraz z chustką Agnes po ich pierwszym spotkaniu w wieży. - Czy to jest może ta druga część? - Tak. Zawiera opis transmutacji materii, siły, która wiąże wszystkie elementy Uniwersum ze sobą oraz wskazówki, w jaki sposób może uzyskać jedność ducha i materii. - Znak trzech punktów! Guntram skinął potakująco głową, po czym pochylił się ku Agnes i rozmawiał z nią przez kilka chwil. Goetz nie zrozumiał z tego ani słowa. - Zachowaj to dla nas! - powiedział po kilku minutach Guntram - Ale pod jednym warunkiem. Każdy, kto cię o niego zapyta w przyszłości, będzie miał prawo otrzymać odpowiedź! - Zgoda - odparł Goetz, czując dziwne ukłucie w sercu. Pomyślał, że niewiele życia mu już pozostało. Każda minuta jego życia była teraz cenna dla Wybranych i Włóczęgów. Musi pomagać im tak długo, dopóki starczy mu sił. Po raz pierwszy usłyszał w myślach także i głos Agnes. Będzie musiała się jeszcze dużo uczyć.....chcemy... żebyś... tu... został... Goetz uśmiechnął się z wdzięcznością. - Będę odwiedzał was tak długo, jak będę mógł, ale nie chcę zostać w Sakriversum. Ze względu na mój wzrost zawsze będziecie się czuli obserwowani i zagrożeni. To nie jest dobry pomysł. W tym samym momencie rozległ się grzmot od strony Diabelskiego Muru. To Galus usiłował wyprowadzić na zewnątrz katedry latającą maszynę. - Musimy im pomóc! - krzyknął w myślach przerażony Guntram. Ta myśl przyszła tak nagle, że Goetz gwałtownie drgnął. To samo przydarzyło się naczelnikom rodzin, przebywającym we wsi. Natychmiast przybiegli pod lipę i tuż przed Goetzem utworzyli krąg. Schwycili się za ręce, włączając Patricka, Lella i Nancy. Z błaganiem w oczach spojrzeli na Goetza. Natychmiast zrozumiał o co im idzie. Zamknął oczy i włączył się w potężny strumień myśli. Łoskot dochodzący od strony Diabelskiego Muru stawał się coraz głośniejszy, powodując drżenie murów sklepienia ponad nawą główną katedry. Po zachodniej stronie Diabelskiego Muru stoczyła się w dół, zatrzymując dopiero u stóp Wzgórza Dębów, kamienna lawina. Pomiędzy ostatnim zbiornikiem wody a rozetą w murze powstał wielki, postrzępiony otwór w kształcie krzyża. Ponad drzewami na szczycie Wzgórza Dębów zawisła chmura pyłu. Goetz otworzył oczy i na ułamek sekundy mignął mu ciemny kształt znikający za rozetowym oknem. - Udało się! - stwierdził z ulgą Guntram. - Dalej już muszą radzić sobie sami... Odlot grupy Włóczęgów z Menennery Luckiem i Galusem długo jeszcze był tematem rozmów wśród tych, którzy pozostali. Pod wieczór ustalono już, że poleciało z nim także i kilka dziewcząt z ludu Włóczęgów, natomiast spośród Wybranych nie brakowało nikogo. Pierwszy dzień w zniszczonej wsi zakończyły wspólne tańce. Mimo ogólnego zmęczenia i wyczerpania, była to radosna i pełna szczęścia zabawa. Goetz zdecydował się pozostać jeszcze kilka dni w Sakriversum. - Ale tylko do chwili zakończenia najcięższej pracy - powiedział do Guntrama i Agnes, którzy uśmiechali się tajemniczo, machając kartką papieru z jakimś rysunkiem. - Co tam macie? - zapytał Goetz. - Dom dla ciebie! - powiedział Guntram. - Możesz zamieszkać w Wewnętrznym Ołtarzu! Będzie dla ciebie wystarczająco duży, Lello wszystko dokładnie wymierzył. Zaskoczony Goetz pokiwał głową, a potem roześmiał się z zadowoleniem. Bardzo ich polubił, tych wszystkich swoich małych przyjaciół.