Aleksander Dumas (ojciec) HRABIA MONTE CHRISTO Tom III 1. POSTĘPY MŁODSZEGO PANA CAVALCANTIEGO W tym czasie odjechał major Cavalcanti, wracając nie tyle pod sztandary jaśnie oświeconego cesarza austriackiego, ile do Lukki, miejscowości kuracyjnej, stęskniony za tameczną ruletką poza którą nie widział świata. Oczywiście, jako człek wzorowej skrupulatności, zabrał całą sumę, którą otrzymał na podróż do Paryża i w nagrodę za to, że z nadzwyczajnym taktem i powagą odegrał był rolę ojca. Na odjezdnym wręczył Andrei wszelkie dokumenty stwierdzające, iż młodzieniec ma zaszczyt być synem margrabiego Bartolomea Cavalcanti i margrabianki Leonory Corsinari. Andrea zadomowił się tedy mniej więcej w owych paryskich salonach, gdzie chętnie witają i podejmują cudzoziemców. Nikt nie interesuje się tam, kim właściwie jest przybysz, każdy zadowala się pozorami. Bo i zresztą, jakie wymagania stawia Paryż młodemu człowiekowi? Żeby znośnie mówił tutejszym akcentem, ubierał się przyzwoicie, grał namiętnie w karty i płacił dukatami. Nie trzeba mówić, że mniej się w tym przypadku żąda od cudzoziemca niż od paryżanina. Przeto już po dwóch tygodniach Andrea zdobył wcale piękną pozycję: tytułowano go hrabią; mówiono, że posiada pięćdziesiąt tysięcy liwrów renty; opowiadano, iż ojciec jego ma bajeczne skarby, ukryte — podobno — w kamieniołomach Saravezza. Pewien uczony, przy którym wspomniano o tym skarbie, zapewnił, że zna rzeczone kamieniołomy. Przydało to ogromnej wagi twierdzeniom dotychczas nie sprawdzonym: nabrały wszelkich cech rzeczywistości. Tak przedstawiały się sprawy w owym kręgu paryskiej socjety, do którego wprowadziliśmy czytelnika — gdy jednego wieczoru Monte Christo złożył wizytę baronowi Danglars. Pana Danglarsa nie było w domu, hrabia odwiedził więc jego małżonkę, dowiedziawszy się od służby, że przyjmuje właśnie. Od owego obiadu w Auteuil i wypadków, jakie po nim nastąpiły, panią Danglars ogarniało nerwowe drżenie, ilekroć wspomniano o hrabi de Monte Christo. Przykre to uczucie wzmagało się jeszcze, gdy mówiono o hrabi, on zaś nie nadchodził, ale jeśli Monte Christo zjawił się przypadkiem, baronowa uspokajała się zupełnie i pierzchały wszelkie jej obawy. Wydawało się pani Danglars, że człowiek o twarzy tak otwartej, traktujący ją tak uprzejmie, a nawet z pewną zalotnością, nie może żywić wobec niej złych zamiarów. A zresztą, serca i najbardziej zepsute nie wierzą w zło, jeśli nie potrafią wytłumaczyć go jakimkolwiek interesem. Zło nieużyteczne i bezzasadne budzi wstręt, jako coś nienormalnego. Kiedy Monte Christo wszedł do buduaru, dokąd już raz wprowadziliśmy czytelnika, pani Danglars popatrywała dość niespokojnie na rysunki, które podawała jej Eugenia, oglądając je wespół z młodym panem Cavalcanti. Stało się, jak zwykle: baronowa zdenerwowała się, gdy lokaj oznajmił Monte Christa, ale powitała go z uśmiechem. Hrabia ogarnął jednym rzutem oka całą scenę. Baronowa niemal leżała na kozetce, Eugenia siedziała obok matki, a Cavalcanti stał. Cavalcanti był odziany czarno, niby bohater Goethego. Na nogach miał lakierki i białe jedwabne ażurowe pończochy. Białą dłonią, niezgorzej wypielęgnowaną, gładził się po jasnych włosach, wśród których błyskał diament: próżny młodzieniec nie oparł się bowiem pokusie i — wbrew radom Monte Christa — ozdobił mały palec pierścionkiem. Ruchowi temu towarzyszyły zabójcze spojrzenia przeznaczone dla panny Eugenii. A jednocześnie wzdychał — z podobną dyskrecją i w tym samym celu. A panna Danglars nie zmieniła się ani na jotę: była piękna, oziębła i drwiąca. Zaloty Cavalcantiego nie uchodziły jej uwagi — tylko rzekłbyś, ześlizgiwały się niby po pancerzu Minerwy. Kilku filozofów odziało — słusznie czy nie — w ów pancerz pierś Safony. Eugenia, skłoniwszy się chłodno hrabiemu, skorzystała z pierwszych banalnych słów rozmowy, aby uciec do pokoju muzycznego. Zaraz też doleciały stamtąd wesołe głosy połączone z akordami fortepianu. Monte Christo domyślił się, że panna Danglars przełożyła kompanię panny Ludwiki d'Armilly, swojej nauczycielki śpiewu, nad towarzystwo jego i pana Cavalcanti. Gawędząc z panią Danglars i udając zachwyconego czarem tej rozmowy, obserwował zachowanie pana Andrei. Młodzieniec stanął pode drzwiami i słuchał z nabożeństwem muzyki, nie ośmielając się przekroczyć progu. Bankier wrócił niebawem. Spojrzał najpierw na Monte Christa, ale drugim spojrzeniem zaszczycił Andreę. Małżonce skłonił się na sposób niektórych mężów. Trudno określić ten ukłon — bezżenni nabiorą o nim wyobrażenia, gdy wyjdzie nader obszerny kodeks pożycia małżeńskiego. — To panienki nie zaprosiły pana, żebyś z nimi pograł albo zaśpiewał? — zwrócił się Danglars do Cavalcantiego. — Niestety nie! — I Andrea westchnął jeszcze wymowniej niż poprzednio. Danglars co prędzej otworzył drzwi. Obie panny siedziały przy fortepianie na jednym krześle. Grały razem akompaniament na lewą i prawą rękę. Lubiły go, więc grywały często i z niezwykłą wprawą. Ludwika i Eugenia tworzyły razem jak gdyby obraz, piękny i pełen uroku: podobne sceny rodzajowe oglądamy często w Niemczech. Ludwika była drobna i szczupła. Bujne złote włosy opadały lokami na szyję cokolwiek za długą, jak u madonn Peruginiego. Oczy przysłaniała mgłą zmęczenia. Przypominała wróżkę. Mówiono, że ma wątłe płuca i że kto wie, czy nie umrze śpiewając, niby Antonia ze „Skrzypiec z Cremony”. Monte Christo zapuścił do tego gyneceum wzrok bystry i ciekawy. Ujrzał pannę d'Armilly po raz pierwszy, chociaż często słyszał o niej w tym domu. — Cóż to, zabroniłaś nam tu wstępu? — rzekł baron do córki. I wprowadził młodzieńca do przyległego saloniku. Przymknął drzwi tak zręcznie — a może był to przypadek — iż baronowa i Monte Christo nie widzieli ze swoich miejsc, co się dzieje przy fortepianie. Ale że za Andreą poszedł bankier, pani Danglars nie raczyła tego zauważyć. Po chwili zabrzmiał głos Andrei. Przy dźwiękach fortepianu młodzieniec śpiewał korsykańską piosenkę. Hrabia słuchał z uśmiechem — zapomniał o Andrei, a przypomniał mu się Benedetto — tymczasem zaś baronowa zachwalała opanowanie swojego męża. Baron stracił dziś w bankructwie mediolańskim do czterystu tysięcy franków. Pochwała była zasłużona. Gdyby hrabia nie dowiedział się o tym od baronowej, a może za pomocą jednego ze środków, dzięki którym wszystko wiedział, nie wyczytałby nic z twarzy Danglarsa. Doskonale, pomyślał. Nie przyznaje się już do strat, a miesiąc temu chełpił się nimi. Następnie rzekł: — E, łaskawa pani, baron jest tak wytrawnym znawcą giełdy, że zawsze sobie odbije. — Widzę, że podzielasz pan ogólne, acz błędne mniemanie. — Jakież to? — Że mój mąż gra na giełdzie, a on nigdy tego nie robi. — Doprawdy? A przecież pan Debray mówił mi... O właśnie, co słychać u niego? Nie widziałem się z nim chyba cztery dni. — I ja też — odparła baronowa z cudowną przytomnością umysłu. Ale zacząłeś pan zdanie i nie skończyłeś. — Nie zauważyłem... — Że pan Debray mówił coś panu. — A tak, tak, powiadał mi, że hołdujesz pani demonowi gry. — Przyznam się, że bawiło mnie to czas jakiś, ale się tym znudziłam. — Niesłusznie, niesłusznie, łaskawa pani. Miły Boże, fortuna kołem się toczy!... Gdybym był kobietą, żoną bankiera, ufałbym oczywiście szczęściu męża — ale w spekulacji, jak pani dobrze wie, raz się jest na wozie, a raz pod wozem. Jakkolwiek tedy, powtarzam, ufałbym szczęściu męża, starałbym się zdobyć własną fortunę, nawet gdyby trzeba było powierzyć swoje interesy komuś nie znanemu mężowi. Pani Danglars nie zapanowała nad rumieńcem. — Ot na przykład — ciągnął Monte Christo, udając, iż nie dostrzegł jej pomieszania — słyszałem, że wczoraj akcje neapolitańskie przyniosły niektórym piękne zyski. — Nie mam ich — przerwała baronowa — i nigdy nie miałam. Ale, mój hrabio, rozprawiamy o giełdzie jak dwoje maklerów. Pomówmyż lepiej o tych biednych Villefortach, tak ciężko doświadczonych przez los. — A cóż im się stało? — zagadnął Monte Christo, jak gdyby nie wiedział o niczym. — Ależ musiałeś pan słyszeć o tym. Umarł pan de Saint-Meran, a niedługo po nim jego małżonka. — Tak, tak, słyszałem. Ale, jak powiada Klodiusz w Hamlecie, to prawo natury: rodzice umierają jak świat światem, a dzieci ich opłakują. — To jeszcze nie wszystko. — Jak to nie wszystko? — Wiadomo panu, że mieli wydać córkę za mąż... — A tak, za pana d'Epinay. No i co, z mariażu nici? — Jakoby wczoraj przed południem pan d'Epinay zwrócił im słowo. — Doprawdy?... I nie wie pani, dlaczego? — Nie. — Okropność!... A jakże pan de Villefort wytrzymał te wszystkie ciosy? — Jak to on: ze spokojem filozofa. W tym momencie wszedł Danglars. — Cóż to — zagadnęła baronowa — zostawiłeś Eugenię sam na sam z panem Cavalcanti? — I z panną d'Armilly. Za kogóż ją masz? Po czym zwracając się do Monte Christa: — Uroczy chłopak z tego księcia Cavalcanti, prawda, panie hrabio?... Czy aby tylko jest księciem?... — Za to nie dałbym sobie uciąć głowy — odparł Monte Christo. — Przedstawiono mi jego ojca jako margrabiego, a więc pan Andrea jest zapewne hrabią, nie wydaje mi się jednak, aby zależało mu specjalnie na tytule. — A to czemu? — obruszył się Danglars. — Jeśli jest księciem, źle czyni nie podkreślając tego. Każdy winien cenić swoją godność. Nie lubię, jeśli ktoś wypiera się swojego pochodzenia, bardzo nie lubię. — O, bo pan jesteś demokratą czystej wody — uśmiechnął się hrabia. — Ale, mój mężu — ozwała się baronowa — czyż ty nie widzisz, na co się narażasz? Gdyby pan de Morcerf zjawił się przypadkiem, zastałby pana Cavalcanti w pokoju, do którego jemu, narzeczonemu Eugenii, nigdy wejść nie dozwolono. — Słusznie powiedziałaś o przypadku. Tak rzadko widujemy pana Alberta, że chyba tylko przypadek sprowadza go do nas. — Mniejsza z tym. Gdyby przyszedł i zastał tego młodego człowieka z Eugenią, byłby raczej niekontent. — O, mylisz się, moja pani. Pan Albert nie raczy być zazdrosny o narzeczoną, nie kocha jej na tyle. A zresztą, może się dąsać. — A jednak sprawy są w takim punkcie... — Otóż i to! Zaraz ci powiem, w jakim: na balu u hrabiny de Morcerf pan Albert zatańczył z Eugenią tylko raz jeden, a pan Cavalcanti — trzy. Morcerf nawet tego nie zauważył. — Pan wicehrabia de Morcerf! — oznajmił lokaj. Baronowa zerwała się. Ale kiedy podążała do saloniku, by uwiadomić córkę, baron przytrzymał żonę za ramię. — Daj spokój — rzekł. Spojrzała nań zdziwiona. Monte Christo udał, że nie widzi tej sytuacji niemal teatralnej. Wszedł Albert. Wesół był dziś i wyglądał pięknie. Skłonił się baronowej szarmancko, baronowi — familiarnie, a hrabiemu przyjaźnie. I zwracając się do pani domu: — Czy pozwoli pani baronowa, bym spytał o zdrowie panny Eugenii? — Córka nasza czuje się wybornie — odpowiedział szybko Danglars. — Śpiewa akurat w saloniku z panem Cavalcanti. Albert nie stracił kontenansu. Może i rozeźlił się w duchu, ale czuł na sobie baczny wzrok Monte Christa. — Pan Cavalcanti — odparł — śpiewa bardzo pięknym tenorem, a panna Eugenia wspaniałym sopranem, nie mówiąc już o tym, że gra na fortepianie jak sam Thalberg. Prześliczny to musi być koncert. — Faktem jest, że zgadzają się znakomicie — oświadczył Danglars. Albert udał, że nie zrozumiał tego dwuznacznika, tak ordynarnego, iż pani Danglars oblała się pąsem. — I ja też — powiedział — mam talenty muzyczne, tak przynajmniej zapewniali moi nauczyciele; dziwne to jednak, żem dotąd nie zdołał pogodzić mojego głosu z niczyim głosem, a zwłaszcza z sopranem. Danglars uśmiechnął się nieznacznie, jakby chciał powiedzieć: „A złość się, złość!” — Toteż — ozwał się, licząc zapewne, że teraz osiągnie pożądany cel — Eugenia i książę wzbudzili wczoraj ogólny zachwyt. Nie było pana wczoraj u nas, panie Albercie? — Jaki książę? — spytał Albert. — Książę Cavalcanti — objaśnił Danglars, uparłszy się, by darzyć młodzieńca owym tytułem. — O, przepraszam — odrzekł Albert — nie wiedziałem, że to książę. Aha, to książę Cavalcanti śpiewał wczoraj z panną Eugenią. Musiało to być doprawdy zachwycające i mocno żałuję, żem nie słyszał. Nie mogłem skorzystać z zaproszenia i zjawić się wczoraj u państwa: musiałem towarzyszyć matce. Byliśmy u pani baronowej de Château- Renaud, popisywali się u niej śpiewacy niemieccy. Zaległa cisza, po chwili zaś Albert spytał jakby nigdy nic: — Czy pozwolicie państwo, bym złożył uszanowanie pannie Eugenii? — Momencik, momencik, błagam ? zatrzymał go bankier — nie słyszysz pan tej prześlicznej cavatiny? Ta, ta, ta, ti, ta, ta... zachwycające... skończą za sekundę. Wspaniałe! Bravo! Bravi! Brava! I Danglars jął frenetycznie klaskać. — Nieporównane — rzekł Albert. — Niepodobna głębiej odczuć muzyki swojego kraju, niż odczuwa ją książę Cavalcanti. Bo mienisz pan go księciem, prawda? A zresztą, jeśli nie jest księciem — księciem będzie: we Włoszech to nic trudnego. Ale, wracając do naszej uroczej pary śpiewaków, mógłbyś pan, drogi baronie, zrobić mi przyjemność: nie uwiadamiając panny Eugenii i pana Cavalcantiego, że słucha ktoś obcy, poproś ich, aby odśpiewali nowy kawałek. To rozkosz radować się muzyką z niejakiego oddalenia, pozostając w półmroku, nie widząc i nie będąc widzianym. Nie krępujemy wtedy artysty, może więc iść za porywem tak serca, jak i geniuszu. Tym razem Danglars stropił się flegmą Alberta. Odciągnął Monte Christa na bok. — No i cóż hrabia powie o naszym zakochanym? — zagadnął. — Do licha... wydaje mi się obojętny, trudno zaprzeczyć, ale cóż pan poradzisz? Słowo się rzekło! — Owszem, dałem słowo człowiekowi, który kocha moją córkę, a nie człowiekowi, który jej nie kocha. Spójrz pan tylko na niego: zimny jak marmur, a puszy się jak paw; żeby choć był bogaty, miał fortunę Cavalcantich, machnąłbym ręką. Źle, żem nie poradził się córki, ale jeśli ma dobry gust... — Nie wiem — odparł Monte Christo — czy w tym wypadku nie zaślepia mnie przyjaźń, ale zapewniam pana, że Albert jest przemiłym młodzieńcem, że uszczęśliwi pańską córkę i że prędzej czy później dojdzie do czegoś; przecież jego ojciec ma znakomitą pozycję. — Hum! — chrząknął Danglars. — Skądże te wątpliwości? — Chodzi mi o tę przeszłość... ciemną przeszłość. — Ale przeszłość ojca nie dotyczy syna. — Zapewne... zapewne... — E, nie wybrzydzałbyś pan. Miesiąc temu byłeś pan pełen uznania dla tego małżeństwa... I jeszcze jedno: martwię się, że to u mnie poznałeś pan tego młodego Cavalcanti, a ja go właściwie nie znam, powtarzam panu. — Ale ja go znam — i to wystarczy. — Ach tak? Zebrałeś pan o nim informacje? — Czyż to konieczne? Wiedziałem od razu, że mam do czynienia z nie byle kim. Przede wszystkim jest bogaty. — Tego nie twierdzę. — A jednak ręczysz pan za niego. — W granicach pięćdziesięciu tysięcy liwrów, a to fraszka. — Jest wykształcony, dystyngowany. — Hum! — chrząknął z kolei Monte Christo. — Ma talenty muzyczne. — Jak każdy Włoch. — E, krzywdzisz pan tego młodzieńca. — Może i tak, ale z przykrością patrzę, jak ten młodzieniec stara się pokrzyżować plany dwóch rodzin i chwali się swoim wątpliwym majątkiem, mimo że zna pańskie zobowiązania wobec Morcerfów. Danglars wybuchnął śmiechem. — Ależ purytanin z pana! — zawołał. — Przecież takie wypadki zdarzają się na co dzień. — Nie może pan jednak zrywać ot tak, dla fantazji, mój kochany panie baronie; Morcerfowie liczą na ten mariaż. — Liczą? — Liczą poważnie. — No to niech wyłożą karty. Mógłbyś pan szepnąć o tym słówko generałowi, drogi hrabio. Toż jesteś pan u nich zadomowiony. — Ja! A któż to, u diabła, wymyślił? — Wymyślił! Sam widziałem, jak na balu dumna Mercedes, pyszna Katalonka, która ledwie raczy otwierać usta do najdawniejszych znajomych, wzięła pana pod rękę, wyszła z panem do ogrodu i przez półgodziny spacerowaliście państwo po bocznych alejkach. — O, baronie, baronie — ozwał się Albert — przeszkadzasz nam pan słuchać. To barbarzyństwo, jak na takiego melomana! — Cóż robić, panie dowcipnisiu! — odparł Danglars. I zwracając się do Monte Christa: — No co, napomkniesz pan generałowi? — Chętnie, skoro pan sobie tego życzysz. — Ale tym razem niech postawi sprawę jasno i zdecydowanie; a zwłaszcza niech poprosi mnie o rękę córki dla swojego syna, wyznaczy termin, określi warunki pieniężne: słowem, wóz albo przewóz; i nie zgadzam się już na żadną zwłokę. — Dobrze. Podejmuję się misji. — Nie powiem panu, że miło mi czekać, ale cóż — czekam; bankier winien być niewolnikiem swojego słowa. I Danglars westchnął nie mniej wymownie niż młody pan Cavalcanti. — Bravo! Bravi! Brava! — wykrzyknął Albert, przedrzeźniając bankiera i oklaskując zakończenie „kawałka”. Danglars spojrzał koso na Alberta — w tejże jednak chwili wszedł lokaj i szepnął panu kilka słów. — Zaraz wrócę — powiedział Danglars do Monte Christa — zaczekaj pan, jeśli łaska, może będę miał dla pana jaką nowinę. I wyszedł. Baronowa, korzystając z nieobecności męża, otwarła szerzej drzwi saloniku. Imć Andrea, siedzący z panną Eugenią przy fortepianie, zerwał się na równe nogi. Albert skłonił się z uśmiechem pannie Eugenii, ona zaś nie okazując żadnego pomieszania odpowiedziała ukłonem jak zawsze chłodnym. Cavalcanti był wyraźnie zakłopotany. Skłonił się Morcerfowi, ten zaś odpowiedział ukłonem niezrównanie impertynenckim. Po czym, rozpływając się z zachwytu nad głosem panny Eugenii, wyraził żal, iż nie mógł być na wczorajszym koncercie. Cavalcanti, pozostawiony samemu sobie, odciągnął na bok Monte Christa. — A teraz — ozwała się pani Danglars — dość już tej muzyki i komplementów, chodźmy na herbatę. Herbata czekała w sąsiednim salonie. — Chodź, Ludwisiu — rzekła panna Danglars do przyjaciółki. Wszyscy już kończyli pić herbatę, kiedy otwarły się drzwi i zjawił się Danglars, wyraźnie czymś podekscytowany. Zauważył to przede wszystkim Monte Christo. Spojrzał pytająco na bankiera. — No — rzekł Danglars — otrzymałem korespondencję z Grecji. — Aha! — ozwał się hrabia. — To dlatego pana wywołano? — Tak. — I jakże się miewa król Otton? — spytał wesoło Albert. Danglars spojrzał nań spod oka i nic nie odpowiedział. Monte Christo odwrócił się, aby ukryć wyraz litości, który ukazał się na jego twarzy, ale znikł natychmiast. — Wyjdziemy razem, prawda? — zagadnął Albert hrabiego. — Bardzo chętnie. Albert nie mógł pojąć, czemu bankier spojrzał nań tak nieżyczliwie. Zwrócił się więc do Monte Christa — hrabia znał wybornie przyczynę owego spojrzenia — i spytał: — Widziałeś pan, jak on spojrzał na mnie? — Owszem, ale czyś dostrzegł pan w tym spojrzeniu coś szczególnego? — Z pewnością. Ale po cóż on się chwalił tymi wiadomościami z Grecji? — A skądże ja mogę wiedzieć? — Słyszałem, że masz pan tam stosunki. Monte Christo uśmiechnął się tak, jak uśmiechał się zawsze, gdy odpowiedzieć nie chciał. — Oho — rzekł Albert — zbliża się do pana; podejdę do panny Eugenii, zacznę się zachwycać jej kameą, a on tymczasem będzie mógł z panem pogadać. — Skoro pan chcesz zrobić pannie Eugenii przyjemność, pochwal choć raz jej głos — doradził hrabia. — Nie. To każdy chwali. — Kochany panie Albercie, jesteś nie tylko impertynentem, lecz i pyszałkiem. Albert uśmiechając się podążył do Eugenii. Zaraz też Danglars szepnął hrabiemu na ucho: — Dałeś mi pan znakomitą radę. Dwa słowa: Fernand i Janina streszczają potworną historię. — No, no — zdziwił się hrabia. — Tak, opowiem ją panu, ale zabierz pan tego młodego człowieka. Nazbyt krępuje mnie jego obecność. — Tak, tak, wychodzimy razem. Aha, czy mam przysłać panu jego ojca? — Zgoda. Hrabia dał znak Albertowi. Obydwaj skłonili się damom i wyszli: Albert okazując absolutną obojętność dla wzgardy, z jaką pożegnała go Eugenia, Monte Christo doradziwszy pani Danglars raz jeszcze środki ostrożności, jakie winna przedsięwziąć żona bankiera dbała o swoją przyszłość. Na placu bitwy zatryumfował pan Cavalcanti. 2. HAYDE Pojechali karetą Monte Christa. Ledwie konie skręciły za róg bulwaru, Albert obrócił się ku hrabiemu i wybuchnął śmiechem tak donośnym, że aż nieco sztucznym. — Zadam panu pytanie — rzekł — które Karol IX zadał Katarzynie Medycejskiej po Nocy Świętego Bartłomieja: No i jakżeż odegrałem swoją rólkę? — W związku z czym? — W związku z instalacją mojego rywala u państwa Danglars... — Jakiego znowuż rywala? — Jak to jakiego? Pańskiego pupila, pana Andrei Cavalcanti. — Nie lubię niemądrych żartów, mój hrabio. Pan Andrea nie jest moim pupilem, a w każdym razie nie proteguję go panu Danglars. — Postawiłbym panu ten zarzut, gdyby ów młodzieniec potrzebował protekcji, ale, szczęściem dla mnie, może się bez niej obejść. — Jak to? Czyżby według pana uderzał już w konkury? — Ręczę za to. Wzdycha, przewraca oczami, tokuje i grucha miłośnie. Zabiega o rękę dumnej Eugenii. — To nie ma znaczenia, skoro i tak myślą jedynie o panu. — E, nie żartowałbyś, drogi hrabio. Dwa razy dostałem po nosie. — Jak to dwa razy? — Ano tak: panna Eugenia odpowiadała mi półgębkiem, a panna Ludwika, jej przyjaciółka od serca, nie raczyła odpowiedzieć mi wcale. — Tak, ale papa uwielbia pana. — On? Przeciwnie. Wbijał mi sztylet po sztylecie — tylko że trafiały w próżnię. — Zazdrość świadczy o uczuciu. — Owszem, ale ja nie jestem zazdrosny. — Za to on jest. — O kogo? O Debraya? — Nie, o pana. — O mnie? Założę się, że gdy pójdę tam za niecały tydzień, pocałuję klamkę. — Myli się pan, drogi panie Albercie. — Daj mi pan na to dowód — Chcesz pan dowodu? — Tak. — Mam się zwrócić do pańskiego ojca (proszono mnie o to), żeby pan generał odbył decydującą rozmowę z baronem. — Kto pana prosił? — Sam baron. — O — rzekł Albert najprzymilniej, jak umiał — nie uczynisz tego, hrabio kochany, prawda? — Mylisz się, panie Albercie: uczynię, bom obiecał. — Ano cóż — westchnął Albert — zdaje się, że chce pan mnie ożenić za wszelką cenę. — Lubię dogodzić każdemu. Ale — tu hrabia zmieniał temat — co się stało z Debrayem? Nie widuję go jakoś u baronowej. — Pożarł się. — Z kim? Z baronową? — Nie. Z baronem. — Czyżby baron się spostrzegł? — Świetny żart! — Sądzisz pan, że domyśla się czegoś? — zagadnął Monte Christo z rozbrajającą naiwnością. — O Boże! Czy pan spadł z księżyca, drogi hrabio? — Nie, przyjechałem z Kongo. — To jeszcze nie z tak daleka. — Ale o tych pańskich paryżanach wiem niewiele. — E, drogi hrabio, mężowie są wszędzie tacy sami; poznawszy do głębi jednostkę, poznasz pan cały naród. — O cóż więc powaśnił się Danglars z Debrayem? — zapytał hrabia z podobną naiwnością. — Miałem ich za dobrych przyjaciół. — O, tu zaczynają się misteria Izydy, a ja nie należę do wtajemniczonych. Kiedy pan Cavalcanti zostanie zięciem, zapytasz go pan o to. Kareta zatrzymała się. — Przyjechaliśmy — rzekł Monte Christo. — Dopiero wpół do jedenastej, zajdź pan do mnie. — Bardzo chętnie. — Odeślę pana potem końmi. — Dziękuję, mój powozik na pewno jedzie tuż za nami. — A tak, już jest — powiedział Monte Christo wysiadając z karety. Obaj weszli do domu. Salon był oświetlony. — Zaparz nam herbaty, Baptysto — ozwał się hrabia. Baptysta wyszedł bez słowa. Po dwóch sekundach zjawił się znowu, niosąc zastawioną tacę. Przypominało to bajkę „Stoliczku, nakryj się.” — Nie imponują mi bogactwa drogiego hrabiego — powiedział Morcerf — bo są pewnie bogatsi od pana; nie imponuje mi też pański dowcip: Beaumarchais nie miał go więcej, ale dorównywał panu; imponuje mi pańska służba: w minutę, w sekundę odgaduje pańskie życzenia z pańskich dzwonków, milczy i zawsze ma wszystko dla pana gotowe. — Jest w tym coś z prawdy. Znają moje nawyki. Dam panu przykład. Nie życzyłbyś pan sobie czego, popijając herbatę? — Chętnie bym zapalił. Monte Christo wstał i uderzył w gong. W drzwiach stanął Ali dzierżąc dwie fajki tureckie, nabite wybornym tytoniem syryjskim. — Cudowne! — zawołał Morcerf. — Skądże znowu, całkiem proste. Ali wie, że palę zawsze przy kawie czy herbacie; wie, żem zawołał o herbatę; wie, że wróciłem z panem; usłyszał, że go wzywam, domyślił się, czego mi trzeba, a że w jego ojczyźnie dowodem gościnności jest przede wszystkim nabita fajka, przyniósł dwie fajki zamiast jednej. — Oczywiście, ale tak wszystko wytłumaczyć można; niemniej tylko u pana... O, ale co to? I Morcerf pochylił się ku drzwiom, przez które dolatywały tony podobne do dźwięków gitary. — No cóż, drogi panie Albercie, uciekłszy od fortepianu panny Danglars, wpadłeś z deszczu pod rynnę: to Hayde gra na gusli. — Hayde! Prześliczne imię. Ale myślałem dotąd, że lord Byron zmyślił je tylko w swoich poematach. — E, nie. Imię to, nader rzadkie we Francji, jest pospolite w Albanii i w Epirze. Oznacza ono, powiedzmy, czystość, wstydliwość, niewinność. — To urocze! Nic bym nie miał przeciwko temu, żeby Francuzki nosiły podobne imiona: panna Dobroć, panna Milczenie, panna Miłosierdzie Chrześcijańskie! Gdyby pannie Danglars było na imię nie Klara Maria Eugenia, ale Czystość Wstydliwość Niewinność! Czystość Wstydliwość Niewinność Danglars, do diabła, co za efekt przy zapowiedziach! — Szaleńcze! Nie gadaj tak głośno, Hayde mogłaby usłyszeć. — I rozgniewałaby się? — O nie — odrzekł wyniośle hrabia. — To zapewne dobra osoba? — Jest wcieleniem nie tyle dobroci, ile obowiązku. Niewolnica nie gniewa się na swojego pana. — E, dałbyś pan pokój żartom. Czyż istnieją jeszcze niewolnice? — Naturalnie, skoro Hayde jest moją niewolnicą. — Nie widziałem jeszcze takiego oryginała, jak pan! Niewolnica hrabiego de Monte Christo! We Francji taka propozycja — owszem, owszem. Sądząc z tego, jak pan sypiesz złotem, pańska niewolnica dostaje ze sto tysięcy dukatów rocznie. — Sto tysięcy dukatów? Biedaczka miała bez porównania więcej. Przyszła na świat wśród skarbów, wobec których skarby z „Tysiąca i Jednej Nocy” są prawie niczym. — I to naprawdę księżniczka? — Rzekłeś pan. W swoim kraju należała do najznakomitszych. — Domyślałem się. Ale jakże taka wielka księżniczka popadła w niewolę? — A jak Dionizy Tyran został nauczycielem? Wojna, drogi panie Albercie, kaprys losu... — Czy jej nazwisko jest tajemnicą? — Dla wszystkich tak, ale nie dla pana, drogi panie Albercie, którego zaliczam do przyjaciół. Będziesz pan milczał, przyrzekasz? — Ręczę honorem. — Znasz pan dzieje paszy z Janiny? — Alego Tebelina? W jego służbach mój ojciec zrobił fortunę. — A prawda! Zapomniałem. — No i cóż wiąże Hayde z Alim Tebelinem? — To samo, co wiąże ojca z córką — To ona jest córką Ali Paszy? — Tak. I pięknej Wasiliki. — I jest pańską niewolnicą? — A jakże. Kupiłem ją na targu w Konstantynopolu. — Wspaniałe! Z panem się nie obcuje, drogi hrabio, z panem człowiek śni! Chciałbym o coś poprosić, ale boję się popełnić nietakt. — Niechże pan mówi. — Bo skoro pan z nią wychodzi, zawozi ją do Opery... — I co dalej? — To chyba mógłbym zaryzykować tę prośbę. — Możesz mnie pan prosić o wszystko. — W takim razie, drogi hrabio, przedstaw mnie swojej księżniczce. — Chętnie, jeśli spełnisz pan dwa warunki. — Przyjmuję z góry. — Po pierwsze: nie zdradzisz pan nikomu, żem cię przedstawił. — Zgoda! — tu Morcerf wzniósł rękę — przysięgam! — Po drugie: nie wspomnisz jej pan ani słowem o swoim ojcu. — Przysięgam. — Doskonale. Nie zapomnisz pan o tej dwojakiej przysiędze, prawda? — Och! — oburzył się Albert. — Ależ wiem, wiem, że jesteś pan człowiekiem honoru. Hrabia uderzył w gong. Zjawił się Ali. — Powiedz Hayde, że wypiję u niej kawę. Daj jej do zrozumienia, że pytam, czy mogę przedstawić jej jednego z moich przyjaciół. Ali skłonił się i wyszedł. — I jeszcze jedno: proszę, abyś nie zadawał jej pan żadnych pytań. Jeśli będziesz chciał czegoś się dowiedzieć, pytaj mnie, a ja powtórzę pytanie. — Dobrze. Ali stanął w drzwiach i uniósł portierę na znak, że obaj panowie mogą wejść. — Chodźmy — rzekł Monte Christo. Albert przygładził ręką włosy i podkręcił wąsa. Hrabia wziął cylinder, włożył rękawiczki i powiódł Alberta do owego apartamentu, którego strzegł Ali niby wartownik, a broniły trzy pokojowe, Francuzki, pod kierunkiem Myrto. Hayde czekała w pierwszym pokoju, który służył za salon. Otwarła szeroko oczy ze zdumienia, nigdy jeszcze bowiem Monte Christo nie wprowadził tu żadnego mężczyzny. Siedziała po turecku w rogu sofy. Uwiła sobie tu — by rzec — gniazdo z najkosztowniejszych tkanin wschodnich, z jedwabi pasiastych i haftowanych. Leżał przy niej ów instrument, którego dźwięki zdradziły jej obecność. Urocza była. Na widok Monte Christa podniosła się z owym uśmiechem, w którym taiło się oddanie i kochanki, i córki. Monte Christo podał jej dłoń, do której jak zwykle przylgnęła wargami. Albert zatrzymał się w drzwiach. Oszołomiła go ta dziwna piękność, tak różna od naszych, iż nie możemy mieć o niej we Francji żadnego wyobrażenia. — Kogo mi przyprowadzasz? — spytała po nowogrecku. — Brata, przyjaciela, zwykłego znajomego czy wroga? — Przyjaciela — odparł w tymże języku Monte Christo. — Kto on? — Wicehrabia Albert. Ten sam, którego w Rzymie wybawiłem z niewoli bandytów. — W jakim języku mam mówić do niego? Monte Christo zwrócił się do Alberta: — Znasz pan współczesną greczyznę? — Niestety, drogi hrabio, nie znam nawet starożytnej; Homer i Platon mieli we mnie leniwego i, wyznać muszę, krnąbrnego ucznia. — Zatem — odrzekła Hayde, a dowiodła tym pytaniem, że zrozumiała i Monte Christa, i Alberta — czy mam mówić po włosku, czy też po francusku, o ile, mój panie, zechcesz, bym mówiła? Monte Christo namyślał się chwilę. — Będziesz mówić po włosku — zdecydował. A zwracając się do Alberta: — Szkoda, że pan nie znasz ani greczyzny współczesnej, ani starożytnej, bo Hayde mówi prześlicznie jedną i drugą; biedaczka będzie musiała mówić po włosku, skutkiem czego wyrobisz pan sobie o niej może fałszywe pojęcie. Dał znak Hayde. — Bądź pozdrowiony, przyjacielu, którego przyprowadził mój pan i władca — ozwała się w najczystszym narzeczu toskańskim, ale akcentując z rzymska. Miękki ów akcent czyni język Dantego równie dźwięcznym jak język Homera. — Ali! Kawę i fajki. Skinęła na Alberta, żeby się zbliżył: Ali wyszedł, by spełnić rozkazy młodej pani. Monte Christo wskazał Albertowi dwa składane stołki. Przysunęli je do stolika pełnego kwiatów, rysunków i nut. Pośrodku pyszniły się nargile. Wszedł Ali niosąc kawę i fajki. Baptyście wzbroniono bowiem przekraczać progów tego apartamentu. Albert odsunął fajkę, którą podał mu Nubijczyk. — O, może pan wziąć śmiało — ozwał się hrabia. — Hayde jest wychowana prawie tak samo jak paryżanka, nie lubi hawan, bo nie lubi przykrych zapachów. Ale tytoń wschodni pachnie pięknie, o czym pan wiesz. Ali wyszedł. Filiżanki do kawy stały gotowe, jedynie Albertowi podano cukiernicę. Monte Christo i Hayde pili likwor arabski na modłę Arabów — to znaczy bez cukru. Hayde, trzymając w różowych i smukłych paluszkach filiżankę z japońskiej porcelany, rozkoszowała się naiwnie kawą, jak dziecko rozkoszuje się łakociami. Dwie służebne wniosły tace pełne lodów i sorbetów i ustawiły je na niskich stolikach. — Drogi gospodarz i signora wybaczą mi moje zdumienie — ozwał się Albert. — Osłupiałem, i to całkiem naturalne. Znalazłem się na Wschodzie. Wschodzie prawdziwym, nie takim, jaki widziałem, ale takim, o jakim śniłem — a znalazłem ową krainę w sercu Paryża. Przed chwilą jeszcze słyszałem turkot omnibusów i dzwonki przekupniów lemoniady. O, signora! Czemuż nie umiem po grecku! Rozmowa z panią uświetniłaby jeszcze ten wieczór z baśni, o którym nigdy nie zapomnę! — Mówię nieźle po włosku — odparła spokojnie Hayde — a więc zdołam porozumieć się z panem. Skoro zaś pan lubisz Wschód, dołożę starań, abyś odnalazł go tutaj. — O czym mogę mówić? — szepnął Albert do Monte Christa. — O czym się panu spodoba. O jej kraju, dzieciństwie, wspomnieniach; albo jeśli pan wolisz — o Rzymie, Neapolu, Florencji. — E, nie po to mam Greczynkę przed sobą, żeby mówić do niej jak do paryżanki. Jeśli pan pozwolisz, będę mówił o Wschodzie. — Wybornie, drogi Albercie, gdyż ona przepada za taką rozmową. Albert obrócił się ku Hayde. — W jakim wieku signora opuściła Grecję? — Miałam wtedy pięć lat. — A pamięta pani ojczyznę? — Gdy zamknę oczy, widzę to wszystko, co niegdyś widziałam. Istnieją dwa rodzaje wzroku: cielesny i duchowy. Wzrok cielesny zapomina czasem, ale duchowy zawsze pamięta. — Jakie jest pani najdawniejsze wspomnienie? — Chodziłam dopiero z ledwością; moja matka, na imię jej było Wasilika; Wasilika to znaczy królewska — dodała Hayde, podnosząc dumnie głowę — brała mnie za rękę i włożywszy na dno sakiewki całe nasze złoto, szłyśmy, zawoalowane, prosić o jałmużnę dla więźniów. Powiadałyśmy wtedy: „Na lichwę daje Panu, kto ma litość nad ubogim i nagrodę jego odda mu”. Napełniwszy sakiewkę wracałyśmy do pałacu i nie zdradzając się przed ojcem, wszystkie te pieniądze, które nam dawano jako ubogim kobietom, posyłałyśmy mnichom, a mnisi rozdzielali je między więźniów. — Ile pani miała wtedy lat? — Trzy. — I pamiętasz pani wszystko, co widziałaś w trzecim roku życia? — Wszystko. — Czy hrabia pozwoli — szepnął Albert do Monte Christa — by signora opowiedziała nam coś ze swojego życia? Zabroniłeś mi pan wspominać o moim ojcu, ale może ona o nim coś powie. Nie wyobrażasz pan sobie, jaki byłbym szczęśliwy, gdyby jego nazwisko padło z tych ślicznych ust. Hrabia spojrzał na Hayde i zmarszczywszy brwi, dał jej tym znak, że zakomunikuje rzecz wielkiej wagi. Następnie ozwał się po grecku: — Opowiedz o losach swojego ojca, ale nie wymieniaj nazwiska zdrajcy i nie wspominaj nic o zdradzie. Hayde westchnęła ciężko, zasępiło się jej alabastrowe czoło. — Coś jej pan powiedział? — szepnął Albert. — Zapewniłem ją raz jeszcze, że jesteś pan przyjacielem, i powiedziałem, że nie potrzebuje przed panem nic ukrywać. — A więc te zbożne wyprawy po jałmużnę dla więźniów są pani najdawniejszym wspomnieniem — ozwał się Albert. — I co pani pamięta jeszcze z tych czasów? — Co jeszcze? Widzę siebie w cieniu sykomorów, nad jeziorem, którego zwierciadło prześwitując pośród listowia migoce mi przed oczyma; pod najstarszym i najgęstszym z drzew siedzi na poduszkach mój ojciec, matka leży u jego stóp, a ja, słabe dziecię, głaszczę siwą brodę, która opada mu na piersi, albo bawię się kindżałem o rękojeści wysadzanej diamentami, który tkwi ojcu za pasem; od czasu do czasu podchodzi Albańczyk i mówi ojcu jakieś słowa, na które nie zwracam uwagi, ojciec zaś odpowiada: „Zabij” albo: „Daruj życie!” — To dziwne — ozwał się Albert — że pani, taka młoda, mówisz rzeczy, które słyszałem dotąd tylko w teatrze. I to nie bajka. Jakże, przywykłej do cudowności i poetycznych krajobrazów, podoba się pani Francja? — To chyba kraj piękny, Ale widzę Francję oczyma dojrzałej osoby, a więc taką, jaką jest, moją zaś ojczyznę oglądam oczami dziecka — we mgle to świetlistej, to szarej, zależnie od tego, czy byłam szczęśliwa, czy cierpiałam gorzko. — Taka młoda — rzekł Albert, wpadając mimo woli w banał — a już pani cierpiałaś? Hayde spojrzała na Monte Christa, on zaś dał jej prawie niedostrzegalny znak i szepnął po grecku: — Opowiadaj. — Nic tak nie kształtuje ludzi jak pierwsze wspomnienia, a wszystkie wspomnienia mojej młodości są smutne. — Mów, mów, signora — rzekł Albert — zaklinam! Będę słuchał, nie posiadając się ze szczęścia. Hayde uśmiechnęła się smutno. — Chcesz więc pan, abym snuła dalej wspomnienia? — Błagam! — zawołał Albert. — Owóż jednego razu, kiedy miałam cztery lata, matka zbudziła mnie wieczorem. Było to w pałacu, w Janinie; uniosła mnie z poduszek, a otwierając oczy zobaczyłam, że płacze rzewnymi łzami. Wzięła mnie na ręce nic nie mówiąc i wyszła. Widząc, że płacze, zapłakałam i ja. — Cicho, dziecinko — rzekła. Kapryśna jak wszystkie dzieci, płakałam często, nie zwracając uwagi na macierzyńskie prośby i groźby; tym razem jednak głos mojej matki brzmiał taką trwogą, żem ucichła. Matka szła szybko. Schodziłyśmy po szerokich schodach. Przed nami szły służebne matki, niosąc skrzynie, worki, suknie, woreczki z klejnotami i złotem. Za służebnymi postępowało dwudziestu strażników, uzbrojonych w długie fuzje i pistolety, odzianych zaś w ów strój, który znacie we Francji od czasu, jak Grecja odzyskała niepodległość. Było coś złowróżbnego, wierz mi pan — ciągnęła Hayde, potrząsając głową i blednąc na samo to wspomnienie — w owym długim sznurze niewolnic i służebnych, zaspanych jeszcze, jak sobie wyobrażałam, sama nie rozbudziwszy się całkiem. Na schodach migotały ogromne cienie, zapalono bowiem sosnowe pochodnie. Cienie chybotały też na sklepieniach. — Prędzej, prędzej! — wołał ktoś z głębi galerii. Na brzmienie tego głosu wszyscy pochylili się niby kłosy, nad którymi przejdzie wiatr. I ja też zadrżałam. Był to głos mojego ojca. Ojciec zamykał pochód. Miał na sobie wspaniałe szaty, a w ręce dzierżył karabin — dar od waszego cesarza i wsparty na ramieniu faworyta swojego, Selima, poganiał nas przed sobą, jak pasterz popędza wystraszoną trzodę. Mój ojciec — tu Hayde podniosła dumnie głowę — słynął w Europie jako Ali Tebelin, pasza Janiny, przed którym drżała Turcja. Alberta przejął dreszcz, z taką dumą i godnością Hayde wypowiedziała te słowa. Wydawało mu się, że z oczu dziewczęcia wytrysnął posępny i groźny płomień, kiedy podobna Pytii wspomniała o tym krwawym władcy, który zginąwszy straszną śmiercią, wydał się Europie olbrzymem. — Zatrzymaliśmy się niebawem — ciągnęła Hayde. — Staliśmy nad brzegiem jeziora. Matka tuliła mnie do piersi, ujrzałam ojca tuż za nami. Rozglądał się niespokojnie. Przed nami widniały cztery marmurowe stopnie i kołysała się łódź. Pośrodku jeziora majaczył czarny kształt. Był to kiosk, do którego mieliśmy się udać. W ciemnościach wydawał się bardzo odległy. Zeszliśmy do łodzi. Pamiętam, że wiosła ślizgały się bezszelestnie po wodzie i że wychylałam się, żeby patrzeć na nie. Owinięte były pasami naszych palikarów. Poza wioślarzami, służebnymi, moją matką i mną był w łodzi mój ojciec i Selim. Palikarowie pozostali na brzegu jeziora, a klęcząc na najniższym z murowanych stopni — z wyższych uczynili sobie szaniec. Łódź nasza mknęła jak wicher. — Czemu tak szybko jedziemy? — zapytałam matkę. — Cicho, moje dziecię, uciekamy — odrzekła. Nie zrozumiałam. Dlaczego uciekał mój ojciec? On, wszechpotężny, przed którym zazwyczaj uciekali inni; on, który obrał sobie za dewizę: „Nienawidzą mnie, albowiem budzę postrach”. A teraz ojciec mój uciekał na jezioro. Powiedział mi potem, że garnizon zamku w Janinie, sprzykrzywszy sobie za długą służbę... Tu Hayde przerwała opowieść, spoglądając wymownie na Monte Christa. Hrabia nie odrywał teraz wzroku od jej oczu. Dziewczyna podjęła opowieść, robiąc pauzy, jak ktoś, kto zmyśla albo pomija to i owo. — Mówiłaś, pani — ozwał się Albert, który słuchał z natężoną uwagą — że garnizon Janiny, sprzykrzywszy sobie za długą służbę... — Zaczął pertraktować z seraskierem Kurszydem. Kurszyd, wysłannik sułtana, miał rozkaz pojmać mojego ojca. Ojciec, wysławszy do sułtana pewnego oficera, Francuza, do którego miał bezgraniczne zaufanie, schronił się do owej kryjówki, przygotowanej już z dawna. Nazywał ją kataphygion, to znaczy schronienie. — Nie pamięta pani, jak się ten oficer nazywał? — zapytał Albert. Monte Christo i Hayde wymienili błyskawiczne spojrzenie, którego Albert nie zauważył. — Nie — odrzekła — nie pamiętam, ale jeśli później przypomnę sobie, to je wymienię. Albert miał już wymówić nazwisko swojego ojca, ale Monte Christo, wzniósłszy łagodnie palec, nakazał mu milczenie. Albert przypomniał sobie o przysiędze. — Płynęliśmy w stronę kiosku. Z zewnątrz był to pałacyk jednopiętrowy, ozdobiony arabeskami. Okna pierwszego piętra wychodziły na jezioro, woda oblewała tarasy. Ale miał on obszerne piwnice, przerobione z jaskiń; tutaj piętrzyły się worki i stały beczki; worki zawierały dwadzieścia pięć milionów złotem, w beczkach mieściło się trzydzieści tysięcy funtów prochu. Nie opodal beczek stał Selim, wspomniany faworyt mojego ojca. Czuwał dniem i nocą, trzymając dzidę, na której ostrzu płonął knot nasycony oliwą. Na znak mojego ojca miał wysadzić w powietrze pałacyk, a z nim strażników, kobiety, złoto i samego paszę. Niewolnice, wiedząc, czym są napełnione beczki, modliły się i płakały i zawodziły dzień i noc. Widzę wciąż młodego żołnierza, bladolicego i czarnookiego. Kiedy zstąpi po mnie anioł śmierci, wiem, że będzie to Selim. Nie umiem powiedzieć, jak długo przebywałyśmy w podziemiu. Podówczas nie wiedziałam jeszcze, jak obliczać dni. Niekiedy, ale trafiało się to rzadko, ojciec wzywał matkę i mnie na taras pałacu. Były to chwile radości, w lochu bowiem słyszałam tylko lamenty niewolnic i widziałam ognistą włócznię Selima. Ojciec, siedząc przy ogromnym oknie, badał widnokrąg posępnym spojrzeniem, przypatrywał się każdemu ciemnemu punktowi, jaki tylko pojawił się na powierzchni jeziora. Matka, na pół leżąc obok ojca, wspierała głowę na jego ramieniu, a ja igrałam u ich stóp, podziwiając, bo dziecku każdy przedmiot wydaje się większy, poszarpane łańcuchy gór Pindu rysujące się na horyzoncie, białe zamki Janiny wynurzające się z błękitnych wód jeziora, olbrzymie kępy ciemnej zieleni przylepionej do skał. Z dala brałam je za mchy, a z bliska były to niebotyczne sosny i ogromne mirty. Któregoś ranka ojciec wezwał nas na taras; był spokojny, ale bledszy niż zwykle. — Dziś, Wasiliko — rzekł — przybywa firman od sułtana i zdecyduje się mój los. Jeśli okażą mi całkowitą laskę, wrócimy tryumfalnie do Janiny; jeśli wiadomość będzie niepomyślna, uciekniemy jeszcze tej nocy. — Ale czyż oni dopuszczą do naszej ucieczki? — rzekła moja matka. — O, bądź spokojna — uśmiechnął się Ali. — Selim i jego włócznia dają mi rękojmię. Jeśli tamci zechcą, bym umarł, nie zechcą umrzeć ze mną. Matka westchnęła tylko. Ojciec starał się ją pocieszyć, sam w swoje słowa nie wierząc. Podała mu zimną wodę, którą wciąż popijał, trawiła go tutaj bowiem gwałtowna gorączka. Skropiła wonnościami jego siwą brodę i zapaliła mu fajkę. Całymi godzinami patrzył z roztargnieniem w kłęby dymu, które rozpływały się w powietrzu. Raptem zerwał się tak szybko, że się przestraszyłam. I nie odrywając oka od jakiegoś punktu, zawołał o lunetę. Matka podała mu ją, okropnie zbladłszy. Ręka ojca drżała. — Łódź... jedna!... dwie!... trzy!... — wyszeptał ojciec — cztery!... Wstał, chwycił broń i podsypał prochu na panewkę pistoletów. — Wasiliko — mówił, drżąc, do matki — nadeszła chwila, która zdecyduje o naszym losie; za pół godziny będziemy mieć odpowiedź od prześwietnego sułtana. Wracaj z Hayde do lochu. — Nie opuszczę cię, mój panie — odrzekła Wasilika. — Jeśli umrzesz, umrę z tobą. — Wracaj do Selima — huknął na nią ojciec. — Żegnaj mi, panie — wyszeptała posłusznie matka. Zgarbiła się, jakby czekając na śmierć. — Wyprowadzić Wasilikę! — powiedział ojciec do palikarów. Ale ja, o której zapomniano, podbiegłam doń wyciągając ręce. Pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło. Był to pocałunek ostatni, czuję go jeszcze na czole. Schodząc, widziałyśmy poprzez okratowania tarasu łodzie, co wciąż rosły na jeziorze. Podobne niedawno do czarnych punkcików, przypominały teraz ptactwo mknące po fali. Na tarasie dwudziestu palikarów, siedzących u stóp ojca albo ukrytych za drewnianą balustradą, śledziło okiem krwią nabiegłym owe nadciągające statki. Trzymali w pogotowiu długie fuzje o kolbach inkrustowanych srebrem i macicą perłową. Na podłodze leżało mnóstwo amunicji. Ojciec przechadzał się, dławiony niepokojem, spoglądając na zegarek. Oto, co zapamiętałam, rozstając się z ojcem. Weszłyśmy z matką do lochu. Selim, jak zawsze na posterunku, uśmiechnął się do nas smutno. Przyniosłyśmy poduszki, leżące w innej części lochu i usiadłyśmy w pobliżu Selima. W wielkim niebezpieczeństwie serca pałające tym samym uczuciem odnajdują się zawsze. Chociaż byłam dzieckiem, instynkt mówił mi, że straszne nieszczęście zawisło nad naszymi głowami. Albert słyszał często, nie z ust ojca — gdyż generał nigdy nie wspominał o tym — ale od znajomych, opowieść o ostatnich chwilach wezyra Janiny. Czytał też rozmaite relacje o jego śmierci. Ale teraz historia ta ożyła w ustach dziewczyny, przybierając barwę smętnej elegii. Słowa Hayde przejmowały go niewysłowionym zachwytem, lecz i grozą. Hayde pogrążona w tragicznych wspomnieniach przerwała na chwilę; głowa jej niby kwiat, co pochyla się w dzień burzy, wsparła się na ręce, oczy jej pełne zadumy zdawały się błądzić po zboczach zielonego Pindu i po błękitnych wodach jeziora — magicznym zwierciadle, które odbijało cały ten posępny obraz. Monte Christo spoglądał na Hayde z nieokreślonym bliżej zaciekawieniem i litością. — Opowiadaj dalej, moja córko — rzekł po grecku. Hayde uniosła głowę, jakby dźwięczne słowa hrabiego zbudziły ją ze snu, i podjęła opowieść: — Była czwarta po południu, ale choć na dworze świeciło słońce, do lochu nie docierał żaden jego promień. Jedno tylko światełko błyszczało w piwnicy, podobne gwieździe migocącej na czarnym niebie. Była to pochodnia Selima. Matka moja, chrześcijanka, odmawiała pacierze. Selim powtarzał od czasu do czasu uświęcone słowa: — Bóg jest wielki. Ale matka nie straciła całkiem nadziei. Schodząc zobaczyła, jak jej się wydało, Francuza. Wrócił snadź z Konstantynopola. Ojciec darzył go nieograniczonym zaufaniem, wiedząc, że żołnierze sułtana francuskiego są wspaniałomyślni i szlachetni. Skierowała się ku schodom i jęła nasłuchiwać. — Są już blisko — rzekła. — Oby przynieśli nam pokój i życie. — Czego się lękasz, Wasiliko — powiedział Selim, a głos jego miał brzmienie łagodne i dumne zarazem. — Jeśli nie przyniosą pokoju, zginą z naszej ręki. A podsycając płomień przypominał Dionizosa z antycznej Krety. Ja — taka jeszcze mała i niemądra — lękałam się jego odwagi, uważając ją za niedorzeczną i okrutną. Bałam się śmierci wśród ognia i walących się murów. Matka odczuwała to samo, drżała bowiem. — O Boże — zawołałam — mamo, czy zginiemy? Wtedy niewolnice poczęły się modlić i lamentować jeszcze głośniej. — Moje dziecko — odparła Wasilika — niech Bóg cię ma w swej opiece: obyś nie pragnęła jeszcze tej śmierci, której się dziś lękasz! I spytała szeptem: — Selimie, co ci pan rozkazał? — Jeśli przyśle mi swój sztylet, oznaczać to będzie, że sułtan odmówił łaski, a wtedy podpalę prochy; jeśli przyśle mi pierścień, to znak, że sułtan przebaczył, wtedy wpuszczę jego wysłanników do prochowni. — Przyjacielu — odparła moja matka — jeśli pan przyśle sztylet, zatopisz nam go w piersi, albowiem ja i Hayde nie chcemy zginąć tą śmiercią, która nas przeraża. — Dobrze, Wasiliko — odpowiedział spokojnie Selim. Usłyszałyśmy nagle jakąś wrzawę. Nadstawiłyśmy ucha: były to okrzyki radości. Palikarowie powtarzali nazwisko Francuza wysłanego do Konstantynopola. Nie było wątpliwości, że przywiózł od prześwietnego sułtana łaskawą odpowiedź. — I nie pamiętasz — pani, jak się nazywał ten Francuz? — zagadnął Albert, gotów dopomóc opowiadającej. Monte Christo dał mu znak. — Nie pamiętam — odparła Hayde. Gwar się zbliżał, rozlegały się czyjeś kroki, ktoś zbiegał do lochu. Selim przygotował włócznię. Po chwili w błękitnej mgle, jaką tworzyło światło dnia przenikając do wejścia lochu, ukazał się cień. — Kto jesteś? — zawołał Selim. — Ale kimkolwiek jesteś, ani kroku dalej! — Chwała sułtanowi! — odpowiedział przybysz. — Sułtan ułaskawił wezyra Alego, darował mu życie i zostawił majątek. Matka, krzyknąwszy z radości, przycisnęła mnie do serca. — Stój! — zawołał Selim widząc, że matka moja rzuciła się ku wyjściu. — Wiesz, że muszę mieć pierścień. — Masz rację — rzekła moja matka. Padła na kolana, a wziąwszy mnie na ręce, podniosła do góry, jak gdyby modląc się, chciała ofiarować mnie Bogu. Hayde po raz wtóry ogarnęło takie wzruszenie, że umilkła, a pot zrosił jej pobladłe lico. Słowa więzły jej w wyschłym gardle. Monte Christo podał jej trochę wody w szklance, mówiąc łagodnie, lecz i z lekkim naciskiem: — Odwagi, moja córko. Hayde otarła oczy i czoło — i podjęła opowieść. — Tymczasem wzrok nasz przywykł do ciemności i poznałyśmy wysłannika paszy: był to przyjaciel. Selim też go poznał, ale dzielny młodzieniec umiał tylko jedno: słuchać! — Kto cię przysyła? — zapytał. — Nasz pan, Ali Tebelin. — Jeśli tak, to wiesz, co powinieneś mi doręczyć. — Przynoszę ci pierścień — oznajmił wysłannik. I uniósł rękę nad głową, ale był nazbyt daleko, a i panujący tu półmrok nie pozwolił Selimowi dojrzeć, co trzymał w dłoni. — Nie widzę, coś przyniósł — rzekł Selim. — To zbliż się albo ja się zbliżę do ciebie. — Nie zbliżysz się i ja też nie podejdę do ciebie. Zostań na miejscu, połóż tam, gdzie pada światło, ów przedmiot, który mi pokazujesz i odejdź, a ja tymczasem zobaczę, coś tam zostawił. — Dobrze — zgodził się wysłannik. I wycofał się, zostawiwszy umówiony przedmiot. Biły nam serca, bo przedmiot ów wydawał się rzeczywiście pierścieniem. Tylko czy był to pierścień mojego ojca? Selim, nie wypuściwszy swojej pochodni, podszedł do wyjścia, pochylił się z radością nad oświetlonym miejscem i podniósł ów przedmiot. — Pierścień pana — rzekł i pocałował go. — Dobra nowina. Cisnął włócznię i zadeptał płomień. Wysłannik wydał okrzyk radości i klasnął w ręce. Na taki znak wbiegło czterech żołnierzy seraskiera Kurszyda i Selim padł przeszyty czterema sztyletami. Żołnierze upojeni zbrodnią, chociaż jeszcze bladzi ze strachu, wpadli do podziemia — jęli szukać ognia i rabować złoto. Matka chwyciła mnie na ręce i pędząc krętymi korytarzami, tylko nam znanymi, dotarła do ukrytych schodów, a stamtąd do kiosku. Był tu przeraźliwy tumult. Sale dolne zajęli już czodoarowie Kurszyda, czyli nasi nieprzyjaciele. Matka miała właśnie otworzyć drzwiczki, gdy zabrzmiał groźny głos paszy. Matka przywarła okiem do szpary, a ja znalazłam dla siebie dziurę po sęku. — Czego chcecie? — zapytał ojciec dwóch ludzi trzymających papier zapisany złotymi charakterami. — Chcemy oznajmić ci wolę sułtana — odrzekł jeden z nich. — Czy widzisz ten firman? — Widzę. — No to przeczytaj. Sułtan żąda twojej głowy. Ojciec wybuchnął śmiechem straszniejszym aniżeli groźba — i śmiech ten jeszcze nie umilkł, kiedy huknęły dwa pistolety: ojciec położył trupem obu tych ludzi. Wtedy palikarowie, którzy leżeli wokół mojego ojca twarzą do ziemi, zerwali się i dali ognia. W komnacie zrobiło się ciemno od dymu. W tejże chwili z drugiej strony huknęła salwa i kule podziurawiły deski wokół nas. O, jakiż był piękny i jakiż wspaniały wezyr Ali Tebelin, mój ojciec! Stał, nie zważając na kule, dzierżył bułat, twarz miał okopconą prochowym dymem! I jak uciekali jego wrogowie! — Selimie, Selimie, strażniku, ognia! — zawołał. — Spełnij swój obowiązek! — Selim nie żyje — ozwał się głos, dobywający się jakby z lochów pałacu — a i ty, mój panie, jesteś zgubiony! W tejże chwili rozległa się głucha detonacja, a podłoga wokół mojego ojca rozsypała się w kawałki. To czodoarowie strzelali z dołu. Kilku palikarów padło przeszytych na wskroś. Ojciec mój ryknął, a wsadziwszy palce w otwory po kulach, wyrwał deskę z podłogi. W tymże jednak momencie przez ową lukę posypały się kule, a płomień, buchnąwszy niby z krateru, zapalił obicia. Wśród okropnego zgiełku i straszliwych krzyków rozległy się dwa wyraźniejsze strzały, ktoś krzyknął dwakroć bardziej rozdzierająco niż inni. Zamarłam z trwogi. Od tych dwóch strzałów zginął mój ojciec i on to krzyknął tak rozdzierająco. Stał jeszcze, trzymając się konwulsyjnie framugi okna. Matka szarpała drzwi, pragnąc dostać się do ojca i umrzeć z nim razem. Ale drzwi były zamknięte od wewnątrz. Wokół ojca palikarowie wili się w agonii; kilku, którzy zdołali uniknąć śmierci, wyskoczyło oknami. W tejże chwili podłoga zatrzeszczała, wysadzona od spodu. Ojciec osunął się na kolana. Zaraz też ukazało się dwadzieścia rąk zbrojnych w szable, puginały i pistolety, dwadzieścia ciosów ugodziło jednego człowieka i ojciec mój znikł w płomieniach, roznieconych przez bandę wrzeszczących diabłów, jakby piekło otwarło się pod nim. Matka zemdlała, trzymając mnie w ramionach. Hayde opuściła ręce, westchnęła i spojrzała na hrabiego, jakby pytając, czy jest kontent, że spełniła jego rozkaz. Hrabia wstał, a podszedłszy do niej, wziął ją za rękę i rzekł po grecku: — Odpocznij, drogie dziecko. Pokrzepi cię myśl, że Bóg karze zdrajców. — Straszliwa historia, mój hrabio — ozwał się Albert przerażony bladością Hayde — i wyrzucam sobie teraz moją, jakże okrutną, ciekawość. — To fraszka — odparł Monte Christo. I położywszy dłoń na głowie dziewczyny, rzekł jeszcze: — Hayde jest kobietą odważną, a czasem opowiadając o swoich przeżyciach, jakże bolesnych, doznaje ulgi. — Bowiem, panie mój — dodała z przekonaniem dziewczyna — przypominają mi o twojej dobroci. Albert spojrzał na nią z zaciekawieniem, gdyż nie opowiedziała jeszcze, w jaki sposób została niewolnicą hrabiego — a tym właśnie Morcerf interesował się najbardziej. Hayde wyczytała z oczu Alberta i Monte Christa jedno i to samo życzenie. Ciągnęła więc dalej. Kiedy matka odzyskała zmysły, stał nad nami seraskier. — Zabij wdowę po Alim — powiedziała — aby jej nie zhańbiono. — Nie do mnie powinnaś się zwrócić — odrzekł Kurszyd. — Do kogóż więc? — Do nowego pana. — Gdzież on? — Spójrz. I Kurszyd wskazał jednego z tych, którzy najbardziej przyczynili się do śmierci mojego ojca — mówiła Hayde płonąc posępnym gniewem. — A więc — zagadnął Albert — stałyście się panie własnością tego człowieka? — Nie, nie ośmielił się nas zatrzymać. Sprzedał nas handlarzom niewolników zdążającym właśnie do Konstantynopola. Przebywszy Grecję, stanęłyśmy, padając ze znużenia, przed sułtańską bramą. Zebrany tutaj tłum gapiów rozstąpił się, żeby nas przepuścić; nagle matka spojrzawszy tam, gdzie spoglądali wszyscy, krzyknęła i upadła pokazując mi głowę, która wisiała nad bramą. Poniżej głowy widniał napis: Głowa Alego Tebelina, paszy Janiny. Usiłowałam płacząc podnieść matkę; nie żyła! Poprowadzono mnie na bazar. Kupił mnie bogaty Ormianin. Dał mi nauczycieli, wykształcił, a kiedy miałam trzynaście lat, sprzedał sułtanowi Mahmudowi. — Od którego odkupiłem ją — dodał Monte Christo — jak panu wiadomo, panie Albercie, za szmaragd podobny do szmaragdu, gdzie trzymam pastylki haszyszu. — O, dobry jesteś, mój panie, i wielki — rzekła Hayde, całując Monte Christa w rękę — i szczęśliwa jestem, że do ciebie należę. Albert był oszołomiony tym wszystkim, co usłyszał. — Dokończ pan kawy, bo i historia skończona — powiedział Monte Christo. 3. DONOSZĄ Z JANINY Franz wyszedł od pana Noirtiera, chwiejąc się na nogach i tak wstrząśnięty, że Walentyna litowała się nad nim. Villefort, wybełkotawszy kilka słów bez związku, zaszył się w swoim gabinecie, a po dwóch godzinach otrzymał następujący list: Wobec tego, co oświadczono mi dzisiejszego rana, pan Noirtier de Villefort nie spodziewa się chyba, aby alians między jego rodziną a rodziną pana d'Epinay mógł przyjść do skutku. Pan d'Epinay myśli ze zgrozą, że pan Villefort wiedząc, jak się zdaje, o pewnych faktach, nie uprzedził go wcześniej. Prokuratora zmiażdżył ten cios nieprzewidziany. Nigdy nie przyszłoby mu na myśl, żeby ojciec jego posunął się tak dalece w swojej otwartości, a raczej bezwzględności, wyjawiając tę straszliwą sprawę. Co prawda, pan Noirtier gardząc po trosze poglądami syna, nie raczył wyświetlić mu tych faktów — toteż prokurator żywił zawsze przekonanie, że generał de Quesnel albo — jeśli wolicie — baron d'Epinay został zamordowany, a nie zginął w pojedynku. Powyższy list, jakże bezwzględny, a pisany ręką młodzieńca, który okazywał dotychczas Villefortowi tyle szacunku, zranił śmiertelnie dumę człowieka tak pysznego jak nasz prokurator. Zaledwie znalazł się w swoim gabinecie, weszła jego żona. Wszyscy zdumieli się niezmiernie, kiedy wyszedł Franz, wezwany przez pana Noirtiera. Pani de Villefort pozostała więc sama z rejentem i świadkami, jakoż sytuacja jej stawała się z momentu na moment coraz kłopotliwsza. Pani de Villefort powzięła tedy decyzję: wyszła oznajmiwszy, że pragnie dowiedzieć się, w czym rzecz. Pan de Villefort oświadczył jej tylko, iż narzeczeństwo Walentyny i Franza zostało zerwane na skutek zasadniczej rozmowy, jaką odbył z ojcem i z panem d'Epinay. Trudno było to powtórzyć oczekującym; pani de Villefort wróciwszy do salonu, oznajmiła więc, iż podpisanie intercyzy musi ulec parodniowej zwłoce, gdyż na początku rozmowy pan Noirtier dostał lekkiego ataku apoplektycznego. Wiadomość ta, aczkolwiek zmyślona, tak osobliwie pasowała do dwóch poprzednich nieszczęść, że rejent i świadkowie spojrzeli po sobie zdumieni i wyszli bez słowa. Tymczasem Walentyna, przerażona — lecz jakże szczęśliwa, podziękowała słabowitemu starcowi, co szarpnąwszy tylko raz jeden, skruszył łańcuch, który ona uważała za niemożliwy do rozerwania. Następnie ucałowała dziadka, pytając, czy może iść do siebie, by odpocząć nieco. Noirtier przyzwolił. Nie poszła jednak do swojego pokoju, ale skierowawszy się korytarzem, czmychnęła bocznymi drzwiami do ogrodu. Wśród tych wypadków, które z błyskawiczną szybkością następowały po sobie, serce Walentyny ściskał tajony lęk. Bała się, że lada chwila zjawi się Morrel, blady i groźny — niby lord Ravenswood w „Łucji z Lammermooru”. Bo i czas był, żeby pobiegła na schadzkę. Maksymilian domyślał się, co się święci: widział był, jak Franz opuścił cmentarz w towarzystwie pana de Villefort, widział, jak potem wyszedł i wkrótce powrócił z Albertem i Château-Renaudem. Przestał się łudzić. Czatował więc pod bramą gotów na wszystko i pewien, że Walentyna skorzysta z pierwszej sposobnej chwili, by przybiec do niego. Nie omylił się. Nie odrywał oczu od szpary. Dziewczyna przybiegła nie stosując zwykłych środków ostrożności. Spojrzawszy na nią, uspokoił się od razu. Podskoczył z radości, gdy wymówiła pierwsze słowo: — Ocaleni! — Ocaleni! — powtórzył Morrel, nie dowierzając własnemu szczęściu. — I któż nas ocalił? — Dziadunio. O, musisz pokochać go serdecznie. Morrel poprzysiągł, że będzie kochał starca z całej duszy. Przysięga ta przyszła mu łatwo, nie żywił już bowiem w tej chwili dla starca uczuć przyjaznych czy synowskich — więcej: czcił go jak samego Boga. — Ale jak to się stało? — zagadnął Morrel. — Musiał wykoncypować coś nadzwyczajnego. Walentyna otwarła już usta, by opowiedzieć wszystko. Przypomniawszy sobie jednak, że na dnie tej sprawy kryje się straszliwa tajemnica, nie będąca wyłączną własnością jej dziada, odrzekła tylko: — Opowiem ci to wszystko, ale nie teraz. — Kiedy więc? — Jak będę twoją żoną. Odmieniwszy w ten sposób temat rozmowy, mogła sobie owinąć Morrela wokół palca; zgodził się więc, że ma zadowolić się tym, co usłyszał, i że na dziś dość rozmowy. Walentyna musiała mu jednak obiecać, że przyjdzie na schadzkę następnego popołudnia. Walentyna obiecała to, czego sobie życzył Morrel. Świat przedstawiał się jej całkiem inaczej. Łacniej uwierzyłaby teraz, że poślubi Maksymiliana, aniżeli przed godziną wierzyła, iż małżeństwo jej z Francuzem nie przyjdzie do skutku. A tymczasem pani de Villefort udała się do pana Noirtiera. Noirtier rzucił na nią surowe i posępne spojrzenie, jakim zwykł był ją witać. — Nie potrzebuję ojcu mówić — ozwała się z miejsca — że narzeczeństwo Walentyny zostało zerwane, boć przecie stało się to tutaj, w tym pokoju. Noirtier pozostał nieprzenikniony. — Ale ojciec nie wie, że byłam zawsze przeciwna temu małżeństwu i że projektowano je zawsze wbrew mojej woli. Noirtier spojrzał na synową, oczekując dalszego ciągu. — Otóż teraz, kiedy to małżeństwo, które budziło w ojcu taką odrazę, nie przyjdzie do skutku, zjawiam się z pewną prośbą, bo nie może z nią wystąpić ani mój mąż, ani Walentyna. Noirtier zapytał wzrokiem, co to za prośba. — Chciałam więc prosić ojca, bo mnie jednej to wypada jako osobie nie zainteresowanej, aby ojciec przywrócił wnuczkę nie tylko do łask, bo tych nigdy nie utraciła, ale przywrócił jej swój majątek. W oczach Noirtiera pojawiło się na chwilę wahanie; zastanawiał się nad przyczyną, jaka skłoniła panią de Villefort do tego kroku — ale nic wykombinować nie zdołał. — Czy mogę liczyć na to, że obecne zamiary ojca są zgodne z moją prośbą? — Tak. — Wobec tego odchodzę wdzięczna i uszczęśliwiona. Skłoniła się i wyszła. A nazajutrz pan Noirtier kazał wezwać rejenta. Pierwszy testament podarto i sporządzono drugi, na mocy którego starzec pozostawił całą swoją fortunę Walentynie, pod warunkiem, że wnuczka nie opuści go do końca życia. Kilka osób obliczyło, iż panna Walentyna de Villefort, dziedzicząc również po margrabiostwie de Saint-Meran, będzie miała w przyszłości do trzystu tysięcy liwrów renty. W czasie tych wypadków Monte Christo odwiedził hrabiego de Morcerf. Morcerf, by uczcić Danglarsa, wdział paradny mundur generalski, przypiął wszystkie ordery i pojechał najlepszymi końmi. Tak wystrojony zjawił się na Chaussée d'Antin i kazał oznajmić się Danglarsowi. Był koniec miesiąca. Danglars sporządzał akurat rachunek. Morcerf nie wybrał szczęśliwego momentu: od pewnego czasu obliczenia miesięczne wprawiały bankiera w zły humor. Toteż na widok starego przyjaciela Danglars odął się i rozparł arogancko w fotelu. Za to Morcerf, zwykle sztywny jakby kij połknął, był dziś uśmiechnięty i serdeczny. Mniemając, że propozycja jego spotka się z miłym przyjęciem, nie owijał w bawełnę: — Otom jest, baronie — rzekł. — Od dawna już robimy aluzje do pewnej dawnej rozmowy... Morcerf spodziewał się, iż bankier rozpromieni się na same te słowa, gdyż oziębłość Danglarsa tłumaczył sobie swoim milczeniem — ale, rzecz nie do wiary, twarz barona przyoblókł jeszcze większy chłód. Dlatego Morcerf urwał w połowie zdania. — O jakich to aluzjach wspomina pan, drogi hrabio? — zagadnął bankier, udając, iż na próżno stara się zrozumieć generała. — O, jakże drogi pan dba o formy! Przypomniał mi pan, że ceremonia winna się odbyć wedle wszelkich przepisów. Doskonale. Niechże mi więc pan daruje, ale mam syna, jedynaka, pierwszy raz w życiu myślę, aby go ożenić, i stąd ten brak wprawy; przystępuję tedy do rzeczy. Morcerf uśmiechnął się sztucznie, wstał, skłonił się głęboko i rzekł: — Mam zaszczyt prosić pana barona o rękę pańskiej córki, panny Eugenii Danglars, dla syna mojego, wicehrabiego Alberta de Morcerf. Ale Danglars, zamiast przyjąć te słowa z radością, czego spodziewał się Morcerf, zmarszczył brwi i nie zachęcił generała, by usiadł znowu. — Panie hrabio — odparł — odpowiedź moja wymaga dłuższego namysłu. — Namysłu! — zawołał Morcerf, dziwiąc się coraz bardziej. — Toś nie namyślił się pan przez osiem lat, boć osiem lat temu poruszyliśmy po raz pierwszy tę kwestię. — Panie hrabio, co dzień zdarza się coś takiego, co przywodzi nam na myśl, że każdą rzecz trzeba rozważyć powtórnie. — Nie rozumiem pana, panie baronie. — Dwa tygodnie temu, proszę pana, nowe okoliczności... — Daruj pan — przerwał Morcerf — ale czy my aby nie gramy komedii? — Jak to komedii? — Dobrze. A więc wyłóżmy karty na stół. — O nic innego mi nie chodzi. — Widziałeś się pan z hrabią de Monte Christo? — Widuję go bardzo często — odpowiedział Danglars, strącając pyłek z żabota — to mój przyjaciel. — Owóż mówiłeś mu pan ostatnim razem, że wobec wspomnianego małżeństwa wykazuję jakieś niezdecydowanie, jakbym o nim zapomniał. — To prawda. — A więc przyszedłem. Nie zapomniałem i nie okazuję niezdecydowania. Pragnę skłonić pana, abyś dotrzymał obietnicy. Danglars nic nie odpowiedział. — Czyżbyś pan niedawno zmienił zamiar? — spytał Morcerf. — Albo może doprowadziłeś do tej wizyty w tym jedynie celu, aby upokorzyć mnie dla własnej przyjemności? Danglars pojął, że jeśli dalej będzie prowadził rozmowę w tym tonie, może tego pożałować. — Panie hrabio — rzekł — słusznie jesteś pan zaskoczony moją rezerwą, rozumiem to. Toteż wierzaj mi pan, że bardziej mnie ona martwi niż pana, ale bądź pan pewien, że nakazały mi ją wyższe względy. — To puste słowa, drogi panie, i zadowoliłby się może nimi jakiś ladaco. Ale ja ladaco nie jestem i gdy przychodzę do kogoś, aby przypomnieć mu o danym słowie, a ten ktoś wycofuje się z obietnicy, mam prawo żądać przynajmniej wyjaśnienia. Danglars był tchórzem, lecz nie chciał tego okazać. Ponadto uraził go ton, jakim ozwał się Morcerf. — Wyjaśnień mógłbym dostarczyć — odparł — ale... — Co pan chcesz przez to powiedzieć? — Ale sformułować je byłoby rzeczą trudną. — Rozumiesz pan, że nie zadowolę się ogólnikami. Tymczasem jedno dla mnie jest jasne: odmawiasz mi pan. — Nie, proszę pana, wstrzymuję się tylko z decyzją. — Nie sądzę jednak, abyś pan się łudził, że w zrozumieniu dla pańskich kaprysów będę czekał spokojnie i z pokorą, dopóki nie przywrócisz mnie pan do łask. — Skoro pan hrabia czekać nie może, zrezygnujemy z naszych projektów. Hrabia przygryzł wargi do krwi, aby nie wybuchnąć. Opanował się jednak, choć był z natury pyszny i porywczy. A zrozumiawszy, że w tym wypadku ośmieszyłby się nie Danglars, lecz on, zabierał się do odejścia. Rozmyślił się jednak i zawrócił od drzwi. Zasępił się; niejasny jakiś niepokój zaczął z wolna brać górę nad obrażoną dumą. — Drogi panie — rzekł — znamy się od lat wielu, winniśmy więc okazywać sobie pewne względy. Należy mi się od pana wyjaśnienie. Niechże choć wiem z jakiej nieszczęsnej przyczyny syn mój utracił pańską przyjaźń. — Osobiście nie mam wicehrabiemu nic do zarzucenia, tylko to powiedzieć mogę — odrzekł Danglars, znów impertynencko, widząc, iż Morcerf pokornieje. — Kogóż w takim razie dotyczą pańskie zarzuty osobiste? — zapytał Morcerf, a głos mu się łamał i bladość okryła czoło. Danglars, baczny na każdą zmianę w fizjonomii generała, spojrzał nań bystro i z niezwyczajną pewnością siebie. — Winieneś mi pan wdzięczność, żem ograniczył się do ogólników — rzekł. Morcerf zatrząsł się z tłumionej wściekłości. — Mam prawo — powiedział, opanowując się z trudem — żądać wyjaśnień. Czy może ma pan coś do zarzucenia mojej żonie? Może mój majątek wydaje się panu za mały? A może nie dzielisz pan moich poglądów politycznych?... — Ależ nie, proszę pana. W takim wypadku nie miałbym usprawiedliwienia, bo przyrzekłem, znając pańską małżonkę, fortunę i poglądy. Nie dopytuj się pan, proszę; wstyd mi doprawdy, że przeze mnie robisz pan jakiś rachunek sumienia, dajmy już temu pokój. Nie stawiajmy sprawy na ostrzu noża: zgódźmy się na zwłokę, kto zwleka, nie zrywa ani nie zaciąga zobowiązań. Miły Boże, toć nic nas nie nagli! Moja córka ma dopiero siedemnaście lat, a pański syn dwadzieścia jeden. Zaczekajmy, a czas i tak zrobi swoje; sprawy dziś ciemne mogą wyjaśnić się nazajutrz i to jak! Czasami w jeden dzień rozwiewają się najokrutniejsze kalumnie. — Co takiego? Kalumnie? — zawołał Morcerf siniejąc. — Krążą kalumnie? O mnie? — Panie hrabio, unikajmy szczegółowych wyjaśnień, powtarzam. — A więc mam znieść spokojnie tę odmowę? — Jest ona przykra nade wszystko dla mnie. Tak, przykrzejsza dla mnie niż dla pana. Liczyłem na zaszczytny alians z państwem, a ponadto zerwane zaręczyny przynoszą zawsze więcej szkody narzeczonej niźli narzeczonemu. — Dobrze, mój panie, nie poruszajmy tej kwestii. I generał wyszedł, mnąc rękawiczki z wściekłością. Danglars spostrzegł, iż Morcerf nie pytał ani razu, czy nie on właśnie jest przyczyną zerwania. Wieczorem odbył długą naradę z kilkoma przyjaciółmi, a tymczasem pan Cavalcanti zabawiał damy w salonie i wyszedł ostatni. Nazajutrz, obudziwszy się, bankier zawołał o gazety. Przyniesiono mu je natychmiast. Odsunął parę z nich i sięgnął po „Impartial.” Naczelnym redaktorem tego dziennika był Beauchamp. Rozerwał szybko opaskę, rozłożył gazetę z nerwowym pośpiechem, spojrzał z pogardą na rubrykę Premier Paris, a popatrzywszy na „różne” zatrzymał się i uśmiechnął złośliwie; któraś bowiem wzmianka zaczynała się od słów: „Donoszą z Janiny...” — Doskonale — rzekł do siebie — dzięki tej notatce na temat pułkownika Fernanda, będę mógł nie składać wyjaśnień panu hrabiemu de Morcerf. W tejże chwili, to znaczy z uderzeniem dziewiątej, Albert de Morcerf ubrany czarno, zapięty na wszystkie guziki, podniecony i milczący zajechał przed dom na Polach Elizejskich. — Pan hrabia wyszedł z pół godziny temu — oznajmił odźwierny. — Czy zabrał Baptystę? — zapytał Morcerf. — Nie, panie hrabio. — Zawołajcie go w takim razie, mam do niego interes. Odźwierny poszedł po kamerdynera i po chwili wrócili razem. — Mój Baptysto — rzekł Albert — przepraszam, że cię fatyguję, ale chciałem się dowiedzieć z twoich ust, czy pana hrabiego rzeczywiście nie ma w domu. — Nie ma, proszę jaśnie pana — zapewnił Baptysta. — Nawet dla mnie? — Wiem, z jaką radością pan hrabia zawsze wita pana, nie ośmieliłbym się więc potraktować pana tak jak wszystkich. — I słusznie, bo przyjechałem w bardzo ważnej sprawie. Jak ci się zdaje, długo musiałbym czekać? — Nie. Pan hrabia kazał przygotować śniadanie na dziesiątą. — W takim razie przejdę się trochę, a o dziesiątej tu wrócę. A na wszelki wypadek poproś pana hrabiego, żeby raczył na mnie zaczekać. — Jaśnie pan może liczyć na mnie. Zostawiwszy dorożkę u bramy hrabiego, Albert poszedł na spacer. Mijając Aleję Wdów, zobaczył, że konie hrabiego czekają przed strzelnicą Gosseta. Podszedł bliżej, aby się upewnić, a wtedy poznał i stangreta. — Czy pan hrabia jest na strzelnicy? — zapytał Albert. — Tak, proszę jaśnie pana — odpowiedział stangret. Bo i zresztą Morcerf, zbliżając się tam, usłyszał kilka regularnych strzałów. Wszedł. W ogródku siedział służący. — Bardzo przepraszam, ale czy pan hrabia nie zechciałby zaczekać chwilę? — A czemuż to, Filipie? — spytał Albert, gdyż jako bywalec zdziwił się, że go zatrzymano. — Bo ktoś, kto ćwiczy się teraz w strzelaniu, nie znosi niczyjej obecności. — Nawet i twojej? — Przecież pan widzi, że tu siedzę. — A któż mu nabija pistolety? — Jego służący. — Nubijczyk? — Nie, Murzyn. — No tak. — To pan zna tego pana? — Szukam go właśnie. To mój przyjaciel. — A, to insza sprawa, zaraz mu powiem. I Filip powodowany ciekawością zniknął w szopie. Po chwili Monte Christo ukazał się w progu. — Przepraszam, drogi hrabio, że nachodzę pana aż tutaj — rzekł Albert. — Powiedzieć jednak najpierw muszę, że nie zawiniła tu pańska służba. Wstąpiłem do pana, powiedzieli mi, że jesteś na przechadzce, ale że o dziesiątej wrócisz pan na śniadanie. Wybrałem się więc na spacer i ja, aby poczekać do dziesiątej, a przechadzając się, zauważyłem pańskie konie. — Wnoszę tedy z pańskich słów, że masz ochotę śniadać ze mną. — Dziękuję, ale nie w tym rzecz. Może zjemy śniadanie później, ale, do licha, w niemiłej kompanii. — Cóż pan opowiadasz u diabła? — Drogi panie, mam dziś pojedynek. — Pan? A to po co? — Jak to po co? Żeby się bić. — Rozumiem, ale z jakiej przyczyny? Toć można pojedynkować się o różne drobnostki. — W tym wypadku chodzi o honor. — A, to sprawa poważna. — Tak poważna, że chciałem pana prosić o pewną przysługę. — Jakaż to przysługa? — Żebyś pan był moim sekundantem. — A, w takim razie rzecz istotnie jest poważna. Nie tu miejsce, żeby mówić o niej; chodźmy do mnie. Ali, podaj mi wody. Hrabia zawinął rękawy i wszedł do sionki, gdzie amatorzy strzelania zwykli myć ręce. — Niech jaśnie pan wejdzie — szepnął Filip — pokażę panu coś ciekawego. Albert wszedł. Do tarczy były przytwierdzone karty do gry, od asa do dziesiątki — jak się Morcerfowi wydało z daleka. — Cóż to — zdziwił się Albert — grałeś pan w pikietę? — Nie — odrzekł hrabia. — Fabrykowałem właśnie karty do gry. — Jak to? — Tak. Widzisz tam pan asy i dwójki; resztę zaś zrobiłem kulami, od trójek aż do dziesiątek. Albert podszedł bliżej. Rzeczywiście, w kartonikach zamiast pików czy kierów widniały otworki powybijane równiutko, symetrycznie. Zmierzając do tarczy, Albert podniósł kilka jaskółek, które nieopatrznie nawinęły się hrabiemu pod pistolet. — Do diabła! — zdumiał się Morcerf. — Ano cóż, drogi panie — rzekł Monte Christo wycierając ręce — trzeba coś robić w wolnych chwilach. Ale chodźmy już. Wsiedli do karetki Monte Christa i niebawem stanęli na miejscu. Monte Christo zaprowadził Alberta do gabinetu i wskazał mu fotel. Obaj siedli. — A teraz pogadamy spokojnie — rzekł hrabia. — Toć pan widzi, że jestem całkiem spokojny. — Z kim pan zamierzasz się pojedynkować? — Z Beauchampem. — Przecież to pański przyjaciel. — Bo i zawsze pojedynkujemy się z przyjaciółmi. — Ale musi być jakiś powód? — Toteż i mam go. — Cóż panu zrobił? — Wydrukował w swojej wczorajszej gazecie... ale niech pan sam przeczyta. I Albert podał hrabiemu gazetę z taką oto notatką: Donoszą z Janiny: Dowiedzieliśmy się o fakcie dotąd nie znanym, a przynajmniej dotąd nie opublikowanym. Twierdzę, która broniła miasta, wydał Turkom oficer francuski, nazwiskiem Fernand. Wezyr Ali Tebelin pokładał w nim bezgraniczne zaufanie. — No i cóż właściwie pana w tym razi? — zagadnął Monte Christo. — Jak to? Cała treść notatki! — Cóż pana obchodzi, że twierdzę w Janinie wydał jakiś tam Fernand? — Przecież ojcu mojemu na imię Fernand. — A to pański ojciec służył Ali Paszy? — To znaczy walczył o wolność Grecji. W tym właśnie oszczerstwo. — E, mój drogi panie, pogadajmy rozsądnie. — O to właśnie mi chodzi. — Powiedzże mi pan, czy ktokolwiek, u diabła, wie dzisiaj we Francji, że ten oficer Fernand i pański ojciec to jedna i ta sama osoba? Kto się dziś zajmuje Janiną, która padła chyba w roku 1822 albo 1823? — Otóż właśnie na tym polega perfidia: odczekano, a teraz, by wywołać skandal, zhańbić znakomite nazwisko, wywleka się zapomniane wypadki. Otóż ja, dziedzic tego nazwiska, nie dopuszczę, aby padł na nie jakikolwiek cień. Poślę Beauchampowi, bo to jego dziennik opublikował tę wzmiankę, dwóch sekundantów. Niech odwoła. — Nie odwoła. — W takim razie będziemy się bić. — Nie, nie będziecie, gdyż Beauchamp odpowie panu, że w armii greckiej mogło istnieć pięćdziesięciu Fernandów. — Będziemy się bić, choćby tak odpowiedział. Muszę zetrzeć tę plamę!... Mój ojciec, taki szlachetny żołnierz! Taka świetna kariera wojskowa... — Albo napisze: „Sądzimy nie bez podstaw, iż niejaki Fernand nie ma nic wspólnego z panem hrabią de Morcerf, któremu również na imię Fernand”. — Zażądam absolutnego odwołania. Nie zadowolę się taką formułką. — I poślesz mu pan świadków? ? Tak. — Nie masz pan racji. — To znaczy odmawiasz mi pan przysługi, o którą prosiłem? — Znasz pan przecie moją teorię pojedynku, wyłożyłem ci ją w Rzymie, nie pamiętasz pan? — Mimo to, mój hrabio, zastałem pana dziś przy zajęciu kolidującym po trosze z ową teorią. — Bo, zrozumże to, drogi przyjacielu, nie trzeba nigdy ograniczać się do jednego. Kto żyje w świecie wariatów, musi nauczyć się być wariatem; w każdej chwili może mnie zaczepić jakiś postrzeleniec, mając po temu tyleż powodów co i pan, panie Albercie, któremu zachciało się wyzwać Beauchampa; przyczepi się do mnie o lada głupstwo, przyśle mi świadków albo znieważy mnie w miejscu publicznym. Owóż takiego postrzeleńca winienem zabić. — A więc dopuszczasz pan myśl, że mógłbyś się pojedynkować? — Oczywiście! — Dlaczegoż więc odwodzisz mnie pan od pojedynku? — Nie mówię, żeś nie powinien się pojedynkować; powiadam tylko, że pojedynek to rzecz poważna, nad którą trzeba się zastanowić. — A czy on zastanowił się, znieważając mojego ojca? — Jeśli się nie zastanowił i jeśli przyzna się do tego, trzeba będzie mu darować. — O, jesteś pan nazbyt pobłażliwy, drogi hrabio! — A pan nazbyt formalizujesz. No, przypuśćmy... tylko nie obraź się pan za to, co powiem! — Niech pan mówi! — Przypuśćmy, że wzmianka jest prawdziwa... — Synowi nie wolno darować podobnej supozycji, gdyż dotyczy ona honoru jego ojca. — E, miły Boże, żyjemy w czasach, kiedy nikt nie obraża się o supozycje. — I dlatego właśnie nasza epoka jest niemoralna. — Zamierzasz pan przeprowadzić reformy? — Tak, jeśli idzie o rzeczy, które mnie obchodzą. — Ależ z pana rygorysta, mój drogi przyjacielu. — Taki już jestem. — I nie można trafić do pana dobrą radą? — Owszem, jeśli radzi przyjaciel. — A uważasz mnie pan za swojego przyjaciela? — Tak. — A więc nim poślesz Beauchampowi sekundantów, zbierz pan informacje. — U kogo? — No, na przykład u Hayde. — Mieszać w to wszystko kobietę? I cóż ona tu może? — Może na przykład oświadczyć, że pański ojciec nie ponosi żadnej winy za klęskę czy śmierć jej ojca, albo jeśli pański ojciec nieszczęściem... — Powiedziałem już drogiemu hrabiemu, że do takiej supozycji nie dopuszczę. — A więc odrzucasz pan moją propozycję? — Odrzucam. — Bezwzględnie? — Bezwzględnie! — A więc ostatnia rada. — Dobrze, ale pod warunkiem, że ostatnia. — Nie życzysz pan jej sobie? — Przeciwnie, proszę o nią. — Nie posyłaj pan świadków Beauchampowi. — Jak to? — Rozmów się pan z nim osobiście. — To byłoby wbrew zwyczajom. — Ale i pańska sprawa nie należy do spraw zwykłych. — A czemuż to mam iść do niego? Wytłumacz mi pan. — Dlatego, żeby sprawa pozostała między wami. — Mów pan jaśniej. — Jeśli Beauchamp skłaniałby się, żeby odwołać, wesprzyjmy go w jego dobrej woli, a i tak stanie się zadość pańskiemu życzeniu. Jeśli natomiast odmówi, wtedy dopiero trzeba będzie przypuścić dwóch obcych ludzi do pańskiego sekretu. — To nie obcy ludzie, to przyjaciele. — Dziś przyjaciel — jutro wróg. — E, nie gadałbyś pan! — Choćby taki Beauchamp. — Toteż... — Toteż zalecam ostrożność. — Sądzisz więc pan, że powinienem pójść do Beauchampa? — Tak. — Sam? — Sam. Jeśli chce się przełamać opór wynikły z czyjejś miłości własnej, trzeba ją oszczędzać, choćby się miało nad tym cierpieć. — Chyba pan masz rację. — A to bardzo szczęśliwie! — Pójdę więc sam. — Idź pan, ale zrobiłbyś lepiej, gdybyś nie poszedł wcale. — To niemożliwe. — Idź więc pan. To zawsze lepsze niż pański pierwszy projekt. — Dobrze, ale jeśli mimo wszystko wypadnie mi się pojedynkować, czy będziesz pan moim świadkiem? — Drogi panie Albercie — odrzekł Monte Christo z najszczerszą powagą — dałem ci już niejeden dowód uczynności, ale ta przysługa nie należy do tych, które panu wyświadczyć mogę. — A czemuż to? — Może dowiesz się pan kiedyś. — A nie mógłbym teraz? — Proszę, abyś pan uszanował mój sekret. — Dobrze. Wezmę Franza i Château-Renauda. — Nie mógłbyś pan wybrać lepiej. — Ale gdybym miał się pojedynkować, czy mógłbyś mi pan dać lekcyjkę fechtunku i strzelania? — Nie, to też niemożliwe. — No, ale oryginał z pana! A więc nie chcesz się pan mieszać do niczego. — Absolutnie do niczego. — No to nie mówmy już na ten temat. Do widzenia, hrabio. — Do widzenia. Morcerf wziął cylinder i wyszedł. Dorożka czekała. Albert, tłumiąc gniew ze wszystkich sił, kazał się wieźć do Beauchampa. Beauchamp był w redakcji. Albert kazał się wieźć do redakcji. Beauchamp siedział w swoim gabinecie, mrocznym i pełnym kurzu, jak to każdy lokal redakcyjny. Oznajmiono mu Alberta de Morcerf. Kazał sobie to powtórzyć dwa razy. I nie dowierzając jeszcze, zawołał: — Proszę! Albert wszedł. Beauchamp krzyknął ze zdziwienia, widząc, jak przyjaciel przeciska się między stosami papieru i depcze niewprawną stopą gazety wszelkiego formatu zaścielające podłogę. — Tędy, tędy, Albertku — rzekł wyciągając rękę. — Ki diabeł cię tu przyniósł? Zabłądziłeś jak Tomcio Paluch w lesie. Czyś może wstąpił, żeby mnie zabrać na śniadanie? Poszukaj krzesła, a może je znajdziesz, o, tam, tam, obok tej pelargonii. Ona jedna tu reprezentuje przyrodę. — Mój drogi — rzekł Albert — przyszedłem pomówić z tobą o twojej gazecie. — A czegóż chcesz od niej? — Chcę, abyście umieścili sprostowanie. — Sprostowanie? W związku z czym? Ale siadajże, u licha. — Dziękuję — odparł Albert, kiwnąwszy lekko głową. — Jakież to sprostowanie? — Chodzi o wzmiankę, która obraża czyjś honor. — Niebywałe! — zdziwił się Beauchamp. — Cóż to za wzmianka? Wierzyć mi się nie chce. — Dotycząca czegoś, co zaszło w Janinie. — W Janinie? — Tak, w Janinie. Ale ty doprawdy masz taką minę, jakbyś nie wiedział, co mnie tu sprowadza. — Daję słowo, że nie wiem... Baptysto! Dawaj wczorajszą gazetę — zawołał Beauchamp. — To zbyteczne. Przyniosłem ci ją. Beauchamp przeczytał mamrocząc: — „Donoszą z Janiny, etc, etc, etc.” — Rozumiesz teraz, że sprawa jest poważna — ozwał się Albert, kiedy Beauchamp skończył. — Ten oficer to jakiś twój krewniak? — Tak — odpowiedział Albert czerwieniąc się. — I cóż mogę dla ciebie uczynić, kochasiu? — zapytał łagodnie Beauchamp. — Chciałbym, mój drogi, żebyś to odwołał. Beauchamp spojrzał na Alberta z uwagą świadczącą na pewno o wielkiej życzliwości. — Słuchaj — rzekł — musimy to obgadać dokładnie, bo odwołanie to rzecz zawsze bardzo poważna! Siadajże, przeczytam raz jeszcze tę wzmiankę. Albert usiadł, a Beauchamp przeczytał znowu notatkę, ale tym razem uważniej. — Jak widzisz — powiedział Albert stanowczo, brutalnie nawet — notatka umieszczona w twojej gazecie obraża kogoś z mojej rodziny, domagam się więc odwołania. — Domagasz się więc... — Tak, domagam się. — Pozwól sobie powiedzieć, drogi hrabio, że dyplomatą to ty nie jesteś. — I być nim nie zamierzam — odparł młodzieniec wstając. — Żądam odwołania wiadomości, którą podaliście wczoraj i dopnę swego. Jesteś na tyle moim przyjacielem — tu Albert jął cedzić słowa, widząc, że Beauchamp zaczyna popatrywać nań z góry i wzgardliwie — jesteś na tyle moim przyjacielem, powtarzam, że znasz mnie, a znając zrozumiesz, spodziewam się, mój upór w tej kwestii. — Jestem, Albercie, twoim przyjacielem, ale bacz, żebym nim być nie przestał, a mogą doprowadzić do tego takie słowa... Ale nie kłóćmy się, a przynajmniej nie kłóćmy się jeszcze... jesteś podekscytowany, zirytowany, urażony... Powiedzże mi, któż to taki ten twój krewniak imieniem Fernand? — To, krótko mówiąc, mój ojciec, Fernand Mondego, hrabia de Morcerf, stary żołnierz, który brał udział w dwudziestu pięciu bitwach. Jego to szlachetne blizny chcą obrzucić cuchnącym błotem wygarniętym z rynsztoka. — A, twój ojciec! No, to inna sprawa. Rozumiem, kochany Albercie, twoje wzburzenie... Przeczytajmyż jeszcze. I czytając notatkę rozważał każde słowo. — Ale z czegóż ty wnosisz — spytał Beauchamp — że ten Fernand z gazety to twój ojciec? — Wiem, że to nie on. Ale inni tak pomyślą i dlatego domagam się odwołania. Kiedy padły słowa „domagam się”, Beauchamp spojrzał na Alberta, ale spuścił zaraz oczy i zamyślił się na chwilę. — Odwołasz to, prawda? — zagadnął Morcerf ze złością rosnącą, chociaż nadal tłumioną. — Tak. — No to świetnie — ucieszył się Albert. — Ale najpierw muszę się upewnić, że wiadomość jest fałszywa. — Jak to? — A tak. Bo rzecz jest warta wyświetlenia i wyświetlę ją. — Ale cóż pan zamierzasz tu wyświetlać? — wybuchnął Albert. — Jeśli nie sądzisz pan, że był to mój ojciec, powiedz od razu, jeśli sądzisz, że o nim to mowa, wytłumacz się. Beauchamp spojrzał na Alberta ze swoim szczególnym uśmiechem, którym umiał wyrażać wszelkie odcienie uczuć. — Mój panie — podjął — skoro już nie jesteśmy na ty, jeżeli pan przyszedłeś tu po to, aby mnie wyzwać na pojedynek, trzeba mi to było od razu powiedzieć, a nie mówić o przyjaźni oraz innych głupstwach, których słucham cierpliwie już pół godziny. A więc mamy wstąpić na taki teren, czy tak? — Tak, jeśli nie odwołasz pan tej haniebnej kalumnii. — Chwileczkę! Tylko bez pogróżek, jeśli pan łaskaw, panie Albercie de Mondego, wicehrabio de Morcerf. Nie znoszę pogróżek ze strony wrogów, a tym bardziej ze strony przyjaciół, życzysz więc pan sobie, abym zdementował notatkę dotyczącą pułkownika Fernanda, notatkę, która, daję słowo honoru, nie za moją sprawą została zamieszczona. — Tak, życzę sobie! — powtórzył Albert. Zaczynało już mu się mącić w głowie. — A w przeciwnym razie pojedynek, czy tak? — zagadnął Beauchamp z niezmiennym spokojem. — Tak — odparł Albert podnosząc głos. — A więc oto moja odpowiedź, drogi panie: nie ja zamieściłem tę notatkę i nawet o niej nie wiedziałem, ale pan swoim wystąpieniem zwróciłeś moją uwagę na ten fakt — i teraz już nie oderwę jej od niego. Notatka ta pozostanie, póki nie znajdę sposobu, aby ją odwołać albo potwierdzić. — W takim razie, mój panie — powiedział Albert wstając — będę miał honor przysłać panu świadków; omówisz pan z nimi warunki. — Wybornie, drogi panie. — Spotkamy się więc, jeśli pan łaskaw, dziś pod wieczór albo najpóźniej jutro rano. — O, co to, to nie! Stawię się na spotkanie, kiedy zajdzie potrzeba, ale według mnie, a wolno mi wyrazić swój pogląd, bo to ja jestem wyzwany, jeszcze nie pora. Wiem, że jesteś pan tęgim szermierzem, a ja miernym; wiem, że strzelasz pan znakomicie, ale i mnie też tutaj nie zbywa na zręczności; wiem, że pojedynek między nami będzie poważny, bo panu nie zbywa na odwadze... no i mnie też. Otóż nie chciałbym zabić pana, tak samo jak bym nie chciał zginąć bez przyczyny. Teraz ja z kolei postawię pytanie i to kategoryczne: Czy aż tak zależy panu na tym odwołaniu, że zabijesz mnie, jeśli go nie umieszczę, chociaż powiedziałem panu, powtarzam i zapewniani na honor, żem o tym fakcie nie wiedział? I że nikt na tym świecie nie odgadłby, jak pan odgadłeś, że pan hrabia de Morcerf i pułkownik Fernand to jedna i ta sama osoba? — Zależy mi na nim absolutnie. — A więc dobrze, drogi panie. Będziemy się strzelać czy rąbać, ale za trzy tygodnie; za trzy tygodnie odwiedzisz mnie pan, a ja powiem: „Tak, wiadomość była fałszywa, odwołuję”. Albo: „Tak, wiadomość była prawdziwa”. I dobywam szpady albo wyciągam pistolet — co pan wolisz. — Trzy tygodnie! — zawołał Albert. — Ależ te trzy tygodnie to dla mnie trzy wieki hańby. — Gdybyś pan był nadal moim przyjacielem, powiedziałbym: cierpliwości. Ale żeś przeszedł do moich wrogów, powiadam: nic mnie to nie obchodzi! — A więc niechże będzie trzy tygodnie, ale zapamiętaj pan, że za trzy tygodnie żadna zwłoka ani żaden wykręt nie zdoła uwolnić pana... — Panie Albercie — powiedział Beauchamp wstając — będę mógł wyrzucić pana za drzwi dopiero za trzy tygodnie, czyli za dwadzieścia jeden dni, a pan będziesz mógł mnie porąbać dopiero po upływie tego czasu. Mamy dziś dwudziestego dziewiątego sierpnia, a więc zobaczymy się dwudziestego pierwszego września. A tymczasem przestańmy szczekać na siebie jak dwa uwiązane brytany. I Beauchamp, skłoniwszy się poważnie Albertowi, odwrócił się doń plecami i wszedł do drukarni. Albert zemścił się na stosie gazet. Rozrzucił je, siekąc zamaszyście szpicrutą, po czym wyszedł, ale odwracał się jeszcze kilkakroć ku drzwiom drukarni. Osmagawszy niewinne papiery, które nic nie zawiniły jego porażce, jął smagać konia. Przecinając bulwar spostrzegł Morrela. Kapitan biegł z zadartą głową, okiem błyszczącym i wymachując rękami. Mijał chińską łaźnię, zdążając od bramy Saint-Martin w stronę kościoła Świętej Magdaleny. — Oto człowiek szczęśliwy — westchnął Albert. I nie mylił się przypadkiem. 4. LEMONIADA Morrel nie posiadał się ze szczęścia. Pan Noirtier przysłał był po niego, Morrel zaś tak był ciekaw, czego starzec sobie życzy, iż nie wziął dorożki, ufając bardziej własnym nogom. Wybiegł tedy z ulicy Meslay i podążał na Przedmieście Świętego Honoriusza. Morrel szedł krokiem sprężystym i szybkim, toteż biedny Barrois ledwie mógł za nim nadążyć. Morrel miał trzydzieści jeden lat, a Barrois sześćdziesiąt. Morrel był upojony miłością, a Barrois w ten dzień upalny umierał z pragnienia. Obaj tak różni wiekiem i mający w życiu cel tak różny, przypominali dwa ramiona trójkąta — rozchylone u podstawy, a zbiegające się u wierzchołka. Wierzchołkiem był pan Noirtier. Barrois powtórzył Morrelowi rozkaz pana, aby kapitan się spieszył i Morrel wypełniał dokładnie to zalecenie ku rozpaczy starego sługi. Przybywszy na miejsce, Morrel nie zasapał się nawet; miłość użycza skrzydeł. Ale Barrois, który nie kochał się już od dawna, ociekał potem. Stary sługa wpuścił Morrela bocznymi drzwiami i zamknął drzwi od gabinetu. Niebawem szelest sukni zapowiedział nadejście Walentyny. Prześlicznie jej było w żałobie. Gruchali tak słodko, że Morrel obszedłby się doskonale bez rozmowy ze starcem, ale wózek paralityka zaskrzypiał sunąc po posadzce. Noirtier spoglądał życzliwie, gdy Morrel rozpływał się w podziękowaniach, wyrażając wdzięczność za cudowną interwencję, która wybawiła jego i Walentynę z desperacji. Następnie Morrel spojrzał na Walentynę, pytając wzrokiem, czemu ma przypisać ten nowy dowód życzliwości. Dziewczyna siedziała onieśmielona z dala od młodzieńca, czekając, aż dziadek mówić jej każe. Noirtier spojrzał na nią. — Czy mam powtórzyć, dziadziu, co mi zaleciłeś? — spytała. — Tak. — Panie Maksymilianie — rzekła tedy do młodzieńca, który pożerał ją oczyma — dziadzio ma panu do zakomunikowania mnóstwo rzeczy, które powiedział mi już trzy dni temu. Przysłał dziś po pana, żebym je panu powtórzyła; powtórzę je więc, oddając wiernie jego myśl. — O, słucham z niecierpliwością, niechże pani mówi. Walentyna spuściła oczy — słodka to była wróżba dla młodzieńca. Walentynie brakowało sił tylko w momentach szczęścia. — Dziadek zamierza się stąd wyprowadzić — oznajmiła. — Barrois szuka mu właśnie przyzwoitego mieszkania. — A pani — spytał Morrel — tak droga i potrzebna panu Noirtier? — Nie rozstanę się z dziadziem, to już między nami rzecz postanowiona. Zamieszkam obok. Ojciec zgodzi się na to albo odmówi. W pierwszym wypadku wyprowadzę się zaraz, w drugim zaczekam do pełnoletności, a będę pełnoletnia za dziesięć miesięcy. Będę wtedy wolna, niezależna materialnie i... — I?... — zapytał Morrel. — I jeśli dziadzio pozwoli, dotrzymam tego, com panu przyrzekła. Walentyna, powiedziała te ostatnie słowa tak cicho, iż Maksymilian nie dosłyszałby ich będąc mniej zakochany. — Czym dobrze wyraziła twoją myśl, dziadziu? — zagadnęła starca. — Tak. — Kiedy przeprowadzę się do dziadka, będziesz pan mógł mnie widywać w obecności tego zacnego i godnego protektora. Jeśli więź, co zrodziła się między naszymi sercami, naiwnymi może albo kapryśnymi, okaże się mocna i zagwarantuje nam szczęście, bo niestety, jak mówią, serca które zapłonęły wśród przeszkód, ziębną w cichej przystani — wtedy poprosi pan o moją rękę; ja czekać będę. — O! — zawołał Morrel, a miał ochotę paść na kolana przed starcem, jak przed Bogiem, i przed Walentyną, jak przed aniołem — o, cóżem ja w życiu uczynił takiego, że zasłużyłem na tyle szczęścia! — Do ślubu — mówiła dziewczyna głosem dźwięcznym i surowym — będziemy szanować konwenanse i wolę rodziców, jeśli ona nie zamierzy rozdzielić nas na zawsze. Słowem, powtarzam, zaczekamy. — Ofiary — ozwał się Morrel — jakie przypadnie mi złożyć czekając, złożę, przysięgam to panu, nie z rezygnacją, ale z radością. — Jakoż — ciągnęła Walentyna, spoglądając na Maksymiliana tak, że topniało mu serce — nie popełnimy, mój drogi, żadnej nieostrożności. Nie narażaj honoru tej, która uważa się za przeznaczoną, aby godnie nosić twoje nazwisko. Morrel położył rękę na sercu. Noirtier spoglądał na nich czule. Barrois, który jako powiernik pozostał w pokoju, uśmiechał się, ocierając perlisty pot z czoła. — O Boże! Jak temu biednemu Barrois jest gorąco — zmartwiła się Walentyna. — A bo się leciało, proszę panienki, ale, co prawda, pan Morrel leciał jeszcze prędzej. Noirtier wskazał wzrokiem tacę, na której była karafka z lemoniadą i szklanka. Noirtier wypił tylko trochę lemoniady pół godziny temu. — Napijże się, mój poczciwy Barrois — rzekła Walentyna — bo wam język ucieknie do tej karafki. — Bo i prawda, proszę panienki, że umieram z pragnienia i chętnie bym się napił lemoniady za panienki zdrowie. — No więc się napijcie i wracajcie zaraz. Barrois wziął tackę, a że nie domknął drzwi, widać było, jak na korytarzu wychylił duszkiem szklankę, którą napełniła Walentyna. Walentyna i Morrel żegnali się, kiedy na schodach od apartamentów pana de Villefort zadźwięczał dzwonek. Zwiastował on zawsze wizytę. Walentyna spojrzała na zegar. — Południe — rzekła — a dziś, dziadziu, sobota. To z pewnością doktor. Noirtier dał znak, że Walentyna się nie myli. — Przyjdzie tu, trzeba więc, żeby pan Morrel odszedł, prawda, dziadziu? — Tak. — Barrois! — zawołała Walentyna. — Chodźcie tutaj! Stary sługa odpowiedział: — Idę, panienko. — Barrois odprowadzi pana do drzwi. A pamiętaj o jednym, panie oficerze, co zalecił ci dziadzio: nie wolno panu przedsięwziąć nic takiego, co mogłoby skompromitować nas oboje. — Obiecałem czekać i będę czekał! Wszedł Barrois. — Kto to dzwonił? — spytała Walentyna. — Pan doktor d'Avrigny — oznajmił Barrois chwiejąc się. — Co wam jest, Barrois? — spytała Walentyna. Stary nie odpowiedział. Wpatrywał się z przerażeniem w swojego pana i szukał jednocześnie zaciskającą się kurczowo dłonią jakiegoś oparcia. — Ależ on się zaraz przewróci! — krzyknął Morrel. Bo i rzeczywiście Barrois drżał coraz bardziej. Twarz, ściągnięta konwulsyjnie, wskazywała na gwałtowny atak nerwowy. Noirtier, widząc sługę w takim stanie, wyrażał wzrokiem najserdeczniejszy niepokój. Barrois postąpił kilka kroków w stronę pana. — Jezu miłosierny, co się stało?... Czuję się źle... Nic nie widzę. W głowie, pod czaszką jakby piekł mnie żywy ogień. Nie dotykać mnie! Nie dotykać! Oczy wyszły mu z orbit, wzrok miał nieprzytomny, głowa przechyliła się w tył i cały sztywniał. Walentyna krzyknęła z przerażenia. Morrel wziął ją w ramiona, jak gdyby broniąc przed nieznanym niebezpieczeństwem. — Panie doktorze! Panie doktorze! — zawołała Walentyna stłumionym głosem. — Tu, do nas, na pomoc! Barrois obrócił się, cofnął trzy kroki, potknął się i runął u stóp Noirtiera. Chwycił go ręką za kolana i wołał: — O mój panie, mój dobry panie! W tejże chwili pan de Villefort zwabiony krzykiem stanął w progu. Morrel, zostawiwszy Walentynę na pół omdlałą, cofnął się w kąt i schował za portierą. Blady, jakby zobaczył jadowitego węża, wpatrywał się szklistym wzrokiem w konającego. Noirtier wrzał ze zniecierpliwienia. Ileż by dał, żeby skoczyć na pomoc biednemu starcowi — przyjacielowi raczej, a nie słudze. Na twarzy jego odmalowała się okrutna walka życia ze śmiercią. Żyły na czole mu nabrzmiały, mięśnie twarzy nie objęte dotąd paraliżem kurczyły się jeszcze. Barrois leżał na podłodze, głowę miał przechyloną do tyłu, oko krwią nabiegłe. Twarz przebiegał ustawiczny skurcz, ręce waliły o ziemię, nogi tak zesztywniały, że zdawały się jak z drewna. Na usta wystąpiło trochę piany, rzęził. Villefort osłupiał na ten widok. Nie dostrzegł Morrela. Patrzył w milczeniu, blednąc coraz bardziej. — Doktorze! Doktorze! — zawołał, poskoczywszy ku drzwiom. — Prędzej! Prędzej! — Proszę mamy! Proszę mamy! — wołała Walentyna wypadłszy na schody. — Niech mama przyniesie sole trzeźwiące! — Co się stało? — zabrzmiał metaliczny i opanowany głos pani de Villefort. — Niech mama tu przyjdzie! — Ale gdzie doktor, gdzie doktor? — wołał Villefort. Tymczasem pani de Villefort schodziła powoli. Słychać było, jak schody skrzypią pod jej stopami. W jednej ręce trzymała chusteczkę ocierając twarz — a w drugiej flakon soli angielskich. Wchodząc popatrzyła najpierw na Noirtiera, którego twarz oprócz naturalnego w takich razach poruszenia nie zdradzała jakichkolwiek objawów choroby; po chwili dopiero zoczyła umierającego. Zbladła i spojrzenie jej przeniosło się błyskawicznie ze sługi na pana. — Na miłość boską, moja żono, gdzie doktor? Był przecież u ciebie. To, jak widzisz, apopleksja. Trzeba mu puścić krew, to go uratuje. — A dawno jadł? — zapytała wymijająco pani de Villefort. — Nie jadł śniadania, ale nabiegał się dziś rano, bo dziadzio go wysłał za interesami — odpowiedziała Walentyna. — Wróciwszy napił się tylko lemoniady. — O! — zdziwiła się pani de Villefort — a dlaczegóż nie wina? Lemoniada to napój bardzo niezdrowy. — Bo lemoniada była pod ręką w karafce dziadzi. Barrois był ogromnie spragniony, wypił więc duszkiem całą szklankę. Pani de Villefort zadrżała, teść spojrzał na nią przenikliwie. — Ma taką krótką szyję — rzekła. — Moja żono, pytałem cię, gdzie doktor. Odpowiedzże na miłość boską! — Jest u Edwardka, bo go brzuszek boli — odrzekła pani de Villefort, nie mogąc dłużej uchylać się od odpowiedzi. Villefort pomknął po doktora. — Weź to — rzekła prokuratorowa, wręczając flaszkę Walentynie — na pewno puści się biedakowi krew. Wracam więc do siebie, bo widoku krwi nie znoszę. Wyszła. Morrel wysunął się z kąta — nie zauważony wśród ogólnego poruszenia. — Odejdź co prędzej, Maksymilianie, i czekaj, aż cię wezwę. No, idź już. Morrel zapytał Noirtiera wzrokiem. Starzec, który wśród tych wypadków zachował zimną krew, potwierdził słowa wnuczki. Morrel przycisnął dłoń Walentyny do serca i wymknął się bocznym korytarzem. W tejże chwili doktor i Villefort weszli drugimi drzwiami. Barrois zaczynał odzyskiwać przytomność. Atak minął. Stary mógł już wybełkotać parę słów, próbował się podnieść przykląkłszy na jedno kolano. Obaj panowie ułożyli go na szezlongu. — Co pan doktor zaleci? — spytał Villefort. — Potrzebna mi woda i eter. Macie państwo eter? — Tak. — Niech ktoś pobiegnie po terpentynę i emetyk. — Dobrze. — I niech wszyscy stąd wyjdą. — Ja też? — zapytała nieśmiało Walentyna. — Ty pierwsza — odparł szorstko doktor. Walentyna spojrzała ze zdziwieniem na doktora, pocałowała dziadka w czoło i wyszła. Doktor, mocno zasępiony, zamknął za nią drzwi. — Widzi pan doktor, już mu lepiej. To był tylko lekki ataczek. D'Avrigny uśmiechnął się posępnie. — Jak się czujecie? — zagadnął sługę. — Trochę lepiej, panie doktorze. — Wypijcie tę wodę z eterem. — Spróbuję, ale niech pan mnie nie dotyka. — Dlaczego? — Bo zdaje mi się, że jak mnie pan dotknie choćby palcem, atak powróci. — Wypijcie to. Barrois wziął szklankę, przytknął ją do zsiniałych warg i wychylił prawie do połowy. — Gdzie was boli? — zapytał doktor. — Wszędzie, mam jakby okropne kurcze. — Ćmi wam się w oczach? — Tak. — W uszach wam szumi? — Bardzo. — Kiedy was to chwyciło? — Przed chwilą. — Nagle? — Od razu. — A wczoraj nie czuliście się gorzej? A onegdaj?... — Nie. — Nie byliście jacyś senni, ociężali? — Nie. — Coście dziś jedli? — Nic nie jadłem. Wypiłem tylko szklankę lemoniady, przygotowanej dla mojego pana. I Barrois potrząsnął głową, wskazując jakby pana Noirtiera, który, nieruchomy w swoim fotelu, obserwował tę straszną scenę, nie tracąc ani jednego ruchu i ani jednego słowa. — Gdzie ta lemoniada?— spytał szybko doktor. — Tam, w karafce. — Co to znaczy „tam”? — W kuchni. — Czy mam iść po nią, doktorze? — spytał szybko Villefort. — Nie. Zostań pan tutaj i postaraj się, żeby chory wypił tę wodę do reszty. — Ale ta lemoniada... — Sam ją przyniosę. D'Avrigny podskoczył do drzwi, a zbiegając schodami dla służby, o mało nie przewrócił pani de Villefort, która także podążała do kuchni. Prokuratorowa krzyknęła. D'Avrigny nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Kierując się jedną myślą, która użyczała mu jakby skrzydeł, zeskoczył z paru ostatnich stopni i wpadł do kuchni. Karafka, w trzech czwartych opróżniona, stała na tacy. Rzucił się na nią, niby orzeł na zdobycz. Wrócił zadyszany do pokoju. Pani de Villefort pięła się wolno po schodach do swego apartamentu. — Czy to ta karafka? — spytał d'Avrigny. — Tak, panie doktorze. — Czy piliście tę lemoniadę? — Chyba tak. — Jaki smak miała? — Była gorzka. Doktor nalał sobie na dłoń trochę lemoniady, dotknął płynu wargami i rozprowadził go językiem w ustach, jakby kosztował wina, po czym wypluł wszystko do kominka. — Z pewnością ta sama — rzekł. — Czy i pan pił ją także? — zwrócił się do Noirtiera. — Tak. — O, panie doktorze! — wykrzyknął Barrois. — Znowu mną trzęsie! Boże, zmiłuj się nade mną. Doktor podbiegł do chorego. — Niech pan zobaczy — rzekł do prokuratora — czy nie przyniesiono emetyku. Villefort wybiegł wołając: — Nie przyniesiono tam emetyku? Nikt nie odpowiedział. Cały dom ogarnęła głęboka groza. — Gdybym znalazł sposób, żeby wprowadzić mu do płuc powietrze, może uratowałbym go przed uduszeniem. Ale nic się nie da zrobić. — O, panie doktorze! — zawołał Barrois. — Czy dopuścisz pan, bym umarł? Umieram, Boże miłosierny, umieram!... — Piórko! Dawać piórko! — zawołał doktor. Spostrzegł pióro na stole. Spróbował wsunąć je w usta chorego, który wśród daremnych wysiłków starał się zwymiotować; szczęki tak mu się zacisnęły, że piórko nie weszło. Tym razem atak był bez porównania silniejszy. Barrois zsunął się z szezlongu na podłogę i zesztywniał. Doktor pozostawił go w spokoju, widząc, że nic nie poradzi i podszedł do Noirtiera. — A jak pan się czuje? — spytał szybko, zniżywszy głos. — Dobrze? — Tak. — W żołądku ucisk? Czy żołądek lekki? — Tak. — Jak po pigułce, którą z mojego zalecenia bierzesz pan każdej niedzieli? — Tak. — Czy to Barrois przyrządził panu lemoniadę? — Tak. — A czy pan zachęciłeś go, żeby jej się napił? — Nie. — A kto? Pan de Villefort? — Nie. — Jego żona? — Nie. — A więc Walentyna? — Tak. Barrois westchnął, szczęki rozwarły mu się głośno — odwróciło to uwagę doktora. Podbiegł do chorego. — Możecie mówić, Barrois? — zapytał. Barrois wybełkotał jakieś niezrozumiałe słowa. — No, postarajcież się. Barrois otworzył przekrwione oczy. — Kto przyrządził lemoniadę? ? Ja. — Czyście ją zanieśli bezpośrednio do pana? — Nie. — Toście zostawili ją gdzieś po drodze? — Tak. W kredensowym. Bo mnie zawołano. — Kto więc przyniósł lemoniadę? — Panna Walentyna. D'Avrigny stuknął się w czoło. — O Boże, Boże — szepnął. — Panie doktorze, panie doktorze! — zawołał Barrois czując, że trzeci atak się zbliża. — Przyniosą wreszcie ten emetyk czy nie?! — krzyknął doktor. — Niosę właśnie całą szklankę — powiedział Villefort wchodząc. — Kto go przygotował? — Aptekarczyk, który przyszedł tu ze mną. — Wypijcie to. — Nie poradzę już, doktorze, za późno. Gardło mi się zaciska, duszę się! Serce boli mnie strasznie... i głowa. Och, co za piekło... Czy długo jeszcze będę się tak męczył? — Nie, nie, mój stary, uspokój się. Niebawem wszystko minie. — Ach, zrozumiałem — zawołał nieszczęśnik. — Boże, zlituj się nade mną! Krzyknął i padł na wznak, niby gromem rażony. D'Avrigny położył mu rękę na sercu i zbliżył lusterko do warg. — No i co? — zapytał Villefort. — Każ pan, żeby mi przyniesiono z kuchni syropu fiołkowego. Villefort wyszedł natychmiast. — Niech się pan nie obawia — rzekł doktor do pana Noirtiera — przeniosę chorego do drugiego pokoju, żeby puścić mu krew. Straszny to widok ataki tego rodzaju. I wziąwszy sługę pod ramiona, przeciągnął go do sąsiedniego pokoju; ale wrócił zaraz, żeby wziąć lemoniadę. Noirtier przymknął prawe oko. — Chcesz pan, żeby Walentyna tu przyszła, prawda? Zaraz każę ją zawołać. Villefort nadchodził. D'Avrigny spotkał go na korytarzu. — No i jak tam? — zagadnął Villefort. — Chodź pan — rzekł d'Avrigny. I wprowadził go do pokoju. — Omdlenie trwa nadal? — zapytał Villefort. — Umarł. Villefort cofnął się o trzy kroki, złapał się za głowę i powiedział ze szczerym żalem, patrząc na zmarłego: — Skonał tak prędko... — A prędko, prawda? Ale to nie powinno pana dziwić: państwo de Saint-Meran nie umierali wolniej. Prędko się umiera w pańskim domu, panie prokuratorze. — Co takiego? — zawołał sądownik przerażony i pomieszany zarazem. Znowu pan powracasz do swoich straszliwych domniemań? — Ani na moment nie odstąpiłem od nich — oznajmił uroczyście d'Avrigny. — Myśl ta dręczyła mnie bez ustanku. Aby zaś przekonał się pan wreszcie, że się nie mylę, niech pan posłucha, panie prokuratorze. Villefort dygotał. — Istnieje trucizna, która zabija nie pozostawiając prawie śladów. Znam ją dobrze. Przestudiowałem jej działanie, nie pomijając żadnego symptomu. Stwierdziłem przed chwilą, że umarł od niej biedny Barrois, tak samo jak i pani de Saint-Meran. Znam sposób, aby wykryć ową truciznę: papierek lakmusowy, co zaróżowił się od kwasu, zabarwia się w niej znów na niebiesko; kropla jej, wpuszczona do syropu fiołkowego, barwi ów syrop na zielono. Nie mamy papierka lakmusowego, ale właśnie przynoszą mi syrop fiołkowy, o który prosiłem. Na korytarzu rozległy się kroki. Doktor uchylił drzwi, wziął z rąk pokojowej czarkę z paroma łyżkami syropu i zamknął drzwi. — Niech pan patrzy — ozwał się do prokuratora, któremu serce biło jak młotem — mamy w tej czarce syrop fiołkowy, a w karafce resztę lemoniady. Była przygotowana dla pana Noirtier. Barrois wypił część. Jeśli w lemoniadzie nie ma żadnych szkodliwych składników, syrop nie zmieni koloru. Jeśli lemoniada jest zatruta, syrop zzielenieje. Niech pan patrzy! Doktor wlał powoli parę kropel lemoniady do czarki — w tejże chwili na dnie uformował się obłoczek, zrazu błękitny, następnie ściemniał, jął opalizować i stał się szmaragdowozielony. Po czym płyn koloru już nie zmienił — pozostał szmaragdowy. Doświadczenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. — Biednego Barrois otruto fałszywą angosturą, czyli orzechem Świętego Ignacego — oznajmił d'Avrigny. — Przysiągłbym teraz na to przed ludźmi i przed Bogiem. Villefort, nic nie odrzekłszy, wzniósł ręce do nieba, potoczył błędnym spojrzeniem i niby gromem rażony padł na fotel. 5. OSKARŻENIE Pan d'Avrigny ocucił wprędce Villeforta, który w tym żałobnym pokoju wyglądał niby drugi trup. — Śmierć jest w domu! — zawołał prokurator. — Powiedz pan raczej: zbrodnia — ozwał się doktor. — Nie umiem wyrazić tego, co we mnie w tej chwili się dzieje! — wykrzyknął Villefort. — Ogarnia mnie przerażenie, boleść i szaleństwo. — Rozumiem pana — odpowiedział d'Avrigny z imponującym spokojem — ale zdaje mi się, że czas, byśmy przystąpili do działania i zniweczyli ten strumień śmierci. Nie potrafię utrzymać dłużej podobnego sekretu, nie mając nadziei, że społeczeństwo wymierzy wkrótce sprawiedliwość, że ktoś pomści śmierć ofiar. Villefort rozejrzał się posępnie. — I to w moim domu! — wyszeptał. — W moim domu! — No, panie prokuratorze — rzekł d'Avrigny — niech pan będzie człowiekiem. Jako uosobienie prawa, musisz pan zdobyć się na bezwzględną ofiarę; przyniesie ci ona zaszczyt. — Przeraża, mnie doktor. Ofiara!... — Rzekłem. — Czy pan kogoś podejrzewa? — Nie podejrzewam nikogo. Śmierć zastukała do pańskich drzwi, weszła i wędruje z pokoju do pokoju, z rozmysłem, a nie na ślepo, jak to ona. Śledzę ją, poznaję jej ślady. Wierny mądrości starożytnych, błądzę po omacku; gdyż moja przyjaźń dla pańskiej rodziny, szacunek dla pana, to dwie opaski na moich oczach. Owóż... — O, niech doktor mówi, nie brak mi odwagi. — Owóż w pańskim domu, w pańskiej rodzinie może, pojawił się fenomen, znany zresztą historii. Każde stulecie znało te okropności. Lokusta i Agrypina, które żyły w tym samym czasie, stanowiły wyjątek, ale dowodzi on, że Opatrzność uwzięła się, by zniszczyć cesarstwo rzymskie zbrukane tyloma zbrodniami. Brunhildę i Fredegondę wydały wieki z trudem formującej się cywilizacji, dzięki której człowiek uczył się ujarzmiać ducha, uciekając się choćby do ciemnych mocy. Owóż wszystkie te kobiety były jeszcze młode i piękne. Na czole ich kwitła jeszcze ta sama niewinność, którą znajdziesz pan na czole winowajczyni przebywającej w pańskim domu. Villefort krzyknął, złożył ręce i spojrzał błagalnie na doktora. Ale doktor ciągnął bez litości: — Szukaj tego, komu zbrodnia przynosi korzyść, powiada zasada prawa. — Doktorze! Ileż razy sprawiedliwość ludzką zwiodły te fatalne słowa! Nie wiem, ale zdaje mi się, że ta zbrodnia... — A, przyznajesz pan wreszcie, że zbrodnię popełniono? — Tak, przyznaję, cóż robić. Ale niech mi pan nie przerywa. Zdaje mi się, że ta zbrodnia spada tylko na moją głowę. Za tymi osobliwymi klęskami czai się zapewne klęska, która spadnie na mnie. — O, człowiecze — wyszeptał d'Avrigny — przenosisz egoizmem wszystkie zwierzęta. Jesteś najbardziej egocentrycznym ze wszystkich stworzeń: sądzisz, że ziemia się kręci, słońce świeci, a śmierć kosi tylko dla ciebie. Mrówko, złorzecząca Bogu z wierzchołka trawy! A czy ci, którzy stracili życie, nic nie stracili? Państwo de Saint- Méran, pan Noirtier... — Jak to, mój ojciec? — A tak. Czy pan sobie wyobraża, że ktoś chciał zabić tego nieszczęsnego sługę? O nie, jak Poloniusz u Szekspira, poniósł on śmierć zamiast kogo innego. To Noirtier miał wypić lemoniadę i zgodnie z logicznym porządkiem rzeczy, wypił ją Noirtier. Sługa napił się przypadkiem i choć umarł Barrois, winien był umrzeć Noirtier. — Ale w takim razie, jak się stało, że mój ojciec nie umarł? — Mówiłem panu wieczorem w ogrodzie, zaraz po śmierci pani de Saint-Meran, że jego organizm jest uodporniony na tę właśnie truciznę. Doza, nieszkodliwa dla pana Noirtiera, zabiła kogo innego, bo nikt, nawet i morderca, nie wie, że od roku kuruję pana Noirtiera brucyną. Natomiast mordercy było wiadome, a upewnił się jeszcze dzięki doświadczeniu, że brucyna jest trucizną gwałtowną. — O Boże! O Boże! — szeptał Villefort załamując ręce. — Chodźmy krok w krok za mordercą. Zabija pana de Saint-Meran. — Doktorze! — Przysiągłbym, że tak było. Opowiadano mi o symptomach choroby, a relację potwierdza w pełni to, com widział na własne oczy. Villefort jęknął i nie protestował więcej. — Zabija pana de Saint-Meran — powtórzył doktor — zabija panią de Saint-Meran: ma więc już spadek po dwóch osobach. Villefort otarł obfity pot z czoła. — Niech pan słucha uważnie. — No cóż — wybełkotał Villefort — nie przepuściłem dotąd ani słowa, ani jednego słowa. — Pan Noirtier — ciągnął bezlitośnie doktor — sporządził kiedyś testament na niekorzyść pańską i pańskiej rodziny, ale za to na rzecz biednych. Pana Noirtier oszczędza się tedy, bo nikt już nie wzbogaci się na jego śmierci. Ale jak tylko unieważnił swój poprzedni testament i sporządził drugi, zadaje mu się cios, by przypadkiem nie sporządził trzeciego. Drugi testament był, o ile wiem, spisany onegdaj, jak pan widzisz, nie traci się czasu. — O! Zlituj się, doktorze! Litował się nie będę! Posłannictwo lekarza tu na ziemi jest uświęcone, aby mu sprostać, lekarz bada źródła życia i zapuszcza się w tajemnicze mroki śmierci. Gdy popełniono zbrodnię, a Bóg, przerażony zapewne, odwraca wzrok od zbrodniarza, lekarz musi powiedzieć: Oto on! — Ulituj się nad moją córką! — wyszeptał Villefort. — Sam pan wymieniłeś ją tedy, pan, jej ojciec! — Ulituj się nad Walentyną! Posłuchaj pan, to niemożliwe. Wolałbym już oskarżyć samego siebie! Walentyna, ten charakter kryształowy, lilia niewinności! — Nie wolno się panu litować, panie prokuratorze królewski! Schwytaliśmy ją na gorącym uczynku. Panna de Villefort sama zapakowała lekarstwa, które wysłano panu de Saint-Meran i pan de Saint-Meran umarł. Panna de Villefort naparzała ziółka dla pani de Saint-Meran i pani de Saint-Meran umarła. Panna de Villefort wzięła z rąk Barrois, którego wysłano do miasta, karafkę z lemoniadą. I stary pan ocalał tylko cudem. To panna de Villefort jest winowajczynią! To trucicielka! Panie prokuratorze królewski, oskarżam pannę de Villefort! Spełnij swój obowiązek! — Nie sprzeciwiam się już, doktorze, i już się nie bronię. Wierzę panu. Ale, na miłość boską,, oszczędź pan moje życie, mój honor! — Panie prokuratorze — mówił doktor coraz dobitniej — istnieją wypadki, w których nie oglądam się na zwykłą przezorność ludzką. Gdyby pańska córka popełniła tylko pierwszą zbrodnię i gdybym dostrzegł, że obmyśla drugą, powiedziałbym panu: „Rozmów się pan z nią, ukarz ją, zamknij na całe życie w klasztorze, niech modli się i opłakuje swoją winę”. Gdyby popełniła dwie zbrodnie, powiedziałbym: „Masz pan tu truciznę, na którą antidotum nie istnieje; zabija błyskawicznie. Rozkaż córce, aby, poleciwszy duszę Bogu, zażyła tę truciznę. Ocalisz pan tym sposobem swój honor i życie, bo Walentyna umyśliła zabić i pana, widzę już, jak zbliża się do pańskiego łóżka, uśmiechając się obłudnie, z czułymi słowami na wargach. Biada panu, jeśli nie uderzysz pierwszy!” Oto, co bym panu powiedział, gdyby zabiła tylko dwie osoby. Ale ona była już świadkiem trzech agonii, klęczała przy trzech trupach; oddać trucicielkę w ręce kata! Wspomniałeś pan o swoim honorze: uczyń, co radzę, a okryjesz się nieśmiertelną sławą... Villefort padł na kolana. — Posłuchaj pan — rzekł. — Nie jestem tak silny jak pan. Ale czy okazałbyś pan tę samą siłę ducha, gdyby chodziło nie o Walentynę, ale o pańską córkę, Magdalenę? Doktor zbladł. — Doktorze, każdy człowiek zrodzony z niewiasty istnieje po to, żeby cierpieć i umrzeć. Będę cierpiał, oczekując śmierci. — Zważ pan, że będzie to śmierć powolna... Będzie się zbliżać do pana ugodziwszy przedtem pańskiego ojca, żonę, a może i syna. Villefort, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, chwycił rękę doktora. — Posłuchaj pan — zawołał — ulituj się nade mną, dopomóż mi!... Nie, moja córka nie zawiniła... W moim domu nie popełniono zbrodni... Nie dopuszczę do siebie myśli, zrozum pan, że w moim domu popełniono zbrodnię, bo jeśli gdziekolwiek pojawi się zbrodnia, pojawia się ona jak śmierć, nie wchodzi samotnie. Posłuchaj pan. Co właściwie pana obchodzi, czy mnie zamordują, czy nie? Czy jesteś pan moim przyjacielem? Mężczyzną? Człowiekiem zacnym?... Nie. Jesteś pan lekarzem!... Otóż oświadczam panu: nie ja wydam moją córkę w ręce kata!... Ach, to myśl straszna, zdolna doprowadzić mnie do tego, żebym jak szaleniec darł sobie pierś paznokciami!... A jeśli pomyliłeś się, doktorze, jeśli moja córka jest niewinna? Jeślibym pewnego dnia stanął przed panem blady jak widmo i rzekł: „Morderco! Zabiłeś mi córkę!” Gdyby tak się stało, to choć jestem chrześcijaninem, odebrałbym sobie, na pańskim miejscu, życie. — A więc dobrze — odpowiedział doktor po chwili milczenia. — Zaczekam jeszcze. Villefort spojrzał na niego tak, jakby nie wierzył własnym uszom. — Tylko — ciągnął d'Avrigny uroczyście i powoli — jeśli ktokolwiek zachoruje w pańskim domu, jeśli pana samego dosięgnie cios, nie wzywaj mnie pan, bo nie przyjdę. Mogę dzielić z panem tę straszliwą tajemnicę, ale nie chcę, aby poczucie hańby i wyrzuty wzrosły w moim sercu i wydały takie owoce, jakie wydadzą zbrodnia i nieszczęście w pańskim domu. — A więc opuszcza mnie pan? — Tak, ponieważ nie zamierzam stąpać dalej pańskim śladem i zatrzymuję się u stóp szafotu. Dalsze wypadki położą kres tej straszliwej tragedii. Żegnam. — Doktorze, błagam pana!... — Wszystkie te potworności skaziły moją myśl, a dom pański uczyniły mi wstrętnym. Żegnam pana. — Jedno słowo, jeszcze tylko jedno słowo!... Wycofujesz się pan, zostawiając mnie w położeniu tym straszliwszym, że wyjawiłeś mi przed chwilą okropną prawdę. Ale jeżeli będą komentować nagłą śmierć wiernego, przywiązanego sługi? — Słuszna uwaga — rzekł d'Avrigny. — Odprowadź mnie pan. I wyszedł pierwszy, a. Villefort podążył za nim. Zaniepokojona służba kręciła się po korytarzach i schodach, którędy miał przechodzić doktor. — Proszę pana — oznajmił d'Avrigny Villefortowi tak głośno, aby usłyszeli wszyscy — biedny Barrois już od paru lat nie lubił się ruszać. On, który dawniej ze swoim panem jeździł konno czy karetą z jednego krańca Europy na drugi, zabił się sam tą ustawiczną krętaniną wokół fotela. Krew mu zgęstniała. Był otyły, szyję miał krótką i grubą, raziła go więc apopleksja piorunująca, a mnie za późno wezwano. A prawda — szepnął — niech pan nie zapomni wylać syropu fiołkowego z czarki do kominka, w popiół. I doktor nie podawszy Villefortowi ręki i nie wspomniawszy już o tym, co mówili, wyszedł. Służba tymczasem płakała i zawodziła. Tegoż wieczora cała czeladź zebrawszy się w kuchni postanowiła po długiej naradzie opuścić dom Villeforta. Nie pomogły żadne perswazje ani też obietnice podwyższenia pensji. Ludzie ci mieli tylko jedną odpowiedź: — Dziękujemy za służbę. Śmierć jest w tym domu. Nie pomogły prośby. Odeszli oznajmiwszy, że bardzo żałują tak dobrych państwa, a zwłaszcza panny Walentyny, jakże dobrej, łagodnej i ludzkiej. Kiedy padły te słowa, Villefort spojrzał na Walentynę. Płakała. Rzecz dziwna! Villefort wzruszony jej łzami spojrzał na żonę. Wydało mu się, że przez wargi jej przemknął lekki uśmieszek, podobny owym złowróżbnym meteorom, które na tle burzliwego nieba przemykają się w szczelinach między chmurami. 6. POKÓJ BYŁEGO PIEKARZA Wieczorem tego dnia, kiedy Morcerf wyszedł od Danglarsa zawstydzony i rozwścieczony — rzecz to całkiem zrozumiała — chłodnym przyjęciem, jakie zgotował mu bankier, imć Andrea Cavalcanti, ufryzowany i wypomadowany, z wąsikiem zakręconym, w białych rękawiczkach, tak cienkich, że rysowały się pod nimi paznokcie, zajechał z paradą na dziedziniec pałacu państwa Danglars, stojąc niemal w swoim faetonie. Po dziesięciu minutach rozmowy udało mu się zaciągnąć Danglarsa we framugę okna salonu. Tutaj, zagaiwszy zręcznie, wyłożył bankierowi, jakie kłopoty cierpieć musi po odjeździe swojego przezacnego ojca. Po rzeczonym odjeździe znalazł — jak powiedział — w rodzinie bankiera najbliższych, albowiem traktują go jak syna. Znalazł tu również i zapowiedź szczęścia, jakiego każdy mężczyzna szuka, nim ulegnie kaprysom uczucia; co zaś do samego uczucia, miał szczęście ujrzeć je w pięknych oczach panny Eugenii. Danglars słuchał z najgłębszą uwagą. Od paru dni czekał na to wynurzenie, a kiedy wreszcie Andrea zaczął mówić, rozpromienił się o tyle, o ile Morcerfa słuchał z miną ponurą. — Kochany panie — odrzekł — czy nie jesteś za młody, aby myśleć o ożenku? — Ależ nie, proszę pana. We Włoszech wielcy panowie żenią się na ogół młodo. Obyczaj to uzasadniony. Fortuna jest tak zmienna, że trzeba chwytać szczęście, skoro tylko znajdzie się w pobliżu. — Drogi panie, przypuśćmy, że pańską ofertę, przynoszącą mi zaszczyt, przyjmie zarówno moja żona, jak i córka — ale z kim będziemy rozmawiać o interesach? Bo wydaje mi się, że w sprawie tak poważnej winni rozmawiać tylko ojcowie, aby zapewnić dzieciom szczęście. — Panie baronie, mój ojciec, człowiek mądry, rozsądny i miłujący obyczaj, przewidział, że kto wie, czy nie przyjdzie mi ochota ożenić się we Francji. Zostawił mi przeto na odjezdnym nie tylko papiery, stwierdzające, kim jestem, lecz i list, w którym zapewnia, że jeśli mój wybór będzie mu odpowiadał, wyznacza mi w dzień mojego ślubu sto pięćdziesiąt tysięcy renty. Jest to, o ile mi wiadomo, czwarta część jego majątku. — A ja umyśliłem już od dawna dać córce pół miliona franków posagu, a ponadto jest ona jedyną moją spadkobierczynią. — Jak pan widzisz, sprawa układa się znakomicie, bo nie sądzę, aby pani baronowa i panna Eugenia odrzuciły moją ofertę. Mamy więc sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów renty. Przypuśćmy jeszcze jedno. Poproszę ojca, by zamiast wypłacać mi rentę, dał mi kapitał. Będzie się opierał, wiem dobrze, ale może jakoś go skłonię. Owóż pan będziesz obracał tymi dwoma czy trzema milionami, a dwa czy trzy miliony w rękach zręcznego człowieka mogą przynieść dziesięć od sta. — Daję zawsze tylko cztery procent, a czasem nawet półczwarta. Ale obracając kapitałami mojego zięcia dawałbym pięć i dzielilibyśmy zyski. — Znakomicie, kochany teściu! — zawołał Cavalcanti; nie zawsze, mimo wysiłków, umiał zapanować nad grubiaństwem, które przezierało spod jego arystokratycznych manier. Zreflektował się jednak: — Najmocniej pana przepraszam — rzekł — ale sama nadzieja czyni mnie szalonym; cóż to będzie, jeżeli się ziści. — Ale — rzekł Danglars, nie spostrzegłszy, jak szybko ta rozmowa zrazu bezinteresowna zwróciła się ku sprawom pieniężnym — istnieje zapewne część pańskiej fortuny, którą ojciec panu wypłacić musi. — Jakaż to? — Scheda po pańskiej matce. — A rzeczywiście. Scheda po mojej matce, Leonorze Corsinari. — Ileż tego może być? — Daję panu słowo, żem nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale powinno być ze dwa miliony. Danglarsa zatkało z radości. Uczucia takiego doznaje skąpiec odnalazłszy swój skarb, a znane jest ono i tonącemu, który dotknie nagle stopami ziemi. — A więc, panie baronie — ozwał się Andrea, skłoniwszy się bankierowi z szacunkiem i serdecznością zarazem — czy mogę liczyć?... — Kochany panie, możesz pan mieć nadzieję i wierz mi, że zgadzam się. Sprawa ułoży się jak najlepiej, jeśli to pan nie wysuniesz żadnych zastrzeżeń. — Ach, ileż ja panu zawdzięczam radości! — zawołał Andrea. — Ale — zagadnął Danglars po chwili namysłu — jakże się to stało, że pan hrabia de Monte Christo, pański protektor w tutejszym świecie, nie przyszedł z panem, aby w twoim imieniu złożyć nam ofertę? Andrea zarumienił się z lekka. — Byłem właśnie u hrabiego — odparł. — To człowiek przemiły, ale dziwak niepojęty. Pochwalił mnie bardzo, zapewnił nawet, że mój ojciec da mi bez wahania kapitał zamiast renty; obiecał, że użyje swoich wpływów, aby mi w tym pomóc, ale oświadczył, że nigdy w niczyim imieniu nie prosił i prosić nie będzie o rękę. Takiej odpowiedzialności nie może brać na siebie. Ale, muszę oddać mu sprawiedliwość, raczej dorzucić, że w tym jednym wypadku ogromnie mu przykro, spodziewa się bowiem, że związek będzie szczęśliwy, a stadło dobrane. I chociaż nie chce wystąpić oficjalnie, oznajmił, że z panem baronem pomówi, jeśli napomkniesz mu pan coś na ten temat. — A, to doskonale. — A teraz — powiedział Andrea ze swoim najprzymilniejszym uśmiechem — chciałbym się zwrócić do bankiera, zakończywszy rozmowę z teściem. — Proszę, proszę, cóż to za sprawa? — roześmiał się Danglars. — Pojutrze mam podjąć u pana jakieś cztery tysiące franków, ale hrabia pojął, że w przyszłym miesiącu będę miał może większe wydatki, na które nie starczy mego kawalerskiego dochodziku, oto więc bon na dwadzieścia tysięcy franków. Nie zaliczka to, ale jak powiedział, prezent. Podpisany ręką hrabiego, jak pan widzisz. Nie masz pan chyba żadnych zastrzeżeń. — Niech mi pan przyniesie taki kwitek choćby na milion, a wezmę — odpowiedział Danglars, chowając bon do kieszeni. — Oznacz pan godzinę, a woźny wstąpi jutro do pana i przyniesie dwadzieścia cztery tysiące franków. — W takim razie o dziesiątej rano, jeśli pan łaskaw. Im wcześniej, tym lepiej, bo chciałbym jutro wyjechać na wieś. — Dobrze, więc o dziesiątej. Czy do Hotelu Książęcego, jak dawniej? — Tak. Nazajutrz przyniesiono młodzieńcowi dwadzieścia cztery tysiące franków z punktualnością, która świadczyła chlubnie o akuratności Danglarsa. Andrea wychodził właśnie z domu, zostawiwszy dwieście franków dla Caderousse'a. Ulatniał się głównie, dlatego, by uniknąć spotkania z niebezpiecznym przyjacielem — wrócił więc dopiero nocą. Ledwie jednak znalazł się na dziedzińcu hotelowym, wyrósł przed nim portier z kaszkietem w ręce. Czekał na Andreę. — Proszę jaśnie pana — ozwał się — ten człowiek tu był. — Jaki człowiek? — spytał niedbale Andrea, udając, iż nie przypomina sobie, o kim mowa, choć pamiętał aż nazbyt dobrze. — Ten, któremu ekscelencja wyznaczył pensyjkę. — A tak, tak, to dawny sługa mojego ojca. No i cóż, daliście mu tych dwieście franków, które zostawiłem dla niego? — Oczywiście, ekscelencjo. Andrea kazał tytułować się ekscelencją. — Ale — dorzucił portier — nie chciał ich wziąć. Andrea zbladł. Portier nie zauważył tego jedynie dzięki ciemnościom. — Jak to nie chciał wziąć? — spytał głosem nieco zmienionym. — Chciał mówić z ekscelencją. Odpowiedziałem, że jaśnie pan wyszedł; zaczął wtedy nalegać. Ale w końcu dał się przekonać i doręczył mi dla pana ten list; tak jak go oddaję zapieczętowany. — Zobaczmyż, co to takiego — rzekł Andrea. I przeczytał przy świetle latarni swojego faetonu: Wiesz, gdzie mieszkam. Czekam na ciebie jutro o dziewiątej rano. Andrea obejrzał uważnie pieczątkę, aby przekonać się, czy ktoś ciekawy nie zaglądał do listu. Ale kartkę złożono tak kunsztownie, iż ten, kto by chciał ją odczytać, musiałby złamać pieczątkę, a pieczątka była nie naruszona. — Doskonale! — rzekł. — Biedaczysko! Poczciwy z kościami. Słowa te tak zbudowały portiera, iż nie wiedział, kogo bardziej podziwiać — młodego pana czy starego sługę. — Wyprzęgaj zaraz i przyjdź do mnie — rozkazał Andrea stajennemu. Popędziwszy na górę, spalił tam list od Caderousse'a i starannie rozmiótł popiół. Kończył właśnie tę operację, kiedy wszedł stajenny. — Jesteś, mój Piotrusiu, tego samego wzrostu co ja — powiedział do sługi. — Tak, ekscelencjo, mam ten zaszczyt. — Masz pod ręką tę nową liberię, którą wczoraj przyniósł ci krawiec? — Tak, proszę jaśnie pana. — Nawiązałem romansik z gryzetką, ale nie chciałbym jej zdradzić mojego nazwiska ani kondycji. Pożycz mi liberii i przynieś swoje papiery, abym w razie potrzeby mógł zanocować w oberży. Sługa spełnił rozkaz. Andrea przebrał się i po pięciu minutach wyszedł z hotelu, nie poznany przez nikogo. Wziął dorożkę i kazał się zawieźć do oberży Pod Czerwonym Koniem, nie opodal bramy Piepus. Nazajutrz wyszedł nie zauważony z oberży, podążył Przedmieściem Świętego Antoniego, a następnie bulwarem aż do ulicy Ménilmontant. Tu zatrzymał się przed bramą trzeciego domu na lewo, a że nie było chwilowo stróża, rozejrzał się za kimś, u kogo mógłby się poinformować. — Kogóż to szukasz, mój piękny chłopczyku? — zapytała handlarka owocami, mająca sklepik naprzeciwko. — Nie wiesz, gruba mamciu, gdzie mieszka pan Pailletin? — Były piekarz? — zastanowiła się sklepikarka. — O właśnie. — W głębi podwórza, po lewej, trzecie piętro. Andrea udał się wskazaną drogą, a na trzecim piętrze pociągnął ze złością zajęczą łapę wiszącą u drzwi. Odezwał się dzwonek. Po chwili w okratowanym okienku ukazała się twarz Caderousse'a. — A, jesteś punktualny — powiedział gospodarz. Szczęknęły zasuwy. — Niech cię diabli! — rzekł Andrea wchodząc. I cisnął kaszkiet. Kaszkiet nie trafiwszy na krzesło, upadł na ziemię i potoczył się naokoło pokoju. — No, no — ozwał się Caderousse — nie żołądkuj się, syneczku. Pomyślałem przecież o tobie, spójrz tylko, jakie będziemy mieli śniadanko; twoje ulubione potrawy, pieska niebieska! Andrea poczuł rzeczywiście zapachy dolatujące z kuchni — ordynarne, ale i nęcące dla czczego żołądka. Była w nich mieszanina oliwy i czosnku — woń charakterystyczna dla pośledniej kuchni prowansalskiej. Był też i zapach zapiekanej ryby, ale nad wszystkim górował ostry zapach goździków i gałki muszkatołowej. Zapachy te unosiły się z dwóch nakrytych kamionek stojących na dwóch fajerkach i z rondla, który skwierczał w piecyku. W sąsiednim pokoju na stole dość czystym widniały dwa nakrycia, dwie butelki wina, jedna zalakowana na żółto, a druga na zielono, karafka z wódką i sałatka owocowa ułożona na szerokim liściu kapusty, który spoczywał na talerzu fajansowym. — No i cóż ty na to, synku? — zagadnął Caderousse. — Pachnie, co? Pamiętasz, byłem tam dobrym kucharzem. Lizałeś palce. Tobie pierwszemu dawałem próbować moich sosów i nie gardziłeś mną wtedy, jak mi się zdaje. I Caderousse jął obierać cebulę z łuski. — Pięknie, pięknie! — rzekł Andrea mocno poirytowany. — Jeśliś fatygował mnie tylko po to, żebym zjadł z tobą śniadanie, to niech cię diabli wezmą! — Mój synu — odparł sentencjonalnie Caderousse — przy jedzeniu pogawędzić miło. O, ty niewdzięczniku, to nie przyjemnie zobaczyć się ze starym przyjacielem? Bo ja płaczę z radości. Bo i rzeczywiście Caderousse popłakiwał. Trudno jednak powiedzieć, czy na gruczoły łzowe byłego oberżysty działało wzruszenie, czy też cebula. — Zamknąłbyś gębę, obłudniku — rzekł Andrea. — To ty mnie tak lubisz? — Lubię cię, a jeśli łżę, niech mnie piorun trzaśnie! Mam słabość do ciebie. Cóż robić, to silniejsze ode mnie. — Nie przeszkodziło ci to jednak ściągać mnie tutaj dla jakiegoś łotrostwa. — E, nie gadałbyś — odrzekł Caderousse, wycierając szeroki nóż o fartuch. — Gdybym cię nie lubił, nie zgodziłbym się na to nędzne życie, które wiodę z twojej łaski. Spójrz na siebie: jesteś w liberii swojego sługi, a więc masz sługę. A ja nie mam i muszę sam obierać jarzyny. Masz gdzieś moją kuchnię, bo jadasz w Hotelu Książęcym albo w Cafe de Paris. Owóż i ja także mógłbym mieć lokaja i własne tibury; ja też mógłbym jadać, gdzie by mi się spodobało. I dlaczegóż odmawiam sobie tego wszystkiego? Żeby ci nie robić ambarasu, mój mały Benedetto. No, przyznaj tylko, żebym mógł... I Caderousse spojrzał aż nadto wymownie. — No, powiedzmy, że mnie lubisz — odparł Andrea — to w takim razie po kiego licha było mnie ściągać na to śniadanie? — Bo chciałem się z tobą, syneczku, zobaczyć. — Po co? Przecież ustaliliśmy z góry wszelkie warunki. — E, kochasiu, widziałeś ty testament bez kodycylu? Ale przede wszystkim przyszedłeś tu na śniadanie, co? No to siadaj i zacznijmy od sardynek i masełka, które na twoją cześć, łobuzie, ułożyłem na liściach wina. Aha, rozglądasz się po pokoju. Ano cóż: cztery wyplatane krzesła, obrazki po trzy franki za sztukę. To nie Hotel Książęcy, o nie! — E, cóżeś tak oklapł? Nie jesteś już kontent? Mówiłeś, że chcesz wyglądać na byłego piekarza i basta. Caderousse westchnął. — No i cóż masz jeszcze do gadania? Ziściło się twoje marzenie. — A właśnie, mój miły Benedetto, marzenie. Były piekarz to bogacz, ma rentę. — Masz ją przecie. — Ja? — No tak. Wypłacam ci dwieście franków. Caderousse wzruszył ramionami. — To upokarzające otrzymywać pieniądze w taki sposób; pieniądze dawane niechętnie, pensję, która w każdej chwili urwać się może. Domyślasz się, że muszę robić oszczędności na wypadek, gdyby skończyły się twoje tłuste lata. Tak, mój przyjacielu, fortuna kołem się toczy, jak mawiał kapelan... pułkowy. Wiem, niecnoto, że powodzi ci się jak mało komu. Żenisz się z Danglarsówną. — Co ty wygadujesz! — Nie wygaduję, tylko prawda. A może miałem powiedzieć: z córką pana barona Danglarsa? To tak samo, jakbym powiedział: z córką pana hrabiego Benedetta. Danglars to mój kum i gdyby nie miał tak krótkiej pamięci, zaprosiłby mnie na twój ślub... należy mi się to, bo był na moim... Tak, tak, na moim! Do licha, nie zadzierał wtedy nosa, był urzędniczyną u zacnego pana Morrela. Jadało się obiady z nim i z panem hrabią de Morcerf... wyobraź sobie. Jak widzisz, mam nieliche znajomości i gdybym zechciał je podtrzymać, bywalibyśmy w tych samych salonach. — E, nie wiesz już, co pleść z tej głupiej zazdrości. — Dobrze, dobrze, Benedetto mio. Ale może któregoś dnia i ja włożę niedzielne ubranie, stanę przed bramą i zawołam: „Otwierać!” A tymczasem siadaj i jedzmy. Caderousse dał przykład i począł zajadać z apetytem, zachwalając gościowi każdą potrawę. Andrea przestał jakby się dąsać, odkorkował dzielnie butelki i zabrał się do zupy prowansalskiej i do zapiekanego wątłusza, pachnącego czosnkiem i podlanego oliwą. — Widzę, brachu — ozwał się Caderousse — że już nie boczysz się na swojego dawnego ochmistrza. — A nie — odparł Andrea. Był chłopcem na schwał, apetyt więc kazał mu zapomnieć o wszystkim. — Smakuje ci, obwiesiu? — Tak bardzo, że nie rozumiem, dlaczego ktoś, kto pitrasi i jada tak dobrze, skarży się na życie. — Bo widzisz, to moje szczęście mąci jedna myśl. — Jaka? — Żyję na koszt przyjaciela, ja, który zawsze umiałem, i to jak, zarobić na życie. — E, nie przejmuj się, mam tyle, że starczy na nas dwóch. Możesz się nie krępować. — Wierz mi albo nie wierz, ale pod koniec każdego miesiąca gryzie mnie sumienie. — To pięknie! — Gryzie tak, żem wczoraj się wahał, czy wziąć tych dwieście franków. — I dlatego chciałeś ze mną pomówić. Ale czy to na pewno wyrzuty sumienia? — Na pewno. A prócz tego wpadłem na pewien pomysł. Andrea zadrżał. Pomysły Caderousse'a zawsze przejmowały go drżeniem. — Paskudne to — powiedział Caderousse — tak wyczekiwać ustawicznie na koniec miesiąca. — Ech — odparł Andrea tonem filozofa, pragnąc wybadać, do czego zmierza Caderousse — czy życie nie upływa nam na czekaniu? A cóż ja, na przykład, robię innego? Biorę na cierpliwość, nieprawdaż? — Tak, ale zamiast czekać na dwieście marnych franków, czekasz na jakieś sześć tysięcy, a może i dziesięć, a nawet i dwanaście tysięcy. Licho cię tam wie, boś ty, bratku, skryty; kiedy byliśmy razem, miałeś zawsze swoje sakieweczki, skarboneczki, próbowałeś nieraz ocyganić biednego przyjaciela Caderousse'a, ale na szczęście rzeczony przyjaciel zawsze miał niucha! — Znów zaczynasz bredzić. Po cóż ciągle wspominać przeszłość? Po kiego licha, pytam, te bajdy? — Bo ty mając lat dwadzieścia jeden możesz zapomnieć o przeszłości, a ja mam pięćdziesiąt, to i wspomnienia nasuwają mi się same. Ale co tam, wróćmy do interesów. — Dobrze. — Chciałem powiedzieć, że będąc na twoim miejscu... — I co dalej? — Zrealizowałbym... — Jak to zrealizowałbyś? — A tak: poprosiłbym, żeby wypłacono mi na pół roku z góry, pod pretekstem, że zamierzając kandydować przy wyborach chcę kupić folwark. Otrzymawszy gotówkę, ulotniłbym się. — Proszę, proszę, może to i niezła myśl! — Mój drogi, jadaj u mnie i słuchaj moich rad, a nie wyjdziesz na tym źle ani pod względem duchowym, ani fizycznym. — Ale dlaczegóż ty sam nie miałbyś się zastosować do tej rady? Nie wziąłbyś tak ode mnie pieniędzy za pół roku, albo i za rok, i nie ulotniłbyś się do Brukseli? Wyglądałbyś wtedy nie na byłego piekarza, ale na świeżego bankruta, a to robi dobre wrażenie. — Czyś ty zwariował? Wyjeżdżać mając tysiąc dwieście franków w kieszeni? — E, jakiż ty się robisz wymagający. Dwa miesiące temu umierałeś z głodu. — Kto je, ten nabiera apetytu — odpowiedział Caderousse ukazując zęby, jak śmiejąca się małpa, albo jak tygrys, gdy mruczy. — Toteż — dodał, odgryzając olbrzymi kęs chleba owymi zębami, jakże mimo niemłodego wieku właściciela białymi i ostrymi — ułożyłem plan. Plany Caderousse'a przerażały Andreę jeszcze bardziej niźli jego pomysły. Pomysł bowiem jest jedynie zarodzią. Plan jest już realizacją. — Zobaczmyż ten plan — rzekł Andrea. — Śliczny on być musi! — A dlaczegóż by nie? A któż obmyślił plan, dzięki któremu opuściliśmy pewien pensjonacik? O ile wiem, to ja. Nie był chyba najgorszy, skoro tu jesteśmy. — No tak, masz i ty swoje zalety. Ale cóż to za plan? — Czy mógłbyś nie wydając ani grosza sprokurować mi tak z piętnaście tysięcy franków?... Nie, to za mało; skoro mam zostać porządnym człowiekiem, będę potrzebował przynajmniej trzydziestu tysięcy. — Nie — odparł sucho Andrea — nie mogę. — Zdaje się, żeś nie zrozumiał, o co mi chodzi — odrzekł zimno Caderousse. — Powiedziałem ci: nie wydając ani grosza. — Chyba nie chcesz, żebym kradł. Tym sposobem cały nasz interes wziąłby w łeb, a my byśmy wrócili tam, dokąd wracać nie chcemy. — Mnie tam wszystko jedno, niech mnie złapią. Taki już jestem dziwak, że czasem tęsknię za kolegami; nie tak jak ty, który nigdy już nie chciałbyś się z nimi zobaczyć! Tym razem Andrea już nie zadrżał, ale pobladł. — E, nie pleć głupstw — rzekł. — Możesz być spokojny, mój mały Benedetto. Wskaż mi tylko, jak mógłbym zdobyć trzydzieści tysięcy franków i to w taki sposób, abyś nie miał z tym nic wspólnego. Doradź, a będę działał na własną rękę. — Hm... zobaczę, zastanowię się. — Ale w tym miesiącu dasz mi pięćset franków, prawda? Ubrdałem sobie, żeby wziąć służącą. — Dobrze, ale niełatwo mi to przyjdzie, mój drogi... Nadużywasz... — E, nie gadałbyś. Czerpiesz przecież z worów bez dna. Zdawałoby się, że Andrea czekał na tę odpowiedź. W oku jego bowiem pojawił się błysk i zgasł od razu. — Bo i prawda — odparł — że mam wymarzonego opiekuna. — O, to kochany człowiek. Ileż on ci daje na miesiąc?... — Pięć tysięcy. — Tyle tysięcy, ile ty dałeś mi setek. To prawda, że tylko bękart ma szczęście. Pięć tysięcy na miesiąc!... I cóż ty, u diabła, z tym robisz? — E, rozchodzi się w mig. Toteż jak i ty, chciałbym się postarać o kapitał. — Kapitał... no pewno... każdy chciałby mieć kapitał. — Ale widzisz, ja go miał będę. — Jakim cudem? Od twojego księcia? — Tak, tylko, na nieszczęście, muszę zaczekać. — Na co zaczekać? — Na jego śmierć. — Na śmierć twojego księcia? — Tak. — Dlaczego? — Bo zapisał mi coś w testamencie. — Naprawdę? — Słowo honoru. — Ile? — Tak z pół miliona. — Tylko tyle! Piękna sumka. — Mówię ci. — E, to niemożliwe. — Słuchaj, jesteś moim przyjacielem? — Co za pytanie! Do grobowej deski! — No to zawierzę ci tajemnicę. — Gadaj. — Tylko, że... — Wiadomo, będę milczał jak ryba. — Ja myślę... Andrea rozejrzał się. — Nic się nie bój... Jesteśmy sami. — Zdaje się, żem odnalazł ojca. — Twojego prawdziwego ojca? — Tak. — Ale to chyba nie Cavalcanti? — Nie, Cavalcanti wyjechał. Odnalazłem prawdziwego ojca, jak powiadasz. — I cóż to za jeden? — Hrabia Monte Christo. — Niemożliwe! — Tak. Rozumiesz, teraz wszystko jasne. Nie może przyznać się do tego oficjalnie, ale podstawił pana Cavalcanti i płaci mu za to pięćdziesiąt tysięcy rocznie. — Pięćdziesiąt tysięcy za to, żeby być twoim ojcem! Ależ ja zgodziłbym się za pół ceny, za dwadzieścia, a nawet za piętnaście tysięcy. Czemuś nie pomyślał o mnie, niewdzięczniku? — A czy ja o tym wiedziałem? Wszystko to się stało, kiedy byliśmy tam. — A prawda! I powiadasz, że w testamencie?... — Zapisuje mi pół miliona. — Jesteś pewien? — Pokazał mi testament. Ale to jeszcze nie wszystko. — Jest kodycyl? — Prawdopodobnie. — A w tym kodycylu? — Uznaje mnie za syna. — Poczciwe, zacne ojczysko! Najuczciwszy człowiek pod słońcem! — wołał Caderousse wywijając talerzem. — No i czy powiesz jeszcze, że mam przed tobą sekrety? — Nie, i to zaufanie przynosi ci zaszczyt. I ten twój książę-ojciec to krezus, tak? — Ja myślę. Sam nawet nie wie, ile ma. — Czy to możliwe? — Do licha, przecież mam oczy i bywam tam, kiedy zechcę. Kiedyś woźny z banku przyniósł mu pół miliona w pugilaresie takim grubym, że aż pękał; wczoraj bankier przywiózł mu pół miliona franków w złocie. Caderousse był oszołomiony. Wydało mu się, że słowa Andrei dźwięczą niby metal, słyszał jak dzwonią kaskady dukatów. — I ty masz wstęp do tego domu? — spytał naiwnie. — Bywam tam, kiedy mi się spodoba. Caderousse zadumał się na chwilę. Widać przetrawiał jakąś chytrą myśl. Po czym ozwał się nagle: — O, jakże ja bym chciał zobaczyć to wszystko! Jakież to musi być piękne! — Trudno zaprzeczyć, wspaniałe — zgodził się Andrea. — A nie mieszka on na Polach Elizejskich? — Tak. Pod trzydziestym. — Aha! Pod trzydziestym. — Tak. Piękny dom, na uboczu, w ogrodzie. Tyleś widział. — Owszem. Ale nie obchodzi mnie wygląd zewnętrzny. Ciekawi mnie wnętrze. Piękne tam meble, co? — Byłeś kiedy w Tuileriach? — Nie. — No to u hrabiego jeszcze piękniej niż w Tuileriach. — Przyjemnie się schylić, kiedy ten zacny pan Monte Christo upuści sakiewkę, prawda? — E, nie warto wyczekiwać na taki moment. Pieniądze poniewierają się w tym domu jak owoce w sadzie. — Słuchaj, a nie wziąłbyś mnie tam kiedy? — Zastanów się! Z jakiej racji? — Słuszna uwaga, ale zrobiłeś mi oskomę; muszę to wszystko zobaczyć i znajdę sposób. — Wybij to sobie z głowy! — Pójdę tam i zapytam, czy nie trzeba im frotera. — Nie. Wszędzie dywany. — A niech to diabli! W takim razie zadowolę się własną wyobraźnią. — Tak będzie najlepiej, wierz mi. — Opowiedzże mi chociaż dokładnie, jak tam jest. — Ale o co ci idzie? — O rzeczy najprostsze. Duże to mieszkanie? — Nie za duże i nie za małe. — Ale jaki rozkład? — Daj kawałek papieru, pióro i atrament, to narysuję ci plan. — Masz, masz! — zawołał Caderousse. I wyjął ze starego kantorka ćwiartkę papieru, kałamarz i pióro. — Narysuj mi to wszystko, syneczku — rzekł. Na ustach Andrei zaigrał leciutki uśmieszek. Wziął pióro i zaczął rysować. — Dom, jak ci powiedziałem, stoi w ogrodzie. Ale z frontu jest dziedziniec. Tak to wygląda. I Andrea naszkicował plan ogrodu, dziedzińca i domu. — Mury wysokie? — Nie wyższe niż na dziesięć łokci. — Co za nieostrożność! — zgorszył się Caderousse. — Na dziedzińcu skrzynki z drzewkami pomarańczowymi, trawniki, klomby. — A nie ma tam paści na wilki? — Nie. — Gdzie stajnie? — Po obu stronach bramy, o tu. I Andrea rysował dalej. — Ciekaw jestem parteru — oznajmił Caderousse. — Na parterze jadalnia... dwa salony... sala bilardowa... westybul... a z niego schody... tu paradne... a tu dla służby. — A okna? — Wspaniałe! Piękne i takie szerokie, że człowiek, zaręczam ci, człowiek wysoki, przejdzie z łatwością, usunąwszy jedną szybę. — Po cóż, u diabła, takie wspaniałe okna? — Nie słyszałeś o zbytku? — A okiennice? — Są, ale nikt nigdy ich nie zamyka. Hrabia Monte Christo to oryginał: lubi spoglądać w niebo, nawet nocą. — A gdzie sypia służba? — W osobnym domku. Ale wyobraź sobie, tu, w tym pięknym budyneczku, przypominającym wozownię, na prawo od wejścia, trzymają drabiny. Na piętrze są pokoje dla służby; w każdym pokoju dzwonek. Dzwonki te łączą się z dzwonkami pałacu. — A niech to diabli! Są dzwonki! — Co takiego? — E, nic. Tak sobie pomyślałem, że założenie tych dzwonków musiało kosztować słono; i na cóż im one? — Dawniej był pies. Pilnował nocą podwórza, ale teraz zawieźli go do Auteuil. Znasz przecie ten dom. — Tak. — A ja mówiłem, i to nawet wczoraj: „To nieostrożnie ze strony pana hrabiego, bo do Auteuil zabiera pan służbę, i dom zostaje bez opieki”. „No to co?” — zapytał. „Bo jeszcze któregoś dnia okradną pana”. — A on co na to? — Pytasz, co odpowiedział? — Tak. — Że choćby go nawet okradli, to cóż mu to szkodzi. — A nie ma tam jakiego kantorka z mechanizmem? — Nie rozumiem, o co ci chodzi? — Jest w takim kantorku pułapka, która przytrzymuje złodzieja za ręce, a tymczasem pozytywka zaczyna grać. Widziałem to na ostatniej wystawie. — Stoi tam zwyczajny kantorek mahoniowy, a i klucz jest zawsze na wierzchu. — I nie okradają hrabiego? — Nie. Służba jest mu oddana całą duszą. — Chyba są w tym kantorku pieniądze, co? — Możliwe... ale nie wiem właściwie, co tam jest. — A gdzież ten kantorek? — Na pierwszym piętrze. — Narysujesz mi, kochanku, plan pierwszego piętra, jakeś narysował plan parteru? — Nic łatwiejszego. I Andrea wziął pióro. — Na pierwszym... o, widzisz... tu przedpokój... tu salon... a na prawo od salonu biblioteka... i gabinet. Na lewo od salonu sypialnia... i gotowalnia. W gotowalni stoi ów znakomity kantorek. — A jak z oknem gotowalni? — Są dwa: tu... i tu. I Andrea narysował dwa okna. Gotowalnia, mieszcząca się w rogu, stanowiła na planie prostokąt mniejszy, przyległy do prostokąta większego — sypialni. Caderousse rozmarzył się. ?A często oni wyjeżdżają do Auteuil? — zapytał. — Dwa albo i trzy razy na tydzień; jutro na przykład hrabia spędzi tam cały dzień i zanocuje. — Jesteś pewien? — Zaprosił mnie do Auteuil na obiad. — A niech go! To mu się żyje! Dom w mieście, dom na wsi! — A widzisz, co to znaczy być bogatym. — Pojedziesz na ten obiad? — Może. — A kiedy tam jesteś na obiedzie, zostajesz i na noc? — Jeśli mi się tylko spodoba. Jestem u hrabiego jak u siebie w domu. Caderousse przeszył młodzieńca wzrokiem, jak gdyby chciał wydrzeć mu prawdę utajoną na dnie serca. Lecz Andrea dobył z kieszeni pudełko cygar, wybrał hawanę, zapalił spokojnie i jął z miną wytrawnego palacza puszczać kłęby dymu. — Kiedy chciałbyś otrzymać te pięćset franków? — zapytał. — Zaraz, jeśli masz je przy sobie. Andrea wyciągnął z kieszeni dwadzieścia pięć ludwików. — Złoto? — powiedział Caderousse. — O, nie, ślicznie dziękuję! — Cóż to? Gardzisz złotem? — Przeciwnie, szacuję je wysoko, ale go nie chcę. — Toś głupi. Zmieniwszy je, zarobisz, po pięć sous na sztuce. — A właśnie. Pójdę do kantoru wymiany, po czym jego właściciel każe śledzić miłego pana Caderousse. Wsadzą mnie do ula i będę musiał wyśpiewać, co to za dzierżawcy płacą mi złotem. Nie, synku, bez kawałów. Dawaj srebrniaki z wizerunkiem monarchy. Pięciofrankówki każdy mieć może. — Rozumiesz przecie, że nie mam przy sobie stu pięciofrankówek. Musiałbym wziąć tragarza. — No to zostawisz mi pieniążki u portiera. Miły człowiek. Wstąpię po nie. — Dziś? — Nie, jutro. Dziś nie mam czasu. — Niech będzie jutro. Zostawię ci gotówkę, wyjeżdżając do Auteuil. — A nie zawiedziesz mnie? — Ależ skąd! — Bo chciałbym dziś nająć służącą, rozumiesz? — Najmij. Ale i na tym koniec, nie będziesz już mi się naprzykrzał, prawda? — Oczywiście! Caderousse zachmurzył się tak bardzo, iż Andrea zląkł się, co jeszcze wyniknie z owej odmiany. Udając tedy, że nic nie spostrzegł, poweselał jeszcze bardziej i jął okazywać coraz większą beztroskę. — Cóżeś taki wesolutki? — zagadnął Caderousse. — Myślałby kto, żeś już wziął tę swoją schedę. — W tym sęk, że jeszcze nie... Ale kiedy będę miał ją w ręku... — To co wtedy? — To, że będę pamiętał o przyjaciołach. Nie powiem ci więcej. — No tak! Masz przecie wyborną pamięć. — Co ty mówisz? A ja myślałem, że zechcesz na mnie nałożyć okup. — E, gadanie. Chcę ci dać tylko przyjacielską radę. — Jakąż to? — Żebyś zostawił tutaj ten diament, który masz na palcu. Chcesz, żeby nas złapali? Chcesz, żebyśmy obaj wpadli przez takie głupstwo? — O co ci chodzi? — Kładziesz liberię, przebierasz się za lokaja i zostawiasz na palcu diament wart do pięciu tysięcy franków? — Do diabła. Nie pomyliłeś się. Powinieneś być taksatorem. — E, znam się tylko na diamentach; miałem kiedyś jedną sztukę. — Chwal się, chwal!... — i Andrea zamiast rozzłościć się o nowy szantaż, czego lękał się Caderousse, podał mu uprzejmie pierścionek. Caderousse przyjrzał się diamentowi tak uważnie, iż Andrea domyślił się od razu, że bada, czy kanty szlifu zachowały powinna ostrość. — Fałszywy — oznajmił Caderousse. — E, nie żartowałbyś! — No, nie gniewaj się, możemy sprawdzić. Caderousse podszedł do okna i pociągnął diamentem po szybie. Szkło zazgrzytało. — Przyznaję — powiedział Caderousse, wkładając pierścionek na mały palec. — Omyliłem się. Ale ci złodzieje jubilerzy tak świetnie taraz fałszują klejnoty, że nie warto ich okradać. Jeszcze jedna sparaliżowana gałąź przemysłu. — A zatem — spytał Andrea — czy to już wszystko, czy chciałbyś czegoś więcej? Może podoba ci się moja kurtka? A może kaszkiet? No, nie krępujże się. — Nie. Jestem w gruncie rzeczy dobrym kolegą. Nie będę zatrzymywał cię dłużej i postaram się wyleczyć ze swoich ambicji. — Pamiętaj tylko, że gdybyś popróbował sprzedać diament, mogłoby cię spotkać to samo, co przy wymianie złota. — Nie sprzedam, bądź spokojny. Będę spokojny, ale chyba dopiero pojutrze, pomyślał młodzieniec. — Masz, nicponiu, szczęście! — ozwał się Caderousse. — Wracasz do swojej służby, koni, karety, narzeczonej. — Ano tak. — Spodziewam się, że dasz mi ładny prezent ślubny w tym dniu, kiedy poprowadzisz do ołtarza córkę mojego przyjaciela Danglarsa, co? — Mówiłem ci, żeś to sobie ubrdał i basta. — Ile posagu? — Zrozum wreszcie... — Milionik? Andrea wzruszył ramionami. — Niech będzie milionik. I tak nigdy nie nastarczysz na moje potrzeby — oświadczył Caderousse. — Miła perspektywa. — E, nie złościłbyś się — powiedział Caderousse i wybuchnął rubasznym śmiechem. — Zaczekaj, wyprowadzę cię. — Możesz się nie fatygować. — Muszę. — Czemuż to? — Bo przy drzwiach jest taki sobie sekrecik. Uważałem za stosowne zabezpieczyć je dobrze. Zamek firmy Huret i Fichet, udoskonalony przez Kacpra Caderousse. Zmajstruję ci podobny, kiedy zostaniesz kapitalistą. — Dziękuję, zawiadomię cię na tydzień wcześniej. Rozstali się. Caderousse odczekał na schodach, póki Andrea nie zniknął za bramą. Wtedy wrócił czym prędzej, zamknął starannie drzwi i niczym wytrawny architekt jął studiować plan, który narysował był Andrea. — Kochany Benedetto — rzekł do siebie — nie obrazisz się chyba, jeśli otrzymasz krociowy spadek tego zaś, kto przyśpieszy tę chwilę, nie nazwiesz najgorszym spomiędzy przyjaciół. 7. WŁAMANIE Następnego dnia po przytoczonej rozmowie hrabia de Monte Christo wyjechał do Auteuil, zabierając Alego i kilkoro służby. Zabrał też i konie, które chciał wypróbować. Co innego jednak było przyczyną wyprawy — przyczyną, której nie znał w przeddzień hrabia ani tym bardziej Andrea: Bertuccio wrócił z Normandii i miał zdać raport o domu, który nabył i o korwecie. Dom był gotów na przyjęcie gospodarza, a korweta, której załoga składała się z sześciu łudzi, stała już od tygodnia na kotwicy w maleńkiej zatoczce. Dopełniono wszelkich formalności, statek więc gotów był do drogi. Hrabia, pochwaliwszy gorliwego Bertuccia, zalecił mu, by przygotował wszystko do podróży — mieli najwyżej miesiąc jeszcze zabawić we Francji. — Kto wie — rzekł — czy nie będę musiał którejś nocy wyruszyć do Treport. W ośmiu miejscach mają czekać na drodze konie rozstawne. Dzięki temu przebędę pięćdziesiąt mil w dziesięć godzin. — Ekscelencja wyraził już kiedyś to życzenie — odparł Bertuccio — toteż konie czekają. Kupiłem je sam i rozmieściłem w punktach najdogodniejszych, to znaczy po wsiach, gdzie nikt na ogół się nie zatrzymuje. — Dobrze. Pozostanę tu ze dwa dni, a pan ze mną. Kiedy Bertuccio odchodził, by wydać rozkazy dotyczące owego pobytu, Baptysta przyniósł list na złoconej tacy. — A ty tu po co? — zapytał hrabia, widząc, że kamerdyner jest okryty kurzem — nie wzywałem cię, o ile wiem. Baptysta nic nie mówiąc podał list hrabiemu. — Ważny i pilny — rzekł dopiero po chwili. Hrabia otworzył list i przeczytał: Uprzedzam Pana Hrabiego, że tej nocy pewien człowiek zakradnie się do Jego domu na Polach Elizejskich, aby wykraść papiery zamknięte w kantorku stojącym w gotowalni. Wiadomo, że Pan Hrabia de Monte Christo, człowiek odważny, nie zawiadomi policji. Gdyby bowiem zawiadomił, naraziłby autora niniejszego listu na poważne przykrości. Pan Hrabia, zaczaiwszy się w drzwiach sypialni albo w gabinecie, zdoła sam wymierzyć sprawiedliwość. Obecność nazbyt wielu ludzi spłoszyłaby złoczyńcę tak samo, jak i zbyt jawne środki ostrożności — a Pan Hrabia nie poznałby, kim jest wróg, którego przypadkiem odkrył autor tego listu. Nie zdołałbym również ostrzec powtórnie Pana Hrabiego, gdyby złoczyńca, w razie niepowodzenia, podjął następną próbę. Hrabia, myśląc w pierwszej chwili, że to tylko złodziejski podstęp, zlekceważył sprawę: ostrzegano go przed błahym niebezpieczeństwem, aby wciągnąć w pułapkę. Miał już więc mimo zastrzeżeń autora, a może właśnie z racji owych zastrzeżeń, posłać list komisarzowi policji, gdy nagle wpadł na pomysł, iż może czyha na niego jakiś wróg osobisty, którego on jeden rozpoznać by zdołał, a rozpoznawszy wyciągnąć korzyść. Umyślił tedy postąpić jak Fiesko, gdy nasłano nań mordercę. Znamy hrabiego. Nie potrzebujemy więc mówić, że człowiek ten, odważny i energiczny, stawiał zawsze czoło najgorszemu niebezpieczeństwu. Cecha to wszystkich ludzi wyjątkowych. Życie nauczyło go decyzji. Nie cofał się przed niczym, a w walkach, jakie podejmował czasami, przeciw naturze, która jest Bogiem, i przeciwko światu mogącemu uchodzić za diabła, zaznawał tajemnych rozkoszy. — Nie chcą mi ukraść moich papierów — rzekł do siebie — chcą mnie zabić; to nie złodzieje, ale mordercy. Nie życzę więc sobie, aby pan prefekt policji wmieszał się do moich spraw osobistych. Jestem na tyle bogaty, aby w tym względzie odciążyć jego budżet. Zawołał tedy Baptystę. — Pojedziesz do Paryża — ozwał się — i powrócisz tu z całą służbą, jaka tam została. Jesteście mi wszyscy potrzebni w Auteuil. — To nikt nie będzie pilnował domu, panie hrabio? — zaniepokoił się Baptysta. — Będzie pilnował odźwierny. — Ale niech pan hrabia raczy się zastanowić, że z odźwierni do pałacu jest daleko. — No to co? — Będą mogli wynieść wszystko z domu, a odźwierny nic nie usłyszy. — Kto miałby co wynieść? — Złodzieje. — Dureń z ciebie mości Baptysto. Pamiętaj, że wolę, aby okradziono mnie do szczętu, niż aby spełniono źle jakikolwiek mój rozkaz. Baptysta skłonił się. — A więc przywieź tu wszystkich swoich kolegów na kuchciku skończywszy, ale w domu musi wszystko pozostać bez zmian, zamkniesz tylko okiennice na parterze. — A na pierwszym piętrze? — Wiadomo ci, że nigdy ich nie każę zamykać. Możesz odejść. Ponadto zapowiedział, że zje obiad u siebie i że ma usługiwać mu jedynie Ali. Zjadł więc obiad spokojnie i ze zwykłą sobie wstrzemięźliwością, po czym dał znak Alemu, żeby z nim poszedł. Skierował się ku furtce, podążył krokiem spacerowicza do Lasku Bulońskiego, a stamtąd, nie spiesząc się, do Paryża. O zmroku stanął naprzeciw domu, na Polach Elizejskich. Ciemno tam było we wszystkich oknach. Jedynie w odźwierni, odległej o czterdzieści kroków od pałacu, paliło się nikłe światełko. Monte Christo oparł się o drzewo i okiem swoim, prawie nieomylnym, jął lustrować ciemną aleję, przechodniów i sąsiednie ulice, wypatrując, czy ktoś się nie czai? Po dziesięciu minutach przekonał się, że nikt go nie śledzi. Przemknął się z Alim przez furtkę i służbowymi schodami, od których miał klucz, dostał się do sypialni. W żadnym z okien nie poruszył firanki — toteż odźwierny domyślić się nie mógł, że gospodarz powrócił. Pozostawiwszy Alego w sypialni, wszedł do alkowy i rozejrzał się bacznie. Nie dostrzegł tu żadnych zmian. Szacowny kantorek stał na swoim miejscu, klucz tkwił w zamku. Zamknął kantorek na dwa spusty, zabrał klucz, otworzył drzwi od sypialni, zamknięte dotąd na podwójny rygielek, i wrócił. Ali tymczasem ułożył na stole broń, którą kazał mu przynieść hrabia. Krótki karabinek i dwie pary pistoletów o podwójnych lufach, pistoletów niezawodnych, jak pistolety pojedynkowe. Uzbrojony w ten sposób, miał w ręce życie pięciu ludzi. Było mniej więcej wpół do dziesiątej. Hrabia i Ali zjedli spiesznie po kawałku chleba i popili go winem hiszpańskim. Następnie Monte Christo kazał rozchylić zsuwane drzwi, dzięki czemu mógł obserwować oba pokoje. Miał pod ręką pistolety i karabinek, Ali zaś dzierżył arabską siekierkę. Broń ta nie zmieniła kształtu od czasu wypraw krzyżowych. Przez jedno z okien sypialni hrabia mógł obserwować ulicę. Minęły tak dwie godziny. Zaległa najgłębsza ciemność — lecz Ali i hrabia widzieli wszystko — dostrzegali najdrobniejsze poruszenia gałązek drzew na dziedzińcu. Ali miał bowiem wzrok dzikiego, a hrabia wyrobił w sobie zdolność widzenia nocą. Światełko w odźwierni zgasło już dawno. Należało się spodziewać, iż napastnicy — jeśli w ogóle napad miał się odbyć wedrą się schodami, a nie przez okno. Monte Christo przypuszczał, że bandyci dybią na jego życie, a nie na pieniądze. Będą tedy starali się dostać do sypialni albo schodami dla służby, albo oknem gabinetu. Kazał Alemu czuwać u drzwi wiodących na schody, a sam pilnował gabinetu. Zegar Inwalidów wydzwonił kwadrans po jedenastej. Wiatr zachodni przyniósł na swej wilgotnej fali trzy ponure dźwięki. Kiedy milkło ostatnie uderzenie, hrabiemu wydało się, że słyszy nie opodal gabinetu jakiś szmer. Było to raczej zgrzytnięcie — nastąpiło po nim drugie, a po chwili trzecie. Przy czwartym hrabia wiedział już, co sądzić o tym. Ręka silna i wprawna wykrawała szybę diamentem. Serce hrabiego zabiło mocniej. Najbardziej zahartowani w niebezpieczeństwie doznają, choćby nawet byli o nim uwiadomieni, owego skurczu serca i owego drżenia, które przenika im całe ciało. Dowód, jak wielka różnica istnieje między tworem wyobraźni a rzeczywistością, między projektem a jego wykonaniem. A jednak uprzedził Alego tylko skinieniem ręki. Ali, wiedząc, że niebezpieczeństwo nadciąga od strony gabinetu, zbliżył się o krok do swojego pana. Monte Christa paliła ciekawość, kim są wrogowie i ilu ich się pojawi. Okno, którego szybę wykrawano, znajdowało się naprzeciw rozsuniętych drzwi. Hrabia tedy mógł ogarnąć okiem gabinet. Nie odrywał wzroku od owego okna. W ciemności zamajaczyła czyjaś sylwetka. Następnie jedna z szyb pociemniała całkiem, jakby ktoś zakleił ją papierem, trzasnęła, lecz nie wypadła. Otworem wsunęła się ręka, szukając klamki. Po chwili okno obróciło się na zawiasach — nieznajomy wszedł. Był sam. — Zuchwały łotr! — szepnął do siebie hrabia. W tymże momencie Ali dotknął jego ramienia. Hrabia obejrzał się. Ali wskazywał mu okno wychodzące na ulicę. Hrabia znał niezmiernie czuły wzrok i słuch wiernego sługi. Na ulicy ktoś odsunął się od bramy, wszedł na kamienny słupek i usiłował jakby zobaczyć, co się dzieje u hrabiego. Aha! Jest ich dwóch, pomyślał Monte Christo, jeden działa, a drugi pilnuje. Dał znak Alemu, aby nie spuszczał z oka złodzieja pilnującego, sam zaś jął obserwować złodzieja, który zakradł się do domu. Włamywacz posuwał się naprzód po omacku. Wydało się po chwili, że zorientował się już w sytuacji. W gabinecie było dwoje drzwi — zamknął na zasuwkę jedne i drugie. Kiedy zbliżał się do drzwi sypialni, Monte Christo, sądząc, iż złodziej tam wejdzie, przygotował oba pistolety, ale usłyszał tylko szczęk zasuwek. Złodziej był ostrożny — ot i wszystko. Nocny gość, nie wiedząc, iż Monte Christo kazał Alemu usunąć metalowe klamry, w które wchodzi zasuwka, czuł się jak u siebie w domu i uważał, iż może operować bezpiecznie. Samotny, pewien własnego bezpieczeństwa, dobył z kieszeni jakiś przedmiot, położył go na stoliku, podszedł do kantorka i namacał zamek — ale wbrew oczekiwaniu, klucza nie znalazł. Włamywacz był jednak człekiem przezornym — przewidział wszystko. Hrabia usłyszał po chwili jakiś brzęk. To dzwoniły wytrychy. E, pomyślał Monte Christo i uśmiech rozczarowania przemknął mu po wargach, to tylko złodziej. Ale że było ciemno, złodziej nie mógł znaleźć odpowiedniego wytrycha. Wrócił tedy po przedmiot, który zostawił na stoliku. Nacisnął sprężynę — i zaraz światło, blade, lecz dość jasne, padło złotawym odblaskiem na twarz i ręce złodzieja. — No, no... — wyszeptał Monte Christo, cofając się w zdumieniu — przecież to... Ali uniósł siekierkę. — Nie ruszaj się — szepnął Monte Christo — odłóż siekierkę, nie będziemy potrzebować broni. I dodał jeszcze parę słów, bardziej zniżywszy głos, albowiem gdy zdumiony szepnął po raz pierwszy, złodziej zadrżał i zastygł w pozie antycznego szlifierza. Był to jakiś rozkaz, gdyż Ali odszedł na palcach i po chwili przyniósł z alkowy sutannę i trójgraniasty kapelusz. Hrabia tymczasem zdjął szybko surdut, kamizelkę i koszulę. W promieniu światła, co sączyło się szparą, błysnęła teraz na piersi Monte Christa cieniutka koszulka stalowa. Ostatnią taką koszulkę nosił w owej Francji, gdzie nikt już dziś nie obawia się sztyletu, Ludwik XVI — choć i tak nie zabił go cios żelaza wymierzony w pierś, ale nóż gilotyny. Koszulka znikła pod sutanną, a włosy hrabiego pod peruką, na której była tonsura. Wreszcie trójgraniasty kapelusz odmienił hrabiego w księdza. Złodziej, nie podejrzewając nic złego, wstał, kiedy przebierał się hrabia i podszedł do kantorka. Wytrych zazgrzytał w zamku. Doskonale, pomyślał hrabia, ufając snadź zamkowi opatrzonemu jakimś sekretem, którego nie przeniknąłby najzręczniejszy włamywacz; doskonale, masz roboty na parę minut. I podszedł do okna. Drugie indywiduum przechadzało się teraz po ulicy. Ale rzecz szczególna, człowiek ów nie troskał się, iż mógłby ktoś nadejść, a tylko wciąż spoglądał w okna gabinetu, głowiąc się jakby, co się za nimi dzieje. Monte Christo stuknął się nagle w czoło i uśmiech zaigrał mu na wargach. Podszedł do Alego. — Zostań tu — szepnął — i nie ruszaj się, cokolwiek by zaszło — chyba że cię zawołam. Ali skinął głową na znak posłuszeństwa. Wtedy Monte Christo dobył z szafy świecę i w momencie, gdy złodziej biedził się nad zamkiem, otworzył cicho drzwi, światło świecy przysłonił zaś w taki sposób, aby padło mu na twarz. Drzwi nie skrzypnęły nawet. Złodziej zdumiał się więc, gdy w pokoju błysnęło światło. Obejrzał się. — A, dobry wieczór, drogi panie Caderousse — ozwał się Monte Christo. — Cóż to, u diabła, robisz pan tutaj o tak późnej porze? — Ksiądz Busoni! — zawołał Caderousse. I nie pojmując, skąd się wzięło to zjawisko — pozamykał był bowiem na rygielki wszystkie drzwi — tak osłupiał, iż upuścił pęk wytrychów. Hrabia stanął nie opodal okna, odcinając złodziejowi drogę ucieczki. — Ksiądz Busoni! — powtórzył Caderousse wytrzeszczając oczy. — A tak, ksiądz Busoni we własnej osobie. Bardzom kontent, że poznałeś mnie, mój drogi panie Caderousse. Dowód to, że masz dobrą pamięć, bo jeśli się nie mylę, widzieliśmy się ostatnio prawie przed dziesięciu laty. Ten spokój, ironia i pewność siebie tak oszołomiły Caderousse'a, iż o mało nie dostał zawrotu głowy. — Ksiądz! Ksiądz! — wybełkotał, zaciskając pięści i dzwoniąc zębami. — Chcieliśmy okraść hrabiego Monte Christo, czy tak? — zagadnął rzekomy ksiądz. — Proszę księdza dobrodzieja... — mamrotał Caderousse usiłując zbliżyć się do okna, które ksiądz zagradzał mu bez litości — ja sam nie wiem... — niech mi ksiądz uwierzy... przysięgam... — Wycięta szyba, ślepa latarka, pęk wytrychów, zamek kantorka na pół wyłamany — to chyba nie budzi żadnych wątpliwości. Caderousse nie mógł złapać tchu, rad byłby się schować w mysią dziurę. — Widzę, że nic się nie zmieniłeś, mój panie morderco — powiedział hrabia. — Proszę księdza, skoro ksiądz wszystko wie, to i wie, żem nie ja to zrobił, ale Karkontka. Dowiodłem tego na procesie, boć skazano mnie tylko na galery. — Aha. Odsiedziałeś więc już karę, skoro spotykam cię przy robocie, która znów pana tam zaprowadzi. — Nie, proszę księdza, był taki, co mnie oswobodził. — No to wyświadczył społeczeństwu śliczną przysługę. — Ach — westchnął Caderousse. — Obiecałem solennie... — A więc drapnąłeś pan po prostu... — Ano cóż, tak — potwierdził Caderousse mocno zaniepokojony. — Paskudna recydywa... Jeśli się nie mylę, zaprowadzi cię ona na plac Greve. Tym gorzej, tym gorzej, diavolo — jak powiadają moi wykwintni rodacy. — Proszę księdza, dałem się wciągnąć. — Tak mówią wszyscy przestępcy. — Bieda... — Nie zawracaj pan głowy — powiedział wzgardliwie Busoni — bieda doprowadza człowieka do tego, że prosi o jałmużnę albo że skradnie piekarzowi bochenek chleba, ale dobierać się do kantorka w domu na pozór pustym — to rzecz inna. A kiedy jubiler Joannes wypłacił panu czterdzieści pięć tysięcy franków za diament, który ci darowałem, czyś zamordował jubilera dlatego, żeby mieć i diament, i pieniądze czy z biedy? — Najmocniej księdza dobrodzieja przepraszam, ocalił mnie ksiądz już raz, to niech ksiądz ocali i drugi. — Nie mam specjalnej ochoty. — Czy ksiądz dobrodziej jest sam? — zapytał Caderousse składając ręce. — A jeśli nie, to czy są tam żandarmi gotowi mnie pojmać? — Jestem sam. Ulituję się nad tobą i pozwolę ci odejść — choć moja pobłażliwość sprowadzić może nowe nieszczęście — jeśli powiesz mi całą prawdę. — O, proszę księdza dobrodzieja! — zawołał Caderousse i złożywszy ręce zbliżył się znów o krok do Monte Christa — mogę śmiało powiedzieć, że jest ksiądz moim zbawcą. — Utrzymujesz więc, że ktoś cię wyciągnął z więzienia, tak? — Jakem Caderousse, proszę księdza! — Któż to był? — Pewien Anglik. — Jak się nazywał? — Lord Wilmore. — Znam go, dowiem się więc, czy nie kłamiesz. — Proszę księdza dobrodzieja, mówię szczerą prawdę. — A więc ten Anglik zaopiekował się tobą, tak? — Nie mną, ale młodym Korsykaninem, z którym byłem skuty. — Jak się ten Korsykanin nazywał? — Benedetto. — Przecież to imię! — Bo on nie ma nazwiska, to najduch. — A więc ten młodzieniec uciekł z tobą? — Tak. — W jaki sposób? — Pracowaliśmy w Saint-Mandrier pod Tulonem. Zna ksiądz Saint-Mandrier? — Znam. — O wpół do pierwszej w południe, kiedy wszyscy spali... — Galernicy odbywają sjestę? E, nie ma was co żałować, moje zuchy! — Nie mogliśmy wciąż pracować, nie jesteśmy psami. — Wielkie to szczęście dla psów. — Kiedy więc koledzy drzemali, oddaliliśmy się trochę, przepiłowaliśmy łańcuchy, bo Anglik dostarczył nam pilnika, i uciekliśmy wpław. — I co się stało z Benedettem? — Nie mam pojęcia. — Ale powinieneś wiedzieć. — Naprawdę, nie wiem. Rozstaliśmy się w Hyéres. I aby przydać temu zapewnieniu więcej wagi, Caderousse postąpił znowu krok w stronę księdza. Ksiądz stał spokojnie na tym samym miejscu i jakby zamierzał pytać dalej. — Kłamiesz! — powiedział ze stanowczością, której niepodobna było się oprzeć. — Proszę księdza!... — Kłamiesz! Przyjaźnisz się nadal z Benedettem i kto wie, czy nie posługujesz się nim jako wspólnikiem! — Ależ proszę księdza! — Jak żyłeś opuściwszy Tulon? Odpowiadaj. — Jak się dało. — Kłamiesz! — powtórzył ksiądz po raz trzeci i z jeszcze większym naciskiem. Caderousse spojrzał nań przerażony. — Żyłeś z pieniędzy, które ci dał. — No tak, to prawda — zgodził się Caderousse. — Benedetto okazał się synem wielkiego pana. — Co takiego? Synem wielkiego pana? — Tak, synem naturalnym. — A któż to taki ten wielki pan? — Hrabia de Monte Christo, właściciel tego domu. — Benedetto synem naturalnym hrabiego?... — zdziwił się Monte Christo. — Nie inaczej, skoro hrabia wynalazł mu rzekomego ojca, daje mu cztery tysiące franków miesięcznie, a w testamencie zapisuje mu pół miliona. — No, no, no! — zawołał domniemany ksiądz, zaczynał już bowiem pojmować. — A tymczasem jakże się ów młodzieniec nazywa? — Andrea Cavalcanti. — A, więc to ten młody człowiek, którego mój przyjaciel hrabia Monte Christo przyjmuje u siebie w domu, a który ma ożenić się z panną Danglars... — No właśnie. — I ty, łajdaku, możesz to ścierpieć, znając jego życie i jego łotrostwa? — Cóż to, chciałby ksiądz, żebym podstawił koledze nogę? — Masz rację. Nie ty ostrzeżesz pana Danglarsa, ale ja. — O, niechże ksiądz tego nie robi! — Dlaczego? — Dlatego, że tym sposobem pozbawi nas ksiądz chleba. — I ty myślisz, że pomogę waszemu szalbierstwu, żebyście mieli chleb? Wy, takie łotry. — Proszę księdza!... — ozwał się Caderousse, podchodząc jeszcze bliżej. — Powiem wszystko. — Komu? — Panu Danglarsowi. — O, ty ścierwo! wrzasnął Caderousse i wydobywszy otwarty nóż z zanadrza, ugodził księdza w pierś. — Nic już, klecho, nie powiesz. Ale ku zdumieniu Caderousse'a nóż ześliznął się stępiony. W tejże chwili hrabia chwycił rękę mordercy i wykręcił ją z taką siłą, że nóż wypadł mu z palców, a Caderousse krzyknął z bólu. Nie zważając na ten krzyk, hrabia póty wykręcał rękę bandyty, aż opadła zwichnięta, a Caderousse zwalił się najpierw na kolana, a potem osunął się twarzą do ziemi. Hrabia oparł mu stopę na głowie i rzekł: — Mógłbym, łajdaku, zmiażdżyć ci łeb i nie wiem doprawdy, co mnie wstrzymuje od tego. — Litości! Litości — krzyczał Caderousse. Hrabia zdjął stopę z głowy zbrodniarza. — Wstań — rzekł. Caderousse wstał. — Do licha — rzekł — ale ksiądz dobrodziej ma rączkę. — I począł rozcierać ramię, posiniaczone od żelaznych kleszczy, które je ścisnęły. — Nie od parady ta rączka. — Milcz! — Bóg dał mi siłę, abym ujarzmił taką dziką bestię jak ty. W imię boże działam, zapamiętaj to, nędzniku! A jeśli oszczędzę cię teraz, to tylko dlatego, żeby służyć bożym zamiarom. — Uf! — stęknął obolały Caderousse. — Masz tam pióro i papier. I pisz, co podyktuję. — Nie umiem pisać, proszę księdza. — Kłamiesz! Bierz pióro i pisz! Caderousse, ujarzmiony tą nadludzką potęgą, siadł i napisał: Człowiek, którego przyjmujesz Pan u siebie, narzeczony Pańskiej córki, jest byłym galernikiem. Uciekł razem ze mną z więzienia w Tulonie. Miał numer 59, a ja 58. Na imię mu było Benedetto; nie zna swojego nazwiska, bo nigdy nie znał swoich rodziców. — Podpisz — rozkazał hrabia. — Dlaczego ksiądz dobrodziej chce mnie zgubić? — Gdybym chciał cię zgubić, durniu, zaciągnąłbym cię na najbliższą kordegardę. A zresztą w momencie, kiedy adresat otrzyma ten bilecik, może już nie będziesz potrzebował o nic się obawiać. Podpisuj. Caderousse podpisał. — Pisz adres: Jaśnie Wielmożny Pan Baron Danglars, bankier, ulica Chaussée- d'Antin. Caderousse napisał adres. Ksiądz wziął bilet. — A teraz już możesz odejść. — Którędy? — Tą drogą, którą przyszedłeś. — Przez okno? — Toć oknem wszedłeś. — A czy ksiądz nie uknuł czegoś przeciwko mnie? — Głupiś. A cóż miałbym uknuć? — To czemu ksiądz nie otworzy mi drzwi? — A po cóż miałbym budzić odźwiernego? — Ale czy ksiądz dobrodziej nie pragnie mojej śmierci? — Pragnę tego, czego Bóg pragnie. — Ale niech mi ksiądz przysięgnie, że nie ugodzi mnie ksiądz, kiedy będę złaził. — Jesteś głupi i tchórzliwy! — A jakie ksiądz ma wobec mnie zamiary? — Sam się nad tym zastanawiam. Próbowałem cię uszczęśliwić, a wykierowałem na mordercę! — Niech ksiądz dobrodziej podejmie ostatnią próbę. — No dobrze. Wiadomo ci, że jestem słowny, prawda? — Tak. — Jeśli więc wrócisz do domu zdrów i cały... — Przecież jeśli mi cokolwiek grozi, to tylko ze strony księdza. — Jeśli wrócisz zdrów i cały, wyjedź z Paryża i wyjedź z Francji, a gdziekolwiek byś się znalazł i zachowywał poczciwie, będę ci przysyłał pensyjkę, bo jeśli wrócisz do domu zdrów i cały, to... — To? — zapytał drżąc Caderousse. — To uwierzę, że Bóg ci przebaczył, a i ja ci wtedy przebaczę. — Jakem chrześcijanin — wybełkotał Caderousse cofając się — drżę przed księdzem ze strachu!... — No, wynoś się — powiedział hrabia wskazując okno. Caderousse, nie dowierzając jeszcze całkiem, przełożył nogę przez parapet i postawił ją na drabinie. Zatrzymał się dygocąc. — Złaźże — powiedział ksiądz skrzyżowawszy ramiona. Caderousse pojął, że ze strony księdza nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo i zszedł. Hrabia, zbliżywszy się do okna ze świecą, oświetlił Caderousse'a w taki sposób, aby widać go było z ulicy. — Co ksiądz robi? — ozwał się Caderousse. — Gdyby przechodził patrol... I zdmuchnął świecę. Jął schodzić, ale poczuł się bezpieczny dopiero wtedy, gdy dotknął nogą ziemi. Monte Christo, wróciwszy do sypialni, ogarnął szybkim spojrzeniem ogród i ulicę: Caderousse obszedł ogród i ustawił drabinę w rogu, aby zejść w innym miejscu. Na ulicy człowiek jakiś pobiegł w tym kierunku, dokąd podążył Caderousse, i ukrył się za rogiem. Caderousse wszedł wolno na drabinę i wetknął głowę za mur, by upewnić się, czy ulica jest pusta. Nikt nie nadchodził, panowała absolutna cisza. Na zegarze u Inwalidów wybiła pierwsza. Caderousse siadł okrakiem na murze i przeciągnąwszy drabinę na drugą stronę, jął nie tyle schodzić, ile ześlizgiwać się po niej, a zręczność, z jaką to czynił, świadczyła, że ześlizguje się tak nie po raz pierwszy. Ale zjeżdżając w dół, nie zdołał się już zatrzymać i zawrócić, gdy człowiek jakiś wyskoczył z ciemności. Nie zdołał też uchylić się przed czyimś wzniesionym ramieniem, kiedy stopami dotykał ziemi. Nim stanął w pozycji obronnej, czyjaś ręka ugodziła go z impetem w plecy. Wypuścił drabinę i krzyknął: — Ratunku! W tejże niemal chwili otrzymał drugi cios, pod żebro. Upadł wołając: — Mordują. I gdy runął na ziemię, przeciwnik chwycił go za włosy i trzecim ciosem przebił mu pierś. Tym razem Caderousse zdołał już tylko jęknąć. Krew buchnęła z trzech ran. Ponieważ już nie krzyczał, morderca chwycił go za włosy i przyjrzał się jego twarzy. Caderousse miał oczy zamknięte i usta wykrzywione. Morderca, sądząc, iż umarł, odepchnął głowę ofiary i znikł. Zorientowawszy się, iż morderca się oddalił, Caderousse oparł się na łokciu i ostatkiem sił zawołał: — Łapać mordercę! Umieram! Ratunku! Proszę księdza, ratunku! Rozpaczliwe to wołanie przebiło ciemności. Otworzyły się drzwi, a następnie furtka ogrodu i nadbiegli ze światłem Ali i jego pan. 8. PALEC BOŻY Caderousse jęczał i zawodził bez przerwy: — Księże dobrodzieju! Ratunku! Ratunku! — Co się stało? — zapytał Monte Christo. — Ratunku! — jęknął Caderousse. — Jestem ranny! — Już jesteśmy przy tobie! Odwagi! — Ach! Już konam! Za późno przyszliście... Będziecie już tylko przy mojej śmierci... Straszne ciosy... Ile krwi!... Stracił przytomność. Ali i jego pan przenieśli rannego do sypialni. Tutaj Monte Christo dał Alemu znak, aby rozebrał Caderousse'a: ukazały się trzy straszne rany. — Mój Boże — powiedział Monte Christo — nie jesteś rychliwy, ale sprawiedliwy, a jeśli już dotkniesz kogoś swoją zemstą, wiem, że pochodzi ona z nieba i jest całkowita. Ali spoglądał pytająco na pana — nie wiedział bowiem, co ma czynić dalej. — Idź na Przedmieście Świętego Honoriusza, do pana de Villefort, prokuratora królewskiego i sprowadź go tutaj. Po drodze obudzisz odźwiernego i poślesz go po lekarza. Ali wyszedł, zostawiając rannego, sam na sam z domniemanym księdzem. Caderousse wciąż był nieprzytomny. Kiedy nieszczęśnik otworzył oczy, hrabia siedział nie opodal, przyglądając mu się z litością, a zarazem posępnie. Wargi Monte Christa poruszały się, jak gdyby odmawiał modlitwę. — Doktora, księże dobrodzieju, doktora — jęknął Caderousse. — Posłałem już po niego. — Wiem, że nie uratuje mi życia, ale może doda mi sił, bym zdołał złożyć zeznania. — Dotyczące czego? — Mordercy. — Znasz więc go? — Jeszcze bym nie znał! To Benedetto. — Ten młody Korsykanin? — Tak. — Twój towarzysz? — Tak. Dał mi plan tego domu, spodziewając się zapewne, że sprzątnę hrabiego. Dzięki temu otrzymałby spadek. A zaczaił się na mnie na ulicy, żeby mnie zabić i uwolnić się ode mnie raz na zawsze. — Kazałem sprowadzić nie tylko lekarza, lecz i prokuratora. — Za późno przyjdzie, za późno! Czuję, jak cała krew uchodzi ze mnie. — Może się jakoś doczekasz — powiedział Monte Christo. Wyszedł i wrócił po pięciu minutach, przynosząc flakonik. Umierający nie odrywał szklistego i nieruchomego wzroku od drzwi, jakby odgadywał instynktownie, że tędy nadejdzie ratunek. — Niech się ksiądz spieszy, niech się ksiądz spieszy — bo czuję, że znów tracę przytomność. Monte Christo wlał mu między zsiniałe wargi parę kropel płynu. Caderousse westchnął. — O, to płyn życiodajny; jeszcze, jeszcze... — Jeszcze dwie krople, a umarłbyś. — O, niechże się zjawi ktoś, przed kim mógłbym oskarżyć tego łotra! — Jeśli chcesz, zanotuję twoje zeznania, a ty je podpiszesz. — Dobrze, dobrze... — i oczy Caderousse'a błysnęły, gdy pomyślał, że zdoła wywrzeć zemstę zza grobu. Monte Christo napisał: Umieram zamordowany przez Korsykanina Benedetto. Byliśmy w Tulonie, skuci jednym łańcuchem. Benedetto miał numer 59. — Niech się ksiądz spieszy, niech się ksiądz spieszy!... bo nie zdążę podpisać! Monte Christo podał mu pióro. Caderousse zebrał wszystkie siły, podpisał, opadł na wezgłowie i rzekł: — A ksiądz opowie resztę: podawał się on za Andreę Cavalcantiego i mieszkał w Hotelu Książęcym... O Boże, mój Boże, umieram! I Caderousse stracił przytomność po raz drugi. Ksiądz zbliżył mu do nosa flakonik — ranny otworzył oczy. Pragnienie zemsty nie opuściło go, choć stracił przytomność. — Powie ksiądz to wszystko, prawda? — Powiem to i wiele innych rzeczy. — A cóż jeszcze? — Powiem, że dał ci plan tego domu, licząc na to, że hrabia cię zabije. Powiem, że ostrzegł listownie hrabiego. Powiem, że otrzymawszy list pod nieobecność hrabiego, nie położyłem się spać i czekałem na ciebie. — I utną mu łeb, nieprawdaż, proszę księdza? Zginie na szafocie — obiecuje mi to ksiądz? Lżej mi będzie umrzeć z taką nadzieją. — Powiem — ciągnął hrabia — że przyszedł tu twoim śladem, że cię szpiegował, że kiedy wychodziłeś, ukrył się za węgłem. — To ksiądz wszystko widział? — Przypomnij sobie moje słowa: jeśli wrócisz do domu zdrów i cały, uwierzę, że Bóg ci przebaczył, a wtedy i ja ci przebaczę. — I nie ostrzegł mnie ksiądz? — zawołał Caderousse, usiłując podnieść się na łokciu. — Wiedział ksiądz, że kiedy stąd wyjdę, zostanę zabity i nie ostrzegł mnie! — Nie, bom poczytał Benedetta za narzędzie sprawiedliwości bożej. Gdybym sprzeciwił się zamiarom Opatrzności, popełniłbym czyn świętokradczy. — Niech mi ksiądz nie gada o sprawiedliwości bożej! Sam ksiądz wie najlepiej, że gdyby Bóg był sprawiedliwy, tylu łotrów nie chodziłoby bezkarnie po świecie. — Cierpliwości — powiedział ksiądz takim tonem, iż umierający zadrżał. — Cierpliwości. Caderousse popatrzył nań ze zdziwieniem. — A ponadto — dodał ksiądz — Bóg jest miłosierny i wyjątków nie czyni. Tak i tobie okazał miłosierdzie: jest przede wszystkim ojcem, a potem sędzią. — To ksiądz wierzy w Boga? — Gdybym miał nieszczęście nie wierzyć do tej chwili, uwierzyłbym patrząc teraz na ciebie. Caderousse zacisnął pięści i wzniósł je do nieba. — Posłuchaj — ozwał się ksiądz, wyciągając ręce nad rannym, jak gdyby chciał natchnąć go wiarą — posłuchaj, co dla ciebie uczynił ten Bóg, którego się wypierasz w ostatniej chwili życia. Obdarzył cię zdrowiem i siłą, zapewnił ci chleb i nie poskąpił nawet ludzkiej przyjaźni. Dał ci życie spokojne, takie, jakie winien prowadzić człowiek o czystym sumieniu. A ty co zrobiłeś? Czy wykorzystałeś, dary, które Bóg tak rzadko zsyła nam w całej ich pełni? Nie. Folgowałeś fantazjom, folgując im piłeś, a po pijanemu zdradziłeś jednego z najlepszych twoich przyjaciół. — Ratunku! — zawołał Caderousse. — Nie trzeba mi księdza, trzeba mi lekarza! Może nie jestem śmiertelnie ranny, może jeszcze nie umrę, może dałoby się mnie uratować! — Jesteś ranny śmiertelnie. Gdyby nie trzy krople likworu, które ci dałem przed chwilą, już byś nie żył. Posłuchaj więc. — Dziwny ksiądz jesteś. Zamiast pocieszać umierających, przywodzisz ich do rozpaczy. — Posłuchaj — mówił ksiądz. — Kiedy zdradziłeś przyjaciela, Bóg nie pokarał cię, ale ostrzegł; wpadłeś w nędzę, głodowałeś; żałowałeś, że połowa twojego życia poszła na marne, obmyślałeś już zbrodnię, tłumacząc to koniecznością — ale wtedy Bóg uczynił cud dla ciebie; upadłeś na dno nędzy, Bóg za moim pośrednictwem zesłał ci fortunę, olbrzymią jak dla ciebie, nędzarzu, który nigdy nic nie posiadałeś, ale nie zadowoliłeś się tą fortuną nieoczekiwaną, niesłychaną, niespodziewaną: zapragnąłeś ją podwoić: w jaki sposób? Morderstwem. Podwoiłeś ją, a wtedy Bóg cię jej pozbawił i postawił przed obliczem sprawiedliwości ludzkiej. — To nie ja wpadłem na pomysł, żeby zabić tego Żyda, ale Karkontka. — Tak. Toteż Bóg, nie powiem tym razem: sprawiedliwy, bo sprawiedliwość jego zgładziłaby cię, ale miłosierny, dopuścił, aby sędziowie, wzruszeni twoimi słowami, darowali ci życie. — Tak. Żeby skazać mnie na dożywotnie więzienie. To ci łaska! — A jednak, nędzniku, uważałeś ją za łaskę, kiedy cię ułaskawiono. Drżałeś, tchórzu, na myśl o śmierci i podskoczyłeś z radości, dowiedziawszy się, że póki życia będziesz cierpiał hańbę. Powiedziałeś sobie jak wszyscy galernicy: „W więzieniu są bramy, a w grobie ich nie ma”. I miałeś rację, gdyż bramy więzienne otworzyły się niespodzianie przed tobą. Pewien Anglik zwiedzał Tulon. Postanowił był kiedyś uwolnić dwóch ludzi od hańby. Wybór jego padł na ciebie i twojego towarzysza. Los uśmiechnął się do ciebie po raz wtóry: otrzymałeś pieniądze i odzyskałeś spokój. Mogłeś zacząć życie od nową, ty, którego skazano na kompanię galerników; i wtedy, nędzniku, zaczynasz kusić Boga po raz trzeci. „Nie dość — powiadasz sobie — żem posiadł więcej, niżbym się kiedykolwiek spodziewał”. Popełniasz trzecią zbrodnię, niedorzeczną, niczym już nie usprawiedliwioną. A Bóg, znudzony tym, ukarał cię. Caderousse słabł w oczach. — Pić — jęknął. — Trawi mnie ogień... Monte Christo podał mu szklankę wody — Ten łotr Benedetto — powiedział Caderousse, oddając szklankę — wymiga się jednak! — Nikt się nie wymiga, zapowiadam ci to... Benedetto poniesie karę. — To i ksiądz też poniesie karę, bo nie spełnił ksiądz swojego kapłańskiego obowiązku... Winien był ksiądz udaremnić plan Benedetta. — Ja — odpowiedział hrabia z uśmiechem, który zmroził konającego — ja miałbym powstrzymywać Benedetta, skoro ty wyszczerbiłeś nóż o stalową koszulkę na mojej piersi!... Owszem, gdybyś się ukorzył i skruszył, może bym wtedy powstrzymał Benedetta. Ale żeś był krwiożerczy i pyszny, dopuściłem, aby spełniła się wola boża! — Nie wierzę w Boga — zawył Caderousse. — I ty też nie wierzysz! Łżesz! Łżesz!... — Milcz, bo od tego wysiłku utracisz resztę krwi... Ha, nie wierzysz w Boga, ale umierasz od ciosu jego ręki!... Nie wierzysz w Boga, a Bóg, aby ci przebaczyć, żąda od ciebie tylko modlitwy, jednego słowa, jednej łzy... Bóg przecież mógł tak pokierować sztyletem mordercy, żebyś padł na miejscu... Bóg dał ci ten kwadrans, żebyś się pokajał... Zastanów się nad sobą, nieszczęsny i okaż skruchę! — O nie — oświadczył Caderousse — nie okażę. Nie ma Boga, nie ma Opatrzności, jest jedynie przypadek. — Jest Opatrzność i jest Bóg. Najlepszy dowód, że leżysz tu pogrążony w desperacji i wypierasz się Boga — a ja stoję przed tobą, bogaty, szczęśliwy i zdrowy, i wznoszę ręce do tego Boga, w którego starasz się nie wierzyć, choć na dnie twojego serca tli się płomyk wiary. — Ale kim ksiądz jest właściwie? — spytał umierający i jął wpatrywać się bacznie w hrabiego. — Przyjrzyj mi się dobrze — odpowiedział Monte Christo i zbliżył świecę do twarzy. — No, to przecież ksiądz... ksiądz Busoni... Monte Christo zdjął perukę, a wtedy bujne czarne włosy okoliły mu piękną bladą twarz. — O! — przeraził się Caderousse. — Gdyby nie te czarne włosy, powiedziałbym, że stoi przede mną ten Anglik, lord Wilmore. — Nie jestem ani księdzem Busoni, ani lordem Wilmore. Przyjrzyj mi się lepiej, poszperaj we wspomnieniach, tych najdawniejszych. Głos hrabiego wibrował niby fale magnetyczne. Orzeźwiły one nieszczęśnika po raz ostatni. — O, tak, zdaje mi się — powiedział — że widziałem już kiedyś księdza, że go znam. — A tak, widziałeś mnie i znałeś. — Ale kim ksiądz był wtedy? I jeśli znał mnie ksiądz i widywał, czemu ksiądz mnie nie ratuje? — Bo już nic cię uratować nie zdoła. Twoje rany są śmiertelne. Gdybym mógł cię uratować, widziałbym w tym ostatni dowód miłosierdzia bożego. W takim wypadku, klnę się na prochy mojego ojca, próbowałbym cię ratować, abyś mógł odpokutować za grzechy. — Wspomniałeś o swoim ojcu! — zawołał Caderousse, ożywiony tymi słowami, jakby świętą iskrą. — Kimże on był? Hrabia obserwował, jak postępuje agonia. Pojął, iż ranny ożywił się już po raz ostatni. Podszedł do umierającego i ogarnąwszy go spojrzeniem spokojnym, a zarazem smutnym, szepnął mu na ucho: — Jestem... Rozchylił zaledwie wargi i wyszeptał nazwisko tak cicho, jak gdyby sam lękał się je usłyszeć. Ranny ukląkł na posłaniu i wyciągnął ramiona — próbował się cofnąć, a po chwili, złożywszy ręce, rzekł, czyniąc ostatni wysiłek: — Przebacz mi, Panie Boże, że wyparłem się ciebie. Istniejesz. Sądzisz ludzi tu na ziemi, a w niebie jesteś ich ojcem. Panie Boże, na długo zapomniałem o tobie! Boże, przebacz mi. Panie Boże, w ręce twoje oddaję duszę moją! Zamknął oczy, opadł na wezgłowie, westchnął i skonał. Krew przestała cieknąć z szeroko otwartych ran. — Pierwszy! — powiedział tajemniczo hrabia, wpatrując się w wykrzywioną twarz umarłego. Po dziesięciu minutach zjawił się prokurator i lekarz. Jednego przyprowadził Ali, a drugiego — odźwierny. Zastali księdza Busoniego modlącego się przy zmarłym. 9. BEAUCHAMP Przez dwa tygodnie Paryż mówił tylko o zuchwałym włamaniu do domu hrabiego. Napastnik, umierając, podpisał zeznanie, w którym jako swojego mordercę wskazywał Benedetta. Policja rozesłała wszystkich swoich agentów, aby szukali zbrodniarza. Nóż Caderousse'a, ślepą latarkę, pęk wytrychów i ubranie — z wyjątkiem kamizelki, która gdzieś zaginęła — złożono w kancelarii sądowej; ciało przewieziono do kostnicy. Hrabia powiadał każdemu, że wypadki te zaszły, gdy bawił w Auteuil. Relację o wszystkim zdał mu ksiądz Busoni, który przedziwnym zbiegiem okoliczności spędził tę noc w jego domu, chciał bowiem przejrzeć parę rzadkich książek w bibliotece. I tylko Bertuccio bladł, jeśli ktoś w jego obecności wspomniał Benedetta, ale któż by spostrzegł, że Bertuccio blednie. Villefort, wezwany na miejsce zbrodni, sporządził akt oskarżenia i wdrożył śledztwo, a prowadził je z zapałem, jak w każdej sprawie karnej, w której miał występować. Ale trzy tygodnie najgorliwszych poszukiwań nie dały żadnego rezultatu. Zaczynano tedy zapominać już o włamaniu i morderstwie — wszyscy zajmowali się teraz niedalekim ślubem panny Danglars z panem Andreą Cavalcanti. Sprawę postawiono już niemal oficjalnie, młodzieniec bywał w domu bankiera jako narzeczony. Pan Cavalcanti ojciec wyraził listownie zgodę na mariaż, ubolewając mocno, iż nie będzie mógł opuścić Parmy, gdzie zatrzymuje go służba wojskowa. Oświadczył jednocześnie, że wypłaci synowi sumę przynoszącą sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów renty. Owe trzy miliony postanowiono umieścić u Danglarsa, który miał nimi. obracać, podnosząc wartość kapitału. Kilka osób napomknęło Andrei, że pozycja jego przyszłego teścia jest zachwiana, Danglars bowiem ponosił od jakiegoś czasu ciągłe straty na giełdzie — ale młodzieniec, bezinteresowny i pełen zaufania, nie dawał posłuchu tym pogłoskom, a w delikatności swojej nie wspomniał o niczym baronowi. Toteż baron uwielbiał hrabiego Andreę Cavalcanti. Nie można było tego powiedzieć o pannie Eugenii. Pałając instynktowną nienawiścią do małżeństwa, znosiła jednak obecność Cavalcantiego, gdyż uwolniła ją ona od Morcerfa, ale teraz, gdy Andrea zadomowił się u jej rodziców, powzięła do niego nie tajoną odrazę. Kto wie, czy baron nie dostrzegł tego — ale przypisując ową odrazę jedynie kaprysowi, udawał, że nic nie widzi. W tymże czasie upłynął już niemal termin, którego zażądał był Beauchamp. Albert mógł tedy ocenić słowa Monte Christa, który doradził mu, by nie mącił biegu rzeczy. Bo i nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na wzmiankę o generale i nikomu nie zaświtało w głowie, by kojarzyć postać oficera, który wydał ongi zamek w Janinie, ze szlachetnym hrabią, zasiadającym w Izbie Parów. Niemniej Albert poczytywał się za znieważonego. Autor wzmianki dziennikarskiej, którą młodzieniec odczuł tak boleśnie, na pewno chciał obrazić Morcerfów. Prócz tego sposób, w jaki Beauchamp zakończył rozmowę, napełnił serce Alberta goryczą. Dumał więc chętnie o pojedynku z Beauchampem. Liczył, że o istotnym powodzie spotkania nie dowiedzą się nawet sekundanci. Beauchamp, przepadł gdzieś od owego dnia, kiedy Albert złożył mu wizytę. Ktokolwiek pytał o dziennikarza, dowiadywał się, iż Beauchamp wyjechał na parę dni. Ale dokąd wyjechał — tego nikt nie wiedział. Któregoś ranka lokaj obudził Alberta oznajmiając mu pana Beauchampa. Albert przetarł oczy i powiedział lokajowi, żeby Beauchamp zaczekał na dole, w saloniku będącym zarazem palarnią. Ubrał się co prędzej i zszedł. Beauchamp przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju. Na widok Alberta zatrzymał się. — Wizyta, którą złożyłeś mi pan pierwszy — ozwał się Albert — nie czekając na moją, którą dziś zamierzałem panu złożyć, wydaje mi się dobrą wróżbą. Mówże pan, czy mogę podać panu rękę, powiadając: mój drogi, przyznaj się do winy i pozostańmy przyjaciółmi; czy też mam zapytać krótko: jaką pan broń wybierasz? — Albercie — odpowiedział Beauchamp ze smutkiem, który mocno zaskoczył Morcerfa — siądźmy najpierw i pogadajmy. — A mnie się wydaje, że nim usiądziemy, winieneś mi pan odpowiedzieć. — Mój kochany, w tym sęk, że odpowiedzieć trudno. — Ułatwię tedy panu odpowiedź, ponawiając pytanie: odwołasz pan czy nie? — Albercie, trudno odpowiadać tak lub nie, gdy w grę wchodzi honor, pozycja towarzyska i życie takiego człowieka jak generał lejtnant hrabia de Morcerf, par Francji. — A cóż się robi w takim wypadku? — To, co ja uczyniłem, Albercie, i mówi się: pieniądze, czas i trudy są niczym, gdy idzie o reputację oraz interesy całej rodziny. Mówi się: nie wystarczy prawdopodobieństwo, muszę mieć pewność, gdy idzie o śmiertelny pojedynek z przyjacielem. Mówi się: jeżeli mam skrzyżować szpady albo strzelać się z człowiekiem, któremu od trzech lat ściskam rękę, muszę wiedzieć, dlaczego to czynię, abym na miejsce spotkania stawił się z sercem spokojnym i z czystym sumieniem, bo potrzebne to, skoro mam bronić swojego życia. — Do rzeczy, do rzeczy... — zniecierpliwił się Albert. — Co znaczą te słowa? — Znaczą, że wróciłem właśnie z Janiny. — Z Janiny? Ty? — Tak, ja. — Niemożliwe! — Mój drogi, oto paszport, a na nim wizy: Genewa, Mediolan, Wenecja, Triest, Dobrudża, Janina. Nie uwierzysz policji republikańskiej, cesarskiej i królewskiej? Albert rzucił okiem na paszport — po czym spojrzał zdumiony na Beauchampa. — Byłeś więc w Janinie? — Albercie, gdybyś był cudzoziemcem, kimś obcym, jak ów lordzina angielski, który wyzwał mnie ze cztery miesiące temu, a ja go zabiłem dla świętego spokoju, rozumiesz, że nie zadałbym sobie takiego trudu. Według mnie jednak należał ci się z mojej strony ten dowód przyjaźni i szacunku. Dwa tygodnie podróży tam i z powrotem, cztery dni kwarantanny, dwa dni pobytu — masz więc akurat trzy tygodnie. Wróciłem dziś w nocy i przyszedłem do ciebie. — O Boże, Boże, ileż omówień! Czemuż nie powiesz mi od razu tego, na co tak czekam? — Bo po prawdzie... — Cóż to, wahasz się? — Tak, boję się... — Boisz się wyznać, że twój korespondent cię oszukał! E, dałbyś spokój tym swoim ambicjom, przecież nikt nie może wątpić o twojej odwadze. — Widzisz, chodzi całkiem o co innego — powiedział cicho dziennikarz. Albert pobladł okropnie. Chciał coś powiedzieć, ale słowa zamarły mu na wargach. — Mój kochany — powiedział serdecznie Beauchamp — wierz mi, że wolałbym cię przeprosić, i to jak najszczerzej, ale... — Ale co? — Notatka, mój drogi, mówiła prawdę. — Jak to? Więc ten oficer francuski?... — Niestety. — Ten Fernand?... — Niestety — Ten zdrajca, który wydał zamek?... — Wybacz mi, mój drogi, ale to twój ojciec. Albert rzuciłby się z wściekłością na Beauchampa, ale powstrzymała go nie tyle może jego wyciągnięta ręka, ile łagodne spojrzenie. — Masz tu dowód, mój kochany — powiedział dobywając z kieszeni jakiś papier. Albert rozłożył kartkę. Było to oświadczenie czterech notablów Janiny, stwierdzające, że pułkownik Fernand Mondego, instruktor wojsk Alego Tebelina, wydał twierdzę za dwa tysiące worków złota. Podpisy były poświadczone przez konsula. Albert zachwiał się i padł zdruzgotany na fotel. Tym razem nie było już żadnych wątpliwości: na dokumencie figurowało jego nazwisko rodowe. Milczał chwilę, a potem serce rozparła mu żałość. Żyły nabrzmiały mu na szyi, z oczu trysnęły łzy. Beauchamp przyglądał się rozpaczającemu przyjacielowi z największym współczuciem. Podszedł do niego i rzekł: — Albercie, teraz rozumiesz mnie, prawda? Chciałem wszystko zobaczyć na własne oczy i sam osądzić, spodziewając się, że wyjaśnienie obróci się z korzyścią dla twojego ojca i że będę mógł oddać mu w pełni sprawiedliwość. Stało się jednak inaczej. Skonstatowałem, że ów oficer, instruktor, Fernand Mondego, którego Ali Pasza mianował generalnym gubernatorem, i hrabia Fernand de Morcerf — to jedna i ta sama osoba. Wróciłem więc pamiętając o honorze, jaki wyświadczasz mi przyjaźniąc się ze mną i przybiegłem do ciebie. Albert siedział w fotelu zasłaniając oczy, jakby raziło go światło dzienne. — Przybiegłem do ciebie — ciągnął Beauchamp — żeby ci powiedzieć: Albercie, błędy, jakie w tych burzliwych czasach popełnili nasi ojcowie, nie dotyczą dzieci. Rewolucja, Albercie, w czasie której urodziliśmy się obaj, zbryzgała krwią albo błotem prawie każdy mundur i prawie każdą sędziowską togę. Teraz, Albercie, kiedy mam wszystkie dowody, kiedy ja jeden znam twoją tajemnicę, nikt nie zmusi mnie do walki, którą twoje sumienie, jestem tego pewien, wyrzucałoby ci jako zbrodnię, ale ofiarowuję ci to, czego już nie mógłbyś żądać ode mnie. Ja tylko jeden posiadam te dowody i dokumenty — znikną, jeśli zechcesz. Jeśli życzysz sobie, straszliwa tajemnica pozostanie między nami. Nikomu jej nie zdradzę — strażnikiem będzie mój honor. Zgadzasz się, Albercie, zgadzasz się, przyjacielu? Albert rzucił, się Beauchampowi na szyję. — O, serce szlachetne — zawołał. — Weź to — powiedział Beauchamp i wręczył mu dokumenty. Albert chwycił je kurczowo, ścisnął, zmiął i już miał je podrzeć — obawiając się jednak, aby najmniejszy skrawek uniesiony wiatrem nie powrócił któregoś dnia i nie ugodził go w czoło, podszedł do świecy, która paliła się stale, zapalano bowiem od niej cygara, i spalił wszystko jak najdokładniej. — Kochany, najlepszy przyjacielu — szeptał Albert paląc papiery. — Niech znikną jak zły sen — mówił Beauchamp — jak ostatnie iskry pełzające po tym zaczernionym papierze, jak resztki dymu unoszące się z tych niemych popiołów. — Tak — powiedział Albert — i niech tylko zostanie wieczysta przyjaźń, którą oświadczam mojemu zbawcy. Przyjaźń tę moje dzieci przekażą twoim. Przyjaźń ta będzie przypominać mi zawsze, że zawdzięczam ci honor i życie. Bo gdyby to wyszło na jaw, zapewniam cię, że palnąłbym sobie w łeb. Nie! Nie uczyniłbym tego ze względu na moją biedną matkę: umarłaby z boleści. Wyjechałbym raczej z Francji. — Drogi przyjacielu — rozczulił się Beauchamp. Ale ta radość nagła i by tak rzec, sztuczna, wprędce opuściła Alberta. Posmutniał jeszcze bardziej. — Cóż to ci dolega, przyjacielu? — zagadnął Beauchamp. — Widzisz, coś pękło mi w sercu. Trudno wyzbyć się w sekundę szacunku, zaufania i dumy, jakie budzi w synu nieskazitelne nazwisko ojca. O mój drogi, jakże ja teraz będę odnosił się do niego?... Czy cofnę się, kiedy zechce pocałować mnie w czoło, i czy nie podam mu ręki? Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi. O moja biedna matko! — i Albert spojrzał poprzez łzy na portret hrabiny. — Jeśli wiedziałaś o tym, jakże musiałaś cierpieć! — Odwagi, przyjacielu — powiedział Beauchamp, biorąc go za ręce. — Ale skąd się wzięła ta pierwsza wzmianka w twojej gazecie? — zapytał niespokojnie Albert. — Kryje się za tym czyjaś nienawiść, jakiś nieznany wróg. — A więc jeszcze jeden powód, abyś zebrał się na odwagę. Nie wolno ci okazywać jakiegokolwiek niepokoju. Musisz nosić w sobie tę tajemnicę, jak chmura nosi zniszczenie i śmierć. Pojmujemy ten sekret fatalny dopiero w momencie, gdy rozszaleje się burza. Oszczędzaj sił, przyjacielu, na wypadek, gdyby wróg miał się pojawić. — Sądzisz, że to jeszcze nie koniec? — przeraził się Albert. — Nic nie sądzę, mój drogi, ale wszystko jest możliwe. Słuchaj no... — O co ci chodzi? — zapytał Albert, widząc, że Beauchamp się zawahał. — Czy wciąż zamierzasz poślubić pannę Danglars? — Czemu pytasz o to w tej chwili? — Bo według mnie małżeństwo to wiąże się ze sprawą, która pochłania nas właśnie. — Jak to? — spytał Albert zaczerwieniwszy się. — Myślisz, że pan Danglars?... — Ciekawi mnie tylko, jak się ma rzecz z twoim małżeństwem. Nie dopatruj się u diabła, jakiegoś ukrytego znaczenia w moich słowach. — Nie dopatruję się, a narzeczeństwo moje z panną Eugenią zostało zerwane. — Aha — powiedział Beauchamp. I widząc, że Albert znowu wpada w melancholię, rzekł: — Wiesz co, pojedźmy na spacer; rozerwie cię przejażdżka konna albo faetonem. Potem zjemy gdzieś śniadanie, a po śniadaniu każdy z nas wróci do swoich spraw. — Dobrze, ale przejdźmy się pieszo, zmęczenie powinno mnie uspokoić. — Przejdźmy się pieszo — zgodził się Beauchamp. I obaj przyjaciele, podążywszy bulwarem, dotarli do kościoła Świętej Magdaleny. — Słuchaj — ozwał się Beauchamp — skoro już tu jesteśmy, nie wstąpilibyśmy do hrabiego de Monte Christo? Sprawi ci to na pewno przyjemność. Towarzystwo tego człowieka krzepi w jakiś cudowny sposób. A poza tym hrabia nigdy o nic nie pyta. Otóż według mnie ludzie, którzy o nic nie pytają, najumiejętniej niosą pociechę. — Dobrze — zgodził się Albert. — Chodźmy do hrabiego, ogromnie go lubię. 10. PODRÓŻ Ujrzawszy obu młodzieńców razem, Monte Christo wydał okrzyk radości. — No, spodziewam się — rzekł — że cała sprawa zakończona i wyjaśniona, a panowie pogodziliście się. — Tak — odpowiedział Beauchamp. — Plotki te niedorzeczne przycichły same, a gdyby znów zaczęły się szerzyć, ja pierwszy będę je tępił. Nie mówmy więc już na ten temat. — Albert powie panu, że to ja mu dałem tę radę — odparł hrabia. — Dobrze, panowie, żeście przyszli, bo dawnom nie spędził równie paskudnego ranka. — Ale co pan robi? — spytał Albert. — Zdaje się, że pan porządkuje swoje papiery. — Chwalić Boga, nie moje. W moich papierach panuje zawsze wzorowy ład z tej prostej przyczyny, że ich nie mam. Porządkowałem papiery pana Cavalcanti. — A któż to taki? — spytał Beauchamp. — Nie wiesz? To ten młody człowiek, którego hrabia wprowadza w świat — objaśnił Albert. — Co to, to nie — ozwał się Monte Christo — nigdy nie wprowadzam nikogo w świat, a tym bardziej pana Cavalcanti. — Pan Cavalcanti żeni się, zamiast mnie, z panną Danglars — ciągnął Albert z bladym uśmiechem. — Domyślasz się więc, mój drogi, jak okrutnie nad tym cierpię. — Co takiego? Cavalcanti żeni się z panną Danglars? — zdziwił się Beauchamp. — Czyżbyś pan przybywał z dalekich krajów? — ozwał się Monte Christo. — Toć cały Paryż mówi tylko o tym, a pan, dziennikarz, nic o tym nie wie. — Czy to pan hrabia skojarzył to małżeństwo? — spytał Beauchamp. — E, mój panie wszędobylski, nie gadałbyś takich rzeczy. Ja miałbym skojarzyć czyjekolwiek małżeństwo! Nie znasz mnie pan. Sprzeciwiałem się w tym wypadku z całej mocy i odmówiłem pośrednictwa. — Rozumiem — odpowiedział Beauchamp. — Ze względu na naszego wspólnego przyjaciela, Alberta. — Ze względu na mnie? — ozwał się Albert. — Z pewnością nie! Hrabia zaświadczy, ile razy go prosiłem, żeby pomógł mi zerwać to narzeczeństwo, które, szczęściem, zostało zerwane. Hrabia utrzymuje, że nie jemu winienem dziękować; w takim razie wzniosę, jak starożytni, ołtarz deo ignoto. — Moi panowie — rzekł Monte Christo — nie wtrącałem się zupełnie do tej sprawy, zresztą moje stosunki zarówno z teściem, jak i z zięciem są oziębłe; jedynie panna Eugenia, która, jak mi się zdaje, nie kwapi się zbytnio do małżeństwa, nosi mnie jeszcze w sercu, widziała bowiem, że nie starałam się jej pozbawić ukochanej wolności. Miły Boże, mimo wszystko, co kiedykolwiek mówiłem o tym młodzieńcu, właściwie nie znam go — podobno jest bogaty i z dobrej rodziny; dla mnie jednak to tylko pogłoska. Powtarzałem to wszystko do znudzenia panu Danglars, ale on nie widzi świata poza tym Toskańczykiem. Podzieliłem się z baronem pewną wiadomością, według mnie dość ważną: pana Andreę, oddanego w dzieciństwie na garnuszek, jakoby zamienili czy może porwali Cyganie albo guwerner... licho wie zresztą. Jestem natomiast pewien, że ojciec stracił go z oczu na lat przeszło dziesięć; przez ten czas chłopak włóczył się po świecie, a co robił wtedy, Bóg jeden wie. Ale ostrzegałem na próżno. Bo proszono mnie, żebym napisał do majora, aby przysłał papiery, otóż i one. Przesyłam je z kolei państwu Danglars i jak Piłat umywam ręce. — A cóż na to wszystko panna d'Armilly? — zapytał Beauchamp. — Jakże traktuje pana, który zabierasz jej uczennicę? — A bo ja wiem. Zdaje się, że wyjeżdża do Włoch. Pani Danglars wspomniała mi o niej, prosząc, abym dał jej listy polecające do impresariów. Skreśliłem więc bilecik do dyrektora teatru Valle, który ma wobec mnie pewne obligi. Ale cóżeś tak posmutniał, panie Albercie? Czyżbyś, nie domyślając się tego, kochał się w pannie Danglars? — O ile wiem, to nie — odpowiedział Albert uśmiechając się smętnie. Beauchamp zaczął oglądać obrazy. — Stanowczo — ciągnął Monte Christo — nie jesteś pan w swoim sosie. No, co panu dolega? Przyznaj się pan. — Migrena. — Drogi panie Albercie, mam w takim razie dla pana lekarstwo niezawodne; sam je stosuję, i zawsze z powodzeniem, jeśli doznam jakiej przeciwności. — Cóż to takiego? — Zmiana miejsca. — Doprawdy? — Tak. A teraz właśnie, doznawszy najrozmaitszych przykrości, wyjeżdżam. Nie pojechałbyś pan ze mną? — Pan hrabia miał przykrości? — zdziwił się Beauchamp. — Nie do wiary! A jakież to? — Lekko pan mówisz o tym. Ale chciałbym widzieć pańską minę, gdyby u pana w domu prowadzono śledztwo. — Jakie znowu śledztwo? — No przecież pan de Villefort bada sprawę mojego miłego mordercy. Był to podobno bandyta, zbiegły galernik. — A prawda — powiedział Beauchamp — czytałem w gazecie. I któż to zacz ten Caderousse? — Zdaje się, że to Prowansalczyk... Pan de Villefort słyszał o nim, kiedy mieszkał jeszcze w Marsylii, a i pan Danglars skądś go zna. W wyniku tego więc pan prokurator królewski ogromnie wziął całą sprawę do serca. Zaciekawiła też ona mocno pana prefekta policji, dzięki zaś owemu zainteresowaniu, za które nie posiadam się z wdzięczności, przyprowadzają mi od dwóch tygodni wszystkich bandytów, jakich tylko zdołają schwytać w Paryżu i w okolicy — pod pozorem, że między nimi może się trafić morderca pana Caderousse. A więc jeśli to potrwa dłużej, za trzy miesiące wszyscy bandyci i złodzieje z całego królestwa francuskiego będą znać nazbyt dokładnie plan mojego domu; wobec tego postanowiłem oddać im moją siedzibę i uciec gdzie pieprz rośnie, no co, nie da się pan skusić, panie Albercie? — Jak najchętniej. — A więc postanowione, tak? — Dobrze. Ale dokąd się wybierzemy? — Tam, gdzie powietrze jest czyste, gdzie milkną hałasy, gdzie człowiek pyszny staje się pokorny i mały. Lubię to upokorzenie, ja, o którym powiadają, że jestem panem świata, jak cesarz August. — Pięknie, ale dokąd pan wyruszasz? — Nad morze, mój drogi panie, nad morze. Widzi pan, jestem marynarzem. Wykołysały mnie ramiona sędziwego Okeanosa, wychowałem się na łonie pięknej Amfitryty; igrałem na jego zielonym płaszczu i na jej lazurowej szacie. Kocham morze tak, jak się miłuje kochankę — a gdy nie widzę go długo, tęsknię za nim. — Jedźmy, hrabio, jedźmy! — Nad morze? — Tak. — Zgadzasz się pan? — Zgadzam. — A zatem, drogi panie Albercie, będzie dziś pod wieczór czekała na dziedzińcu moja podróżna bryka. Można w niej spać jak w łóżku. Będzie zaprzężona w czwórkę koni pocztowych. Jest dość miejsca na cztery osoby, może więc i pan zabrałby się z nami? — zwrócił się do Beauchampa. — Dziękuję, Wróciłem właśnie znad morza. — Jak to znad morza? — A raczej z morskiej wycieczki. — No to co, jedź z nami! — zawołał Albert. — Nie, mój drogi. Skoro odmawiam, rzecz jest absolutnie niemożliwa. Muszę pozostać w Paryżu — szepnął Albertowi — choćby dlatego, żeby pilnować listów, które wpływają do mojej gazety. — Niezrównany z ciebie przyjaciel! Tak, pozostań, pilnuj, masz rację. I staraj się wykryć wroga, który przesłał tę wiadomość. Albert i Beauchamp rozstali się. Ostatni uścisk dłoni zawarł to, czego usta nie mogły wypowiedzieć w obecności hrabiego. — Wspaniały chłop ten Beauchamp, nieprawdaż, panie Albercie? — ozwał się Monte Christo, gdy dziennikarz odszedł. — O tak, i odważny, ręczę za to. Nikogo chyba tak nie kocham. Ale skoro zostaliśmy sami, powiedzże mi pan, choć mi właściwie wszystko jedno, dokąd jedziemy. — Do Normandii, jeśli pan się zgodzisz. — Cudownie! Na szczerą wieś, prawda? Nie będzie towarzystwa i nie będzie sąsiadów... — Tak. Będą tylko wierzchowce do przejażdżki, psy myśliwskie, jeśli zechcemy zapolować, i łódź rybacka, gdy przyjdzie nam ochota wybrać się na ryby. To wszystko. — Tego właśnie mi trzeba. Dam znać matce — i jestem na pańskie rozkazy. — Ale czy pozwoli panu?... — Na co? — Na wycieczkę do Normandii. — Mnie? A czyż nie jestem samodzielny? — Wiem, że wolno się panu włóczyć po świecie, bom spotkał pana we Włoszech, ale... ? Ale? — Ale nie wiem, czy wolno będzie panu odbyć wycieczkę w kompanii człowieka, zwanego hrabią de Monte Christo. — Czyżby hrabia miał krótką pamięć? — A cóż ma do tego moja pamięć? — Toć mówiłem panu o sympatii, jaką darzy pana moja matka. — „Kobieta zmienną jest” — powiedział Franciszek I. „Kobieta to fala” — powiedział Szekspir. Jeden był wielkim królem, drugi wielkim poetą, obaj zaś musieli znać kobiety. — Owszem: kobiety, ale moja matka to kobieta wyjątkowa. — Nie przeczę, ale mogła zmienić o mnie zdanie. — Moja matka jest ogromnie powściągliwa w uczuciach, ale jeśli raz kogoś polubi, to już na zawsze. — Ach! Doprawdy... — westchnął Monte Christo. — I sądzisz pan, że czyni mi zaszczyt darząc mnie innym uczuciem niż doskonała obojętność? — Mówiłem już panu, a teraz powtarzam, że musisz pan być oryginałem i człowiekiem naprawdę nieprzeciętnym. — No, no. — Tak, bo moja matka nie ciekawi się panem, lecz interesuje. Kiedy jesteśmy we dwoje, mówimy tylko o panu. — A nie ostrzegała pana przed owym Manfredem? — Przeciwnie. Powiedziała mi: „Moim zdaniem, Albercie, hrabia to człowiek z gruntu szlachetny. Staraj się pozyskać jego przyjaźń”. Monte Christo spuścił oczy i westchnął. — Doprawdy! — rzekł po chwili. — Ależ oczywiście. I nie tylko nie będzie sprzeciwiać się naszej wycieczce, ale zgodzi się na nią całym sercem. Podróż zacieśni naszą znajomość, a matka zaleca mi co dzień, bym zbliżył się do pana. — A więc zobaczymy się o piątej. Staniemy na miejscu o północy, a najpóźniej o pierwszej. — W Tréport? Jakim cudem? — W Tréport albo nie opodal Tréport. — W osiem godzin przejedziemy czterdzieści osiem mil? — To i tak długo. — Stanowczo, jesteś pan cudotwórcą. Prześcigniesz nie tylko kolej żelazną, co nie jest trudne, zwłaszcza we Francji, ale telegraf. — Tak czy inaczej, bądź punktualny, kochany panie Albercie, bo mamy przed sobą z osiem godzin drogi. — Niech się pan nie obawia, muszę się tylko spakować. — A więc do piątej. — Do piątej. Albert wyszedł. Monte Christo uśmiechnął się kiwnąwszy mu głową, a po chwili zadumał się nad czymś głęboko. Przesunąwszy ręką po czole, jak gdyby chciał odpędzić jakąś myśl, zadzwonił dwa razy. Na odgłos dzwonka pojawił się Bertuccio. — Panie Bertuccio — rzekł — nie jutro i nie pojutrze, jak zamierzałem najpierw, ale dziś po południu wyjeżdżam do Normandii. Masz pan do piątej czasu aż nadto; uprzedź koniuszych na pierwszym postoju. Towarzyszy mi pan hrabia de Morcerf. Możesz pan odejść. Bertuccio spełnił rozkaz. Do Pontoise pomknął foryś z wiadomością, że kolasa nadjedzie punktualnie o szóstej. Koniuszy z Pontoise wysłał umyślnego z wiadomością do następnego punktu — i tak po sześciu godzinach na każdym postoju czekały gotowe konie. Przed odjazdem hrabia wstąpił do Hayde, zawiadomił ją o podróży i oddał jej zarząd domem. Albert stawił się punktualnie. Podróż zrazu nudna, stała się zajmująca, a to dzięki szybkości. Morcerf nie wyobrażał sobie dotąd, iż można tak pędzić. — Nie sposób jeździć waszymi dyliżansami — powiedział Monte Christo.— Robią dwie mile na godzinę, a oprócz tego macie głupią ustawę, która zabrania, aby jeden podróżny wyprzedzał drugiego, chyba że ma na to specjalne zezwolenie. Toteż jegomość chory i zrzędny ma prawo zmusić podróżnych rześkich i zdrowych, aby wlekli się za nim. Unikam tej niedogodności, podróżując własnymi końmi i z własnym pocztylionem, nieprawdaż, Ali? Hrabia wytknął głowę przez okienko i krzyknąwszy ostro, popędził konie. Ów okrzyk użyczył im skrzydeł. Nie biegły już — leciały. Powóz dudnił, niby grom po brukowanym gościńcu — przechodnie oglądali się za tym ognistym meteorem. Ali przynaglał konie krzykiem i uśmiechał się łyskając białymi zębami. Dzierżył mocno lejce, po których ściekała piana, wiatr rozwiewał bujne grzywy rumaków. Ali, dziecię pustyni, był w swoim żywiole. Czarny, o płomiennych oczach, w śnieżnym burnusie, otoczony obłokiem pyłu, wydawał się geniuszem samumu, bogiem huraganu. — Nie znałem dotąd rozkoszy, jaką daje błyskawiczny pęd — ozwał się Morcerf. Rozpogodził się, jakby wicher zmiótł chmurę z jego czoła. — Skądże, u diabła, bierzesz pan takie rumaki? — spytał. — Chyba hodują je specjalnie dla pana. — Jakbyś pan zgadł — odparł hrabia. — Sześć lat temu znalazłem na Węgrzech wspaniałego ogiera, słynnego z szybkich nóg. Nabyłem go, nie pomnę za jaką cenę, bo i tak płacił Bertuccio. Tegoż roku spłodził trzydzieści dwa źrebięta. Obejrzymy całą tę progeniturę, wywodzącą się z jednego ojca; wszystkie one do siebie podobne, czarne od stóp do głów — i tylko każdy ma białą gwiazdkę na czole. Mój ogier był paszą stadniny: dobierano mu faworyty. — Znakomite!... Ale cóż hrabia robi z tymi wszystkimi końmi? — Przecież pan widzisz, że nimi jeżdżę. — Ale nie podróżujesz pan bez przerwy... — Kiedy nie będę ich potrzebował, Bertuccio je sprzeda, zarabiając, jak twierdzi, do czterdziestu tysięcy franków. — Nie znajdzie się w Europie król dość bogaty, by kupić je od pana. — No to sprzeda je pierwszemu lepszemu wezyrowi, który opróżni swój skarb, żeby je kupić, a potem napełni go znowu, bijąc poddanych kijami po piętach. — Chciałbym się z panem podzielić pewną myślą. — Proszę bardzo. — Bertuccio jest chyba po panu największym bogaczem w Europie. — Mylisz się, drogi panie Albercie. Jestem pewien, że opróżniwszy kieszenie Bertuccia nie doliczyłbyś się pięćdziesięciu centymów. — Doprawdy? — zdziwił się Albert — ten Bertuccio to chyba fenomen. E, hrabio, nic wprowadzaj mnie dalej w tę swoją krainę czarów, bo przestanę wierzyć, uprzedzam. — Drogi panie Albercie, nigdy nikogo nie łudzę cudami: cyfry, rachunek i basta. Zastanówże się: intendent kradnie, ale dlaczego kradnie? — Bo ma to chyba w krwi; kradnie, żeby kraść. — Otóż mylisz się pan. Kradnie, bo ma żonę, dzieci i ambicje, zarówno w stosunku do siebie, jak i do rodziny. Kradnie przede wszystkim z uwagi na to, by zapewnić sobie przyszłość, spodziewa się bowiem, że pan go kiedyś wypędzi. A Bertuccio jest sam jak palec. Czerpie z mojej kasy nie zdając mi rachunku. I jest pewien, że nigdy go nie usunę. — Skądże taka pewność? — Stąd, że nie znalazłbym lepszego na jego miejsce. — Obracasz się pan więc w błędnym kole przypuszczeń. — O nie. Jestem absolutnie pewien swoich ludzi, dla mnie dobry sługa to taki, którego śmierć i życie mam w ręku. — To jesteś hrabia panem życia i śmierci Bertuccia? — Tak — odparł zimno hrabia. Istnieją słowa, które zamykają rozmowę niby żelazne drzwi. Należało do nich owo „tak”, które wypowiedział hrabia. Pędzili całą drogę, nie zwalniając ani na moment. Było osiem postojów, a na każdym czekała czwórka koni. Przebyli czterdzieści siedem mil w osiem godzin. Nocą wjechali w bramę pięknego parku. Stała otworem, odźwierny czekał przy niej. Foryś bowiem wyruszywszy z ostatniego postoju uwiadomił go o przybyciu pana. Było wpół do trzeciej nad ranem. Morcerf znalazł się w swoim apartamencie. Czekała tu nań kąpiel i kolacja. Lokaj, który przyjechał z nimi siedząc w tyle kolasy, był na usługi Alberta. Baptysta siedział przez całą drogę na koźle — był na usługi hrabiego. Albert wykąpał się, zjadł kolację i poszedł spać. Całą noc kołysał go melancholijny szum fal. Zbudziwszy się, podbiegł do drzwi balkonu. Otwarłszy je znalazł się na niewielkim tarasie. U stóp Alberta rozpościerał się z jednej strony ocean, czyli bezmiar, a z drugiej piękny park, łączący się z laskiem. W zatoczce kołysała się smukła korweta o strzelistych masztach. Na szczycie wielkiego masztu powiewała bandera z herbem Monte Christa. Była to lazurowa tarcza, a na jej tle widniała złota góra ze szkarłatnym krzyżem u wierzchołka. Mogła być w tym aluzja zarówno do nazwiska przypominającego Kalwarię, górę, którą męka Pana Naszego uczyniła cenniejszą od złota, i do krzyża, owego narzędzia haniebnej tortury uświęconego krwią bożą — jak i do jakiegoś osobistego wspomnienia. Tajemniczy ten człowiek przecierpiał wiele, a potem odrodził się jakby, ale sprawy te spowiła swoim mrokiem noc przeszłości. Wokół korwety uwijały się łodzie rybackie, należące do okolicznego chłopstwa. Przypominały one skromnych poddanych, którzy czekają na rozkazy królowej. Tutaj, jak i wszędzie, gdzie Monte Christo miał zabawić choćby tylko dwa dni, wszystko urządzone było z nadzwyczajnym komfortem. Ktokolwiek przestąpił te progi, rozpoczynał życie łatwe. Albert znalazł w przedpokoju dwie fuzje i wszelkie przybory myśliwskie. W jednym z pokoi na parterze widniały w komplecie zmyślne przybory, jakich używają Anglicy uprawiający rybołówstwo. Ludzie ci, leniwi i cierpliwi, nie przekazali jeszcze w tym względzie wszystkich swoich sposobów rybakom francuskim, zwolennikom utartych metod. Cały dzień upłynął na rozrywkach, które hrabia wynajdywał z nieporównanym mistrzostwem. Ustrzelili w parku dwanaście bażantów, złowili w strumieniach tyleż pstrągów, obiad zjedli w altanie z widokiem na morze, a herbatę wypili w bibliotece. Pod wieczór trzeciego dnia Albert drzemał w fotelu zmęczony tym trybem życia, który dla hrabiego zdawał się być fraszką. Monte Christo tymczasem sporządzał wespół z architektem plan oranżerii, którą zamierzał zbudować. Nagle młodzieniec ocknął się i uniósł głowę, gdyż na kamienistej drodze rozległ się gwałtowny tętent. Wyjrzał przez okno, a wtedy zdziwił się bardzo niemile, zobaczywszy na dziedzińcu swojego lokaja. Nie wziął go tutaj, żeby nie sprawić kłopotu hrabiemu. — Cóż ty tu robisz, Florenty? — zawołał, podskoczywszy z irytacji. — A może moja matka zachorowała? I wypadł z pokoju. Monte Christo podążył za nim wzrokiem. Lokaj, zdyszany jeszcze, wyciągnął z kieszeni zalakowany pakiecik. Pakiecik zawierał gazetę i list. — Od kogo ten list? — spytał Albert. — Od pana Beauchamp — odpowiedział Florenty. — To przysłał cię tu pan Beauchamp? — Tak, proszę jaśnie pana. Wezwał mnie, dał mi pieniądze na podróż, najął dla mnie konia pocztowego i przykazał mi, żebym, nie zatrzymując się nigdzie, pojechał do jaśnie pana. Przebyłem drogę w piętnaście godzin. Albertem wstrząsnął dreszcz. Otworzył list. Przeczytawszy pierwsze słowa, krzyknął i drżąc chwycił gazetę. Nagle pociemniało mu przed oczyma, nogi ugięły się pod nim i upadłby, gdyby Florenty nie podtrzymał go ramieniem. — Biedny chłopak! — wyszeptał Monte Christo tak cicho, że sam nawet nie usłyszał tych miłosiernych słów. — Powiedziano bowiem, że za winy ojców cierpieć będą dzieci aż do czwartego pokolenia! Tymczasem Albert, odzyskawszy siły, czytał dalej. Potrząsał głową, pot spływał mu z czoła, miął gazetę. — Florenty — zapytał — czy twój koń mógłby zaraz odbyć drogę do Paryża? — E, przecież to nędzny chabet pocztowy. — A co w domu? — Dość spokojnie. Ale kiedym wrócił od pana Beauchamp, pani hrabina była zapłakana. Wezwała mnie, żeby się dowiedzieć, kiedy pan wróci. Powiedziałem wtedy pani hrabinie, że jadę po jaśnie pana, bo mi kazał pan Beauchamp. Wyciągnęła najpierw rękę, jakby chciała mnie powstrzymać, ale po chwili namysłu rzekła: „Jedź, Florenty, niech mój syn wraca”. — Wracam, wracam, mamo — powiedział Albert — bądź spokojna!... Biada łotrowi!... Ale przede wszystkim muszę wyjechać. Wrócił do pokoju, gdzie zostawił był Monte Christa. Jakże okropnie zmienił się Albert w ciągu tych pięciu minut. Głos mu drżał, twarz pałała, oko błyszczało gorączkowo, a pojawiły się pod nim sińce, zataczał się jak pijany. — Hrabio — rzekł — dziękuję za miłą gościnność i skorzystałbym z niej na pewno dłużej, ale muszę wracać do Paryża. — Cóż to się stało? — Wielkie nieszczęście. Nie zatrzymuj mnie pan więc. Chodzi o coś cenniejszego niźli moje życie. Nie dopytuj się, hrabio, błagam. Proszę tylko o konia. — Moje stajnie są do pańskiej dyspozycji, zmęczysz się pan zbytnio jadąc, konno, weź kolasę, karetę, którykolwiek z moich powozów. — Nie, to przedłużyłoby sprawę. A następnie fatyga, której chciałbyś mi pan zaoszczędzić, dobrze mi zrobi. Albert postąpił kilka kroków, zataczając się, jakby ugodziła go kula, i padł na krzesło obok drzwi. Monte Christo nie zauważył tego, stał bowiem w oknie, wołając: — Ali, konia dla pana hrabiego de Morcerf! Prędko, pan hrabia się spieszy. Słowa te ocuciły Alberta. Wybiegł z pokoju, hrabia podążył za nim. — Dziękuję — szepnął Albert wskakując na siodło. — Florenty, wracaj co koń wyskoczy! Czy mam dawać jakieś hasło pańskim ludziom na postojach? — Zsiądziesz pan po prostu z tego konia, a oni w moment osiodłają ci następnego. Albert miał już pocwałować, ale zatrzymał się jeszcze i rzekł: — Odjazd mój wyda się panu zapewne dziwny, niedorzeczny; nie wyobrażasz pan sobie, że kilka słów wydrukowanych w gazecie może przywieść do desperacji. A więc — dodał rzucając hrabiemu dziennik — przeczytaj pan to, ale kiedy odjadę, abyś nie widział mojego rumieńca. I gdy hrabia podnosił gazetę, spiął konia ostrogą. Rumak, zdziwiony snadź, że ktoś ośmielił się dać mu podobną zachętę, pomknął jak strzała. Hrabia popatrzył za Albertem. W oczach Monte Christa odmalowało się bezmierne współczucie. A kiedy młodzieniec zniknął, hrabia przeczytał: Oficer francuski będący w służbach Ali Paszy, wezyra Janiny — o czym wspomniał trzy tygodnie temu „Impartial” — nie tylko wydał twierdzę, lecz i sprzedał Turkom swojego dobroczyńcę. Oficer ów, imieniem Fernand, jak podali nasi czcigodni koledzy, ozdobił później swoje nazwisko klejnotem szlacheckim. I oto straszliwa tajemnica, którą pogrzebał szlachetny Beauchamp, pojawiła się znowu, w innej gazecie, niby groźny upiór. Ktoś okrutny poinformował inny dziennik nazajutrz po wyjeździe Alberta do Normandii. Biedak przeczytawszy wzmiankę był bliski szaleństwa. 11. SĄD O ósmej rano Albert wpadł jak bomba do Beauchampa. Lokaj był uprzedzony o wizycie. Wprowadził Morcerfa — Beauchamp brał właśnie kąpiel. — Okropność! — zawołał Albert. — Dlatego czekam na ciebie, mój biedaku. — Jestem więc. Nie pytam, nazbyt pewien twojej uczciwości i dobroci, czyś mówił komu o tej sprawie; nie, mój przyjacielu. To zresztą, żeś przysłał po mnie, świadczy o twojej przyjaźni. Nie traćmy więc czasu na próżne gadanie. Czy domyślasz się, kto wymierzył cios? — Powiem ci to za chwilę w paru słowach. — Tak, nim jednak przystąpisz do sedna, opowiedz mi szczegółowo historię tej ohydnej zdrady. I Beauchamp przytoczył Albertowi, uginającemu się pod ciężarem hańby i boleści, fakty następujące: Wzmianka ukazała się przedwczoraj nie w „Impartialu”, lecz w gazecie — jak to było ogólnie wiadome — rządowej, co przydawało sprawie ogromnej wagi. Beauchamp spostrzegł ową notatkę przy śniadaniu. Posłał natychmiast po dorożkę i nie dokończywszy śniadania, pojechał do redakcji dziennika rządowego. Aczkolwiek należał do skrajnej opozycji, przyjaźnił się serdecznie z redaktorem naczelnym owej gazety. Zdarza się to czasem — by nie powiedzieć: często. Redaktor przeglądał akurat własną gazetę, zachwycając się notatką o cukrze buraczanym. Sam ją widać ułożył. — Mój drogi, skoro przeglądasz własną gazetę, nie potrzebuję ci mówić, co mnie sprowadza — rzekł Beauchamp. — Czyżbyś przypadkiem należał do zwolenników trzciny cukrowej? — Nic mnie to w ogóle nie obchodzi. Przyszedłem w innej sprawie. — W jakiej to? — Chodzi o Morcerfa. — Co ty mówisz! Ciekawe, prawda? — Tak ciekawe, żeś puścił się na oszczerstwo i zaryzykował proces, który przegrasz raczej. — Wcale nie. Z notatką wpłynęły dokumenty, stwierdzające jej prawdziwość. Jesteśmy święcie przekonani, że pan de Morcerf będzie cicho siedział. A zresztą ten, kto wskaże łajdaka, niegodnego zaszczytów, jakimi go obsypano, wyświadcza krajowi przysługę. Beauchamp zaniemówił na chwilę. — Ale któż poinformował was tak dokładnie? — spytał. — Moja gazeta dała po temu hasło, ale musiała zamilknąć z braku dowodów, choć nam bardziej zależy niż wam, aby zdemaskować pana de Morcerf, bo jest parem Francji — my zaś jesteśmy w opozycji. — E, nie doszukuj się w tym nadzwyczajności. Nie goniliśmy za skandalem, to on nas dogonił. Odwiedził nas ktoś wczoraj: przyjechał prosto z Janiny i wręczył nam gruby plik akt, a ponieważ wahaliśmy się, czy oskarżyć Morcerfa, oświadczył, że artykuł i tak ukaże się w innej gazecie. Sam wiesz najlepiej, kochasiu, co to znaczy sensacyjna wiadomość. Czyż podobna było ją sobie darować? Zadaliśmy cios okrutny, w całej Europie podniosą wrzawę. Beauchamp pojął, że nie pozostaje mu nic innego, jak spuścić głowę. Wyszedł zdesperowany i napisał do Morcerfa. Nie mógł jednak mu donieść, bo stało się to później, że tegoż dnia w Izbie Parów, jakże zwykle spokojnej i godnej, zawrzało. Prawie wszyscy zjawili się przed rozpoczęciem sesji. Ponury wypadek, który miał ściągnąć uwagę publiczną na jednego z najbardziej znanych członków prześwietnej Izby, był tematem ożywionych rozmów. Czytano szeptem notatkę, komentowano ją, a wspomnienia uwypukliły dokładnie przytoczony w niej fakt. Hrabia de Morcerf nie był lubiany wśród kolegów. Jak wszyscy parweniusze, stronił od otoczenia, okazując nadmierną wyniosłość, by nadać sobie pozór arystokraty. Toteż wielka arystokracja szydziła zeń. Ludzie wybitni mieli go za hetkę pętelkę. Ci zaś, którzy uczciwie zdobyli rozgłos, gardzili Morcerfem instynktownie. Hrabia znalazł się tedy w niemiłej sytuacji kozła ofiarnego. Palce boży wskazał, że on ma paść ofiarą, wszyscy więc gotowali się, aby krzyknąć: „Bij!” Ale Morcerf nie wiedział o niczym. Nie abonował dziennika, w którym ukazała się hańbiąca wzmianka. Rankiem tedy pisał spokojnie listy i ujeżdżał konia. Przyjechał więc o zwykłej porze, wysiadł z karety i spoglądając dumnie, podążył pewien siebie korytarzami. Nie spostrzegł, że woźni przepuszczali go z pewnym wahaniem, a koledzy ledwie odpowiadali na jego ukłony. Obrady trwały już pół godziny. Aczkolwiek hrabia, jak się rzekło, o niczym nie wiedział, mina jego i zachowanie wydały się bardziej pyszne aniżeli zazwyczaj. Zgromadzenie, dbałe o swój honor, potraktowało więc obecność pana de Morcerf jako coś w najwyższym stopniu wyzywającego: wszyscy uznali ją za nietakt, niektórzy za czelność, a kilku nawet za obelgę. Każdy oczywiście niecierpliwił się, że jeszcze nie przystąpiono do rzeczy. Każdy trzymał w ręku gazetę, zawierającą oskarżenie. Ale jak zawsze w takich razach, nikt nie chciał atakować pierwszy, bojąc się odpowiedzialności. Na koniec jeden z czcigodnych parów, zajadły wróg hrabiego de Morcerf, wstąpił uroczyście na trybunę. Świadczyło to, iż nadszedł oczekiwany moment. Zaległa złowroga cisza. I tylko Morcerf nie wiedział, dlaczego tym razem wszyscy w takim skupieniu wpatrują się w mówcę, którego nie zawsze chętnie wysłuchiwano. Hrabia nie okazał więc zaniepokojenia, gdy mówca oznajmił na wstępie, iż poruszy sprawę tak poważną, drażliwą i tak żywotną dla Izby, że prosi kolegów o najgłębszą uwagę. Kiedy jednak padły pierwsze słowa dotyczące Janiny i pułkownika Fernanda, hrabia de Morcerf pobladł tak okropnie, że wśród zebranych, którzy wpatrywali się w niego, zapanowało poruszenie. Cierpienia natury moralnej są jak rany, które się zasklepiają, ale nie goją; zawsze bolesne, gotowe krwawić za lada dotknięciem, pozostają w sercu nie zabliźnione. Mówca odczytał wzmiankę wśród ciszy przerywanej szmerami, które ustały, gdy przystąpił do dalszego ciągu. Wyłożył teraz swoje skrupuły i oświadczył, że ma przed sobą trudne zadanie. Utrzymywał, że podnosząc tę sprawę, osobistą i jakże przykrą, broni honoru pana de Morcerf i całej Izby. Zażądał na koniec, aby wszczęto jak najszybsze dochodzenie, które położy kres kalumnii, zanim zdąży się ona rozpowszechnić. Tym sposobem pana de Morcerf przywróci się do czci i pomści w oczach ogółu. Morcerf był tak przybity i zatrwożony tym nagłym ciosem, że zdołał wybełkotać jedynie kilka słów, spoglądając półprzytomnie na kolegów. Onieśmielenie to, które można było wziąć równie dobrze za dowód winy, jak i niewinności, zjednało mu pewną sympatię. W ludziach szlachetnych współczucie dla wroga dotkniętego nieszczęściem bierze zawsze górę nad nienawiścią. Prezydent zarządził głosowanie. Głosowano przez powstanie; w wyniku zdecydowano wdrożyć śledztwo. Zapytano hrabiego, w ile dni zdoła przygotować obronę. Morcerf odzyskał rezon, uświadomiwszy sobie, że cios ten jeszcze go nie zdruzgotał. — Wysoka Izbo — odpowiedział — nie będę zwlekał, bo czas nic tu nie pomoże, by odeprzeć atak, który skierowali na mnie wrogowie nieznani i ukryci w cieniu, gdyż lękają się widać światła. Na błyskawicę, która oślepiła mnie przez moment, odpowiem gromem. Czemuż, zamiast usprawiedliwiać się, nie mogę zmazać mojej hańby krwią, na dowód, że jestem was, koledzy, godzien. Słowa te wywarły korzystne wrażenie. — Proszę więc, aby śledztwo zostało wdrożone jak najprędzej, a ja dostarczę Wysokiej Izbie wszelkich koniecznych po temu dokumentów. — Jaki termin pan wyznaczasz? — zapytał prezydent. — Jestem od dziś do dyspozycji Wysokiej Izby. Prezydent potrząsnął dzwonkiem. — Czy Wysoka Izba się zgadza — zapytał — aby dziś jeszcze rozpoczęto dochodzenie? — Tak! — odpowiedzieli jednomyślnie zebrani. Wyznaczono komisję do zbadania dokumentów, których miał dostarczyć Morcerf. Komisja miała odbyć pierwszą naradę tegoż dnia o ósmej wieczorem w biurach Izby. Jeśli trzeba będzie odbyć kilka posiedzeń, komisja zbierze się za każdym razem w tym samym lokalu i o tejże godzinie. Gdy zapadła ta decyzja, Morcerf poprosił, aby pozwolono mu odejść. Człowiek ten, szczwany i nieustępliwy, przewidując, iż burza taka spadnie kiedyś na jego głowę, zgromadził był już dawno dokumenty na swoją obronę. Beauchamp opowiedział Albertowi wszystkie te szczegóły, które podaliśmy czytelnikowi. Opowiadanie dziennikarza miało tę wyższość nad naszym, iż podał swoją relację na gorąco. Albert słuchał drżąc. Chwilami odzyskiwał nadzieję, to znów ogarniał go gniew albo wstyd. Z poufnych bowiem wynurzeń Beauchampa wiedział, iż ojciec zawinił, a skoro zawinił, jakimże cudem mógłby wykazać swoją niewinność? Wyłożywszy to wszystko Albertowi, Beauchamp zamilkł. — I co dalej? — spytał Albert. — Dalej? — powtórzył Beauchamp. — Tak. — Mój drogi, pytanie to pociąga za sobą przykrą odpowiedź. Chcesz więc dowiedzieć się dalszego ciągu? — Muszę wszystko wiedzieć, a wolę, żebyś ty mnie poinformował, a nie kto inny. — A więc, Albercie, przygotuj się na najgorsze. Albert przesunął ręką po czole, aby upewnić się o swoich siłach. Podobnie ktoś, kto ma bronić życia, sprawdza swój pancerz i szablę. Uczuł się silny, brał bowiem rozgorączkowanie za energię. — No to gadaj — rzekł. — Nadszedł wieczór — mówił Beauchamp. — Cały Paryż czekał na dalszy rozwój wypadków. Wielu sądziło, że twój ojciec, pojawiwszy się tylko, obali oskarżenie; inni znowuż mówili, że hrabia się nie stawi; ktoś nawet zapewniał, że wyjechał do Brukseli — kto inny więc zapytał policję, czy to prawda, że hrabia wziął paszport. — Przyznam ci się — ciągnął Beauchamp — żem uczynił wszystko, aby pewien młody par, mój przyjaciel, wchodzący w skład komisji, wprowadził mnie na rodzaj trybuny. Wstąpił więc po mnie o siódmej i nim ktokolwiek się zjawił, polecił woźnemu opiekę nade mną. Woźny zamknął mnie w jakiejś lóżce. Było ciemno i zasłonięty kolumną mogłem spodziewać się, że wysłucham do końca owej okropnej debaty. Sesja zaczęła się punktualnie o ósmej. Pan de Morcerf zjawił się z ostatnim uderzeniem zegara. Trzymał w ręku jakieś papiery i był całkiem spokojny. Wbrew zwyczajowi wszedł skromnie, ubrany z surową prostotą. Zapiął frak na wszystkie guziki, jak to zwykle czynią byli wojskowi. Sprawił jak najlepsze wrażenie. Komisja była usposobiona jak najprzychylniej — a nawet paru jej członków podeszło do hrabiego i podało mu rękę. Albertowi serce pękało, kiedy słuchał tych wszystkich szczegółów. A jednak mimo zgryzoty wdzięczny był tym ludziom. Uściskałby chętnie tych, co okazali szacunek jego ojcu, którego honor tak bardzo ucierpiał. W tymże momencie wszedł woźny i podał prezydentowi jakiś list. — Oddaję panu głos, hrabio de Morcerf — powiedział prezydent otwierając kopertę. Hrabia rozpoczął swoją apologię — ciągnął Beauchamp — a mówił przekonywająco i bronił się nadzwyczaj zręcznie, zapewniam cię, Albercie. Przedstawił dowody, stwierdzające, że wezyr Janiny do ostatniej chwili darzył go zaufaniem. Zlecił mu przecież u sułtana misję, od której zależało jego życie. Pokazał pierścień — oznakę władzy, pierścień, którym Ali Pasza pieczętował zazwyczaj listy. Hrabia otrzymał ten pierścień od wezyra, aby mieć do niego wstęp o każdej porze dnia i nocy, nawet gdyby był w haremie. Na nieszczęście, oznajmił, misja mu się nie powiodła. Kiedy powrócił, ażeby bronić swojego dobroczyńcy, Ali Pasza już dogorywał. Ale mając do pułkownika bezgraniczne zaufanie, oddał mu pod opiekę pierwszą swoją faworytę i córkę. Albert zadrżał, przypomniała mu się bowiem opowieść Hayde. Zapamiętał, co piękna Greczynka mówiła mu o misji, pierścieniu i o tym, w jaki sposób ją sprzedano. — Jakie wrażenie zrobiły słowa mojego ojca? — zapytał niespokojnie Albert. — Przyznam się, że wzruszyły mnie tak samo jak i całą komisję. Prezydent spojrzał niedbale na list, który mu przyniesiono — ale przeczytawszy początek, ożywił się. Przeczytał do końca, odczytał raz jeszcze — przez cały czas popatrując bacznie na hrabiego. — Oświadczył nam pan hrabia — rzekł — że wezyr Janiny powierzył pańskiej opiece żonę i córkę... — Tak — odpowiedział Morcerf — ale tutaj, jak i we wszystkim, prześladowało mnie nieszczęście. Kiedy wróciłem, nie zastałem już Hayde i Wasiliki. — Znałeś je pan? — Widywałem je dość często, dzięki zażyłości, jaka łączyła mnie z paszą. Darzył mnie on bezgranicznym zaufaniem. — A nie wiesz pan aby, co się z nimi stało? — Słyszałem, że zabiła je zgryzota, a może nędza. Nie jestem bogaty, wiodłem życie pełne niebezpieczeństw, nie mogłem więc, ku mojemu szczeremu żalowi, udać się na poszukiwanie tych kobiet. Prezydent zmarszczył lekko brwi. — Panowie — rzekł — słuchaliście uważnie wyjaśnień pana hrabiego dc Morcerf. Czy pan hrabia mógłby, na poparcie swoich słów, przedstawić jakiegoś świadka? — Boleję nad tym, ale nie. Ci, którzy otaczali wezyra, rozproszyli się po świecie albo umarli. Zdaje się, że ja jeden z moich rodaków ocalałem w tej strasznej wojnie. Mam tylko listy Alego Tebelin, które przedstawiłem panom; mam ten pierścień, dowód jego przyjaźni — oto on; mam wreszcie dowód najbardziej przekonujący, jakiego mógłbym dostarczyć: po tej anonimowej napaści nie zjawił się nikt, kto zaprzeczyłby mojemu słowu uczciwego człowieka i kto miałby coś do zarzucenia mojemu życiu — surowemu, żołnierskiemu. Rozległ się szmer pełen aprobaty. Otóż, Albercie, twój ojciec wygrałby sprawę, gdyby nic w tym czasie nie zaszło. Pozostawało już tylko głosowanie — ale prezydent powiedział jeszcze: — Panowie, a także i pan, panie hrabio, nie będziecie chyba nic mieli przeciwko przesłuchaniu bardzo ważnego świadka, który stawił się sam. Świadek ów — nie wątpimy wysłuchawszy hrabiego — wykaże jego całkowitą niewinność. Oto list, który otrzymałem w tym względzie. Czy mam go odczytać, czy też przejdziemy, panowie, nad tym wypadkiem do porządku dziennego? Pan de Morcerf zbladł i tak zacisnął palce, że zachrzęściły papiery, które trzymał w ręku. Komisja opowiedziała się za odczytaniem listu. Hrabia zamyślił się i milczał. Prezydent odczytał następujący list: Panie Prezydencie. Dowiedziawszy się, że komisja rozpatruje działalność pana generała lejtnanta hrabiego de Morcerf w Epirze i Macedonii, oświadczam, że mogę udzielić w tej sprawie jak najściślejszych informacji. Prezydent zrobił krótką pauzę. Hrabia de Morcerf zbladł. Prezydent powiódł po zebranych pytającym spojrzeniem. — Niech pan czyta! Niech pan czyta! — zawołano zewsząd. Prezydent zaczął czytać dalej: Byłam przy śmierci Ali Paszy. Wiem, co stało się z Wasiliką i z Hayde. Stawiam się więc do dyspozycji i domagam się nawet, żeby mnie wysłuchano. Będę w westybulu, kiedy komisja otrzyma ten list. — A któż to taki ten świadek, a raczej wróg? — spytał hrabia głosem wyraźnie zmienionym. — Dowiemy się, proszę pana — odparł prezydent. — Czy koledzy życzą sobie przesłuchać tego świadka? — Tak, tak — posypały się zewsząd głosy. Zawołano woźnego. — Czy ktoś czeka w westybulu? — zapytał prezydent. — Tak, proszę pana — odpowiedział woźny. — I któż to taki? — Jakaś dama ze służącym. Wszyscy spojrzeli po sobie. — Wprowadźcie tę damę — rzekł prezydent. Po pięciu minutach ukazał się woźny. Nikt nie odrywał oczu od drzwi, a i ja — mówił Beauchamp — czekałem i niepokoiłem się tak jak inni. Za woźnym postępowała kobieta, spowita od stóp do głów w powłóczysty szal. Sposób, w jaki miała ów szal udrapowany, perfumy, którymi się skropiła — świadczyły, że jest elegancka i młoda. Prezydent poprosił nieznajomą, aby zdjęła szal. Okazało się, że dama jest ubrana na grecką modłę, a ponadto olśniewała urodą. — Ach! — rzekł Morcerf — to była ona. — Co za ona? — Hayde. — Kto ci to powiedział? — Odgadłem, niestety! Ale mów dalej, proszę cię. Widzisz, że jestem spokojny. I chyba już niedługo koniec. — Pan de Morcerf — ciągnął Beauchamp — przeraził się i zdumiał zarazem, ujrzawszy tę kobietę. Te prześliczne usta miały przywrócić mu życie albo wydać nań wyrok śmierci. A nas tak pochłonęła ta dziwna i jakże ciekawa historia, że zapomnieliśmy prawie o panu de Morcerf. Prezydent wskazał fotel damie, lecz ona potrząsnęła głową na znak, że będzie stać. Hrabia osunął się na fotel — nogi odmówiły mu snadź posłuszeństwa. — Zwróciła się pani listownie do komisji — rzekł prezydent — oznajmiając, że pragnie pani udzielić nam informacji w sprawie Alego Tebelin. Twierdzi pani, że byłaś naocznym świadkiem wypadków, jakie zaszły ongi w Jamnie. — Tak, byłam ich świadkiem — odpowiedziała nieznajoma głosem pełnym uroczego smutku. Był to głos osobliwie melodyjny, spotykany tylko na Wschodzie. — Pozwolę sobie jednak zauważyć — ozwał się prezydent — że byłaś pani wtedy jeszcze dzieckiem. — Miałam cztery lata, ale wypadki te były dla mnie tak ważne, że pozostał mi w pamięci każdy szczegół. Stoją mi jak żywe przed oczyma. — Ale jakie znaczenie miały one dla pani i kim jesteś pani, że ta straszna katastrofa aż tak utkwiła pani w pamięci? — Chodziło o śmierć lub życie mojego ojca: na imię mi Hayde, jestem córką Tebelin Alego, paszy Janiny, i Wasiliki, jego najukochańszej żony. Rumieniec dumy i wstydu wykwitł na policzkach młodej kobiety. Ogień tryskający z jej oka, niezwykła waga tego oświadczenia wywarły na zebranych nieopisane wrażenie. W hrabiego jakby uderzył piorun i jakby ziemia otwarła mu się pod stopami. — Pozwoli pani — ozwał się znowu prezydent, skłoniwszy jej się z szacunkiem — że zadam jeszcze jedno pytanie, a zadać je muszę z obowiązku i będzie ono ostatnie: czy możesz pani poprzeć swoje słowa jakimś dokumentem? — Mogę, proszę pana — odparła Hayde, dobywając spod szala wonny atłasowy woreczek. — Oto moja metryka, którą zredagował mój ojciec, a podpisali jego najwyżsi urzędnicy. A tutaj świadectwo chrztu, gdyż ojciec zgodził się, aby chowano mnie w wierze matki, świadectwo opatrzone pieczęcią arcybiskupa Epiru i Macedonii. Oto wreszcie najważniejszy z dokumentów — akt sprzedaży. Oficer francuski sprzedał mnie i moją matkę El Kobbirowi, ormiańskiemu handlarzowi niewolników. Oficer ów, zawierając haniebny układ z Porta, zastrzegł sobie między innymi, że żona i córka jego dobroczyńcy będą stanowić część przypadającego mu łupu. Sprzedał nas za kwotę odpowiadającą czterystu tysiącom franków. Hrabia de Morcerf zzieleniał i oczy nabiegły mu krwią, zebrani zaś milczeli złowieszczo. Hayde nadal spokojna — ale spokój ten groźniejszy był od gniewu — podała prezydentowi akt sprzedaży, zredagowany w języku arabskim. Komisja, spodziewając się, że niektóre dokumenty będą zapewne zredagowane po arabsku, grecku albo turecku, wezwała już wcześniej tłumacza; wprowadzono go teraz. Jeden z dostojnych parów, który nauczył się był arabskiego w czasie świetnej kampanii egipskiej, śledził oczyma tekst odczytywany głośno przez tłumacza. Ja, El Kobbir, handlarz niewolników, dostawca haremu Sułtana, otrzymałem dla Jego Cesarskiej Mości od pana hrabiego Monte Christo, magnata Franków, szmaragd wartości dwóch tysięcy cekinów jako zapłatę za niewolnicę chrześcijańską, mającą lat jedenaście, imieniem Hayde, córkę zmarłego Ali Tebelina, wezyra Janiny i Wasiliki, jego faworyty. Hayde, a także jej matkę, zmarłą w Konstantynopolu, sprzedał mi francuski pułkownik Fernand Mondego, będący w służbach rzeczonego wezyra. Kupna tego dokonano na zlecenie Jego Sułtańskiej Mości, który wypłacić mi raczył na ten cel tysiąc cekinów. Sporządzono w Konstantynopolu za zezwoleniem Jego Sułtańskiej Mości 1247 roku Hegiry. Podpisano: El Kobbir Niniejszy akt, aby nikt nie mógł wątpić o jego autentyczności, zostaje opatrzony pieczęcią sułtańską na koszt sprzedawcy. Obok podpisu kupca widniała pieczęć sułtańska. Kiedy tłumacz zakończył lekturę i gdy wszyscy spojrzeli na pieczęć, zaległa straszliwa cisza. Oko hrabiego, nabiegłe krwią, płonęło; nie odrywał spojrzenia od Hayde. — Czy nie można by, łaskawa pani — ozwał się prezydent — wezwać hrabiego de Monte Christo, który, o ile wiem, bawi z panią w Paryżu? — Hrabia Monte Christo, mój przybrany ojciec, jest od trzech dni w Normandii. — Ale któż w takim razie doradził pani ten krok, za który jesteśmy wdzięczni? Bo i całkiem on naturalny, skoro, jako córkę Ali Paszy, dotknęło panią tyle nieszczęść. — Krok ten — odparła Hayde — podjęłam sama, li tylko ze względu na pamięć po moim ojcu. Choć jestem chrześcijanką, marzyłam zawsze — niech mi Bóg przebaczy! — by pomścić mojego ojca. Kiedy noga moja stanęła na francuskiej ziemi, kiedy dowiedziałem się, że zdrajca mieszka w Paryżu, jęłam czuwać dniem i nocą. Mieszkam samotnie w domu mojego szlachetnego opiekuna, gdyż lubię mrok i ciszę, dzięki nim bowiem mogę dumać nie rozpraszając myśli. Ale pan hrabia de Monte Christo otacza mnie ojcowską opieką — tedy i życie światowe nic jest mi obce; wolę jednak przysłuchiwać się tylko jego dalekim odgłosom. Otrzymuję albumy z rycinami i najświeższe nuty, a także czytam gazety — w ten sposób obserwuję życie, nie biorąc w nim osobistego udziału. Dowiedziałam się dziś rano o tym, co zaszło w Izbie Parów i o wieczornej naradzie. Napisałam więc. — Wynika z tego — ozwał się prezydent — że hrabia de Monte Christo nie wic nic o pani kroku, czy tak? — Absolutnie nic, i nawet obawiam się, że nie będzie kontent, dowiedziawszy się o nim. Tak czy inaczej, piękny to dzień dla mnie — mówiła Hayde wzniósłszy wzrok tryskający płomieniem — piękny to dzień, w którym mogę wreszcie pomścić mojego ojca! Hrabia milczał przez cały ten czas. Koledzy popatrywali na niego, litując się zapewne tej karierze, którą unicestwiło wonne tchnienie kobiety; twarz hrabiego zmieniała się coraz bardziej pod wpływem nieszczęścia. — Panie de Morcerf — zapytał prezydent — czy poznajesz pan w tej damie córkę Tebelin Alego, paszy Janiny? — Nie — odpowiedział Morcerf podnosząc się z trudem. — Wrogowie uknuli przeciwko mnie jakąś intrygę. Hayde, która przez ten czas patrzyła na drzwi, jakby oczekując kogoś, odwróciła się nagle, a ujrzawszy hrabiego krzyknęła straszliwie: — Nie poznajesz mnie? Ale ja cię, na szczęście, poznaję! Tyś jest Fernand Mondego, oficer francuski, instruktor armii mojego szlachetnego ojca! Tyś wydał twierdzę Janiny! Ty, wysłany przez mojego ojca do Konstantynopola, aby pertraktować z sułtanem o ułaskawienie twojego dobroczyńcy, przywiozłeś podstępny firman z rzekomym ułaskawieniem! Tyś, dzięki temu firmanowi wyłudził od paszy pierścień, aby okazał ci posłuszeństwo Selim, strażnik ojca! Tyś to zasztyletował Selima! To ty sprzedałeś moją matkę i mnie handlarzowi niewolników, El Kobbirowi! Morderco, morderco, morderco! Masz jeszcze na rękach krew twojego pana! Spójrzcie wszyscy! Mówiła z takim ogniem, że wszyscy spojrzeli na hrabiego, a hrabia spuścił wzrok patrząc na ręce, jakby czuł na nich ciepłą jeszcze krew Alego. — Twierdzisz więc pani z całą stanowczością, że poznajesz w hrabi de Morcerf oficera nazwiskiem Fernand Mondego? ? Czy poznaję? O matko moja, rzekłaś mi: „Byłaś wolna, miałaś kochającego ojca, przeznaczeniem twoim było zostać niemal królową! Przyjrzyj się dobrze temu człowiekowi: on to sprzedał cię w niewolę, on to nadział na włócznię głowę twojego ojca, on to nas zdradził! Przyjrzyj się dobrze jego prawej ręce: jest na niej głęboka blizna, gdybyś zapomniała jego twarzy, poznasz go po tej bliźnie. Tą ręką wyliczył złoto El Kobbir!” Czy go poznaję? Niechże on teraz ośmieli się powiedzieć, że mnie nie poznaje! Każde słowo godziło w Morcerfa niby nóż. Tracił stopniowo energię. Wsunął szybko i jakby mimo woli rękę, którą znaczyła szrama, za surdut i padł na fotel. Zawładnęła nim beznadziejna desperacja. Wśród zebranych zapanowało gwałtowne wzburzenie. Jakby powiał potężny wicher północny i zakręcił suchymi liśćmi. — Panie hrabio — ozwał się prezydent — niech pan nie rezygnuje z walki. Niech pan odpowie! Sprawiedliwość nasza nie wyróżnia nikogo, podobnie jak sprawiedliwość boża. Nie dopuści, aby pognębili pana wrogowie, da panu możność obrony. Czy życzysz pan sobie, abyśmy przeprowadzili dodatkowe śledztwo? Na pańskie żądanie dwóch członków naszej Izby pojedzie do Janiny. Niech pan odpowiada. Ale Morcerf milczał. Wtedy członkowie komisji popatrzyli na siebie ze zgrozą. Porywczość i energia hrabiego były znane. Skoro nie mógł się bronić, musiał ostatecznie upaść na duchu. A może po tym milczeniu przypominającym drzemkę miał się przebudzić i rzucić grom. — Cóż pan tedy zdecydowałeś? — zapytał prezydent. — Nic! — odpowiedział głucho Morcerf, podnosząc się z miejsca. — Czyżby zeznanie córki Tebelin Alego było zgodne z prawdą? — zapytał znów prezydent. — Czyżby rzeczywiście należała do tych straszliwych świadków, którym oskarżony nie ośmiela się przeczyć? Czyżbyś przyznawał się pan do winy? Morcerf spojrzał z taką rozpaczą, że ułagodziłby tygrysa — nie sposób jednak ułagodzić sędziów. Wstał spoglądając w sufit. Ale spuścił oczy, jakby w obawie, by nie otworzyło się sklepienie i nie ukazał się jaśniejący glorią inny trybunał — trybunał niebieski. Nagłym ruchem rozpiął surdut, który snadź go dusił, i wypadł z sali niby ponury szaleniec. Krok jego dudnił przez chwilę po korytarzach i schodach; konie ruszyły z kopyta — aż zadrżał portyk pałacu wybudowanego w stylu florenckim. — Panowie — rzekł prezydent, kiedy zaległa cisza — czy waszym zdaniem pan hrabia de Morcerf dopuścił się zdrady oraz innych czynów hańbiących? — Tak! Tak! — padła jednogłośna odpowiedź. Hayde pozostała do końca obrad. Wysłuchała wyroku nie objawiając ani litości, ani ukontentowania. Gdy wyrok odczytano, zasłoniła twarz, skłoniła się majestatycznie sędziom i wyszła krokiem, jaki Wergiliusz widywał u bogiń. 12. WYZWANIE Wtedy — ciągnął Beauchamp — wymknąłem się, korzystając z ciemności zalegających salę. Woźny, który mnie wprowadził, czekał u drzwi. Powiódł mnie korytarzami aż do bocznego wejścia, którym wydostałem się na ulicę Vaugirard. Byłem złamany i, przebacz mi, Albercie, zachwycony. Złamany, myślałem bowiem o tobie; zachwycony szlachetnością tej dziewczyny, która pragnęła pomścić ojca. Ktokolwiek, Albercie, podał tę wiadomość, był na pewno wrogiem, ale przysięgam ci, że działał jako ramię Opatrzności. Przez cały ten czas Albert siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. A teraz, odsłoniwszy lico czerwone ze wstydu i zalane łzami, chwycił Beauchampa za rękę. — Przyjacielu — rzekł — życie moje skończone; nie powiem jak ty, że cios ten wymierzyła mi Opatrzność — ale będę szukał ukrytego wroga, a kiedy go poznam, zabiję go albo on mnie zabije. Liczę, że jako przyjaciel dopomożesz mi w poszukiwaniach, jeśli wzgarda nie zdławiła w twoim sercu przyjaźni. — Wzgarda? A cóż to nieszczęście ma z tobą wspólnego? Nie żyjemy, Bogu dzięki, w czasach, kiedy zabobon czynił dzieci odpowiedzialnymi za postępki rodziców. Przyjrzyj się swojemu życiu, Albercie: młode ono, ale jakże czyste. Jesteś, mój drogi, bogaty: wyjedź z Francji — w tym nowożytnym Babilonie, stolicy zmiennych gustów, o wszystkim prędko się zapomina. Wrócisz za jakie cztery lata, poślubisz może jakąś rosyjską księżniczkę, a więc tym bardziej nikt nie będzie przypominał tego, co stało się przed szesnastu laty. — Dziękuję ci, mój drogi, dziękuję za te słowa wypływające z najszlachetniejszych pobudek, ale tak być nie może; powiedziałem ci, czego pragnę, a teraz pragnienie musi stać się wolą. Osobiście zainteresowany w tej sprawie, nie mogę, rozumiesz to, patrzeć na nią z twojego punktu widzenia. To, co według ciebie pochodzi z niebiańskiego źródła, mnie wydaje się raczej podejrzane. Nie myślę też, aby Opatrzność przyłożyła do tego ręki — a to i dobrze, bo zamiast nieuchwytnej i niewidzialnej wysłanki, co rozdziela nagrody i kary niebieskie, znajdę jegomościa uchwytnego i widzialnego i zemszczę się na nim. A przysięgam ci, że wystawię rachunek za wszystko, co wycierpiałem od miesiąca. Powtarzam ci, że wracam między ludzi, ty zaś, jeżeli jesteś nadal moim przyjacielem, jak mówisz, pomożesz mi odnaleźć tego, kto zadał cios. — Dobrze. A więc skoro ci absolutnie na tym zależy, schodzę na ziemię. Jeśli postanowiłeś szukać wroga, dopomogę ci. I znajdę go, gdyż mój honor jest w tej kwestii niemal tak zainteresowany jak twój. — W takim razie zabierajmy się do poszukiwań. Każda minuta opóźnienia wyda mi się wiecznością. Donosiciel jeszcze nie poniósł kary, spodziewa się więc zapewne, że ujdzie mu na sucho. A ja klnę się na honor, że się myli. — Posłuchaj tedy. — O mój drogi, widzę, że coś wiesz. Przywracasz mi życie. — Nie twierdzę, Albercie, że to pewne, ale zawsze mamy światełko pośród ciemności. I może zaprowadzi nas ono do celu. — Mówże prędzej, umieram z niecierpliwości. — A więc opowiem ci to, czegom opowiedzieć nie chciał po powrocie z Janiny. — Mówże, mów. — Posłuchaj więc: w Janinie zebrałem, rzecz naturalna, najpierw informacje u najbogatszego bankiera. Kiedy tylko wspomniałem o sprawie, nim padło nazwisko twojego ojca... — Tak, tak — powiedział mi — zdaje się, że wiem co pana sprowadza. — Skądże byś pan mógł wiedzieć? — Bo dwa tygodnie temu ktoś pytał mnie o tę sprawę. — Kto taki? — Pewien paryski bankier, mój korespondent. — A jakże on się nazywa? — Danglars. — On? — zawołał Albert. — No tak. Toć ten człowiek zawistny od dawna już prześladuje mojego biednego ojca; on, jakoby zwolennik lewicy, nie może strawić, że hrabia de Morcerf jest parem. A weź pod uwagę to zerwanie narzeczeństwa bez istotnego powodu. Tak, tak, jesteśmy w domu. — Zbierz informacje nie dając się ponosić temperamentowi... A jeśli to prawda... — A jeśli to prawda — dokończył gwałtownie Albert — już on mi za wszystko zapłaci!... — Miarkuj się, bo to człowiek stary. — Tak się będę liczył z jego wiekiem, jak on się liczył z honorem mojego rodu. Jeśli miał pretensję do mojego ojca, czemuż nie wygarnął mu tego? Ale tchórz bał się znaleźć oko w oko z człowiekiem odważnym. — Albercie, nie potępiam cię, ale chciałbym cię pohamować. Działaj oględnie. — O, nie bój się. A zresztą, będziesz mi towarzyszył. Sprawy oficjalne wymagają świadków. Jeśli pan Danglars okaże się winnym, zginie dziś jeszcze albo zginę ja. Chcę, mój drogi, sprawić mojemu honorowi piękny pogrzeb. — No cóż, skoro tak postanowiłeś, trzeba od razu przystąpić do rzeczy. Chcesz jechać do pana Danglars? To jedźmy. Posłali po dorożkę. Przed pałacem bankiera stał faeton pana Cavalcanti. W drzwiach spotkali jego sługę. — Do licha, wszystko świetnie się układa — rzekł Albert posępnie. — Jeśli pan Danglars nie przyjmie wyzwania, zabiję mu zięcia. Cavalcanti będzie się musiał bić. Paradne! Oznajmiono Alberta. Danglars, wiedząc o wczorajszych wypadkach, zakazał go wpuścić. Ale było już za późno — Albert wszedł za lokajem. Usłyszawszy bowiem odpowiedź, jaką Danglars dał słudze, wtargnął aż do gabinetu, a za nim Beauchamp. — Mój panie — zawołał Danglars — chyba wolno mi przyjmować albo nie przyjmować, kogo zechcę! Wydaje mi się, że się pan zapominasz. — Myli się pan — odparł zimno Albert. — Istnieją okoliczności, kiedy zawsze dla pewnych osób jesteśmy w domu. Chyba żeś już pan stchórzył, a wtedy inna sprawa. — Czegóż więc pan sobie życzy? — Życzę sobie — odpowiedział Albert nie zwracając uwagi na Cavalcantiego, który stał wsparty o kominek — abyśmy się spotkali w ustronnym miejscu, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał przez dziesięć minut; jeden z nas zostanie na ziemi — więcej nie żądam. Danglars zbladł. Cavalcanti uczynił nieokreślony gest. Albert zwrócił się tedy ku niemu: — A może i pan hrabia pofatyguje się także, jest pan niemal członkiem rodziny? Spotkania tego rodzaju wyznaczam każdemu, kto tylko przyjmie moją propozycję. Cavalcanti zbaraniał i spojrzał na Danglarsa. Bankier opanowawszy się podniósł się z fotela i stanął między młodymi ludźmi. Albert zaczepił Andreę, a więc sprawa przybierała inny obrót. Danglars łudził się, że powód wizyty Alberta jest inny, niż przypuszczał na początku. — A, to tak, mój panie — rzekł do Alberta — przyszedłeś pan tutaj szukać zwady z panem Andreą, ponieważ przedłożyłem go nad pana. Uprzedzam, że skieruję sprawę do prokuratora królewskiego. — Mylisz się pan — odpowiedział Albert uśmiechając się posępnie. — Nie myślę o zerwanym narzeczeństwie, a zwróciłem się do pana Cavalcantiego, bo wydało mi się, że w pewnej chwili zapragnął wziąć udział w naszej rozmowie. A poza tym miałeś pan rację. Szukam zwady z każdym, ale pan baron Danglars ma pierwszeństwo. — Trzeba panu wiedzieć — odparł Danglars blady ze strachu i ze złości — że kiedy spotykam na drodze wściekłego psa, zabijam go, nie czyniąc sobie wyrzutów, bo przecież wyświadczam społeczeństwu przysługę. Otóż jeżeli w przystępie wścieklizny spróbujesz mnie pan ugryźć, uprzedzam, że zabiję pana bez litości. Czyż to moja wina, że pański ojciec jest zhańbiony? — Tak, łajdaku! — wykrzyknął Morcerf. — Twoja! Danglars cofnął się o krok. — Co takiego? Moja? No to w takim razie pan zwariowałeś! Czy ja znam historię Grecji? Czy to ja podróżowałem po Bałkanach? Czy to ja doradziłem pańskiemu ojcu, żeby sprzedał twierdzę Janiny? Żeby zdradził... — Milczeć! — powiedział głucho Albert. — Nie pan narobiłeś nieszczęścia. Nie pan wywołałeś skandal, aleś go obłudnie sprowokował. ? Ja? — A pan. Od kogóż pochodzi wiadomość? — No chyba pan wyczytałeś w gazecie, że ktoś przysłał ją z Janiny. — To któż w takim razie napisał do Janiny? — Do Janiny? — No tak. Kto informował się listownie o mojego ojca? — Zdaje się, że każdemu wolno wysłać list do Janiny. — A jednak wysłała go tylko pewna osoba. — Tylko pewna osoba? — A tak, i tą osobą jesteś pan! — Owszem, pisałem. Wydając córkę za mąż, miałem chyba prawo zebrać wiadomości o rodzinie jej przyszłego; nie tylko prawo, lecz i obowiązek. — Pisał pan, wiedząc wybornie, jaką otrzymasz odpowiedź. — Ależ skąd! Przysięgam panu — zawołał Danglars ze szczerością i przekonaniem, którymi natchnął go nie tyle strach, ile sympatia, jaką w gruncie rzeczy darzył nieszczęśliwego młodzieńca — przysięgam panu, że nigdy by mi nie przyszło do głowy pisać do Janiny. Toć ja nic nie wiedziałem o dramacie Ali Paszy! — Czyżby więc nakłonił ktoś pana, żebyś napisał? — Może. — Tak czy nie? — Tak. — Kto taki? Powiedzże już pan wszystko! — No cóż, to była całkiem prosta historia. Mówiąc o przeszłości pańskiego ojca, napomknąłem mu, że nikt nie wie, skąd właściwie wziął swoją fortunę. Rozmówca mój zapytał wtedy, czy nie wiem w takim razie, gdzie pański ojciec zrobił majątek. Odpowiedziałem: „w Grecji”. A wtedy doradzono mi: „Napisz więc pan do Janiny”. — I któż to panu doradził? — Hrabia Monte Christo, pański przyjaciel. — Hrabia Monte Christo?! — Tak. I napisałem. Chcesz pan zobaczyć moją korespondencję? Mogę ją panu pokazać. Albert i Beauchamp spojrzeli na siebie. — Zdaje mi się — ozwał się wtedy Beauchamp, który milczał do tej chwili — że łaskawy pan oskarża hrabiego, ponieważ hrabia wyjechał z Paryża i usprawiedliwić się nie może. — Nie oskarżam nikogo, mój panie, i zapewniam panów, że powtórzę w obecności hrabiego Monte Christo to, com powiedział. — A czy hrabia wie, jaką pan otrzymał odpowiedź? — Pokazałem mu ją. — A czy wiedział, że mojemu ojcu na imię Fernand i że jego nazwisko rodowe brzmi Mondego? — Tak. Wiedział o tym ode mnie od dawna. Uczyniłem to, co każdy uczyniłby na moim miejscu, a może nawet mniej. Kiedy nazajutrz po nadejściu odpowiedzi z Janiny pański ojciec odwiedził mnie za namową hrabiego de Monte Christo, aby prosić oficjalnie o rękę Eugenii dla pana, odmówiłem, krótko co prawda, ale bez wyjaśnień i nie nadając sprawie rozgłosu. Bo i po co zresztą miałbym nadawać jej rozgłos? Co mnie obchodzi honor albo dyshonor pana de Morcerf? Od tego akcje ani spadają, ani nie idą w górę. Albert uczuł, jak krew nabiega mu do twarzy. Nie było już wątpliwości. Danglars bronił się tchórzliwie, ale z pewnością siebie człowieka, który jeśli nie mówi całej prawdy, mówi jej część kierując się nie sumieniem, a tylko strachem. I o co właściwie chodziło Albertowi? Nie o winę Danglarsa czy Monte Christa. Szukał człowieka, który poniósłby odpowiedzialność za zniewagę przyjąwszy pojedynek, a było rzeczą oczywistą, że Danglars bić się nie będzie. A zresztą, pewne fakty zapomniane odżyły teraz w jego pamięci, te zaś, których nie dostrzegł, stanęły mu żywo przed oczyma. Monte Christo wiedział o wszystkim, ponieważ kupił córkę Ali Paszy. Wiedząc o wszystkim, doradził Danglarsowi, aby napisał do Janiny. Poznawszy treść odpowiedzi spełnił prośbę Alberta, przedstawiając go Hayde; następnie pokierował tak rozmową, aby Hayde wspomniała o śmierci ojca; dozwolił, by Greczynka opowiedziała swoje życie, ale dawał jej w toku opowiadania instrukcje po grecku; przedtem jeszcze zabronił Morcerfowi wymawiać w obecności Hayde nazwisko jego ojca. Na koniec wziął Alberta do Normandii w momencie, kiedy miał wybuchnąć skandal. Nie było więc wątpliwości. Wszystko to było ukartowane: Monte Christo porozumiewał się z wrogami hrabiego de Morcerf. Albert wziął Beauchampa na stronę i podzielił się z nim tymi spostrzeżeniami. — Masz rację — powiedział Beauchamp. — Panu Danglars powierzono tutaj tylko grubszą robotę. Wyjaśnień winieneś żądać od hrabiego de Monte Christo. Albert odwrócił się i rzekł do Danglarsa: — Sam pan rozumie, że nie mogę uważać naszej rozmowy za skończoną. Muszę dowiedzieć się, czy pańskie oświadczenia są prawdziwe. Porozmawiam więc z panem de Monte Christo. I skłoniwszy się bankierowi wyszedł nie zwracając na Cavalcantiego najmniejszej uwagi. Beauchamp podążył za Albertem. Danglars odprowadził obu do drzwi, zapewniając raz jeszcze Alberta, iż osobiście żadnych wrogich uczuć do pana Morcerfa nie żywi. 13. ZNIEWAGA Za drzwiami bankiera Beauchamp zatrzymał Alberta. — Chwileczkę — rzekł. — Radziłem ci przed chwilą, żebyś zażądał wyjaśnień od hrabiego, czy tak? — Tak, i właśnie idziemy do niego. — Poczekaj, musimy się przedtem zastanowić. — Nad czym? — Będzie to krok wielkiej wagi. — Czy większej niż wizyta u pana Danglars? — Naturalnie. Pan Danglars jest finansistą, a jak wiadomo, finansiści nazbyt szanują swój pieniądz, aby pochopnie godzić się na pojedynek. Z hrabią całkiem inna sprawa. Hrabia jest szlachcicem, przynajmniej na pozór, ale czy nie lękasz się, że w skórze szlachcica siedzi opryszek? — Lękam się tylko tego, że nie będzie chciał się bić. — O, bądź spokojny. Ten się będzie bił na pewno. Obawiam się nawet, czy nie będzie się bił za dobrze; uważaj. — Mój kochany — odpowiedział Morcerf z dumnym uśmiechem — o to właśnie mi chodzi. Szczęśliwy umrę za ojca, uratuje to nas wszystkich. — Ale zabije twoją matkę. — Biedaczka! — odrzekł Albert przeciągając ręką po oczach. — Wiem o tym. Ale lepiej umrzeć z boleści niż w hańbie. — Jesteś więc zdecydowany? — Tak. — Ha, trudno! Ale czy ci się zdaje, że go zastaniemy? — Powinien był wrócić w parę godzin po mnie, i wrócił na pewno. Wsiedli do dorożki i kazali się wieźć na Pola Elizejskie. Beauchamp chciał pójść sam do hrabiego, Albert wytłumaczył mu jednak, że w sprawie tak niezwyczajnej wolno uchylić się od zasad kodeksu honorowego. Młodzieniec działał w sprawie tak świętej, iż Beauchamp musiał mu ustępować na każdym kroku. Tedy, nie protestując dłużej, podążył za Morcerfem. Albert minął szybko odźwiernię i wbiegł pędem na ganek. Powitał go Baptysta. Hrabia wrócił; brał kąpiel i zapowiedział, że nie przyjmie samego papieża. ? A po kąpieli? ? zapytał Morcerf. — Jaśnie pan siądzie do obiadu. ? A po obiedzie? ? Będzie spał godzinę. — A potem ? — Pójdzie do Opery. — Jesteście tego pewni? — Jak najbardziej. Jaśnie pan kazał podać konie punktualnie o ósmej. — Doskonale — powiedział Albert. Tego się właśnie chciałem dowiedzieć. I zwracając się do Beauchampa: ? Jeśli masz coś załatwić, zrób to zaraz, a jeżeli masz dziś wieczorem jakieś spotkanie, odłóż je na jutro. Liczę, że będziesz w Operze, rozumiesz to. I jeśli zdołasz, przyprowadź Château-Renauda. Beauchamp rozstał się tedy z Albertem, przyrzekłszy, że wstąpi po niego za kwadrans ósma. Wróciwszy do domu Albert napisał do Franza, Debraya i Morrela, wyznaczając im spotkanie w Operze. Następnie odwiedził matkę. Pani de Morcerf nie przyjmowała od wczoraj nikogo i nie wychodziła ze swojego pokoju. Leżała w łóżku, zrozpaczona ową publiczną hańbą. Łatwo się domyślić, jakie wrażenie wywarł na niej widok syna. Ścisnęła go za rękę i rozpłakała się. Ale łzy przyniosły jej ulgę.. Albert stał chwilę i milcząc wpatrywał się w twarz matki. Ze zmarszczonych brwi Mercedes i wybladłego lica wyczytać było można, że w sercu jej wygasało już pragnienie zemsty. — Czy pan de Morcerf — zagadnął Albert — ma jakich wrogów? Mercedes zadrżała. Uderzyło ją, iż młodzieniec nie powiedział: „Mój ojciec”. — Mój drogi — odrzekła — ludzie tak sytuowani jak ojciec mają wielu wrogów, których nie znają nawet. A zresztą, wrogowie nieznani są, jak wiesz chyba, najniebezpieczniejsi. — Wiem, toteż odwołuję się do twojej niezwykłej bystrości. Nic przecież, mamo, nie ujdzie twojemu oku. — Po co mi to wszystko mówisz? — Bo zauważyłaś na przykład, że na balu, któryśmy wydali, pan de Monte Christo nie chciał nic zjeść ani wypić. Mercedes uniosła się, wsparta na ramieniu rozpalonym gorączką. — Pan de Monte Christo! — zawołała. — A cóż on miałby wspólnego z twoim pytaniem? — Toć wiesz, mamo, że pan de Monte Christo hołduje wschodnim obyczajom, a ludzie Wschodu nigdy w domu wroga nie przyjmują poczęstunku, gdyż odebrałoby im to możność zemsty. — Pan de Monte Christo naszym wrogiem, powiadasz, Albercie? ? rzekła Mercedes blednąc jeszcze bardziej. — Kto ci naopowiadał takich rzeczy? Oszalałeś chyba. Pan de Monte Christo świadczył nam same uprzejmości. Pan de Monte Christo ocalił ci życie — i ty sam wprowadziłeś go do naszego domu. Wyperswaduj to sobie, moje dziecko. Dam ci jedną radę, a właściwie to nie rada, to prośba: bądź z nim w jak najlepszych stosunkach. — Masz, mamo, widać jakieś swoje racje — odpowiedział Albert spoglądając posępnie — doradzając mi, bym oszczędzał tego człowieka. ? Ja?! — wykrzyknęła Mercedes i zaczerwieniwszy się gwałtownie, gwałtownie zbladła. — Tak, oczywiście. I domyślam się tych racji: obawiasz się chyba, że ten człowiek mógłby wyrządzić nam jakąś krzywdę. Mercedes drżała, wpatrując się w syna badawczo. — Dziwne rzeczy mówisz i jak mi się zdaje, powziąłeś jakieś osobliwe uprzedzenia. Cóż ci hrabia zrobił złego? Trzy dni temu byłeś z nim w Normandii; trzy dni temu uważałeś go za swojego najlepszego przyjaciela, a ja podzielałam twoje zdanie. Po wargach Alberta przemknął ironiczny uśmiech. Mercedes dostrzegła ów uśmiech — a instynktem kobiety i matki odgadła wszystko, ale roztropna i opanowana, ukryła pomieszanie. Albert zamilkł. Po chwili Mercedes ozwała się więc: — Pytałeś, jak się czuję. Nie będę kryła, że nie nadzwyczajnie. Powinieneś dotrzymywać mi towarzystwa, samotność mi dokucza, Albercie. — Byłbym do dyspozycji, bo wie mama przecież, jak lubię jej towarzystwo, ale muszę wyjść na cały wieczór w ogromnie ważnej sprawie. — Dobrze — westchnęła Mercedes. — Idź. Wiesz, że nie chcę cię czynić niewolnikiem synowskich uczuć. Albert udał, że nie słyszy, skłonił się matce i wyszedł. Ledwie drzwi zamknęły się za nim, Mercedes wezwała zaufanego sługę i kazała mu śledzić Alberta przez cały wieczór, dokądkolwiek by poszedł, i natychmiast zdać relację. Po czym zadzwoniła na pokojową i choć była słaba, kazała się ubrać, aby na wszelki wypadek być gotową. Lokaj miał nietrudną misję. Wróciwszy do siebie, Albert ubrał się z surową elegancją. Beauchamp przyjechał za dziesięć ósma. Widział się z Château-Renaudem, Château- Renaud obiecał zjawić się na parterze, nim podniosą kurtynę. Obaj wsiedli do karety Alberta, że zaś młodzieniec nie potrzebował ukrywać, dokąd jedzie, zawołał: — Do Opery! Tak mu było spieszno, że wszedł na salę, nim podniesiono kurtynę. Château-Renaud czekał już. Wiedział wszystko od Beauchampa, a to uwolniło Alberta od wyjaśnień. Syn pragnął pomścić ojca — Château-Renaudowi wydawało się to sprawą tak prostą, iż nie starał się odmawiać Alberta, a tylko zapewnił go, że jest do jego dyspozycji. Debray nie stawił się jeszcze — lecz Albert wiedział, że sekretarz ministra rzadko kiedy opuszcza spektakl w Operze. Albert błąkał się po korytarzach i fumoirach, dopóki nie podniesiono kurtyny. Spodziewał się, że spotka Monte Christa. Dzwonek wezwał Alberta na salę. Zasiadł w fotelach na parterze, między Château- Renaudem i Beauchampem. Ale nie odrywał wzroku od loży między kolumnami, która przez cały pierwszy akt była, jak na złość, zamknięta. Wreszcie, z początkiem drugiego aktu, gdy Albert chyba po raz setny spojrzał na zegarek, otwarły się drzwi loży. Ukazał się Monte Christo, czarno ubrany; wsparł się rękami o parapet i rozejrzał się po sali. Morrel, wszedłszy za nim, rozglądał się także, szukając siostry i szwagra. Hrabia obserwując salę dostrzegł twarz bladą i pałające oczy, które chciały przyciągnąć jego spojrzenie. Poznał Alberta, ale widząc jego wzburzenie starał się, powodowany roztropnością, patrzeć w inną stronę. Nie zdradziwszy się żadnym nierozważnym ruchem, siadł, wydobył lorgnon z futerału i począł obserwować drugą stronę sali. I nie spuszczał z oczu Alberta, choć udawał, iż nie patrzy na niego. Zauważył więc — gdy z końcem drugiego aktu opadła kurtyna — jak młodzieniec wstał i wyszedł z dwoma przyjaciółmi. Albert zjawił się po chwili w loży pierwszego rzędu, naprzeciw. Hrabia, choć spodziewał się burzy, rozmawiał wesoło z Morrelem — kiedy jednak usłyszał, jak w drzwiach loży zazgrzytał klucz, był już na wszystko przygotowany. Drzwi się otworzyły. Monte Christo obejrzał się ? Albert stał blady i zdenerwowany do najwyższego stopnia. Za Albertem ukazali się Beauchamp i Château-Renaud. — Witam, witam! — zawołał z ową miłą dystynkcją, która nie miała w sobie nic z banalnej uprzejmości. — Widzę, że przyjechał pan szczęśliwie. Dobry wieczór, panie Albercie. I na twarzy tego człowieka, który tak mistrzowsko panował nad sobą, odmalowała się niekłamana serdeczność. Morrel przypomniał sobie teraz o liście, jaki otrzymał od wicehrabiego. Albert nie dając żadnych wyjaśnień prosił, aby kapitan przybył do Opery. Morrel domyślił się, że rozegra się tu jakaś straszliwa scena. — Nie będziemy się bawić w obłudną grzeczność i wymieniać powitań rzekomo przyjacielskich — ozwał się Albert. — Przyszliśmy żądać wyjaśnień od pana hrabiego. Głos Alberta drżał i z trudem dobywał się przez zaciśnięte zęby. — Wyjaśnienia w Operze? — ozwał się hrabia z takim spokojem i spojrzał tak bystro, jak zwykł był mówić i patrzeć ten człowiek, nigdy nie tracący wewnętrznej równowagi. — Chociaż nie znam właściwie paryskich obyczajów, nie sądzę, mój panie, aby tu było miejsce na wyjaśnienia. — Skoro ktoś się ukrywa — odparł Albert — skoro nie dopuszcza nikogo do siebie pod pretekstem, że jest w wannie, je obiad albo śpi, trzeba przystąpić do niego tam, gdzie go się spotka. — Przecież nietrudno mnie spotkać, bo jeśli pamiętam, byłeś pan wczoraj u mnie. — Wczoraj, mój panie — odpowiedział Albert tracąc głowę — byłem u pana, bo nie wiedziałem, kim jesteś. To mówiąc podniósł tak głos, że usłyszano go w lożach sąsiednich i na korytarzu. Tedy z lóż sąsiednich zaczęto spoglądać na lożę hrabiego, osoby zaś przechadzające się po korytarzu zatrzymały się za Château-Renaudem i Beauchampem. — Co się panu stało? — zapytał Monte Christo, nie objawiając jakiegokolwiek wzburzenia. — Zdaje mi się, że nie jesteś pan przy zdrowych zmysłach. — Jestem przy zdrowych zmysłach na tyle, żeby zrozumieć pańskie podłe machinacje i oznajmić panu, że pragnę się zemścić! — krzyknął Albert rozjuszony. — Nie rozumiem pana, a prócz tego bądź pan łaskaw mówić ciszej. Jestem tutaj u siebie, a więc ja jeden mam prawo podnosić głos. Niech pan wyjdzie! I Monte Christo wskazał mu drzwi gestem rozkazującym i jakże wspaniałym. — A, już ja pana potrafię stąd wypłoszyć! — zawołał Albert mnąc kurczowo rękawiczkę, której hrabia nie spuszczał z oczu. — Dobrze, dobrze — odparł z flegmą Monte Christo. — Widzę, że pan szukasz ze mną zwady, ale przyjmij jedną radę i nie zlekceważ jej: źle czyni, kto zbyt głośno rzuca wyzwanie. Rozgłos nie każdemu służy, hrabio de Morcerf. Kiedy padło to nazwisko, rozległ się szmer zdziwienia. Nazwisko Alberta było od wczoraj na ustach wszystkich. Albert najpierw i najlepiej zrozumiał aluzję — uczynił tedy gest, aby cisnąć rękawiczkę w twarz hrabiemu, ale Morrel chwycił go za rękę, a Beauchamp i Château- Renaud, lękając się burdy, przytrzymali porywczego młodzieńca. Monte Christo nie wstał, a tylko przechylił się na krześle, wyciągnął rękę i wyjął ze skurczonych palców Alberta zmiętą i wilgotną rękawiczkę. — Uważam — powiedział ze straszliwą groźbą — żeś rzucił mi pan rękawiczkę, a odeślę ci ją owinąwszy w nią kulę. A teraz wyjdź pan, bo inaczej zawołam służbę i każę pana wyrzucić za drzwi. Półprzytomny, przerażony, z okiem krwią nabiegłym, Albert cofnął się o dwa kroki. Morrel, korzystając z tego, zamknął drzwi. A Monte Christo wziął lornetkę i jął przyglądać się sali, jakby nie zaszło nic osobliwego. Człowiek ten miał serce ze spiżu, a twarz z marmuru. Morrel nachylił się ku niemu: — Coś pan mu zrobił? — szepnął. — Nic. To znaczy jemu osobiście — nic. — Ale przecież to dziwne zajście musi mieć jakąś przyczynę... — Pana Alberta wytrąciło z równowagi niepowodzenie, jakiego doznał jego ojciec. — Czyżbyś pan był w to zamieszany? — Hayde poinformowała Izbę o zdradzie hrabiego. — A tak, słyszałem o tym. Ale wierzyć mi się nie chciało, że ta niewolnica grecka, którą widywałem tu z panem, jest córką Ali Paszy. Niebywałe! — A jednak to prawda. — No, teraz już wszystko rozumiem. Zaczepka była ukartowana. — Jak to? — Albert pisał dziś do mnie, żebym przyjechał wieczorem do Opery; chciał mieć we mnie świadka zniewagi, którą zadał panu. — Możliwe — odparł Monte Christo z niezmąconym spokojem. — Ale co pan z nim uczynisz? — Z kim? — Z Albertem. — Z Albertem? — odparł Monte Christo nie tracąc niezmąconego spokoju. Zabiję go jutro przed dziesiątą rano i basta. Oto, co z nim uczynię. Morrel ujął rękę Monte Christa i zadrżał — taka była spokojna i chłodna. — O, hrabio — rzekł — ojciec go tak kocha! — Przestań pan mówić na ten temat! — żachnął się Monte Christo, po raz pierwszy nie panując nad gniewem. — Będzie cierpiał za moją przyczyną! Morrel osłupiał i puścił rękę hrabiego. — Hrabio, hrabio!... — rzekł. — Drogi panie Maksymilianie — przerwał hrabia — posłuchaj lepiej, jak prześlicznie Duprez śpiewa tę frazę: O Matyldo! Bóstwo mojej duszy... Ja pierwszy poznałem się na nim w Neapolu i oklaskiwałem go pierwszy. Brawo! Brawo! Morrel zrozumiał, że teraz nic nie wskóra, postanowił więc zaczekać. Kurtyna opadła. Ktoś zastukał do drzwi. — Proszę — powiedział Monte Christo, a głos jego nie zdradzał najlżejszego wzruszenia. Zjawił się Beauchamp. — A witam, witam — ozwał się Monte Christo, jakby tego wieczoru zobaczył dziennikarza po raz pierwszy. — Niechże pan siada. Beauchamp skłonił się, wszedł i usiadł. — Panie hrabio — powiedział — towarzyszyłem przed chwilą, jak pan to pewnie zauważył, hrabiemu de Morcerf. — To znaczy — roześmiał się Monte Christo — żeście panowie byli zapewne razem na obiedzie. Miło mi, że wypiłeś pan mniej wina niż pan Albert. — Panie hrabio, przyznaję, że Albert zawinił nie zapanowawszy nad nerwami; jeśli o mnie idzie, przepraszam najmocniej. Skoro zaś przeprosiłem — podkreślam, że jedynie w swoim imieniu — przystępuję do rzeczy: jesteś pan zbyt eleganckim człowiekiem, abyś odmówił mi pewnych wyjaśnień, dotyczących pańskich stosunków z mieszkańcami Janiny. Następnie dorzucę parę słów w związku z ową młodą Greczynką. Monte Christo poruszył wargami i spojrzał w taki sposób, że Beauchamp zamilkł. — No cóż — ozwał się z uśmiechem — przepadły moje nadzieje. — Jakie nadzieje? — spytał Beauchamp. — Oczywiście rozpowiadasz pan, że jestem człowiekiem ekscentrycznym — według pana jakimś Lara, Manfredem albo lordem Ruthwenem; przyzwyczaiwszy się do mojej ekscentryczności, twierdzisz pan, że jestem typem banalnym. Masz mnie pan za prostaka; wreszcie — żądasz wyjaśnień. No, no, drogi panie, chyba to żarty. — A jednak — odparł wyniośle Beauchamp — istnieją okoliczności, w których uczciwość nakazuje... — Mój panie, panu hrabiemu de Monte Christo rozkazuje jedynie pan hrabia de Monte Christo. A więc ani słowa więcej na ten temat, jeśli pan łaskaw. Robię, mój panie, to, co mi się podoba i wierz mi, że zawsze mi się udaje. — Panie hrabio, człowiek elegancki nie zadowoli się taką odpowiedzią; trzeba gwarancji honoru. — Łaskawy panie, jestem żywą gwarancją — odparł zimno hrabia, lecz oczy jego ciskały groźne błyski. — Obaj mamy w żyłach krew i przelejemy ją chętnie: oto nasza wzajemna gwarancja. Powtórz pan to wicehrabiemu i powiedz mu jeszcze, że jutro, przed dziesiątą rano, jego krew popłynie. — Pozostaje mi już tylko oznaczyć warunki. — To mi jest, proszę pana, całkiem obojętne. Niepotrzebnieś pan przeszkodził mi dla takiej błahostki oglądać spektakl. We Francji ludzie pojedynkują się na szpady albo na pistolety; w koloniach strzelają do siebie z karabinów; w Arabii walczą na sztylety. Powiedz pan swojemu klientowi, że choć mnie obraził, będę ekscentryczny do końca i zostawiam mu wybór broni; przyjmuję wszelkie warunki bez dyskusji i bez jakichkolwiek zastrzeżeń; wszelkie, zrozumiałeś pan? Wszelkie. Gotów jestem nawet ciągnąć losy, choć to zawsze idiotyzm. Bo widzi pan, jestem pewien wygranej. — Pewien wygranej! — powtórzył Beauchamp, spoglądając z przerażeniem na hrabiego. — Ależ oczywiście — odpowiedział Monte Christo, wzruszając lekko ramionami. — W przeciwnym wypadku nie potykałbym się z panem de Morcerf. Zabiję go, bo tak trzeba, więc tak będzie. Tylko napisz pan do mnie słówko dziś jeszcze, uwiadamiając o godzinie i rodzaju broni; nie lubię czekać. — A więc na pistolety, o ósmej rano, w lasku Vincenries — oznajmił Beauchamp zbity z tropu, nie wiedział bowiem, czy ma do czynienia z nieumiarkowanym fanfaronem, czy z szatanem. — Zgoda. Skoro wszystkośmy ustalili, nie przeszkadzaj mi pan, jeśli łaska, przyglądać się spektaklowi, a pański przyjaciel Albert niech mnie dziś już nie odwiedza. Zaszkodziłby sobie nowymi grubiaństwami. Niechże wróci do domu i niech się prześpi. Beauchamp wyszedł nie posiadając się ze zdziwienia. — Mogę liczyć na pana, prawda? — zwrócił się Monte Christo do Morela. — Oczywiście, może hrabia mną dysponować, tylko... — Cóż takiego? — Chciałbym dla zasadniczych względów poznać istotną przyczynę... — To znaczy, że mi kapitan odmawia. — Ależ nie. — Prawdziwej przyczyny nie zna i ten młodzieniec, posuwający się na ślepo. Prawdziwą przyczynę znam tylko ja i Bóg, ale ręczę panu honorem, że Bóg, znając przyczynę, będzie z nami. — To mi wystarczy, hrabio. Kto będzie pańskim drugim sekundantem? — Znam w Paryżu tylko dwóch ludzi godnych tego zaszczytu: pana i pańskiego szwagra. Czy sądzi pan, że Emanuel wyświadczy mi tę przysługę? — Ręczę za niego. — Doskonale, nie trzeba mi więcej. A więc jutro, u mnie, o siódmej rano, tak? — Stawimy się obaj. — A teraz posłuchajmy, kurtyna się podnosi. Nie tracę nigdy ani jednej nutki z tej opery. Trudno o piękniejszą muzykę niż w „Wilhelmie Tellu”! 14. NOC Pan de Monte Christo zaczekał, jak to było jego zwyczajem, aż Duprez odśpiewa słynną arię „Pójdź za mną!” — po czym wstał i wyszedł. Morrel pożegnał się z nim u drzwi, ponawiając obietnicę, że stawi się nazajutrz z Emanuelem, punktualnie o siódmej. Hrabia, uśmiechnięty i spokojny jak zawsze, wsiadł do karety. Po pięciu minutach był w domu. Ale kto znał hrabiego, domyśliłby się łacno, jakie nurtują go uczucia, gdy zawołał w progu: — Ali! Pistolety oprawne w kość słoniową! Ali przyniósł panu szkatułkę. Hrabia jął oglądać broń ze skrupulatnością zrozumiałą u człowieka, który miał zdać się na łaskę żelaza i ołowiu. Były to pistolety specjalne, z których Monte Christo strzelał do celu u siebie w mieszkaniu. Broń to była niemal bezgłośna — nikt by się nie domyślił, siedząc w przyległym pokoju, że hrabia się „wprawia”. Wziąwszy pistolet obierał sobie punkt na metalowej płytce, która służyła mu za cel — kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Baptysta. Nim jednak przemówił, hrabia dostrzegł przez uchylone drzwi jakąś zawoalowaną kobietę. Stała w półmroku wszedłszy za Baptystą. Ujrzawszy pistolet w ręku hrabiego i dwie szpady na stole, wbiegła do gabinetu. Baptysta spojrzał pytająco na pana. Hrabia dał mu znak — lokaj wyszedł zamykając drzwi. — Kim pani jesteś? — spytał hrabia. Nieznajoma rozejrzała się wokół, pragnąc jakby upewnić się, czy są sami. Następnie pochyliła się, jakby miała paść na kolana, i złożywszy ręce rzekła z rozpaczą: — Edmundzie, nie zabijaj mi syna! Hrabia cofnął się, wydał stłumiony okrzyk, broń wypadła mu z ręki. — Czyje imię wymówiła pani hrabina? — zapytał. — Twoje! — zawołała, odrzucając welon. — Twoje, którego ja tylko chyba nie zapomniałam, Edmundzie; przyszła do ciebie nie hrabina de Morcerf, ale Mercedes. — Mercedes umarła, pani hrabino. Nie znam nikogo innego o tym imieniu. — Mercedes żyje i Mercedes pamięta! Ona jedna, Edmundzie, ujrzawszy cię wiedziała, kim jesteś, a nawet nie widząc cię poznała twój głos i od tego czasu idzie za tobą krok w krok, śledzi cię i boi się ciebie. Wiedziała od razu, czyja ręka ugodziła jej męża. — Masz pani na myśli Fernanda? — podjął hrabia z gorzką ironią. — Skoro przypominamy sobie imiona, przypomnijmyż wszystkie. — Monte Christo wymówił imię pana de Morcerf z taką nienawiścią, że Mercedes zadrżała: — Jak widzisz, Edmundzie, nie pomyliłam się! Miałam rację mówiąc: oszczędź mi syna! — A któż pani powiedział, że ja mam do niego pretensję? — Nikt, przysięgam! Matki mają dar jasnowidzenia. Odgadłam wszystko, byłam dziś w Operze, widziałam całą scenę z ukrycia. — A więc widziałaś pani, że syn Fernanda znieważył mnie publicznie! — powiedział ze straszliwym spokojem Monte Christo. — Litości! — Widziałaś pani, że cisnąłby mi w twarz rękawiczkę, gdyby przyjaciel mój, pan Morrel, nie przytrzymał go za rękę. — Posłuchaj. Mój syn domyślił się także. Obwinia cię o nieszczęścia, które spadły na mojego męża. — Łaskawa pani jest w błędzie: to nie nieszczęścia, to kara. To nie ja ugodziłem pana de Morcerf, to ukarała go Opatrzność. — I z jakiegoż to tytułu pełnisz rolę Opatrzności? Czemuż pamiętasz o tym, o czym ona zapomniała? Cóż ciebie, Edmundzie, obchodzi Janina i jej wezyr? Czymże dotknął cię Fernand Mondego zdradzając Ali Paszę? — Toteż, łaskawa pani, cała ta sprawa dotyczy oficera francuskiego i córki Wasiliki. Nic mnie to nie obchodzi, ma pani rację: przysiągłem zemstę nie kapitanowi francuskiemu i nie hrabiemu de Morcerf, ale rybakowi Fernandowi, mężowi Katalonki Mercedes.. — Ach, cóż za okropna zemsta za błąd, który popełniłam, przywiedziona do niego fatalnością! Bo winowajczynią ja jestem, Edmundzie, i jeśli chcesz wywrzeć na kimś zemstę, zemścij się na mnie, że osamotniona, gdy znikłeś, okazałam słabość. — Ale dlaczegóż to znikłem, czemu byłaś pani osamotniona? — Bo cię pojmano i wtrącono do więzienia. — A czemu pojmano mnie i uwięziono? — Nie wiem. — O, nie wiesz, pani. Tego przynajmniej się spodziewam. No to ja pani powiem. Aresztowano mnie i wtrącono do lochu, ponieważ w altance „Ustronia”, w wilię naszego ślubu, pewien człowiek nazwiskiem Danglars napisał list, a rybak imieniem Fernand zaofiarował się, że wrzuci ów list do skrzynki. I Monte Christo otworzył energicznym ruchem szufladę kantorka, wyjął pożółkłą kartkę, na której atrament zrudział już i podsunął ją Mercedes pod oczy. Był to list Danglarsa do prokuratora królewskiego. Pamiętacie, jak hrabia de Monte Christo, przebrany za mandatariusza firmy Thompson i French, wypłacił panu de Boville dwieście tysięcy franków i wykradł akta sprawy Edmunda Danétsa. Mercedes przeczytała ze zgrozą, co następuje: Oddany sługa tronu i ołtarza donosi panu prokuratorowi królewskiemu, że oficer ze statku „Faraon”, niejaki Edmund Dantés, który przybył dziś rano ze Smyrny, zatrzymawszy się po drodze w Neapolu i Portoferraio, przewiózł był list od Murata do uzurpatora, w następstwie czego uzurpator wręczył Dantésowi list do komitetu stronnictwa bonapartystów w Paryżu. Dowód winy wyjdzie na jaw po aresztowaniu Dantésa, gdyż list ów znajduje się albo w jego kieszeni, albo w mieszkaniu jego ojca, albo też w kajucie Dantésa na statku „Faraon”. — O Boże! — zawołała Mercedes, przeciągając dłonią po spotniałym czole. — I ten list... — Kupiłem go, łaskawa pani, za dwieście tysięcy franków, ale to fraszka, skoro mogę dziś, dzięki niemu, oczyścić się w pani oczach. — A co wynikło z tego listu? — Wie pani przecie, że wtrącono mnie do więzienia, ale nie wie pani, jak długo tym byłem. Czternaście lat — o ćwierć mili od pani domu, w lochach zamku If. Nie wiesz, pani, że co dzień przez te czternaście lat ponawiałem przysięgę o zemście. A jednak nie wiedziałem, że poślubiłaś pani Fernanda, donosiciela, i że mój ojciec umarł z głodu! — Sprawiedliwy Boże! — zawołała Mercedes słaniając się. — Dowiedziałem się o tym po czternastu latach, wydostawszy się z więzienia. Poprzysiągłem Fernandowi zemstę... i mszczę się. — Ale czy jesteś pan pewien, że nieszczęsny Fernand jest sprawcą tego wszystkiego? — Przysięgam pani na zbawienie, że tak. Ma też na sumieniu inne, nie mniej szkaradne postępki: Francja jest jego przybraną ojczyzną, a on przeszedł na stronę Anglików. Rodowity Hiszpan — walczył z Hiszpanami, a będąc na żołdzie Alego, zdradził go i zamordował. Wobec tego wszystkiego cóż znaczy list, który przeczytałaś pani? Figiel kochanka, który winna wybaczyć, rozumiem to, każda kobieta. Psoty tej nie wybaczy jednak człowiek, który miał poślubić ową kobietę. Francuzi nie zemścili się na zdrajcy; Hiszpanie nie rozstrzelali zdrajcy; Ali leży w grobie. Ale ja, zdradzony, żywcem pogrzebany, wstałem z grobu, gdyż Bóg tak chciał, Bogu jestem winien tę zemstę, przysłał mnie bowiem jako mściciela. Biedna kobieta opuściła głowę i ręce jej opadły; nogi ugięły się pod nią, klękła. — Przebacz, Edmundzie, przebacz ze względu na mnie, bo kocham cię, jak kochałam. Ale cnotliwa małżonka wzięła w niej górę nad porywem kochanki i matki. Czoło jej dotknęło niemal kobierca. Hrabia podbiegł do Mercedes i podniósł ją. Usiadłszy w fotelu spoglądała przez łzy na twarz Monte Christa, którą boleść i nienawiść czyniły jeszcze groźniejszą. — Muszę zniszczyć to przeklęte plemię! Muszę być posłuszny Bogu, który wskrzesił mnie, bym ukarał winnych. Niepodobna, pani, niepodobna!... — Edmundzie — rzekła biedna matka próbując wszelkich środków — czemuż nie mówisz do mnie Mercedes, kiedy nazywam cię Edmundem? — Mercedes! — powtórzył Monte Christo. — Mercedes! A tak, masz pani rację, z rozkoszą jeszcze wymawiam to imię i od bardzo dawna zadźwięczało ono po raz pierwszy tak wyraźnie w moich ustach. O, Mercedes! Wymawiałem twoje imię wzdychając smętnie, jęcząc z bólu i krzycząc z rozpaczy; wymawiałem je zziębnięty do szpiku kości, skulony na słomie w moim lochu; wymawiałem je trawiony gorączką, tarzając się po kamiennej podłodze więzienia. Mercedes, muszę się zemścić, bo czternaście lat cierpiałem, płakałem i złorzeczyłem; tak, Mercedes, muszę się zemścić! I hrabia w obawie, by nie wzruszył się prośbami tej, którą tak ongi kochał, jął przywoływać wspomnienia na pomoc nienawiści. — Mścij się, Edmundzie — zawołała nieszczęśliwa matka — ale mścij się na winnych; mścij się na nim, mścij się na mnie, ale nie mścij się na moim synu! — Pismo Święte powiada: „Za winy ojców cierpieć będą dzieci aż do trzeciego i czwartego pokolenia”. A skoro Bóg natchnął tymi słowami swojego proroka, czemuż miałbym być lepszy od Boga? — Dlatego że Bóg rządzi czasem i wiecznością, a człowiek nie. Monte Christo jęknął i chwycił się za głowę. — Edmundzie — ciągnęła Mercedes, podając mu obie ręce — Edmundzie, odkąd cię znam, uwielbiam twoje imię, a wspomnienie o tobie zawsze było mi drogie. Edmundzie, nie dopuść, aby zamącił się ten czysty i szlachetny obraz, jaśniejący w moim sercu. Edmundzie, gdybyś wiedział, ile modliłam się za ciebie, kiedy myślałam, że żyjesz jeszcze i kiedy myślałam, żeś umarł! Tak, umarł, niestety! Myślałam, że pochowano cię w lochu, w jakiejś posępnej wieży, że dozorcy cisnęli twoje ciało w przepaść, gdzie spoczywają kości więźniów. Płakałam! Ale cóż ja mogłam dla ciebie uczynić? Mogłam tylko modlić się i płakać. Posłuchaj: przez dziesięć lat śniło mi się co noc to samo. Powiadano, że chciałeś uciec, że owinąłeś się w całun umarłego, że wtedy ciebie, żywego trupa, rzucono z murów zamku If i że krzyk twój, kiedy upadłeś na skały, uwiadomił twoich grabarzy, że stali się katami. Otóż, Edmundzie, przysięgam ci na życie mojego syna, o którego dziś zanoszę prośby do ciebie: przez dziesięć lat widziałam każdej nocy ludzi stojących na skale. Kołysali jakiś bezkształtny, tajemniczy przedmiot. Każdej nocy budził mnie, zmrożoną strachem, jakiś okropny krzyk. Wierz mi, Edmundzie, że ja też, choć zawiniłam, wycierpiałam wiele! — A czy widziałaś oczyma wyobraźni, jak umierał twój ojciec? — zawołał Monte Christo szarpiąc się za włosy. — A ja widziałem, konając w lochu, jak moja ukochana podawała rękę mojemu rywalowi. — Nie, ale teraz ujrzałam w moim dawnym kochanku mordercę mojego syna! Mercedes powiedziała to tak boleśnie i z taką rozpaczą, że hrabia załkał. Lew został ujarzmiony, mściciel — zwyciężony. — Czego żądasz, pani? — spytał. — Żeby syn twój żył? A więc żył będzie. Mercedes krzyknęła z radości — hrabiemu zakręciły się łzy w oczach, ale znikły zaraz — pewnie Bóg zesłał anioła, by zebrał te łzy, cenniejsze niźli najwspanialsze perły Guzaraty i Ofiru. — Ach! — zawołała, chwytając rękę hrabiego i podnosząc ją do warg — dziękuję, dziękuję, Edmundzie! Jesteś taki, o jakim zawsze marzyłam, jakiego zawsze kochałam. O, teraz powiedzieć to mogę. — Tym bardziej że już niedługo będziesz pani kochała biednego Edmunda. Umarły wróci do grobu, widmo rozpłynie się w ciemności. — Co znaczą te słowa, Edmundzie? — Powiadam, że umrę, skoro kazałaś mi umrzeć, pani. — Umrzeć! Ja ci umrzeć kazałam? Skądże myśl taka? — Nie sądzisz chyba, pani, żebym miał ochotę żyć choć chwilę dłużej, obrażony publicznie, wobec całej sali, wobec przyjaciół pani i pani syna, młokosa, który będzie się chlubił moim przebaczeniem jako zwycięstwem. Po tobie, Mercedes, najwięcej kochałem siebie, czyli moją godność osobistą, ową siłę, która dawała mi wyższość nad innymi; siła ta była moim życiem. Złamałaś ją, pani, wyrzekłszy jedno słowo, więc umrę. — Ależ pojedynek się nie odbędzie, skoroś przebaczył. — Odbędzie się, łaskawa pani — rzekł uroczyście hrabia — ale poleje się nie krew twojego syna, lecz moja. Mercedes krzyknęła i rzuciła się ku hrabiemu. Zatrzymała się jednak. — Edmundzie — rzekła — Bóg czuwa nad nami, skoro żyjesz i skorom ujrzała cię znowu. Mam w Bogu ślepą ufność. Wiem, że mnie wesprze, a tymczasem polegam na twoim słowie. Powiedziałeś, że mój syn będzie żył. Powtórz mi to jeszcze. — Będzie żył, łaskawa pani — ozwał się Monte Christo zdziwiony, iż Mercedes przyjęła bez protestu jego ofiarę. Mercedes podała mu rękę. — Edmundzie — mówiła patrząc ze łzami w oczach na hrabiego — jak to pięknie z twojej strony, jak wielkodusznie! Jak to szlachetnie, żeś ulitował się nad biedną kobietą, która zaufała ci, nie mając żadnych atutów, dzięki którym mogłaby wygrać sprawę. Niestety! Postarzała bardziej od zmartwień niż od wieku, nie mogę już przypomnieć mojemu Edmundowi uśmiechem czy spojrzeniem owej Mercedes, w którą ongi wpatrywał się godzinami. Ach, wierz mi, Edmundzie, powtarzam, że i ja wycierpiałam wiele; powtarzam, że smutny jest obraz mojego życia; nie pamiętam żadnej radości, nie zachowałam żadnej nadziei, ale to dowód, że nie wszystko się kończy tu, na ziemi. Nie, nie wszystko skończone, wiem o tym, bo w sercu moim tli się coś jeszcze. Powtarzam ci, Edmundzie, że to pięknie, wielkodusznie, szlachetnie tak przebaczyć, jakeś ty to uczynił! — Mówisz tak, Mercedes, ale co powiedziałabyś znając ogrom mojej ofiary? Wyobraź sobie, że Pan nad Pany, stworzywszy świat, zapłodniwszy chaos, dokonawszy dzieła w dwóch trzecich, zatrzymał się, by zaoszczędzić łez aniołowi, łez, które nasze zbrodnie miały wycisnąć z jego nieśmiertelnych oczu; wyobraź sobie, że przygotowawszy wszystko, wymiesiwszy i zapłodniwszy, Bóg, zamiast podziwiać swoje dzieło, zgasił słońce i zepchnął ziemię w wieczyste mroki; wyobraź to sobie, a zrozumiesz — nie, nie zrozumiesz! — ile tracę, tracąc życie w tym momencie. Mercedes popatrzyła na hrabiego ze zdumieniem, uwielbieniem i wdzięcznością. Monte Christo wsparł czoło na rozpalonych dłoniach, jak gdyby nie mógł już udźwignąć ciężaru własnych myśli. — Edmundzie — ozwała się Mercedes — chciałam powiedzieć ci jeszcze tylko jedno słowo. Hrabia uśmiechnął się gorzko. — Edmundzie, choć lica moje utraciły rumieniec, oczy blask, a uroda moja minęła, chociaż dawną Mercedes przypominam już tylko z rysów twarzy, przekonasz się, że serce moje pozostało to samo!... Żegnaj więc, Edmundzie! O nic już Boga prosić nie będę... Spotkałam cię równie szlachetnego i wielkiego jak dawniej. Żegnaj, Edmundzie... Żegnaj... i dziękuję. Ale hrabia nic nie odrzekł. Mercedes otworzyła drzwi i znikła, nim hrabia otrząsnął się z bolesnej zadumy, w jakiej pogrążyła go myśl o poniechanej zemście. Zegar u Inwalidów wydzwonił pierwszą, gdy hrabia uniósł głowę, na bruku Pól Elizejskich zaturkotała bowiem kareta pani de Morcerf. — Szalony jestem! — rzekł do siebie. — Tego dnia, kiedy powziąłem myśl o zemście, trzeba było sobie wyrwać serce. 15. POJEDYNEK Po odjeździe Mercedes dusza Monte Christo pogrążyła się w mroku. Myśl jego zamarła na chwilę, duch pełen energii zasnął niby znużone ciało. — Tak to — powiadał sobie, gdy lampa i świece dopalały się posępnie, a służba czekała niecierpliwie w przedsionku — tak to budowla, wznoszona z namysłem, trudem i pieczołowitością, zawaliła się od razu — a wystarczyło jedno słowo, wystarczyło tchnienie! I ja wierzyłem w siebie, pyszniłem się samym sobą. Ja, który nic nie znaczyłem w lochach twierdzy If, ja, który umiałem wznieść się na wyżyny, jutro obrócę się w proch! Niestety! To nie śmierci fizycznej się lękam: toż owo zniszczenie źródła życia jest tylko odpoczynkiem, do którego wszystko zmierza, a za którym tęskni każda nieszczęśliwa istota. Idąc drogą bolesną, drogą głodu, tęskniłem i ja za tym odpoczynkiem, póki Faria nie zjawił się w mojej celi. Czymże śmierć jest dla mnie? Trochę większym spokojem, trochę głębszą ciszą. Nie, nie żałuję istnienia, ale ruiny moich projektów, tak wolno i pracowicie obmyślonych. Sądziłem, że sprzyja im Opatrzność, a tymczasem była ona im przeciwna! A więc Bóg nie życzył sobie, bym je wykonał! Ciężar, który podniosłem, ciężar ważący niemal tyle co świat, ciężar, który jak sądziłem, miałem donieść do celu, okazał się ponad moje siły. Będę go musiał zostawić, przebywszy tylko połowę drogi. O, czyżbym znowu stał się fatalistą, ja, który po czternastu latach rozpaczy i dziesięciu latach nadziei uwierzyłem w Opatrzność? I wszystko, miły Boże, dlatego, że moje serce, które miałem za umarłe, było tylko odrętwiałe, dlatego że zbudziło się i zabiło boleśnie na głos kobiety! A jednak — dumał dalej hrabia, rozmyślając, co mu przyniesie owo straszliwe jutro, na które zgodziła się Mercedes — a jednak to niemożliwe, aby ta kobieta o sercu wyjątkowo szlachetnym godziła się, kierowana egoizmem, z tym, że jutro zginę, ja, w sile wieku! To niemożliwe, aby posunęła się do tego stopnia w miłości macierzyńskiej, a raczej w macierzyńskim obłędzie! Niektóre cnoty doprowadzone do przesady są zbrodnią. Nie. Ona pewnie zamierza urządzić jakąś patetyczną scenę, na przykład rzucić się między szpady. I to, co tutaj było wzniosłe, tam będzie śmieszne. I rumieniec dumy zabarwił policzki hrabiego. — Śmieszne! — powtórzył. — I tą śmiesznością ja się okryję... Ja ośmieszony! No, to już wolę umrzeć. I z góry przejaskrawiając jutrzejsze wypadki, na których bieg niepomyślny skazał się sam, obiecawszy Mercedes oszczędzić jej syna, powiedział sobie wreszcie: — O, głupcze, głupcze, głupcze! Poniesiony szlachetnością będziesz czekał biernie na kulę tego młodzieńca! A on nigdy nie uwierzy, że moja śmierć była samobójstwem. A przecież ta śmierć to sprawa mojego honoru — nie mówię tego, mój Boże, przez próżność, ale powodując się uzasadnioną dumą — trzeba więc, aby świat się dowiedział, żem z własnej i nieprzymuszonej woli wstrzymał ramię, które wzniosłem już, by uderzyć, i że ramię to, potężnie przeciwko wrogom uzbrojone, skierowałem na własną pierś! Musi tak być i uczynię to. I chwyciwszy pióro, wydobył ze skrytki biurka jakiś papier. Skreślił u dołu kilka wierszy. Papier ów był to testament, sporządzony przez hrabiego w Paryżu. A teraz dopisał parę słów, które oświeciłyby każdego, jaką śmierć poniósł. — Czynię to, mój Boże — powiedział wzniósłszy oczy do nieba — zarówno dla twojej chwały, jak i mojej. Uważałem się od dziesięciu lat za mściciela, którego ty zesłałeś tu na ziemię. Nie trzeba więc, aby tacy nędznicy jak Morcerf, Danglars i Villefort wyobrażali sobie, że to przypadek uwolnił ich od wroga. Niech wiedzą, że Opatrzność, która podpisała już na nich wyrok, cofnęła go teraz dzięki mojej potężnej woli. Niech wiedzą, że kara, której uniknęli na tym świecie, czeka ich na tamtym. Niech wiedzą, że czas wymienili na wieczność. Kiedy tak trawiony ponurym niepokojem dumał boleśnie, cierpienie bowiem spędziło mu sen z powiek, brzask rozświetlił szyby i wydobył z mroku niebieskawy papier, na którym hrabia uzasadnił wyrok Opatrzności. Była piąta rano. Usłyszał nagle szmer. Wydało mu się również, że ktoś jakby westchnął cichutko. Rozejrzał się — nie było nikogo. Ale szmer powtórzył się — nie było to więc złudzenie. Hrabia wstał i otworzył cicho drzwi salonu. Na fotelu spała Hayde. Ręce jej zwisały, śliczna główka opadła w tył. Przysunęła fotel do drzwi, aby hrabia wychodząc natknął się na nią, ale sen, jakże u młodych osób potężny, zmógł dziewczynę w czasie tego męczącego czuwania. Nie obudziła się, gdy hrabia otworzył drzwi. Monte Christo popatrzył na nią łagodnie i boleśnie zarazem. — Ona pamiętała o swoim synu — rzekł — a ja zapomniałem o mojej córce. I potrząsnąwszy smutnie głową: — Biedna Hayde, chciała się ze mną zobaczyć, pomówić, zlękła się czegoś albo domyśliła... O, nie odejdę od niej bez pożegnania, nie umrę, nie powierzywszy jej komuś. Wrócił na palcach do gabinetu i skreślił następujące słowa: Zapisuję Maksymilianowi Morrelowi, kapitanowi spahisów, synowi Piotra Morrela, armatora w Marsylii, a mojego byłego chlebodawcy, dwadzieścia milionów franków, których część przekaże swojej siostrze Julii i swojemu szwagrowi Emanuelowi, jeśli nie będzie uważał, iż ten nadmiar fortuny zaszkodzi ich szczęściu. Suma ta jest ukryta w grocie Monte Christo, a kryjówkę zna Bertuccio. Jeśli serce Maksymiliana jest wolne, niech młodzieniec ten poślubi Hayde, córkę Alego, paszy Janiny. Wychowałem tę dziewczynę z miłością ojcowską, ona zaś kocha mnie jak córka. Poślubiwszy ją, Maksymilian Morrel spełni nie tyle moją ostatnią wolę, ile moje ostatnie życzenie. Niniejszym testamentem uczyniłem już Hayde dziedziczką mojej pozostałej fortuny — to znaczy kapitału ulokowanego w Anglii, Austrii i Holandii oraz umeblowania wielu moich pałaców i domów, a także dóbr ziemskich należących do mnie. Wartość całego tego majątku, po odjęciu owych dwudziestu milionów oraz zapisów dla służby, wynosi około sześćdziesięciu milionów. Kiedy kończył pisać ostatnie słowa, ktoś krzyknął za nim tak głośno, że pióro wypadło mu z ręki. — Hayde — rzekł — przeczytałaś? Dziewczyna, zbudzona światłem poranka, wstała i podeszła na palcach do hrabiego. Nie słyszał jej lekkiego stąpania, bo stłumił je kobierzec. — O panie mój — ozwała się składając ręce — czemuż piszesz o tej porze? Czemu obdarzasz mnie całą swoją fortuną? Czyżbyś miał mnie opuścić? — Wybieram się, mój aniele, w podróż — odpowiedział Monte Christo z niewysłowioną melancholią i czułością — i gdyby przytrafiło mi się coś złego... Urwał wpół z dnia. — I cóż dalej?... — zapytała dziewczyna tonem tak władczym i u niej niezwykłym, że hrabia zadrżał. — Ano cóż, pragnę, żeby moja córka była szczęśliwa, gdyby stało się ze mną coś złego. Hayde uśmiechnęła się smutno, potrząsając głową. — Myślisz, mój panie, o śmierci, czy tak? — To, moje dziecię, myśl zbawienna, jak utrzymuje pewien mędrzec. — A więc zapisz fortunę komu innemu, bo jeśli umrzesz... ja nie będę potrzebować niczego. Wzięła papier, rozdarła go na cztery części i rzuciła na ziemię. I wyczerpana tym wysiłkiem, tak niezwykłym u niewolnicy, padła zemdlona. Monte Christo pochylił się nad nią, wziął ją w ramiona, a widząc jej bladość i zamknięte oczy, pomyślał po raz pierwszy, że Hayde kocha go może nie tak, jak córka kocha ojca. — Niestety! — wyszeptał z głęboką goryczą. — A więc mógłbym być jeszcze szczęśliwy. Zaniósł Hayde do jej apartamentu i oddał zemdloną pod opiekę pokojowych. Wróciwszy do gabinetu zamknął energicznie drzwi i jął przepisywać testament. Kiedy kończył, na dziedzińcu zaturkotał kabriolet. Podszedłszy do okna Monte Christo ujrzał Maksymiliana i Emanuela. — Dobrze — powiedział do siebie — najwyższy czas. I zalakował testament przyłożywszy pieczęć w trzech miejscach. Kiedy w salonie rozległy się kroki, otworzył drzwi gabinetu. Stanął w nich Morrel. Przybył o dwadzieścia minut za wcześnie. — Może pospieszyłem się zbytnio, panie hrabio — rzekł — ale mówiąc szczerze, nie zmrużyłem dziś oka, tak samo jak i moi najbliżsi. I w tej chwili dopiero przyszedłem do siebie, widząc pański spokój i odwagę. Monte Christo, wzruszony takim dowodem przyjaźni, wyciągnął ręce do kapitana. — Panie Maksymilianie — rzekł, a głos mu drżał — piękny to dzień dla mnie, dzień, w którym dowiedziałem się o przyjaźni takiego człowieka jak pan. Dzień dobry, panie Emanuelu. A więc jedzie pan ze mną, panie Maksymilianie? — Do licha! Czyżbyś pan wątpił? — No, bo jeśli nie mam racji... — Obserwowałem pana podczas całego zajścia, myślałem o pańskim spokoju przez całą noc i doszedłem do wniosku, że gdyby sprawiedliwość nie była po pańskiej stronie, twarz ludzka kłamałaby zawsze. — Ale, panie Maksymilianie, przecież Albert jest pańskim przyjacielem. — Nie, panie hrabio, zwykłym znajomym. — Poznałeś go pan tego samego dnia co i mnie. — I cóż z tego? Zapomniałem już o tym, dopiero pan mi przypomniał. — Dziękuję, panie Maksymilianie. Uderzył w gong. Ali zjawił się zaraz. — Zanieś to do mojego rejenta. To mój testament, panie Maksymilianie. Zapoznasz się pan z nim w razie mojej śmierci. — Jak to, śmierci? — żachnął się Morrel. — Mój przyjacielu, trzeba być gotowym na wszystko. Ale co pan robiłeś wczoraj, kiedyśmy się rozstali? — Wstąpiłem do Tortoniego myśląc, że tam spotkam Beauchampa i Château- Renauda. Przyznam się panu, żem ich szukał. — Po co, skoro warunki zostały ustalone? — Panie hrabio, sprawa jest poważna, pojedynek nieunikniony. — Czyżbyś pan wątpił o tym? — Nie. Obrażono pana publicznie, wieść rozeszła się w lot. — I co dalej? — Myślałem, że uda mi się zamienić pistolety na szpady. Pistolet jest ślepy. — I udało się panu? — zapytał żywo hrabia, a w oczach jego błysnęła nadzieja. — Nie. Wszyscy wiedzą, że jesteś pan tęgim szermierzem. — Nie przesadzajmy. A któż mnie wydał? — Fechtmistrze, których pan pokonałeś. — I nie powiodło się panu? — Odmówili stanowczo. — Czy widział pan kiedy, kapitanie, jak strzelam z pistoletu? — Nie. — Mamy jeszcze trochę czasu. Zobaczy pan. Monte Christo umocował na metalowej płytce asa treflowego, wziął pistolety, które przyniesiono mu, zanim weszła Mercedes, i wypaliwszy cztery razy, trafił w każdą część treflowej figury z osobna. Przy każdym strzale Morrel bladł bardziej. Obejrzawszy kule, którymi Monte Christo dokazał tej sztuki, przekonał się, że nie były większe od grubego śrutu. — To straszne! — rzekł. — Widziałeś, Emanuelu, coś podobnego? I zwracając się do Monte Christa: — Na miłość boską, hrabio, nie zabijaj Alberta. Pomyśl pan o jego nieszczęśliwej matce! — Słuszna uwaga. Bo ja nie mam matki. Powiedział to takim tonem, że Morrel zadrżał. — No tak, obrażono hrabiego. — Wiem o tym. Cóż więc znaczą te słowa? — To, że będziesz pan strzelał pierwszy. — Tak? Nie wiedziałem. — Uzyskałem to, a raczej wymogłem. Poszliśmy na takie ustępstwa, że i oni byli do czegoś zobowiązani. — Na ile kroków mamy się strzelać? — Na dwadzieścia. Po wargach hrabiego przemknął straszliwy uśmiech. — Niech pan pamięta, kapitanie, o tym, co pan widział przed chwilą. — Toteż, aby uratować Alberta, liczę już tylko na pańskie serce. — Na moje serce? — zdziwił się Monte Christo. — Tak, drogi przyjacielu, na pańską szlachetność. Takiemu mistrzowi jak pan mogę powiedzieć to, co ośmieszyłoby mnie w oczach kogo innego. — Słucham. — Niech mu pan zgruchocze rękę, niech go pan zrani, ale nie zabija. — Panie Maksymilianie, nie potrzebuję zachęty, by oszczędzić pana de Morcerf. Oświadczam panu z góry, że okażę panu de Morcerf wyjątkowe względy: pan de Morcerf wróci spokojnie z przyjaciółmi do domu, podczas gdy ja... — A pan? — Mnie zaś odwiozą. — Nie opowiadałbyś pan! — zawołał Morrel wytrącony z równowagi. — Tak, drogi panie Maksymilianie, pan de Morcerf mnie zabije. Przekona się pan. Morrel spojrzał na hrabiego, nic zgoła nie rozumiejąc. — Co panu się stało, hrabio? — To samo, co Brutusowi w przeddzień bitwy pod Filipinami: zobaczyłem widmo. — I to widmo? — I to widmo powiedziało mi, panie Maksymilianie, że dość już żyłem. Maksymilian i Emanuel spojrzeli po sobie. Hrabia wyciągnął zegarek. — Jedźmy — rzekł. — Już pięć po siódmej, a pojedynek ma się odbyć punktualnie o ósmej. Kareta czekała. Monte Christo i jego sekundanci zajęli miejsca. Na korytarzu Monte Christo zatrzymał się przed drzwiami, nasłuchując jakby. Maksymilian i Emanuel powodowani dyskrecją oddalili się o kilka kroków — usłyszeli jednak szlochanie, na które hrabia odpowiedział westchnąwszy tylko. O ósmej stanęli na miejscu. — Przyjechaliśmy — ozwał się Morrel wyjrzawszy z karety — i jesteśmy pierwsi. — Przepraszam pana — rzekł Baptysta, który zdjęty nieopisaną grozą towarzyszył hrabiemu — ale zdaje się, że tam, pod drzewami, widzę powóz. Monte Christo wyskoczył lekko z karety i pomógł wysiąść Maksymilianowi i Emanuelowi. Maksymilian przytrzymał w dłoniach rękę hrabiego. — Lubię ściskać rękę człowieka — rzekł — którego życie zależy od słusznej sprawy. — A tak — powiedział Emanuel — przechadzają się tam jacyś dwaj panowie, jakby czekając na kogoś. Monte Christo zatrzymał Maksymiliana na chwilę. — Panie kapitanie — spytał — czy pańskie serce jest wolne? Morrel spojrzał ze zdziwieniem na hrabiego. — Nie chcę, drogi przyjacielu, wyciągać cię na zwierzenia. Odpowiedz mi po prostu „tak” albo „nie”. O to tylko proszę. — Kocham pewną panienkę. — I bardzo ją kochasz? — Nad życie. — No trudno. Jeszcze jedna moja nadzieja stracona. Dodał z westchnieniem: — Biedna Hayde! — Doprawdy, hrabio! — zawołał Morrel. — Gdybym nie znał pańskiej odwagi, pomyślałbym, że już cię opuszcza. — Westchnąłem, wspomniawszy kogoś, z kim mam się rozłączyć. E, kapitanie, czyżby żołnierz aż tak nie znał się na odwadze? Nie żałuję życia. Życie czy śmierć, to dla mnie wszystko jedno, bom przez dwadzieścia lat znajdował się między życiem i śmiercią. A zresztą, niech pan będzie spokojny; jeśli to nawet z mojej strony słabość, okazałem ją tylko przy panu. Wiem, że świat to salon, który trzeba opuścić grzecznie i uczciwie, to znaczy kłaniając się i popłaciwszy długi karciane. — No, nareszcie właściwe słowa. Aha, czy wziąłeś pan broń? — A po co? Mam nadzieję, że wzięli ją nasi przeciwnicy. — Zapytam ich. — Tak, ale żadnych rokowań, zastrzegam. — O, bądź pan spokojny. Morrel podążył w stronę Beauchampa i Château-Renauda. Wiedząc to, sekundanci Alberta skierowali się ku Morrelowi. Wszyscy trzej wymienili ukłony, jeśli nie przyjazne, to z pewnością nader uprzejme. — Panowie wybaczą — ozwał się Morrel — ale nie widzę pana de Morcerf. — Dał nam dziś znać, że przyjedzie sam na miejsce spotkania — odparł Château- Renaud. — Aha. Beauchamp wyciągnął zegarek. — Pięć po ósmej — rzekł. — Tyle spóźnić się wolno, panie kapitanie. — O, nie powiedziałem tego w tej intencji — zapewnił Morrel. — A zresztą nadjeżdża jakiś powóz — przerwał Château-Renaud. Rzeczywiście, aleją zbliżała się kareta. Konie szły tęgiego kłusa. — Panowie zaopatrzyliście się, jak sądzę, w pistolety? — ozwał się Morrel. — Pan Hrabia de Monte Christo ma prawo użyć swoich, ale z prawa tego rezygnuje. — Przewidziawszy, panie kapitanie, ten krok świadczący o delikatności hrabiego — odrzekł Beauchamp — przywiozłem pistolety, które kupiłem przed jakimiś dziesięcioma dniami, spodziewając się, że posłużą mi w podobnej okazji. Są nowe, nikt nie używał ich jeszcze. Czy zechce pan je obejrzeć? — Skoro zapewniasz pan — odpowiedział z ukłonem Morrel — że pan de Morcerf nie zna swojej broni, wystarczy mi pańskie słowo. — Panowie — ozwał się Château-Renaud — to nie Morcerf, do diabła!, przyjechał tym powozem, ale Franz i Debray. Franz i Debray podeszli. — Panowie tu? — rzekł Château-Renaud ściskając im dłonie. — A to jakim cudem? — Dlatego, że Albert prosił nas dziś, żebyśmy przybyli na miejsce spotkania — objaśnił Debray. Beauchamp i Château-Renaud spojrzeli po sobie zdziwieni. — Zdaje mi się, że rozumiem, proszę panów, w czym rzecz — ozwał się Morrel. — Słuchamy, słuchamy! — Wczoraj po południu pan de Morcerf napisał do mnie, bym stawił się w Operze. — I do mnie też — powiedział Debray. — I do mnie też — powiedział Franz. — I do nas też — powiedzieli Château-Renaud i Beauchamp. — Życzył sobie, abyście byli, panowie, świadkami wyzwania — rzekł Morrel — a teraz życzy sobie, żebyście byli świadkami pojedynku. — Tak, tak, panie Maksymilianie, słusznie chyba rozumujesz — zgodzili się młodzi ludzie. — Tak czy inaczej — mruknął Château-Renaud — Alberta nie widać. Spóźnił się już o dziesięć minut. — Już jest! — zawołał Beauchamp. — Nadjeżdża konno, galopuje, a za nim lokaj. — Co za nieroztropność — oburzył się Château-Renaud — jechać wierzchem przed walką na pistolety! Uczyłem go i wszystko na nic! — Patrzcie! — zawołał Beauchamp. — Biały kołnierzyk wystaje mu spod halsztuka, frak i biała kamizelka! Czemuż jeszcze nie wyrysował sobie kółka na brzuchu, żeby łatwiej było celować! Tymczasem Albert był już o pięć kroków od młodych ludzi. Zeskoczył z konia i rzucił cugle lokajowi. Podszedł do sekundantów. Był blady, powieki miał zaczerwienione i opuchnięte. Widać przez całą noc nie zmrużył oka. Na twarzy jego malowała się osobliwa powaga i smutek — jakże u Alberta rzadkie. — Dziękuję panom — ozwał się — żeście raczyli przybyć. Nie umiem wyrazić, jak wam jestem wdzięczny za ten dowód przyjaźni. Kiedy Albert się zbliżył, Morrel cofnął się o dziesięć kroków i stanął na uboczu. — I panu też dziękuję, panie Maksymilianie — dodał Albert. — Niechże się pan zbliży, nie będzie pan zbyteczny. — Nic wie pan zapewne, że jestem świadkiem pana hrabiego de Monte Christo? — Nie byłem pewien, ale domyślałem się. Tym lepiej! Im więcej będzie tu ludzi honoru, tym bardziej będę zadowolony. — Panie kapitanie — ozwał się Château-Renaud — niech pan będzie łaskaw uwiadomić pana hrabiego de Monte Christo, że pan de Morcerf przybył i że jesteśmy do dyspozycji hrabiego. Morrel oddalił się już, by spełnić polecenie. Beauchamp wydobył szkatułkę z pistoletami z pudła powozu. — Zaczekajcie, panowie — rzekł Albert. — Muszę najpierw powiedzieć kilka słów panu hrabiemu de Monte Christo. — Czy na osobności? — zapytał Morrel. — Nie, panie kapitanie. Wobec wszystkich. Sekundanci Alberta spojrzeli po sobie zdumieni. Franz i Debray wymienili szeptem jakieś uwagi, a Morrel, rad z tego nieoczekiwanego obrotu sprawy, poszedł po hrabiego, który przechadzał się w bocznej alei z Emanuelem. — Czegóż on chce ode mnie? — zdziwił się Monte Christo. — Nie mam pojęcia, ale chce z panem pomówić. — O! Byle tylko nie kusił Boga jakąś nową obelgą! — Nie wydaje mi się, by miał ten zamiar — odpowiedział Morrel. Hrabia podążył naprzód w towarzystwie Maksymiliana i Emanuela. Spokój i pogoda hrabiego osobliwie kontrastowały ze wzburzeniem, jakie malowało się na twarzy Alberta. Morcerf i jego czterej sekundanci szli w kierunku Monte Christa. Albert i hrabia zatrzymali się w odległości trzech kroków od siebie. — Zbliżcie się, panowie — rzekł Albert. — Nie chciałbym, abyście uronili choć jedno słowo z tego, co zamierzam powiedzieć panu hrabiemu de Monte Christo. Proszę was, abyście rozgłosili oświadczenie, które będę miał honor złożyć panu hrabiemu, choćby wydało się wam dziwaczne. — Słucham pana — ozwał się hrabia. — Panie hrabio — rozpoczął Albert głosem drżącym, który po chwili nabrał wyraźnego brzmienia — panie hrabio, postawiłem panu zarzut, żeś podał do wiadomości publicznej postępowanie mojego ojca w Epirze. Uczyniłem tak, bo choćby mój ojciec zawinił, nie sądziłem, abyś miał pan prawo go karać. Ale dziś już wiem, że miałeś pan to prawo. Przekonała mnie o tym nie zdrada, jakiej Fernand Mondego dopuścił się wobec Ali Paszy, ale zdrada, jakiej rybak Fernand dopuścił się wobec pana. Pociągnęła ona bowiem za sobą łańcuch straszliwych nieszczęść. Toteż powiadam i głoszę: słusznie zemściłeś się pan na moim ojcu, a ja, syn jego, dziękuję, że nie zemściłeś się pan srożej. Grom z jasnego nieba nie zdumiałby bardziej świadków tej sceny niźli słowa Alberta. Monte Christo wzniósł oczy w górę, a odmalowała się w nich niewypowiedziana wdzięczność. Zdumiał się, że porywczy Albert, młodzieniec, który zachował się tak hardo w niewoli u bandytów rzymskich, ukorzył się nagle. Domyślił się, że Mercedes wpłynęła na syna. Zrozumiał, że szlachetna kobieta przyjęła tak skwapliwie jego ofiarę, świadoma, iż nie będzie potrzebował jej złożyć. — A teraz — ciągnął Albert — jeśli uznałeś pan, żem przeprosił cię dostatecznie, podaj mi rękę, proszę o to. Odznaczasz się pan, jak mi się zdaje, jedną z nader rzadkich cnót, nieomylnością. Ale ten, kto potrafi przyznać się do swoich błędów, nie jest moim zdaniem uboższy. To jednak, że się przyznałem, mnie tylko dotyczy. Działałem wedle praw ludzkich, a pan działałeś wedle praw bożych. Tylko anioł mógł ocalić jednego z nas od śmierci i anioł zstąpił z nieba nie po to, niestety, żeby uczynić nas przyjaciółmi, fatalność bowiem stanęła na przeszkodzie, ale żebyśmy powzięli do siebie wzajemny szacunek. Hrabiemu zakręciły się łzy w oczach, wzruszenie rozpierało mu pierś. Podał rękę Albertowi. Albert chwycił ją i uścisnął z szacunkiem, w którym było coś z trwogi. — Panowie — rzekł — pan hrabia de Monte Christo raczył przyjąć moje przeprosiny. Porywczość jest złą doradczynią: postąpiłem źle. Teraz naprawiłem błąd. Spodziewam się, że świat nie poczyta mnie za tchórza, boć postąpiłem zgodnie z nakazem sumienia. Ale gdyby ktoś pomylił się w tym względzie — dorzucił, dumnie podniósłszy głowę i jakby rzucając wyzwanie zarówno przyjaciołom, jak i wrogom — postaram się sprostować to błędne mniemanie. — Cóż się stało dziś w nocy? — zapytał Beauchamp Château-Renauda. — Zdaje się, że odegraliśmy tutaj przykrą rolę. — Hm, tak. Czyn Alberta jest albo bardzo nędzny, albo bardzo piękny — odparł baron. — Co to wszystko znaczy? — zwrócił się Debray do Franza. — Hrabia de Monte Christo zniesławił pana de Morcerf i według jego syna uczynił to słusznie! Choćby w mojej rodzinie wyszło na jaw dziesięć afer greckich, poczytywałbym sobie za obowiązek pojedynkować się dziesięć razy. A Monte Christo pochyliwszy głowę i opuściwszy ręce giął się pod ciężarem wspomnień i nie myślał ani o Albercie, ani o żadnym z tutaj obecnych. Myślał o tej odważnej kobiecie, co przyszła do niego, by darował życie jej synowi, a której złożył ofiarę z własnego życia. Ona zaś uratowała go, wyjawiwszy młodzieńcowi straszliwy sekret rodzinny, zdolny zniweczyć w nim na zawsze uczucia synowskie. — Wciąż ta Opatrzność! — westchnął. — Ach, dziś dopiero jestem pewien, że zesłał mnie Bóg! 16. MATKA I SYN Hrabia skłonił się młodzieńcom z uśmiechem pełnym godności i melancholii, po czym wsiadł do karety w towarzystwie Maksymiliana i Emanuela. Albert, Beauchamp i Château-Renaud pozostali sami. Albert spojrzał na sekundantów, pytając jakby, co sądzą o tej całej sprawie. Spojrzenie to, nie będąc nieśmiałym, było jednak niepewne. — Do licha, mój drogi — ozwał się pierwszy Beauchamp, może wrażliwszy, a może szczerszy od innych — niechże ci powinszuję. Któż by się spodziewał, że w taki sposób zakończysz tę bardzo niemiłą historię. Albert milczał zadumany. Château-Renaud uderzał tylko trzcinką po butach. — Kiedy odjeżdżamy? — zapytał po chwili kłopotliwego milczenia. — Kiedy zechcesz — odpowiedział Beauchamp. — Pozwól tylko, żebym powinszował panu de Morcerf. Dał dziś dowód rycerskiej wielkoduszności... nader rzadkiej! — Hm, tak — rzekł Château-Renaud. — To wspaniałe — ciągnął Beauchamp — okazać taki hart ducha. — Oczywiście, ja bym tego nigdy nie potrafił — dorzucił ze znaczącym chłodem Château-Renaud. — Jak sądzę, panowie — ozwał się Albert — zrozumieliście, że to, co zaszło między mną i hrabią de Monte Christo, miało doniosły charakter. — Oczywiście, oczywiście — odparł bez wahania Beauchamp — ale nasi durnie nie zdołają zrozumieć twojego bohaterstwa i prędzej czy później będziesz musiał im tłumaczyć, na czym ono polega, tłumaczyć w sposób, który nie wyjdzie ci na zdrowie i skróci, być może, twoje życie. Pozwól, że ci dam przyjacielską radę: wyjedź do Neapolu, Hagi albo Petersburga. Spokojne to strony, ludzie rozumieją tam lepiej, na czym polega honor, niż ci nasi zapaleńcy, paryżanie. Zamieszkawszy tam, ucz się fechtunku i strzelania z pistoletu; kiedy o tobie za parę lat zapomną, wrócisz spokojnie do kraju, a wyćwiczonemu we władaniu bronią nikt w drogę wchodzić nie będzie. Czy nie mam racji, baronie? — W zupełności podzielam pańskie zdanie. Nic tak nie pociąga za sobą pojedynków poważnych jak pojedynek nieudany. — Dziękuję panom — odpowiedział Albert z zimnym uśmiechem. — Zastosuję się do waszej rady nie dlatego, że od was pochodzi, ale dlatego, że i tak zamierzam opuścić Francję. Dziękuję panom i za to, że byliście moimi sekundantami. Przysługa ta głęboko zapadła mi w serce, gdyż po waszych słowach będę mógł pamiętać tylko o niej. Château-Renaud i Beauchamp spojrzeli po sobie. Obaj odnieśli to samo wrażenie: w głosie Morcerfa brzmiało tyle decyzji, że sytuacja stałaby się kłopotliwa, gdyby przedłużać rozmowę. — Żegnaj, Albercie — rzekł nagle Beauchamp podając mu niedbale rękę. Lecz Albert był nadal pogrążony w odrętwieniu. Nie zauważył jakby wyciągniętej dłoni. — Żegnaj — powiedział z kolei Château-Renaud trzymając w lewej ręce trzcinkę, prawą zaś kiwnąwszy Albertowi. Albert wyszeptał tylko: — Żegnajcie. Ale wzrok jego mówił znacznie więcej. Był w nim poemat hamowanego gniewu, dumnej wzgardy i szlachetnego oburzenia. Dwaj sekundanci odjechali — Albert pozostał jeszcze, stojąc nieruchomo w melancholijnej pozie. Lecz nagle, odwiązawszy cugle od drzewa, wokół którego oplatał je lokaj, skoczył lekko na siodło i pogalopował do Paryża. Po kwadransie wjeżdżał już na dziedziniec pałacu przy ulicy Helderskiej. Gdy zsiadł z konia, wydało mu się, iż ujrzał za firanką w oknie sypialni wybladłą twarz ojca. Albert westchnął, odwrócił głowę i wszedł do swojego pałacyku. Tutaj obrzucił ostatnim spojrzeniem wszystkie te bogactwa, którym zawdzięczał tak miłe dzieciństwo i młodość. Spojrzał raz jeszcze na swoje obrazy. Z jednych uśmiechały się doń ludzkie twarze, na innych pejzaże tętniły życiem, łudząc wiernością koloru. Wyjął z ram portret matki i zwinął go. Złote ramy pozostały puste i ponure. Uporządkował piękną broń turecką, piękne fuzje angielskie, porcelanę japońską, puchary i brązy artystyczne; zajrzał do szaf, a w każdej zostawił klucz; wrzucił do szuflady kantorka wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie, dołączył do nich klejnoty i kosztowne cacka; sporządziwszy dokładny inwentarz zostawił go na stole, w miejscu najbardziej widocznym, usuwając leżące tam wszystkie papiery i książki. Kiedy rozpoczynał te prace, wszedł lokaj, mimo surowego zakazu. — Czego chcesz? — zapytał Albert bardziej ze smutkiem aniżeli ze złością. — Przepraszam jaśnie pana, wiem, że zabronił pan wchodzić, ale przysłał mnie pan hrabia. — No to co? — Przyszedłem więc po rozkazy. — A na cóż ci one? — Pan hrabia wie, że towarzyszyłem jaśnie panu. — Możliwe. — Kazał mnie wezwać z pewnością dlatego, żeby zapytać o pojedynek. Co mam powiedzieć? — Prawdę. — Czy więc mam powiedzieć, że pojedynek się nie odbył? — Oznajmisz, że przeprosiłem pana hrabiego de Monte Christo. Lokaj skłonił się i wyszedł. Albert zabrał się znowu do pracy. Kiedy skończył spisywać inwentarz, usłyszał, jak na bruku dziedzińca kareta zadudniła tak gwałtownie, że szyby zadrżały. Wyjrzał przez okno: to hrabia de Morcerf wsiadł do karety i odjechał. Ledwie zamknęła się brama, pobiegł do matki, a że nie było tu nikogo, kto mógłby oznajmić wizytę, dotarł do sypialni. Stanął w progu — serce mu się ścisnęło. Mercedes robiła to samo co Albert, jakby matkę i syna ożywiał ten sam duch. Wszystko już było uporządkowane: koronki, stroje, klejnoty, bielizna i srebra leżały w szufladach, hrabina wiązała właśnie klucze. Albert, pojąwszy sens tych przygotowań, rzucił się matce na szyję. Malarz, który oddałby wyraz twarzy tych dwojga, stworzyłby przepiękny obraz. Istotnie, te wszystkie oznaki powziętej decyzji przerażały Alberta nie ze względu na siebie, ale ze względu na matkę. — Co ty robisz? — zapytał. — A ty co robiłeś? — O, mamo! — zawołał Albert, a słowa ze wzruszenia więzły mu w gardle — Ty to co innego. Nie, ty nie możesz podjąć podobnej decyzji... Bo muszę ci powiedzieć, że rozstaję się z domem... i z tobą. — Albercie, ja też wyjeżdżam. Liczyłam na to, przyznam się, że syn mój będzie mi towarzyszył. Czyżbym się pomyliła? — Nie mogę żądać, abyś dzieliła mój los — odparł stanowczo Albert. — Od tej chwili bowiem muszę żyć nieznany i w ubóstwie. Obrałem twardą drogę życia: pożyczę od przyjaciela bochen chleba, który zjem dopiero wtedy, gdy sam zarobię na drugi. Tak to, kochana moja, wybieram się do Franza, aby pożyczył mi sumkę konieczną na niezbędne potrzeby. — Ty, moje biedne dziecko — zawołał Mercedes — ty masz cierpieć nędzę i przymierać głodem? O, nie mów tego, bo zniweczysz moje postanowienia! — Ale ja się nie cofnę, mamo. Jestem młody i silny, i jak mi się zdaje, odważny. Wczoraj nauczyłem się, co można osiągnąć wolą. Istnieją ludzie, którzy przecierpieli wiele, a nie umarli; zbudowali gmach nowej fortuny na ruinach szczęścia, które obiecało im niebo, na ruinach nadziei, jaką Bóg im zesłał! Dowiedziałem się tego, poznałem tych ludzi; wiem, że podnieśli się z głębin przepaści, w którą strącił ich wróg — podnieśli się z taką siłą i w takiej chwale, że pokonali wroga i jego z kolei strącili w otchłań. Tak, mamo, zerwałem dziś z przeszłością, nie przyjmuję od niej nic, nawet nazwiska, bo, rozumiesz to, nosząc je, musiałbym się rumienić. — Moje dziecko, gdybym miała serce silniejsze, taką właśnie dałabym ci radę. Sumienie twoje przemówiło, kiedy głos mój osłabł i zamilkł; idź, mój synu, za głosem sumienia. Miałeś, Albercie, przyjaciół — zerwij z nimi natychmiast, ale nie wpadaj w desperację, o to prosi cię matka. W twoim wieku, mój drogi, życie jest jeszcze piękne, bo masz zaledwie dwadzieścia dwa lata. A że człowiek o sercu tak czystym jak ty musi nosić nieskalane nazwisko, weź nazwisko mojego ojca: zwał się Herrera. Znam cię, Albercie. Jakąkolwiek obrałbyś karierę, nazwisko to wprędce okryje się sławą. A wtedy, mój drogi, znowu pojawisz się w salonach, otoczony glorią minionych nieszczęść. A jeśli, wbrew moim przewidywaniom, stanie się inaczej, niechże i tak łudzę się nadzieją, ja, którą ożywiać będzie ta jedynie myśl, ja, przed którą nie ma już przyszłości, ja, która przestąpiwszy progi tego domu, zejdę do grobu. — Spełnię twoje życzenie, mamo; twoja nadzieja jest moją. Niebo nie będzie mścić się na nas, bo ty jesteś uczciwa, a jam niewinny. Ale skoro zapadło postanowienie, działajmy szybko. Ojciec wyjechał pół godziny temu: pozwoli nam to uniknąć gwałtownej sceny i wyjaśnień. — Czekam na ciebie, mój synu. Albert pobiegł na bulwar, aby sprowadzić dorożkę. Znał pensjonacik przy ulicy des Saints-Peres, w którym jego matka mogłaby zamieszkać skromnie, ale przyzwoicie. Wrócił tedy po hrabinę. Gdy wysiadł z dorożki, podszedł doń jakiś człowiek i wręczył mu list. Albert poznał intendenta. — Od pana hrabiego — rzekł Bertuccio. Albert wziął list, rozpieczętował go i jął czytać. Przeczytawszy, rozejrzał się za Bertucciem, ale gdy młodzieniec czytał, Bertuccio znikł. Albert ze łzami w oczach, z piersią nabrzmiałą wzruszeniem, pobiegł do matki. Nie mógł wymówić ani słowa — i tylko podał jej list. Mercedes przeczytała, co następuje: Albercie! Domyśliłem się projektów, które wprowadzisz niebawem w czyn. Pragnę, byś przekonał się jeszcze, iż nieobce mi są delikatne uczucia. Zerwałeś więzy, opuszczasz pałac ojca, zabierasz do siebie matkę, która również zerwała więzy. Ale zastanów się, Albercie: masz wobec niej, biedny, szlachetny chłopcze, dług, któremu obecnie sprostać nie zdołasz. Musisz mieć siłę do walki, nie wolno Ci unikać przeciwności — ale zaoszczędź matce nędzy, która towarzyszyć będzie, bo to nieuniknione — Twoim pierwszym wysiłkom. Na matkę Twoją nie powinien już paść nawet i cień nieszczęścia, które dotknęło ją dzisiaj: Opatrzność nie życzy sobie, aby niewinny płacił za winowajcę. Wiem, że opuścicie oboje pałac przy ulicy Helderskiej, nie zabierając nic. Nie staraj się dowiedzieć, skąd wiem o tym; wiem — i basta! Posłuchaj, Albercie. Dwadzieścia cztery lata temu wracałem do ojczyzny, radosny i pełen dumy. Miałem narzeczoną — cnotliwą dziewczynę, którą uwielbiałem. Przywiozłem wtedy dla niej sto pięćdziesiąt ludwików, uciułanych z trudem, dzięki niezmordowanej pracy. Dla niej przeznaczyłem te pieniądze — a wiedząc, jak zdradliwe jest morze, zakopałem nasz skarb w ogródku kamieniczki przy Alejach Meilhańskich, gdzie mieszkał mój ojciec. Twoja matka zna doskonale ten kochany, ubogi dom. Jadąc ostatnio do Paryża, wstąpiłem do Marsylii. Odwiedziłem ów dom, z którym łączy mnie tyle bolesnych wspomnień — a wieczorem wziąłem łopatę i jąłem kopać w owym kącie ogródka, gdziem ukrył skarb. Szkatułka żelazna była na miejscu — nie ruszył jej nikt. Zostawiłem ją w owym kącie. Ocienia go piękny figowiec, który mój ojciec zasadził w dniu moich urodzin. Owóż, Albercie, te pieniądze, które ongi miały ułatwić życie i zapewniać spokój mojej uwielbianej, wracają dziś do niej bolesnym i dziwacznym zbiegiem okoliczności. Nie chciałbym, abyś zrozumiał fałszywie, mnie, który mógłby ofiarować jej miliony — a daje tylko kawałek czarnego chleba, zapomniany w dniu naszego wieczystego rozstania. Jesteś, Albercie, człowiekiem szlachetnym — niemniej może zaślepiać cię duma albo gorycz. Jeśli mi odmówisz, jeśli poprosisz kogo innego o to, co mam prawo Ci ofiarować, będę uważał, żeś postąpił nieszlachetnie: ojciec Twój pogrążył mojego ojca w piekle rozpaczy i głodu — niechże mi będzie wolno dopomóc Twojej matce. Gdy matka skończyła czytanie, Albert czekał wybladły i nieruchomy na jej decyzję. Mercedes wzniosła oczy w niebo, z wyrazem, którego opisać nie sposób. — Przyjmuję — rzekła. — Ma prawo zapłacić mój posag klasztorny. I chwyciwszy się za serce, wzięła syna pod rękę. Skierowała się ku schodom krokiem pewniejszym, niżby spodziewała się sama. 17. SAMOBÓJSTWO A tymczasem i Monte Christo wracał do miasta w kompanii Maksymiliana i Emanuela. Wesoły to był powrót. Emanuel nie taił radości: był świadkiem, jak wojna zakończyła się pokojem. Dawał głośno wyraz swoim upodobaniom filantropijnym. Morrel, wcisnąwszy się w kąt karety, nie uciszał radości szwagra. Sam radował się szczerze, ale radość błyszczała jedynie w jego oczach. Na rogatce du Tône spotkali Bertuccia. Tkwił nieruchomo, niby żołnierz na warcie. Monte Christo wyjrzał z karety i poszeptał z intendentem. Bertuccio znikł. — Panie hrabio — rzekł Emanuel, gdy dojeżdżali do placu Royale — niech mnie pan podwiezie, jeśli łaska, do domu. Nie chciałbym, aby moja żona niepokoiła się dłużej zarówno o pana, jak i o mnie. — Gdyby nie było śmieszne chwalić się tryumfem — powiedział Morrel — zaprosiłbym hrabiego do nas, ale pan hrabia musi z pewnością ukoić niejedno drżące serce. Jesteśmy na miejscu. Pożegnajmy się, Emanuelu — i niech nasz przyjaciel jedzie swoją drogą. — Chwileczkę — odparł Monte Christo — nie chciałbym się rozstawać tak od razu z jednym i drugim moim towarzyszem; niech pan wraca, panie Emanuelu, do swojej uroczej żony, kłaniając się jej pięknie ode mnie, a pan, panie kapitanie, niech mnie odwiezie, jeśliś łaskaw, na Pola Elizejskie. — Doskonale! — zgodził się Maksymilian. — Mam akurat coś w tej dzielnicy załatwić. — Czekać na ciebie ze śniadaniem? — zapytał Emanuel. — Nie. Nie czekajcie. Drzwiczki zamknięto, kareta potoczyła się dalej. — No i przyniosłem panu szczęście — ozwał się Morrel. — Nie pomyślał hrabia o tym? — Owszem. I dlatego nie chciałbym się nigdy z panem rozstawać. — To było cudowne! — zawołał Morrel, myśląc o czym innym. — Co takiego? — To, co się stało. — Tak — uśmiechnął się hrabia — słusznie! Pan to określił: cudowne. — Boć tak czy inaczej, Albert jest odważny. — Bardzo odważny. Widziałem kiedyś, jak spał, choć miecz wisiał nad jego głową. — A ja wiem, że pojedynkował się dwa razy, nadzwyczaj dzielnie. Pogódź to pan z jego dzisiejszym zachowaniem. — To przecież pański wpływ — uśmiechnął się znów Monte Christo. — Szczęście to dla Alberta, że nie jest żołnierzem. — Dlaczego? — Przepraszać tuż przed pojedynkiem! — rzekł Morrel potrząsając głową. — No, no, panie kapitanie — ozwał się łagodnie hrabia — nie hołduj pan przesądom ludzi pospolitych. Przyznaj pan, że skoro Albert jest odważny, nie może być tchórzem. Widać miał jakiś powód, aby zachować się tak właśnie, a więc postąpił bohatersko, nieprawdaż? — Oczywiście, oczywiście, ale powiem jak pewien Hiszpan: nie był dziś tak odważny jak wczoraj. — Zjesz pan ze mną śniadanie? — uciął hrabia. — Nie. Muszę pożegnać pana o dziesiątej. — A więc umówiłeś się pan z kimś na śniadanie? Morrel uśmiechnął się i potrząsnął przecząco głową — Ale przecież musisz pan i tak coś przegryźć. — A jeśli nie jestem głodny? — O, znam tylko dwa uczucia, przy których tracimy apetyt: zgryzotę — ale pan dzięki Bogu jesteś wesół — i miłość. Otóż z tego, co rzekłeś mi pan o swoim sercu, pozwalam sobie wnosić... — Nie zaprzeczam, hrabio, nie zaprzeczam. — I nic mi pan o tym nie mówiłeś? — rzekł hrabia tak żywo, iż łatwo było poznać, jak mocno zaintrygował go ów sekret. — Powiedziałem dziś hrabiemu, że mam serce zajęte, tak? Hrabia nic nie odpowiedział, a tylko ujął Maksymiliana za rękę. — Owóż od chwili jak to serce nie jest z panem w parku Vincennes, jest gdzie indziej; i tam właśnie chcę się udać. — Dobrze, dobrze, kochany przyjacielu — mówił z namysłem hrabia — i pamiętaj, że mam na tym świecie jakąś władzę i że z radością służę nią tym, których lubię serdecznie, a pan do nich należysz. Gdybyś więc doznał jakichś przeszkód, zwróć się do mnie. — Przypomnę to panu, jak samolubne dzieci przypominają się w potrzebie rodzicom. Zwrócę się do pana i to może niedługo. — Trzymam pana za słowo. A więc do widzenia. — Do widzenia. Stanęli przed bramą pałacu na Polach Elizejskich. Monte Christo otworzył drzwiczki. Morrel wyskoczył z karety. Na podjeździe czekał Bertuccio. Morrel znikł w alei Marigny. Monte Christo skierował się szybko ku intendentowi. — No i cóż tam? — zapytał. — Ano — powiedział Bertuccio — wyprowadza się z domu. — A jej syn? — Florenty, jego lokaj, powiada, że syn także. — Chodź pan ze mną. Monte Christo napisał w gabinecie znany nam już list i wręczył go intendentowi. — Idź pan — rzekł — i spiesz się. Aha, wstąp jeszcze do Hayde i powiedz jej, że wróciłem. — Czekałam tu! — ozwała się Hayde. Zeszła, kiedy zaturkotał powóz. Twarz jej promieniała radością. Bertuccio wyszedł. Hayde wyczekiwała z niecierpliwością na powrót hrabiego — a teraz radowała się jak córka, która po długiej rozłące ujrzała ojca, i radowała się jak kochanka na widok swojego uwielbianego. Monte Christo cieszył się nie mniej niż Hayde, choć nie okazywał tego. Radość spływa na serca, które długo cierpiały, jak rosa opada na ziemię wysuszoną skwarem. Serce takie chłonie dobroczynny deszcz, podobnie jak wchłania go ziemia, z pozoru tylko pozostając nadal suchą. Monte Christo pojął wreszcie — a długo nie śmiał dopuszczać do siebie tej myśli — że pojawiła się druga Mercedes, czyli że mógł zaznać jeszcze szczęścia. Wzrok jego, rozpalony szczęściem, tonął w wilgotnych oczach Hayde — gdy nagle otwarły się drzwi. Hrabia zmarszczył brwi. — Pan de Morcerf. — oznajmił Baptysta, jakby te słowa były same w sobie usprawiedliwieniem. Istotnie, hrabia rozpogodził się. — Który? — zapytał. Ojciec czy syn? — Ojciec. — O Boże! — zawołała Hayde — to jeszcze nie skończone? — Nie wiem, czy skończone, moja najmilsza — odpowiedział Monte Christo ujmując jej ręce — ale wiem, że już nie potrzebujesz żywić żadnych obaw. — Och! Ale to przecież łotr... — Nic on mi zrobić nie może. Należało się lękać tylko sprawy z jego synem. — Toteż nigdy nie dowiesz się, ile wycierpiałam, o panie mój. Monte Christo uśmiechnął się. — Przysięgam ci na prochy mojego ojca — rzekł wyciągając rękę nad głowę Hayde — że jeśli zdarzy się nieszczęście, nie mnie ono spotka. — Wierzę ci, mój panie, jak samemu Bogu — rzekła podsuwając mu czoło do pocałunku. Monte Christo złożył na tym czole, jakże czystym i pięknym, pocałunek, od którego zabiło dwoje serc — jedno gwałtownie, a drugie głucho. — O mój Boże! — szepnął. — Czyżbyś zezwolił, abym pokochał jeszcze? — Wprowadź pana hrabiego de Morcerf do salonu — rozkazał Baptyście, wiodąc piękną Greczynkę ku schodom. Musimy wyjaśnić w paru słowach ową wizytę, której Monte Christo spodziewał się może, ale z pewnością nie spodziewali się czytelnicy. Kiedy Mercedes spisywała u siebie inwentarz i gdy Albert spisał go także u siebie, kiedy porządkowała klejnoty, zamykała szuflady i wiązała klucze, by zostawić wszystko we wzorowym porządku — nie dostrzegła twarzy posępnej i bladej, która zajrzała przez oszklone drzwi korytarza. Można stąd było nie tylko widzieć, lecz i słyszeć. Hrabia de Morcerf widział więc i słyszał wszystko co działo się u jego żony. Poszedłszy następnie do swojej sypialni, podniósł, konwulsyjnie zaciskając palce, firankę w oknie, które wychodziło na dziedziniec. Stał tak dziesięć minut, milczący, nieruchomy, wsłuchując się w bicie własnego serca. Dłużyły mu się te minuty. Wtedy to Albert, wracając ze spotkania, ujrzał, jak ojciec czatował w oknie — i odwrócił głowę. Hrabiemu oczy wystąpiły z orbit. Wiedział, że Albert znieważył ciężko Monte Christa i że taka zniewaga musiała w każdym kraju pociągnąć za sobą pojedynek na śmierć i życie. Albert wracał zdrów i cały — a więc pomścił ojca. Błysk radości rozświetlił ponurą twarz Morcerfa — rozświetlił, niby ostatni promień słońca, które przed zachodem gaśnie w chmurach, podobniejszych do grobu niż do posłania. Wiemy, że hrabia czekał nadaremnie, by syn zjawił się i opowiedział mu o swoim tryumfie. Rozumiał, że syn jego przed pojedynkiem nie chciał wstąpić do ojca, którego honor miał pomścić, ale czemuż, zemściwszy się, nie przybiegł, aby paść ojcu w ramiona. Dlatego hrabia, nie mogąc doczekać się Alberta, posłał po jego sługę. Wiadomo, że Albert kazał powiedzieć ojcu całą prawdę. Po dziesięciu minutach generał de Morcerf zjawił się na ganku, odziany w czarny surdut z kołnierzem kroju wojskowego, w czarne pantalony i w czarne rękawiczki. Wydał już wcześniej rozkazy — ledwie bowiem zszedł ze stopni ganku, z wozowni wyjechała kareta i zatrzymała się przed hrabią. Lokaj umieścił w karecie dwie szpady owinięte w płaszcz wojskowy. Po czym zamknął drzwiczki i usadowił się obok stangreta. Stangret wychylił się z kozła, aby zapytać o rozkaz. — Na Pola Elizejskie, do pana hrabiego de Monte Christo! Co koń wyskoczy! — zawołał generał. Konie ruszyły z kopyta, potężnie smagnięte biczem. Po pięciu minutach stanęły przed pałacem hrabiego. Pan de Morcerf sam otworzył drzwiczki, wyskoczył jeszcze w biegu, niby młodzik, zadzwonił i znikł za drzwiami, a za nim lokaj. Po chwili Baptysta oznajmił hrabiego de Morcerf, a Monte Christo odprowadził Hayde i rozkazał, aby generała wprowadzono do salonu. Generał przemierzał po raz trzeci salon wzdłuż i wszerz, gdy Monte Christo ukazał się w progu. — A, to pan de Morcerf — powiedział spokojnie — zdawało mi się, że się przesłyszałem. — Tak, to ja we własnej osobie — odparł hrabia, a wargi ściągały mu się tak okropnie, że ledwie zdołał wydobyć z siebie głos. — Pozostaje mi już tylko zapytać, czemu zawdzięczam miłą, ale jakże wczesną wizytę pana hrabiego de Morcerf? — Miałeś pan dziś pojedynkować się z moim synem, czy tak? — zagadnął Morcerf. — A, to pan wiesz o tym? — I wiem, że mój syn słusznie pragnął tego pojedynku, aby zabić pana. — A jakże, miał po temu rację, ale mimo to, jak pan widzisz, nie zabił mnie, a nawet nie doszło do pojedynku. — A jednak uważał, żeś to pan zhańbił jego ojca i że przez pana katastrofa dotknęła cały nasz dom. — To prawda — odparł Monte Christo ze straszliwym spokojem — ale nie byłem tu główną przyczyną katastrofy. — Zapewne przeprosiłeś go pan albo złożyłeś jakieś wyjaśnienie? — Nic mu nie wyjaśniałem, on natomiast mnie przeprosił. — Czym tłumaczysz pan sobie postępek Alberta? — Chyba przekonaniem, że ktoś inny więcej zawinił w tej sprawie niż ja. — A któż to taki? — Jego ojciec. — Być może — odparł hrabia blednąc — ale jak panu wiadomo, winowajca nie lubi, żeby wykazywano mu jego winę. — Wiem... Toteż oczekiwałem takiego właśnie obrotu rzeczy. — Spodziewałeś się pan, że mój syn stchórzy? — zawołał hrabia. — Pan Albert nie stchórzył. — Ten, kto trzyma w ręku szpadę, a spotka się oko w oko ze śmiertelnym wrogiem i nie użyje broni, jest tchórzem! Szkoda, że go tu nie ma, bobym mu to powiedział! — Mój panie — ozwał się zimno Monte Christo — nie wydaje mi się, żebyś złożył mi pan wizytę w tym celu, aby opowiadać o swoich historyjkach rodzinnych. Niech pan to wszystko wyłoży panu Albertowi, a kto wie, czy pan Albert nie znajdzie odpowiedzi. — O, nie, nie! — odrzekł generał z przelotnym uśmiechem. — Masz pan rację, nie po to przyszedłem. Przyszedłem panu powiedzieć, że i ja też uważam pana za wroga! Przyszedłem panu powiedzieć, że nienawidzę pana instynktownie! Że zdaje mi się, jakbym pana znał od wieków i od wieków pana nienawidził! I że skoro dzisiejsza młodzież bić się nie chce, my się bić będziemy... Czy podzielasz pan moje zdanie? — Naturalnie. Mówiąc, że spodziewałem się takiego obrotu rzeczy, miałem na myśli pańską zaszczytną dla mnie wizytę. — Tym lepiej... Jesteś pan gotów? — Jestem zawsze gotów. — A czy wiesz pan, że walka będzie na śmierć i życie? — spytał generał, zaciskając zęby z wściekłości. — Na śmierć i życie — powtórzył Monte Christo kiwnąwszy niedbale głową. — W takim razie jedźmy. Nie trzeba nam świadków. — Słusznie. Znamy się przecież doskonale. — Przeciwnie, wcale się nie znamy. — Ejże — ozwał się Monte Christo z flegmą zdolną przywieść do rozpaczy — zastanówmy się chwilę. Czy nie jesteś pan aby szeregowcem Fernandem, który zdezerterował w przeddzień bitwy pod Waterloo? Czy nie jesteś pan porucznikiem Fernandem, który w Hiszpanii służył wojskom francuskim za przewodnika i szpiega? Czy nie jesteś pan pułkownikiem Fernandem, który zdradził, sprzedał i zamordował Alego, swojego dobroczyńcę? Połączywszy tych trzech Fernandów, otrzymamy generała lejtnanta hrabiego de Morcerf, para Francji, nieprawdaż? — O, łotrze! — zawołał generał, którego te słowa zapiekły jak rozpalone żelazo. — O, łotrze! Wypominasz mi moją hańbę, gdy za chwilę może zginę z twojej ręki! Nie powiedziałem, że jestem ci nie znany. Wiem, demonie, że przeniknąłeś w noc przeszłości i żeś tam odczytał przy świetle nie znanej mi pochodni każdą stronicę mojego życia. Ale może i tak więcej zacności jest we mnie i w moim pohańbieniu aniżeli w twoim szychu. Wiem, że mnie znasz, ale nie wiem, kim ty jesteś, awanturniku kapiący od klejnotów i złota! W Paryżu każesz się nazywać hrabią de Monte Christo, we Włoszech Sindbadem Żeglarzem, na Malcie już nie pomnę jak. Ale pytam cię o twoje prawdziwe nazwisko, ukryte wśród tysiąca zmyślonych. Chcę je poznać, aby wymówić je na miejscu spotkania w chwili, gdy zatopię szpadę w twoim sercu. Hrabia Monte Christo pobladł straszliwie, a oko zaiskrzyło mu się płomieniem gniewu. Zniknął za drzwiami gabinetu, w sekundę zerwał halsztuk, surdut i kamizelkę — wdział marynarską bluzę włożył na głowę marynarski kapelusz, spod którego spłynęły jego długie, czarne włosy. Ukazał się znów, straszliwy, nieubłagany. Skrzyżowawszy ramiona zmierzał ku generałowi, który nie pojmując jego zniknięcia, oczekiwał niespokojnie; spojrzawszy teraz na niego, zachwiał się zaszczekał zębami, po czym cofnął się o krok i cofał się dalej, aż ręka skurczona oparła się o stół. — Fernandzie! Wystarczy, żebym ze stu swoich imion powiedział ci tylko jedno, a padłbyś jak rażony gromem! Ale tyś je odgadł już, a raczej przypomniał je sobie. Albowiem mimo udręk i zgryzoty ukazuję ci dziś twarz, którą odmłodziło szczęście, jakie daje zemsta. Twarz, którą musiałeś widywać często we śnie, od chwili... gdy poślubiłeś... Mercedes, moją narzeczoną! Generał z głową odrzuconą w tył, rękami wyciągniętymi i wzrokiem nieruchomym chłonął w milczeniu ten straszliwy obraz. I opierając się o ścianę, jął skradać się ku drzwiom, a gdy natrafił na nie, wyszedł nie odwracając wzroku od hrabiego. I z gardła wydobył mu się tylko krzyk ponury, żałosny, rozdzierający: — Edmund Dantés! Jęcząc niby ranne zwierzę, powlókł się na ganek, przeszedł przez dziedziniec zataczając się jak pijany i osunął się w ręce swojego lokaja, bełkocąc: — Do domu, do domu! Świeże powietrze i baczne spojrzenia służby przywróciły mu przytomność umysłu. Ale droga była krótka i hrabia zbliżając się do domu czuł, jak powraca boleść. Nie opodal domu zatrzymał karetę i wysiadł. Brama była otwarta na ścieżaj. Na środku dziedzińca stała dorożka. Dorożkarz dziwił się, że wezwano go do tak pięknej siedziby. Hrabia popatrzył z przerażeniem na dorożkarza i nie śmiejąc pytać o nic, pobiegł do swoich apartamentów. Dwie osoby schodziły ze schodów. Ledwie miał czas ukryć się w gabinecie. Była to Mercedes wsparta na ramieniu syna. Oboje opuszczali pałac. Otarli się niemal o nieszczęśnika, ukrytego za adamaszkową portierą. Jedwabna suknia Mercedes musnęła go prawie, uczuł oddech syna, gdy Albert mówił: — Odwagi, mamo. Chodź, chodź, nie jesteśmy tu już u siebie. Słowa rozpłynęły się w powietrzu, oddaliły się kroki. Generał wyprostował się, trzymając się kurczowo adamaszkowej portiery. Tłumił bolesne szlochanie — opuszczali go najbliżsi. Usłyszał po chwili, jak trzasnęły blaszane drzwiczki dorożki. Dorożkarz coś zawołał, a gdy ruszył ciężki ekwipaż, zadrżały szyby, Pobiegł do sypialni, aby ż jej okna ujrzeć raz jeszcze te dwie najukochańsze istoty. Dorożka odjechała, lecz Mercedes i Albert nie pożegnali ostatnim spojrzeniem ani opustoszałego domu, ani porzuconego ojca, dla którego byłoby ono pożegnaniem pełnym żalu, a więc i przebaczeniem. Toteż gdy koła dorożki zadudniły pod sklepieniem bramy, rozległ się strzał. Ciemny dym buchnął z okna sypialni, które wysadził podmuch eksplozji. 18. WALENTYNA Odgadnąć łatwo, w jakich interesach śpieszył Morrel i z kim miał się spotkać. Pożegnawszy Monte Christa podążył wolno ku domowi Villefortów. Powiedzieliśmy: wolno — gdyż miał jeszcze pół godziny czasu, a do przebycia pięćset kroków. Spieszno mu było jednak rozstać się z hrabią, chciał bowiem pozostać sam ze swoimi myślami. Wiedział dobrze, o której godzinie ma się stawić. Była to godzina, w której śniadał pan Noirtrer. Walentyna pomagała wtedy dziadkowi i nikt nie przeszkadzał jej w tym zbożnym zajęciu. Noirtier i Walentyna pozwolili mu bywać dwa razy w tygodniu. Korzystał więc dziś ze swojego prawa. Zjawił się. Walentyna czekała. Zaniepokojona, niemal odchodząca od zmysłów, chwyciła go za rękę i zaprowadziła do dziadka. Niepokoiła się tak okropnie, gdyż rozeszła się już pogłoska o awanturze, jaką urządził Morcerf. Bo w wielkim świecie każda wieść rozchodzi się szybko. Nikt u Villefortów nie wątpił, że z awantury wyniknie pojedynek. Walentyna przeczuła, wiedziona instynktem kobiecym, iż Morrel będzie sekundantem Monte Christa. Znając odwagę młodzieńca, wiedząc o głębokiej przyjaźni, jaką darzył hrabiego, bała się, że Maksymilian, zmuszony okolicznościami, nie ograniczy się w rozprawie do roli biernej. Rozumiecie więc, jak chciwie wypytywała o szczegóły. Morrel wyczytał w oczach ukochanej niewysłowioną radość, gdy dowiedziała się zarówno o szczęśliwym, jak niespodziewanym obrocie sprawy. — A teraz — ozwała się Walentyna, wskazując Maksymilianowi miejsce obok starca i siadając u jego stóp, na podnóżku — pomówmy trochę z kolei o naszych sprawach. Wiadomo ci, Maksymilianie, że dziadzio zamierzał kiedyś wyprowadzić się stąd. — Tak, przypominam sobie ten projekt, pochwalam go z całej duszy. — A więc ciesz się; dziadzio powrócił do swoich zamysłów. — Brawo! — zawołał Maksymilian. — A wiesz, dlaczego dziadzio postanowił się wyprowadzić? Noirtier spoglądał na wnuczkę w taki sposób, aby nakazać jej milczenie — ale Walentyna nie patrzyła na dziadka; spojrzenie jej i uśmiech były tylko dla Maksymiliana. — Wszystko mi jedno! Skoro tak postanowił, z pewnością ma rację. — I to jaką. Utrzymuje, że nie służy mi powietrze naszej dzielnicy. — A tak, Walentynko, kto wie, czy pan Noirtier się nie myli. Zmizerniałaś w ciągu ostatnich dwóch tygodni. — Chyba tak. Dlatego dziadzio mnie leczy, a że wie wszystko, żadnemu doktorowi nie ufam tak jak jemu. — Więc ty naprawdę źle się czujesz, Walentynko? — zatroskał się na serio Morrel. — E, trudno to nazwać chorobą. Jestem osłabiona i tyle. Straciłam apetyt, nic jeść nie mogę. Noirtier przysłuchiwał się bacznie słowom Walentyny. — A czymże się kurujesz? — O, to bardzo proste. Łykam co rano łyżkę mikstury, którą lekarz przepisał dziadzi; to znaczy zaczęłam od łyżki, a teraz już cztery. Dziadzio twierdzi, że to lek uniwersalny. Walentyna uśmiechała się — ale był w tym uśmiechu jakiś smutek i cierpienie. Maksymilian, upojony miłością, spoglądał na nią nic nie mówiąc. Była śliczna jak zawsze, ale delikatny jej rumieniec przygasł i zmatowiał, oko lśniło gorączkowym blaskiem, dłonie stały się przezroczyste i żółtawe, niby z wosku. Maksymilian popatrzył z kolei na Noirtiera. Starzec z jakąś osobliwą bystrością obserwował wnuczkę, zajętą w tej chwili jedynie swoim ukochanym. Przyglądał się, jak i Morrel, temu wymizerowaniu świadczącemu o tajemniczej chorobie — wymizerowaniu, którego nikt nie dostrzegł, oprócz tych dwóch kochających ludzi. — Ale zdaje mi się, że tylko pan Noirtier winien zażywać to lekarstwo, którego ty wypijasz już po cztery łyżki... — Bardzo ono gorzkie, tak gorzkie, że cokolwiek bym jadła czuję gorycz. Noirtier spojrzał pytająco na wnuczkę. — Tak, dziadziu, tak. Przed chwilą, nim przyszłam do ciebie, napiłam się wody z cukrem zostawiłam pół szklanki, taka mi się wydała gorzka. Noirtier zbladł. Dał znak, że chce mówić. Walentyna wstała, żeby przynieść słownik. Noirtier wodził za nią wzrokiem, w którym malowało się zatroskanie. Walentynie krew uderzyła do głowy; policzki jej zabarwił rumieniec. — To dziwne — zawołała, wesołą jak zawsze — coś mnie oślepiło! Czyżby słońce zaświeciło mi prosto w oczy? Chwyciła się klamki u okna. — Słońce dziś nie świeci — ozwał się Morrel, bardziej zaniepokojony wyrazem twarzy starca niźli niedyspozycją Walentyny. I podbiegł do Walentyny. Dziewczę uśmiechnęło się. — Nie lękaj się, dziadziu — rzekła — i ty też nie lękaj się, Maksymilianie; już mi przeszło. Ale zdaje się, że słyszę jakiś turkot na podwórzu. Wybiegła na korytarz i wyjrzawszy przez okno, wróciła co prędzej. — Tak. To pani Danglars i Eugenia przyjechały z wizytą. Do widzenia, uciekam, bo przyślą tu po mnie. Zostań panie Maksymilianie z dziadzią. Obiecuję, że nie będę ich zatrzymywać. Morrel odprowadził ją oczyma. Słyszał, jak wbiega na schodki wiodące do jej i pani de Villefort apartamentów. Gdy znikła, Noirtier dał Morrelowi znak, by wziął słownik. Morrel spełnił polecenie. Dzięki wskazówkom Walentyny nauczył się łacno porozumiewać ze starcem. Ale że tym razem sprawa była dość skomplikowana, długo przewracał kartki słownika — i dopiero po dziesięciu minutach złożył następujące zdanie: „Przynieś z pokoju Walentyny szklankę i karafkę”. Morrel zadzwonił i gdy wszedł lokaj — następca Barrois — powtórzył mu rozkaz. Sługa wrócił po chwili. Karafka i szklanka były puste. Noirtier dał znak, że chce mówić. — Czemu szklanka i karafka są puste? Walentyna przecież wypiła pół szklanki. Morrel składał to zdanie pięć minut. — Nie wiem — odpowiedział lokaj. — Ale w pokoju panienki jest pokojowa. Może to ona wylała wodę. — Zapytajcie o to — rzekł Morrel na znak, który starzec dał mu spojrzeniem. Sługa wyszedł i zaraz wrócił. — Panienka — oznajmił — wstąpiła do swojego pokoju, idąc do jaśnie pani, a że chciało jej się pić, wypiła wszystką wodę ze szklanki; a wodę z karafki wylał panicz Edward, robiąc staw dla swoich kaczuszek. Noirtier wzniósł oczy do nieba, niby gracz, który cały majątek postawił na jedną kartę. Po chwili utkwił wzrok w drzwiach i nie odrywał go od nich. Walentyna wypatrzyła rzeczywiście panią Danglars i jej córkę. Pani de Villefort przyjęła je u siebie w pokoju. Dlatego Walentyna wstąpiła do swojego pokoju — od apartamentów pani de Villefort dzielił go tylko pokój Edwardka. Obie panie weszły do salonu z uroczystą miną, jaką zawsze przybiera ktoś zjawiający się z oficjalną wiadomością. Ludzie z tej samej sfery rozumieją się wzajem, więc i pani de Villefort przybrała pozę pełną godności. W tejże chwili weszła Walentyna — dygi rozpoczęły się przeto od nowa. — Droga przyjaciółko — ozwała się pani Danglars, gdy obie panny wzięły się za ręce — przyjechałyśmy, aby oznajmić tobie pierwszej, że Eugenia poślubi wkrótce księcia Cavalcanti. Danglars obdarzył Cavalcantiego tytułem książęcym. Bankier, zwolennik ludu, wolał mieć w rodzinie księcia aniżeli hrabiego. — Niechże ci pogratuluję jak najserdeczniej, moja kochana — odrzekła pani de Villefort. — Książę Cavalcanti wydaje mi się młodzieńcem rzadkich cnót. — Mówiąc między nami, droga przyjaciółko — uśmiechnęła się baronowa — książę nie zabłysnął jeszcze tak, jak zabłyśnie. Jest w nim trochę owej cudzoziemszczyzny, którą my, Francuzki, wykrywamy od pierwszego wejrzenia u szlachty niemieckiej czy włoskiej. A jednak zaleca się dobrym sercem, wielką subtelnością umysłu... co zaś do innych spraw, to mój małżonek utrzymuje, że fortuna jego jest kolosalna. Tak powiedział. — No i niech mama doda jeszcze — rzekła Eugenia przeglądając album — że czuje mama do tego młodzieńca szczególną skłonność. — Nie potrzebuję chyba pytać — ozwała się pani de Villefort — czy ty, Eugenio, skłonność tę podzielasz. — Ja? Bynajmniej — odparła Eugenia ze zwykłą pewnością siebie. — Więzy małżeńskie i posłuszeństwo mężczyźnie, choćby najbardziej dystyngowanemu, nie są moim powołaniem. Moim powołaniem jest sztuka, a zatem serce moje i osoba muszą być wolne. Eugenia wypowiedziała te słowa tak ostro i dobitnie, że Walentyna oblała się rumieńcem. Lękliwe dziewczę nie pojmowało tego silnego charakteru, pozbawionego jakby całkiem nieśmiałości kobiecej. — A zresztą — ciągnęła Eugenia — skoro już muszę wyjść za mąż, winnam dziękować Opatrzności za wzgardę, jaką okazał mi pan de Morcerf. Gdyby nie wmieszała się Opatrzność, byłabym dziś żoną człowieka zhańbionego. — Trudno zaprzeczyć — rzekła baronowa z ową szczególną naiwnością, jaka cechuje niekiedy wielkie damy, a nie tracą jej całkowicie, nawet gdy obcują z gminem — trudno zaprzeczyć, że gdyby nie to wahanie Morcerfów, moja córka poślubiłaby pana Alberta. Generałowi ogromnie na tym zależało, próbował nawet przyprzeć mojego męża do muru, aleśmy się wykręcili. — Ale — wtrąciła nieśmiało Walentyna — czyż hańba ojca okryła również i pana Alberta? Wydaje mi się, że pan Albert nie ponosi winy za zdradę generała. — Wybacz, moja droga — odparła nieubłagana Eugenia — ale pan Albert zasługuje na hańbę i sam ją na siebie ściągnął. Wyzwał wczoraj w Operze pana de Monte Christo, a dziś przeprosił go na moment przed pojedynkiem. — Nie do wiary! — zawołała pani de Villefort. — Ależ to pewne — potwierdziła baronowa ze wspomnianą już naiwnością — pan Debray świadkiem. Walentyna znała istotę sprawy, lecz nic nie odrzekła. Rozmowa ta obudziła w niej wspomnienia. Była myślą w pokoju dziadka, gdzie czekał Maksymilian. Zadumawszy się, przestała brać udział w konwersacji. Nie umiałaby już nawet powtórzyć, o czym od paru minut mówiono — gdy nagle pani Danglars, położywszy jej dłoń na ramieniu, wyrwała ją z zadumy. — Co się stało, proszę pani? — zapytała wzdrygnąwszy się, jakby przebiegł ją prąd elektryczny. Chciałabym cię zapytać Walentynko, czy nie czujesz się źle? — rzekła baronowa. — Ja? — i Walentyna przeciągnęła ręką po rozpalonym czole. — Tak, Przejrzyj się w lustrze. W ciągu jednej sekundy czerwieniłaś się i bladłaś ze cztery razy. — Rzeczywiście! — zawołała Eugenia. — Jesteś bardzo blada! — E, nie kłopocz się. Wyglądam tak już od paru dni. I Walentyna, choć chytrą nie była, zrozumiała, że ma okazję, by się oddalić. A zresztą pani de Villefort ułatwiła jej to. — Odejdź, jeśli chcesz — powiedziała. — Jesteś naprawdę chora, więc obie panie ci darują. Wypij szklankę wody, to ci pomoże. Walentyna ucałowała Eugenię, dygnęła pani Danglars i wyszła. — Biedactwo! — westchnęła pani de Villefort, gdy za Walentyną zamknęły się drzwi. Niepokoję się o nią na serio. Nie dziwiłabym się, gdyby zachorowała poważnie. Walentyna tymczasem, w rozgorączkowaniu z którego nie zdawała sobie sprawy, przeszła przez pokój Edwarda, nie zwróciwszy uwagi na jakiś złośliwy przycinek chłopca, i znalazła się na schodach. Zeszła z nich, lecz na przedostatnim stopniu zachwiała się. Słyszała już głos Morrela, gdy nagle pociemniało jej w oczach, zesztywniałe nogi odmówiły posłuszeństwa, dłoń nie zdołała uchwycić poręczy — i Walentyna ocierając się o ścianę zsunęła się w dół. Morrel podskoczył ku drzwiom. Otwarłszy je, ujrzał leżącą Walentynę. Porwał ją w ramiona i posadził na fotelu. Walentyna otworzyła oczy. — Ależ ze mnie niezdara! Przez takie głupstwo straciłam równowagę! Zapomniałam o trzech schodkach — mówiła szybko, jak w gorączce. — Nie zrobiłaś sobie nic złego? — dopytywał się Morrel. — O Boże, Boże! Spojrzawszy na dziadka, Walentyna dostrzegła w jego oczach straszliwy lęk. — Uspokój się, dziadku — rzekła i spróbowała uśmiechnąć się. — To nic, w głowie mi się zakręciło i basta. — Znowu zawrót głowy! — powiedział Morrel składając ręce. — Uważaj, Walentynko, błagam! — Ależ to głupstwo; mówię ci, że już po wszystkim. A teraz posłuchaj, bo przynoszę nowinę: za tydzień Eugenia wychodzi za mąż, a za trzy dni u nich wielka feta, przyjęcie zaręczynowe. Jesteśmy wszyscy zaproszeni... tak się przynajmniej domyślam. — A kiedyż my z kolei będziemy zajmować się tymi drobiazgami? O Walentynko, ty, która masz taki wpływ na dziadka, nakłoń go, żeby odpowiedział: niebawem! — To liczysz na mnie, że przyspieszę bieg sprawy i że przypomnę dziadzi, co trzeba? — Tak. I nie zwlekaj, na miłość boską. Dopóki nie będziesz moją zawsze mi się będzie zdawało, że mi się wymkniesz. — E — odrzekła Walentyna wzdrygnąwszy się — nazbyt jesteś lękliwy jak na oficera, jak na żołnierza, który podobno nie zna, co to trwoga. Ha, ha, ha! Wybuchnęła piskliwym i bolesnym śmiechem. Ręce jej zesztywniały i wyprężyły się kurczowo, głowa przechyliła się w tył. Walentyna znieruchomiała. W oczach Noirtiera odmalowała się straszliwa trwoga. Morrel zrozumiał. Trzeba było zawołać na pomoc. Jął targać sznur dzwonka. Pokojowa, która była właśnie w pokoju Walentyny, i lokaj, następca Barrois, wbiegli jednocześnie. Walentyna była tak blada i zimna, że oboje nie słuchając rozkazów, ogarnięci zgrozą, która zawisła nad tym przeklętym domem, wypadli na korytarz wołając o ratunek. Pani Danglars i Eugenia wychodziły w tym momencie. Mogły się więc jeszcze dowiedzieć, co było przyczyną zamieszania. — A nie mówiłam! — zawołała pani de Villefort. — Biedactwo! 19. WYZNANIE W tejże chwili rozległ się głos pana de Villefort. Prokurator wychyliwszy się z gabinetu zawołał: — Co się tu dzieje? Morrel zapytał Noirtiera wzrokiem. Starzec, odzyskawszy już całkiem zimną krew, wskazał mu alkowę, gdzie Morrel ukrył się już raz w podobnych okolicznościach. Schwycił kapelusz i zdyszany wpadł do alkowy. Kroki prokuratora rozległy się na korytarzu. Villefort wpadł do pokoju, podbiegł do Walentyny i wziął ją w ramiona. — Lekarza, lekarza! — zawołał. — Sprowadzić pana d'Avrigny! Albo nie! Sam po niego pojadę. I wypadł z pokoju. Morrel wymknął się drugimi drzwiami. Straszliwe wspomnienie zmroziło mu serce. Przypomniał sobie rozmowę, jaką Villefort odbył z lekarzem tej nocy, kiedy umarła pani de Saint-Meran. U Walentyny wystąpiły symptomy tej samej choroby, na którą umarł Barrois. Tylko forma ich była tym razem łagodniejsza. Jednocześnie zabrzmiały mu w uszach słowa, które Monte Christo powiedział doń dwie godziny temu: — Gdybyś pan znalazł się w potrzebie, przyjdź do mnie, gdyż mogę wiele. Pomknął więc przedmieściem Świętego Honoriusza, a potem ulicą Matignon, i dotarł szybko na Pola Elizejskie. Tymczasem pan de Villefort zajechał dorożką przed dom pana d'Avrigny. Zadzwonił tak gwałtownie, iż odźwierny wybiegł przerażony. Villefort nie miał siły przemówić i tylko pomknął po schodach. Odźwierny przepuścił Villeforta, ponieważ go znał i zawołał tylko: — Doktor jest w gabinecie, panie prokuratorze! Villefort pchnął już drzwi. — A, to pan — rzekł doktor. — Tak, to ja — odpowiedział Villefort zamykając drzwi. — Teraz ja zapytam, doktorze, czy jesteśmy sami. Doktorze, mój dom jest przeklęty! — Czyżby? — odpowiedział d'Avrigny z pozoru zimno, choć wstrząsnął nim niepokój. — Cóż tam, znowu ktoś zachorował? — Tak! — zawołał Villefort rwąc sobie włosy. — Tak. D'Avrigny spojrzał tak, jakby chciał powiedzieć: „Przestrzegałem pana”. A następnie wycedził: — Któż więc z kolei umrze u pana? Któż teraz oskarży nas przed Bogiem o słabość? Villefort zaszlochał boleśnie. Podszedł do lekarza i rzekł chwytając go za ramię: — Walentyna. Kolej na Walentynę. — Pańska córka! — przeraził się i zdumiał d'Avrigny. — Sam pan teraz widzisz, że się myliłeś. Przyjdź pan do mnie i proś ją o przebaczenie. — Ilekroć mnie pan wzywałeś, było już późno. Mniejsza z tym: idę. Ale spieszmy się. Nieprzyjaciel, który zadaje ciosy w pańskim domu działa błyskawicznie. — O, tym razem nie będzie mi doktor wyrzucał słabości. Tym razem wytropię mordercę i ugodzę go. — Spróbujmy najpierw uratować Walentynę, a potem pomyślimy o zemście. Jedźmy. I gdy Morrel stukał do drzwi Monte Christa, Villefort i d'Avrigny jechali szybko dorożką do chorej. Hrabia, mocno zafrasowany, siedział w gabinecie i czytał list, który Bertuccio przysłał mu spiesznie. Uniósł głowę, gdy oznajmiono Morrela, z którym rozstał się zaledwie dwie godziny temu. A jednak w czasie tych dwóch godzin jakieś doniosłe wypadki musiały zajść i w życiu Morrela, skoro pożegnał go wesół, a wracał wstrząśnięty. Zerwał się i podbiegł do kapitana. — Co się stało, panie Maksymilianie? — zapytał. — Jesteś pan blady, pot spływa panu z czoła. Maksymilian osunął się na fotel. — Przybiegłem tu — odrzekł. — Muszę z panem pomówić. — Czy w domu wszyscy zdrowi? — zagadnął hrabia z niekłamaną i serdeczną życzliwością. — Dziękuję hrabio, dziękuję — odparł Maksymilian wyraźnie zakłopotany, nie wiedząc, od czego by tu zacząć. — W domu wszyscy zdrowi. — To doskonale. Ale widzę, że i tak chcesz mi pan coś powiedzieć — odrzekł hrabia, niepokojąc się coraz bardziej. — A tak. Wyszedłem z domu, do którego zastukała właśnie śmierć i przybiegłem do pana. — Czyżbyś pan był u państwa de Morcerf? — Nie. A czy tam ktoś umarł? — Generał palnął sobie w łeb. — Och! Co za straszne nieszczęście! — Straszne, ale nie dla hrabiny i nie dla Alberta; lepiej, żeby ktoś umarł, aniżeli żył w hańbie; krew ją zmyje. — Biedna hrabina, jej najbardziej mi żal. Taka szlachetna kobieta! — Żałuj też i Alberta, panie Maksymilianie. Wierzaj mi, że to syn godny swojej matki. Ale wróćmy do pańskich spraw; przybiegłeś pan do mnie co tchu — czyżbym miał szczęście być panu potrzebny? — Tak, to znaczy, pomyślałem jak szaleniec, że mógłbyś mi pan dopomóc w pewnych okolicznościach, w których może dopomóc mi tylko Bóg. — Powiedz pan najpierw, o co chodzi. — Nie wiem doprawdy, czy wolno mi wyjawić tak wielki sekret, ale, hrabio, fatalność zmusza mnie do tego... Morrel urwał i zawahał się. — A wierzysz pan w moją przyjaźń? — zagadnął Monte Christo, ujmując serdecznie Maksymiliana za ręce. — Ośmielasz mnie pan, a następnie coś mi mówi — tu Morrel położył dłoń na sercu — że nie powinienem mieć przed tobą żadnych tajemnic. — Ma pan rację. To Bóg podszepnął panu te słowa, płyną one prosto z twojego serca. I cóż to serce jeszcze powiada? — Hrabio, czy mógłbyś posłać Baptystę, aby dowiedział się o kogoś, kogo pan znasz? — Jestem do pańskiej dyspozycji, a tym bardziej moja służba. — O, nie uspokoję się, póki nie będę miał pewności, że ona czuje się lepiej. — Czy mam zadzwonić po Baptystę? — Nie, sam z nim pomówię. Morrel wyszedł, zawołał Baptystę i szepnął mu kilka słów. Lokaj wybiegł z pokoju. — No i jak tam? — zagadnął Monte Christo, gdy Morrel wrócił. — Poszedł. Teraz będę trochę spokojniejszy. — A ja czekam... — uśmiechnął się Monte Christo. — Tak, przystępuję do rzeczy. Posłuchaj pan: jednego wieczoru znalazłem się w pewnym ogrodzie; byłem ukryty w kępie drzew i nikt nie domyślał się, że tam jestem. Dwie osoby przeszły koło mnie. Pozwól pan, że na razie pominę ich nazwiska. Rozmawiały cicho, a jednak rozmowa ta zaciekawiła mnie tak mocno, żem nie przepuścił z niej ani słowa. — Ponura to będzie historia, a wnoszę to z pańskiej bladości. Drżysz pan. — O tak, bardzo ponura, drogi przyjacielu! Umarł właśnie ktoś z rodziny pana domu. Pan domu rozmawiał z. lekarzem; zwierzał mu się ze swoich obaw i zmartwień, tego bowiem miesiąca anioł śmierci nawiedził już po raz wtóry tę rodzinę, jak gdyby dotkniętą bożym gniewem. — Hm — mruknął Monte Christo i obserwując bacznie młodzieńca, tak obrócił fotel, aby na twarz Maksymiliana padało światło. Sam pozostał w cieniu. — Tak — ciągnął Morrel — podczas jednego miesiąca śmierć dwakroć zastukała do tego domu. — I cóż odpowiedział doktor? — Odpowiedział... odpowiedział, że to śmierć nienaturalna i że trzeba ją przypisać... — Czemu? — Truciźnie! — Czy doprawdy, panie Maksymilianie, słyszałeś to wszystko? — zagadnął hrabia pokasłując z lekka. Kaszlem tym maskował głębokie wzruszenie, rumieniec, bladość albo zaciekawienie. — Tak, drogi hrabio, słyszałem na pewno. Doktor powiedział jeszcze, że jeśli się to powtórzy, będzie musiał donieść władzom. Monte Christo słuchał z największym spokojem — może szczerym, a może udanym. — Owóż — mówił Maksymilian — śmierć ugodziła po raz trzeci, lecz ani doktor, ani pan domu władz nie zawiadomili. A teraz śmierć ugodzi może po raz czwarty... Jak myślisz, hrabio, do czego obowiązuje mnie znajomość tego sekretu? — Drogi przyjacielu, opowiadasz mi historię ogólnie znaną. Wiem, co to za dom, a przynajmniej tak mi się zdaje. Słyszałem o tych trzech osobliwych i nagłych zgonach. Spojrzyj pan na mnie: chociaż nie podsłuchałem niechcący niczyich zwierzeń, znam tę sprawę nie gorzej niż pan, ale nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Nic mnie to nie obchodzi. Powiedziałeś pan, że anioł śmierci wskazał zagniewanemu Bogu ten dom... I nie pomyliłeś się może. Nie przyglądaj się temu, czemu przyglądać się nie chcą ci, których to dotyczy. Jeśli dom ten nawiedziła sprawiedliwość boża, a nie gniew boży, odwróć głowę, Maksymilianie, i sprawiedliwości bożej nie przeszkadzaj. Morrel zadrżał. Głos hrabiego brzmiał posępnie, uroczyście i groźnie. — A zresztą — dodał hrabia zmienionym głosem, jak gdyby w tej chwili mówił kto inny — któż panu powiedział, że to zacznie się znowu? — Zaczyna się już! — zawołał Morrel. — Dlategom przybiegł do pana. — I cóż ja na to poradzę? A nie chciałbyś pan przypadkiem, żebym uwiadomił prokuratora królewskiego? Hrabia wymówił te słowa z takim naciskiem, iż Morrel zerwał się i wykrzyknął: — O, toć pan wiesz o kim mówię, prawda? — Wiem jak najlepiej, drogi przyjacielu, a na dowód postawię kropkę nad i, a raczej wymienię nazwiska zainteresowanych. Przechadzałeś się pan wieczorem po ogrodzie pana de Villefort; sądząc z tego, co mi powiedziałeś, domyślam się, że tego właśnie wieczoru umarła pani de Saint-Méran. Pan de Villefort rozprawiał z doktorem o śmierci pana de Saint-Méran i o nie mniej osobliwej śmierci jego małżonki. Pan d'Avrigny oświadczył, że podejrzewa otrucie, a nawet dwa otrucia, a pan, człowiek uczciwości kryształowej, zastanawiasz się od tego momentu, zgłębiasz swoje sumienie i medytujesz, czy wyjawić tajemnicę, czy też ukryć ją pod korcem. Nie żyjemy już, drogi przyjacielu, w średniowieczu, nie ma już świętej Vehme i sądów kapturowych. Czegóż pan, u diabła, chcesz od tych ludzi? „Sumienie, czemuż mi się naprzykrzasz?” — jak powiada Sterne. E, kochasiu, daj im spokojnie spać, jeśli sypiają, a jeśli nie — pozwól mizernieć im z bezsenności, a pan, na miły Bóg, wysypiaj się do woli, skoro masz spokojne sumienie. Na twarzy Morrela odmalowała się straszliwa boleść. Chwycił Monte Christa za rękę. — Ależ to się znów zaczyna, słyszał pan? — No to niech się zaczyna, a pan się nie przejmuj — odparł hrabia, nie pojmując tego uporu i patrząc coraz uważniej na Maksymiliana. — To ród Atrydów. Bóg ich potępił, spełnią się jego wyroki. Choćby ich było dwustu, znikną wszyscy pod tchnieniem Pana, rozsypią się niby domki z kart. Trzy miesiące temu zmarł pan de Saint-Méran, dwa miesiące temu — wdowa po nim; niedawno — Barrois, a dziś zemrze stary Noirtier albo panna Walentyna. — I pan wiedziałeś o tym? — zawołał Morrel z taką grozą, iż Monte Christo zadrżał, on, który zachowałby spokój, gdyby runęło sklepienie niebieskie — wiedząc o tym, pozostałeś pan obojętny? — A cóż mnie to obchodzi? — odparł Monte Christo wzruszając ramionami. — Czyż ja znam bliżej tych państwa? Miałem ocalić jedno z nich, żeby zginęło drugie? Wszystko mi jedno, kto z tej rodziny umrze, a kto ocaleje — winien czy nie winien. — Ale ja — wykrzyknął Morrel, półprzytomny z boleści, załamując ręce i wznosząc je do nieba — ale ja ją kocham! — Kogo pan kochasz? — zawołał Monte Christo, zrywając się na równe nogi i chwytając Morrela za ręce. — Kocham do szaleństwa, kocham tak, że dałbym sobie utoczyć wszystką krew, żeby zaoszczędzić jej choć jednej łzy, kocham Walentynę! Chcą ją zamordować, rozumiesz pan, a ja zwracam się o ratunek do Boga i do pana! Monte Christo ryknął niby zraniony lew. — Nieszczęsny! — wykrzyknął załamując ręce. — Nieszczęsny, kochasz Walentynę! Kochasz córkę przeklętego rodu! Morrel u nikogo jeszcze nie widział takiego wyrazu twarzy. Nigdy jeszcze niczyje oko nie zapłonęło w jego obecności tak straszliwym blaskiem. Nigdy jeszcze geniusz grozy, który pojawił mu się tylekroć na polach bitwy albo w czasie krwawych nocy w Algierze, nie rozsiał wokół niego równie złowróżbnych ogni. Cofnął się przerażony. A Monte Christo po tym nagłym wybuchu zamknął na chwilę oczy, jak gdyby olśniony wewnętrznym światłem. Zmagał się ze sobą tak potężnie, iż pierś jego, smagana burzą uczuć, wznosiła się teraz coraz wolniej, niby spienione fale uspokajające się po nawałnicy. Cisza ta, skupienie i walka trwały dłuższą chwilę. Po czym hrabia podniósł wybladłe oblicze. — Widzisz więc, drogi przyjacielu — rzekł, a głos nie załamał mu się prawie — jak Bóg umie karać najobojętniejszych fanfaronów, jeśli pozostają nadal obojętnymi na to, co im wskaże. Mnie, który chłodno i z ciekawością obserwowałem, jak rozwija się ta ponura tragedia, mnie, który niby szatan śmiałem się z ludzkich grzechów, mnie, który pozostawałem w ukryciu, a łatwo jest ukrywać się bogatemu i potężnemu, mnie teraz ugryzł ten wąż, i to ugryzł w samo serce! Morrel jęknął głucho. — No, no — ciągnął hrabia — dość lamentów, bądź mężczyzną, bądź silnym i nie trać nadziei, bo jestem tu i czuwam nad tobą. Morrel potrząsnął smutno głową. — Mówię panu, żebyś nie tracił nadziei, rozumiesz pan! — zawołał Monte Christo. — Wiedz pan, że nigdy nie kłamię i że nigdy się nie mylę. Maksymilianie, jest południe, dziękuj Bogu, żeś przyszedł teraz, a nie wieczorem albo jutro rano. Posłuchaj uważnie: jest południe — i jeśli Walentyna nie umarła do tej pory, nie umrze już. — O Boże, Boże! — zawołał Morrel. — Kiedym odchodził, była umierająca. Monte Christo wsparł czoło na dłoni. Co się działo w tej głowie, ciężkiej od straszliwych tajemnic? Co mówił temu człowiekowi nieubłaganemu, a jednak ludzkiemu, anioł dobry lub anioł ciemności? Bóg jeden to wie. Monte Christo podniósł głowę, ale tym razem był pogodny jak budzące się dziecię. — Maksymilianie — rzekł — wracaj spokojnie do domu. Nakazuję ci, abyś nie podejmował żadnych kroków i abyś nie pokazywał po sobie desperacji. Dam ci znać, a teraz do widzenia. — Boże, Boże — powiedział Morrel — przeraża mnie, hrabio, ta twoja zimna krew. Czyżbyś, hrabio, umiał zwyciężyć śmierć? Czy jesteś nadczłowiekiem? A może aniołem? A może bogiem? I młodzieniec, który nigdy nie cofnął się na krok przed niebezpieczeństwem, zadrżał przed hrabią, przejęty niewypowiedzianym lękiem. Lecz Monte Christo spojrzał nań, uśmiechając się tak melancholijnie i łagodnie zarazem, iż Maksymilianowi zakręciły się łzy w oczach. — Wiele mogę, mój przyjacielu. A teraz odejdź, muszę być sam. Morrel, ulegając fascynacji, jaką roztaczał wokół siebie ten człowiek, nie próbował nawet zaprotestować. Uścisnął dłoń hrabiego i wyszedł. Ale zatrzymał się w drzwiach widząc, że Baptysta, powracający pędem, wynurzył się zza rogu ulicy Matignon. Tymczasem Villefort i d'Avrigny przyjechali do chorej. Walentyna była jeszcze nieprzytomna. Doktor zbadał ją tym sumienniej, że nakazywały mu to zarówno okoliczności, jak i znajomość sekretu. Villefort wpatrzony w niego oczekiwał diagnozy. Noirtier, bledszy niż wnuczka, wyczekiwał trawiony jeszcze większym niepokojem niż Villefort. Na koniec d'Avrigny powiedział wolno: — Jak dotąd żyje. — Jak dotąd! — zawołał Villefort. — O doktorze, co za straszne słowa! — Tak — potwierdził doktor — jak dotąd, żyje i nawet bardzo mnie to dziwi. — Ale czy da się ją uratować? — Owszem, skoro żyje. I w tym momencie Noirtier i d'Avrigny skrzyżowali spojrzenia. W oku starca błyszczała tak niezwykła radość, tryskało ono myślą tak bogatą i płodną, że doktor zastanowił się. Ułożył na fotelu bezwładne ciało dziewczyny, której zbielałe usta ledwie można było dojrzeć, nie różniły się bowiem barwą od jej bladych lic — i znieruchomiał. Spoglądał tylko na starca, który śledził każdy jego ruch. — Niech pan wezwie pokojową panny Walentyny, jeśli łaska — rzekł do Villeforta. Villefort oparł głowę Walentyny o poręcz fotela i wybiegł, aby wezwać pokojową. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, d'Avrigny podszedł do Noirtiera. — Chciałeś mi pan coś zakomunikować? — spytał. Starzec potwierdził gorliwie. — Czy tylko mnie? — Tak. — Dobrze. Zostanę dłużej. W tymże momencie wrócił Villefort, a za nim weszła pokojowa. Za pokojową wkroczyła pani de Villefort. — I cóż się stało tej biednej dziecinie? — zapytała. — Wyszła ode mnie, skarżąc się, że jej niedobrze, ale nie przypuszczałam, że to coś aż tak poważnego. I prokuratorowa, popłakując niby rodzona matka Walentyny, wzięła ją czule za rękę. D'Avrigny spoglądał wciąż na Noirtiera: źrenice starca rozszerzyły się, zsiniał, policzki mu drgnęły i pot wystąpił na czoło. — Ach! — westchnął mimo woli. Podążywszy wzrokiem za spojrzeniem Noirtiera utkwił oczy w pani de Villefort, która powtarzała: — Biednej dziecinie będzie najlepiej w łóżku. Chodź, Fanny, położymy ją. D'Avrigny, widząc, że dzięki temu pozostanie sam z Noirtierem, kiwnął potakująco głową — bo zresztą Walentynę położyć było trzeba. Zapowiedział tylko, żeby nie brała nic do ust bez jego pozwolenia. Walentyna odzyskała przytomność. Nie mogła jednak ani poruszać się, ani przemówić, tak silnego wstrząsu doznał jej organizm. Wyniesiono ją z pokoju. Ale pożegnała dziadka spojrzeniem. Starcowi zdawało się, że wydzierają mu duszę. D'Avrigny poszedł za chorą. Dał ostatnie wskazówki i zażądał, by Villefort wziął dorożkę i pojechał do apteki, gdzie w jego obecności przygotowanoby lekarstwa. Miał je przywieźć sam i czekać w pokoju córki na doktora. Zapowiedziawszy Walentynie raz jeszcze, aby nic nie brała do ust, wrócił do Noirtiera, zamknął starannie drzwi, upewnił się, że nikt nie podsłuchuje, a wtedy spytał: — Czy wiesz pan coś o chorobie wnuczki? — Tak. — Nie mamy czasu do stracenia, będę więc indagował, a pan będziesz odpowiadał. Noirtier dał znak, iż odpowiadać jest gotów. — Czy przewidziałeś pan chorobę Walentyny? — Tak. D'Avrigny zastanowił się chwilę, a podszedłszy bliżej do starca, rzekł: — Wybacz mi pan to, co powiem, ale w tej okropnej sytuacji nie wolno nam pominąć niczego. Widziałeś pan, jak umierał biedny Barrois? Noirtier wzniósł oczy do nieba. — Wiesz pan, na co umarł? — zagadnął d'Avrigny, kładąc dłoń na ramieniu, starca. — Tak. — Czy sądzisz pan, że była to śmierć naturalna? Na wargach Noirtiera zarysowało się coś, co można by nazwać uśmiechem. — Przyszło panu na myśl, że Barrois został otruty? — Tak. — Więc i ona też padnie ofiarą? — tu d'Avrigny spojrzał przenikliwie na Noirtiera. Ciekaw był, jakie wrażenie słowa te wywrą na starcu. — Nie! — oko Noirtiera zabłysło tryumfalnie, a tego najbystrzejszy z ludzi przewidzieć by nie mógł. — A więc nie utraciłeś pan nadziei? — zdumiał się d'Avrigny. — Nie. — Czegóż się pan w takim razie spodziewasz? Starzec dał znak, iż odpowiedzieć nie może. — A tak, prawda... — mruknął d'Avrigny. I zwracając się do Noirtiera: — Spodziewasz się pan tedy, że morderca da pokój? — Nie. Czyżby w takim razie trucizna nie działała na Walentynę? — Nie. — Bo chyba to dla pana nie nowina, że ktoś popróbował ją otruć... Starzec dał znak, iż nie żywi w tym względzie jakichkolwiek wątpliwości. — A więc jakim cudem Walentyna ujdzie cało? Noirtier jął z takim uporem spoglądać w jednym kierunku, że doktor spojrzał w tę stronę. Stała tam butelka z lekarstwem, które zażywał co rano. — Aha — rzekł d'Avrigny pojąwszy nagle — przyszło więc panu na myśl... Noirtier nie dał mu skończyć: — Tak. — Żeby uodpornić ją na truciznę... — Tak. — Dając jej niewielkie ilości... — Tak, tak, tak — Noirtier był zachwycony, że lekarz go zrozumiał. — Bo słyszałeś pan zapewne, że w skład mikstury, którą panu zapisałem, wchodzi brucyna! — Tak. — Przyzwyczaiłeś pan wnuczkę do trucizny, zneutralizowawszy tym sposobem jej działanie, tak? Radosny i tryumfalny błysk w oczach Noirtiera. — I rzeczywiście udało się panu! — zawołał d'Avrigny. — Gdyby nie te środki ostrożności, Walentyna już by nie żyła. Wszelki ratunek byłby daremny, zmarłaby, tak silny był wstrząs. Ale nastąpiło tylko zachwianie równowagi i Walentyna nie umrze, przynajmniej tym razem. W oku starca odmalowała się niewysłowiona radość. Spojrzał z wdzięcznością w niebo. W tymże momencie wrócił Villefort. — Przyniosłem lekarstwo, które doktor zapisał — rzekł. — Czy sporządzono je w pańskiej obecności? — Tak. — A nie dawałeś go pan nikomu do rąk? — Nie. D'Avrigny wylał sobie kilka kropel mikstury na dłoń i zlizał je. — Doskonale — powiedział — chodźmy do Walentyny. Dam tam wszystkim instrukcje, a pan, panie prokuratorze, będziesz czuwał, aby wykonywano je jak najściślej. Gdy d'Avrigny i Villefort szli do pokoju Walentyny, jakiś ksiądz włoski o wyglądzie surowym, a głosie stanowczym i spokojnym, wynajmował na swój wyłączny użytek kamieniczkę przyległą do pałacu Villefortów. Nikt nie zdołał się dowiedzieć, na skutek jakiej to transakcji trzech lokatorów wyprowadziło się z owego domu już po dwóch godzinach. Powiadano w dzielnicy, że dom ten osunąwszy się z fundamentów groził zawaleniem. Nowy lokator nie zważając na to wprowadził się, zwiózłszy skromny dobytek, około piątej po południu. Nowy lokator podpisał kontrakt na parę lat, a zapłacił, jak to jest w zwyczaju, za pół roku z góry. Był to, jak się rzekło, ksiądz włoski: signor Giacomo Busoni. Wezwano natychmiast robotników — i zapóźnieni przechodnie patrzyli ze zdziwieniem, jak cieśle i murarze zaczynali remontować walącą się budowlę. 20. OJCIEC I CÓRKA Widzieliśmy w poprzednim rozdziale, jak pani Danglars przybyła do pani de Villefort, aby zapowiedzieć oficjalnie małżeństwo Eugenii z panem Andreą Cavalcantim. Zapowiedź tę, wskazującą — tak by się przynajmniej zdawało — że wszyscy zainteresowani doszli do porozumienia w tej doniosłej sprawie, poprzedziła scena, którą winniśmy odmalować czytelnikom. Niechże więc czytelnik wróci myślą do fatalnego poranka i wyobrazi sobie salon, kapiący od złoceń, którym tak chlubił się jego właściciel, pan baron Danglars. Około dziesiątej rano przechadzał się po owym salonie już od paru minut, zadumany i wyraźnie czymś zaniepokojony. Popatrywał wciąż na drzwi i przystawał za lada szmerem. Wyczerpała się w końcu cierpliwość barona. Zawołał lokaja. — Stefanie — rzekł — dowiedz się, dlaczego panna Eugenia prosiła mnie, bym czekał na nią w salonie, i dlaczego nie zjawia się tak długo. Wyładowawszy zły humor baron uspokoił się trochę. Panna Danglars zbudziwszy się uwiadomiła ojca, że chce z nim porozmawiać w złotym salonie. Barona zdziwiło to szczególne życzenie, a zwłaszcza jego oficjalny charakter. Zgodził się jednak od razu i stawił się pierwszy. Stefan wrócił po chwili. — Pokojowa jaśnie panienki — rzekł — oznajmiła mi, że jaśnie panienka kończy toaletę i że przyjdzie niebawem. Danglars kiwnął głową na znak zadowolenia. Wobec znajomych, a nawet wobec służby Danglars udawał ojca dobrodusznego i słabego. Taką bowiem rolę obrał sobie w ludowej komedii, którą odgrywał. Nałożył na swoją fizys jakby maskę, którą w antycznym teatrze nosili ojcowie. Maskę taką cechują dwie strony: wesoła i smutna — z prawej strony usta się uśmiechają, a z lewej są opuszczone i płaksiwe. Zaznaczmy od razu, że w gronie rodzinnym uśmiechnięta część opuszczała mu się płaksiwie — i w większości wypadków znikał poczciwiec, a miejsce jego zabierał brutal i despota. Czemuż ta wariatka, pomyślał Danglars, nie przyjdzie po prostu do mojego gabinetu, skoro chce się ze mną zobaczyć? I po co, u diabła, chce ze mną gadać? Kiedy przetrawił po raz dwudziesty tę myśl niepokojącą, otworzyły się drzwi i ukazała się Eugenia, odziana w czarną, atłasową suknię, haftowaną w matowe kwiaty tegoż koloru, starannie uczesana i w rękawiczkach — jakby miała właśnie zasiąść w swoim fotelu w teatrze włoskim. — No i cóż tam, Geniu? — zawołał Danglars. — I czemuż wybrałaś ten uroczysty salon? Byłoby nam lepiej u mnie, w gabinecie. — Ma ojciec rację — odrzekła Eugenia wskazując mu krzesło. — A w tych dwóch pytaniach streścił ojciec całą rozmowę, którą zamierzam z ojcem przeprowadzić. Odpowiem tedy na obydwa, ale choć, to wbrew zwyczajowi, najpierw na drugie, gdyż mniej ono skomplikowane. Wybrałam, proszę ojca ten salon, aby uniknąć niemiłego wrażenia, jakiego doznajemy w gabinecie bankiera, a ponadto unoszą się tam jakieś szkodliwe fluidy. Te księgi kasowe, grubo złocone, szuflady zamknięte niby bramy fortecy, stosy banknotów pochodzących nie wiadomo skąd, stosy listów z Anglii, Holandii, Hiszpanii, Indii, Chin i Peru oddziałują na ogół osobliwie na duszę ojca i każą mu zapominać, że istnieje na świecie coś większego i świętszego niźli pozycja towarzyska i uznanie wśród kolegów. Wybrałam tedy ten salon, bo wisi w nim w bogatych ramach portret, na którym ojciec jest uśmiechnięty i szczęśliwy; jest tu także portret mój i matki i są wzruszające obrazy pasterskie. Ufam wpływowi otoczenia. Może, zwłaszcza jeśli idzie o ojca, to błąd. Ale cóż, nie byłabym artystką, gdybym nie pozostawiła sobie żadnych iluzji. — Wybornie — odrzekł Danglars, który wysłuchał tej tyrady z niezmąconą zimną krwią, choć nie zrozumiał ani słowa, pochłaniało go bowiem, jak i wszystkich ludzi szczwanych, doszukiwanie się własnych zamysłów w myślach rozmówcy: — To, jeśli idzie o drugi punkt, mniej więcej wystarczy — rzekła Eugenia z pewnością siebie zgoła męską, tak charakterystyczną dla jej słów i czynów — a ojciec wydaje mi się kontent z wyjaśnienia. Wróćmy więc do punktu pierwszego. Pytał ojciec, dlaczego zażądałam tej rozmowy. Odpowiem krótko: nie zamierzam poślubić pana Cavalcanti. Danglars podskoczył na fotelu, wznosząc ramiona i oczy do nieba. — Tak, mój ojcze — ciągnęła Eugenia, nie tracąc wewnętrznej równowagi. — Dziwisz się widzę, gdyż od momentu, jak uruchomił ojciec ten interesik, nic sprzeciwiłam się ani razu, pewna, że w sposobnej chwili stawię zdecydowany opór ludziom, którzy nie zapytali mnie o zdanie, okoliczności zaś pokonam siłą niezłomnej woli. Tym razem jednak ten spokój, ta bierność, jak powiadają filozofowie, miały inne źródło. Jako przywiązana i uległa córka — tu po szkarłatnych wargach Eugenii przemknął uśmiech — ćwiczyłam się w posłuszeństwie. — I co dalej? — Robiłam, co mogłam, ale teraz, gdy nadszedł moment decydujący, niepodobna mi okazać posłuszeństwa, choć usilnie starałam się przemóc. — Ale jakaż jest wreszcie przyczyna tej odmowy? — zapytał Danglars, którego pośledni umysł ugiął się jakby pod ciężarem tej logiki bezlitosnej, spokojnej i nieustępliwej. — Wyjaw mi przyczynę. — Przyczyna nie leży w tym, aby pan Cavalcanti był brzydszy, głupszy i mniej sympatyczny niż inni; pan Andrea może nawet podobać się tym, którzy sądzą mężczyzn po wzroście i urodzie. Przyczyna nie leży i w tym, że nie wzbudził w moim sercu jakiegoś szczególnego uczucia: byłby to argument godny pensjonarki, ale niegodny mnie. Mój ojcze, nie kocham nikogo, wiesz o tym doskonale, prawda? Nie rozumiem więc, dlaczego, nie będąc zmuszona absolutną koniecznością, miałabym zatruć sobie życie, biorąc wieczystego towarzysza. Czyż któryś mędrzec nie powiedział: „We wszystkim zachowuj umiar.” A inny powiada: „Bierz tyle, ile zdołasz unieść”. Nauczono mnie nawet tych aforyzmów po łacinie i po grecku. Jeden jest, zdaje się, Phedrusa, a drugi Biasa. A więc, mój ojcze w tej katastrofie życiowej, bo życie jest zawsze niby katastrofa okrętu, podczas której toną nasze nadzieje, rzucam zbyteczny bagaż w morze i basta. Pozostaję panią wolnej woli: będą wieść życie samotne, a więc wolne. — Nieszczęsna! Nieszczęsna! — wyszeptał Danglars blednąc, wiedział bowiem, nauczony doświadczeniem, na jak twardy trafił opór. — Nieszczęsna, powiada ojciec. Wcale nie. I doprawdy słowo to wydaje mi się aż nazbyt teatralne i przesadne. Przeciwnie: szczęśliwa. Bo i czegóż mi brak? Świat uważa mnie za piękną, a to już coś znaczy: powita mnie przychylnie. A ja lubię spotykać się z miłym przyjęciem: twarze rozjaśniają się, ludzie nie wydają mi się wtedy tacy brzydcy. Nie zbywa mi na pewnych zdolnościach, dzięki którym wydobędę z życia to, czego mi trzeba, jak małpa rozłupuje orzech, ażeby wydobyć jego zawartość. Jestem bogata, gdyż zalicza się ojciec do najbogatszych ludzi we Francji; jestem jedynaczką, ojciec zaś nie jest aż tak odważny jak owi ojcowie z teatrów Porte-Saint-Martin i Gaite, którzy wydziedziczają swoje córki, ponieważ nie chcą ich obdarzyć wnuczętami. A zresztą przewidujące prawo zabrania ojcu wydziedziczyć mnie całkiem, tak samo jak nie może mnie ojciec zmusić, bym poślubiła pana X lub Y. A więc jestem bogata, piękna, inteligentna i zdobi mnie pewien talent, jak powiadają w operach komicznych. Ależ to szczęście, mój ojcze! Czemuż więc nazywasz mnie nieszczęsną? Na widok córki uśmiechniętej i tak dumnej, iż graniczyło to z bezczelnością, Danglars nie zdołał powściągnąć brutalnego odruchu, który wyraził się w jednym okrzyku. Napotkawszy zdziwiony wzrok córki, która zmarszczyła lekko czarną, piękną brew, odwrócił się z nakazu ostrożności i opanował się natychmiast, ujarzmiony żelazną ręką rozwagi. — Owszem, moja córko — uśmiechnął się. — Masz te wszystkie przymioty, którymi się chwalisz, z wyjątkiem jednego, ale nie chcę go tak bez ogródek wymieniać, wolę, żebyś odgadła sama. Eugenia zdumiała się. Ojciec kwestionował jeden z kwiatów wieńca, którym z taką pychą przystroiła sobie głowę. — Moja droga — ciągnął bankier — wyłożyłaś mi doskonale, czym się kieruje taka dziewczyna jak ty, decydując, że nie wyjdzie za mąż. A teraz ja ci powiem, czym się kieruje taki ojciec jak ja, decydując, że córkę za mąż wyda. Eugenia skłoniła głowę, ale nie jak uległa córka, lecz jak ktoś, gotów do dysputy w oczekiwaniu na argumenty przeciwnika. — Moja córko, kiedy ojciec życzy sobie wydać córkę za mąż, ma zawsze po temu jakieś powody. Jeden, dotknięty manią, pragnie, jak to przed chwilą powiedziałaś, przedłużyć swój gatunek, dochowawszy się wnuków. Ale mnie ta słabość jest obca i powiem ci, że rozkosze ogniska domowego są mi niemal obojętne. Mogę się przyznać do tego córce, która odznaczając się umysłem filozoficznym, zrozumie tę obojętność i nie weźmie mi jej za złe. — No, nareszcie zaczynamy mówić otwarcie. Lubię to. — O, nie lubię na ogół tej otwartości tak jak ty, ale umiem się na nią zdobyć, gdy wymaga tego określona sprawa. Posłuchaj więc: wynalazłem ci męża nie ze względu na ciebie, bom cię w tym momencie wcale nie miał na uwadze — lubisz otwartość, więc proszę — ale wybrałem dlatego, że zależy mi na tym, abyś jak najwcześniej wyszła za mąż. Chodzi tu o pewne spekulacje handlowe, którym daję właśnie podwalinę. Eugenia drgnęła. — Nie miej do mnie żalu za te słowa, bo zmusiłaś mnie, abym je powiedział. Nie w smak mi, rozumiesz to, wykładać wszystko w cyfrach takiej artystce jak ty, która lęka się wejść do gabinetu bankiera, gdyż — filozofowie powiadają to samo — krążą tam niebezpieczne, niemiłe i antypoetyczne fluidy. Ale wiedz, moja panno, że w tym gabinecie bankiera, dokąd byłaś łaskawa wejść przedwczoraj, aby poprosić o tysiąc franków, które daję ci co miesiąc na szpilki, może nauczyć się wiele nawet i młoda osoba, tak jak ty gardząca małżeństwem. Można tam nauczyć się, na przykład — ze względu na twoje delikatne nerwy powiem ci to tutaj, w tym salonie — można nauczyć się czegoś o życiu fizycznym i duchowym bankiera: kredyt ożywia go, podobnie jak dusza ożywia ciało. Pan hrabia de Monte Christo wyłożył mi to kiedyś i nigdy słów jego nie zapomnę. Można się nauczyć tedy, że w miarę jak cofają kredyt, ciało zamiera: a to przydarzy się wkrótce pewnemu bankierowi, który ma zaszczyt być ojcem tak logicznie myślącej córki. Lecz Eugenia, zamiast się ugiąć pod ciosem, wyprostowała się nagle. — Bankrut! — rzekła. — Znalazłaś, moja córko, słuszne określenie — odparł Danglars wpijając sobie paznokcie w pierś, ale na jego ordynarnej twarzy gościł nadal uśmiech, świadczący nie o braku inteligencji lecz serca — tak, bankrut, w tym rzecz. — Ach! — westchnęła Eugenia. — Tak, bankrut. A więc znasz już tę straszliwą tajemnicę, jak powiada pewien poeta tragiczny. A teraz, moja córko, dowiesz się, jak mogłabyś umniejszyć to nieszczęście, nie ze względu na mnie, ale ze względu na siebie. — O — zawołała Eugenia — jest ojciec złym fizjonomistą, jeśli ojciec sobie wyobraża, że boleję nad nieszczęściem, w które wpadłam z winy ojca. A cóż mnie to obchodzi, żem zrujnowana? Czyż nie pozostaje mi talent? Czyż nie zdołam jak pani Malibran, Pasta albo Grisi zdobyć tego, czego ojciec nigdy nie potrafiłby mi dać: to znaczy stu albo i stu pięćdziesięciu tysięcy liwrów renty, które będę zawdzięczać tylko sobie? A fortuna ta przyjdzie do mnie wśród oklasków, entuzjazmu i kwiatów, a nie tak, jak te nędzne dwanaście tysięcy franków, które ojciec mi daje, krzywiąc się i wyrzucając mi moją rozrzutność. A jeśli nawet nie mam tego talentu, o którym ojciec wątpi, bo widzę to z uśmiechu ojca, czyż nie pozostanie mi ta szalona miłość niezależności? Zastąpi mi ona wszystkie skarby, a silniejsza jest we mnie niźli instynkt samozachowawczy. Nie, to nie ze względu na siebie się smucę, bo ja zawsze dam sobie radę. Książki, ołówki, fortepian to rzeczy niedrogie, zawsze potrafię je sobie sprokurować i nigdy mi ich nie zabraknie. Myśli ojciec pewnie, że martwię się o matkę — niech się ojciec nie łudzi. O ile się nie mylę, matka przedsięwzięła wszelkie środki ostrożności przewidując tę katastrofę — ominie ją ona i nie dotknie jej wcale; zabezpieczyła się, jestem tego pewna; nie zajmując się mną, mogła gromadzić majątek, a mnie, Bogu dzięki, zostawiła swobodę pod pretekstem, że lubię wolność. Tak, mój ojcze, od dzieciństwa widziałam zbyt wiele rzeczy wokół siebie; pojęłam je aż nadto dobrze, aby nieszczęście wywarło na mnie większe wrażenie, niż powinno. O ile wiem, nikt mnie nie kochał — tym gorzej! — i oczywiście z tej przyczyny ja nikogo nie kocham, tym lepiej! Oto moje wyznanie wiary. — A więc, moja panno — zagadnął Danglars blady ze złości, która nie wynikała bynajmniej z ojcowskich uczuć — uparłaś się, żeby pchnąć mnie w ostateczną ruinę, czy tak? — Ja? Nie rozumiem, o co ojcu chodzi. — To i dobrze. Mam dzięki temu jeszcze promień nadziei. Posłuchaj. — Słucham — odparła Eugenia, spoglądając na ojca tak przenikliwie i z taką mocą, że musiał uczynić wysiłek, by nie spuścić oczu. — Pan Cavalcanti żeniąc się z tobą wniesie trzy miliony, które ulokuje u mnie. — Bardzo mnie to cieszy — rzekła Eugenia ze wspaniałą pogardą i jęła wygładzać sobie rękawiczki. — Czy myślisz, że źle wyjdziesz na tych trzech milionach? Wcale nie. Zrobię z nich co najmniej dziesięć. Uzyskałem pospołu z innym bankierem koncesję na budowę dróg żelaznych. To jedyny interes, który dziś daje szansę bajecznego i rychłego zarobku. Przypomina się Law, który sprzedał ongi paryżanom, tym wieczystym gapiom spekulacji, tereny nad Missisipi. Wyliczyłem, że wystarczy nabyć milionową część szyny, jak nabywało się niegdyś morgę nieuprawnej ziemi nad Ohio. To lokata hipoteczna — tylko że pieniądz lokuje się tu nie w ziemi, ale w kilkunastu czy kilkudziesięciu funtach żelaza. Otóż za tydzień mam złożyć, w charakterze udziału, cztery miliony, a z tych czterech milionów zrobię, jak powiedziałem, dziesięć albo i dwanaście. — Ale w czasie tej ostatniej wizyty, którą onegdaj, jak ojciec był łaskaw zapamiętać, złożyłam ojcu, widziałam, że ojciec zainkasował — tak się to nazywa, prawda? — pięć i pół miliona. Pokazał mi ojciec dwa bony skarbowe opiewające na tę olbrzymią sumę i dziwił się ojciec, że nie oślepłam na ich widok. — Owszem, ale te pięć i pół miliona to nie moja własność — to jedynie dowód zaufania. Jako bankier ludowy, zdobyłem zaufanie szpitali, do których właśnie należy rzeczona suma. W innych czasach nie wahałbym się nią obracać, ale dziś wszyscy już wiedzą o wielkich stratach, jakie poniosłem i, jak ci powiedziałem, zaczynają cofać mi kredyt. Administracja w każdej chwili może poprosić mnie o zwrot depozytu, a jeśli pieniądze te nie będą u mnie leżały w kasie, będę musiał ogłosić haniebne bankructwo. Nie gardzę bankructwami, wierz mi, ale takimi, które nie rujnują, a tylko wzbogacają. Jeśli poślubisz pana Cavalcanti, otrzymam trzy miliony, a zresztą wystarczy, by tylko myślano, żem otrzymał: kredyt wtedy powróci do mnie i odzyskam majątek, który zrządzeniem jakiejś niepojętej fatalności tracę stopniowo od niespełna dwóch miesięcy. Zrozumiałaś mnie? — Doskonale. Zastawia mnie ojciec za trzy miliony, tak? — Im większa suma, tym pochlebniejsza: daje ci wyobrażenie, ile jesteś warta. — Dziękuję. I jeszcze jedno słowo: czy przyrzeka mi ojciec, że będzie ojciec obracał pieniędzmi pana Cavalcanti, nie naruszywszy tej sumy? To nie egoizm przemawia przeze mnie, lecz delikatność. Zgadzam się, aby przy mojej pomocy odbudował ojciec swoją fortunę, ale nie będę współdziałać, gdy zechce ojciec rujnować innych. — Ale skoro ci mówię, że dzięki tym trzem milionom... — Czy myśli ojciec, że wydobędzie się z tarapatów, nie naruszywszy owej sumy? — Chyba tak, dzięki twojemu małżeństwu otrzymam kredyty. — A czy będzie ojciec mógł wypłacić panu Cavalcanti pół miliona, które gwarantuje mu ojciec w kontrakcie ślubnym? — Jak tylko wrócimy z merostwa. — Dobrze! — Wypowiedz się jaśniej. — Żąda ojciec mojego podpisu, ale czy w zamian za to zostawia mi ojciec absolutną wolność? — Tak. — A więc dobrze. Jak ojcu powiedziałam, jestem gotowa poślubić pana Cavalcanti. — A co zamierzasz uczynić dalej? — To moja tajemnica. Gdzież byłaby moja wyższość, gdybym posiadłszy tajemnicę ojca, wydała ojcu swoją? Danglars przygryzł wargi. — A więc jesteś gotowa — spytał — złożyć parę oficjalnych i niezbędnych wizyt? — Tak. — I podpisać kontrakt za trzy dni? — Tak. — W takim razie i ja powiadam: dobrze. I Danglars ujął w dłonie dłoń córki. Ale dziwna rzecz, ojciec nie ośmielił się powiedzieć córce: „Dziękuję ci, moje dziecko”. A córka nie raczyła nawet uśmiechnąć się do ojca. — Konferencja skończona? — zapytała wstając. Danglars kiwał głową na znak, że nie ma już nic do powiedzenia. Po pięciu minutach fortepian zadźwięczał pod palcami panny d'Armilly — panna Danglars śpiewała arię Brabancja przeklinającego Desdemonę. Kiedy kończyły, wszedł lokaj Stefan; oznajmił Eugenii, że kareta zajechała i że pani baronowa czeka. Udały się z wizytami. Spotkaliśmy obie damy u państwa de Villefort. Wyszedłszy od nich, pojechały dalej. 21. INTERCYZA W trzy dni po opisanych wypadkach, około piątej po południu, chłodny wietrzyk kołysał liśćmi niewielkiego ogrodu przed domem hrabiego de Monte Christo. Hrabia gotował się do wyjścia, stangret siedział na koźle, a konie grzebały niecierpliwie kopytem — gdy nagle wykwintny powozik, znany nam już, osobliwie zaś od pewnego wieczora w Auteuil — wynurzył się pędem zza bramy. Pan Andrea Cavalcanti, wyelegantowany, promienny, jak gdyby miał poślubić księżniczkę, wyskoczył jednym susem na stopnie ganku. Zapytawszy z właściwą sobie bezceremonialnością o zdrowie hrabiego, pomknął na pierwsze piętro — tu spotkał gospodarza. Hrabia zatrzymał się. Kiedy Andrea Cavalcanti raz się rozpędził, nic już nie zdołało go ostudzić. — Witam kochanego hrabiego! — zawołał. — A, to pan Andrea — odrzekł hrabia na pół drwiąco. — Jakże się mamy? — Wybornie, jak pan widzisz. Przyszedłem, bo mam mnóstwo spraw do obgadania. Ale czy pan wychodzi, czy wrócił właśnie? — Właśnie wychodziłem. — No to nie będę pana zatrzymywał. Wsiądę, jeśli pan pozwolisz, do pańskiej karety, a mój Tom pojedzie w ślad za nami. — O nie — tu Monte Christo uśmiechnął się z lekką wzgardą; nie zależało mu na towarzystwie młodzieńca — wolę już przyjąć pana tutaj. W pokoju gawędzi się swobodniej; stangret lubi podsłuchiwać. Hrabia wrócił więc do saloniku na pierwszym piętrze, siadł i zakładając nogę na nogę, wskazał krzesło młodzieńcowi. Andrea promieniał. — Jak wiadomo drogiemu hrabiemu — rzekł — uroczystość odbędzie się dziś wieczorem. O dziewiątej podpisujemy u teścia kontrakcik. — Ach tak? — Czyżby dowiadywał się pan o tym dopiero ode mnie? Pan Danglars nie napisał do pana o tej uroczystości? — Owszem, dostałem list wczoraj, ale godziny, zdaje się, w nim nie oznaczono. — Możliwe. Teściunio myśli, że i tak wszyscy wiedzą. — A więc poszczęściło się panu, panie Cavalcanti: trudno o korzystniejszą partię. A prócz tego panna Danglars jest ładna. — Niebrzydka — odrzekł skromnie Cavalcanti. — A przede wszystkim, jak słyszałem, bardzo bogata. — Myślisz pan, że bardzo? — Nie wątpię. Podobno pan Danglars przyznaje się tylko do połowy swojego majątku. — Powiada, że ma piętnaście czy dwadzieścia milionów — oko Andrei zaiskrzyło się radością. — Nie mówiąc o tym, że wczoraj przystąpił do spekulacji nieco już przestarzałej w Ameryce i w Anglii, ale we Francji całkiem nowej. — Tak, wiem, o czym pan mówi. Otrzymał koncesję na budowę kolei żelaznej. — Właśnie. Według ogólnego mniemania zarobi na tym do dziesięciu milionów. — Dziesięć milionów! Naprawdę? To wspaniałe! — zawołał Cavalcanti, upojony metalicznym dźwiękiem złoconych słów. — Nie mówiąc o tym, że cała ta fortuna przypadnie kiedyś panu, gdyż panna Eugenia jest jedynaczką. A zresztą, jak zapewniał mnie pański ojciec, i pan masz fortunę niewiele mniejszą. Ale dość już o sprawach pieniężnych. — Zręcznie pan doszedłeś do celu. — Owszem, owszem. Bo jestem urodzonym dyplomatą. — Toteż dołoży się starań, abyś wstąpił do dyplomacji, bo, jak panu wiadomo, rzemiosła dyplomatycznego wyuczyć się nie można: to rzecz instynktu... A zdobyłeś pan serce? — Obawiam się, że tak — odparł Andrea tonem, jaki słyszał w Komedii Francuskiej u Doranta odpowiadającego Alcestowi. — Toś pan ją rozkochał w sobie? — Ja myślę — odparł Andrea z tryumfującym uśmiechem — skoro wychodzi za mnie. Ale nie zapominajmy o jednym bardzo ważnym punkcie. — O jakim? — Dopomogłeś mi pan znakomicie. — E, nie przesadzaj pan. — Ależ na pewno. — Dopomogły panu okoliczności. — Nie, to pan mi dopomogłeś. — Ja? Dałbyś pokój, książę — odparł Monte Christo, podkreślając ironicznie ów tytuł. — Cóż ja mogłem zrobić dla pana? Czyż nie wystarczyło pańskie nazwisko, pozycja towarzyska, zalety? — Ależ nie. Niech pan hrabia mówi sobie, co chce, a ja i tak utrzymywał będę, że pańska pozycja znaczyła w tym wypadku więcej niż moje nazwisko, stosunki i przymioty. — Jesteś pan w absolutnym błędzie — odrzekł Monte Christo, wyczuwszy perfidny zamysł młodzieńca i pojąwszy, do czego zmierzają jego słowa. — Zaopiekowałem się panem, poznawszy majątek i stosunki pańskiego szanownego ojca, boć komuż zawdzięczam szczęście, że zawarłem znajomość z pańskim ojcem i z panem? Dwóm moim starym przyjaciołom — lordowi Wilmore i księdzu Busoni. Co mnie zachęciło, żebym za pana nie tyle ręczył, ile panu patronował? Nazwisko pańskiego ojca, jakże we Włoszech znane i czczone, bom osobiście nie znał pana. Ten spokój i ta całkowita swoboda przekonały Andreę, że chwyciła go za kark silna ręka, z której uścisku nie wydostanie się tak łatwo. — A, tak — rzekł. — To mój ojciec, panie hrabio, jest rzeczywiście taki bogaty? — Podobno, podobno, mój panie. — A nie wie pan, czy przesłał mi już wiano, które obiecał? — Otrzymałem już list awizowy. — A te trzy miliony? — Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa są w drodze. — I dostanę je rzeczywiście? — Do licha! Jak mi się zdaje, nie spotkał pana jeszcze żaden zawód natury pieniężnej. Andrea tak się zdziwił, że zamyślił się na chwilę. — A zatem — rzekł po krótkiej pauzie — pozostaje mi już tylko zwrócić się do pana z prośbą, którą pan zrozumiesz, choćby nie sprawiła panu przyjemności. — Mów pan. — Dzięki mojej fortunie zawarłem znajomość z wieloma dystyngowanymi ludźmi, a w tej chwili mam nawet mnóstwo przyjaciół. Ale kto żeni się tak jak ja, mając za świadków śmietankę towarzyską, tego musi wesprzeć w braku ojcowskiego ramienia czyjeś znakomite nazwisko — będzie mi ono potężną rękojmią, dzięki której stanę przed ołtarzem, bo ojciec mój nie przyjedzie do Paryża, prawda? — To człowiek sędziwy, okryty bliznami. Powiada, że każda podróż przyprawia go o straszliwe cierpienia. — Rozumiem. A więc poproszę o coś pana. — Mnie? — Tak, pana. — O cóż to, na Boga? — O to, żebyś go pan zastąpił. — O, mój drogi panie! Stykając się ze mną często, nie poznałeś mnie widać, skoro występujesz pan z podobną propozycją. Poproś mnie, żebym pożyczył panu pół miliona, a choć taką sumę pożycza się rzadko, daję słowo honoru, mniejszy byś mi pan sprawił kłopot. Wiedz pan — zdaje się, że już ci to kiedyś mówiłem — hrabia de Monte Christo nigdy nie przykłada ręki do spraw tego świata i ma w tym względzie skrupuły, żeby nie powiedzieć przesądy człowieka Wschodu. Ja, który mam jeden harem w Kairze, drugi w Smyrnie, a trzeci w Konstantynopolu, miałbym patronować małżeństwu? Za nic! — A więc pan odmawiasz? — Odmawiam kategorycznie i odmówiłbym, gdybyś pan był moim synem czy bratem. — A to ci historia! — wykrzyknął zawiedziony Andrea. — I cóż teraz począć? — Powiedziałeś pan sam, że masz mnóstwo przyjaciół. — Owszem, ale to pan wprowadziłeś mnie do państwa Danglars. — Wcale nie! Przypomnij pan sobie: zaprosiłem pana na obiad do Auteuil, a potem sam pan złożyłeś wizytę państwu Danglars. To, u diabła, zasadnicza różnica. — Tak, ale dopomogłeś mi pan, by skojarzyło się moje małżeństwo... — Nie dopomogłem w niczym, wierzaj mi pan. Pamiętasz pan, com odpowiedział, kiedyś przyszedł pan prosić, żebym oświadczył się w twoim imieniu? Odpowiedziałem: mój drogi książę, małżeństw nie kojarzę i nigdy nie odstępuję od tej zasady. Andrea przygryzł wargi. — Ale chyba pan tam będziesz? — A czy będzie tam cały elegancki Paryż? — Z pewnością. — A, skoro tak, to i ja będę. — I podpiszesz pan intercyzę? — No cóż, nie widziałbym w tym nic niestosownego. Tak głęboko moje skrupuły nie sięgają. — Ha, cóż, muszę się tym zadowolić, jeśli nie chcesz pan dać więcej. Ale, hrabio, słóweczko jeszcze. — Proszę, proszę. — Chciałbym zasięgnąć rady. — Uważaj pan, rada to gorsze aniżeli przysługa. — O, tej rady możesz mi pan udzielić nie ryzykując niczym. — Mówże pan. — Moja przyszła żona otrzyma pół miliona liwrów posagu. — Tak i mnie mówił pan Danglars. — Czy mam tę sumę podjąć, czy zostawić u rejenta? — Posłuchaj pan, jak na ogół rzecz się odbywa, jeśli ma odbyć się elegancko: dwaj rejenci spotkają się jutro albo pojutrze; jutro albo pojutrze wręczą sobie wzajem posagi i pokwitowania. Następnie, po ślubie, oddadzą miliony do dyspozycji panu jako zawiadującemu wspólnym majątkiem. — Bo zdawało mi się, że słyszałem — odrzekł Andrea, niezręcznie tając niepokój — jakoby mój teść miał zamiar umieścić nasze kapitały w owej słynnej koncesji, o której wspomniałeś pan przed chwilą. — Ależ każdy zapewnia, że dzięki tej lokacie kapitał potroi się jeszcze w tym roku. Pan baron Danglars jest dobrym ojcem i liczyć umie. — A więc wszystko układa się jak najlepiej i tylko pańska odmowa rani mi serce. — Winieneś pan ją przypisać li tylko skrupułom, całkiem w takich okolicznościach naturalnym. — No cóż, niech i tak będzie. A więc zobaczymy się o dziewiątej wieczór. — Tak. I mimo lekkiego oporu ze strony hrabiego, któremu wargi zbladły, ale nie przestały się uśmiechać konwencjonalnie, Andrea chwycił jego dłoń, uścisnął ją, skoczył do faetonu i znikł. Do dziewiątej pozostało mu jeszcze parę godzin. Pozałatwiał przez ten czas różne interesy, a także poskładał wizyty owym przyjaciołom, o których wspomniał i nakłonił ich, aby świetnie wystąpili u bankiera. Roztoczył przed nimi wspaniałe widoki, które i tak już przyprawiały wszystkich o zawrót głowy, gdyż Danglars zaczął działać. O wpół do dziewiątej paradny salon Danglarsów, przyległa do niego galeria i trzy pomniejsze salony wypełnił uperfumowany tłum gości. Niewielu przywiodła tu sympatia, wielu natomiast przynęcił przemożny głód wszelkiej nowości. Szanujący się pisarz, członek Akademii, powiedziałby, że wieczory w wielkim świecie są niby kwiaty, do których zlatują się niestałe motyle, chciwe pszczoły i brzęczące trutnie. Oczywiście salony jarzyły się światłem, które spływało falami po złoconych sztukateriach i jedwabnych obiciach — i cała brzydota tego umeblowania, odznaczającego się tylko bogactwem, jaśniała pełnym blaskiem. Panna Eugenia była ubrana z najwyszukańszą prostotą; biała atłasowa suknia ozdobiona białym haftem, biała róża ginąca w kruczych włosach — składały się na strój, którego nie uświetniła żadnym klejnotem. W oczach Eugenii można było wyczytać, jak bardzo lekceważyła tę dziewiczą toaletę. Pani Danglars, stojąc o trzydzieści kroków od córki, gwarzyła z Debrayem, Beauchampem i Château-Renaudem. Debraya zaproszono na. tak wielką uroczystość — ale był na prawach zwyczajnego gościa i nie korzystał z żadnych szczególnych przywilejów. Pan Danglars, otoczony deputowanymi i finansistami, wykładał nową teorię podatków. Zamierzał ją wprowadzić w czyn, kiedy rząd zmuszony okolicznościami odda mu tekę ministra. Andrea trzymając pod rękę jednego z najbardziej błyskotliwych dandysów, bywalców Opery, zwierzał mu się w sposób dość bezczelny — musiał bowiem pokazać, że czuje się swobodnie — jakie życie zamierza prowadzić i czym jeszcze olśni elegancki świat paryski, mając do dyspozycji sto siedemdziesiąt pięć tysięcy renty. Po salonach krążył tłum podobny fali turkusów, rubinów, szmaragdów, opali i diamentów. Kobiety najstarsze były najbardziej wystrojone, a najbrzydsze najbardziej wydekoltowane. Zjawisko to pospolite. Kto chciałby znaleźć białą lilię, różę delikatną i wonną, musiałby jej szukać w kącie, gdzie ukryła ją matka w turbanie albo ciotka w rajerach. Co chwila wśród gwaru, szumu i śmiechów rozbrzmiewał głos odźwiernych, rzucając jakieś nazwisko znane na giełdzie, szanowane w armii albo wsławione w literaturze. Tłum kołysał się wtedy z lekka. Niewielu jednak zdołało poruszyć ten ludzki ocean — iluż natomiast witano obojętnością albo drwiną! W momencie, gdy masywny zegar wyobrażający uśpionego Endymiona, zegar o szczerozłotej tarczy, wydzwonił dziewiątą, zabrzmiało nazwisko hrabiego de Monte Christo — i wszyscy, jak gdyby przebiegł przez nich prąd elektryczny, zwrócili się ku drzwiom. Hrabia był ubrany czarno, ze zwykłą sobie prostotą; biała kamizelka modelowała szeroką i kształtną pierś, a matowa cera podkreślała głęboki ton czerni kołnierza. Nie miał na sobie żadnych klejnotów — i tylko na białej pice kamizelki rysowała się cieniutka złota dewizka. W jednej chwili naprzeciwko drzwi utworzył się krąg. Hrabia ogarnął salon jednym spojrzeniem: baronowa stała w głębi, baron w przeciwległym rogu, a panna Eugenia bliżej, pośrodku. Podszedł najpierw do baronowej, która gawędziła z panią de Villefort. Prokuratorowa przyszła sama, nie polepszył się bowiem stan Walentyny. Następnie hrabia, a wszyscy rozstępowali się przed nim, powitał Eugenię, składając jej gratulacje w słowach tak chłodnych i zwięzłych, że zaskoczyło to dumną artystkę. Panna Ludwika d'Armilly, stojąca obok Eugenii, podziękowała hrabiemu za listy polecające, które w uprzejmości swojej dał jej do Włoch. Zamierzała wykorzystać je niebawem. Przywitawszy się z damami, odwrócił się i stanął oko w oko z Danglarsem — Danglars pospieszył bowiem, by uścisnąć mu dłoń. Uczyniwszy zadość powinnościom towarzyskim, Monte Christo rozejrzał się wokół, a wzrok jego, pełen dumy i pewności siebie, mówił jakby: „Spełniłem obowiązek, a teraz kolej na was”. Andrea będąc w przyległym salonie dostrzegł ożywienie, jakie wywoływało zawsze pojawienie się Monte Christa. Przybiegł więc, aby powitać hrabiego. Hrabia był otoczony. Tłum cisnął się chłonąc jego słowa — spotyka to zwykle ludzi małomównych, ale rzeczowych. Weszli obaj rejenci. Rozłożyli akta na złoconym stole, przykrytym aksamitną serwetą haftowaną złotem. Jeden z nich usiadł, a drugi stał. Przystępowali do odczytania intercyzy, którą miał podpisać elegancki świat Paryża. Lektury słuchały głównie damy. Panowie, bardziej obojętni na styl urzędowy, komentowali rozgorączkowanie Andrei, skupienie Danglarsa, nieprzeniknioną minę Eugenii i żartobliwe lekceważenie, z jakim baronowa traktowała tę doniosłą sprawę. W czasie czytania zaległa głęboka cisza. Ale gdy rejent czytać skończył, w salonach zapanował tym żywszy gwar. Zazdrosny tłum aż kipiał, mówiąc o tych ogromnych sumach i o milionach, które miały wypełnić życie dwojga młodych; obecnie zaś miliony te stanowiły jakby ramę okalającą wyprawę i diamenty panny młodej, rozłożone w pokoju specjalnie przeznaczonym na ten cel. W tym momencie wdzięki panny Eugenii zaćmiewały młodym ludziom blask słońca. A kobiety, choć zazdrościły tych milionów, uważały, że i bez nich są piękne. Andrea stał w kręgu przyjaciół. Winszowali mu i schlebiali, on zaś zaczynał już wierzyć, że nie śni — i tracił głowę. Rejent ujął uroczyście pióro, wzniósł je nad głową i rzekł: — Szanowni państwo, przystępujemy do składania podpisów. Pierwszy miał podpisać baron, następnie pełnomocnik starszego pana Cavalcanti, a za nimi baronowa i przyszli małżonkowie. Podpisał baron i podpisał pełnomocnik. Podeszła baronowa wspierając się na ramieniu pani de Villefort. — Mój mężu — ozwała się biorąc za pióro — czyż to nie okropne? Pan de Villefort zaszczycić nas nie mógł, ponieważ musiał się zająć sprawą kradzieży i zabójstwa, którego ofiarą o mało nie padł pan hrabia de Monte Christo. Są nowe rewelacje. — O mój Boże! — powiedział Danglars takim tonem, jakby mówił: „E, do diabła, a cóż mnie to obchodzi!” — Niewymownie mi przykro — powiedział Monte Christo zbliżając się. — Obawiam się, że to przeze mnie, choć doprawdy nie zawiniłem. — Jak to przez pana, hrabio? — zapytała pani Danglars podpisując intercyzę. — A gdyby tak było, strzeż się pan, bo nigdy tego panu nie przebaczę. Andrea nastawił ucha. — A jednak nie zawiniłem wcale — rzekł hrabia. — Pragnę więc to udowodnić. Słuchano chciwie. Monte Christo, który tak rzadko otwierał usta, zamierzał mówić. — Przypominacie sobie państwo — powiedział hrabia wśród głębokiej ciszy — że w moim domu umarł ów nieszczęśnik, który zamierzał mnie okraść. Kiedy ode mnie wychodził, otrzymał śmiertelną ranę, podobno z ręki swojego wspólnika. — A tak, tak — przerwał Danglars. — Owóż aby go opatrzyć, rozebrano go, a ubranie rzucono w kąt — zabrała je stamtąd policja, ale wziąwszy surdut i pantalony, aby złożyć je w kancelarii sądowej, zapomniała o kamizelce. Andrea zbladł i jął z wolna przemykać się ku drzwiom. Przeczuł nadciągającą burzę. — A dziś znaleziono tę nieszczęsną kamizelkę zakrwawioną i przedziurawioną nożem, który uderzył w serce. Parę dam krzyknęło, parę innych postanowiło zemdleć. — Przyniesiono mi kamizelkę. Nikt nie mógł dociec, czyj to łachman — ja jeden domyśliłem się, że zapewne należała, ona do zamordowanego. Nagle mój kamerdyner, przeszukując ją z obrzydzeniem i bardzo ostrożnie, wyciąga z kieszeni jakiś papier. Był to list zaadresowany... a do kogo? Do pana, panie baronie. — Do mnie? — zawołał Danglars. — A tak, do pana. Zdołałem odczytać pańskie nazwisko, choć zamazała je krew — oświadczył Monte Christo wśród ogólnego zdumienia. — Ale — spytała pani Danglars popatrując niespokojnie na męża — w jaki sposób przeszkodziło to panu de Villefort?... — Nic prostszego, łaskawa pani. Kamizelka i list są tak zwanymi dowodami rzeczowymi, przesłałem więc jedno i drugie panu prokuratorowi królewskiemu. Rozumie drogi baron, że w śledztwie najlepszą drogą jest droga legalna; może była tam jaka machinacja skierowana przeciw panu. Andrea spojrzał bacznie na Monte Christa i zniknął w sąsiednim salonie. — To możliwe — odparł Danglars. — A czy zamordowany nie był kiedyś galernikiem? — Tak — oznajmił hrabia — był to zbiegły galernik, a nazywał się Caderousse. Danglars pobladł nieco — Andrea wysunął się do westybulu. — Ależ podpisujcie, podpisujcie, moi państwo. Wywołałem niechcący zamieszanie opowiadając tę historię — rzekł Monte Christo. — Najpokorniej miłych gospodarzy przepraszam. Baronowa podpisała i oddała pióro rejentowi. — Prosimy jaśnie oświeconego księcia Andreę de Cavalcanti! — zawołał rejent. — Prosimy jaśnie... — Andrea! Andrea! — zawołało paru młodzieńców poufale zaprzyjaźnionych ze szlachetnym Włochem. — Poszukaj księcia pana! Powiedz księciu, że ma teraz podpisać! — rozkazał Danglars jednemu z odźwiernych. Ale w tejże chwili przerażony tłum gości wpadł do paradnego salonu, jak gdyby pojawił się straszliwy potwór — guaerens guem deuoret. Panika ta miała swoje uzasadnienie. Oficer żandarmerii, ustawiwszy we wszystkich drzwiach po dwóch żandarmów, podążył do barona Danglarsa za komisarzem policji opasanym przepisową szarfą. Pani Danglars krzyknęła i zemdlała. Danglars pobladł śmiertelnie — boć niektóre sumienia nigdy czyste nie bywają. — Cóż to się stało, mój panie? — zagadnął Monte Christo podchodząc do komisarza. — Który z panów — ozwał się komisarz nie odpowiadając hrabiemu — nazywa się Andrea Cavalcanti? Osłupieli wszyscy. Zaczęto szukać i pytać. — Ale któż to zacz ten Andrea Cavalcanti? — zapytał Danglars. — Galernik, zbiegły z Tulonu. — A jakiej dopuścił się zbrodni? — Oskarżony jest — objaśnił obojętnie komisarz — o morderstwo, które popełnił na osobie niejakiego Caderousse'a w momencie, gdy Caderousse wychodził od hrabiego de Monte Christo. Monte Christo rozejrzał się szybko. Andrea znikł. 22. UCIECZKA DO BELGII W salonach państwa Danglars powstał najpierw nieopisany zamęt — a po chwili wielki pałac wyludnił się, jakby ktoś z gości zachorował nagle na dżumę. Drzwi, schody i wyjścia napełniły się tłumem — każdy chciał czmychnąć jak najprędzej. W takich okolicznościach nie należy nawet spieszyć z pociechą, która czyni — objaw pospolity przy każdej klęsce — najlepszych przyjaciół natrętami. Danglars zamknął drzwi gabinetu i składał zeznanie oficerowi żandarmerii. Pani Danglars schroniła się do znanego nam buduaru. Eugenia, spoglądając wyniośle i wydymając wzgardliwie wargi, poszła do swojego pokoju, a nieodłączna jej towarzyszka panna d'Armilly, podążyła za nią. Służba, tego wieczoru liczniejsza, wezwano bowiem do pomocy cukierników, kucharzy i garsonów z Cafe de Paris, zgromadziła się nachmurzona w kredensie, w kuchni i w swoich pokojach, nie troszcząc się o spełnianie obowiązków — zbędnych zresztą w tym momencie. Ale wśród tego zamieszania dwie tylko osoby zasługują na naszą uwagę: panna Eugenia Danglars i panna Ludwika d'Armilly. Eugenia wyszła — jakeśmy to powiedzieli — z miną wyniosłą, ustami wzgardliwie wydętymi i krokiem królowej. Ludwika dotrzymywała jej kompanii, wybladła i bardziej przejęta niż ona. Eugenia zamknęła się na klucz w swoim pokoju, a Ludwika osunęła się na krzesło. — O Boże, Boże, co za straszna historia! — rzekła Ludwika. — Któż by mógł się spodziewać czegoś podobnego! Pan Andrea Cavalcanti... mordercą!... Zbiegłym galernikiem!... Ironiczny uśmiech wykrzywił usta Eugenii. — Taki już mój los — powiedziała — wymknęłam się Morcerfowi, żeby trafić na Cavalcantiego. — E, przecież tu nie ma żadnego porównania. — Cicho bądź. Każdy mężczyzna jest łotrem. Cieszę się, że teraz oprócz nienawiści mogę ich darzyć wzgardą. — I cóż teraz? — zapytała Ludwika. — Cóż teraz? — Tak. — Zrobimy to, co miałyśmy zrobić za trzy dni... Wyjedziemy. — Wyjedziemy, choć nie grozi ci już zamęście? — Posłuchaj, Ludwiko: zbrzydziłam już sobie ostatecznie to życie światowe, pełne sztucznych uprzejmości, uporządkowane, pokratkowane. Pragnęłam zawsze życia artystki, życia wolnego, niezależnego życia, w którym człowiek zdaje rachunek tylko przed samym sobą — było ono zawsze moją ambicją. Po cóż tu zostać? Żeby za miesiąc znowu szukano mi męża? I to jakiego? Może pana Debray, bo była o tym przez krótki czas mowa. Nie, Ludwiko, dzisiejsza historia usprawiedliwia mnie całkiem. Nie starałam się jej wywołać, sam Bóg mi ją zesłał. — Jakaś ty odważna i silna! — zachwyciło się jasnowłose wątłe dziewczę swoją czarnowłosą przyjaciółką. — Toś mnie jeszcze nie znała? No, Ludwisiu, pogadajmy teraz o naszych sprawach. Karetka pocztowa... — Zakupiona szczęśliwie już przed trzema dniami. — Kazałaś jej zajechać tam, gdzie czekać będziemy? — Tak. — A paszport? — O proszę, zobacz. Eugenia rozłożyła papier ze zwykłą pewnością siebie i przeczytała: Pan Leon d'Armilly, lat dwudziestu, z profesji artysta, włosy czarne, oczy czarne, podróżuje w towarzystwie swojej siostry. — Cudowne! Jakim sposobem zdobyłaś ten paszport? — Prosząc hrabiego de Monte Christo o listy polecające do dyrektorów teatrów w Neapolu i w Rzymie, powiedziałam, że boję się podróżować jako kobieta. Zrozumiał mnie i wystarał mi się o paszport na nazwisko mężczyzny. Otrzymałam ten paszport po dwóch dniach, a „podróżuje w towarzystwie swojej siostry” dopisałam sama. — A więc — rzekła wesoło Eugenia — spakujmy się i w drogę. Wyjedziemy w dzień podpisania kontraktu, a nie w dzień ślubu, ot i wszystko. — Zastanów się dobrze, Geniu. — O, zastanowiłam się i już się nie cofnę. Dość się nasłuchałam o przelewach, o miesięcznych obrachunkach, o hossach i bessach, o pożyczce hiszpańskiej i akcjach haitańskich. Zamiast tego — pojmujesz Ludwisiu? — wolność, śpiew ptaków, równiny Lombardii, kanały weneckie, pałace Rzymu, morze w Neapolu! Ile mamy, Ludwisiu? Ludwisia wydobyła z inkrustowanego kantorka pugilares zamykany na kluczyk. Otwarła go i przeliczyła banknoty. — Dwadzieścia trzy tysiące — rzekła. — A przynajmniej drugie tyle w kosztownościach — dodała Eugenia. — Jesteśmy bogate. Za czterdzieści pięć tysięcy franków będziemy żyć przez dwa lata jak księżne, a przez cztery lata — całkiem przyzwoicie. Ale nim pół roku minie, podwoimy nasz kapitał: ty dzięki muzyce, a ja dzięki mojemu głosowi. Weź pieniądze, a ja wezmę szkatułkę z biżuterią; dzięki temu, gdyby któraś z nas zgubiła swój skarb, połowa i tak ocaleje. A teraz pakujmy walizę! Spieszmy się! — Zaczekaj — rzekła Ludwika i przystawiła ucho do drzwi apartamentów pani Danglars. — Czego się boisz? — Żeby nas nie przyłapano. — Drzwi zamknięte. — A jeśli ktoś będzie się domagał, żeby otworzyć? — Może się domagać — i tak nie otworzymy. — Istna z ciebie amazonka, moja Geniu! I obie panny jęły z nadzwyczajnym pośpiechem układać w kuferku wszelkie przedmioty, jakie wydawały im się potrzebne w podróży. — Teraz — powiedziała Eugenia — zamykaj walizę, a ja się przebiorę. Ludwika wparła się z całej siły drobnymi białymi dłońmi w wieko kuferka. — Nie dam sobie rady — rzekła — nie mam na tyle sił. Zamknij ty. — Słusznie — roześmiała się Eugenia — toć jestem Herkulesem, a ty jedynie bladą Omfalą. I Eugenia, wparłszy się kolanem i białymi muskularnymi ramionami w walizę, docisnęła wieko, a panna d'Armilly założyła kłódkę. Następnie Eugenia otwarła komodę — klucz od niej miała przy sobie — i wydobyła watowany płaszcz podróżny z fioletowego jedwabiu. — Widzisz, Ludwisiu, pomyślałam o wszystkim. Nie zmarzniesz w tym płaszczu. — A ty? — Wiesz przecie, że mi zawsze ciepło. A zresztą przebrana za mężczyznę... ? Przebierzesz się tutaj? — Oczywiście. — A zdążysz? — Nie bój się o nic, tchórzu, cała służba gada tylko o tej historii. A zresztą, cóż w tym dziwnego, że się tu zamknęłam? Uczyniłam to z rozpaczy. — No tak, uspokoiłaś mnie. — A teraz mi pomagaj. I z tej samej szuflady, skąd wydobyła płaszcz, który panną d'Armilly narzuciła sobie na ramiona, wyjęła męskie ubranie, a także niezbyt bogaty, ale wystarczający zapas męskiej bielizny. Ze zręcznością, wskazującą, że czyni to nie po raz pierwszy — widać dla zabawy nosiła czasem męskie ubranie — włożyła buty, wciągnęła spodnie, zawiązała halsztuk i zapięła kamizelkę. Na koniec włożyła surdut, który podkreślił kobiecą linię jej kształtów. — A doskonale, naprawdę doskonale — zachwycała się Ludwiką — ale co zrobisz z tymi wspaniałymi warkoczami, które budziły laką zazdrość wśród kobiet? Czy zmieszczą się pod cylindrem? — Zobaczysz. I przytrzymując prawą ręką warkocz tak gruby, że nie zdołały go objąć jej cienkie palce, wzięła długie nożyczki — przechyliła się w tył, aby uchronić surdut, stal zgrzytnęła i bujne włosy spadły do stóp Eugenii. Ściąwszy warkocz, Eugenia nie okazując bynajmniej żalu przystrzygła włosy na skroniach. Oczy jej błyskały spod hebanowych brwi niewypowiedzianą radością. — O, takie wspaniałe włosy — powiedziała z żalem Ludwika. — Przecież tak jestem sto razy piękniejsza — zawołała Eugenia gładząc bujne kędziory. — Nie uważasz? — Ależ ty zawsze jesteś prześliczna. Powiedz teraz, dokąd jedziemy? — Do Brukseli, bo w tym kierunku granica najbliżej. Z Brukseli pojedziemy do Leodium, z Leodium do Akwizgrany a stamtąd Renem do Strasburga. Następnie przeprawimy się przez Szwajcarię i przez Przełęcz Świętego Gotarda do Włoch. Podoba ci się ten plan? — Ależ naturalnie. — Na co tak patrzysz? — Na ciebie. Doprawdy, zakochać się w tobie można. Mógłby kto pomyśleć, że mnie porywasz. — I, do licha, miałby rację. — Zdaje się, Geniu, żeś zaklęła. I te dwie panny, o których każdy myślał zapewne, że toną we łzach — jedna doznawszy zawodu, a druga współczując przyjaciółce — naśmiewały się porządkując pokój, gdzie oczywiście panował nieład, zwyczajny w momencie ucieczki. Pogasiły światła, a następnie nasłuchując i wytężając wzrok, otwarły drzwi gotowalni, która wychodziła na schody przeznaczone dla służby, a wiodące na dziedziniec. Eugenia skradała się pierwsza, trzymając jedno ucho walizy. Panna d'Armilly trzymała oburącz drugie. Dziedziniec był pusty. Dzwoniła północ. Odźwierny czuwał jeszcze. Eugenia, podszedłszy na palcach do okienka, stwierdziła, że zacny szwajcar drzemie wyciągnięty w fotelu. Wróciła do Ludwiki i obie, podniósłszy walizę z ziemi, przemknęły się pod murem aż do bramy. Eugenia kazała Ludwice ukryć się w ciemnym kącie, aby odźwierny nie dostrzegł jej, gdyby zbudził się przypadkiem. I stanąwszy w świetle latarni dziedzińca: — Otwierać! — zawołała najpiękniejszym kontraltem, stukając w szybę. Odźwierny wstał i, jak przewidziała Eugenia, postąpił nawet kilka kroków, żeby zobaczyć, kto wychodzi, ale ujrzawszy młodzieńca, który niecierpliwie śmigał trzcinką, otworzył bez namysłu. Ludwika wyśliznęła się cicho niby wąż. Eugenia na pozór spokojna, choć serce biło jej jak młotem, wyszła za przyjaciółką. Posłaniec akurat napotkany wziął walizę. Obie panny kazały mu iść na ulicę Zwycięstwa pod numer 36 i podążyły za nim. Obecność mężczyzny krzepiła Ludwikę na duchu. Gdyż Eugenia była odważna niczym Judyta albo Dalila. Przybyły na. miejsce. Eugenia kazała posłańcowi zostawić kufer, zapłaciła i zastukawszy w okiennicę, pozwoliła mu odejść. Mieszkała tu uboga szwaczka, wtajemniczona w eskapadę Eugenii. Nie spała — otworzyła. — Moja panno — rzekła Eugenia — niech stróż wyciągnie karetę z wozowni, a następnie poślesz go po konie pocztowe. Masz tu pięć franków, dasz mu je za fatygę. — Wierz mi, Geniu, że podziwiam cię, a nawet budzisz we mnie niemal respekt — rzekła Ludwika. Szwaczka przyglądała im się ze zdziwieniem. Ale że obiecano jej dwadzieścia ludwików, nie pozwoliła sobie na jakąkolwiek uwagę. Stróż wrócił po kwadransie, prowadząc pocztyliona i konie. Zaprzężono w okamgnieniu. Stróż umocował kufer na dachu karetki, przywiązawszy go sznurem. — Papiery mam w porządku — oznajmił pocztylion. — Jaką drogą każecie jechać, mój paniczu? — Do Fontainebleau — odparła Eugenia głosem niemal męskim. — Coś ty powiedziała? — spytała Ludwika. — To tylko fortel. Ta kobieta, której dałyśmy dwadzieścia ludwików, zdradzi nas za czterdzieści. Powiem mu na bulwarze, żeby jechał w innym kierunku. I Eugenia jednym susem wskoczyła do karetki, w której urządzono doskonałe posłania. — Jakaś ty przewidująca, Geniu — rzekła Ludwika lokując się obok przyjaciółki. Pocztylion zmienił kierunek i po kwadransie, trzaskając z bicza, przebył rogatkę Saint-Martin. — Ach — odetchnęła z ulgą Ludwika — jesteśmy nareszcie za miastem. — Tak, moja droga, porwanie poszło jak z płatka. — Tak, i obyło się bez gwałtu. — W razie procesu będę tym się bronić. Słowa te zagłuszył turkot kół toczących się po bruku Villette. Pan Danglars nie miał już córki. 23. OBERŻA POD FLASZĄ I DZWONEM Panna Danglars i jej przyjaciółka jadą więc do Brukseli, a my tymczasem opowiemy, co stało się z nieszczęsnym Andreą Cavalcanti, któremu los podciął skrzydła w momencie, gdy wzbijał się na wyżyny. Był to, mimo młodego wieku, frant nad franty. Toteż widzieliśmy, jak przy pierwszych słowach Monte Christa Cavalcanti jął przemykać się ku drzwiom. Minął kilka pokoi — i znikł. Zapomnieliśmy o pewnym ważnym szczególe: w jednym z owych, pokoi leżała wyprawa panny młodej — diamenty, szale kaszmirowe, koronki walansjeńskie, hafty angielskie; słowem — mnóstwo kuszących przedmiotów, których widok raduje dziewczęce serca. Andrea, chłopiec nie tylko szczwany, lecz i przewidujący, zagarnął po drodze najcenniejsze z klejnotów. Opatrzony takim wiatykiem, czuł się tak lekki, że wyskoczył przez okno i wyśliznął się żandarmom. Rosły, zbudowany niby gladiator, muskularny jak Spartanin, puścił się biegiem i pędził na oślep przez kwadrans — byle tylko oddalić się od niebezpiecznego miejsca. Wiedziony złodziejskim instynktem biegł z ulicy du Mont-Blanc ku rogatkom. Znalazł się tedy u wylotu ulicy Lafayette'a. Tu przystanął dysząc ciężko. Był sam. Na lewo miał wyludnioną przestrzeń ogrodu Świętego Łazarza, na prawo — czeluść Paryża. Czy jestem zgubiony? — zastanowił się. — Nie, jeśli wykażę większą energię aniżeli moi prześladowcy. Ratunek mój więc — to wyścig do mety. W tymże momencie od strony przedmieścia Poissonniére nadjechała drynda. Posępny dorożkarz, kurząc fajkę, zmierzał zapewne na kraniec Przedmieścia Świętego Dionizego, gdzie miał lokum. — Hej, dobry człowieku! — zawołał Benedetto. — A co tam, mój paniczu? — Koń wasz bardzo zmęczony? — Zmęczony? E, tam! Przez cały boży dzień miałem cztery liche kursy, dwadzieścia sous napiwku, siedem franków całego zarobku, a pryncypałowi muszę oddać dziesięć! — A nie chcielibyście dołożyć do tych siedmiu franków tej oto dwudziestofrankówki, co? — Z przyjemnością, mój paniczu; dwadzieścia franków piechotą nie chodzi. Ale gdzie pan chce jechać? — Niedaleko, jeśli wasz koń nie jest zmęczony. — Poleci jak ten zefirek, tylko mów pan, gdzie... — W stronę Louvres. — A znam, znam, ojczyzna ratafii. — Właśnie. Muszę dopędzić przyjaciela, z którym mam jutro zapolować w Chapelle- en-Serval. Umówiliśmy się, że będzie czekał na mnie w swoim kabriolecie do wpół do dwunastej. Ale już północ, zniecierpliwił się więc i odjechał. — A pewnie. — No to jak? Spróbujecie go dogonić? — I owszem. — Jeśli dopędzicie go w Bourget, dostaniecie dwadzieścia franków, a jeśli w Louvres — trzydzieści. — A jeśli dopędzimy go wcześniej? — Daję czterdzieści — odrzekł Andrea po chwili wahania; pomyślawszy jednak, że niczym nie ryzykuje, obiecał. — Dobra! — zgodził się dorożkarz. — Siadaj pan i jadziem. Prrr!... Andrea wsiadł. Dorożka potoczyła się szybko Przedmieściem Świętego Marcina i minęła rogatkę. Tu zaczęły się długie jak nieszczęście uliczki Villette. Przyjaciel nie istniał — lecz Andrea i dorożkarz pytali wciąż przechodniów o zielony kabriolet zaprzężony w karogniadego konia. A że po holenderskim trakcie kursują setki zielonych kabrioletów, odpowiedzi się sypały. Każdy widział taki zaprzęg — wyprzedził ich może o pięćset, może o dwieście, a może tylko o sto kroków; dorożka mijała wreszcie wskazany kabriolet, ale zawsze był to inny. Lecz i dorożkę minął w końcu jakiś pojazd: była to kareta, konie pocztowe gnały galopem. — Ach! — westchnął Andrea — gdybym miał tę karetę, tę parę dobrych koni, a zwłaszcza paszport, bo bez paszportu ani rusz! Ową karetą jechała panna Danglars z panną d'Armilly. — Prędzej, prędzej! — zawołał Andrea — z pewnością zaraz go dogonimy! I biedna szkapa puściła się tęgim kłusem — dymiło z niej tedy, gdy docierała do rogatki w Louvres. — Widzę — ozwał się Andrea — że przyjaciela nie dogonię, a wasz koń padnie. Zatrzymam się tutaj, nie ma innej rady. Macie tu trzydzieści franków; prześpię się Pod Czerwonym Koniem i pojadę dalej pierwszym dyliżansem, w jakim znajdę miejsce. Dobranoc, mój dobry człowieku. I Andrea, wyliczywszy dorożkarzowi sześć pięciofrankówek, wyskoczył lekko na drogę. Dorożkarz, ucieszony zapłatą, zawrócił do Paryża jadąc stępa. Andrea udał, że kieruje się Pod Czerwonego Konia, ale zaczekawszy pod drzwiami, aż dorożka zniknie i ucichnie jej turkot, cofnął się i sprężystym krokiem przebiegł jeszcze dwie mile. Wtedy odpoczął. Musiał być nie opodal Chapelle-en-Serval, gdzie jak oświadczył dorożkarzowi, miał zapolować. Przystanął nie dlatego, by się zmęczył. Trzeba było coś zdecydować i ułożyć dalszy plan działania. Nie mógł ani wsiąść do dyliżansu, ani nająć karetki pocztowej. W jednym bowiem i drugim wypadku konieczny był paszport. Nie mógł także pozostać w departamencie Oise. Nie było tu prawie lasów, a zresztą nad owym departamentem policja roztaczała osobliwą pieczę. Andrea, doświadczony kryminalista, wiedział o tym dobrze. Siedząc nad rowem ukrył twarz w dłoniach i rozmyślał. Po dziesięciu minutach podniósł głowę — decyzja zapadła. Wybrudził z jednej strony, szorując nim po drodze, paltot, który zdążył był zwędzić z przedpokoju, aby ukryć strój wieczorowy, podążył do Chapelle-en-Serval i zastukał śmiało do jedynej tutaj oberży. Oberżysta otworzył. — Mój dobry człowieku — rzekł Andrea — jechałem z Mortefontaine do Senlis. Koń mój, bydlę płochliwe, uskoczył w bok, a ja wyleciałem z siodła jak z procy. Muszę dotrzeć przed świtem do Compiégne, inaczej moja rodzina będzie się mocno niepokoić; nie wynajęlibyście mi konia? Każdy oberżysta ma zawsze lepszego albo gorszego konia. Oberżysta z Chapelle-en-Serval zawołał parobka i kazał mu osiodłać Siwego. Następnie zbudził siedmioletniego synka. Chłopiec miał pojechać z Andrea, siedząc z tyłu i przyprowadzić konia z powrotem. Andrea wręczył oberżyście dwadzieścia franków. Kiedy wyciągał je z kieszeni, wypadł mu, niby przypadkiem, bilet wizytowy. Był to bilet któregoś z kawiarnianych przyjaciół Andrei. Kiedy młodzieniec odjechał, oberżysta podniósł bilet i dowiedział się, że wynajął konia panu hrabiemu de Mauléon, zamieszkałemu przy ulicy Świętego Dominika pod numerem 25. Siwek nie śpieszył się — ale chód miał równy i pewny. W trzy i pół godziny Andrea przebył dziewięć mil, które dzieliły go od Compiégne. Na ratuszu biła czwarta, gdy stanął na placu, gdzie mieści się stacja dyliżansów. Istnieje w Compiégne znakomity hotel — każdy go pamięta, choćby zatrzymał się w nim tylko raz. Andrea zapamiętał również hotel Pod Flaszą i Dzwonem, kręcąc się bowiem po okolicach Paryża, zatrzymał się tam kiedyś. Rozejrzawszy się, zobaczył szyld oświetlony latarnią. Dał chłopcu wszystkie drobne, jakie miał przy sobie, pozwolił mu odjechać i zastukał do drzwi. Pomyślał — i słusznie — że skoro ma kilka godzin czasu, winien, z uwagi na czekające go trudy, pokrzepić się snem i jadłem. Otworzył mu garson. — Mój przyjacielu — rzekł — przybyłem z Saint-Jean-au-Bois, gdziem był na obiedzie. Myślałem, że zdążę na dyliżans, który przyjeżdża o północy, ale jak dureń zgubiłem drogę i przez cztery godziny błądziłem po lesie. Dajcież mi któryś z tych ślicznych pokoików od podwórza i przyślijcie mi tam kurczaka na zimno i butelkę wina Bordeaux. Garson nie powziął żadnych podejrzeń. Andrea mówił najspokojniej w świecie. Miał cygaro w ustach, a ręce trzymał w kieszeniach paltota. Ubrany był elegancko, ogolony, buty lśniły; wyglądał na ziemianina, który zmarudził gdzieś za długo. Kiedy garson przygotowywał mu pokój, weszła gospodyni. Andrea powitał ją najmilszym uśmiechem, pytając, czy nie mógłby dostać trójki, pod którą mieszkał za ostatnim tutaj pobytem. Na nieszczęście pod trójką zatrzymał się jakiś młodzieniec podróżujący w towarzystwie siostry. Andrea był zrozpaczony. Ale pocieszył się, gdy gospodyni zapewniła go, że „siódemka”, którą przygotowują mu właśnie, jest położona absolutnie tak samo. Grzejąc tedy sobie nogi i rozprawiając o wyścigach w Chantilly, czekał, aż oznajmią, że pokój gotów. Andrea nie bez racji wspomniał o ślicznych pokojach od podwórza; podwórze hotelu Pod Dzwonem otacza potrójna pergola, nadając mu wygląd sali widowiskowej; kolumienki owija powoik, pełno tu jaśminu — trudno o piękniejszy dziedzińczyk. Kurczak był świeży, wino stare, na kominku trzaskał suchy ogień. Andrea jadł z takim apetytem — zauważył to — jakby nie spotkała go żadna zła przygoda. Następnie położył się i zapadł w sen twardy, jaki nawiedza zawsze człowieka, mającego dwadzieścia lat, choćby dręczyły go wyrzuty. Powiedzmy od razu, że Andrea mógł mieć wyrzuty — ale ich nie miał. Oto jaki ułożył plan — plan, który zapewniał mu do pewnego stopnia bezpieczeństwo. Wstanie do dnia, opuści hotel zapłaciwszy skrupulatnie rachunek, pójdzie do lasu, podając się za malarza, wynajmie sobie izbę u chłopa, wystara się o strój drwala i o siekierę — czyli zrzuci skórę lwa salonowego i przedzierzgnie się w robotnika. Usmaruje sobie ręce, przyciemni włosy czesząc się ołowianym grzebieniem, postara się o cerę ogorzałą — dawni koledzy dali mu kiedyś na to receptę — i lasami przemknie się do najbliższego punktu granicy. Będzie wędrował nocą, w dzień sypiał w lesie albo w opuszczonych kamieniołomach. Od czasu do czasu wstąpi do jakiejś osady — po chleb. Ażeby więc obudzić się wcześnie, nie pozamykał okiennic. Zaryglował tylko drzwi, a na stoliku nocnym położył pewien nóż, bardzo ostry, którego wyborna stal była mu znana; nie rozstawał się z nim nigdy. Mniej więcej o siódmej zbudził Andreę ciepły i jasny promień słońca, zaigrawszy na jego twarzy. Kto ma umysł trzeźwy i solidny, budzi się zawsze z tą samą ważną myślą, z którą zasnął. Andrea jeszcze nie otwarł całkiem oczu, gdy owa myśl ważna szepnęła mu, że spał za długo. Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna. Przez podwórze szedł żandarm. Żandarma dostrzeże każdy — nawet człowiek o najczyściejszym sumieniu. Ale dla kogoś, kto z tej czy owej przyczyny ma z prawem na pieńku, barwy żółta, błękitna i biała, składające się na uniform żandarmski, nabierają groźnych odcieni. Co tu robi żandarm? — zastanowił się Andrea. I zaraz odpowiedział sam sobie z ową logiką, którą czytelnik zauważył już u niego: „Żandarmi często zachodzą do oberży, ale ubierajmy się”. I młodzieniec ubrał się z szybkością, od której nie oduczyło go parę miesięcy komfortowego życia w Paryżu — i lokaj. — Ha cóż — mruknął ubierając się — zaczekam, aż sobie pójdzie, a jak sobie pójdzie — zwieję. To rzekłszy zbliżył się — a miał już na sobie buty i halsztuk — do okna i uniósł po raz wtóry muślinową firankę. Ale żandarm nie był już sam. Przy schodach, jedynych, którymi Andrea mógł wyjść, czuwał drugi kolorowy mundur, a trzeci żandarm, konny, pilnował bramy, dzierżąc krótki karabinek. Widok tego żandarma, nie budził jakichkolwiek wątpliwości. A prócz tego tłum gapiów stojących na ulicy uniemożliwiły każdą próbę ucieczki. Szukają mnie! Pomyślał Andrea. A niech to diabli! Pobladł śmiertelnie. Rozejrzał się z niepokojem. Do wszystkich pokoi na tym piętrze wchodziło się przez krużganek, widoczny z podwórza. Jestem zgubiony, nawiedziła go złowróżbna myśl. Bo i rzeczywiście Andrei groził sąd przysięgłych — i wyrok śmierci nieodwołalny, niechybny. Ścisnął konwulsyjnie głowę dłońmi. W tym momencie o mało nie oszalał ze strachu. Ale wśród myśli, kłębiących się pod jego czaszką, pojawiła się nadzieja. Uśmiech przemknął mu po zbielałych wargach i policzkach ściągniętych grymasem. Rozejrzał się znowu. Przedmioty, których szukał, znajdowały się na marmurze kantorka: pióro, atrament i papier. Umaczał pióro i zapanowawszy nad drżeniem ręki napisał taki oto list: Nie mam czym zapłacić, ale jako człowiek uczciwy, zostawiam, na zastaw tę szpilkę, dziesięć razy więcej wartą niż to, com winien. Przepraszam, że wymknąłem się o świcie, ale powodował mną wstyd. Wyciągnął szpilkę z halsztuka i położył ją na ćwiartce papieru. Co uczyniwszy, otworzył drzwi i zostawił je uchylone, jak gdyby przez zapomnienie. Następnie wśliznął się w kominek, a wprawny w ćwiczeniach gimnastycznych tego rodzaju, zasłonił go kartonowym ekranem przedstawiającym Achillesa u Deidamii. Zatarłszy stopami swoje ślady w popiele, jął wspinać się przewodem kominka. Była to dlań jedyna droga ratunku. W tymże momencie na schodach ukazał się komisarz policji, a za nim pierwszy żandarm, którego dostrzegł był Andrea; drugi żandarm strzegł dostępu na schody, trzeci zaś czuwał dalej, aby w potrzebie przyjść im z pomocą. Oto czemu Andrea zawdzięczał tę wizytę, której z takim trudem starał się uniknąć. O świcie telegraf nadał we wszystkich kierunkach i do każdej niemal miejscowości wiadomość, że zbiegł morderca Caderousse'a. Zbudzeni urzędnicy przystąpili tedy do gorliwych poszukiwań. Compiegne — rezydencja królewska; Compiegne — miasto polowań; siedziba garnizonu, roi się od urzędników, żandarmów i policji. Gdy tylko nadeszła depesza, wszczęto poszukiwania, a że hotel Pod Flaszą i Dzwonem jest najpierwszym w mieście, tam oczywiście najpierw zajrzano. Ponadto wartownicy strzegący ratusza, z którym sąsiaduje rzeczony hotel, złożyli raport, że nocą zajechało tam kilku podróżnych. Wartownik, który skończył służbę o szóstej rano, a zaczął o czwartej, zauważył, iż parę minut po czwartej jakiś młodzieniec przyjechał na białym koniu, mając za sobą na siodle chłopaka wiejskiego. Podróżny zsiadł na rynku, pozwolił chłopcu odjechać, zastukał do hotelu i zniknął za drzwiami. Na tym to młodzieńcu, który zjawił się o tak późnej porze, skupiło się najwięcej podejrzeń. A był nim oczywiście Andrea. Opierając się na tych poszlakach, komisarz policji i kapral żandarmerii podążyli do pokoju Andrei. Drzwi były uchylone. — Ho! Ho! — ozwał się kapral, stary lis wyćwiczony w tajnej policji — drzwi otware to zły znak. Wolałbym zamknięte na dziesięć spustów. List i szpilka pozostawione na stole potwierdziły tę smutną prawdę. Andrea umknął. Potwierdziły — lecz kapral nie należał do ludzi, którzy dają łatwo za wygraną. Rozejrzał się, zajrzał pod łóżko, za firanki i do szafy, a w końcu zatrzymał się przed kominkiem. Na popiele nie widniał żaden ślad. A jednak było to jedyne wyjście, w tym zaś wypadku nie należało niczego lekceważyć. Kapral zawołał więc o wiązkę chrustu i wiecheć słomy, wepchnął je w kominek i podpalił. Cegły kominka jęły trzaskać od żaru. Dym buchnął z komina, gęsty i ciemny, jak gdyby z wulkanu, ale wbrew spodziewaniu uciekinier nie spadł na dół. Gdyż Andrea, od wczesnej młodości zaprawiony w walce ze społeczeństwem, nie był mniej chytry od samego kaprala żandarmerii. Przewidziawszy, że będą próbowali go wykurzyć, wylazł na dach i przyczaił się za kominem. Łudził się przed chwilą, że już ocalał — usłyszawszy, jak kapral oznajmił żandarmom: — Zwiał! Wytknąwszy ostrożnie głowę, zobaczył, że żandarmi zamiast odejść, jęli rozglądać się ze wzmożoną uwagą. Tedy i on się rozejrzał. Ratusz, olbrzymia budowla z szesnastego wieku, górował nad nim, podobny warownym murom. Z górnych okien ratusza można było ogarnąć wzrokiem dach oberży i wszystkie jego zakamarki, jak ze szczytu góry widać dolinę. Andrea spodziewał się, że kapral zaraz wytknie głowę którymś z tych okien. Gdyby go wykryto, byłby zgubiony. Pościg po dachach na pewno skończyłby się dla niego źle. Postanowił więc zawrócić podobną drogą. Poszukał wzrokiem komina, z którego nie wydobywał się dym, dotarł do niego pełznąc po dachu i nie zauważony przez nikogo zniknął w otworze. W tejże chwili uchyliło się jedno z okienek ratusza i kapral wytknął głowę. Głowa przez chwilę tkwiła nieruchomo, podobna do maszkar zdobiących budynek, po czym kapral, nic nie spostrzegłszy, zasapał z irytacji. Głowa znikła. Spokojny i godny niczym prawo, którego był przedstawicielem, przecisnął się, nie odpowiadając na grad pytań, przez tłum i wrócił do hotelu. — No i co tam? — zagadnęli z kolei dwaj żandarmi. — Ano cóż, moje dzieci, zdaje się, że bandyta rzeczywiście czmychnął nam wczesnym rankiem, ale rozstawimy straże na drodze do Villers-Coterets i Noyon, przeszukamy las i złapiemy go tam bez ochyby. Ledwie czcigodny funkcjonariusz domówił tych słów tonem właściwym kapralom żandarmerii, gdy rozległ się krzyk przerażenia i w tejże chwili na podwórzu hotelowym zadźwięczał dzwonek. — A cóż tam znowu? — zawołał kapral. — To chyba któryś podróżny bardzo się spieszy — odparł hotelarz. — Spod którego numeru dzwonią? — Spod trójki — odpowiedział garson. — Leć tam! W tymże momencie ktoś krzyknął znowu i dzwonek zadźwięczał ze zdwojoną siłą. Garson pomknął na górę. — Stój! — zawołał brygadier zatrzymując sługę. — Chyba nie o ciebie tam chodzi. Żandarm obsłuży go lepiej. Kto mieszka pod trójką? — Jakiś młodzieniaszek z siostrą. Przybyli w nocy karetą pocztową i zażądali pokoju o dwóch łóżkach. Dzwonek zadźwięczał po raz trzeci, szarpany niespokojną ręką. — Do mnie, panie komisarzu! — zawołał kapral. — Idziemy razem. — Chwileczkę — powiedział gospodarz. — Pod trójkę można dostać się schodami zewnętrznymi albo od środka. — A więc ja idę schodami wewnętrznymi, bo sprawy wewnętrzne to mój resort. Karabiny macie naładowane? — Tak jest, panie kapralu. — Pilnować tutaj od podwórza, a gdyby wiał, ognia! Telegraf doniósł, że to wielki zbrodniarz. Kapral, a za nim komisarz policji zniknęli w hotelu, a tłum tymczasem, dowiedziawszy się tego i owego o Andrei, komentował wypadki. Oto co się stało: Andrea, ześliznąwszy się zręcznie po dwóch trzecich przewodu komina, stracił nagle grunt pod nogami — i choć opierał się, zjechał szybciej i z większym hałasem, niżby sobie tego życzył. Nic by to nie szkodziło, gdyby pokój był pusty, ale, nieszczęściem, ktoś tam mieszkał. W łóżku spały dwie kobiety. Zbudził je hałas. Spojrzały w tę stronę, gdzie rozległ się hałas — i w otworze kominka zobaczyły mężczyznę. Blondynka krzyknęła przeraźliwie, alarmując cały dom, a brunetka jęła szarpać z całych sił sznur dzwonka. Jak widzimy, Andrea nie miał szczęścia. — Litości! — zawołał blady i półprzytomny, nie widząc, do kogo się zwraca. — Litości! Ratujcie mnie, nie zrobię wam nic złego! — Andrea, morderca! — wykrzyknęła jedna z kobiet. — Eugenia! Panna Danglars! — wyszeptał Cavalcanti, zdumiawszy do reszty. — Na pomoc! Na pomoc! — krzyknęła panna d'Armilly i wyrwawszy ze znieruchomiałych rąk Eugenii sznur dzwonka, jęła szarpać go z tym większą energią. — Ratuj mnie, pani! Ścigają mnie! — rzekł Andrea składając ręce. — Litości! Łaski... — Za późno, już idą — odpowiedziała Eugenia. — A więc ukryjcie mnie panie. Powiedzcie, że przestraszyłyście się bez powodu i w ten sposób zmylicie pościg, a ja będę ocalony. Eugenia i Ludwika przytuliły się do siebie, okryły się kołdrą i pozostały głuche na te błagania. Nie wiedziały, co robić: były przerażone, a jednocześnie czuły do Andrei odrazę. — A więc wracaj, nieszczęsny, tą drogą, którą przyszedłeś. Uciekaj, a my nic nie powiemy — rzekła Eugenia. — To tu! To tu! — rozległ się głos za drzwiami. — Widzę go. Kapral bowiem, zajrzawszy przez dziurkę od klucza, zobaczył Andreę stojącego w błagalnej pozie. Zamek wyskoczył od gwałtownego uderzenia kolby. Rygle ustąpiły skutkiem dwóch następnych uderzeń. Drzwi runęły na podłogę. Andrea podskoczył ku drugim drzwiom, wychodzącym na krużganek. Otworzył je, gotów skoczyć z piętra na podwórze. Ale dwaj żandarmi wymierzyli doń z karabinów. Andrea zatrzymał się. Blady, przechyliwszy się lekko w tył, trzymał w zaciśniętej dłoni bezużyteczny nóż. — Uciekajże pan! — zawołała panna d'Armilly, ochłonąwszy bowiem z lęku uczuła litość. — Uciekaj! — Albo zabij się! — rzekła Eugenia przybrawszy ton i pozę westalki, która w cyrku daje znak zwycięskiemu gladiatorowi, ażeby dobił powalonego przeciwnika. Andrea zadrżał i wzgardliwie popatrzył na Eugenię. W zepsuciu swoim nie pojmował tego szlachetnego okrucieństwa, jakie popełniamy idąc za głosem honoru. — Mam się zabić? — powiedział rzucając nóż. — A to po co? — Toć mówiłeś pan, że skażą cię na śmierć i zetną jak pospolitego zbrodniarza! — zawołała panna Danglars. — E — odparł Cavalcanti zaplatając ramiona. — Ma się przyjaciół. Kapral podszedł doń z obnażoną szablą. — Schowałbyś to lepiej, mój dzielny człowieku — ozwał się Cavalcanti. — Po cóż tyle hałasu, skoro się poddaję. I wyciągnął ręce, żeby nałożono mu kajdanki. Obie panny obserwowały ze zgrozą tę ohydną przemianę, jaka dokonywała się w ich oczach: światowy młodzieniec zrzucał skórę i stawał się na powrót galernikiem. Andrea popatrzył na nie z bezczelnym uśmiechem. — Czy może mam powtórzyć coś szanownemu ojczulkowi, panno Geniu? — zapytał. — Bo wszystko wskazuje na to, że wrócę do Paryża. Eugenia ukryła twarz w dłoniach. — No, no, nie ma czego się wstydzić — dodał Andrea. — Nie mam pani za złe, żeś najęła konie i pogoniła za mną... Czyż nie jesteśmy prawie małżeństwem? Rzuciwszy to szyderstwo Andrea wyszedł, pozostawiając Eugenię i Ludwikę na pastwę hańby i ludzkich komentarzy. Po godzinie, obie już w strojach kobiecych, wsiadły do swojej podróżnej kolasy. Zamknięto drzwi w hotelu, aby uchronić obie panny przed spojrzeniem ciekawych. Niemniej musiały przejść szpalerem gapiów, których oczy płonęły, a wargi szeptały. Eugenia zasłoniła okna karety — ale wrzawa drwiących głosów ścigała je daleko. — Ach, czemuż świat nie jest pustynią! — zawołała padając w objęcia Ludwiki. W oczach panny Danglars płonęła owa wściekłość Kaliguli, co pragnął, żeby świat rzymski miał jedną głowę, aby można ją było ściąć jednym zamachem topora. Nazajutrz obie panny wysiadły przed Hotelem Flamandzkim w Brukseli. Dnia poprzedniego Andreę zamknięto w Conciergerie. 24. PRAWO Byliśmy świadkami, jak łatwo się udało obu pannom przygotować wszystko do drogi i uciec — każdego bowiem zbytnio pochłaniały własne sprawy, aby interesował się, co robią w danej chwili Eugenia i Ludwika. Zostawmy barona, który drżąc przed widmem bankructwa sumuje w pocie czoła olbrzymie kolumny swoich pasywów, i pójdźmy za baronową. Pani Danglars otrząsnąwszy się szybko po gwałtownym ciosie, udała się jak zwykle po radę do pana Lucjana Debray. Baronowa pragnęła tego mariażu, aby wreszcie wyzbyć się kłopotliwej opieki nad Eugenią, dziewczyną o charakterze trudnym. Owa bowiem milcząca umowa, która podtrzymuje więzy hierarchiczne w rodzinie, wymaga, aby matka była dla córki ideałem, wzorem mądrości i cnót. A pani Danglars lękała się bystrego oka Eugenii, a także rad, jakich udzielała jej panna d'Armilly. Spostrzegła wzgardliwe spojrzenia, jakimi Eugenia obrzucała pana Lucjana — spojrzenia mówiące jakby, że córka zna stosunki miłosne i pieniężne łączące matkę z sekretarzem osobistym ministra. Gdyby jednak baronowa zbadała rzecz chytrzej i dokładniej, przekonałaby się, iż Eugenia nienawidzi Debraya nie dlatego, iż sieje on zamęt i zgorszenie w rodzicielskim domu. Zaliczała po prostu pana Lucjana do owego gatunku dwunogów, które Diogenes wahał się nazywać ludźmi, a Platon określał jako zwierzęta dwunożne nie opierzone. Każdy ma niestety własny punkt widzenia, który przeszkadza mu dostrzegać punkt widzenia innych. Owóż ze swojego punktu widzenia pani Danglars żałowała niewypowiedzianie, iż małżeństwo Eugenii nie przyszło do skutku — a żałowała nie dlatego, że ten związek dobrany miał zapewnić szczęście jej córce, ale z tej racji, że nie odzyskała wolności. Pobiegła więc do Debraya. Pan Lucjan asystował, jak i cały elegancki świat paryski, przy podpisywaniu intercyzy, a gdy wybuchł skandal, drapnął czym prędzej do swojego klubu i teraz w gronie przyjaciół omawiał wypadki. A zresztą rozprawiał już o nich niemal cały Paryż, miasto niebywale plotkarskie — zwane stolicą świata. Gdy pani Danglars, ubrana czarno i zawoalowana, wchodziła na schody wiodące do apartamentu Lucjana — choć odźwierny zapewnił ją, że pana sekretarza nie ma w domu — Lucjan zbijał akurat zjadliwe argumenty przyjaciela, który dowodził mu, iż po tym okropnym skandalu winien, jako przyjaciel domu, poślubić pannę Eugenię oraz jej dwa miliony. Debray bronił się miękko — jak gdyby tylko marzył, aby go pokonano, często bowiem rozmyślał o tym. Ale że znał Eugenię, a także jej naturę, wyniosłą i niezależną, przybierał od czasu do czasu obronną postawę, mówiąc, iż związek ten jest niepodobieństwem. A jednak hołubił na dnie duszy ów niemoralny pomysł. Ale podobno w najuczciwszym człowieku tkwi diabeł. Herbata, karty, rozmowa — nader frapująca, dyskutowano bowiem o doniosłych interesach — przeciągnęły się do pierwszej nad ranem. Tymczasem pani Danglars, którą wprowadził lokaj Lucjana, czekała zawoalowana i drżąca w zielonym saloniku, siedząc między dwoma koszami kwiatów. Przysłała je poprzedniego dnia rano, a Lucjan, przyznać mu to trzeba, ustawił je sam i starannie oberwał przywiędłe listki. Osłodziło to biednej kobiecie jego nieobecność. Dwadzieścia przed dwunastą pani Danglars, znudzona daremnym czekaniem, wsiadła do dorożki i wróciła do domu. Kobiety z wielkiego świata mają tę wspólną cechę z zakochanymi gryzetkami, że rzadko kiedy wracają do domu przed północą. Baronowa wśliznęła się do pałacu tak ostrożnie, jak wymknęła, się stamtąd Eugenia. Wbiegła lekko, ze ściśniętym sercem, na schody swojego apartamentu, sąsiadującego, jak wiadomo, z apartamentem Eugenii. Bała się jak ognia jakichkolwiek komentarzy. Biedna kobieta wierzyła tak mocno — i w tym chociaż wypadku szanować ją trzeba — w naiwność córki i w wierność jej dla ogniska domowego! Będąc już u siebie, jęła nasłuchiwać pod drzwiami córki, a nie usłyszawszy żadnego szmeru, spróbowała wejść do niej. Ale drzwi były zamknięte na klucz. Pani Danglars pomyślała, iż Eugenia znużona straszliwymi przeżyciami wieczoru położyła się do łóżka i śpi. Jednak, aby się upewnić, zawołała pokojową. — Panienka — odrzekła — wróciła do swojego pokoju z panną d'Armilly. Wypiły herbatę i pozwoliły mi odejść, mówiąc, że już nie będę im potrzebna. Od tej chwili pokojowa przebywała w kredensie, sądząc jak i wszyscy, że obie panny są w domu. Pani Danglars położyła się więc, nie żywiąc cienia podejrzeń. Uspokoiwszy się co do córki, poczęła medytować nad wypadkami. W miarę jak jej myśl stawała się coraz klarowniejszą, olbrzymiały wypadki: nie była to awantura — był to skandal publiczny; nie był to wstyd — była to hańba. I baronowa przypomniała sobie mimo woli, jak bezlitosną była dla biednej Mercedes, na którą spadło nie mniejsze nieszczęście. — Eugenia — rzekła sobie — jest raz na zawsze skompromitowana i my także. Oszkalują nas, nie zostawią suchej nitki. W naszym świecie śmieszność jest raną jątrzącą, krwawą, która nie goi się nigdy. Co za szczęście — westchnęła — że Bóg obdarzył Eugenię tym dziwacznym charakterem, którego lękałam się tak często! I wzniosła dziękczynne spojrzenie do nieba, skąd tajemnicza Opatrzność rządzi wszystkim, a czasami z wady czy mankamentu czyni zalążek szczęścia. A potem myśl jej, szybując niby ptak nad przepaścią, zatrzymała się nad Cavalcantim. Andrea, ten łajdak, złodziej i morderca, miał jednak dobre maniery, wskazujące, iż odebrał edukację połowiczną, a może nawet całkowitą. Pojawił się w świecie łudząc wielką fortuną, protegowany przez ludzi zacnych. Jakże rozeznać się w tym labiryncie? Do kogo się zwrócić, aby wyplątać się z tej okrutnej sytuacji? Debray — do którego pobiegła najpierw, gdyż kobieta zakochana szuka pomocy u mężczyzny, co często ją gubi — mógł służyć tylko radą; trzeba było szukać kogoś potężniejszego. Pomyślała więc o panu de Villefort. Przecież to pan de Villefort żądał, aby aresztowano Cavalcantiego, przecież to bezlitosny pan de Villefort posiał zamęt w jej rodzinie, jak gdyby miał do czynienia z obcymi. Ale nie. Jeśli się zastanowić — prokurator królewski nie jest bezlitosnym człowiekiem; to sądownik, niewolnik swoich obowiązków, ale przyjaciel niezachwiany i wierny, który brutalnie, lecz ręką pewną zadał cios lancetem, tępiąc zepsucie. To nie kat, to chirurg, który chciał ocalić przed światem honor rodu Danglarsów — bo zhańbiłby go ten zdemoralizowany młodzieniec, występując w roli ich zięcia. Skoro pan de Villefort, przyjaciel Danglarsów, tak postąpił, nie należy przypuszczać, by wiedział coś z góry i przykładał ręki do sprawek Andrei. Zastanowiwszy się, baronowa uznała, że Villefort działał w imię ich wspólnego dobra. Należało jednak przełamać jego nieugiętość prokuratorską. Odwiedzi go więc jutro i wyjedna jeśli nie całkowitą — bo wtedy Villefort uchybiłby swoim obowiązkom — to przynajmniej częściową pobłażliwość. Powoła się na przeszłość, odświeży wspomnienia, będzie błagać w imię owych czasów grzesznych, ale szczęśliwych. Pan de Villefort albo całkiem zatuszuje sprawę, albo, w ostateczności, pozwoli uciec Cavalcantiemu i wyda wyrok nie na zbrodniarza, lecz na jego cień: wyrok zaoczny. Wtedy dopiero pani Danglars zaśnie spokojnie. Wstała nazajutrz o dziewiątej, nie zadzwoniła na pokojową i ubrała się sama. Odziana jak i dnia poprzedniego — z ową elegancją pełną prostoty — wyszła z domu, wzięła dorożkę na ulicy Prowanckiej i pojechała do państwa de Villefort. Dom ich od miesiąca wyglądał ponuro, przypominając szpital, w którym wybuchła dżuma. Część pomieszczenia odizolowano od wewnątrz i od zewnątrz; okiennice, stale zamknięte, otwierano tylko na chwilę, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Ukazywała się wtedy w oknie wystraszona twarz lokaja, po czym okno zamykało się jak płyta grobowa, sąsiedzi zaś powiadali: — Czy to znowu od Villefortów wynoszą trumnę? Na widok tego posępnego domu panią Danglars przejął dreszcz. Gdy wysiadła z fiakra, nogi ugięły się pod nią. Zadzwoniła do zamkniętej bramy. Lecz odźwierny pokazał się, gdy dzwonek zabrzmiał po raz trzeci — żałobnie, jakby dzielił smutek domowników. Uchylił drzwi, pozostawiając tylko szparę. Ujrzał kobietę światową, elegancką — ale jej nie wpuścił. — Otwierajcież — powiedziała baronowa. — Muszę najpierw dowiedzieć się, kim jest łaskawa pani. — Kim jestem? Toć znacie mnie doskonale. — Nie znamy nikogo, proszę pani. — Zwariowaliście, mój dobry człowieku?! — zawołała baronowa. — Kto panią tu przysłał? — O, tego już za wiele! — Jaśnie pani wybaczy, ale takim otrzymał rozkaz; jak godność? — Jestem baronowa Danglars; widzieliście mnie ze dwadzieścia razy. — To możliwe, proszę jaśnie pani. Czego sobie jaśnie pani życzy? — Dziwaczni jesteście, mój dobry człowieku. Poskarżę panu de Villefort, że ma nieuprzejmą służbę. — Proszę jaśnie pani, to nie przez nieuprzejmość, ale zastosowaliśmy środki ostrożności: nikomu nie wolno tu wejść, chyba że ma bilecik od pana d'Avrigny albo porozumiał się uprzednio z panem Villefort. — A ja mam właśnie sprawę do pana prokuratora. — Pilna to sprawa? — Chyba sami widzicie, skoro nie odjechałam jeszcze. Ale dość: macie tu mój bilet wizytowy, zanieście go panu. ? A wielmożna pani zaczeka? — Tak. Idźcie już. Odźwierny zamknął bramę, pozostawiając panią Danglars na ulicy. Baronowa nie czekała długo. Po chwili drzwi otworzyły się na tyle, by ją przepuścić — a gdy przeszła, zamknęły się zaraz. Na dziedzińcu odźwierny, nie spuszczając drzwi z oczu, wyjął z kieszeni gwizdek i zaświstał. Lokaj pana de Villefort ukazał się na ganku. — Jaśnie pani wybaczy temu zacnemu człowiekowi — powiedział biegnąc ku baronowej — ale musimy stosować się ściśle do rozkazów. Pan prokurator kazał powiedzieć, że nie mógł postąpić inaczej. Na dziedzińcu stał dostawca, wpuszczony po zastosowaniu tychże środków ostrożności — badano jego towar. Baronowa weszła ha ganek. Smutek panujący w tym domu przygnębił ją jeszcze bardziej. Lokaj, nie spuszczając z niej oka, wprowadził ją do gabinetu pana. Aczkolwiek panią Danglars pochłaniał cel wizyty, zachowanie służby wydało jej się tak dalece niestosowne, iż poskarżyła się. Lecz Villefort podniósł głowę schyloną brzemieniem boleści i spojrzał na panią Danglars z uśmiechem tak smutnym, iż urwała wpół słowa. — Niechże pani wybaczy mojej służbie — powiedział. — Są przerażeni, a ja im tego nie mogę mieć za złe. Podejrzewani — stali się podejrzliwymi. Pani Danglars słyszała już nieraz o trwodze, jaka ogarnęła służbę Villeforta, nie wierzyła jednak, aby uczucie to mogło przybrać aż tak wielkie rozmiary, ale teraz przekonała się na własne oczy. — A więc i pan jesteś nieszczęśliwy? — zagadnęła. — Tak, pani. — I współczujesz mi pan? — Jak najszczerzej. — A domyślasz się pan, co mnie tu sprowadza? — Chcesz pani pomówić ze mną o tym, co cię spotkało, czy tak? — Tak, o tym strasznym nieszczęściu. — Raczej o niepowodzeniu. — Niepowodzeniu! — oburzyła się baronowa. — Tak to niestety nazwać muszę — odrzekł Villefort z niezmąconym spokojem. — Nieszczęściem nazywamy już tylko to, czego naprawić się nie da. — Ejże, czyżbyś pan sądził, że zapomnę? — O wszystkim się zapomina. Nie dziś, to jutro panna Eugenia wyjdzie za mąż. Nie wydaje mi się zaś, aby żałowała pani swojego niedoszłego zięcia. Panią Danglars zdumiał ten spokój, niemal drwiący. — Czy przyszłam do przyjaciela? — zagadnęła tonem pełnym zbolałej godności. — Oczywiście, pani i wiesz o tym dobrze — odparł Villefort zarumieniwszy się z lekka. Składając bowiem to zapewnienie, zrobił aluzję do innych spraw, a nie do tych, które miał omówić z baronową. — A więc okaż mi pan trochę serca — rzekła baronowa! — Mów pan do mnie jak przyjaciel, a nie jak sadownik, a skórom jest bardzo nieszczęśliwa, nie tłumacz mi, że powinnam być wesoła. Villefort skłonił się. — Od trzech miesięcy, kiedy słyszę o cudzych nieszczęściach, porównuję je z moimi. Zły to sposób postępowania, ale dokonuję tego egoistycznego porównania mimowiednie. Oto dlaczego wobec moich nieszczęść to, co panią spotkało, uznałem tylko za niepowodzenie. Oto dlaczego, będąc w położeniu żałosnym, zazdroszczę pani niemal, ale drażni to panią, więc dajmy pokój. Mówiłaś pani?... — Chciałam się dowiedzieć, drogi przyjacielu, jak wygląda sprawa tego oszusta... — Oszusta! — żachnął się Villefort. — Stanowczo, uparłaś się pani, aby jedne rzeczy łagodzić, drugie zaś przejaskrawiać. To pan Andrea Cavalcanti, a raczej pan Benedetto, jest oszustem? Myli się pani. Pan Benedetto jest ni mniej, ni więcej, tylko mordercą. — Nie zaprzeczam słuszności tego sprostowania, ale im bardziej będziesz się pan srożył na tego nieszczęśnika, tym dotkliwiej ugodzisz naszą rodzinę. Zapomnij pan o nim na chwilę, przestań go tropić, pozwól mu uciec. — Spóźniłaś się pani, wydałem już rozkazy. — A więc jeśli go schwytają... Czy sądzisz pan, że go schwytają? — Mam nadzieję. — A więc jeśli go schwytają, to choć, jak słyszałam, więzienia są przepełnione, pozostaw go pan w więzieniu... Prokurator pokręcił głową na znak, że się nie zgadza. — Dopóki moja córka nie wyjdzie za mąż — dodała baronowa. — To niemożliwe, łaskawa pani. Sprawa musi potoczyć się swoim torem. — Nawet i w moim wypadku? — zapytała baronowa półżartobliwie, lecz i na pół serio. — W każdym wypadku. Nawet i w tym, gdyby chodziło o mnie. — Ach! — zawołała baronowa. I choć nie dodała nic więcej, zdradziła swoją myśl. Villefort spojrzał na nią przenikliwie. — Tak, domyślam się, co chciałaś pani powiedzieć. Zrobiłaś pani aluzję do tych straszliwych plotek, krążących na temat mojej żałoby. Myślałaś pani i o tym, że Walentyna cudem tylko uniknęła śmierci i że nikt ostatnio w moim domu nie umarł śmiercią naturalną. — Wcale tego nie miałam na myśli.— zaprzeczyła żywo baronowa. — Niechże pani nie przeczy, myślałaś o tym i miałaś rację. Cóż innego możesz pani pomyśleć, cóż innego powiedzieć sobie w duchu: „Ty, który tropisz zbrodniarzy, odpowiadaj, dlaczego wokół ciebie popełniono bezkarnie tyle zbrodni?” Baronowa zbladła. — Powiedziałaś sobie to pani w duchu, nieprawdaż? — No cóż, przyznam się, że tak. — A ja odpowiem na to. Villefort przysunął swój fotel do krzesła pani Danglars. I oparłszy się rękami o biurko, jął mówić zniżywszy głos. — Niektóre zbrodnie pozostają bezkarne, gdyż niepodobna wykryć zbrodniarza, a ponadto lękamy się skazać niewinnego. Ale gdy zbrodniarza wykryjemy — tu Villefort wskazał krucyfiks zawieszony naprzeciw biurka — gdy wykryjemy zbrodniarza — powtórzył — przysięgam pani na Boga, że zbrodniarz, kimkolwiek byłby, umrze. A teraz, po tej przysiędze, którą złożyłem i której dotrzymam, proś pani, jeśli się odważysz, o łaskę dla tego nędznika! — Ejże, czy pan jesteś pewien, że on tak zawinił, jak powiadają? — No to niech pani posłucha. Oto akta jego sprawy: szesnastoletniego Benedetta skazano za fałszerstwa na pięć lat galer; obiecujący młody człowiek, jak pani widzisz; uciekł, a następnie zamordował. — Ale kimże ten nieszczęśnik jest właściwie? — Bóg raczy wiedzieć. To jakiś włóczęga, Korsykanin. — I nikt nie upomniał się o niego? — Nikt. Rodzice jego są nieznani. — No a ten pan, który przyjechał z Lucca? — To taki sam łapserdak jak i on. Pewnie jego wspólnik. Baronowa złożyła ręce. — Gerardzie — rzekła najczulej, jak umiała. — Na Boga! Nigdy, pani, nie żądaj ode mnie, abym ułaskawił winowajcę — odparł Villefort tonem stanowczym i nie pozbawionym oschłości. — Kimże ja jestem? Prawem. Czyż Temida ma oczy, aby widzieć pani zmartwienie? Czy ma uszy, aby słyszeć pani słodki głos? Czyż jako jej uosobienie, mogę dać posłuch pani delikatnym aluzjom? Nie, pani. Prawo wydaje rozkaz, a kiedy wydaje rozkaz, uderza. Powiesz mi pani, że jestem żywym człowiekiem, a nie kodeksem. Spójrz na mnie i spójrz na moje otoczenie: czy ludzie traktowali mnie jak brata? Czy mnie kochali? Czy okazywali mi względy? Czy mnie oszczędzili? Czy gdyby ktoś poprosił o łaskę dla pana de Villefort, ułaskawiono by mnie? Nie! Nie! Nie! Bity, zawsze bity! Kusisz mnie pani, jak kobieta i jak syrena, mówisz do mnie patrząc słodko, a ja się rumienię, bo przypomina mi to pewne sprawy. Ano cóż, muszę się rumienić za to i może za coś jeszcze. Ale od tego czasu, kiedy sam upadłem, i bardziej może niż inni, od tego czasu zdzieram innym szaty, aby znaleźć wrzód, i znajduję go zawsze. Powiem więcej: z radością znajduję to piętno słabości i przewrotności ludzkiej. Albowiem każdy człowiek, któremu dowiodłem winy i którego ukarałem, stanowił dla mnie nowy i żywy dowód, że nie byłem ohydnym wyjątkiem. Niestety, niestety, wszyscy ludzie są źli! Dowiedźmy tego i karzmy złych! Villefort wymówił te ostatnie słowa z gorączkową wściekłością, która przydała im okrutnego patosu. — Ale — odrzekła pani Danglars, po raz ostatni próbując go przekonać — powiedziałeś pan, że ten młodzieniec jest włóczęgą, sierotą, którego opuścili wszyscy. — Tym gorzej, tym gorzej albo właśnie tym lepiej. Opatrzność sprawiła to, żeby nikt nie płakał po nim. — Pastwisz się pan nad słabym. — Słaby, który zabija! — Jego hańba okryje mój dom. — A czyż śmierć nie nawiedza wciąż mojego domu? — Jesteś pan człowiekiem bezlitosnym! — zawołała baronowa. — Ale i nad panem nikt się nie ulituje, zapamiętaj pan moje słowa! — Niech i tak będzie — odparł Villefort, wznosząc groźnie rękę do nieba. — Niechże, pan chociaż, jeśli tego nieszczęśnika aresztowano, odroczy jego sprawę do następnej sesji sądu przysięgłych. Dzięki półrocznej zwłoce zapomną o nim. — O nie. Mam jeszcze pięć dni, śledztwo już ukończone; pięć dni to więcej czasu, niż mi trzeba. A zresztą, czyż pani nie rozumie, że i ja też chciałbym zapomnieć? Owóż jeśli pracuję, pracuję dniami i nocami i dzięki temu zapominam, a kiedy zapominam, jestem szczęśliwy tak, jak szczęśliwi są umarli! A to i tak lepsze od cierpienia. — Jeśli uciekł, nie ścigaj go pan. Machnąć na coś ręką to łatwa forma pobłażania. — Ależ mówiłem pani, że już za późno. Telegraf nadał wiadomość o świcie, a teraz... — Proszę jaśnie pana — powiedział lokaj wchodząc — goniec z ministerium spraw wewnętrznych przywiózł tę depeszę. Villefort rozpieczętował szybko kopertę. Pani Danglars zadrżała z trwogi, a Villefort zadrżał z radości. — Aresztowany! — zawołał. — Ujęto go w Compiégne. Nie ma już o czym mówić. Pani Danglars wstała wyniosła i blada. — Żegnam pana — rzekła. — Żegnam panią — odpowiedział niemal radośnie Villefort i odprowadził ją do drzwi. A wróciwszy do gabinetu: — Doskonale ? powiedział stukając ręką w depeszę — mam jedno fałszerstwo, trzy kradzieże, dwa podpalenia, brakowało mi tylko morderstwa. Otóż i ono! Piękna będzie sesja. 25. ZJAWA Jak oznajmił prokurator pani Danglars, Walentyna wciąż jeszcze była chora. Nie ruszała się z łóżka. O ucieczce Eugenii i aresztowaniu Cavalcantiego — a raczej Benedetta — któremu zarzucono morderstwo, dowiedziała się od pani de Villefort. Ale Walentyna była tak Osłabiona, iż opowieść macochy nie zaciekawiła jej prawie wcale. Docierały do niej poszczególne słowa, tworząc dziwne, szybko niknące obrazy — lecz od razu zapominała o nich; zaczynała majaczyć. W dzień łączyła ją jeszcze ze światem rzeczywistym obecność Noirtiera. Wnoszono bowiem starca do pokoju wnuczki, on zaś nie odrywał od niej troskliwego, iście ojcowskiego spojrzenia. Następnie, wróciwszy z sądu, odwiedzał ją Villefort — i spędzał z ojcem i z córką dwie godziny. O szóstej zamykał się w swoim gabinecie. O ósmej przychodził d'Avrigny, przynosząc dla Walentyny lekarstwo, które zażywała przed spaniem. Potem wynoszono Noirtiera. Zjawiała się pielęgniarka, którą wyznaczył d'Avrigny, i czuwała, póki Walentyna nie zasnęła — to znaczy do dziesiątej albo do jedenastej. Wychodząc oddawała klucz od pokoju Walentyny panu de Villefort. Dzięki temu do chorej można było dostać się tylko przez apartament pani de Villefort i pokój Edwardka. Morrel odwiedzał Noirtiera co rano, dowiadując się o zdrowie Walentyny — i, rzecz osobliwa, co dzień wydawał się spokojniejszy. Bo i Walentyna, chociaż nie dopisywały jej nerwy, czuła się z każdym dniem lepiej. I czyż Monte Christo nie zapewnił go, gdy przybiegł doń zrozpaczony, że jeśli Walentyna nie umrze w ciągu dwóch godzin, będzie uratowana? Podniecenie nerwowe, o którym wspomnieliśmy właśnie, trwało przez, cały dzień i nie opuszczało chorej, nawet gdy zasypiała, a rączej zapadała w drzemkę. Wtedy to, wśród półmroku i ciszy ? pokój oświetlała jedynie lampka nocna z alabastrowym kloszem, płonąca na kominku ? pojawiały się tłumnie widma, nadlatując na drżących skrzydłach gorączki. Zdawało jej się, że staje przed nią groźna postać macochy, że Morrel wyciąga, do niej ręce — czasami znowu zjawiały się osoby prawie obce, na przykład hrabia de Monte Christo; gdy gorączka sięgała szczytu, zaczynały poruszać się meble — i maligna ta trwała do drugiej albo trzeciej nad ranem; o tej godzinie chora zapadała w kamienny sen, który trwał aż do białego dnia. Kiedy więc Walentyna dowiedziała się o ucieczce Eugenii i o aresztowaniu Benedetta, zapamiętała na krótki czas oba te wydarzenia, ale już wieczorem, gdy odszedł Villefort a po nim d'Avrigny i kiedy zabrano Noirtiera, umknęły i one z jej pamięci. Na kościele Saint-Philippe-du-Roule wybiła jedenasta. Pielęgniarka zostawiła miksturę, sporządzoną przez doktora, w takim miejscu, aby Walentyna mogła po nią sięgnąć i poszła do kredensu, gdzie służba komentowała wypadki i opowiadała ponure historie. Od trzech miesięcy innymi historiami nie zajmowano się w przedpokoju i kredensie pana prokuratora królewskiego. I choć pielęgniarka zamknęła starannie drzwi, a pokój chorej był pilnie strzeżony, rozegrała się w nim osobliwa scena. Pielęgniarka odeszła przed dziesięcioma minutami. Walentyna, już od godziny trawiona gorączką, która powracała co noc, majaczyła. Mózg chorej, niezależny od jej woli, pracował nieutrudzenie i monotonnie, płodząc wciąż te same myśli i te same obrazy. Lampka nocna jarzyła się, podniecając jeszcze mimowiedną imaginację chorej — gdy nagle Walentynie wydało się, że widzi, jak w chybotliwym jej blasku otwiera się wolno biblioteka, stojąca w nyży obok kominka. Zawiasy, na których szafa poruszała się jakby, nie skrzypnęły nawet. W innej godzinie Walentyna szarpnęłaby jedwabny sznur dzwonka i zaalarmowała otoczenie, wołając o pomoc, ale teraz nic jej nie dziwiło. Wiedziała, że wszystkie te zjawy rodzi maligna. Rankiem przecie nie pozostawał po nich żaden ślad. W drzwiach ukazała się postać ludzka. Walentyna była zbyt oswojona ze zjawami nawiedzającymi ją w gorączce, aby się przerazić. Otworzyła tylko szeroko oczy, myśląc, że ukazał jej się Morrel. Postać sunęła w stronę łóżka — po chwili zatrzymała się nasłuchując bacznie. Wtedy blask lampki padł na twarz owego nocnego gościa. — To nie on — szepnęła chora. I czekała — sądząc, iż majaczy — kiedy zjawa zniknie albo zamieni się w kogo innego. Dotknęła pulsu — bił gwałtownie; doświadczenie nauczyło ją, że wystarczy przełknąć łyk lekarstwa, by zniknęły widma: chłodny napój koił nerwy i obniżał gorączkę, przynosząc na pewien czas ulgę. Walentyna sięgnęła więc po szklankę stojącą na kryształowym spodku. Ale gdy wyciągnęła drżącą rękę, widmo zbliżyło się szybko do łóżka; poczuła jakby oddech i dotknięcie palców. Widmo zatrzymało jej rękę. Walentyna cofnęła ją z wolna. Tym razem złudzenie, a raczej rzeczywistość przekraczała wszystko, czego Walentyna dotychczas doświadczyła. Pomyślała, że nie śpi i że jest całkiem przytomna — a wtedy przeraziła się. Zjawa, od której nie mogła oderwać wzroku — zjawa raczej przyjazna niż groźna — wzięła szklankę, podeszła do lampki i obejrzała płyn pod światło, badając jakby jego klarowność. Nie zadowoliło jej to jednak. Ów człowiek czy widmo — stąpał bowiem bezszelestnie — przełknął łyżeczkę płynu. Walentyna spozierała zdumiona. Była pewna, że widmo zniknie i pojawi się nowy obraz. Ale człowiek ów nie rozpłynął się jak senna mara. Zbliżył się do łóżka, podał chorej szklankę i rzekł ze wzruszeniem: — A teraz wypij. Walentyna zadrżała. Spośród zjaw, które jej się pokazywały, ta pierwsza bowiem przemówiła. Walentyna o mało nie krzyknęła. Nieznajomy położył palec na wargach. — Hrabia de Monte Christo... — szepnęła chora. Drżała, trzęsły się jej ręce, kuliła się pod kołdrą — nie mogła jeszcze uwierzyć w realność swojej wizji. A jednak obecność hrabiego o tej porze, tajemniczy, fantastyczny, niewytłumaczony sposób, w jaki wszedł, były czymś całkiem niepojętym. — Nie wzywaj, pani, ratunku i nie bój się — powiedział hrabia — niech w sercu twoim nie pojawi się cień podejrzenia i niepokoju. Nie jestem, Walentyno, zjawą, ale człowiekiem z krwi i kości, a dla ciebie najczulszym ojcem i najbardziej oddanym przyjacielem. Walentyna nie wiedziała, co odrzec. Zbytnio zresztą zlękła się tego głosu, by móc przemówić, ale zatrwożone jej spojrzenie mówiło: „Skoro uczciwe są twoje intencje, po coś tu przyszedł?” Hrabia, wiedziony swoją cudowną przenikliwością, odgadł, co się dzieje w sercu dziewczęcym. — Posłuchaj mnie — ozwał się — albo raczej popatrz na mnie: spójrz na moje zaczerwienione oczy i twarz jeszcze bledszą niż zwykle. Od czterech nocy na chwilę nie zmrużyłem oka; od czterech nocy czuwam nad tobą, chronię cię, ratuję dla naszego kochanego Maksymiliana. Chora zarumieniła się z ukontentowaniem. Imię Maksymiliana rozwiało w niej resztki podejrzeń. — Maksymilian!... — powtórzyła, tak słodki był dla niej dźwięk tego imienia. — A więc Maksymilian przyznał się panu do wszystkiego? — Do wszystkiego. Powiedział mi, że bez pani żyć nie może, obiecałem mu tedy, że pani żyć będziesz. — Obiecał mu pan to? — Tak. — Wspomniałeś pan rzeczywiście o czuwaniu i opiece. Czyżbyś był lekarzem? — Tak. I wierz mi, pani, że w tym momencie niebiosa nie zesłałyby ci lepszego. — Ale gdzie pan czuwałeś? — zaniepokoiła się nagle Walentyna. — Bom przecież nigdy pana nie widziała. Hrabia wskazał ręką bibliotekę. — Byłem ukryty za tymi drzwiami — oznajmił — a łączą one ten dom z domem sąsiednim, który wynająłem. Walentyna zawstydziła się, spuściła oczy i odrzekła wyląkłszy się: — Trudno o czyn bardziej szalony i opieka ta zakrawa na zniewagę. — Walentyno, posłuchaj, na co zwracałem uwagę czuwając nad tobą: obserwowałem ludzi, którzy wchodzili do tego pokoju, przyglądałem się, co podają ci do jedzenia i do picia. Kiedy napój wydawał mi się podejrzany, wchodziłem, wylewałem truciznę i napełniałem szklankę napojem o właściwościach dobroczynnych. Chcą cię tu zabić, a ja przynosiłem ci napój życiodajny. — Trucizna! Śmierć! — wykrzyknęła Walentyna, sądząc, że znowu w gorączce nawiedził ją jakiś koszmar. — Cóż pan opowiadasz? — Uspokój się, moje dziecię — odrzekł Monte Christo, kładąc znowu palec na wargach — powiedziałem trucizna, tak, i powtarzam, że chcą cię zabić. Ale najpierw wypij to. Dobył z kieszeni flakon z czerwonym płynem i wlał kilka kropel do szklanki. — A kiedy wypijesz, nic już w nocy nie bierz do ust. Walentyna sięgnęła po szklankę. Ledwie jednak jej dotknęła, odstawiła ją przerażona. Hrabia wypił więc połowę i podał szklankę Walentynie, która wtedy z uśmiechem wypiła resztę. — A tak ? rzekła — poznaję teraz to, co pijałam w nocy rzeźwi mnie ten napój i uspokaja. Dziękuję panu, dziękuję. — Takim sposobem przeżyłaś, Walentyno, cztery noce. Ale co się ze mną wtedy działo? Okrutne godziny! Straszliwe męki, gdym widział, jak do twojej szklanki wlewano śmiertelną truciznę, kiedy drżałem, byś jej nie wypiła, nim wylałbym ją do kominka. — Powiedziałeś pan — odparła Walentyna przerażona śmiertelnie — żeś przeżywał straszliwe męki, kiedy wlewano do mojej szklanki truciznę... Ale skoroś pan to widział, widziałeś również i osobę, która wlewała, czy tak? — Tak. Walentyna uniosła się na wezgłowiu i zasłaniając śnieżną pierś haftowanym batystem, zapytała oblana zimnym potem: — Widziałeś ją pan naprawdę? — Straszne, rzeczy pan mówi, gotowam pomyśleć, że dzieją się tu jakieś piekielne historie. Jak to, chcą mnie zamordować w domu mojego ojca, na moim łóżku, mnie, chorą?! O, wyjdź pan stąd, wzdragam się przed tym, co mówisz, to niemożliwe, bluźnisz pan dobroci bożej, te niemożliwe, niemożliwe! — Czyżbyś, Walentyno, była pierwszą ofiarą? Czyżbyś nie wiedziała o śmierci twoich dziadków i o śmierci Barrois? Umarłby też i pan Noirtier, gdyby kuracja, którą prowadzi od trzech lat, nie uodporniła go na truciznę. — O Boże! Czy to dlatego prawie od miesiąca dziadzio każe mi pić wszystkie swoje mikstury? — A czy nie mają one smaku gorzkawego, smaku podsuszonej skórki pomarańczowej? — Mają. — Teraz już wszystko rozumiem! — zawołał Monte Christo. — Pan Noirtier także wie, że ktoś tu truje, a może nawet wie kto. Uodpornił panią, kochając cię nad życie, przeciwko tej śmiertelnej substancji i dlatego nie podziałała ona po raz pierwszy; wiem już, dlaczego jeszcze żyjesz, bom przedtem nie mógł sobie tego wytłumaczyć. Niechybna to trucizna. — Ale któż jest mordercą? — O to właśnie chciałem panią zapytać. Czy nie wchodzi tu kto w nocy? — Owszem. Czasami wydawało mi się, że snują się tu jakieś cienie, zbliżają się, oddalają i nikną, ale brałam je za gorączkowe majaki. Przed chwilą i pana wzięłam za widmo. Myślałam, że mam gorączkę i że coś mi się zwidziało. — A więc nie wiesz pani, kto czyha na twoje życie? — Nie. A któż by pragnął mojej śmierci? — Zaraz się pani o tym dowie — odpowiedział Monte Christo nasłuchując bacznie. — Jakim sposobem? — zapytała Walentyna i rozejrzała się przerażona. — Albowiem dziś już nie masz gorączki i nie jesteś w malignie, albowiem dziś już jesteś przytomna, albowiem bije północ — północ, godzina morderców. — O Boże, Boże! — zawołała Walentyna, ocierając dłonią pot z czoła. A północ tymczasem dzwoniła z wolna i posępnie; każde uderzenie spiżowego młoteczka godziło jakby w serce dziewczyny. — Walentyno — ciągnął hrabia — zbierz wszystkie siły, wstrzymaj bicie serca, niech usta twoje zamilkną, udawaj, że śpisz, a wtedy zobaczysz, zobaczysz... Walentyna schwyciła rękę hrabiego. ? Zdaje mi się, że słyszę jakiś szmer — rzekła. — Odejdź pan. — Tymczasem do widzenia — powiedział hrabia. I z uśmiechem tak smutnym i serdecznym, że serce dziewczyny zabiło wdzięcznością, skierował się na palcach ku drzwiom biblioteki. Ale nim zamknął je, odwrócił się i rzekł jeszcze: — Nie wolno ci się poruszać i nie wolno ci wymówić ani słowa: udawaj, że śpisz; inaczej może by cię zamordowano, zanim zdążyłbym przybiec. I rzuciwszy straszliwe ostrzeżenie, zniknął, a drzwi zamknęły się bezszelestnie. Walentyna pozostała sama. 26. LOKUSTA Po chwili północ wydzwoniła jeszcze na dwóch innych zegarach, w innej stronie miasta. Gdzieś w oddali zaturkotały koła — i cisza znów zaległa. Walentyna skoncentrowała wtedy uwagę na swoim zegarze, którego wahadło znaczyło sekundy. Jęła liczyć sekundy — zauważyła, że serce jej bije dwa razy szybciej. Wątpiła jeszcze. Nie życząc źle nikomu, nie wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł pragnąć jej śmierci. Po co? W jakim celu? Czyżby wyrządziła komu krzywdę? Mogła więc zasnąć spokojnie. Ale gnębiła ją jedna myśl okropna: istnieje ktoś, kto usiłował ją zabić i nie daje za wygraną. A gdyby teraz ów nieznany wróg, widząc, że nie działa trucizna, uciekł się do sztyletu! Gdyby hrabia nie zdążył nadbiec... Nie ujrzałaby już Maksymiliana. Na tę myśl pobladła śmiertelnie i oblała się zimnym potem. Była już gotowa szarpnąć sznur dzwonka i zaalarmować cały dom. Ale wydało jej się, że spoza drzwi biblioteki błyszczy oko hrabiego — oko, o którym się nie zapomina. A wtedy zdjął ją taki wstyd, że poczęła się zastanawiać, czy uczucie wdzięczności stłumi w niej urazę za pomoc tak bezceremonialną. Upłynęło dwadzieścia minut, a każda z nich była długa jak wieczność. Upłynęło jeszcze dziesięć. Zegar wydzwonił wpół do pierwszej. I w tejże chwili leciutkie drapanie w drzwi biblioteki przypomniało Walentynie, że hrabia czuwa i jej czuwać zaleca. Walentyna usłyszała, że z przeciwnej strony, jakby w pokoju Edwardka, zaskrzypiała posadzka. Nastawiła ucha, tłumiąc oddech. Klamka zaskrzypiała, drzwi obróciły się na zawiasach. Uniósłszy się na łokciu, ledwie zdążyła opaść na poduszki i zakryć twarz rękami. I drżąca, z sercem ściśniętym niewypowiedzianą trwogą, czekała. Ktoś zbliżył się do łóżka i musnął firanki. Walentyna zebrawszy wszystkie siły jęła oddychać miarowo, niby osoba śpiąca. — Walentyno — szepnął ktoś. Walentyna drgnęła, lecz nie odpowiedziała. — Walentyno — szepnął ktoś znów. Milczenie. Walentyna obiecała, że nie da znaku życia. W pokoju zapanowała znów absolutna cisza. I Walentyna słyszała tylko, jak płyn ścieka do pustej szklanki. Wtedy odważyła się unieść powiekę i spojrzeć spod ramienia. Kobieta w białym peniuarze przelewała płyn z flakonika do szklanki. Może w tym momencie Walentyna wstrzymała oddech, a może poruszyła się — dość, że kobieta, snadź zaniepokojona, nachyliła się nad łóżkiem, aby przekonać się, czy Walentyna rzeczywiście śpi. Była to pani de Villefort. Poznawszy macochę Walentyna zadygotała tak okropnie, że zatrzęsło się łóżko. Pani de Villefort cofnęła się pod ścianę i tu, niewidoczna dzięki firance łóżka, stanęła milcząca, śledząc bacznie Walentynę. Walentyna przypomniała sobie straszliwe słowa Monte Christa. Wydało jej się, że w ręku macochy błyszczy nie flakonik, lecz ostry i długi nóż. Wtedy, opanowawszy się całą siłą woli, przymknęła oczy. Ale najdelikatniejszy z naszych zmysłów — o, jakże łatwo jest mu zwykle nakazać posłuszeństwo — stawiał zacięty opór, ciekawość łaknąca prawdy podnosiła jakby sama powiekę. Lecz pani de Villefort, uspokojona ciszą, wśród której znów posłyszała miarowy oddech Walentyny, wyciągnęła rękę i w cieniu kotary łóżka wylała resztę płynu do szklanki. I oddaliła się tak cicho, że Walentyna nie wiedziała nawet, kiedy się to stało. Spostrzegła tylko, że ramię znikło. Prześliczne, toczone ramię dwudziestopięcioletniej kobiety zbrodniarki. Nie sposób wyrazić, co Walentyna przeżyła przez półtorej minuty, kiedy pani de Villefort była w jej pokoju. Leciutkie skrobanie do drzwi bibliotecznych ocuciło ją. Uniosła z wysiłkiem głowę. Hrabia Monte Christo ukazał się po raz wtóry. — No i co, wątpisz pani jeszcze? — zapytał. — O Boże! — wyszeptała Walentyna. — Widziałaś? — Niestety! — Poznałaś? Walentyna jęknęła. — Tak — odparła. — Ale uwierzyć nie mogę. — A więc wolisz umrzeć i zabić Maksymiliana?... — O Boże, Boże — powiedziała niemal bliska szaleństwa — czy nie mogłabym uciec z tego domu?... — Walentyno, ręka, która zamierza cię zabić, dosięgnie cię wszędzie; przekupi złotem twoich służących — i śmierć zamaskowana będzie cię ścigać pod wszelkimi postaciami: w wodzie, którą wypijesz ze źródła, i w owocu, który zerwiesz sama z drzewa. — Ależ mówił pan przecie, że dziadunio uodpornił mnie na truciznę. — Tak, ale uodpornił cię na niewielkie dozy; można więc zwiększyć dozę albo zmienić truciznę. Wziął szklankę i umoczył w niej wargi. — A i właśnie tak się stało — rzekł. — Już nie brucyną cię truje, ale narkotykiem rozpuszczonym w alkoholu. Gdybyś wypiła to, czym utraktowała cię właśnie pani de Villefort, byłabyś, Walentyno, zgubiona. — Ale czemuż mnie ona, na miłość boską, tak prześladuje? — Jak to, czyżbyś w naiwności swojej i dobroci nie wiedziała? — Nie wiem. Nigdy nie zrobiłam jej nic złego. — Jesteś bogata, Walentyno, masz dwieście tysięcy liwrów renty, a twoja macocha pragnie tych pieniędzy dla Edwardka. — Nie rozumiem. Przecież to mój majątek rodowy. — I właśnie dlatego umarli państwo de Saint-Meran: odziedziczyłaś po nich; pan Noirtier został skazany w tym dniu, kiedy zapisał ci swoją fortunę, a teraz ty z kolei, Walentyno, masz umrzeć: wtedy twój ojciec odziedziczy po tobie, a Edwardek zostanie jedynakiem i odziedziczy po ojcu. — Edwardek! O biedactwo! To dla niego popełniono tyle zbrodni! — No, zrozumiałaś wreszcie. — O Boże, nie karz go za to! — Jesteś, Walentyno, aniołem. — Ale czyż w takim razie postanowiła nie zabijać dziadzi? — Zreflektowała się. Po twojej śmierci — chyba że dziadek by cię wydziedziczył — fortuna jego i tak przypadłaby Edziowi. Pomyślała więc, że koniec końców zbrodnia ta byłaby zbyteczna, a przy tym bardzo ryzykowna. — I kobieta jest zdolna do takiej przewrotności! O Boże, Boże! — Przypomnij sobie Peruzę. W altanie oberży pocztowej twoja macocha wypytywała pewnego człowieka w brunatnym płaszczu o działanie aqua tofana, a więc już w tym czasie ów piekielny pomysł dojrzewał w jej głowie. — O!? zawołała Walentyna wybuchając płaczem — widzę, że jestem skazana na śmierć. — Nie, moje dziecko, bo przewidziałem całą tę intrygę, a tym sposobem pokonałem już naszego wroga; będziesz żyć, żeby kochać i być kochaną; będziesz żyć, żeby być szczęśliwą i uszczęśliwić szlachetne serce, ale Walentyno, jeden warunek: musisz mi okazać bezwzględne zaufanie. — Niech pan rozkazuje. Co mam uczynić? — Musisz zażywać to wszystko, co ci podam. — Bóg mi świadkiem — zawołała Walentyna — że gdybym była sama na świecie, wolałabym umrzeć. — Nie zaufasz nikomu, nawet rodzonemu ojcu. — Ale mój ojciec nie bierze udziału w tej potwornej intrydze, prawda? — zapytała składając ręce. — Nie, a jednak winien był coś spostrzec, skoro na dom jego spadło tyle nieszczęścia. Wszystkie te zgony były nienaturalne, a on przecie jest wytrawnym kryminologiem. On też winien czuwać nad tobą, on w tej chwili winien być tutaj zamiast mnie; on powinien był wylać truciznę z tej szklanki; on powinien był już stanąć oko w oko z mordercą. Widmo oko w oko z widmem — dokończył cicho. — Uczynię wszystko, żeby żyć, istnieją bowiem dwie istoty na świecie, które mnie kochają i umarłyby, gdybym ja umarła: dziadzio i Maksymilian. — Będę czuwał nad nimi, tak jak czuwam nad tobą. — A więc zgadzam się. I szepnęła: — O Boże, Boże, cóż się ze mną stanie? — Cokolwiek by się stało, nie trwóż się; nie lękaj się, jeśli zaczniesz cierpieć, oślepniesz, ogłuchniesz i stracisz czucie; jeśli zbudzisz się nie wiedząc, gdzie jesteś; nie lękaj się, choćbyś obudziła się w grobie, leżąc w trumnie; opanuj się wtedy i powiedz sobie: w tym momencie przyjaciel, ojciec, człowiek, który pragnie mojego szczęścia i szczęścia Maksymiliana, czuwa nade mną. — O Boże, Boże, cóż za straszliwa ostateczność! — Czy wolisz w takim razie oskarżyć macochę? — Wolę umrzeć, niż to uczynić! — Nie umrzesz i przyrzeknij mi, że cokolwiek by się stało, nie będziesz się skarżyć i nie stracisz nadziei. — Będę myśleć o Maksymilianie. — Jesteś, Walentyno, moją ukochaną córką. Ja jeden uratować cię mogę i uratuję cię. Walentyna, ogarnięta śmiertelnym strachem, złożyła ręce, czuła bowiem, że teraz trzeba prosić Boga o odwagę, i wyprostowawszy się jęła się modlić, szepcząc jakieś urywane słowa. Zapomniała, że włosy były jedyną osłoną dla jej białych ramion i że widać było, jak pod cieniutką koronką nocnego kaftanika bije jej serce. Hrabia oparł łagodnie rękę na ramieniu dziewczęcia, okrył Walentynę aksamitną kapą i rzekł uśmiechając się ojcowsko: — Moja córko, wierz w moją przyjaźń tak, jak wierzysz w dobroć bożą i w miłość Maksymiliana. Walentyna spojrzała na niego z wdzięcznością i uspokoiła się całkiem. Hrabia wyciągnął z kieszeni, kamizelki szmaragdowe puzderko, otwarł złote wieczko i wytrząsnął na dłoń Walentyny zieloną pastylkę, nie większą od grochu. Walentyna wzięła pastylkę, w palce i popatrzyła uważnie na hrabiego. W twarzy tego nieustraszonego opiekuna błysnął boski majestat i boska potęga. Walentyna pytała hrabiego wzrokiem. —Tak — powiedział. Walentyna połknęła pastylkę. — A teraz do widzenia, moje dziecię. Spróbuję się przespać, boś już ocalona. — A ja przyrzekam, że nie będę się bała, cokolwiek by mi się zdarzyło! Monte Christo wpatrywał się w dziewczynę, która zasypiała z wolną pod wpływem silnego narkotyku. Następnie wylał trzy czwarte ze szklanki do kominka, aby myślano, że Walentyna wypiła trochę, i postawił szklankę na stoliku nocnym. Po chwili znikł w drzwiach biblioteki, obrzuciwszy jeszcze spojrzeniem Walentynę, która zasypiała ufnie i słodko, niby anioł u stóp Pana. 27. WALENTYNA Lampa nocna dopalała się na kominku — ostatnie krople oliwy pływały jeszcze po wodzie. Czerwonawy krąg rysował się już na alabastrowym kloszu, płomień skwierczał jak gdyby w agonii, rzucając ostatnie blaski. Wstawał szary, posępny ranek. Żółtawy refleks padł na białe kotary łóżka i pościel. Na ulicy panowała głęboka cisza — w domu panowała cisza przerażająca. Uchyliły się drzwi pokoju Edwardka — lustro naprzeciw drzwi odbiło znane nam lica. Pani de Villefort zjawiła się, by zobaczyć, czy napój podziałał. Zatrzymała się w progu, słuchając skwierczenia lampy — tylko je było słychać w tym jakby pustym pokoju; po chwili jęła się skradać na palcach do stolika nocnego, by przekonać się, czy szklanka jest już pusta. Powiedzieliśmy, że została w niej jedna czwarta płynu. Pani de Villefort wylała płyn zraszając nim popiół kominka, poruszyła popiół, by zatrzeć ślady, wymyła i wytarła starannie szklankę i umieściła ją znowu na stoliku nocnym. Gdyby ktoś mógł zajrzeć do pokoju, zobaczyłby, jak pani de Villefort, utkwiwszy niepewny wzrok w chorej, z wahaniem zbliżyła się do łóżka. Posępne światło, cisza, straszliwa poezja nocy skojarzyły się na pewno z przerażającą poezją jej duszy: trucicielka zlękła się swojego dzieła. Ośmielona wreszcie, uchyliła kotary, wsparła się o wezgłowie i spojrzała na Walentynę. Walentyna już nie oddychała, z rozchylonych warg nie ulatywało choćby najlżejsze tchnienie. Zbielałe usta były nieruchome. Spod zamkniętych powiek przebijała jakby błękitnawa mgiełka, bielejąc ku środkowi, długie czarne rzęsy rysowały się ostrym konturem na policzkach matowych jak z wosku. Pani de Villefort wpatrywała się w to lico, jakże w swojej martwocie wymowne. Ośmieliwszy się jeszcze bardziej, podniosła kołdrę i położyła dłoń na sercu dziewczęcia. Było lodowate i nieme. Pani de Villefort, ująwszy dłoń Walentyny, wyczuła jednak bicie tętna. Zadrżała i cofnęła rękę. Ramię Walentyny zwisało poza krawędź łóżka. Ramię prześliczne, toczone, jak u którejś z Gracyj Germaina Pilon. Paznokcie zsiniały tuż u nasady. Pani de Villefort przekonała się wreszcie, że straszliwe jej dzieło zostało zakończone. Trucicielka nie miała już nic do roboty w tym pokoju. Jęła więc zawracać tak ostrożnie, jakby lękała się, by posadzka przykryta kobiercem nie zaskrzypiała pod jej stopami, przez chwilę jednak trzymała jeszcze uniesioną kotarę, sycąc się obrazem śmierci, przyciąga on bowiem z przemożną siłą nasze oko, póki cechuje go tylko tajemniczy bezruch i nie rozpocznie się rozkład, budzący obrzydzenie. Minuty płynęły, pani de Villefort nie wypuszczała z rąk kotary, trzymając ją niby całun nad głową Walentyny. Dumała. Dumała o zbrodni, a więc nękały ją wyrzuty. Lampka zaskwierczała mocniej. Pani de Villefort zadrżała wtedy i wypuściła z dłoni kotarę. W tymże momencie lampka zgasła i pokój pogrążył się w straszliwych ciemnościach. W ciemności zbudził się zegar i wydzwonił pół do piątej. Trucicielka, przerażona tymi trzema złowróżbnymi znaki, dotarła po omacku do drzwi i wróciła do siebie spotniała ze strachu dławiącego gardło. Rozwidniło się dopiero po dwóch godzinach. Szarawe światło przeniknęło do pokoju, sącząc się szparami w żaluzjach. Przedmioty wystąpiły z mroku, nabrały kształtu i barwy. Wtedy to na schodach rozległ się kaszel pielęgniarki. Weszła do pokoju Walentyny niosąc filiżankę. Ojciec czy kochanek dostrzegłby od razu, iż Walentyna nie żyje, ale dla pielęgniarki, osoby obcej, Walentyna tylko spała. — Doskonale — mruknęła podchodząc do stolika nocnego — wypiła trochę mikstury, prawie trzecią część. Zapaliwszy ogień na kominku, usadowiła się w fotelu i choć przed chwilą wstała z łóżka, skorzystała ze snu Walentyny, by zdrzemnąć się jeszcze. Obudził ją zegar, wydzwaniając ósmą. Zdziwiła się wtedy twardym snem chorej. Przeraziło ją, że ramię zwisało wciąż poza krawędź łóżka. Podbiegła do łóżka: Walentyna była zimna. Spróbowała ułożyć ramię — ale zesztywniało już ono w sposób, który nie mógł mylić pielęgniarki. Krzyknęła wniebogłosy. Podbiegła do drzwi wołając: — Ratunku! Na pomoc! — Co się stało? — zapytał z dołu d'Avrigny. W tej bowiem godzinie doktor zwykle przychodził. — Co się stało? — zawołał Villefort wypadając z gabinetu. — Doktorze, czy ktoś nie wołał o pomoc? — Tak, tak, biegnijmy na górę — odpowiedział — d'Avrigny. — To wołała pielęgniarka. Ale nim ojciec i lekarz weszli do pokoju Walentyny, wpadła tutaj służba, a widząc panienkę martwą, ludzie ci wznieśli ręce do nieba i chwiali się przejęci grozą. — Prosić jaśnie panią! Obudzić jaśnie panią! — krzyknął Villefort zatrzymawszy się w drzwiach. Ale służący spojrzeli tylko na pana d'Avrigny. Doktor zaś podbiegł do Walentyny i uniósł ją na wezgłowiu. — Jeszcze ona!... — szepnął układając ją na poduszkach. — O Boże, Boże, kiedyż przestaniesz ciskać pioruny?... Villefort przyskoczył do niego. — Co pan powiedziałeś? O Boże! — wykrzyknął wznosząc ręce. — Doktorze!... Doktorze!... — Powiedziałem, że Walentyna umarła — odparł d'Avrigny uroczyście i z groźbą w głosie. Panu de Villefort nogi odmówiły posłuszeństwa. Runął na łóżko. Służba uciekła, lamentując i złorzecząc. Słychać było, jak uwija się po schodach i korytarzach, a potem z dziedzińca, doleciał jakiś zgiełk. I to wszystko. Uciszyło się. Służba opuściła gremialnie przeklęty dom. W tym momencie pani de Villefort, przytrzymując rozchylony peniuar, uniosła portierę. Stała chwilę w progu, spoglądając pytająco, i jakby starała się wycisnąć kilka łez. Nagle wyciągnąwszy ręce, uczyniła krok, a raczej poskoczyła w kierunku stolika. W tej samej bowiem chwili doktor nachylił się ciekawie nad szklanką, którą pani de Villefort — była tego pewna — opróżniła w nocy. W szklance był płyn — akurat tyle, ile wylała do kominka Trucicielka mniej by się przeraziła, gdyby wyrosło przed nią widmo Walentyny. Płyn był dokładnie tego samego koloru. I była to trucizna: pan d'Avrigny miał oko niezawodne — a przyglądał się właśnie owemu płynowi. A więc Bóg uczynił cud, aby — choć morderca nie pominął żadnych środków ostrożności — po zbrodni pozostał ślad widomy, ślad będący oskarżeniem. Gdy pani de Villefort stała nieruchomo niby posąg wyobrażający Grozę, gdy Villefort ukrywszy twarz w pościeli nie widział nic, d'Avrigny podszedł do okna, by dokładniej przyjrzeć się płynowi. Po chwili umoczył palec i spuścił sobie kroplę na język. — Aha! — mruknął. — To już nie brucyna. Przekonajmyż się, co to takiego. Podbiegł do szafy, gdzie urządzono podręczną apteczkę, wydobył ze srebrnej kasetki flakonik kwasu azotowego, wpuścił kilka kropel do szklanki z opalizującym płynem — i płyn nabrał od razu szkarłatu krwi. — A! — zawołał d'Avrigny, wzburzony niby sędzią, który odkrył prawdę, i wesół niby uczony, co rozwiązał problem. Pani de Villefort odwróciła się. W oczach jej błysnął płomień — i zgasł. Chwiejąc się namacała drzwi i znikła. Po chwili rozległ się głuchy łoskot — ktoś runął na podłogę. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Pielęgniarka przyglądała się z zaciekawieniem analizie chemicznej. Villefort był nadal półprzytomny. I tylko pan d'Avrigny, śledząc wzrokiem panią de Villefort, zauważył, jak szybko wyszła. Uniósł portierę, za którą był pokój Edwardka, a dalej apartament pani de Villefort. Prokuratorowa leżała jak martwa na posadzce. — Niech się pani zajmie panią de Villefort — rzekł do pielęgniarki. — Pani de Villefort zrobiło się słabo. — A co z panną Walentyną? — wybełkotała pielęgniarka. — Panna Walentyna umarła, nie potrzebuje więc już niczyjej pomocy. — Umarła, umarła!... — westchnął Villefort w paroksyzmie boleści tym straszliwszej, że boleść taka dotknęła po raz pierwszy to kamienne serce. — Umarła? — ozwał się ktoś nagle. — Kto powiedział, że Walentyna umarła? Obaj panowie obejrzeli się. W drzwiach stał Morrel, blady, wstrząśnięty, groźny. Oto co zaszło: Morrel zjawił się u Noirtiera o zwykłej porze, wszedłszy bocznymi drzwiami. Rzecz dziwna — drzwi były otwarte. Nie zadzwonił więc. Wszedł. W przedpokoju czekał chwilę, żeby któryś ze służących wprowadził go do Noirtiera. Ale nikt nie zjawił się na wołanie. Nikt. Bo jak wiemy, służba uciekła z tego domu. Tego dnia Morrel nie miał żadnych specjalnych powodów do niepokoju. Monte Christo obiecał mu, że Walentyna żyć będzie — i jak dotąd, wywiązywał się z obietnicy. Co wieczór hrabia przynosił mu dobre nowiny, które z rana potwierdzał Noirtier. A jednak zastanowiła go pustka panująca w tym domu. Zawołał po raz wtóry, po raz trzeci... Nikt nie odpowiedział. Zdecydował się tedy pójść na górę. Drzwi Noirtiera były otwarte — jak i wszystkie drzwi. Starzec siedział na zwykłym miejscu, w fotelu. W oczach Noirtiera, rozszerzonych, czaiło się przerażenie. Był przy tym dziwnie blady. — Jak się łaskawy pan miewa? — zagadnął ze ściśniętym sercem Morrel. — Dobrze — odpowiedział starzec oczyma. Ale widać było, że niepokój w nim wzrasta. — Jest pan jakiś nieswój. Może czegoś panu trzeba? Czy mam zawołać kogoś ze służby? — Tak. Morrel szarpnął sznur dzwonka — ale choć szarpał zawzięcie, nikt nie nadszedł. Spojrzał na Noirtiera. Lico jego, coraz bledsze, zdradzało wzrastający niepokój. — O Boże! Boże! — wykrzyknął Morrel. — Czemuż nikt się nie zjawia? Czyżby znowu kto zachorował? Oczy Noirtiera występowały niemal z orbit. — Ale co panu jest? — dopytywał się Morrel. — Przerażasz pan mnie... Walentyna!... Walentyna!... — Tak! Tak! — powiedziały oczy starca. Maksymilian otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z siebie głosu. Zachwiał się, przytrzymał się boazerii. Po czym wskazał ręką drzwi. — Tak! Tak! — mówiły oczy starca. Maksymilian pomknął schodami — oczy starca zdawały się wołać: — Prędzej! Prędzej! Przemknął przez kilka pokoi, opustoszałych jak i cały dom, i znalazł się w pokoju Walentyny. Drzwi stały otworem. Usłyszał najpierw szlochanie. Ujrzał jakby przez mgłę czyjąś postać, odzianą czarno, ginącą wśród białych kotar. Postać klęczała przy łóżku. Stanął przykuty trwogą, niewypowiedzianą trwogą. Wtedy to usłyszał, jak ktoś rzekł: „Walentyna umarła” i jak ktoś drugi powtórzył niby echo: — Umarła! Umarła! 28. MAKSYMILIAN Villefort podniósł się niemal zawstydzony, że ktoś obcy stał się mimowolnym świadkiem jego boleści. Straszliwa godność, jaką piastował od lat dwudziestu pięciu, uczyniła go nadczłowiekiem, a może podczłowiekiem. Oprzytomniał i utkwił wzrok w Morrelu. — Kim pan jesteś? — zapytał. — Jak możesz wchodzić tak bezceremonialnie do domu żałoby? Wyjdź pan stąd! Wyjdź natychmiast! Lecz Morrel nie ruszał się z miejsca. Nie mógł oderwać oczu od tej strasznej sceny — od tego łóżka w nieładzie i od tej wybladłej twarzy spoczywającej na wezgłowiu. — Wyjdź pan! Słyszałeś?! — krzyknął znowu Villefort, a tymczasem d'Avrigny postąpił już kilka kroków, by wyprowadzić Morrela. Maksymilian ogarnął nieprzytomnym wzrokiem umarłą, obu panów, cały pokój, zawahał się jakby przez chwilę i otworzył usta. Ale nie znajdując ani słowa odpowiedzi, chociaż tłum rozpaczliwych myśli kłębił mu się pod czaszką, zawrócił, chwyciwszy się za głowę w taki sposób, iż Villefort i d'Avrigny zapomnieli na moment o sytuacji i popatrzywszy za Morrelem wymienili spojrzenie, które mówiło: — To jakiś wariat! Nim jednak upłynęło pięć minut, schody zatrzeszczały, jakby ktoś niósł ogromny ciężar — to Morrel z nadludzkim wysiłkiem dźwigał fotel, a na nim Noirtiera. Wszedłszy na pierwsze piętro, kapitan postawił fotel na podłodze i wtoczył go szybko do pokoju Walentyny. Czynu tego dokonał dzięki sile, jakiej użyczyła mu desperacja. Straszny był wyraz twarzy Noirtiera, gdy Morrel przysuwał fotel starca do łoża Walentyny. W oku Noirtiera zogniskowała się cała jego inteligencja i wszystkie siły żywotne, nie znajdujące innego ujścia. Toteż Villefort przeraził się: straszna była ta twarz, blada, o płomiennym spojrzeniu. Ilekroć miał do czynienia z ojcem, zachodziły jakieś fatalne wypadki. — Patrz pan! Oto ich dzieło! — zawołał Morrel oparłszy jedną rękę o poręcz fotela, a drugą wskazując Walentynę. — Spójrz, mój ojcze, spójrz! Villefort cofnął się o krok i popatrzył zdziwiony na młodzieńca nie znanego mu prawie, który nazywał Noirtiera swoim ojcem. W tymże momencie cała dusza starca skupiła się jakby w jego oczach nabiegłych krwią. Żyły na szyi nabrzmiały; twarz, policzki i skronie pokryła siność — podobnie jak u epileptyków. Temu wybuchowi całego jestestwa towarzyszył krzyk. Krzyk rozdzierający, straszliwy w swojej niemocie. D'Avrigny poskoczył ku Noirtierowi i dał mu do powąchania silny lek uspokajający. — Proszę pana — zawołał Morrel chwytając rękę paralityka — pytają, kim jestem i jakim prawem tu wszedłem. Och, powiedz im pan, powiedz! I Morrel załkał. Starzec dyszał ciężko. Myślałbyś, że jest bliski agonii. Wreszcie łzy trysnęły mu z oczu — szczęśliwszy był od Morrela, który płakać nie mógł, a szlochał tylko. Nie mogąc pochylić głowy, przymknął oczy. — Powiedz pan — rzekł Morrel zdławionym głosem — powiedz, że byłem jej narzeczonym. Powiedz, że była moją narzeczoną, moim jedynym skarbem na ziemi. Powiedz pan im, że umarła do mnie należy! I młodzieniec, niby tragiczne uosobienie złamanej siły, padł ciężko na kolana i kurczowo objął łóżko ramionami, wpijając w nie palce. Był to ból tak przejmujący, iż d'Avrigny odwrócił się, aby ukryć wzruszenie, a Villefort o nic już nie pytając, powodowany owym magnetyzmem, który łączy zbolałe serca, wyciągnął rękę do Maksymiliana. Ale Morrel nic nie widział; chwycił lodowatą dłoń Walentyny, a że zapłakać nie był w stanie, gryzł jęcząc prześcieradło. Przez jakiś czas było słychać w tym pokoju tylko łkanie, lamenty i modlitwy. Ale głos jeden dominował nad tym wszystkim: chrapliwy oddech, który zdawał się drzeć płuca Noirtiera w kawały. Wreszcie Villefort, najbardziej z tu obecnych opanowany, ozwał się: — Kochałeś, jak pan powiadasz, Walentynę; byłeś jej narzeczonym. Nic nie wiedziałem o tej miłości, nie wiedziałem, że byliście po słowie, ale ja, jej ojciec, przebaczam panu; widzę bowiem, że boleść twoja jest ogromna i szczera. A zresztą, nazbyt boleję, aby w sercu moim znalazło się miejsce dla gniewu. Ale anioł, którego zamierzałeś pan poślubić, opuścił ziemię; nic mu już po ludzkim uwielbieniu: Walentyna wielbi w tym momencie Boga. Pożegnaj więc pan te smutne szczątki, które zostawiła wśród nas, dotknij po raz ostatni tej ręki, o którą się ubiegałeś i rozstańcie się na zawsze. Walentyna potrzebuje już tylko księdza, który by pokropił jej zwłoki. — Myli się pan — zawołał Morrel, przyklękając na jednym kolanie; serce młodzieńca przejął w tej chwili ból okrutniejszy niż poprzednio — mylisz się pan: Walentynie potrzebny nie tylko ksiądz. Kto zmarł taką śmiercią, temu potrzebny mściciel! Panie prokuratorze, niech pan pośle po księdza, a ja będę mścicielem! — Co pan chce przez to powiedzieć? — wybełkotał Villefort, wystraszony tym nowym przypływem rozpaczy. — To, że jest w panu dwóch ludzi: ojciec już się wypłakał, a teraz prokurator królewski niech przystąpi do obowiązków! Oczy Noirtiera zabłysły. Zbliżył się d'Avrigny. — Panie prokuratorze — ciągnął Morrel, śledząc bacznie wyraz twarzy obecnych — wiem, co mówię, a pan wiesz doskonale, co powiem: Walentynę zamordowano. Villefort spuścił głowę; d'Avrigny postąpił jeszcze jeden krok naprzód; oczy Noirtiera potwierdzały to, co rzekł Morrel. — W naszych czasach — mówił Morrel — nikt nie ginie gwałtowną śmiercią — choćby nie był tak młody, piękny i uroczy jak Walentyna — aby w sprawie tej śmierci nie wszczęto dochodzenia. A więc, panie prokuratorze królewski — ciągnął coraz gwałtowniej — zapomnij pan o litości! Oświadczam, że popełniono tu morderstwo, szukaj pań mordercy! I bezlitosnym okiem mierzył Villeforta. A Villefort szukał rady w oczach d'Avrigny'ego i Noirtiera. Lecz oni, zamiast przyjść mu z pomocą spojrzeli nań wzrokiem nieugiętym jak wzrok Morrela. — Tak — mówiły oczy starca. — Oczywiście — potwierdził d'Avrigny. — Myli się pan — odparł Villefort usiłując walczyć zarówno z wolą tych trzech ludzi, jak i z własnym wzruszeniem — w moim domu nikt nie popełnia zbrodni: los na mnie się zawziął, Bóg mnie doświadcza: straszno pomyśleć o tym. Ale nikt nikogo tutaj nie zamordował! Oko Noirtiera płonęło, d'Avrigny otwarł usta, żeby coś powiedzieć. Morrel wyciągnął rękę, nakazując milczenie. — A ja powiadam panu, że tutaj mordują! — zawołał, a głos jego brzmiał straszliwą groźbą. — W ciągu czterech miesięcy zamordowano tutaj cztery osoby. Cztery dni temu spróbowano otruć Walentynę — ale ocalała dzięki środkom ostrożności, jakie przedsięwziął pan Noirtier! Podwojono więc dawkę albo zmieniono truciznę — i teraz mordercy się udało! Wiesz pan o tym równie dobrze jak ja, gdyż doktor d'Avrigny ostrzegał pana jako lekarz i jako przyjaciel. — Ależ pan bredzisz jak w malignie — przerwał mu Villefort, daremnie usiłując wydobyć się z matni. — Skoro bredzę — zawołał Morrel — niechże mówi pan doktor. Wzywam pana! Niech pan go zapyta, czy pamięta słowa, jakie wypowiedział do pana tu, w ogrodzie, tego wieczoru, kiedy umarła pani de Saint-Meran? Obaj panowie, myśląc, że jesteście sami, omawialiście tę śmierć tragiczną: los, o którym pan wspomniałeś i Bóg, którego oskarżasz pan niesłusznie, mają w tym udział tylko jeden — stworzyli mordercę Walentyny! Villefort i d'Avrigny spojrzeli po sobie. — Tak, musisz pan to pamiętać — dodał Morrel. — Spodziewałeś się pan, że otacza cię tylko pustkowie i cisza, a tymczasem słowa te doleciały moich uszu. Czemuż tego wieczora, widząc karygodną pobłażliwość, jaką pan de Villefort okazuje swojemu najbliższemu otoczeniu, nie doniosłem o wszystkim władzom! Nie przyłożyłbym w takim wypadku ręki do twojej śmierci, moja ukochana Walentyno! Ale teraz cię pomszczę! To czwarte morderstwo nie budzi wątpliwości — i jeśli rodzony ojciec cię zdradzi, ja, przysięgam ci to, będę ścigał zbrodniarza. Ostatnie słowa uwięzły mu w gardle. Natura ulitowała się jakby nad tym silnym człowiekiem, którego mogłaby zabić własna żywotność: zaszlochał, zapłakał, z oczu trysnęły mu łzy, skulił się i padł na kolana u łoża Walentyny. Przyszła teraz kolej na doktora d'Avrigny. — I ja też — oznajmił dobitnie — i ja też przyłączam się do żądania pana Morrel: sprawiedliwości musi stać się zadość. Wrę z oburzenia na samego siebie: moja tchórzliwa pobłażliwość rozzuchwaliła mordercę! — O Boże! Boże! — szepnął Villefort zdruzgotany. Morrel uniósł głowę i czytając w oczach starca tryskających nadnaturalnym płomieniem, rzekł: — Pan Noirtier chce mówić. — Tak — potwierdził Noirtier, a oko jego błyszczało tym groźniej, że biedny paralityk skupił w owym spojrzeniu wszystkie swoje siły. — Czy wiesz pan, kto jest mordercą? — zapytał Morrel. — Tak. — I pomożesz nam pan? — zawołał. — Słuchajmy, panie doktorze, słuchajmy! Noirtier przesłał nieszczęsnemu młodzieńcowi spojrzenie, w którym czaił się melancholijny uśmiech — ów uśmiech łagodny, który tak zawsze radował Walentynę. Morrel jął nań spoglądać ze szczególną bacznością. Starzec, utkwiwszy wzrok w oczach Maksymiliana, spojrzał po chwili na drzwi. — Czy pragniesz pan, abym wyszedł? — zawołał boleśnie Morrel. — Tak. — Niestety, niestety! Nie masz pan litości nade mną! Nieugięty starzec spoglądał wciąż na drzwi. — A czy będę mógł powrócić? — Tak. — Czy mam wyjść sam? — Nie. — Czy mam wyjść razem z panem prokuratorem? — Nie. — Z doktorem? — Tak. — Chcesz pan pozostać sam z panem de Villefort. — Tak. — Ale czyż on zdoła pana zrozumieć? — Tak. — O — rzekł Villefort, ucieszony niemal, że rozmowa odbędzie się w cztery oczy — bądź pan spokojny, porozumiewam się z ojcem doskonale. Ale choć rzekł to, jak powiedzieliśmy, niemal wesoło, dzwonił zębami. D'Avrigny wziął Morrela pod rękę i zaciągnął do przyległego pokoju. W domu zapanowała cisza śmiertelna. Wreszcie po kwadransie rozległy się chwiejne kroki. W drzwiach salonu, gdzie czekał d'Avrigny z Morrelem — jeden zadumany, a drugi szlochając — ukazał się Villefort. — Chodźcie, panowie — rzekł. I zaprowadził ich do Noirtiera. Morrel spojrzał bacznie na Villeforta. Prokurator był sinoblady; na czoło wystąpiły mu czerwonawe plamy. Miętosił w palcach pióro, darł je w strzępy. — Czy panowie — ozwał się głosem więznącym w gardle — dacie mi słowo honoru, że ta straszliwa tajemnica pozostanie między nami? Morrel i d'Avrigny kiwnęli głowami. — Zaklinam panów!... — ciągnął Villefort. — Ale — przerwał Morrel — gdzież morderca?... — Niech się pan uspokoi. Sprawiedliwości stanie się zadość — odparł Villefort. — Ojciec wyjawił mi nazwisko winowajcy. Ale choć łaknie zemsty tak samo jak i wy, zaklina was, abyście dochowali tajemnicy. Nieprawdaż, ojcze? — Tak. Morrel drgnął, przejęty grozą i niedowierzaniem. — O — zawołał Villefort chwytając Maksymiliana za ramię — jeśli mój ojciec, człowiek nieugięty, znasz go pan przecie, prosi o to, snadź wie, że Walentyna będzie srogo pomszczona. Nieprawdaż ojcze? — Tak. Villefort dodał: — Zna mnie. Przysiągłem mu to na honor. Uspokójcie się więc, panowie; za trzy dni — proszę was o trzy dni, a to mniej, niż domagałaby się sprawiedliwość — za trzy dni pomszczę śmierć mojej córki tak okrutnie, że zadrży serce najtwardszego z ludzi. Nieprawdaż, ojcze? Mówiąc to potrząsał sparaliżowaną ręką starca i zgrzytał zębami. — A czy dotrzyma pan tej obietnicy, panie Noirtier? — zagadnął Morrel, a d'Avrigny spojrzał badawczo na starca. — Tak — i w oku Noirtiera rozbłysła posępna radość. — Przysięgnijcie więc, panowie — rzekł Villefort, łącząc ręce d'Avrigny'ego i Morrela — przysięgnijcie, że litując się nad honorem mojego domu, pozostawicie zemstę mnie... D'Avrigny odwrócił się i bąknął coś, co miało oznaczać zgodę; lecz Morrel wyrwał rękę z rąk Villeforta, przyskoczył do łóżka, ucałował lodowate usta Walentyny i uciekł jęcząc z rozpaczy. Jak się rzekło, służba opuściła ten dom. Pan de Villefort musiał więc poprosić pana d'Avrigny, by załatwić mnóstwo delikatnych spraw związanych w wielkim mieście z czyjąś śmiercią — spraw tym trudniejszych do załatwienia, że owej śmierci towarzyszyły tajemnicze okoliczności. Noirtier budził głębokie współczucie — starzec desperował nie mogąc się poruszyć i wydać głosu; ronił tylko ciche łzy. Villefort wrócił do gabinetu. D'Avrigny poszedł do merostwa po lekarza urzędowego, zwanego przez lud lekarzem umarłych. Noirtier nie chciał rozstać się z wnuczką. D'Avrigny wrócił w pół godziny, przyprowadziwszy kolegę. Zamknięto bramę — a że odźwierny uciekł również, musiał otworzyć Villefort. Ale pozostał na schodach, nie mając odwagi wejść do pokoju zmarłej. Obaj lekarze weszli więc sami do Walentyny. Starzec siedział przy łóżku — blady, nieruchomy i milczący jak Walentyna. Lekarz umarłych podszedł obojętnie, pół życia bowiem miał do czynienia z trupami, podniósł prześcieradło okrywające Walentynę i rozchylił jej wargi. — Nie żyje biedactwo — westchnął d'Avrigny. — Tak — odparł sucho lekarz miejski i opuścił prześcieradło na twarz zmarłej. Z piersi Noirtiera wydobyło się głuche rzężenie. D'Avrigny obejrzał się — oczy starca błyszczały. Zacny doktor odgadł, że Noirtier pragnie patrzeć na ukochaną wnuczkę. Podszedł do łóżka i gdy lekarz umarłych płukał palce w chlorowanej wodzie, odkrył spokojną i bladą twarz — twarz uśpionego anioła. W oku Noirtiera zaszkliła się łza. Lekarz umarłych spisał pośpiesznie protokół i dopełniwszy tej ostatniej formalności, wyszedł. Odprowadził go d'Avrigny. Villefort, usłyszawszy, jak schodzą, stanął w drzwiach gabinetu. Podziękował krótko lekarzowi miejskiemu i zwracając się do d'Avrigny'ego: — A teraz trzeba wezwać księdza, tak? — Czy chciałbyś pan, aby któryś z pańskich znajomych księży modlił się przy Walentynie? — zapytał d'Avrigny. — Nie. Wezwijcie, panowie, księdza, który mieszka najbliżej. — Najbliżej, bo w pańskim sąsiedztwie — odparł lekarz miejski — mieszka jakiś poczciwy ksiądz włoski. Mam wstąpić do niego? — Drogi doktorze — zwrócił się Villefort do d'Avrigny'ego — wstąp z panem, jeśli łaska. Dam panu klucz, żebyś nie był niczym skrępowany. Przyprowadź pan księdza, niech czuwa przy moim biedactwie. — Chciałby z nim drogi pan pomówić? — Chcę być sam. Wybaczycie mi to, prawda? Ksiądz winien rozumieć każdą boleść, nawet boleść ojcowską. I pan de Villefort dał klucz panu d'Avrigny, skłonił się lekarzowi miejskiemu, zamknął się w gabinecie i zabrał się do pracy. Praca jest u pewnych natur lekarstwem na każdą boleść. Gdy wyszli na ulicę, ksiądz stał akurat w drzwiach sąsiedniego domu. — To właśnie ten ksiądz, o którym panom mówiłem — ozwał się lekarz miejski. D'Avrigny podszedł do księdza. — Czy ksiądz — zapytał — nie raczyłby wyświadczyć ogromnej przysługi nieszczęśliwemu ojcu, który właśnie stracił córkę? Mówię o panu de Villefort, prokuratorze królewskim. — Tak, tak, wiem, proszę pana — odparł ksiądz z wyraźnym akcentem włoskim — śmierć nawiedza wciąż jego dom. — A więc nie potrzebuję księdzu objaśniać, o jaką chodzi przysługę. — Miałem właśnie tam iść i sam się zaofiarować, proszę pana. To moje posłannictwo, obowiązek. — Umarła córka pana prokuratora. — Wiem i to. Poinformowali mnie słudzy uciekając z tego domu. Na imię jej było Walentyna, pomodliłem się już za nią. — Dziękuję księdzu dobrodziejowi. A skoro przystąpił ksiądz do swoich świętych obowiązków, niechże ksiądz teraz usiądzie przy zmarłej, a cała rodzina, pogrążona w żałobie, będzie księdzu niewymownie wdzięczna. — Już tam idę, proszę pana. I śmiem powiedzieć, że będę modlił się najgoręcej. D'Avrigny wziął księdza pod rękę i zaprowadził (Villefort nie wyjrzał z gabinetu) do pokoju Walentyny. Żałobnicy mieli przyjść dopiero nazajutrz, pod wieczór. Gdy ksiądz wszedł do pokoju, Noirtier spojrzał nań bacznie i snadź wyczytał w oczach księdza coś szczególnego, gdyż od tej chwili nie spuszczał zeń wzroku. D'Avrigny polecił opiece kapłana nie tylko zmarłą, lecz i starca, a ksiądz obiecał, że modląc się za Walentynę będzie opiekował się paralitykiem. Obiecał solennie — aby zaś nie przeszkadzano mu w modłach i aby nie mącono Noirtierowi bolesnej kontemplacji, zaryglował drzwi nie tylko za d'Avrigny'm, lecz i drzwi wiodące do apartamentów pani de Villefort. 29. PODPIS PANA DANGLARSA Ranek wstał pochmurny i smutny. Żałobnicy spełnili nocą swój smutny obowiązek, owinąwszy Walentynę w całun. Całun, to ostatnie nasze odzienie na tej ziemi, świadczy jeszcze o zbytku, który miłowaliśmy za życia, chociaż, zdaniem ogółu, wszyscy są sobie równi wobec śmierci. Walentynę spowito w sztukę przepysznego batystu, który kupiła przed dwoma tygodniami. Wieczorem ludzie najęci w tym celu, przenieśli pana Noirtier do jego pokoju — a starzec, wbrew spodziewaniom, pozwolił, aby zabrano go od ciała wnuczki. Ksiądz Busoni czuwał od świtu, a potem wyszedł nie zawiadomiwszy nikogo. D'Avrigny pojawił się około ósmej rano. Spotkał Villeforta, który właśnie szedł do ojca. Udali się więc razem, gdyż doktor pragnął dowiedzieć się, jak starzec spędził noc. Noirtier spał smacznie, uśmiechając się niemal, w ogromnym fotelu, który służył mu za łóżko. Stanęli w progu zdziwieni. — Oto — ozwał się doktor — jak natura koi najserdeczniejszą boleść. Nikt nie zaprzeczy, że pan Noirtier kochał wnuczkę, a jednak śpi. — Ma pan rację — odpowiedział Villefort zaskoczony — śpi, to nader osobliwe. Najdrobniejsza przykrość spędzała mu zawsze sen z powiek. — Boleść go zmogła. I obaj wrócili zamyśleni do gabinetu. — A ja nie spałem — ozwał się Villefort, pokazując d'Avrigny'emu nie tknięte łoże — boleść nie zmogła mnie, dwie noce się nie kładłem! Ale spójrz pan na moje biurko. Ileż ja napisałem przez te dwie doby!... Przejrzałem akta i opatrzyłem uwagami akt oskarżenia, wymierzony przeciwko temu zbrodniarzowi, Benedettowi!... O pracy, pracy! Tyś moją namiętnością i radością, dzięki tobie zdławię wszelką boleść. I ścisnął kurczowo rękę doktora. — Potrzebuje mnie pan? — zapytał d'Avrigny. — Nie, prosiłbym tylko, żebyś pan przyszedł o jedenastej; bo w południe wyrusza... kondukt... O Boże! Moje biedne dziecię, biedne dziecię!... I prokurator królewski stał się nagle człowiekiem: wzniósł oczy do nieba i westchnął. — Czy będzie pan w paradnym salonie? — zapytał doktor. — Nie. Kuzyn wyręczy mnie w tych smutnych obowiązkach. A ja, doktorze będę pracował, bo kiedy pracuję, zapominam o wszystkim. I Villefort, nie czekając, aż za doktorem zamkną się drzwi, pogrążył się w aktach. Na ganku d'Avrigny minął się z owym krewniakiem. Osobistość ta, bez znaczenia w naszej opowieści, jak również i w rodzinie Villefortów, liczyła się do ludzi oddanych i użytecznych — innej misji życiowej nie mając. Krewniak stawił się punktualnie, odziany czarno, z krepową opaską na ramieniu. Minę miał żałobną — ale przybrał ją tylko na czas żałobnej uroczystości. O jedenastej karawan zaturkotał na dziedzińcu, a na Przedmieściu Świętego Honoriusza pojawił się sznur żałobnych karet. Ulicę wypełnił tłum ciekawy zarówno wielkopańskich zabaw, jak i pogrzebów, tłum hałaśliwy, który podąża tak samo za wspaniałym konduktem, jak i za orszakiem ślubnym księżniczki. Salon żałobny zapełniał się z wolna. Przybyli nasi starzy znajomi: Debray, Château- Renaud i Beauchamp. Przybyły sławy sądownictwa, literatury i armii — gdyż pan de Villefort należał do najpierwszych osobistości paryskiego świata, nie tyle dzięki pozycji towarzyskiej, ile dzięki osobistym zaletom. Kuzyn stał w progu i witał wszystkich. Sprawiało to wielką ulgę obojętnym — widząc obojętną twarz, nie silili się na fałszywe łzy i kondolencje, które musieliby składać ojcu, bratu czy narzeczonemu. Znajomi przyzywali się wzrokiem i tworzyli grupy. Jedna z nich składała się z Beauchampa, Château-Renauda i Debraya. — Biedna dziewczyna! — ozwał się Debray, użalając się, jak i większość, z obowiązku. — Taka bogata i piękna! Czyżbyś pomyślał, baronie, kiedy widzieliśmy ją po raz ostatni... kiedyż to było? Ze trzy tygodnie albo miesiąc temu, w czasie podpisywania tego kontraktu, który nie został podpisany... — Daję słowo, że anibym się spodziewał — odrzekł Château-Renauda. — Znałeś ją dobrze? — Rozmawiałem z nią ze dwa razy na balu u pani de Morcerf. Wydała mi się urocza, choć nieco melancholijna. A gdzież jej macocha, nie wiecie? — Zamknęła się z małżonką tego godnego pana, który nas powitał. — A cóż to za jeden? — Niby kto? — No, ten jegomość, który nas przyjął. Deputowany? — Nie — ozwał się Beauchamp — znam ich wszystkich, ale jego nigdy nie widziałem. — Napisałeś o jej śmierci w swojej gazecie? — Tak, ale to nie mój artykuł. I wątpię, czy zachwyci pana de Villefort. Napisano, zdaje się, że gdyby w innym domu zmarły kolejno cztery osoby, pan prokurator królewski na pewno gorliwiej by się tym zajął. — Doktor d'Avrigny, lekarz mojej matki — powiedział Château-Renaud — rozpowiada, że pan de Villefort bardzo desperuje. — Ale kogóż to wypatrujesz, Lucjanie? — Hrabiego de Monte Christo — odrzekł Debray. — Jadąc tutaj spotkałem go na bulwarze — odpowiedział Beauchamp. — Zdaje się, że hrabia nas opuszcza, bo jechał do swojego bankiera. — A czy ten bankier to nie Danglars? — spytał Château-Renauda Debraya. — Chyba tak — odpowiedział sekretarz lekko zmieszany. — Ale nie tylko pana de Monte Christo brak tutaj. Nie widzę i Morrela. — A czy Morrel to znajomy Villefortów? — rzekł Château-Renauda. — Zdaje mi się, że przedstawiono go tylko prokuratorowej. — To nic nie szkodzi. Powinien był przyjść — ozwał się Debray. O czymż będzie gadał wieczorem? Ten pogrzeb to wydarzenie dnia! Ale cicho, przyszedł pan minister sprawiedliwości i wyznań religijnych. Będzie sobie poczytywał za obowiązek wygłosić krótki speech do płaksiwego kuzyna. I trzej panowie skierowali się ku drzwiom, aby wysłuchać krótkiego speechu pana ministra sprawiedliwości i wyznań religijnych. Beauchamp nie mylił się. Hrabia de Monte Christo pojechał rzeczywiście do Danglarsa. Bankier zobaczył karetę wjeżdżającą na dziedziniec. Wybiegł więc na spotkanie zasmucony, ale uprzejmy. — Wiem, że hrabia przyjechał, żeby mi złożyć kondolencje — powiedział ściskając dłoń gościa. — Bo i to prawda, że nieszczęście spadło na mój dom. Kiedym zobaczył pana, zastanawiałem się akurat, czy nie życzyłem źle tym biednym Morcerfom, bo wtedy sprawdziłoby się przysłowie: „Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada”. Ale na honor, nie życzyłem Morcerfom nic złego; Morcerf może zanadto się dął, jak na człowieka, który jak ja zaczął od niczego i wszystko zawdzięczał samemu sobie, ale każdy ma swoje wady. No bo, widzi hrabia, ludzie z naszego pokolenia... ach, przepraszam, przecież pan jesteś jeszcze młody... Owóż ludziom naszego pokolenia nie szczęści się tego roku. Na przykład nasz purytanin, Villefort, stracił właśnie córkę. Zsumujmy. Villefort ponosi w dziwnych okolicznościach trzecią stratę rodzinną; Morcerf zhańbiony palnął sobie w łeb, a mnie ośmieszył ten łajdak Benedetto... Następnie... — Cóż następnie? — Okropności! To pan nie wiesz? — Czyżby jakieś nowe nieszczęście? — Moja córka... — Panna Eugenia? — Tak. Opuszcza nas. — O Boże, a cóż się stało? — Doprawdy, jakiż hrabia szczęśliwy, że nie ma żony ani dzieci! — Tak pan sądzi? — Dalibóg. — Ale zaczął pan mówić o pannie Eugenii... — Nie mogła znieść kompromitacji, jaką okrył ją ten nędznik, i poprosiła, żebym pozwolił jej wyjechać. — I wyjechała? — Wczorajszej nocy. — Z panią baronową? — Nie. Z kuzynką... Ale i tak tracimy to kochane dziecię, znam bowiem charakter Eugenii, wątpię tedy, czy kiedykolwiek córka moja wróci do Francji. — Cóż robić, drogi baronie... Kłopoty rodzinne. Zabiłyby one biedaka, którego skarbem jedynym jest syn czy córka, ale milioner zawsze sobie jakoś poradzi. Niech tam filozofowie mówią, co chcą, ale człowiek praktyczny wie doskonale, że pieniądz pociesza w niejednym wypadku. Toteż i pan, jeśli uznajesz skuteczność owego znakomitego balsamu, pocieszysz się wprędce: pan król finansów, który trzęsie Francją. Danglars spojrzał spod oka, aby przekonać się, czy Monte Christo żartuje, czy mówi serio. — Ta — powiedział — jeśli fortuna pociesza, chyba już nic mi nie brak. Jestem bogaty. — Taki bogaty, że pańska fortuna, drogi baronie, przypomina piramidy egipskie: gdyby ktoś chciał je zburzyć, nie ośmieli się, a gdyby się ośmielił — nie zdoła. Danglars uśmiechnął się, połechtany tą dobroduszną uwagą, świadczącą o zaufaniu hrabiego. — Przypomniało mi się właśnie — powiedział — że kiedyś pan wszedł, wypisywałem pięć rewersików. Podpisałem już dwa, a, jeśli pan pozwoli, wypełnię jeszcze trzy. — Ależ proszę bardzo, drogi baronie, proszę bardzo. Nastała cisza, skrzypiało pióro barona, a Monte Christo przyglądał się złoceniom sufitu. — Hiszpania, Haiti czy Neapol? — zapytał. — Nie — tu Danglars roześmiał się swoim śmiechem zarozumialca — bony na okaziciela, płatne w Banku Francuskim. Jeśli hrabia jest cesarzem finansów, to ja jestem ich królem. Czy widział pan wiele takich świstków, z których każdy wart milion? Monte Christo zważył jakby na dłoni pięć kartek, które z dumą podał mu Danglars i przeczytał: Pan dyrektor Banku Francuskiego zechce wypłacić z mojego rachunku milion. Baron Danglars — Raz, dwa, trzy, cztery, pięć — liczył Monte Christo. — Do licha, krezus z pana, mój baronie! — Mam głowę do interesów, co? — Wspaniałą. Bo nie wątpię, że te miliony płatne są w gotowiźnie. — Naturalnie. — Przyjemnie mieć taki kredyt. I, doprawdy, jedynie we Francji można zobaczyć coś podobnego: pięć świstków wartości pięciu milionów. Trzeba samemu zobaczyć, żeby uwierzyć. — Wątpisz pan? — Ależ skąd. — Powiedziałeś pan to jakoś dziwnie... Wie pan co, pojedź z moim komisantem do banku, a będziesz świadkiem, jak zamienią mu tam moje bony na bony skarbowe. Sprawi to panu przyjemność. — Nie — odpowiedział Monte Christo składając papierki. — To nazbyt ciekawe, sam zrobię to doświadczenie. Mam u pana sześć milionów kredytu, wziąłem dziewięćset tysięcy franków, zostaje więc pięć milionów i sto tysięcy. Biorę pięć świstków, które pański podpis czyni bonami, daję panu kwit na sześć milionów i rachunek nasz wyrównany. Kwit mam przy sobie, bo miałem właśnie powiedzieć, że trzeba mi dziś pieniędzy. I Monte Christo jedną ręką wsunął papiery do kieszeni, a drugą podał kwit bankierowi. W Danglarsa jakby grom uderzył. — To pan hrabia — wybełkotał — zabiera te pieniądze? Najmocniej przepraszam, ale to suma, którą winien jestem ochronkom i przytułkom, depozyt, mam go oddać dziś jeszcze. — A, to co innego. Nie zależy mi na tych papierkach, wypłacisz mi pan w innych walorach. Wziąłem je przez ciekawość i dlatego, by ogłosić światu, że bank Danglarsa wypłacił mi w sekundę, bez uprzedzenia, pięć milionów gotowizną! Byłaby to rzecz godna uwagi! Ale weź pan z powrotem swoje bony, proszę o inne. I podał Danglarsowi pięć rewersów. Danglars zsiniał, wyciągnął rękę ruchem sępa, który poprzez pręty klatki chce przyciągnąć kawałek mięsa. Lecz nagle rozmyślił się, z wysiłkiem zapanowawszy nad sobą. Uśmiech rozjaśnił powoli tę twarz, na której przed chwilą malował się niepokój. — Przecież — ozwał się — pański kwit to pieniądz. — Ależ tak. Gdybyś pan był w Rzymie, Thomson i French wypłaciliby panu gotówkę bez mrugnięcia okiem. — O, niechże mi pan hrabia wybaczy! — A więc mogę zatrzymać te pieniądze? — Oczywiście! — i Danglars otarł pot z czoła. — Niech pan będzie łaskaw je zatrzymać. Monte Christo wsunął pięć bonów do kieszeni, ale spojrzał na Danglarsa tak, jakby mówił: „Zastanów się pan, do diabła! Za chwilę będziesz żałował!” — Tak, tak — mówił Danglars — niech pan koniecznie zatrzyma moje bony. Ale, jak panu wiadomo, finansiści są ogromnie skrupulatni. Przeznaczyłem te pieniądze dla przytułków i wydawałoby mi się, że je okradam nie dając im tej właśnie sumy; jakby talar nie wart był talara. Przepraszam raz jeszcze! I wybuchnął głośnym śmiechem — lecz był to śmiech nerwowy. — Nie mam do pana najmniejszej pretensji — odrzekł uprzejmie Monte Christo — toteż bony zabieram. I włożył je do pugilaresu. — Ale — ozwał się Danglars — pozostało jeszcze sto tysięcy franków. — E, to bagatelka. Tyle właśnie powinno wynosić agio. Niech pan je zatrzyma i jesteśmy skwitowani. — Czy hrabia mówi serio? — Nigdy z bankierami nie żartuję. I Monte Christo podążył ku drzwiom, w momencie gdy lokaj oznajmił: — Pan de Boville, generalny skarbnik Towarzystwa Dobroczynności. — Do licha — rzekł Monte Christo — zdaje się, że zgłosiłem się w porę: ludzie wyrywają sobie pańskie bony. Danglars zbladł po raz wtóry i czym prędzej pożegnał się z hrabią. Hrabia de Monte Christo i pan de Boville wymienili ceremonialne ukłony w salonie służącym za poczekalnię. Gdy hrabia wyszedł, pana de Boville wprowadzono natychmiast do gabinetu bankiera. Hrabia uśmiechnął się radośnie, ujrzawszy tekę pod pachą generalnego skarbnika. Wsiadł do karety i pojechał prosto do banku. A tymczasem Danglars tłumiąc niepokój szedł na spotkanie pana de Boville. Na wargach miał — jak zwykle — uśmiech uprzejmy i zdawkowy. — Witam, witam — ozwał się — kochanego wierzyciela, bo założyłbym się, że to wierzyciel przychodzi. — Zgadł pan baron. Ochronki przyszły do pana w mojej osobie. Wdowy i sieroty proszą w moim imieniu o pięć milionów jałmużny. — I lituj się tu nad sierotami! — zażartował z kolei Danglars. — Biedactwa! — Przyszedłem w ich imieniu. Dostałeś pan wczoraj mój list? ? Tak. — A dziś przyniosłem pokwitowanie. — Kochany panie, wdowy i sierotki zechcą zaczekać, jeśli pan łaskaw, do jutra, gdyż hrabia de Monte Christo, którego pan widziałeś, jak wychodził ode mnie... widziałeś go pan, prawda? — Widziałem. I cóż z tego? — Hrabia zabrał mi pięć milionów. — Jakim cudem? — Hrabia ma u mnie kredyt nieograniczony, otwarty przez bank Thomsona i Frencha w Rzymie. Poprosił mnie o pięć milionów, dałem mu przekaz do Banku Francuskiego, bo tam ulokowałem swój kapitał. Rozumiesz pan, że nie mam ochoty wybierać dziesięciu milionów jednego i tego samego dnia. Zdziwiłoby to dyrekcję. Ale jutro — tu Danglars uśmiechnął się — to rzecz inna. — Nie żartuj pan! — zawołał Boville nie wierząc wcale. — Ten jegomość, który wychodził stąd przed chwilą, zabrał od razu pięć milionów? Ukłonił mi się jak dobremu znajomemu. — Może zna pana, choć pan go nie znasz. Hrabia de Monte Christo zna wszystkich na świecie. — I wziął pięć milionów? — Oto jego kwit. Dotknijże, dotknij, niewierny Tomaszu! Pan de Boville wziął papier i przeczytał: Otrzymałem od Pana barona Danglars pięć milionów sto tysięcy franków, które na każde żądanie wypłaci mu bank Thomsona i Frencha w Rzymie. — Do diabła! To prawda — zawołał Boville. — Słyszałeś pan o banku Thomsona i Frencha? — Tak, zrobiłem nawet kiedyś z nimi interes na dwieście tysięcy franków, ale potem nie miałem już z nimi do czynienia. — To jedna z najsolidniejszych firm w Europie — powiedział Danglars rzucając niedbale na biurko kwit, który oddał mu pan de Boville. — I u pana jednego miał pięć milionów? Ależ to jakiś nabab ten pan de Monte Christo! — Nie wiem właściwie, co to za jeden, ale ma kredyt nieograniczony w trzech bankach: u mnie, u Rotszylda i u Laffitte'a — dodał od niechcenia Danglars — jednak darzy mnie specjalnymi względami, skoro zostawił mi sto tysięcy agia. Pan de Boville nie mógł się nadziwić. — Muszę mu złożyć wizytę — powiedział — może uzyskam od niego jaką nabożną fundację. — No to tak, jakbyś pan ją miał już w kieszeni; hrabia rozdziela co miesiąc przeszło dwadzieścia tysięcy franków jałmużny. — Wspaniale! A zresztą podam mu za przykład panią de Morcerf i jej syna. — A cóż to może być za przykład? — Oddali biednym całą swoją fortunę. — Jakaż to znowu fortuna? — Po nieboszczyku hrabi, a także ich własna. — I cóż ich do tego skłoniło? — Nie chcieli mieć majątku, nabytego w sposób tak haniebny. — I z czego będą żyli? — Matka wyjeżdża na prowincję, a syn wstępuje do wojska. — No, no, to ci skrupuły! — Wczoraj zarejestrowałem akt darowizny. — Ileż oni mieli? — Nie tak wiele. Z milion trzysta tysięcy. Ale wróćmy do naszych milionów. — Chętnie — odpowiedział Danglars najnaturalniejszym tonem. — Bardzo panu spieszno do tych pieniędzy, tak? — Tak, jutro rewizja kasy. — Jutro! Czemuż pan nie mówił od razu? Do jutra mamy masę czasu. A o której? — O drugiej. — To przyślij pan w południe — rzekł Danglars z uśmiechem. Boville nie był nazbyt wymowny. Kiwnął głową i teczką na znak zgody. — Zaczekaj pan — ozwał się Danglars — poradzę panu coś lepszego. — Cóż takiego? — Pokwitowanie hrabiego de Monte Christo jest tyle warte co pieniądze. Bierz pan ten kwit, wstąp do Rotszylda albo do Laffitte'a, a wezmą go z zamkniętymi oczami. — Choć płatny w Rzymie? — No to co z tego? Zapłacisz pan najwyżej pięć do sześciu tysięcy eskonta. Skarbnik cofnął się gwałtownie. — O nie! To już wolę zaczekać do jutra. To tylko panu wydaje się takie łatwe. — Zdawało mi się — rzekł Danglars najbezczelniej pod słońcem — wybacz mi pan szczerość, zdawało mi się, że masz jakiś deficycik do wyrównania. — Ach — obruszył się Boville. — No, przecież to się zdarza, a w takim wypadku trzeba ponieść stratę. — Nie zdarzyło mi się to, Bogu dzięki. — A więc zobaczymy się jutro, czy tak, drogi panie? — Tak. Ale nie zrobisz mi pan zawodu? — Chyba pan żartujesz. Przyślij pan kogoś o dwunastej, a ja uprzedzę bank. — Przyjdę sam. — Tym lepiej, bo będę miał przyjemność ujrzeć pana. Uścisnęli sobie dłonie. — Nie wybierasz się pan na pogrzeb tej biednej panny de Villefort? — zapytał jeszcze Boville. Widziałem, jak kondukt przeciągał bulwarem. — Nie. Ośmieszyła mnie trochę ta historia z Benedettem. Nie pokazuję się nigdzie. — Przesada! Cóż pan tu zawiniłeś? — Widzi pan, drogi przyjacielu, człowiek o tak nieskazitelnym nazwisku, jak moje, jest bardzo drażliwy. — Wszyscy użalają się nad panem, możesz mi pan wierzyć, a zwłaszcza nad pańską córką. — Biedna Genia — powiedział Danglars wzdychając rzewnie. — Słyszałeś już pan, że wstępuje do klasztoru? — Pierwsze słyszę! — Niestety, to aż nazbyt smutna prawda. Nazajutrz po tym wypadku zdecydowała się wyjechać ze swoją przyjaciółką, zakonnicą. Szuka klasztoru o bardzo surowej regule, gdzieś w Hiszpanii albo we Włoszech. — O, to straszne! Po tych słowach pan de Boville odszedł, złożywszy zbolałemu ojcu serdeczne wyrazy współczucia. Ledwie drzwi się za nim zamknęły, Danglars zerwał się z energią i zawołał: — Dureń!!! Wsunął kwit od Monte Christa do pugilaresiku mówiąc: — Przychodź sobie w południe, a ja już będę daleko. Zamknął drzwi na dwa spusty, opróżnił doszczętnie kasę — a było tam około pięćdziesięciu tysięcy franków w banknotach — spalił różne papiery, inne pozostawił na widocznym miejscu, napisał list, zapieczętował, a na kopercie wykaligrafował: „Do pani baronowej Danglars”. — Dziś wieczorem — mruknął — sam jej położę ten liścik na toalecie. I rzekł, wyciągnąwszy z szuflady paszport: — Doskonale. Ważny jeszcze na dwa miesiące. 30. CMENTARZ PERE-LACHAISE Pan de Boville spotkał po drodze pogrzeb Walentyny. Dzień był pochmurny i mglisty; wiatr, ciepły jeszcze, ale niosący śmierć pożółkłym liściom, strącał je z gałęzi prawie nagich i miótł pod nogi olbrzymiego tłumu, który zalegał bulwary. Pan de Villefort, urodzony paryżanin, uważał cmentarz Pere-Lachaise za jedyną przystań godną przyjąć zwłoki paryżanki. Inne cmentarze poczytywał za cmentarze wiejskie, nieeleganckie. Człowiekowi z dobrego towarzystwa przystało spocząć tylko na cmentarzu Pere-Lachaise. Kupił więc, jak to wiemy, miejsce na grób rodzinny i wzniósł mauzoleum, gdzie spoczywały już zwłoki jego pierwszej żony i jej rodziców. Na frontonie widniał napis — tak sobie bowiem życzyła biedna Renata, matka Walentyny: GRÓB RODZINY DE SAINT-MERAN I DE VILLEFORT. Tedy to na cmentarz Pere-Lachaise zdążył wspaniały kondukt, wyruszywszy z Przedmieścia Świętego Honoriusza. Przeciągał przez cały Paryż. Za karawanem jechało z górą pięćdziesiąt karet, za karetami dwadzieścia dorożek, a ponad pięćset osób szło pieszo. Szli młodzieńcy, których śmierć Walentyny raziła niby grom. Młodzieńcy ci wielbili, mimo naszej lodowatej i prozaicznej epoki, tę dziewczynę poetyczną, piękną, czystą i uroczą, którą śmierć skosiła niby świeży kwiat. Na krańcach miasta dogoniła kondukt kareta zaprzężona w czwórkę ognistych koni. Pędzące konie zatrzymały się w miejscu, naprężając stalowe pęciny: to przyjechał hrabia de Monte Christo. Hrabia wysiadł, wmieszał się w tłum i poszedł za karawanem. Château-Renaud dostrzegłszy hrabiego wysiadł ze swojej karetki i podszedł doń. Beauchamp wysiadł z dorożki. Hrabia rozglądał się wśród tłumu: najwyraźniej szukał kogoś. Nie wytrzymał wreszcie. — A gdzie Morrel? — zapytał. — Nie widział go który z panów? — Zastanawialiśmy się nad tym w domu państwa de Villefort — odrzekł ? Château- Renaud. — Ale żaden z nas go nie zauważył. Hrabia nie pytał więcej i tylko wciąż rozglądał się bacznie. Przybyli w końcu na cmentarz. Bystre oko Monte Christa przeszukało szybko kępy cisów i sosen. Po chwili hrabia uspokoił się: cień jakiś prześliznął się mroczną grabową aleją. Wiadomo jak wygląda pogrzeb w tym wspaniałym mieście umarłych: postacie czerniące się grupami na białych alejach, milczące niebo i milcząca ziemia, ciszę mąci tylko trzask łamanej gałęzi albo żywopłotu, przez który ktoś się przedziera, smętny śpiew księży, łkanie dolatujące sponad kępy kwiatów, przy której klęczy kobieta złożywszy dłonie. Cień przemknął szybko za nagrobkiem Heloizy i Abelarda, przyłączył się do grabarzy, którzy szli przy koniach ciągnących karawan, i tak dotarł do grobowca. Każdy coś albo kogoś obserwował. Monte Christo obserwował ów cień, przez nikogo niemal nie zauważony. Hrabia wychylił się dwa razy z szeregu, aby upewnić się, czy ręka tego człowieka nie sięga po broń ukrytą pod surdutem. Kiedy kondukt zatrzymał się, Morrel — gdyż on to był owym cieniem — stanął oparty o drzewo na wzgórku, skąd widział grobowiec, i przyglądał się ceremonii. Był trupio blady, policzki mu zapadły. Odziany w czarny surdut zapięty wysoko pod szyję, miął nerwowo cylinder. Wszystko odbyło się według zwyczaju. Kilku panów — oczywista najbardziej obojętnych — wygłosiło mowy. Jedni użalali się nad „zmarłą w kwiecie wieku”, drudzy rozpływali się nad bólem ojca. Ktoś wcale pomysłowy oznajmił, iż dziewczę nieraz powstrzymało karzącą rękę pana de Villefort — gdy miecz zawisł już nad głową winowajcy. Wyczerpał się w końcu zasób kwiecistych metafor i żałobnych frazesów, którego dostarczyły nam stance Malherbe'a de Duperiera. Monte Christo wpatrzony w Morrela nie zwracał na to wszystko najmniejszej uwagi. Spokój młodego oficera przeraził hrabiego, co jedyny wśród tłumu czytał w jego duszy. — Patrz — ozwał się nagle Beauchamp do Debraya — Morrel jest tam! Ale po kiego licha tam wlazł? I pokazali Morrela Château-Renaudowi. — Jaki blady! — zauważył Château-Renaud i zaniepokoił się mocno. — Bo zmarzł — wyjaśnił Debray. — O nie — powiedział z wolna Château-Renaud — zdaje mi się, że jest wstrząśnięty. Maksymilian to natura ogromnie wrażliwa. — Nie przesadzajmy — odparł Debray. — Toć prawie nie znał panny Walentyny... Sam mi to mówiłeś. — Tak, ale przypomniałem sobie, że na balu u pani de Morcerf tańczył z Walentyną trzy razy. A wie hrabia, że na tym balu wywołał pan ogromną sensację? — Nic o tym nie wiem — odparł Monte Christo, nie zdając sobie sprawy, z kim rozmawia, tak bacznie obserwował Morrela. Kapitan poczerwieniał, jak gdyby zatrzymał oddech. — Przemówienia skończone, do widzenia panom — rzekł szorstko hrabia. I zawracając, dał zebranym znak do odejścia; po chwili zniknął — jakby zapadł w ziemię. Ceremonia była skończona, przyjaciele i znajomi podążyli w stronę miasta. Tylko Château-Renaud rozglądał się chwilę, szukając Morrela. Ale gdy spojrzał za oddalającym się hrabią, Morrel przepadł gdzieś — i Château-Renaud, nie znalazłszy go już, poszedł za Beauchampem i Debrayem. Monte Christo ukrył się w krzakach i stąd, osłonięty jeszcze szeroką płytą grobową, śledził Morrela. Kapitan zmierzał powoli ku mauzoleum, które opuścili już gapie i grabarze. Morrel rozejrzał się z wolna i niezbyt przytomnie, a gdy skierował wzrok w inną stronę, Monte Christo zbliżył się jeszcze o dziesięć kroków. Morrel ukląkł. Hrabia, wyciągnąwszy szyję i jakby gotów do skoku, podkradł się do kapitana. Morrel oparł czoło o kamień, objął kratę i wyszeptał: — Walentyno... Hrabiemu o mało serce nie pękło. Postąpił jeszcze krok i ujął łagodnie Morrela za ramię. — Szukam cię, drogi przyjacielu — rzekł. Monte Christo spodziewał się wybuchu, wyrzutów, oskarżenia; pomylił się. Morrel spojrzał nań z pozornym spokojem i rzekł: — Modliłem się. Hrabia obrzucił młodzieńca badawczym spojrzeniem. I wtedy uspokoił się nieco. — Może odwieźć pana? — spytał. — Nie. Dziękuję. — Nie trzeba panu czego? — Niech mi pan nie przeszkadza się modlić. Hrabia oddalił się bez słowa i ukrył w innym miejscu, obserwując Morrela bez przerwy. Maksymilian wstał wreszcie, otrzepał spodnie i podążył w kierunku miasta, nie obejrzawszy się ani razu. Szedł wolno ulicą de la Roquette. Hrabia, odesławszy karetę, która czekała u bram cmentarza, udał się za Morrelem, postępując za nim w odległości stu kroków. Maksymilian przeszedł most na kanale i dotarł bulwarami do ulicy Meslay. Po pięciu minutach drzwi Morrelów otwarły się przed Monte Christem. U wejścia do ogrodu Julia przyglądała się z najgłębszą uwagą, jak imć Penelon, biorący swoje rzemiosło ogrodnika na serio, szczepił róże bengalskie. — A, to pan hrabia! — zawołała radośnie Julia. Wszyscy w tym domu cieszyli się, ilekroć Monte Christo przyjechał z wizytą. — Maksymilian wrócił już, prawda? — zapytał hrabia. — Zdaje się, że właśnie tędy przechodził — odrzekła Julia. — Ale niech pan hrabia zawoła, z łaski swojej, Emanuela. — Najmocniej przepraszam, ale spieszno mi do Maksymiliana. Mam dla niego wiadomość ogromnej wagi. — A więc nie zatrzymuję — odrzekła z najwdzięczniejszym uśmiechem i odprowadziła hrabiego do drzwi. Monte Christo wbiegł na drugie piętro. Znalazłszy się tu, jął nasłuchiwać. Nic nie mąciło ciszy. Jak w większości starych domów, które zajmuje tylko jedna rodzina, schody były oddzielone od korytarza jedynie oszklonymi drzwiami. Ale drzwi zamknięto na klucz. Maksymilian zamknął się — od wewnątrz zaś szyby były zasłonięte czerwonymi jedwabnymi zazdrostkami. Hrabia tak się zaniepokoił, że na policzki jego wystąpił rumieniec — był to u tego żelaznego człowieka znak niezwyczajnego wzruszenia. — Co robić? — mruknął. Zastanowił się chwilę. — Zadzwonić — rzekł do siebie. — O nie. Dzwonek zwiastuje czyjąś wizytę, wizyta zaś przyspiesza decyzję u kogoś, będącego w położeniu Maksymiliana, a wtedy często dźwiękowi dzwonka odpowiada strzał. Monte Christo zadrżał — ale że decydował się zawsze błyskawicznie, uderzył łokciem o szybę i szyba rozprysła się w kawałki. Podniósł firankę i ujrzał, jak Morrel, siedzący przy biurku z piórem w ręku, podskoczył, gdy posypało się stłuczone szkło. — To głupstwo — powiedział hrabia — przepraszam najmocniej, drogi przyjacielu! Pośliznąłem się i wybiłem szybę, a skoro wybiłem, to i wejdę do pana; niech pan sobie nie przeszkadza, błagam. I wsunąwszy rękę w otwór po wybitej szybie, przekręcił klucz w zamku. Morrel wstał nie kryjąc irytacji. Postąpił kilka kroków, żeby raczej zagrodzić drogę hrabiemu, niż go powitać. — Do licha, to wina pańskiej służby — rzekł Monte Christo rozcierając sobie łokieć — posadzka u pana lśni jak lustro. — Nie skaleczył się pan aby? — spytał zimno Morrel. — A bo ja wiem? Ale co pan robił? Pisałeś pan? — Ja? — Masz pan palce zawalane atramentem. — A, tak, pisałem. Zdarza się to czasem i wojskowemu. Monte Christo postąpił parę kroków naprzód. Maksymilian przepuścił go rad nierad, ale podążył za nim. — Pisałeś pan? — powtórzył Monte Christo, wpatrując się weń tak bacznie, że aż nużąco. — Miałem już honor oznajmić panu, żem pisał. Hrabia rozejrzał się. — Pistolety obok ekrytuaru! — zdziwił się niby i wskazał palcem broń leżącą na biurku. — Wybieram się w podróż. — Kochany przyjacielu — rzekł hrabia z niewysłowioną łagodnością. — Daj mi pan spokój! — Kochany Maksymilianie, wstrzymaj się z ostateczną decyzją, błagam! — Co za pomysł? — wzruszył ramionami Morrel. — Odkądże to podróż jest ostateczną decyzją? — Maksymilianie, zdejmijmy maski. Maksymilianie, nie złudzisz mnie sztucznym spokojem, tak samo jak ja cię nie złudzę niby błahą troskliwością. Rozumiesz, że skorom wybił szybę i wtargnął do pokoju przyjaciela nie zważając na dyskrecję, musiałem zaniepokoić się naprawdę albo raczej powziąć straszliwe przekonanie. Maksymilianie, zamierzasz popełnić samobójstwo. — Co też panu hrabiemu przychodzi do głowy! — odpowiedział Morrel drżąc. — Mówię panu, że zamierzałeś popełnić samobójstwo — odparł łagodnie hrabia — a oto dowód. Podszedłszy do biurka, uniósł ćwiartkę papieru, pod którą Morrel schował rozpoczęty list i wziął go. Morrel rzucił się, aby wyrwać mu list. Ale Monte Christo, przewidziawszy to, chwycił Maksymiliana za rękę i zamknął ją w uścisku stalowych palców. — Nie myliłem się, Maksymilianie — powiedział hrabia. — Zamierzałeś odebrać sobie życie: napisałeś to! — A tak! — wybuchnął wreszcie Morrel. — Któż by mógł mnie powstrzymać, gdybym zechciał palnąć sobie w łeb? Kto zdobyłby się na to? Posłuchaj pan: Runęły moje nadzieje, serce mam złamane, skończyło się dla mnie życie, wokół mnie tylko śmierć i ohyda, ziemia obróciła się w popiół, nie mogę słuchać głosu ludzkiego. Posłuchaj pan: Jeśli pozwolisz mi umrzeć, ulitujesz się tylko nade mną — bo inaczej postradam rozum i zwariuję. Czy ktoś, kto zna moje łzy i cierpienia, odpowie mi: „Nie masz racji”? Czy nie mam prawa ulżyć swojemu nieszczęściu? Odpowiedz pan: czy zdobędziesz się na to? — Tak — odparł hrabia tonem, którego spokój osobliwie kontrastował ze wzruszeniem młodzieńca — tak, ja się na to zdobędę. — Pan! — zawołał Morrel, a w głosie jego wzbierał gniew i wyrzuty — pan, który łudziłeś mnie niedorzeczną nadzieją? Który powstrzymywałeś mnie kołysząc i usypiając czczymi obietnicami, gdy mogłem jeszcze jakąś szaleńczą decyzją ocalić Walentynę, a gdybym nawet jej nie uratował — umarłaby w moich ramionach; pan, który władasz duchem i materią, pan, który odgrywasz tutaj rolę Opatrzności — a przynajmniej nadajesz sobie takie pozory, nie zdołałeś ocalić otrutej dziewczyny! Doprawdy, budziłbyś pan we mnie litość, gdybyś nie budził odrazy! — Maksymilianie!... — Powiedziałeś mi pan, żebym zdjął maskę, a więc ją zdjąłem! Rad jesteś? Kiedy zaczepiłeś mnie pan na cmentarzu, odpowiedziałem, bo mam dobre serce. Kiedyś pan tu wtargnął, wpuściłem pana dalej... Ale skoro nadużywasz pan mojej cierpliwości, skoro nagabujesz mnie aż w tym pokoju, dokąd schroniłem się jak do grobu... Skoro znów mnie dręczysz, choć myślałem, że nie sposób już zadać mi żadnej tortury — to, hrabio de Monte Christo, mój rzekomy dobroczyńco, hrabio de Monte Christo, zbawco całego świata, będziesz miał, czegoś sobie życzył: zobaczysz, jak umiera przyjaciel!... I Morrel, wybuchnąwszy śmiechem szaleńca, rzucił się ku pistoletom. Monte Christo zbladł jak widmo, oko jego ciskało błyskawice. Położył rękę na pistoletach i rzekł: — A ja ci powtarzam, że samobójstwa nie popełnisz! — Spróbuj mi pan przeszkodzić! — ale wysiłek Maksymiliana zniweczyło znów stalowe ramię hrabiego. — Przeszkodzę panu! — Ale kimże pan jesteś właściwie? Pan, co rościsz sobie prawa do tyrańskiej władzy nad istotami wolnymi i myślącymi? — Kim jestem? — powtórzył Monte Christo. — Posłuchaj: jestem jedynym człowiekiem na świecie — ciągnął — który ma prawo ci powiedzieć: Maksymilianie, w imieniu twojego ojca zakazuję ci dziś umierać. I Monte Christo, majestatyczny, wspaniały, skrzyżował ramiona i zbliżył się do zrozpaczonego młodzieńca, który cofnął się zwyciężony potęgą tego człowieka — potęgą niemal boską. — Czemu pan mówisz o moim ojcu? — wybełkotał. — Czemuż mieszać jego pamięć z moim osobistym dramatem? — Gdyż ja uratowałem życie twojemu ojcu, kiedy, tak jak dziś ty, zamierzał targnąć się na nie, gdyż jestem tym, który przysłał twojej siostrze sakiewkę, a staremu Morrelowi „Faraona.” Bom jest Edmund Dantes, na którego kolanach bawiłeś się w dzieciństwie. Morrel cofnął się jeszcze o krok, chwiejąc się i dysząc — był zdruzgotany. Nagle sił mu nie stało — krzyknął i padł u stóp Monte Christa. Lecz po chwili otrząsnął się, bowiem zadziwiająco silna natura doszła w nim do głosu. Zerwał się, wypadł z pokoju na schody, wołając: — Julio! Julio! Emanuelu! Emanuelu! Monte Christo chciał wypaść za nim, ale Maksymilian trzymał drzwi z całych sił i nie wypuszczał hrabiego. Julia, Emanuel, Penelon i kilkoro służby nadbiegli przerażeni. Morrel wziął ich za ręce, otworzył drzwi i zawołał: — Na kolana! — głos, przerywany łkaniem, wiązł mu w gardle. — Na kolana! To nasz dobroczyńca! To on ocalił naszego ojca! To... Miał już zawołać: To Edmund Dantes! Ale hrabia ścisnął mu znacząco rękę. Julia chwyciła rękę hrabiego, Emanuel ściskał go niby bóstwo opiekuńcze. Morrel padł znowu na kolana. Wtedy ten człowiek spiżowy uczuł, jak rośnie mu serce, płomień piekący trysnął mu z gardła do oczu — skłonił głowę i zapłakał. Przez dłuższą chwilę w pokoju tym wszyscy płakali i wzdychali tak serdecznie, że radowało to najukochańszych aniołów Pana! Julia ochłonąwszy podbiegła, ciesząc się jak dziecko, do salonu i wyjęła spod kryształowego klosza sakiewkę, którą nieznajomy dał jej w Alejach Meilhańskich. A w tym czasie Emanuel mówił zdławionym głosem do Monte Christa: — Czemuż pan hrabia czekał aż do dziś, by wyjawić, kim jest? Pan, przy którym tylekroć mówiliśmy o nieznanym dobroczyńcy? Widział pan przecież, jaką żywimy dla niego wdzięczność, jakim otaczamy go uwielbieniem. O, było to okrucieństwo nie tylko wobec nas, ale, śmiem to powiedzieć, i wobec siebie. — Posłuchaj, mój przyjacielu — odparł hrabia — a mogę nazywać tak pana, gdyż nie domyślając się tego, jesteś moim przyjacielem od lat jedenastu. Tajemnica ta wydała się, zaszły bowiem ważne wypadki, o których dowiedzieć się nie możesz. Bóg mi świadkiem, że chciałem ją na zawsze zagrzebać w duszy, ale pański szwagier wydarł mi ją gwałtem, czego żałuję, to pewne. A widząc, że Maksymilian osunął się na fotel, dodał szeptem, ściskając znacząco dłoń Emanuela: — Czuwaj pan nad nim. — A po co? — zdziwił się Emanuel. — Nie mogę panu tego powiedzieć, ale czuwaj. Emanuel rozejrzał się po pokoju i spostrzegł pistolety. W oczach jego odmalowało się przerażenie. Wskazał broń palcem. Hrabia kiwnął głową. Emanuel sięgnął po broń. — Nie ruszaj pan tego — powiedział hrabia. Podszedł do Morrela i wziął go za rękę. Desperacja młodzieńca przeszła teraz w głębokie odrętwienie. Wróciła Julia niosąc jedwabną sakiewkę. Na policzkach młodej kobiety błyszczały łzy radości, niby krople rosy porannej. — Oto nasza relikwia — rzekła. — Nie myśl pan, że straciła dla mnie na wartości od momentu, gdyśmy poznali naszego zbawcę. — Moje dziecię — odrzekł Monte Christo rumieniąc się — oddaj mi z łaski swojej tę sakiewkę; skoro poznałaś rysy mojej twarzy, pragnąłbym, żebyś zachowała mnie w pamięci tylko ze względu na przyjaźń, o którą cię proszę. — O — rzekła Julia tuląc sakiewkę do serca — błagam, zostaw mi ją pan. Bo co będzie, jeśli nas opuścisz? Bo opuścisz nas kiedyś, prawda? ? Odgadłaś pani — uśmiechnął się Monte Christo. — Za tydzień opuszczę ten kraj, gdzie tyle ludzi, którzy zasługiwali na zemstę niebios, żyło szczęśliwie, podczas gdy ojciec mój umierał z głodu i rozpaczy. Zapowiadając rychły odjazd, Monte Christo przyglądał się bacznie Morrelowi i zauważył, że słowa: „opuszczę ten kraj” nie wyrwały młodzieńca z letargu. Pojął tedy, że musi stoczyć z desperacją przyjaciela ostatnią walkę. Uścisnął dłonie Julii i Emanuelowi i rzekł łagodnie, z ojcowska: — Moi drodzy, chciałbym zostać sam z Maksymilianem. Dzięki temu Julia mogła zabrać niepostrzeżenie cenną sakiewkę. Pociągnęła żywo męża. — Zostawmy ich — rzekła. Hrabia pozostał z Morrelem, nieruchomym niby posąg. — No i cóż, Maksymilianie — zagadnął, dotykając jego ramienia palcem, z którego jakby tryskał ogień — jesteś znowu mężczyzną? — Tak, zaczynam znów cierpieć. Hrabia zmarszczył czoło, nachmurzył się i jakby zawahał. — Maksymilianie, Maksymilianie — rzekł — twoje myśli nie są godne chrześcijanina! — Uspokój się, przyjacielu — odparł Morrel, podnosząc głowę i uśmiechając się z niewysłowionym smutkiem — śmierci już teraz szukał nie będę. — A więc odłożysz broń i przestaniesz rozpaczać? — Nie. Mam lepsze lekarstwo na rozpacz niż lufa pistoletu i sztylet. — Biedny szaleńcze!... I cóż to takiego? — Boleść. Ona i tak mnie zabije. — Przyjacielu — rzekł Monte Christo z taką samą melancholią — posłuchaj mnie: Jednego dnia w przystępie podobnej rozpaczy także chciałem popełnić samobójstwo. Jednego dnia twój ojciec pogrążony w rozpaczy chciał się zabić. Gdyby powiedziano twojemu ojcu w chwili, gdy przystawiał sobie lufę do czoła... Gdyby powiedziano mi w momencie, gdym przez trzy dni wyrzucał chleb więzienny... Gdyby powiedziano nam obu w tej decydującej chwili... „Żyjcie! Pewnego dnia, szczęśliwi, będziecie błogosławić życie!” Uśmiechnęlibyśmy się z niedowierzaniem i boleścią, skądkolwiek dochodziłby ów głos, a jednak ile razy twój ojciec całował cię błogosławiąc życie, ile razy ja sam... — O! — przerwał Morrel hrabiemu — pan straciłeś tylko wolność, mój ojciec utracił jedynie majątek, a jam stracił Walentynę! — Spójrz na mnie, Maksymilianie — odparł hrabia owym uroczystym, a w pewnych okolicznościach jakże imponującym i szlachetnym tonem — spójrz na mnie: nie płaczę, krwi mojej nie trawi ogień, serce moje nie bije żałobnie. A przecież patrzę, Maksymilianie, jak cierpisz ty, którego kocham jak syna; czyż ci to nie mówi, że boleść jest podobna życiu: zawsze zostawia nam jeszcze coś nieznanego. Otóż jeśli cię proszę, jeśli ci rozkazuję, byś żył, to w przekonaniu, że kiedyś podziękujesz mi za to. — O Boże! Cóż pan mi mówisz? Czyż się pan zastanowił? A może pan nigdy nie kochałeś? — Gadasz jak dziecko! — To znaczy prawdziwą miłością. Bo ja, widzi pan, dojrzałem jako żołnierz; nie kochałem do dwudziestego dziewiątego roku życia, gdyż uczucia, których doświadczałem wcześniej, nie zasługiwały na miano miłości. Owóż mając lat dwadzieścia dziewięć ujrzałem Walentynę: kocham ją prawie dwa lata i od dwóch lat czytałem w jej sercu cnoty dziewicy i małżonki wypisane ręką Pana. Bo to serce otwarło się przede mną niby księga. Hrabio, zaznałem dzięki Walentynie szczęścia niezmiernego, nieskończonego, tajemniczego, szczęścia boskiego i zbyt wielkiego jak na ten świat, ale skoro było to szczęście ziemskie, nie ma dla mnie na tej ziemi bez Walentyny nic oprócz łez i rozpaczy. — Powiedziałem ci, byś nie tracił nadziei. ? A więc powtórzę: zastanów się pan. Starasz się pan mnie przekonać, a jeśli mnie przekonasz, postradam rozum, gdyż uwierzę za twoją sprawą, że ujrzę jeszcze Walentynę. Hrabia uśmiechnął się. — O przyjacielu i ojcze! — zawołał Morrel w uniesieniu. — Zastanów się, powtarzam po raz trzeci, bo zaczynasz mieć na mnie taki wpływ, że mnie to przeraża! Zastanów się nad sensem własnych słów, gdyż oczy moje znów zaczynają widzieć, a serce odżywa i zapala się w nim ogień. Zastanów się, bo za twoją sprawą zacznę wierzyć w świat nadprzyrodzony. Usłuchałbym, gdybyś rozkazał mi podnieść kamień grobowy przykrywający córkę Jaira; gdybyś mi kazał chodzić po falach, jak kazano apostołowi, poszedłbym na jeden znak twojej ręki. Zastanów się — bo słuchać zacznę. — Nie trać, przyjacielu, nadziei — powtórzył hrabia. — Ach! — odrzekł Morrel, spadając z wyżyn egzaltacji w otchłań smutku — ach, naigrawasz się pan ze mnie, niby dobra albo raczej samolubna matka koisz miodowymi słowy mój ból, jak się koi ból dziecka, którego płacz nuży. Nie, drogi przyjacielu, omyliłem się powiadając ci, żebyś się zastanowił. Nic się nie bój — zagrzebię mój ból na dnie serca z takim staraniem, utaję go tak głęboko, że nie będziesz nawet musiał mi współczuć. Żegnaj, przyjacielu, żegnaj! — Nie, Maksymilianie — odrzekł hrabia — od tej chwili zamieszkasz ze mną i nie będziemy się rozstawać, a za tydzień obaj wyjedziemy z Francji. — Powiesz pan znowu, bym nie tracił nadziei? — Mówię ci, byś nie tracił nadziei, ponieważ mam dla ciebie lekarstwo. — Hrabio, przyprawiasz mnie o jeszcze większy smutek, jeśli to w ogóle możliwe. Sądzisz, że po tym ciosie odczuwam ból zwyczajny i chcesz mnie leczyć zwyczajnym w takich razach środkiem — podróżą. I Morrel potrząsnął głową, okazując wzgardliwe niedowierzanie. — I cóż ci mam jeszcze powiedzieć? Wierzę w moje obietnice, zgódź się, bym dokonał doświadczenia. — Hrabio, przedłużysz tylko moją agonię. — A więc, o słabe serce, nie masz już sił, by użyczyć paru dni przyjacielowi, który pragnie dokonać próby? A wiesz ty, co potrafi hrabia de Monte Christo? Wiesz ty, że rozkazuje on niejednej ziemskiej potędze? Wiesz ty, że ma dość wiary w Boga, by uzyskać cud u tego, który powiedział, że wiara góry przenosi? A ja spodziewam się tego cudu, więc i ty oczekuj go, Maksymilianie, albo... — Albo... — powtórzył Morrel. — Albo zastanów się, bo nazwę cię niewdzięcznikiem. — Ulituj się nade mną, hrabio. — Posłuchaj, Maksymilianie: mam dla ciebie tyle litości, że jeśli za miesiąc, dokładnie za miesiąc o tej samej godzinie cię nie uleczę, to, zapamiętaj moje słowa, dam ci te pistolety naładowane i kielich włoskiej trucizny piorunującej i pewniejszej niż ta, która zabiła Walentynę. — Przyrzekasz mi to pan? — Tak, bo i ja jestem człowiekiem; i ja pragnąłem śmierci — i często, choć nieszczęście oddaliło się ode mnie, marzę o rozkoszach wieczystego snu. — I szczerze przyrzekasz mi to, hrabio? — Nie przyrzekam, ale przysięgam — odrzekł Monte Christo wznosząc rękę. — A więc przysięgasz pan na honor, że jeśli za miesiąc nie zaznam pociechy, pozwolisz mi rozporządzać moim życiem i nie nazwiesz mnie niewdzięcznikiem? — Dokładnie za miesiąc, o tej samej godzinie, termin to święty. Czy wiesz, że mamy dziś piątego września? Dziesięć lat temu, tegoż dnia, uratowałem twojego ojca. Morrel ucałował ręce hrabiego. Hrabia nie zaprotestował. — Za miesiąc — powiedział hrabia — siądziemy razem przy stole, na którym położę broń i postawię kielich z trucizną, ale czy w zamian za to obiecujesz zaczekać? — Teraz ja przysięgam! — zawołał Morrel. Monte Christo przytulił go do piersi i długo trzymał w objęciach. — Od dziś — ozwał się — będziesz mieszkał u mnie. Zajmiesz apartament Hayde: syn zastąpi mi córkę. — A Hayde? Cóż się z nią stało? — Wyjechała dziś w nocy. — Opuściła cię? — Będzie czekać na mnie. Spakuj się i przyjedź do mnie, a tymczasem wyprowadź mnie tak, by nikt nie widział. Maksymilian spuścił głowę i usłuchał, jak dziecię słucha ojca. 31. PODZIAŁ Pierwsze piętro owego hoteliku przy ulicy Saint-Germain-des-Pres, hoteliku, który Albert wybrał na mieszkanie dla matki i dla siebie, zajmowała w całości jakaś tajemnicza osobistość. Sam odźwierny nie widział nigdy twarzy owego lokatora, zimą bowiem tajemniczy osobnik chodził okutany po sam nos w czerwony szal — niczym stangret z dobrego domu czekający na swoich państwa przed teatrem, w lecie zaś, mijając portiernię, wycierał zawsze nos ogromną chustką. Zaznaczyć trzeba, że wbrew utartym zwyczajom nikt w hotelu nie śledził owego lokatora. Przyczyną tu były pogłoski, że osobnik ów to dygnitarz o długiej ręce, któremu lepiej się nie narażać. Zjawiał się na ogół regularnie — czasami tylko o wcześniejszej albo późniejszej godzinie, ale prawie zawsze, zimą czy latem, przychodził około czwartej i nigdy nie zostawał na noc. Zimą, o wpół do czwartej, dyskretna służąca, która opiekowała się mieszkaniem, rozpalała ogień na kominku. Latem o wpół do czwartej przynosiła lody. O czwartej zjawiał się, jakeśmy powiedzieli, tajemniczy osobnik. Po dwudziestu minutach przed hotelikiem zatrzymywał się powóz. Dama, w sukniach czarnych albo granatowych i zawsze zawoalowana, wysiadała z powozu, przemykała się jak cień obok portierni i wbiegała na schody — stopnie nigdy nie zatrzeszczały pod jej lekką stopą. I nigdy nikt nie zapytał do kogo idzie. Obaj odźwierni nie wiedzieli więc, jak wygląda twarz nieznajomej. Byli to jednak odźwierni wzorowi, unikat może wśród ogromnego zrzeszenia odźwiernych stolicy: dlatego odznaczali się tą zadziwiającą dyskrecją. Dama zatrzymywała się oczywiście na pierwszym piętrze. Stukała w umówiony sposób do drzwi. Drzwi otwierały się i zamykały zaraz — więcej wam mówić nie trzeba. Podobnie oboje wychodzili z hotelu. Najpierw zawoalowana dama wsiadała do powozu, który znikał za rogiem tej lub owej ulicy; po dwudziestu minutach wychodził nieznajomy, okutany czerwonym szalem albo zasłaniając twarz chustką do nosa — i znikał także. Nazajutrz po wizycie hrabiego de Monte Christo u Danglarsa tajemniczy lokator zjawił się o dziesiątej rano. Rzecz wyjątkowa. Po chwili, a nie po zwykłych dwudziestu minutach, zajechała dorożka i zawoalowana dama wbiegła pędem na schody. Drzwi otwarły się i zamknęły. Ale nim się zamknęły, dama zawołała: — O mój najdroższy Lucjanie! Odźwierny, usłyszawszy to, niechcący dowiedział się, że lokatorowi na imię Lucjan. Ale że był odźwiernym wzorowym, postanowił nie wygadać się nikomu, nawet żonie. — No i cóż się stało, moja droga? — zapytał ten, którego imię wydało się na skutek pośpiechu i pomieszania damy. — Mówże. — Mój drogi, czy mogę liczyć na ciebie? — Oczywiście, wiesz o tym dobrze. Ale co się stało? Twój bilet, który otrzymałem z rana, zaniepokoił mnie straszliwie. Pismo nerwowe, świadczące, o pośpiechu... uspokój się, nie przerażaj mnie jeszcze bardziej. — Lucjanie, wielkie wydarzenia! — rzekła dama spoglądając niepewnie. — Mój mąż wyjechał tej nocy. — Wyjechał? A dokąd? — Nie wiem. — Jak to nie wiesz? Wyjechał na zawsze? — Tak! O dziesiątej wieczór kazał się odwieźć na rogatkę Charenton; czekała tam na niego podróżna kolasa; wsiadł ze swoim kamerdynerem i kazał jechać do Fontainebleau. — I cóż ty na to? — Zaraz, zaraz, kochanie. Zostawił mi list. — List? — Tak, przeczytaj. Baronowa wydobyła z kieszeni odpieczętowany list i podała go Debrayowi. Debray, nim zabrał się do czytania, namyślał się dłuższą chwilę: starał się odgadnąć treść listu — a raczej bez względu na to, co by list zawierał, powziąć z góry decyzję. Namyśliwszy się, jął czytać; oto co zawierał ów list, który zasiał aż tyle niepokoju w sercu pani Danglars: Małżonko i wzorze cnoty! Debray spojrzał mimo woli na baronową, ona zaś zaczerwieniła się po same białka. — Czytaj — rzekła. Debray czytał więc dalej: Kiedy otrzymasz ten list, nie będziesz miała już męża. O, nie alarmuj są zbytnio; nie będziesz miała męża, tak jak nie masz córki — a ja będę na jednym z gościńców wiodących ku granicy. Winienem Ci wyjaśnienia, a że jesteś kobietą, która zrozumie je wybornie, udzielę ich. Posłuchaj: Dziś przed południem musiałem wypłacić pięć milionów; po chwili zjawił się następny interesant żądając tej samej sumy; powiedziałem mu, żeby przyszedł jutro. Dziś więc wyjeżdżam, aby uniknąć owego jutra, które byłoby dla mnie bardzo niemiłe. Rozumiesz to, nieprawdaż, perło wśród małżonek? Powiadam: rozumiesz, bo znasz moje interesy równie dobrze jak ja, a znasz je nawet lepiej, bo nie mam pojęcia, gdzie przepadło więcej niż pół mojej fortuny, wcale niegdyś pięknej, a ty, jestem tego pewien, mogłabyś udzielić mi w tym względzie jak najdokładniejszych informacji. Kobiety posiadają niezawodny instynkt chroniący je przed niebezpieczeństwem, a za pomocą algebry, którą wykoncypowały same, objaśnią nawet cud. Ale ja, który znam tylko cyfry, nie wiem już nic od chwili, gdy oszukały mnie one. Czyś podziwiała, jak szybko upadłem? Czy nie oślepił Cię blask moich topniejących sztab złota? Bo ja, przyznam się, widziałem tylko ogień; miejmy nadzieję, że z popiołów wygrzebałaś jeszcze trochę złota. Odjeżdżam krzepiony tą nadzieją, małżonko nad wyraz roztropna, toteż sumienie bynajmniej nie wyrzucą mi, że Cię opuszczam. Pozostają Ci przyjaciele i pozostają rzeczone popioły — i, to już nadmiar szczęścia, wolność, którą Ci zwracam. A jednak, łaskawa Pani, muszę w tych wyjaśnieniach umieścić teraz pewien punkt natury osobistej. Przymykałem filozoficznie oczy, dopóki sądziłem, że pracujesz dla dobra naszego domu i dla szczęścia córki, ale żeś obróciła nasz dom w ruinę, nie zamierzam kłaść fundamentów pod cudzy majątek. Wziąłem Cię bogatą, aczkolwiek niezbyt godną szacunku. Wybacz mi tę otwartość, ale że — jak mam nadzieję — Ty jedynie będziesz czytała te słowa, po cóż je owijać w bawełnę. Powiększałem naszą fortunę przez lat piętnaście, aż do momentu, kiedy obaliło ją parę tajemniczych dla mnie katastrof. Powiedzieć mogę, że nie stało się to z mojej winy. Ty zaś pracowałaś jedynie po to, aby powiększyć swoją fortunę — i udało Ci się, jestem głęboko przekonany. Zostawiam Cię taką, jaką wziąłem: bogatą, aczkolwiek niezbyt godną szacunku. Żegnaj. Bo i ja od dzisiaj zaczynam pracować li tylko dla własnej korzyści. Wdzięczny jestem za przykład, który mi dałaś, i wiernie pójdę w Twoje ślady. Twój oddany mąż Danglars Podczas tej długiej i przykrej lektury baronowa nie odrywała wzroku od Lucjana. Młody człowiek, choć ogromnie opanowany, czytając to czerwieniał, to bladł. Skończywszy złożył starannie papier i znów się zadumał. — No i co? — zapytała pani Danglars z łatwo zrozumiałym niepokojem. — Jak to „co”, łaskawa pani? — Co pomyślałeś, przeczytawszy ten list? — To całkiem proste, łaskawa pani: pomyślałem, że pan Danglars odjechał żywiąc jakieś podejrzenia. — Oczywiście, ale czy tylko to masz mi do powiedzenia? — Nie rozumiem, o co pani chodzi — odparł lodowato Debray. — Odjechał na zawsze i nigdy już nie wróci! — E, niech pani baronowa w to nie wierzy. — Ależ nie wróci, znam go. To człowiek nieugięty, jeśli tylko decyzja kojarzy się u niego z interesem. Gdyby myślał, że przydam mu się na coś, zabrałby mnie. Zostawił mnie w Paryżu, ponieważ nasza separacja przyda się może jego projektom: a więc to separacja nieodwołalna, a ja jestem wolna — mówiła prosząco pani Danglars. Lecz Debray nie zważał ani na niespokojne, pytające spojrzenie, ani na słowa pełne utajonej prośby. — I pan nic na to? — zagadnęła wreszcie. — Chciałem tylko zapytać, co pani zamierzasz uczynić. — To ja miałam zapytać cię o to — odrzekła baronowa z bijącym sercem. — Aha, prosisz więc pani o radę. — Tak, proszę o radę — odrzekła baronowa, a serce jej się ścisnęło. — Skoro tak — odparł chłodno — radzę udać się w podróż. — W podróż... — wyszeptała pani Danglars. — Naturalnie. Pan Danglars napisał przecie, że jesteś pani bogata i wolna. Moim zdaniem, musisz pani opuścić Paryż, zwłaszcza po skandalu z małżeństwem panny Eugenii i po wyjeździe pani barona. Ważne jest tylko, aby wszyscy myśleli, że jesteś pani porzucona i biedna, gdyż nikt nie wybaczy żonie bankruta, która żyłaby zbytkownie i prowadziła dom otwarty. Winnaś więc pani zabawić jeszcze dwa tygodnie w Paryżu, żaląc się wszystkim, że mąż cię opuścił, i opowiadając najlepszym przyjaciółkom, w jaki sposób się to odbyło. One zaś powtórzą to dalej. Następnie wyprowadzisz się pani ze swojego pałacu, zostawiając tam klejnoty, zrzekniesz się dożywocia, a wtedy zaczną wychwalać twoją bezinteresowność. Wszystkim więc będzie wiadomo, że jesteś pani opuszczona i biedna — gdyż tylko ja jeden znam pani sytuację majątkową i jestem gotów, jako lojalny wspólnik, zdać rachunek. Baronowa, blada, przybita, słuchała z rozpaczą i przerażeniem owego spokojnego i rzeczowego dyskursu. — Porzucona! — rzekła. — A tak, porzucona, ma pan rację, teraz już nikt nie będzie wątpił o tym. Była to jedyna odpowiedź, jaką mogła dać Debrayowi ta kobieta tak dumna i tak namiętnie zakochana. — Ale bogata, a nawet bardzo bogata — ciągnął Debray wyjmując z pugilaresu jakieś papiery i rozkładając je na stole. Pani Danglars nie zwracała na to uwagi, usiłując stłumić boleść i powstrzymać łzy. Zwyciężyło w końcu poczucie godności — jeśli nie zdołała nakazać sercu milczenia, powstrzymywała łzy. — Łaskawa pani — ozwał się Debray — minęło mniej więcej pół roku, jak zawarliśmy spółkę. Wniosłaś pani sto tysięcy franków kapitału. Rozpoczęliśmy operację w maju. W maju zarobiliśmy czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków. W czerwcu zarobek wzrósł do dziewięciuset tysięcy. W lipcu dodaliśmy jeszcze do niego sto siedemdziesiąt tysięcy franków. Był to, jak pani wiadomo, miesiąc pożyczki hiszpańskiej. Na początku sierpnia straciliśmy trzysta tysięcy franków, ale piętnastego tegoż miesiąca powetowaliśmy stratę, pod koniec zaś mieliśmy nowy zarobek; w obecnej bowiem chwili nasze aktywa wynoszą dwa miliony czterysta tysięcy franków — czyli na każde z nas przypada milion dwieście tysięcy. A teraz — ciągnął Debray, spoglądając wciąż do notatnika ze spokojem i systematycznością agenta giełdowego — trzeba jeszcze dodać osiemdziesiąt tysięcy franków procentu. — Skądże procent — przerwała baronowa — jeśli nigdzie pan tej sumy nie ulokowałeś? — Wybaczy łaskawa pani — odparł zimno Debray — ale miałem upoważnienie na lokatę i skorzystałem z tego upoważnienia. Tak więc przypada jeszcze na panią czterdzieści tysięcy franków procentu plus sto tysięcy franków kapitału wniesionego: razem sto czterdzieści tysięcy franków. Owóż, powodowany przezornością, zgromadziłem onegdaj pani pieniądze; mógłby kto powiedzieć, żem domyślał się, iż wkrótce będę musiał pani zdać rachunki. Pieniądze pani są tutaj, w połowie w banknotach, a w połowie w czekach na okaziciela. Uważałem, że dom mój nie jest nazbyt pewny, z drugiej zaś strony nie wierzę w dyskrecję rejentów. A zresztą własność jest jeszcze bardziej gadatliwa niż rejent; następnie, cokolwiek nabyłabyś pani albo posiadła, musiałoby wejść do wspólnoty małżeńskiej; przechowałem więc tę sumę — jedyną dziś pani fortunę — w szkatułce, którą sam ukryłem w tej szafie. A teraz — tu Debray otworzył szafę, a potem szkatułkę — oto osiemset tysięcy w banknotach tysiącfrankowych, oprawionych jak pani widzi, w skórę okutą żelazem. Dołączam obligacje na dwadzieścia pięć tysięcy franków renty. Porękawiczne wynosi jakieś sto dziesięć tysięcy. Oto bon płatny u mojego bankiera — a że moim bankierem nie jest pan Danglars, bon ma pokrycie, niech pani będzie spokojna. Pani Danglars spojrzała machinalnie na bon, obligacje i plik banknotów. Ogromna ta fortuna leżąc na stole wyglądała z pozoru skromnie. Nie uroniwszy ani jednej łzy i tłumiąc łkanie, baronowa włożyła banknoty do torebki, obligacje i bon wsunęła w pugilaresik. Stała blada, milcząca — czekała na serdeczne słowo, które pocieszyłoby ją w bogactwie. Czekała jednak daremnie. — Będziesz pani mogła — powiedział Debray — otoczyć się zbytkiem, posiadając około sześćdziesięciu tysięcy liwrów renty. To suma olbrzymia, zwłaszcza że musisz pani na rok usunąć się od świata. Dzięki tym pieniądzom zaspokoisz pani wszelkie swoje fantazje. Oczywiście, gdyby to pani nie wystarczyło, boć przywykłaś do największego zbytku, możesz pani czerpać z mojej kasy; jestem skłonny zaofiarować pani, naturalnie tytułem pożyczki, cały swój majątek, to znaczy milion sześćset tysięcy franków. — Dziękuję panu. Toć zwracasz mi pan o wiele więcej, niż potrzeba biednej kobiecie, która nieprędko powróci do życia towarzyskiego. Debray zdziwił się, lecz opanował szybko zdziwienie, uczynił gest, który mógł wyrażać takie oto słowa wypowiedziane tonem jak najuprzejmiejszym: „Czyń pani, co zechcesz”. Do tej chwili pani Danglars liczyła pewnie na coś jeszcze, ale widząc ów gest niefrasobliwy, obłudne spojrzenie, które mu towarzyszyło i głęboki ukłon złożony w jakże znaczącym milczeniu, uniosła głowę, otworzyła drzwi i spokojnie, bez scen, lecz i bez wahania zbiegła ze schodów; nie raczyła skłonić się temu człowiekowi, który pozwolił jej odejść w ten sposób. — Phi! — zawołał Debray, kiedy odeszła. — Na pewno nie zastosuje się do moich rad; zostanie w swoim pałacu, będzie czytać romanse i grać w lancknechta, nie mogąc już grać na giełdzie. I wykreślił starannie z notesu te wszystkie sumy, które jej wypłacił. — Pozostaje mi przeszło półtora miliona — rzekł. — Szkoda, że panna de Villefort umarła! Poślubiłbym ją, bo taka żona odpowiadałaby mi pod każdym względem. I jak zwykle, odczekał z flegmą dwadzieścia minut, aby wyjść wreszcie. Przez tych dwadzieścia minut liczył popatrując na zegarek, który położył przed sobą. Asmodeusz, diabeł, który w arcydziele Lesage'a zaglądał do wnętrza domów zerwawszy z nich dachy, uradowałby się zajrzawszy do hoteliku przy ulicy Saint- Germain-des-Pres, w momencie, gdy Debray zajęty był liczeniem. Nad pokojem, gdzie Debray podzielił się milionami z panią Danglars, mieszkali również nasi znajomi, którzy odegrali w tej opowieści ważną rolę. Czytelnik tedy chętnie spotka się z nimi. Był tam pokój Mercedes i Alberta. Mercedes zmieniła się bardzo — nie odmienił jej skromny strój, ponieważ nigdy nie ubierała się z nadmiernym przepychem: nie zmieniła się też dlatego, aby ubóstwo wywołało u niej depresję, zmieniła się, gdyż oko jej straciło blask i nie uśmiechały się usta; zmieniła się, ponieważ słowa zamierały jej na wargach skutkiem ustawicznego zakłopotania. Dowcip, niedawno jeszcze błyskotliwy, przygasł zupełnie. Ale nie ubóstwo zgasiło ów dowcip, a nędza ciążyła jej nie dlatego, by Mercedes nie miała odwagi. Choć zagubiona w sferze, którą sama wybrała, wydawała się królową co z pałacu przeniosła się do chaty. Sama nie poznawała się w tym otoczeniu: musiała nakrywać do stołu stawiając grube, fajansowe talerze, a puchowe łoże zamienić na tapczan. Piękna Katalonka — albo jeśli wolicie, szlachetna hrabina — utraciła dumne spojrzenie i czarujący uśmiech, ponieważ oko jej spoczywało na szkaradnych przedmiotach. Pokój wyklejony był szarą tapetą, którą oszczędny kamienicznik uważa za najpraktyczniejszą, niełatwo się bowiem brudzi. Na podłodze nie było kobierca. Meble zwracały uwagę fałszywym zbytkiem, a jaskrawymi kolorami raziły oko nawykłe do wykwintnego otoczenia. Oto w jakich warunkach żyła pani de Morcerf opuściwszy swój pałac. Cisza przyprawiała ją tu o zawrót głowy, jak podróżnemu kręci się w głowie, gdy stanie nad przepaścią. Wiedząc, że Albert obserwuje ją wciąż ukradkiem, zmuszała się do bladego uśmiechu, a w oczach jej błyszczała sztuczna wesołość. Albert nie czuł się dobrze, nie mógł bowiem zapomnieć o dawnym zbytku. Chciał chodzić bez rękawiczek, uważał jednak, że ręce ma nazbyt białe. Chciał chodzić pieszo, uważał jednak, że buty ma nazbyt wylakierowane. Tak czy inaczej, tych dwoje szlachetnych, inteligentnych i kochających się ludzi rozumiało się bez słów, toteż mogli sobie powiedzieć bez osłonek, że kończą się ich zasoby materialne. Mercedes nie zbladła tedy, gdy syn rzekł do niej: — Mamo, nie mamy już pieniędzy. Mercedes nigdy dotąd nie zaznała prawdziwej nędzy. Sama często za młodu mówiła o swoim ubóstwie, ale nędzę od ubóstwa dzieli przepaść. U Katalończyków brakowało jej mnóstwa rzeczy, lecz nie brakowało wielu innych. Gdy sieci były dobre, były i pełne. Kiedy zaś sprzedawano ryby, nie brakło sznurka na reperację sieci. Żyjąc samotnie, zajmowała się tylko sobą i swoją miłością, ale miłość nie wiązała się z jej położeniem materialnym. Tym zaś, co posiadała, dzieliła się zawsze jak najhojniej. A dziś musiała się dzielić, ale nie miała czym. Nadchodziła zima. Mercedes nie mogła napalić w tym pokoju nagim i zimnym — ona, która mieszkała w pałacu ogrzewanym kaloryferami od piwnic do strychu. Nie miała ani jednego kwiatuszka — ona, której mieszkanie było jedną wielką cieplarnią napełnioną najkosztowniejszymi roślinami! Ale miała syna... Oboje z jednakową egzaltacją pojmowali swój obowiązek. Egzaltacja to niemal entuzjazm, a entuzjazm czyni nas obojętnymi na rzeczywistość. Ale gdy entuzjazm przygasł, trzeba było z krainy marzenia zstąpić powoli na ziemię. Trzeba było wreszcie pomówić o rzeczach realnych. — Moja mamo — mówił Albert w momencie, gdy pani Danglars zbiegała ze schodów — obliczmy nasze bogactwa, muszę wiedzieć, ile mamy, żeby ułożyć plan. — Nic nie mamy — odpowiedziała Mercedes ze smutnym uśmiechem. — No, nie przesadzaj, mamy przecież trzy tysiące franków, a za tę sumę możemy we dwoje żyć nader przyjemnie. — Dziecko z ciebie — westchnęła Mercedes. — Niestety, mamo, wydałem w życiu tyle, że wiem, jaką wartość ma pieniądz. Trzy tysiące franków to suma olbrzymia, buduję na niej przyszłość cudowną i bezpieczną. — Łatwo ci to powiedzieć, moje dziecko, ale zastanów się, czy my te trzy tysiące franków przyjmiemy — rzekła Mercedes czerwieniąc się. — Ależ to postanowione, jak mi się zdaje — odparł stanowczo Albert. Przyjmujemy je tym bardziej, że ich jeszcze nie mamy, boć są zakopane w Marsylii. A za dwieście franków pojedziemy oboje do Marsylii. — Za dwieście franków? Czy ty wiesz, Albercie, co mówisz? — Poinformowałem się już na stacji dyliżansów i w przedsiębiorstwie statków parowych. Obliczyłem już wszystko. Do Châalons pojedziesz dyliżansem. Jak widzisz, mamo, traktuję cię jak królową, bo to będzie kosztować trzydzieści pięć franków. Albert wziął pióro i zaczął pisać: Dyliżans 35 fr. Statek parowy z Châlons do Lyonu 6 Statek parowy z Lyonu do Avignonu 16 Z Avignonu do Marsylii 7 Inne koszta 50 Razem 114 fr. — Powiedzmy, sto dwadzieścia franków — dodał Albert z uśmiechem. — Widzisz, mamo, jaki jestem hojny? — A ty, mój biedaku? — To nie widzisz, żem zachował dla siebie osiemdziesiąt franków? Młody człowiek, droga mamo, nie potrzebuje tych wszystkich wygód; zresztą, podróżować umiem. — Tak, własnym powozem i w towarzystwie lokaja. — Inaczej też, droga mamo. — Ale skądże wziąć dwieście franków? — Oto one, a tu jeszcze dwieście. Sprzedałem zegarek za sto franków, a breloki za trzysta. Co za szczęście! Breloki były trzy razy więcej warte niż zegarek! Zawsze ta sama historia ze zbytkownymi przedmiotami. Jesteśmy więc bogaci, skoro zamiast stu czternastu franków, które były ci potrzebne na drogę, masz dwieście pięćdziesiąt. — A w hotelu nic nie jesteśmy winni? — Trzydzieści franków, ale zapłacę je z moich stu pięćdziesięciu. To już postanowione, a skoro na podróż potrzeba mi tylko osiemdziesiąt franków, widzisz, że opływam w dostatki. Ale to jeszcze nie wszystko. Co sądzisz o tym, moja mamo? I Albert wyciągnął karnecik ze złotym zamkiem; było to jedno z jego cacek, a może pamiątka od którejś z tajemniczych, zawoalowanych dam, co stukały do drzwi pawilonu; z karnecika tego Albert wyciągnął tysiącfrankówkę. — A cóż to takiego? — zapytała Mercedes. — Tysiąc franków, moja mamo. Patrz, jakie nowiutkie. — Ale skąd je masz? — Posłuchaj i nie przejmuj się zbytnio. Albert wstał, pocałował matkę w oba policzki i jął się jej przypatrywać. — Nie masz pojęcia, moją mamo, jakaś ty ładna — powiedział głosem nabrzmiałym miłością synowską. — Wierz mi, że nigdy nie widziałem piękniejszej, szlachetniejszej kobiety. — Drogie dziecko! — rozczuliła się do łez. — A nieszczęście twoje zmieniło moją miłość w uwielbienie. — Nie jestem nieszczęśliwa, bo mam syna, i nie będę nieszczęśliwa, póki będę go miała. — Otóż, mamo, tu właśnie zaczyna się próba. Wiesz, co postanowiono? — A cóżeśmy takiego postanowili? — Zamieszkasz w Marsylii, a ja wyjadę do Afryki pod nowym nazwiskiem, które wsławię. Mercedes westchnęła. — Tak, moja mamo, wczoraj zaciągnąłem się do spahisów — dodał młodzieniec spuściwszy oczy; zawstydził się z lekka, nie zdawał sobie bowiem sprawy, na jak szlachetne zdecydował się upokorzenie. — A nie tyle zaciągnąłem się, ile sprzedałem, sądząc, że mogę sobą rozporządzać; od wczoraj zastępuję kogoś. Sprzedałem się, jak to mówią — ciągnął ze sztucznym uśmiechem — i to drożej, niżbym sam siebie ocenił, bo za dwa tysiące franków. — A więc ów tysiąc franków... — powiedziała drżąc Mercedes. — To połowa sumy, resztę zapłacą za rok. Mercedes wzniosła oczy do nieba i dwie łzy stoczyły się po jej policzkach. — Cena jego krwi — szepnęła. — Tak, jeśli mnie zabiją — roześmiał się Albert. — Ale zapewniam cię, moja droga mamo, że mam zamiar twardo bronić własnej skóry; nigdy jeszcze nie miałem takiej ochoty do życia. — O Boże, Boże! — zawołała Mercedes. — Ale dlaczego właściwie mieliby mnie zabić? Czy zginął Lamoriciere, ten Ney Południa? Czy zginął Bedeau? Czy zginął Changarhier? Czy zginął nasz znajomy Morrel? Pomyśl, mamo — jak się radować będziesz, gdy wrócę w szamerowanym mundurze! Zapewniam cię, że dokażę tam cudów waleczności. Przez próżność przecie wybrałem tę formację wojskową. Mercedes westchnęła, choć usiłowała uśmiechnąć się. Bolało ją, że syn ponosi cały ciężar ofiary. — A więc zapewniłem ci, mamo — ozwał się Albert — cztery tysiące franków, a nawet więcej; dzięki nim przeżyjesz beztrosko dwa lata. — Tak sądzisz? W dwóch tych słowach było tyle boleści, iż Albert pojął ich istotny sens. Serce mu się ścisnęło, jął tulić ręce matki. — Tak, przeżyjesz — powtórzył. — Przeżyję, ale ty nie wyjedziesz, prawda? — Wyjadę, mamo — odparł Albert stanowczo i spokojnie. — Nazbyt mnie kochasz, nie dopuść więc, bym próżniaczył się tutaj; a zresztą już podpisałem. — Uczynisz wedle własnej woli, mój synu, a ja zastosuję się do woli bożej. — To nie kwestia mojej woli, mamo: muszę postąpić tak, jak nakazuje mi rozum i konieczność. Jesteśmy oboje w rozpaczliwym położeniu, prawda? Czymże dziś dla ciebie jest życie? Niczym. A dla mnie? Znaczyłoby niewiele, gdyby nie ty, mamo, wierz mi. Bo gdyby nie ty, przysięgam ci, że popełniłbym samobójstwo tego dnia, kiedy zwątpiłem o moim ojcu i wyparłem się jego nazwiska. No, ale żyję, a jeśli obiecasz mi, że nie stracisz nadziei, jeśli pozwolisz, abym się zajął twoim przyszłym szczęściem, dodasz mi sił. W takim razie przyjechawszy do Algieru złożę wizytę gubernatorowi: to człowiek o sercu szlachetnym, a nade wszystko żołnierskim; opowiem mu swoją smutną historię; poproszę, ażeby od czasu do czasu spojrzał w tę stronę, gdzie będę — a jeśli się zgodzi, jeśli zwróci na mnie uwagę, nim pół roku minie, zostanę oficerem albo polegnę. Jeśli zostanę, oficerem, twój los, mamo, jest zabezpieczony: będę miał dość pieniędzy na nas dwoje i zdobędę nowe nazwisko, którym oboje będziemy się chlubić: wezmę bowiem twoje nazwisko panieńskie. A jeśli zginę... no cóż, wtedy i ty umrzesz, a naszym nieszczęściom będzie koniec. — Ha, cóż — odpowiedziała Mercedes, spoglądając wymownie i szlachetnie — masz rację, mój synu: dowiedźmyż pewnym ludziom, którzy patrzą na nas i oczekują naszych czynów, by nas osądzić, dowiedźmy, że zasługujemy przynajmniej na współczucie. — Po cóż, mamo, ten pesymizm? — żachnął się Albert. — Przysięgam ci, że jeśli już nie jesteśmy, to będziemy szczęśliwi! Jesteś kobietą rozumną i zdolną do rezygnacji, ja zaś ograniczyłem swoje upodobania i, mam nadzieję, temperament. Wzbogacę się, służąc w wojsku, ty zaś, wprowadziwszy się do domu pana Dantesa, zaznasz spokoju. Spróbujmy, bardzo cię o to proszę, spróbujmy! — Tak, spróbujmy, bo ty musisz żyć i być szczęśliwy. — A więc podzieliliśmy się, mamo — dodał Albert z udaną swobodą — i dziś już możemy wyjechać. Chodźmy, twoje miejsce zamówione. — A twoje? — Muszę tu pozostać jeszcze parę dni; to początek rozstania, trzeba, żebyśmy się po trochu do niego przyzwyczaili. Chcę zdobyć kilka listów polecających, wywiedzieć się, jakie stosunki panują w Afryce. Zobaczymy się w Marsylii. — A więc dobrze, jedźmy — rzekła Mercedes, owijając się w jedyny szal kaszmirowy, jaki zabrała, a był on przypadkiem czarny i kosztowny. — Jedźmy. Albert zebrał pospiesznie papiery, zadzwonił na sługę hotelowego, aby zapłacić trzydzieści franków, podał matce ramię i wyszli na schody. Ktoś schodził przed nimi, usłyszawszy zaś szelest jedwabnej sukni ocierającej się o poręcz, obejrzał się. — Debray! — szepnął Albert. — A, to ty, Albercie! — zawołał sekretarz ministra zatrzymując się. Ciekawość przemogła — Debray zdradził swoje incognito, a zresztą Albert go poznał. Istotnie, było czymś nader interesującym spotkać w nieznanym hoteliku młodzieńca, którego dramat narobił tyle hałasu. — Jak się masz, Albercie — rzekł znowu Debray. Ale spostrzegłszy kobietę zawoalowaną czarno, ukrytą w półmroku, dodał z uśmiechem: — O, przepraszam cię. Do widzenia. Albert odgadł, co Debray miał na myśli. — Mamo — zwrócił się więc do Mercedes — to pan Debray, sekretarz ministra, mój dawny przyjaciel. — Jak to dawny? — zmieszał się Debray. — Cóż ty wygadujesz? — Powiedziałem tak, proszę pana, gdyż od dziś nie mam przyjaciół i mieć ich nie powinienem. Dziękuję, że raczyłeś mnie pan poznać. Debray podszedł do Alberta i serdecznie uścisnął mu dłoń. — Wierz mi — odezwał się ze wzruszeniem, do którego jednak był zdolny — że głęboko współczuję twojemu nieszczęściu i że jestem do twojej dyspozycji. — Dziękuję panu — uśmiechnął się Albert — ale wśród nieszczęścia pozostało nam jedno bogactwo: nie potrzebujemy niczyjej pomocy; wyjeżdżamy z Paryża, podróż mamy zapłaconą i pięć tysięcy franków przy sobie. Debray zaczerwienił się ze wstydu: miał milion w pugilaresie; a chociaż trzeźwy i nieskorny do poetycznych wzlotów, pomyślał, że pod dachem tego domu przebywały dwie kobiety: jedna, słusznie zhańbiona, odchodziła z krociowym majątkiem — była biedna; druga, dotknięta niesprawiedliwością losu, odchodziła jakże wzniosła w swoim nieszczęściu, z mizerną fortunką — i była bogata. Porównanie to zachwiało poglądami Debraya na życie ludzkie i przytłoczyło go. Bąknął na pożegnanie jakieś banalnie uprzejme słowa i zbiegł ze schodów. Tego dnia dał się podwładnym we znaki. Ale wieczorem nabył piękną kamienicę — przy bulwarze Magdaleny — a przynoszącą pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu. Nazajutrz o piątej po południu, gdy Debray podpisywał akt kupna, pani de Morcerf ucałowała Alberta i wsiadła do dyliżansu. W jednym z okien stacji dyliżansów Laffitte'a, w oknie od podwórza, sklepionym okrągło, na antresoli znajdującej się nad biurami stał jakiś mężczyzna. Widział, jak Mercedes odjechała dyliżansem i jak Albert odszedł w swoją stronę. Ogarnięty wątpliwościami, przeciągnął rękę po czole, mówiąc: — Pozbawiłem szczęścia tych dwoje niewinnych ludzi, jakże im teraz je zwrócić? Bóg mi dopomoże! 32. JASKINIA LWÓW Dziedzińcem Świętego Bernarda zowie się ta część więzienia de la Force, w której zamykają najniebezpieczniejszych i najsłynniejszych przestępców. Więźniowie nazwali ją w swoim obrazowym języku Jaskinią Lwów — zapewne dlatego, że ci, którzy tu przebywają, gryzą często kraty, a czasami nawet dozorców. To więzienie w więzieniu. Mury mają tutaj podwójną grubość. Klucznik bada tu co dzień starannie masywne kraty. Dozorcy, specjalnie dobrani, o posturze herkulesowej, spojrzeniu zimnym i przenikliwym, utrzymują ten lud w ryzach postrachu energią i sprytem. Nad podwórzem góruje niebotyczny mur. Słońce prześlizguje się nad nim, rzucając z ukosa promienie — jeśli zdecyduje się zajrzeć do tej otchłani upadku moralnego i brzydoty fizycznej. Snują się tu też od świtu ludzie zatroskani, błędni, bladzi jak widma — ludzie garbiący się już jakby na widok topora, który sprawiedliwość ostrzy dla nich. Stoją oparci o mur albo siedzą pod nim w kucki, mur bowiem wchłania najwięcej ciepła słonecznego, zatrzymując je najdłużej. Niekiedy gwarzą po dwóch, ale najczęściej, samotni, nie odrywają wzroku od furty. Furta otwiera się niby gęba, by zawołać jednego z nich albo wyrzygać nowego aresztanta — żużel wyrzucony w tę otchłań z pieca społeczności. Dziedziniec Świętego Bernarda ma swoją osobną rozmównicę. To sala podłużna, przedzielona dwiema kratami odległymi od siebie o trzy stopy — niepodobna więc uścisnąć ręki więźniowi albo podać mu coś. Rozmównica to wilgotna, mroczna i budząca grozę, zwłaszcza jeśli pomyśleć, ile okropnych zwierzeń prześliznęło się przez te zardzewiałe kraty. A jednak to miejsce ohydne jest rajem dla ludzi, których dni już policzono: krzepią się tu bowiem w zetknięciu z jakże utęsknioną społecznością. Kto dostanie się do Jaskini Lwów, ten najczęściej odjeżdża na rogatkę Świętego Jakuba, na galery lub do innego więzienia. Po opisanym podwórku, ociekającym wilgocią i chłodnym, przechadzał się, z rękami w kieszeniach, jakiś młodzieniec. Inni więźniowie obserwowali go z wielką ciekawością. Mógłby, dzięki wykwintnemu krojowi ubrania, uchodzić za eleganta, gdyby ubranie to nie było w strzępach, ale też i nie było ono znoszone: sukno cienkie i jedwabiste nabrało połysku, gdyż więzień starannie sczyścił je ręką, pragnąc, by strój jego wyglądał jak nowy. Zapiął starannie batystową koszulę, niegdyś białą, a lakierowane buty wyczyścił rożkiem chusteczki, zdobnej w monogram i hrabiowską koronę. Kilku „pensjonariuszy” przyglądało się tej toalecie z nie tajoną życzliwością. — Widzicie, jak się ten książę muska — ozwał się jakiś przestępca. Ładny chłopak — rzekł drugi — a gdyby miał tylko grzebień i pomadę, zaćmiłby panów policjantów. — Ubranie jego musiało być nowe, a buty błyszczą się ładnie. To pochlebne dla nas, że mamy takich eleganckich kolegów, a żandarmi to bandyci i chamy. I zazdrośnicy! Podrzeć takie piękne ubranie. — O, to chyba gagatek jak się patrzy... Wszystko robił na wielką skalę... I przybył stamtąd taki młody. Wspaniały chłopak! A młodzieniec, będący przedmiotem tego ohydnego podziwu, upajał się pochwałami albo raczej ich dźwiękiem, gdyż nie słyszał słów. Skończywszy toaletę, podszedł do okienka kantyny, przy którym stał dozorca. — Mój panie — ozwał się — pożycz no mi dwadzieścia franków, a zwrócę niedługo; ze mną nic nie ryzykujesz. Pomyśl, że moi krewni mają więcej milionów, niż pan groszy... Proszę więc o dwadzieścia franków, bo chciałbym wynająć tu separatkę i kupić sobie szlafrok. Paskudnie się czuję we fraku i trzewikach. I to w jakim fraku, mój panie... ja, książę Cavalcanti! Strażnik odwrócił się tyłem i wzruszył ramionami. — Nie roześmiał się nawet z tej gadaniny, która każdego wprawiłaby w dobry humor; nasłuchał się bowiem podobnych słów co niemiara. — Słuchaj no — ozwał się Andrea — jeśli okażesz się człowiekiem bez serca, postaram się, żeby cię stąd wypędzono. Strażnik obrócił się wtedy i ryknął śmiechem. A więźniowie podeszli i stanęli tworząc koło. — Mówię ci, człowieku — ciągnął Andrea — że za te nędzne grosze chcę sobie sprawić szlafrok i wynająć oddzielną celę. Spodziewam się lada dzień wizyty pewnego znakomitego pana. — Ma rację, ma rację — rzekli więźniowie — widać przecie, że to ktoś z lepszych sfer. — No to pożyczcie mu dwadzieścia franków — powiedział dozorca, opierając się potężnym ramieniem o furtę. — To wasz obowiązek wspomóc kolegę. — Nie jestem kolegą tych ludzi — żachnął się młodzieniec. — Nie obrażaj mnie pan, nie masz prawa. Przestępcy spojrzeli po sobie pomrukując głucho — i burza, którą wywołały nie tyle słowa Andrei, ile wyzywające odezwanie strażnika, zaczęła zbierać się nad głową arystokratycznego więźnia. Dozorca, wiedząc, że i tak uspokoi fale, jeśli rozszaleją się zbytnio, postanowił zarówno spłatać figla natrętnemu młodzieńcowi, jak i urozmaicić sobie ów długi dzień dyżuru. A przestępcy otaczali Andreę coraz ciaśniejszym kręgiem; i jedni mówili: — Papuć! Papuć! Okrutna ta operacja polega na zadawaniu razów nie papuciem, ale podkutym butem, a robi się ją więźniowi, który stracił względy kolegów. Inni proponowali węgorza. Chustkę do nosa napełnia się piaskiem, kamykami, a także miedziakami — jeśli więźniowie mają je przypadkiem — i zwija w kiełbasę. Tak sporządzoną pytą wali się delikwenta, gdzie popadnie. — Wygarbujemy skórę temu elegantowi, temu porządnemu człowiekowi! Lecz Andrea, zwróciwszy się ku nim, mrugnął okiem, wypchnął policzek językiem i klasnął nim o podniebienie w specjalny sposób, za pomocą którego porozumiewają się bandyci, gdy rozmawiać im nie wolno. Był to znak masoński, którego nauczył go Caderousse. Poznali jednego ze swoich. Chustki do nosa opadły. Podkuty but wrócił na nogę głównego kata. Kilka głosów ozwało się, że ten pan miał rację, że ten pan może być na swój sposób uczciwy i że więźniowie chcieli tylko pokazać swój honor. Wrzenie ustało: Strażnik tak się zdumiał, że natychmiast jął rewidować Andreę, sądząc, iż więźniowie nie ulegli li tylko jego osobistemu urokowi. Andrea protestował, ale spokojnie. Nagle w okienku zabrzmiał głos inspektora: — Benedetto! Dozorca wypuścił ofiarę. — Wołają mnie — rzekł Andrea. — Do rozmównicy — ozwał się ten sam głos. — No i widzi pan, ktoś mi złożył wizytę. Przekonałeś się, że nie należy traktować księcia Cavalcanti jak byle kogo. I Andrea, prześliznąwszy się przez podwórze niby czarny cień, zniknął w uchylonej furcie — ku zdumieniu kolegów i samego strażnika. Ale zdumiało to też i samego Andreę. Szczwany młodzieniec bowiem nie napisał z więzienia do nikogo i zamiast korzystać, jak to czynią ludzie pospolici, z przywileju korespondencji, zachowywał milczenie godne stoika. Jestem — powiadał sobie — to rzecz niewątpliwa, protegowanym kogoś możnego, wszystko na to wskazuje: niespodziana fortuna, łatwość, z jaką usunąłem wszelkie przeszkody, rodzina, którą mi skądś wytrzaśnięto, znakomite nazwisko, jakim mnie obdarzono, złoto sypiące się na mnie i świetny alians na miarę moich ambicji. Nieszczęściem, fortuna zapomniała o mnie, protektor może wyjechał, zgubiło mnie to, tak, ale niecałkowicie i nie na zawsze! Ręka cofnęła się na chwilę, ale chwyci mnie w momencie, gdy stanę o krok od przepaści. Czemuż miałbym ryzykować jakimś nierozważnym krokiem? Pozbawiłoby mnie to może protektora. Wyciągnie mnie z ambarasu albo ułatwiwszy mi ucieczkę nie żałując złota, albo przekupiwszy sędziów, którzy mnie uniewinnią. Zacznę mówić i działać, dopiero gdy przekonam się, że mnie całkowicie opuszczono, a wtedy... Andrea ułożył plan, który można uważać za zręczny. Nędznik atakował nieustraszenie, a bronił się twardo. Zniósł więzienną biedę i wszelkie prywacje. Z wolna jednak natura, a raczej przyzwyczajenie wzięło górę. Andrea cierpiał, obdarty, brudny i głodny; czas mu się dłużył. W tym to momencie przygnębienia wezwano go do rozmównicy. Serce zabiło mu z radości. Za wcześnie było na odwiedziny sędziego śledczego, a naczelnik więzienia i lekarz nigdy nie wzywali tak późno, a więc zjawił się wreszcie ktoś oczekiwany. Stanąwszy przed kratą rozmównicy, Andrea objął chciwym spojrzeniem rozszerzonych ciekawością oczu poważną i rozumną twarz Bertuccia. Bertuccio spoglądał z bolesnym zdziwieniem na okratowane okna, na drzwi oryglowane i na cień, który poruszał się za kratą rozmównicy. — Ach! — zawołał Andrea ugodzony w samo serce. — Dzień dobry, Benedetto — ozwał się Bertuccio głosem głębokim i dźwięcznym. — To pan, to pan — wybełkotał młodzieniec i rozejrzał się przerażony. — Cóż to, nie poznajesz mnie, nieszczęsny chłopcze? — Ciszej! Ciszej! — szepnął Andrea, wiedząc, jak dobre uszy mają te ściany. — Ciszej, na miłość boską! Nie mów pan tak głośno. — Chciałbyś pomówić ze mną w cztery oczy, prawda? — zapytał Bertuccio. — Tak, tak. — Dobrze. I Bertuccio, szukając czegoś w kieszeni, dał znak strażnikowi, którego dostrzegł w okienku. — Przeczytaj to — rzekł. — A co to jest? — Rozkaz, aby przeniesiono cię do oddzielnej celi i pozwolono ci komunikować się ze mną. — O! — ucieszył się Andrea. I opanowawszy się natychmiast, powiedział sobie w duchu: Znów ten nieznany protektor! Nie zapominają o mnie! Idzie im o sekret, skoro chcą ze mną rozmawiać na osobności. Mam ich w ręku... Bertuccia przysłał tu mój protektor. Strażnik, naradziwszy się chwilę z przełożonym, otwarł obie kraty i zaprowadził Andreę do celi na pierwszym piętrze, której okno wychodziło na dziedziniec. Andrea nie posiadał się z radości. Cela była bielona wapnem — jak zawsze w naszych więzieniach. Było w niej wesoło — Andrei wydało się, że dostał się do raju. Piec, łóżko, stół i krzesło stanowiły wspaniałe umeblowanie. Bertuccio siadł na krześle, Andrea rzucił się na łóżko. Dozorca wyszedł. — No i cóż masz mi do powiedzenia? — zagadnął intendent. — A pan co chciałby mi powiedzieć? — Najpierw ty będziesz mówił. — O nie. To pan masz mi coś do zakomunikowania, skoro przyszedłeś do mnie. — Dobrze, niech ci będzie: popadając z łotrostwa w łotrostwo, kradłeś, i na koniec zamordowałeś. — No, jeśli po to przeniosłeś mnie pan do osobnej celi, żeby mi mówić takie rzeczy, nie warto było się fatygować. Wiem o tym wszystkim. Ale o czym innym nie wiem wcale. Mówmy więc, jeśli łaska, o tym, czego nie wiem. Kto pana tu przysłał? — Ho, ho, w gorącej wodzie jesteś kąpany, mości Benedetto. — Prawda? No to do rzeczy. Nie marnujmy słów. Kto pana tu przysłał? — Nikt mnie nie przysłał. — Skąd się pan dowiedziałeś, że jestem w więzieniu? — Już od dawna cię widywałem, kiedy jako bezczelny dandys rozjeżdżałeś się z gracją po Polach Elizejskich. — Po Polach Elizejskich!... Mam cię, bratku... Po Polach Elizejskich!... No to pogadajmy trochę o moim ojcu, zgadzasz się pan? — A kimże ja jestem? — Pan, mój poczciwcze, jesteś moim ojcem przybranym... Ale nie sądzę, żebyś to pan obdarował mnie stoma tysiącami franków, które przejadłem w kilka miesięcy; to nie pan wykombinowałeś mi ojca — Włocha i szlachcica; to nie pan wprowadziłeś mnie w świat i zaprosiłeś na pewien obiad, oblizuję się po nim jeszcze, w Auteuil. Była na tym obiedzie śmietanka towarzyska... i pewien prokurator; wielka szkoda, żem nie nawiązał z nim bliższej znajomości, bo przydałoby mi się teraz; to nie pan wreszcie zagwarantowałeś owe dwa miliony, kiedy, nieszczęsnym zbiegiem okoliczności, wylazło szydło z worka... No, gadajże, czcigodny Korsykaninie, gadaj... — A cóż ci mam powiedzieć? — Dopomogę ci. Wspomniałeś, mój czcigodny opiekunie, o Polach Elizejskich. — I co z tego? — Owóż na Polach Elizejskich mieszka pewien pan bardzo, bardzo bogaty. — Którego chciałeś okraść i zamordować, tak? — Chyba tak. — Masz na myśli pana hrabiego de Monte Christo? — Sam rzekłeś, jak powiada Racine... A więc czy mam paść mu w objęcia i przycisnąć do serca, wołając: „Ojcze! Ojcze!” jak powiada pan Pixerecourt. — Nie żartujmy — powiedział surowo Bertuccio. — Nie waż się tutaj wymieniać jego imienia. — No, no, a to czemu? — odparł Andrea, zbity nieco z tropu uroczystym tonem Bertuccia. — Bo ten, kto je nosi, jest wybrańcem nieba, a więc nie może być ojcem takiego łajdaka jak ty. — E, nie deklamuj. — Jeśli nie usłuchasz mnie, pożałujesz gorzko. — Nie boję się pogróżek... oświadczę... — Czy ty sobie wyobrażasz, że masz do czynienia z podobnymi tobie karłami? — rzekł Bertuccio z takim spokojem i spoglądając z taką pewnością siebie, że Andreę ciarki przeszły. — Czy ty sobie wyobrażasz, że masz do czynienia z galernikami albo durniami, których oszukiwałeś? Benedetto, trzyma cię dłoń straszliwa, ale jest ona gotowa cię wypuścić: skorzystaj z okazji. Nie igraj z piorunem, który odłożyła na chwilę — bo chwyci go znowu, jeśli będziesz usiłował jej przeszkadzać. — Ale ja się chcę dowiedzieć, kim jest mój ojciec!... — odrzekł uparty Andrea. — Zginę, ale się dowiem. Bo i cóż mnie obchodzi skandal? Najwyżej mi się przysłuży... rozsławi mnie... zrobi mi reklamę... jak mówi ten dziennikarz Beauchamp. Ale wy, ludzie z towarzystwa, zawsze stracicie coś na skandalu, choć macie kufry pełne złota... No, gadaj, kim jest mój ojciec? — Po tom właśnie przyszedł, żeby ci to powiedzieć... — Aha! — zawołał Benedetto i oczy zaiskrzyły mu się radością. W tymże momencie otwarły się drzwi i klucznik rzekł do Bertuccia: — Przepraszam pana, ale sędzia śledczy wzywa więźnia. — Dziś już ostatnie przesłuchanie — oznajmił Andrea godnemu intendentowi. — Niech go diabli, że nam przeszkodził!... — Przyjdę tu jutro — obiecał Bertuccio. — To doskonale! Panowie żandarmi, jestem do waszej dyspozycji... Mój drogi przyjacielu, zostaw, jeśli łaska, w kancelarii z dziesięć dukatów, żeby mi tu na niczym nie zbywało. — Zostawię. Andrea podał mu rękę, lecz Bertuccio nie wyjął ręki z kieszeni, a tylko zadzwonił pieniędzmi. — Tom tylko chciał powiedzieć — rzekł Andrea uśmiechając się sztucznie, całkiem już ujarzmiony osobliwym spokojem intendenta. Czyżbym się pomylił? Pomyślał wsiadając do karetki więziennej. Ano, zobaczymy! — A więc do jutra! — zawołał Bertucciowi na pożegnanie. — Do jutra! — odpowiedział intendent. 33. SĘDZIA Pamiętacie, że ksiądz Busoni został sam z Noirtierem w pokoju zmarłej — tak to starzec i kapłan czuwali przy ciele dziewczęcia. Starzec uspokoił się — może pod wpływem chrześcijańskie napomnień księdza, a może pod wpływem jego słów miłosiernych i przekonywających. Odbył z księdzem rozmowę i od tej chwili rozpacz ustąpiła miejsca rezygnacji. Spokój ten dziwił wszystkich, którzy znali głębokie przywiązanie Noirtiera do wnuczki. Pan de Villefort nie widział się z ojcem od owego ranka, gdy umarła Walentyna. W domu zjawiła się nowa służba. Pan de Villefort miał nowego kamerdynera, pan Noirtier — nowego lokaja. Pani de Villefort miała dwie nowe służące. Nastał też nowy odźwierny i nowy stangret — i wszyscy ci ludzie zorientowali się od razu, jak oziębłe stosunki panują w tej rodzinie i w tym przeklętym domu. Sesja sądowa miała się rozpocząć za jakie trzy dni. Villefort, zamknięty w swoim gabinecie, opracowywał z gorączkową energią akt oskarżenia wymierzony przeciw mordercy Caderousse'a. Sprawa ta, jak i wszystkie, z którymi Monte Christo miał coś wspólnego, nabrała w paryskich salonach ogromnego rozgłosu. Dowody nie były wystarczające, gdyż opierały się na paru słowach napisanych przez umierającego galernika. Kto wie, czy nie oskarżał tedy dawnego towarzysza powodowany nienawiścią albo żądzą zemsty. I tylko w naszym sądowniku rzecz nie budziła jakichkolwiek wątpliwości. Prokurator królewski powziąwszy niezachwianą pewność, iż Benedetto był winowajcą, sięgał już po laury, aby nacieszyć miłością własną. Ambicja bowiem poruszała jeszcze nieco struny tego lodowatego serca. Śledztwo toczyło się więc, dzięki niezmordowanej pracy Villeforta, który chciał rzeczonym procesem rozpocząć tegoroczne posiedzenie sądu. Znajomi i nieznajomi szturmowali o karty wstępu — lecz Villefort pozostawał głuchy na te prośby. Ponadto zaś biedną Walentynę tak niedawno złożono do grobu, w domu panowała żałoba tak świeża, iż nikogo nie dziwiło, że zrozpaczony ojciec pogrążył się w pracy, która była jedynym lekarstwem na jego boleść. Tylko raz jeden, w wilię owego dnia, gdy Bertuccio złożył Benedettowi drugą wizytę — a była to niedziela — Villefort zobaczył się z ojcem. Villefort, strudzony nieludzko, wyszedł do ogrodu. Posępny, zgarbiony pod ciężarem bezlitosnej myśli, podobny do Tarkwiniusza ścinającego trzcinką najbardziej wybujałe maki, prokurator ścinał laską przywiędłe łodygi malw, które wznosiły się wzdłuż alejek, niby widma owych kwiatów, jakże barwnych latem, co właśnie minęło. Zapuszczał się często w głąb ogrodu, to znaczy do znanej nam bramy, za którą ciągnęło się opuszczone pole — i wracał zawsze tą samą aleją. A dziś wracając popatrzył machinalnie na dom. Bawił się tam hałaśliwie Edwardek. Chłopiec, oddany już do kolegium, spędzał niedziele i poniedziałki z matką. Villefort ujrzał wtedy pana Noirtier siedzącego w jednym z okien. Starzec kazał przysunąć się tutaj, aby radować się ostatnimi promieniami letniego słońca, które żegnało się z przywiędłym powojem i poczerwieniałym dzikim winem, oplatającym balkon. Starzec wlepił oczy w punkt, którego Villefort nie dostrzegał wyraźnie. Wzrok Noirtiera płonął nienawiścią tak dziką i tak okropną niecierpliwością, że prokurator, znając doskonale grę tej fizjonomii, zboczył z drogi, ażeby zobaczyć, na kogo pada to straszliwe spojrzenie. Ujrzał pod kępą lip, o gałęziach niemal ogołoconych, panią de Villefort. Siedziała na ławce i czytała — co chwila jednak przerywając lekturę, aby uśmiechnąć się do syna i odrzucić mu piłkę, którą Edwardek ciskał uparcie z okna salonu do ogrodu. Villefort zbladł, pojął bowiem myśl starca. Noirtier spoglądał ustawicznie w jednym kierunku, lecz nagle, przeniósłszy wzrok z synowej na syna, zaatakował go tak, jak gdyby pioruny wystrzeliły z oczu starca. Inny był sens owego spojrzenia, ale ziało ono tą samą groźbą. Pani de Villefort, nic nie wiedząc, jaki to ogień krzyżuje się nad jej głową, zatrzymała na moment piłkę i dała znak Edwardkowi, przyzywając go do siebie. Chciała, by chłopiec ją ucałował. Ale matczyne karesy wydawały się malcowi zbyt skromną nagrodą za fatygę. Zdecydował się wreszcie, wyskoczył z okna na środek klombu heliotropów i stokroci i spocony podbiegł do matki. Pani de Villefort otarła mu czoło, pocałowała je i puściła Edwardka, włożywszy mu w jedną rękę piłkę, a w drugą nasypawszy cukierków. Villefort zbliżył się do domu. Ciągnęła go tam przemożna siła — jak wąż przyciąga ptaka. W miarę jak się zbliżał, wzrok Noirtiera palił go coraz intensywniej, wżerając mu się w serce. Czytał w tym spojrzeniu wyrzut i straszliwą groźbę. Noirtier spojrzał w niebo, jakby przypominał synowi o złożonej przysiędze. — Tak, tak, ojcze! — zawołał Villefort stojąc pod oknem. — Zaczekaj jeszcze dzień jeden. Nie złamię słowa! Noirtier, uspokoiwszy się jakby na te słowa, popatrzył obojętnie w inną stronę. Villefort nie mógł złapać tchu. Rozpiął gwałtownie surdut, przesunął zsiniałą dłonią po czole i wrócił do gabinetu. Nadeszła noc pogodna i zimna. Wszyscy położyli się spać. Jeden Villefort nie położył się i pracował do piątej rano. Przeglądał protokoły przesłuchania, zaglądał do zeznań świadków i wykańczał akt oskarżenia — jeden z najostrzejszych i najzręczniejszych, jakie ułożył w życiu. Posiedzenie sądu przysięgłych miało się odbyć nazajutrz rano. Dzień wstał blady i ponury. W szarawym świetle błysły jaskrawo litery kreślone czerwonym atramentem. Prokurator zdrzemnął się na chwilę. Lampa gasła już, wydając ostatnie tchnienie; skwiercząc, zbudziła go — prokurator spojrzał na swoje palce: w świetle gasnącej lampy wydawały się czerwone, były wilgotne — jakby lepkie od krwi. Otworzył okno. Daleko na niebie pomarańczowa smuga przecięła smukłe topole, rysujące się czarnymi sylwetkami. Nad polem lucerny, za rzędem kasztanów, skowronek wzbijał się w niebo zawodząc czysty śpiew poranny. Wilgotne powietrze świtu owionęło Villeforta i orzeźwiło go. — To dziś — powiedział z wysiłkiem — pewien człowiek dzierżący miecz sprawiedliwości uderzy winowajców. Popatrzył mimo woli w okno, którym wczoraj wyglądał ojciec. Było zasłonięte firanką. A jednak obraz ojca siedzącego w tym oknie tak żywo stał mu przed oczyma, że zwrócił się w tę stronę, jakby widział tam groźnego starca. Szepnął: — Bądź spokojny! Spuścił nisko głowę i jął przechadzać się po gabinecie; następnie położył się w ubraniu na kanapie, nie dlatego, aby się przespać, lecz po to, by odprężyły się członki zesztywniałe ze zmęczenia i zimna. Pracował w zimnym pokoju i zimno przeniknęło go do szpiku kości. Z wolna zbudził się cały dom. Villefort słyszał owe wzmagające się hałasy, które stanowią, by tak rzec, życie domu. Drzwi otwierały się i zamykały, pani de Villefort dzwoniła na pokojową. Edwardek zbudziwszy się pokrzykiwał radośnie, gdyż dzieci budzą się zawsze wesołe. Z kolei zadzwonił Villefort. Wszedł kamerdyner przynosząc gazety. Ale razem z gazetami przyniósł filiżankę czekolady. — Cóż to znowu? — spytał Villefort. — Filiżanka czekolady. — Nie prosiłem o nią. Któż to się tak o mnie zatroszczył? — Jaśnie pani. Jaśnie pani powiedziała, że jaśnie pan musi się pokrzepić, gdyż będzie wygłaszał długie przemówienie w związku z tym morderstwem. I lokaj postawił złoconą filiżankę na stoliku obok kanapy, stoliku założonym papierami, jak i wszystkie sprzęty w tym pokoju. Wyszedł. Villefort spojrzał ponuro na filiżankę. Nagle chwycił ją nerwowo i duszkiem wypił czekoladę. Powiedziałbyś, że spodziewał się, iż płyn jest zatruty. Może łatwiej byłoby mu umrzeć, niż wypełnić trudny obowiązek, który go czekał. Wstał i jął przechadzać się po gabinecie z uśmiechem, który przeraziłby każdego. Czekolada nie była zatruta, panu de Villefort nic się nie stało. Nadeszła pora śniadania, ale pan de Villefort nie zjawił się przy stole. Kamerdyner znowu wszedł do gabinetu. — Jaśnie pani kazała powiedzieć jaśnie panu, że wybiła jedenasta, a sesja zaczyna się o dwunastej. — No i co z tego? — Jaśnie pani zrobiła już toaletę i kazała zapytać, czy ma towarzyszyć jaśnie panu. — Dokąd? — Do sądu. — Po co? — Jaśnie pani pragnie przysłuchiwać się obradom. — Aaa — ozwał się Villefort tonem niemal przerażającym — powiedziała, że pragnie tego? — Jeśli jaśnie pan życzy sobie wyjechać sam, uwiadomię jaśnie panią — odparł służący cofnąwszy się o krok. Villefort milczał chwilę, wbijając paznokcie w blady policzek, od którego odcinał się ostro kruczy zarost. — Powiedz jaśnie pani — odrzekł wreszcie — że pragnę z nią pomówić. Poproś, żeby zechciała zaczekać u siebie. — Tak, proszę jaśnie pana. — A potem wrócisz tu, żeby ogolić mnie i ubrać. — Wrócę zaraz. Zniknął, zjawił się po chwili, ogolił Villeforta i ubrał go w uroczystą czerń. — Jaśnie pani prosiła, żeby jaśnie pan był łaskaw przyjść, jak tylko się ubierze. — Już tam idę. I Villefort, trzymając tekę z aktami pod pachą, a cylinder w dłoni, podążył do apartamentów małżonki. Zatrzymawszy się przed drzwiami, otarł spotniałe, wybladłe czoło. Wszedł. Pani de Villefort siedząc na otomanie przerzucała niecierpliwie gazety i periodyki, które swawolny Edwardek wyrywał jej tymczasem z rąk i darł na strzępy. Była gotowa do wyjścia: kapelusz leżał na fotelu; włożyła już rękawiczki. — A, to ty, mój mężu — ozwała się spokojnie, tonem jak najnaturalniejszym. — O Boże, jakiś ty blady! Znowu pracowałeś całą noc? I dlaczego nie przyszedłeś na śniadanie? No i jak, zabierasz mnie, czy mam pojechać osobno z Edwardkiem? Jak widzimy, pani de Villefort zasypała męża pytaniami, by uzyskać odpowiedź; lecz pan de Villefort, zimny jak posąg, milczał. — Edziu — ozwał się spoglądając rozkazująco na chłopca — pobaw się, kochaneczku, w salonie, bo ja muszę pomówić z mamą. Pani de Villefort zadrżała — ten chłód, stanowczy ton i cały ten dziwaczny wstęp nie wróżyły nic dobrego. Edwardek spojrzał na matkę, ale że pani de Villefort nie powtórzyła rozkazu męża, chłopiec począł ucinać główki ołowianym żołnierzom. — Słyszałeś, Edziu? — krzyknął pan de Villefort tak ostro, że chłopiec aż podskoczył. — Wynoś się! Chłopak, nie przywykły do takiego traktowania, zerwał się i zbladł. Trudno powiedzieć, czy ze złości, czy ze strachu. Ojciec objął go i rzekł, całując w czoło: — No idź już, dziecinko, idź. Edwardek wyszedł. Pan de Villefort zamknął za nim drzwi na klucz. — Na miłość boską, co się stało? — zapytała pani de Villefort, starając się przeniknąć męża spojrzeniem, które zapadało na dno duszy. Uśmiechnęła się blado, lecz jego chłód zmroził ten uśmiech. — Gdzie chowasz pani truciznę, którą posługujesz się zazwyczaj? — wycedził, nie czyniąc żadnych wstępów Villefort. Pani de Villefort poczuła się jak skowronek, gdy kania zacieśnia nad jego głową mordercze kręgi. Pobladła śmiertelnie, ni to westchnienie, ni to jęk wyrwał jej się z piersi. — Nie... nie... nie rozumiem cię, mój mężu. Zerwała się w paroksyzmie trwogi, a po chwili drugi paroksyzm podobny, tylko silniejszy, powalił ją na otomanę. — Pytam panią — powtórzył Villefort z absolutnym spokojem — gdzie chowasz truciznę, którą zabiłaś państwa de Saint-Meran, Barrois i Walentynę? — Czy ty wiesz, mój mężu, co mówisz? — zapytała pani de Villefort składając ręce. — Nie pytaj pani, ale odpowiadaj. — Czy mam odpowiadać mężowi, czy prokuratorowi? — wybełkotała pani de Villefort. — Prokuratorowi, łaskawa pani. Przerazić się było można bladością tej kobiety, udręką malującą się w jej oczach i drżeniem całego jej ciała. — O, mój mężu... — wyszeptała. I to wszystko. — Nie odpowiadasz pani! — krzyknął groźnie Villefort. I dorzucił z uśmiechem okrutniejszym jeszcze niźli jego gniew: — I, co prawda, nie zaprzeczasz. Drgnęła. — I nie możesz pani zaprzeczać — dodał wyciągając rękę, jak gdyby miał aresztować żonę. ? Popełniłaś kilka tych zbrodni z bezwstydem i zręcznie, ale ta zręczność zmyliła tylko ludzi, którzy mogliby być ślepi, ponieważ cię kochają. Już po śmierci pani de Saint-Meran wiedziałem, że truciciel jest w domu, gdyż ostrzegł mnie pan d'Avrigny. Po śmierci Barrois, niech Bóg mi to przebaczy, zacząłem podejrzewać anioła! Podejrzliwość tkwi bowiem w mojej naturze. Ale gdy umarła Walentyna, nie miałem już cienia wątpliwości — i nie ja jeden. Obecnie o twojej zbrodni wiedzą dwie osoby, ale posądza cię wielu i wkrótce dowie się o niej świat. A, jak mówiłem pani, zwraca się do ciebie nie mąż, ale sędzia! Pani de Villefort ukryła twarz w dłoniach. — Błagam cię, mój mężu — wybełkotała — nie dowierzaj pozorom. — Czyżbyś pani była tchórzliwa? — zawołał ze wzgardą Villefort. — Owszem, zauważyłem już dawno, że truciciele są tchórzami. Czyżbyś pani była tchórzliwa, ty, co patrzałaś z ohydnym spokojem na śmierć dwojga starców i młodziutkiej dziewczyny, których zamordowałaś? — O mój mężu, o mój mężu! — Czyżbyś pani była tchórzliwa — ciągnął Villefort z rosnącym gniewem — ty, która liczyłaś minuty, gdy czworo ludzi konało? Ty, która ułożyłaś plan piekielny i preparowałaś haniebne mikstury z zadziwiającą dokładnością i wprawą? Czyżbyś pani, która obliczyłaś wszystko tak dokładnie, zapomniała o jednym, to znaczy o tym, dokąd zajdziesz, jeśli wyda się twoja zbrodnia? O nie, musiałaś pani wszystko przewidzieć, a więc i przygotowałaś truciznę jeszcze subtelniejszą, łagodniejszą i pewniejszą, truciznę, dzięki której uniknęłabyś zasłużonej kary... Uczyniłaś to, tak się przynajmniej spodziewam! Pani de Villefort załamała ręce i padła na kolana. — A, widzę, że się pani przyznajesz... Ale kto przyzna się dopiero sędziom, kto przyzna się w ostatnim momencie, kto przyzna się nie mając innego wyjścia, nie umniejsza swojej winy i nie umniejsza sobie kary. — Kary? — zawołała pani de Villefort. — Drugi raz już wspomniałeś o karze! — Oczywiście. Czy myślałaś pani, że cztery zbrodnie ujdą ci na sucho? Czy myślałaś pani, że unikniesz kary, jako małżonka człowieka, który kar się domaga? O nie, moja pani. Trucicielka, kimkolwiek byłaby, pójdzie na szafot, jeśli, jak to powiedziałem, nie zachowała dla siebie paru kropel najskuteczniejszej trucizny. Pani de Villefort krzyknęła rozdzierająco, przemożny, ohydny strach owładnął jej zmienionym licem. — O, nie lękaj się pani rusztowania — powiedział prokurator — nie chcę twojej hańby, ponieważ spadłaby ona i na mnie. Nie, jeśli pani zrozumiałaś mnie, pojmujesz na pewno, że nie możesz zginąć na szafocie. — Nie zrozumiałam. Co właściwie masz na myśli, mój mężu? — wybełkotała, całkiem zdruzgotana. — To, że małżonka najwyższego godnością sądownika stolicy nie okryje hańbą nieskazitelnego nazwiska; nie zbezcześci zarówno swojego męża, jak i dziecka. — O nie, nie... — A zatem, pani, dziękuję ci za ten dobry uczynek. — Za co mi dziękujesz? ? Za to, coś pani powiedziała. — A cóż ja powiedziałam? W głowie mi się mąci, nic już nie rozumiem, o Boże, Boże! Zerwała się. Włosy miała w nieładzie, piana wystąpiła jej na wargi. Nie odpowiedziałaś, pani na pytanie, które zadałem wchodząc: Gdzie jest trucizna, którą posługujesz się zazwyczaj? Pani de Villefort zacisnęła kurczowo ręce, wznosząc je do góry. — Nie, nie! — krzyknęła. — Tego ty nie chcesz! — Nie chcę, abyś zginęła na szafocie. Zrozumiałaś pani? — Łaski! — Chcę, aby sprawiedliwości stało się zadość. Po to żyję na świecie, by karać — dodał patrząc płonącym wzrokiem. — Każdą inną kobietę, nawet królową, oddałbym w ręce kata, ale wobec pani będę miłosierny. Panią pytam: czy nie zachowałaś paru kropel trucizny łagodnej w działaniu, ale piorunującej i niezawodnej? O przebacz, daruj mi życie! — Tchórzliwa byłaś! — Pomyśl, że jestem twoją żoną! — Jesteś trucicielką! — Błagam cię na zmiłowanie boże!... — Nie ma dla ciebie zmiłowania. — Błagam cię w imię twojej miłości!... — Nie! — Błagam cię w imieniu naszego dziecka! Daruj mi ze względu na nie. — Powiadam pani, że nie daruję. Gdybym zostawił cię przy życiu, może otrułabyś pewnego dnia i nasze dziecko. — Ja miałabym otruć Edwardka! — wykrzyknęła ta matka zaślepiona w swojej miłości, rzucając się na męża. — Ja miałabym otruć mojego Edwardka! Ha, ha, ha!... Śmiech straszny, demoniczny, śmiech wariatki skończył te słowa przechodząc w rzężenie. Pani de Villefort padła na kolana. Mąż podszedł do niej: — Jeśli, gdy wrócę, sprawiedliwości nie stanie się zadość, oświadczam, że sam panią oskarżę i sam oddam w ręce władz. Słuchała drżąca, przybita, zdruzgotana i tylko oko jej żyło, tając straszliwy ogień. — Posłuchaj pani: będę tam dziś domagał się, aby zbrodniarza ukarano śmiercią... Jeśli zastanę panią przy życiu, spędzisz dzisiejszą noc w Conciergerie. Pani de Villefort westchnęła, nerwy jej nie wytrzymały, padła na ziemię. Prokuratora jakby zdjęła litość. Spojrzał na nią nie tak surowo, skłonił się lekko i powiedział z wolna: — Żegnam panią, żegnam. Pożegnanie to zadało pani de Villefort cios śmiertelny. Zemdlała. Prokurator wyszedł, a wychodząc zamknął drzwi na dwa spusty. 34. SESJA SĄDOWA Afera Benedetta — jak mówiono w sądzie i w salonach — wzbudziła ogromną sensację. Domniemany Cavalcanti, bywalec Cafe de Paris, widywany stale to na bulwarze Gandawskim, to w Lasku Bulońskim, nawiązał przez te kilka miesięcy, gdy błyszczał w wielkim świecie, mnóstwo znajomości. Gazety rozpisywały się zarówno o jego stosunkach wielkoświatowych, jak i więziennych. Budziło to tym większe zainteresowanie, zwłaszcza w ludziach, którzy zetknęli się osobiście z księciem Cavalcanti. Ci przede wszystkim pragnęli za wszelką cenę obejrzeć imć Benedetta, mordercę, galernika, siedzącego na ławie oskarżonych. Wielu uważało Benedetta za ofiarę pomyłki sądowej. Starszego pana Cavalcanti widziano przecie w Paryżu. Spodziewano się więc, że zjedzie, aby ująć się za swoją znakomitą latoroślą. Kto nie widział słynnej czamarki, w jakiej starszy pan Cavalcanti złożył pierwszą wizytę hrabiemu de Monte Christo, temu imponowała godna mina, szlacheckie wzięcie i obycie towarzyskie sędziwego patrycjusza. A powiedzieć to można, iż pan Cavalcanti mógł uchodzić za takiego, ilekroć nie rezonował albo nie rachował. Oskarżony zaś miał opinię młodzieńca tak miłego, przystojnego i hojnego, iż każdy przypisywał te nieszczęścia podłej intrydze ukrytych wrogów. Wszyscy spieszyli więc na sesję sądu przysięgłych — jedni, aby rozkoszować się widowiskiem, a drudzy, by je komentować. Od siódmej rano u bram sądowych utworzył się ogonek, a na godzinę przed otwarciem sesji sala napełniła się uprzywilejowanymi. W dni wielkich procesów sala sądowa przypomina salon. Spotykają się tu znajomi, gawędzą i łączą się w grupy, jeśli nie siedzą nazbyt daleko od siebie, w innym bowiem razie straciliby miejsce. Ci więc, którzy podejść do siebie nie mogą, wymieniają przyjazne znaki ponad ciżbą pospólstwa, adwokatów i żandarmów. Dzień był prześliczny — jesień wynagradza nam czasami słotne albo krótkie lato. Obłoki, które pan de Villefort ujrzał tego rana, rozpierzchły się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej i nastał dzień przedziwnie czysty, łagodny, opromieniony blaskiem — jeden z ostatnich dni wrześniowych. Beauchamp lornetował na prawo i lewo. Jako jeden z królów prasy, miał swój tron wszędzie, a więc i tutaj. Dostrzegł Château-Renauda i Debraya, którzy właśnie pozyskali sobie łaski jakiegoś policjanta. Policjant bowiem stanął za nimi, aby nie zasłaniać im widoku. Zacny ten człek zwąchał, że ma do czynienia z sekretarzem ministra i z milionerem. Okazał względy swoim znakomitym sąsiadom i pozwolił im nawet złożyć wizytę Beauchampowi, obiecawszy, że przez ten czas przypilnuje ich miejsc. — Ano — rzekł Beauchamp — ujrzymy naszego wspólnego przyjaciela. — Tak, tak — odpowiedział Debray — prześwietnego księcia. Pal diabli tych książąt włoskich! — Już Dante w „Boskiej Komedii” wspomina przodków tego jegomościa. — Szlachta stryczkowa — rzucił niedbale Château-Renaud. — Zostanie skazany, jak myślisz? — zagadnął Debray Beauchampa. — E, mój drogi — odparł dziennikarz — to chyba ja powinienem cię zapytać, wiesz lepiej niż my, co w sądzie piszczy; nie widziałeś się z prezesem na ostatniej recepcji u twojego ministra? — Tak, widziałem się. — I cóż ci powiedział? — Coś, co was zdziwi. — No to gadaj prędko, kochasiu, bo dawno nie słyszałem nic ciekawego. — Powiedział mi, że Benedetto, którego poczytuje się za nowego Ulissesa, jest bardzo poślednim oszustem. Dureń, niegodzien doświadczeń frenologicznych, które będą na nim robić po śmierci. — Ba — rzekł Beauchamp — rolę księcia odgrywał raczej miernie. — To według ciebie, mój drogi, bo nienawidzisz nieszczęśliwych książąt i cieszy cię, jeśli dostrzeżesz u nich złe maniery; ale nie według mnie, gdyż ja szlachcica czuję na milę. — A więc nigdy nie wierzyłeś w jego mitrę? — Mitrę mógł nosić, ale księciem nie jest. — A jednak zapewniam cię — odparł Debray — że mógł w oczach każdego uchodzić za arystokratę. Widywałem go na przyjęciach ministerialnych. — A bo tak się ci twoi ministrowie znają na książętach! — odparł Château-Renaud. — Lubię twoje facecje — roześmiał się Beauchamp. — Zdanie w nich krótkie, ale przyjemne. Jeśli pozwolisz, wykorzystam je w mojej kronice. — Korzystaj sobie, mój drogi panie Beauchamp, korzystaj — odparł Château- Renaud. — To mnie nic nie kosztuje. — Mówiłem z prezesem — ozwał się Debray do Beauchampa — ale ty chyba w takim razie mówiłeś z prokuratorem. — Nic się nie dało zrobić. Pan de Villefort od tygodnia nie przyjmuje nikogo; to całkiem zrozumiałe: tyle zmartwień, a ta zagadkowa śmierć córki to szczyt wszystkiego... — Zagadkowa? Cóż ty wygadujesz? — Ano tak, udawaj, że nic nie wiesz, pod pozorem, że wszystko dotyczy szlachty urzędniczej — rzekł Beauchamp i wetknąwszy sobie monokl w oko, starał się ze wszystkich sił go utrzymać. — Łaskawy pan pozwoli sobie zwrócić uwagę — rzekł Château-Renaud — że jeśli idzie o monokl, daleko mu do Debraya. Debray, daj no lekcję temu panu. — Czekajcie, czekajcie — rzekł Beauchamp — nie, nie mylę się. — Cóż tam znowu? — To ona. — Jaka ona? — Mówiono, że wyjechała. — Czyżby panna Eugenia wróciła już? — zapytał Château-Renaud. — Nie, ale jej matka. — Pani Danglars? — E, to niemożliwe — rzekł Château-Renaud. — W dziesięć dni po ucieczce córki, w trzy dni po bankructwie męża! Debray, zarumieniwszy się z lekka, spojrzał w tę stronę co i Beauchamp. — E, nie gadałbyś — obruszył się. — To jakaś zawoalowana, nieznajoma dama, cudzoziemska księżna, może matka księżna Cavalcanti. Ale mówiłeś, a raczej zamierzałeś opowiedzieć coś bardzo interesującego, jak mi się zdaje. — Ja? — zdziwił się Beauchamp. — Tak, ty. Wspomniałeś, że Walentyna zmarła zagadkową śmiercią. — A owszem. Tylko czemuż tu nie ma pani de Villefort? — Kochana pani prokuratorowa! — rzekł Debray. — Na pewno cedzi melisę dla szpitala albo wymyśla nowe kosmetyki dla siebie i dla przyjaciółek. Nie wiem, czyście o tym słyszeli, ale podobno wydaje na tę zabawę do trzech tysięcy talarów rocznie. Ale do rzeczy, miałeś rację, czemuż tu nie ma pani de Villefort? Chętnie bym na nią popatrzył, bo bardzo ją lubię. — A ja jej nienawidzę — oznajmił Château-Renaud. — Dlaczego? — Nie mam pojęcia. Czy znamy przyczynę naszych sympatii i antypatii? Nienawidzę jej, i już. — E, bo ty zawsze z tym swoim instynktem... — Być może... Ale wróćmy do tego, co mówił Beauchamp. — A więc — podjął Beauchamp — czy was nie zaciekawiło, moi panowie, dlaczego u państwa de Villefort umiera się tak gęsto? — Zabawnieś to powiedział — rzekł Château-Renaud. — Mój drogi, dowcip ten znajdziesz u Saint-Simona. — Ale śmierć u państwa de Villefort, wracajmy więc do tematu. — A tak — zwał się Debray — nie spuszczam oka z tego domu, od trzech miesięcy okrytego żałobą, a onegdaj nawet, w związku ze śmiercią Walentyny, mówiła mi pani... — Co za pani? — przerwał Château-Renaud. — No, do diabła, ministrowa. — O, przepraszam cię, nie bywam u ministrów. Pozostawiam to książętom. — Ulituj się nad nami, baronie, nie raź nas gromami niby Jowisz. — To już nic nie powiem, ale i ty, u diabła, ulituj się nade mną i nie replikuj mi już. — Ale, może nareszcie dasz się wypowiedzieć Beauchampowi i mnie. Mówiłem więc, że ministrowa prosiła mnie wczoraj o informacje w tej sprawie; poinformujże mnie, a ja jej powtórzę. — A więc, moi panowie, skoro u państwa de Villefort umiera się często gęsto, w domu ich musi być morderca. Obaj młodzieńcy drgnęli, to samo bowiem nieraz już przychodziło im na myśl. — I któż nim jest? — zapytali jednocześnie. — Mały Edwardek. Obaj wybuchnęli śmiechem, lecz bynajmniej nie stropiło to Beauchampa. — Tak, moi panowie, dziecię fenomenalne, które zabija jak stary. — Nie żartujesz aby? — Ale skąd! Nająłem wczoraj lokaja, który uciekł od państwa de Villefort, posłuchajcie uważnie. — Słuchamy. — Jutro, go zresztą wyrzucę, bo je za trzech. U Villefortów pościł ze strachu i teraz to sobie odbija. Owóż podobno ten drogi chłoptaś zawładnął flakonem trucizny i używa sobie od czasu do czasu na tych, którzy mu nie dogadzają. Najpierw nie dogodzili, mu dziadziusiowie — państwo de Saint-Meran; zaaplikował im po trzy krople swojego eliksiru; trzy krople wystarczy. Następnie upatrzył sobie poczciwego Barrois: stary sługa dziadzi Noirtiera zbeształ czasem miluchnego psotnika, którego zresztą znacie, a miły figlarz utraktował go trzema kropelkami swojego likworu. Taki sam los spotkał biedną Walentynę — nie wymyślała braciszkowi, ale był o nią zazdrosny: nowe trzy kropelki i kwita. — Ale któż, u diabła, naopowiadał ci o tym? — spytał Château-Renaud. — Trąci ta opowiastka wiecznością, prawda? — rzekł Beauchamp. — Absurd — rzekł Debray. — Aha — odparł Beauchamp — już byś chciał to wszystko podać w wątpliwość, ale pogadaj z moim lokajem albo raczej z jegomościem, który od jutra moim lokajem nie będzie. Tak mówiono w całym domu. — Ale cóż to za likwor i gdzież on jest? — E, do licha, smarkacz chowa go dobrze. — A skąd go wytrzasnął? — Z mamusinego laboratorium. — To ona miała w swoim laboratorium trucizny? — A skądże ja mogę wiedzieć? Wypytujesz mnie jak sam prokurator królewski. Powtarzam com usłyszał i basta. Podałem ci mojego informatora i więcej dla ciebie zrobić nie mogę. Biedaczysko przestał jeść ze strachu. — Niewiarygodne! — Nie, kochasiu, całkiem wiarygodne. Nie słyszałeś, jak w zeszłym roku ów chłoptaś z ulicy Richelieu zabawiał się mordując braci i siostry? Pakował im we śnie szpilkę w ucho. Najmłodsze pokolenie, kochasiu, jest przedwcześnie dojrzałe. — E, mój drogi — powiedział Château-Renaud — założyłbym się, że nie wierzysz w ani jedno słowo z tego wszystkiego... Ale nie widzę hrabiego de Monte Christo, to i jego tu nie ma? — Znudził się już tym — odparł Debray. — A ponadto nie zechce się tutaj pokazywać, bo jego przecież oszwabił ten Cavalcanti. Podobno sfałszował podpis hrabiego na wekslach, a weksle te, obciążające hipotekę księstwa, opiewają na sto tysięcy franków. — Aha, byłbym zapomniał, baronie — rzekł Beauchamp — nie wiesz, jak się miewa Morrel? — Byłem u niego ze trzy razy, ale przepadł bez wieści. Mimo to jego siostra nie wydała mi się zaniepokojona. Oznajmiła mi jakby nigdy nic, że już od paru dni nie pokazał się w domu, ale że przy tym nie stało mu się nic złego. Jest tego pewna. — Czekajcie, czekajcie! — zawołał Beauchamp. — Już wiem, dlaczego hrabia de Monte Christo nie zjawi się tutaj. — No, dlaczegóż to? — Bo sam jest aktorem w tym dramacie. — Czyżby i on kogoś zamordował? — zapytał Debray. Ależ nie, przeciwnie, to jego chciano zamordować. Toć wiecie, że zacny pan Caderousse wychodząc od hrabiego padł z ręki swojego przyjaciela Benedetta. Wiecie także, że to u hrabiego znaleziono słynną kamizelkę, a w niej ów list, który udaremnił podpisanie kontraktu. Widzicie, słynna kamizelka leży tam, na stole, okrwawiona — jako dowód rzeczowy. — A tak, tak, rzeczywiście. — Cicho, panowie, sąd idzie, wracajmy na miejsca! W tymże momencie podniósł się gwar. Policjant wezwał swoich protegowanych energicznym chrząknięciem; woźny stanął w progu sali i krzyknął głosem skrzekliwym, jaki woźni mieli już w czasach Beaumarchais'go: — Sąd idzie! 35. AKT OSKARŻENIA Sędziowie zasiedli pośród najgłębszego milczenia. Przysięgli zajęli miejsca. Pan de Villefort — będący przedmiotem ogólnej uwagi, jeśli nie podziwu — usadowił się w birecie na swoim fotelu i jął rozglądać się spokojnie. Każdy spoglądał ze zdziwieniem na tę twarz surową i nieprzeniknioną: dramat rodzinny nie pozostawił jak gdyby na niej żadnych śladów. Ten człowiek, obcy wszelkim ludzkim uczuciom, budził grozę. — Żandarmi — ozwał się prezes — wprowadźcie oskarżonego! Gdy padły te słowa, uwaga wśród publiczności wzrosła jeszcze bardziej. Wszyscy wlepili wzrok w drzwi, którymi miał wejść Benedetto. Drzwi otworzyły się niebawem i ukazał się oskarżony. Wszyscy odnieśli podobne wrażenie, nikogo nie zmylił wyraz jego fizjonomii. Nie malowało się na niej owo głębokie wzruszenie, skutkiem którego wszystka krew spływa do serca, a policzki i czoło okrywają się bladością. W jednej ręce trzymał z wdziękiem cylinder, drugą zatknął za białą pikowaną kamizelkę. Ręce te bynajmniej nie drżały. Spozierał spokojnie, oko błyszczało mu nawet. Wszedłszy na salę jął przyglądać się sędziom i przysięgłym, szczególną zaś uwagą zaszczycił prezesa, a zwłaszcza, prokuratora. Obok Andrei usiadł jego adwokat — adwokat z urzędu, Andrea bowiem nie zechciał zająć się szczegółami, do których, jak się wydawało, nie przywiązywał najmniejszego znaczenia. Adwokat był młody, rudawy; twarz poczerwieniała mu — przejmował się sprawą po stokroć bardziej niż oskarżony. Prezes zarządził, by odczytano akt oskarżenia. Jak wiemy, zredagowało go zręczne i nieubłagane pióro pana de Villefort. Publiczność nie przestawała wpatrywać się w Andreę, który w czasie tego długiego czytania, jakże dlań przytłaczającego, zachowywał spartańską pogodę ducha. Nigdy jeszcze Villefort nie przemawiał tak zwięźle i elokwentnie zarazem. Odmalował zbrodnię w jak najżywszych barwach. Przedstawił przeszłość oskarżonego i jego poszczególne metamorfozy. Wykazał, iż uczynki Andrei tworzyły logiczny łańcuch od jego najmłodszych lat. Wyłożył to wszystko z talentem i znajomością życia oraz serca ludzkiego — gdyż prokurator królewski odznaczał się umysłem nieprzeciętnym. Sam wstęp zgubiłby Benedetta w oczach opinii publicznej — czekano już li tylko na sprawiedliwy wyrok. Andrea nie zwracał jednak najmniejszej uwagi na zarzuty, jakie przeciw niemu wytaczano. Pan de Villefort obserwował go czytając — prowadził przy tej sposobności swoje studia psychologiczne nad oskarżonym. — i ani razu Andrea nie spuścił oczu pod jego bacznym i przeszywającym spojrzeniem. Odczytano wreszcie akt oskarżenia. — Imię i nazwisko oskarżonego? — ozwał się prezes. Andrea wstał. — Pan prezes wybaczy — rzekł głosem donośnym i czystym — ale na taki porządek pytań zgodzić się nie mogę. Śmiem twierdzić, co później uzasadnię, że stanowię wyjątek wśród oskarżonych. Niechże więc pan raczy się zgodzić na inny porządek pytań, bo przecież i tak na wszystko odpowiem. Zdumiony prezes popatrzył na przysięgłych, a oni spojrzeli na prokuratora. Salę ogarnęło nie mniejsze zdumienie. Lecz Andrea nie przejął się tym bynajmniej. — Wiek oskarżonego? — zagadnął prezes. — Odpowie oskarżony na to pytanie? — Odpowiem, panie prezesie, jak i na każde, tylko w pewnej kolejności. — Wiek oskarżonego? — powtórzył prezes. — Mam dwadzieścia jeden lat, a raczej skończę je za parę dni, gdyż urodziłem się nocy z 27 na 28 września 1817 roku. Pan de Villefort, gotów już zapisać tę datę, uniósł głowę znad papierów. — Gdzie oskarżony się urodził? — zapytał prezes. — W Auteuil, pod Paryżem — oświadczył Benedetto. Pan de Villefort spojrzał znów na Benedetta i pobladł śmiertelnie, jakby zobaczył głowę Gorgony. A Benedetto przeciągnął wdzięcznie po wargach rożkiem haftowanej chusteczki z cienkiego batystu. — Profesja oskarżonego? — zapytał prezes. — Zacząłem jako fałszerz — oznajmił Andrea najspokojniej pod słońcem — potem zająłem się kradzieżą, ostatnio zaś mordem. Na sali rozległ się szmer, a raczej zakotłowało się z oburzenia. Sędziowie osłupieli i popatrywali na oskarżonego; przysięgli nie posiadali się ze zgrozy, spotkawszy się z cynizmem, tak u młodego eleganta nieoczekiwanym. Pan de Villefort chwycił się za głowę i poczerwieniał gwałtownie. Raptem zerwał się tocząc błędnym wzrokiem. Nie mógł złapać tchu. — Czy pan prokurator czegoś szuka? — zapytał Benedetto z najuprzejmiejszym uśmiechem. Pan de Villefort nic nie odrzekłszy osunął się na fotel. — Czy teraz oskarżony zechce wyjawić nam swoje nazwisko? — ozwał się prezes. — Szkaradna bezczelność, z jaką oskarżony wyliczył swoje zbrodnie, zwane przez oskarżonego profesją, a także coś na kształt chełpliwości, z jaką oskarżony mówi o nich, obraża moralność. Sąd potępia oskarżonego za taką postawę. Może dlatego oskarżony zwleka, by wyjawić swoje nazwisko. Czy oskarżony zechce je zdradzić teraz, wyliczywszy swoje godności? — To wprost nie do wiary — ozwał się Benedetto tonem jak najuprzejmiejszym i kłaniając się wykwintnie — to wprost nie do wiary, jak pan prezes odgadł to, com najgłębiej utaił: dlatego właśnie prosiłem, aby zmienić porządek pytań. Zdumienie sięgnęło szczytu. W słowach oskarżonego nie było już ani fanfaronady, ani cynizmu. Wzburzone audytorium przeczuwało, że z tej czarnej chmury uderzy jakiś straszliwy grom. — Jakże więc oskarżony się nazywa? — rzekł prezes. — Nie mogę wyjawić panu prezesowi mojego nazwiska, gdyż go nie znam, ale znam nazwisko mojego ojca i wyjawić je mogę. Villeforta zamroczyło i głowa mało nie pękła mu z bólu. Z czoła lał mu się pot, ściekając na papiery, które prokurator przerzucał gorączkowo i nieprzytomnie. — Niechże więc oskarżony powie nazwisko swojego ojca — ozwał się prezes. Na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał, wszyscy wstrzymali oddech zamarłszy w oczekiwaniu. — Mój ojciec jest prokuratorem królewskim — oznajmił spokojnie Andrea. — Prokuratorem królewskim! — zdumiał się prezes, nie zauważywszy, jak bardzo zmieniła się twarz Villeforta. — Prokuratorem królewskim? — Tak, a skoro pan prezes ciekaw jest jego nazwiska, mój ojciec nazywa się de Villefort. Na sali zawrzało. Powstał nieopisany zgiełk, nikt już nie pamiętał o szacunku należnym sprawiedliwości. A i w prezydium nikt nie myślał, aby uciszyć ów tumult. Obelgi i przekleństwa, gwałtowne pogróżki, bezładne miotanie się żandarmów, drwiny, jakich motłoch dobywający się zawsze na wierzch, gdy wybucha zamieszanie lub skandal, nie szczędziły Benedetta, który trwał w niewzruszonym spokoju — owa burza przewalała się przez pięć minut, nim wreszcie sędziowie i woźni zdołali ją uciszyć. Wśród hałasu przedzierał się głos prezesa: — Oskarżony drwi ze sprawiedliwości! Oskarżony ośmielił się dać współobywatelom przykład zepsucia, niesłychany w naszej i tak zdemoralizowanej epoce! Villefort siedział zdruzgotany. Kilkanaście osób stłoczyło się wokół niego pocieszając go, krzepiąc, zapewniając o swojej sympatii i przyjaźni. Na sali zapanował spokój i tylko w jednym miejscu szeptano jeszcze i krzątano się. Podobno zemdlała tam jakaś kobieta i cucono ją solami trzeźwiącymi. Po chwili przyszła do siebie. Benedetto uśmiechnął się wśród tego zgiełku, a potem wsparł się ręką o dębową barierę, przybrał wdzięczną pozę i rzekł: — Moi państwo, Bóg mi świadkiem, żem nie chciał obrazić wysokiego sądu i wywoływać skandalu w obecności tak świetnego zgromadzenia. Zapytano mnie o mój wiek — odpowiedziałem, zapytano mnie, gdziem się urodził — odpowiedziałem, zapytano mnie o nazwisko — odpowiedzieć nie mogłem, gdyż rodzice mnie porzucili. Ale nie mówiąc mojego nazwiska, ponieważ nie mam go, mogę wyjawić nazwisko mojego ojca: powtarzam więc, że mój ojciec nazywa się de Villefort i jestem gotów przedstawić dowody. Młodzieniec powiedział to z takim przekonaniem i energią, że na sali uciszyło się już całkiem. Wszyscy patrzyli teraz na prokuratora: Villefort siedział nieruchomo, jakby śmiertelnie rażony piorunem. — Moi państwo — ciągnął Andrea — winien wam jestem dowód i wyjaśnienie. — Ale — zawołał zirytowany prezes — oskarżony oświadczył na śledztwie, że nazywa się Benedetto i że jest sierotą, a z urodzenia Korsykaninem. — Mówiłem w śledztwie to, co uważałem za wygodne dla siebie. Nie chciałem, aby udaremniono mi wyznanie, któremu pragnę nadać rozgłos. Powtarzam więc, że urodziłem się w Auteuil, w nocy z 27 na 28 września 1917 roku i że jestem synem pana de Villefort, prokuratora królewskiego. Urodziłem się w domu przy ulicy Źródlanej 28, na pierwszym piętrze, w pokoju obitym czerwonym adamaszkiem. Ojciec wziął mnie na ręce, oświadczył mojej matce, że urodziłem się martwy, owinął mnie w pieluszkę z monogramem H. N., zaniósł do ogrodu i tam pogrzebał żywcem. Tłum zakołysał się, widząc, że oskarżony zeznaje z coraz większą pewnością siebie, a przerażenie pana de Villefort wzrasta. — Ale w jaki sposób dowiedział się oskarżony tych wszystkich szczegółów? — zapytał prezes. — Zaraz to panu prezesowi objaśnię. Do ogrodu, gdzie ojciec miał mnie pogrzebać, zakradł się tejże nocy pewien człowiek — śmiertelny jego wróg, który tropił ojca od dawna, by wywrzeć na nim zemstę korsykańską. Człowiek ów ukrył się między drzewami. A gdy ojciec mój zakopywał kufereczek, ugodził go nożem. Myśląc, że w kufereczku znajdzie jakiś skarb, rozkopał ziemię; żyłem jeszcze. Zaniósł mnie do domu podrzutków, gdziem otrzymał numer pięćdziesiąt siedem. Po trzech miesiącach siostra jego przybyła z Rogliano do Paryża i odebrała mnie, powiadając, że jestem jej synem. Oto dlaczego, choć urodzony w Auteuil, wychowałem się na Korsyce. Nastała cisza głęboka. Obecnym dech zaparło — jakby pierś ich dławił bolesny ciężar. — Niech oskarżony mówi dalej — ozwał się prezes. — Mogłem żyć szczęśliwie, bo ci zacni ludzie kochali mnie jak syna, ale moja przewrotna natura obracała wniwecz nauki moralne, jakich nie skąpiła mi moja przybrana matka. Rosłem niby chwast i stałem się zbrodniarzem. Jednego dnia, gdym bluźnił Bogu, że stworzył mnie tak złym i przeznaczył mi los ohydny, mój przybrany ojciec powiedział do mnie: „Przestań bluźnić, nieszczęsny! Bóg nie stworzył cię złym. Winę ponosi twój ojciec: gdybyś umarł, poszedłbyś do piekła; ocalałeś cudem, lecz jesteś skazany na nędzę!” Od tej chwili przestałem bluźnić Bogu, a zacząłem przeklinać mego ojca. Stąd te słowa, za które pan prezes mnie skarcił. Oto dlaczego wywołałem zgorszenie, które tak wzburzyło audytorium. Jeśli to jedno przestępstwo więcej, ukarzcie mnie, ale jeśli przekonałem was, że urodziłem się pod nieszczęśliwą gwiazdą, ulitujcie się nade mną! — A matka oskarżonego?... — zapytał prezes. — Matka myślała, żem urodził się martwy — i nie ponosi żadnej winy. Nie chciałem dowiadywać się o nazwisko matki; nie znam jej. W tejże chwili ktoś krzyknął rozdzierająco i załkał. Kobieta jakaś dostała gwałtownego ataku nerwowego i upadła. Wyniesiono ją z sali. Gdy ją wynoszono, zsunęła się gęsta woalka osłaniająca jej twarz. Poznano panią Danglars. Villefort, choć zmiażdżony do ostatka i bliski utraty zmysłów, zerwał się, poznawszy ją także. — Ale gdzież dowody? Gdzież dowody? — zapytał prezes. — Niech oskarżony weźmie pod uwagę, że musi ten splot okropności poprzeć niezbitymi dowodami. — Dowody? — roześmiał się Benedetto. — Żąda pan prezes dowodów? — Tak. — No to niech pan spojrzy na pana de Villefort, a potem żądaj pan ode mnie dowodów. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Villeforta, on zaś — pod ich ciężarem — zbliżył się do bariery. Włosy miał w nieładzie, na twarzy czerwone ślady paznokci. Na sali rozległ się szmer zdziwienia. — Żądają ode mnie dowodów, mój ojcze — rzekł Benedetto. — Czy mam je przedstawić? — Nie, nie, nie trzeba — wybełkotał pan de Villefort, a słowa więzły mu w gardle. — Nie trzeba? — roześmiał się prezes. — Jak mamy to rozumieć? — Daremnie szamotałbym się w śmiertelnym uścisku, który mnie miażdży! — zawołał prokurator. — Jestem, czuję to, w ręku Boga mściciela. Nie trzeba dowodów! Ten młodzieniec powiedział prawdę. Cisza posępna i ciężka, cisza, jaka poprzedza katastrofę, spowiła audytorium ołowianym płaszczem. — Czy pan, panie prokuratorze, nie uległ halucynacji? — wykrzyknął prezes. — Czy jesteś pan aby przy zdrowych zmysłach? To zrozumiałe, że oskarżenie tak niespodziane, dziwaczne i straszne oszołomiło pana. No, niechże pan oprzytomnieje! Prokurator potrząsnął głową. Szczękał zębami jak w gorączce, ale przy tym był śmiertelnie blady. — Jestem, panie prezesie, przy zdrowych zmysłach — odrzekł. — Cierpię tylko, to pojąć łatwo. Przyznaję się do winy: ten młodzieniec powiedział szczerą prawdę. Stawiam się do dyspozycji prokuratora królewskiego, mojego następcy. Wyrzekłszy to wszystko głosem stłumionym i głuchym, pan de Villefort, chwiejąc się, podążył ku drzwiom, które woźny machinalnie otworzył przed nim. Zaległa, najgłębsza cisza; wszyscy osłupieli: jakąż rewelacją było to wyznanie, jakimż straszliwym wyjaśnieniem zagadkowych wydarzeń, które od dwóch tygodni tak żywo komentowano w paryskich salonach. — No i niechże mi teraz kto powie — ozwał się Beauchamp — że dramatów nie robi samo życie. — Wolałbym już — powiedział Château-Renaud — skończyć jak pan de Morcerf. Strzał z pistoletu wydaje się czymś przyjemnym wobec takiej katastrofy. — A prócz tego zabija — dorzucił Beauchamp. — I ja w pewnym momencie zamierzałem poślubić jego córkę! — zawołał Debray. — Dobrze biedactwo zrobiło, że umarło. — Posiedzenie sądu skończone — oznajmił prezes. — Sprawę odroczono, śledztwo zostanie wznowione i poprowadzi je kto inny. Andrea, nie tracąc spokoju i budząc tym większe zainteresowanie, opuścił salę pod eskortą żandarmów, którzy teraz mimo woli odnosili się doń z szacunkiem. — No i cóż wy na to? — rzekł Debray do policjanta, wsuwając mu ludwika w rękę. — Wyjdą na jaw okoliczności łagodzące — odpowiedział policjant. 36. POKUTA Tłum, choć gęsty, rozstąpił się szybko przed panem de Villefort. Wielka boleść budzi tyle szacunku, że nawet w najokropniejszych czasach pierwszy odruch tłumu wobec ludzi dotkniętych nieszczęściem był zawsze przyjazny. Wiele ludzi znienawidzonych ginie podczas rozruchów, ale rzadko kiedy tłum lży straceńca, choćby nawet rzeczywiście był zbrodniarzem. Villefort przeszedł tedy między szpalerem widzów, straży i woźnych. Aczkolwiek przyznał się do winy, oddalił się bez przeszkód, albowiem chroniło go nieszczęście. Bywają sytuacje, które człowiek ogarnia instynktem, nie mogąc ich pojąć rozumowo; w tym wypadku największym poetą jest ten, kto folgując swojej naturze wyda okrzyk najgwałtowniejszy. Tłum uważa ten okrzyk za całą opowieść — ma rację zadowalając się nim i poczytując go za wzniosły, jeśli jest szczery. A zresztą, trudno by było odmalować osłupienie, w jakim Villefort opuszczał gmach sądowy. Wystarczy powiedzieć, że cierpiał straszliwie. Powlókł się korytarzami, a nie zabłądził tylko dlatego, że znał je wybornie. Zrzucił togę z ramion, ciążyła mu bowiem i paliła go niby koszula Dejaniry. Dotarł, chwiejąc się, na dziedziniec Delfiny. Zbudził drzemiącego stangreta otwierając drzwiczki, padł na poduszki powozu, wskazując palcem kierunek drogi: Przedmieście Świętego Honoriusza. Kareta ruszyła. Villeforta przygniótł — zawaliwszy się — gmach jego własnej fortuny. Nie wiedział jeszcze, jakie konsekwencje pociągnie za sobą ta katastrofa. Przeczuwał je tylko. Znając artykuły kodeksu, nie obrachowywał jednak na zimno, niby zbrodniarz, jaka czeka go kara. Mimo wszystko miał Boga w sercu. — Bóg — wyszeptał bezwiednie. — Bóg! Bóg! Przypisywał swoją klęskę jedynie Bogu. Powóz toczył się szybko. Villefort, miotając się na poduszkach, uczuł, że coś go uwiera. Wziął ów przedmiot w rękę. Był to zapomniany wachlarz pani de Villefort — wsunął się kiedyś między poduszki oparcia. Wachlarz ten obudził w nim wspomnienia — wspomnienia, niby błysk w ciemnościach nocnych. Villefort pomyślało żonie... — Ooo! — krzyknął, jakby rozpalone żelazo przeszyło mu serce. Od godziny widział swoje nieszczęście tylko w połowie, a teraz ukazał mu się cały jego ogrom. Potraktował tę kobietę jak nieubłagany sędzia, skazał ją na śmierć. A ona teraz, przejęta grozą, nękana straszliwymi wyrzutami sumienia, trawiona wstydem, który obudził w niej powołując się na swoje nieposzlakowane nazwisko, ona, biedna, słaba kobieta, bezbronna wobec jego absolutnej władzy, gotuje się może na śmierć! Wyrok zapadł bowiem przed godziną. Obecnie wspomina wszystkie swoje zbrodnie, błaga Boga o zmiłowanie, pisze list, aby uzyskać od swojego cnotliwego małżonka przebaczenie, które okupi życiem. Villefort znowu jęknął z bólu i wściekłości. — Ach! — zawołał, miotając się po atłasowych poduszkach karety — ta kobieta stała się zbrodniarką jedynie dlatego, że miała styczność ze mną. Toć ja ociekam zbrodnią. Ona zaraziła się zbrodnią, jak zarażamy się tyfusem, cholerą albo dżumą — i ja ją karzę!... Ośmieliłem się jej powiedzieć: „Okaż skruchę i umieraj”... O, nie, nie, nie... będzie żyła!... Wyjedziemy razem... Opuścimy Francję, uciekniemy, gdzie oczy poniosą. Mówiłem jej o szafocie!... Wielki Boże! Jakże to słowo mogło mi przejść przez usta?... Ależ i mnie także czeka szafot!... Uciekniemy... Tak, wyspowiadam się jej; tak, co dzień będę jej powtarzał z pokorą: i ja też popełniłem zbrodnię... Tygrys ożenił się z jadowitym wężem!... O żono, godna takiego męża, jak ja!... Ona musi żyć, jej hańba zblednie wobec mojej! I Villefort, opuściwszy szybę znajdującą się na przedzie karety tak gwałtownie, iż o mało nie trzasła, zawołał takim głosem, że stangret podskoczył na koźle: — Prędzej! Prędzej! Prędzej! Konie, spłoszone tym krzykiem, pognały do domu. — Tak, tak — powtarzał sobie Villefort — ta kobieta żyć musi, będzie pokutować i wychowywać swojego syna, moje biedne dziecię! Ono jedno, i ten niespożyty starzec, ocalało w katastrofie rodzinnej. Kochała swoje dziecię i dla niego dopuściła się tylu zbrodni. Nigdy nie należy potępiać serca kochającej matki; będzie pokutować, nikt się nie dowie, że zawiniła. Popełniono kilka zbrodni w moim domu, ludzie zaczynają już gadać o tym, ale z czasem — zapomną. A jeśli któryś z moich wrogów popróbuje odgrzebać tę sprawę, umieszczę go na mojej czarnej liście... i nie pożyje długo. Jeden mniej, jeden więcej — to nie ma dla mnie znaczenia! Żona moja ucieknie zabierając złoto, a przede wszystkim Edwardka, znajdzie się z dala od przepaści, w którą świat runie chyba razem ze mną. Będzie żyć i będzie jeszcze szczęśliwa, bo cała jej miłość skupia się na synu, a syn nie opuści matki. Zrobię więc dobry uczynek. O, już lżej mi na sercu. I prokurator odetchnął wreszcie swobodniej. Kareta zatrzymała się na dziedzińcu pałacowym. Villefort pomknął na ganek. Służba zdumiała się, że wrócił tak prędko. Nic innego z twarzy lokajów nie wyczytał. Żaden też nie przemówił do niego. Skłonili się tylko i przepuścili go z szacunkiem. Mijając pokój ojca, dostrzegł przez uchylone drzwi dwa cienie, ale nie zainteresował się, kto był u ojca — niepokój gnał Villeforta dalej. — No — mruknął na bocznych schodach wiodących do apartamentów jego małżonki — nic się tu nie zmieniło. I przede wszystkim zamknął drzwi wychodzące na klatkę schodową. — Nikt nam przeszkodzić nie może — powiedział jeszcze. — Muszę z nią porozmawiać swobodnie, oskarżyć się przed nią, wyznać wszystko... Nacisnął kryształową gałkę u drzwi — drzwi się otworzyły. — Nie zamknięte! — mruknął. — Doskonale, doskonale... Wszedł do saloniku, gdzie co wieczór ustawiano łóżko dla Edzia, gdyż chłopiec wracał co dzień z gimnazjum — matka nie chciała się z nim rozstawać na dłużej. Jednym rzutem oka ogarnął salonik. — Nikogo tu nie ma — rzekł. — Musi więc być w sypialni. Podbiegł do drzwi. Drzwi były zamknięte na rygielek. Zadrżał. — Heloizo! — zawołał. Wydało mu się, że ktoś poruszył krzesłem. — Heloizo! — powtórzył. — Kto tam? — odpowiedziała pani de Villefort. Głos jej był jak gdyby słabszy niż zwykle. — Otwórz, Otwórz! — zawołał. — To ja! Ale choć prosił o to, chociaż w głosie jego brzmiał niepokój, Heloiza nie otworzyła. Villefort otworzył drzwi, kopnąwszy je z całej siły. Pani de Villefort stała u wejścia do buduaru. Była blada, rysy jej ściągnął grymas, oczy zachodziły szkliwem. — Heloizo!... Heloizo! — rzekł. — Co ci jest? Mów. Żona wyciągnęła ku niemu rękę zesztywniałą i sinawą. — Już się stało, mężu — powiedziała, a rzężenie rozdzierało jej krtań. — Czegóż chcesz jeszcze ode mnie? I runęła na dywan. Villefort podbiegł do niej, chwycił ją za rękę. W dłoni, zaciśniętej konwulsyjnie, tkwił kryształowy flakon ze złoconym korkiem. Pani de Villefort już nie żyła. Villefort, nieprzytomny ze zgrozy, cofnął się na próg, spoglądając na trupa. — Mój synu! — zawołał nagle. — Gdzie mój syn? Edziu! Edziu! Wypadł z pokoju krzycząc: — Edziu! Edziu!... Krzyczał tak rozdzierająco, że zbiegli się słudzy. — Gdzie mój syn? — zapytał Villefort. — Trzeba zabrać go z domu, żeby nie zobaczył... — Panicza nie ma na dole — odpowiedział kamerdyner. — Na pewno bawi się w ogrodzie. Idźcie, poszukajcie panicza! Poszukajcie! — Nie, proszę jaśnie pana. Jaśnie pani zawołała panicza jakie pół godziny temu. Panicz poszedł do jaśnie pani i już od niej nie wychodził. Na czoło Villeforta wystąpił zimny pot. Prokurator zachwiał się, myśli przestały kojarzyć się logicznie w jego mózgu — kręciły się niby kółka zepsutego zegara. — U jaśnie pani... u jaśnie pani — wyszeptał. I zawrócił z wolna, jedną ręką ocierając czoło, a drugą podpierając się o ścianę. Miał znów zobaczyć trupa swojej nieszczęsnej żony. Gdy będzie wołał Edwardka, sprofanuje ciszę jej pokoju — pokoju, który stał się grobem. Villefort nie mógł dobyć z siebie głosu. — Edziu! Edziu!... — wybełkotał. Chłopiec nie odpowiedział. Gdzież więc było to dziecię, które — jak oznajmiła służba — weszło do pokoju matki i nie wychodziło stamtąd? Villefort cofnął się o krok. Ciało jego żony zagradzało drogę do buduaru, gdzie musiał być Edwardek. Ciało to jakby strzegło progu. Zmarła miała oczy otwarte, wargi uśmiechały się jakby ze straszliwą i tajemniczą ironią. Za uniesioną portierą Villefort widział fragment buduaru, pianino i róg kanapy obitej błękitnym jedwabiem. Villefort postąpił kilka kroków naprzód. Ujrzał Edwardka — chłopiec leżał na kanapie. Oczywiście spał. Nieszczęśnik uradował się niewypowiedzianie — jakby promień światła przeniknął do piekła, gdzie się szamotał. Trzeba więc było uczynić tylko krok nad zmarłą, wejść do buduaru, chwycić dziecko na ręce i uciec daleko, daleko. W człowieku tym, jakże zepsutym, obudził się tygrys — tygrys śmiertelnie zraniony, który jeszcze ukąsić potrafi. Teraz już nie lęka się przesądów, lecz upiorów. Przeskoczył przez trupa, jak gdyby musiał przebyć żrący ogień. Chwycił dziecię w ramiona, tuląc je, potrząsając nim, wołając. Dziecko nie poruszyło się nawet. Przylgnął wargami do policzka — policzki były sine i zimne. Obmacał zesztywniałe ciało. Dotknął ręką serca — serce już nie biło. Edwardek nie żył. Zza kurteczki wypadła mu kartka papieru złożona w czworo. Villefort, jakby gromem rażony, padł na kolana. Dziecię wysunęło mu się z rąk i spoczęło obok matki. Villefort podniósł papier, poznał pismo żony, jął czytać. Oto, co zawierał ów list: Byłam, jak wiesz, dobrą matką, skoro dla mojego syna popełniałam zbrodnie. Dobra matka odchodzi zawsze z synem. Villefort nie mógł oczom uwierzyć. Zwątpił, czy jest przy zdrowych zmysłach. Zbadał jeszcze raz ciało Edwardka, wpatrując się weń, jak lwica wpatruje się w martwe lwiątko. I krzyknął rozdzierająco: — Bóg!... Znowu Bóg!... Przerażały go te dwie ofiary, ten pusty pokój, gdzie leżały dwa trupy. Przed chwilą jeszcze podtrzymywała go wściekłość, to wspaniałe pokrzepienie dla ludzi silnych; podtrzymywała go i desperacja, ten ostatni zryw, w którym tytani wdzierali się na Olimp, Ajaks wygrażał pięścią Zeusowi. Villefort pochylił się, przytłoczony boleścią. Przyklęknął, odrzucił ruchem głowy włosy mokre od potu i zjeżone ze strachu. I on, który nigdy nad nikim się nie ulitował, poszedł do ojca, aby w przystępie słabości — wypłakać się i opowiedzieć o swoim nieszczęściu. Podążył więc na parter znanymi nam schodami. Gdy wszedł, Noirtier słuchał z uwagą słów księdza Busoniego, spokojnego i chłodnego jak zwykle. Ujrzawszy księdza, Villefort chwycił się za czoło. Przeszłość stanęła mu przed oczyma, napłynąwszy spienioną falą gniewu. Przypomniała mu się wizyta, jaką złożył księdzu na drugi dzień po obiedzie w Auteuil, i przypomniała mu się bytność księdza w jego domu po śmierci Walentyny. — Ksiądz tutaj! — rzekł. — Zjawia się ksiądz zawsze razem ze śmiercią. Busoni wstał. Widząc zmienioną twarz Villeforta, widząc nieprzytomny wyraz jego błyszczących oczu, domyślił się, że scena w sądzie już się rozegrała. Ale nie domyślał się reszty. — Byłem tu, aby modlić się za pańską córkę — odrzekł. — A dziś co ksiądz tu robi? — Przyszedłem powiedzieć, że zapłaciłeś mi pan swój dług że od tej chwili będę prosił Boga, aby jak i ja zadowolił się tą zapłatą. — Na miłość boską! — przeraził się Villefort. — To nie głos księdza Busoni! — A nie. Ksiądz zerwał perukę z tonsurą i potrząsnął głową; długie czarne włosy opadły mu na ramiona, okalając twarz pełną energii. — To twarz hrabiego de Monte Christo! — zawołał Villefort, spoglądając błędnym wzrokiem. — I tak, i nie, panie prokuratorze. Niech pan lepiej poszpera w pamięci. — Ten głos! Ten głos! Gdzież ja słyszałem go po raz pierwszy?... — Dwadzieścia trzy lata temu w Marsylii, w dzień pańskich zaręczyn z panną de Saint-Meran. Niech pan poszuka u siebie w aktach. — Nie jesteś pan księdzem Busonim i nie jesteś pan hrabią de Monte Christo... O Boże! Jesteś pan owym wrogiem tajemniczym, nieubłaganym, śmiertelnym! Skrzywdziłem cię widać w Marsylii! O biada mi, biada! — Tak, masz rację, w tym rzecz właśnie — odparł hrabia krzyżując ramiona. — Szukaj, szukaj! — Ale cóżem ci zrobił? — zawołał Villefort bliski utraty zmysłów. Cóżem ci zrobił? Powiedz! — Skazałeś mnie na śmierć powolną i ohydną, zabiłeś mojego ojca; pozbawiłeś mnie wolności, pozbawiłeś kochanki i fortuny! — Ale kim jesteś!... Kim jesteś?... O Boże! Jestem widmem nieszczęśnika, którego wtrąciłeś na dno lochów twierdzy If. Bóg wywiódł widmo z lochu, włożył mu maskę hrabiego de Monte Christo i obsypał je diamentami i złotem, abyś go dziś nie poznał. — Ach! Poznaję cię... Poznaję... Jesteś... — Jestem Edmund Dantes! — Tyś jest Edmund Dantes! — krzyknął Villefort chwytając hrabiego za rękę. — A więc chodź ze mną! I powiódł zdziwionego Monte Christa schodami. Hrabia szedł za nim, przeczuwając jakąś nową katastrofę. ? Spójrz, Edmundzie! — zawołał prokurator wskazując dwa trupy. — Spójrz! Przypatrz się dobrze! Uważasz się teraz za pomszczonego? Monte Christo zbladł. Pojął, że przekroczył prawa zemsty. Pojął, że powiedzieć już nie może: „Bóg jest za mną i ze mną„. Wstrząśnięty do głębi, podniósł dziecko, otwarł, mu oczy, zmacał puls i wypadł do pokoju Walentyny, zamykając za sobą drzwi na dwa spusty. — Moje dziecko! — wykrzyknął Villefort. — Zabrał mi moje dziecko! Przeklinam cię! Obyś padł trupem! Porwał się, aby gonić Monte Christa, ale nogi — jak bywa we śnie — wrosły mu w ziemię, oczy o mało nie wystąpiły z orbit, palce, skurczone konwulsyjnie, jęły orać pierś aż do krwi. Żyły na skroniach nabrzmiały, krew mało nie rozsadziła czaszki, chlusnąwszy do mózgu powodzią ognia. Tkwił nieruchomo kilka minut — póki straszny wstrząs nie dokonał swego. Wtedy krzyknął rozdzierająco, wybuchnął śmiechem i zbiegł na dół. Po kwadransie otworzyły się drzwi pokoju Walentyny i ukazał się Monte Christo. Blady, z okiem przygasłym, zgarbiony, zbolały do ostatnich granic. Trzymał w ramionach dziecko, któremu nie zdołał przywrócić życia. Przykląkł, ułożył je z pietyzmem na zwłokach matki, oparłszy głowę Edwardka o jej pierś. Po chwili wstał i wyszedł, a spotkawszy na schodach lokaja, zapytał: — Gdzie pan de Villefort? Sługa nic nie odrzekł i tylko wskazał ogród. Monte Christo podążył więc tam. Słudzy otaczali Villeforta, a prokurator zaciekle kopał łopatą ziemię. — Nie, to jeszcze nie tu — powtarzał — nie, to jeszcze nie tu... I zaczynał kopać gdzie indziej. Monte Christo, podszedłszy doń, rzekł cicho i niemal z pokorą: — Stracił pan syna, ale... Villefort przerwał mu, nie słuchając i nie rozumiejąc: — O, znajdę go, znajdę... Możecie sobie gadać, że go tu nie ma... ale ja go znajdę, choćby mi przyszło szukać do sądnego dnia... Monte Christo cofnął się, przejęty grozą. — To szaleniec! — rzekł. I obawiając się jakby, żeby ten dom przeklęty nie runął mu na głowę, wybiegł na ulicę. Zwątpił po raz pierwszy, czy miał prawo uczynić to, co uczynił. — Dość, dość — powiedział — uratujmy ostatniego. Gdy wrócił do siebie, Morrel błąkał się pokojach, milczący niby cień, który czeka, żeby Bóg w oznaczonym momencie pozwolił mu wrócić do grobu. — Pakuj się Maksymilianie — ozwał się z uśmiechem hrabia — jutro wyjeżdżamy. — Nic pan już tu nie ma do roboty? — zagadnął Morrel. — Nie — odpowiedział Monte Christo — i daj Boże, bym nie zdziałał już tu za wiele. 37. ODJAZD Opisane wypadki były tematem rozmów całego Paryża. Państwo Morrel gawędzili o nich, z łatwo zrozumiałym zdziwieniem, w swoim saloniku. Porównywali te trzy klęski, zarówno nagłe, jak i. niespodziane: klęskę Morcerfa, klęskę Danglarsa i klęskę Villeforta. Maksymilian, zaszedłszy do siostry i szwagra, przysłuchiwał się tej rozmowie, nie biorąc w niej żadnego udziału. Zobojętniał całkiem dla spraw tego świata. — Doprawdy, wydaje mi się, Emanuelu — mówiła Julia — że ci ludzie bogaci, jakże wczoraj szczęśliwi, zapomnieli w rachunku, na którym oparli swój majątek, powodzenie i swoje dobre imię, o geniuszu zła. Ów zaś geniusz, niby zła wróżka z bajek Perraulta, której nie zaproszono na wesele czy chrzciny, zjawił się raptem i zemścił. — Ile katastrof — powiedział Emanuel myśląc o Morcerfie i Danglarsie. — Ile cierpień! — powiedziała Julia myśląc o Walentynie, ale wiedziona instynktem kobiecym nie wymawiała jej imienia w obecności brata. — Jeśli to Bóg ich tak doświadczył — rzekł Emanuel — Bóg, dobroć nieskończona, nie znalazłszy w przeszłości tych ludzi nic takiego, czym zasłużyliby na złagodzenie kary — to znaczy, że byli potępieni. — Czy nie jesteś nazbyt śmiały w swoich sądach? — zagadnęła Julia. — Czy nie pomyliłby się ten, kto powiedziałby tak o moim ojcu w momencie, gdy ojciec sięgał po pistolet, aby popełnić samobójstwo? — Ale przecież Bóg nie dał zginąć twojemu ojcu, tak jak nie dopuścił, by Abraham zabił syna na ofiarę: patriarsze, jak i nam, zesłał anioła, który podciął skrzydła nadlatującej śmierci. Gdy domawiał tych słów, zadźwięczał dzwonek. To odźwierny dawał znak, że ktoś przyjechał z wizytą. W tejże niemal chwili otworzyły się drzwi i ukazał się hrabia de Monte Christo. Państwo Morrel wykrzyknęli z radości. — Maksymilianie — ozwał się hrabia, nie zwracając jakby uwagi na zadowolenie gospodarzy — wstąpiłem po ciebie. — Po mnie? — rzekł Maksymilian, jak zbudzony ze snu. — Tak. Umówiliśmy się, że cię zabieram. Czyż nie uprzedzałem cię wczoraj, żebyś był gotów? — I jestem. Przyszedłem tu, żeby pożegnać się z nimi. — Dokąd pan hrabia się wybiera? — spytała Julia. — Nasamprzód do Marsylii. — Do Marsylii! — powtórzyli małżonkowie. — Tak, i zabieram Maksymiliana. — Niechże go nam pan hrabia odwiezie zdrowym — rzekła Julia. Maksymilian odwrócił się, by ukryć rumieniec. — Toś pani spostrzegła, że źle się czuje? — zagadnął Monte Christo. — Tak, i boję się, czy nie nudno mu z nami. — Urozmaicę mu czas — obiecał hrabia. — Jestem gotów, panie hrabio — rzekł Maksymilian. — Do widzenia, moi najdrożsi. — Jak to! — zdumiała się Julia. — Odjeżdżasz zaraz, nie spakowawszy się i bez paszportu? — To przeszkody, które zwiększają tylko smutek rozstania — powiedział Monte Christo. — Maksymilian zaopatrzył się już z pewnością we wszystko, co trzeba. Zaleciłem mu to. — Mam paszport i spakowałem walizy — oznajmił Morrel z melancholijnym spokojem. — Doskonale — uśmiechnął się Monte Christo. — Widać w tym akuratność dobrego żołnierza. — I wyjeżdżasz pan od razu? — spytała Julia. — Nie zabawisz pan z nami choćby dzień jeden, choćby godzinę? — Moja kolasa czeka przed bramą, łaskawa pani. Za pięć dni muszę być w Rzymie. — Ale Maksymilian nie jedzie do Rzymu! — powiedział Emanuel. — Jadę tam, dokąd pan hrabia zechce mnie zawieźć — rzekł Maksymilian, uśmiechając się smętnie. — Należę do niego jeszcze miesiąc. — O Boże! Jak on to powiedział, panie hrabio! — Maksymilian będzie mi towarzyszył — oznajmił hrabia tonem uprzejmym, a zarazem pełnym perswazji — niechże więc pani przestanie się tak bardzo troskać. — Do widzenia, moi najdrożsi! — powtórzył Maksymilian. — Serce mi rani ta jego obojętność — rzekła Julia. — O, Maksymilianie, Maksymilianie, ty coś przed nami ukrywasz. — Niech się pani nie obawia — rzekł Monte Christo — wróci w jak najlepszym humorze. Maksymilian rzucił hrabiemu spojrzenie niemal wzgardliwe i gniewne. — Jedziemy! — powiedział hrabia. — Ale nim panowie odjedziecie — rzekła Julia — niechże pan hrabia pozwoli, bym powiedziała to, czego wtedy... — Łaskawa pani — przerwał Monte Christo biorąc ją za ręce — żadne słowa nie wyrażą tego, co czytam w pani oczach i w sercu, jak również tego, co czuje moje serce. Winienem był odjechać nie zobaczywszy się z panią — jak czynią dobroczyńcy w powieściach, ale byłoby to nad moje siły: słaby człowiek ze mnie i próżny, a tkliwe spojrzenie bliźnich przejmuje mnie radością. A teraz, odjeżdżając, powiem tylko, bo wielki ze mnie egoista: nie zapomnijcie o mnie, drodzy przyjaciele, bo zapewne widzimy się po raz ostatni. — Po raz ostatni! — zawołał Emanuel, a Julia rozpłakała się rzewnie. — Po raz ostatni! Nie jesteś pan tedy człowiekiem, ale bogiem, co pojawił się na ziemi, by dopomóc ludziom, a teraz wraca do nieba! — Nie mówcie tak nigdy, drodzy przyjaciele — obruszył się Monte Christo. ? Bogowie nie czynią nigdy zła. Bogowie zatrzymują się tam, gdzie zatrzymać się pragną, przypadek nie jest silniejszy od nich — oni to panują nad przypadkiem. Nie, Emanuelu, jestem człowiekiem: uwielbienie twoje jest więc nieuzasadnione, a słowa bluźniercze. I przycisnąwszy do warg dłoń Julii — Julia padła mu w objęcia — drugą rękę podał Emanuelowi. Po czym wybiegł z tego domu, z tego gniazda szczęścia, dając znak Maksymilianowi, by podążył za nim. Kapitan usłuchał go, bierny, przybity — taki był od śmierci Walentyny. — Przywróć pan radość mojemu bratu — szepnęła Julia hrabiemu na ucho. Hrabia uścisnął jej dłoń — tak samo, jak to był uczynił przed jedenastu laty na schodach wiodących do gabinetu Morrela. — Ufasz pani nadal Sindbadowi Żeglarzowi? — zapytał. — O tak! — A więc śpij spokojnie, nie tracąc w Bogu nadziei. Jakeśmy powiedzieli, kolasa podróżna czekała przed bramą. Cztery mocne konie grzebały niecierpliwie nogą. W ogrodzie stał Ali, twarz błyszczała mu od potu, jak gdyby przybiegł z daleka. — Byłeś u starego pana? — zapytał hrabia po arabsku. Ali kiwnął potakująco głową. — Rozłożyłeś mu list przed oczyma, jak ci to kazałem? — Tak — tu niewolnik skłonił głowę z szacunkiem. — I co on na to? Ali zamknął oczy w taki sam sposób, jak czynił to Noirtier, gdy mówił „tak”. — Dobrze. Zgodził się — rzekł Monte Christo. — Jedźmy! I ledwie powiedział te słowa, konie pognały, krzesząc na bruku snopy iskier. Maksymilian zaszył się w kącie kolasy i milczał. Minęło tak pół godziny. Nagle powóz zatrzymał się. Hrabia pociągnął bowiem za jedwabny sznur, którego drugi koniec Ali miał owiązany wokół palca. Nubijczyk zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki. Noc iskrzyła się od gwiazd. Droga pięła się pod górę, dojeżdżali do Villejuif. Z szerokiego płaskowyżu Paryż wydaje się tu ciemnym morzem, migocącym milionami świateł, które przypominają fosforyzujące fale; fale to bardziej huczące, bardziej gniewne, namiętne i zachłanne niż na wzburzonym oceanie, fale te nie znają ciszy morskiej; zderzają się ustawicznie, pienią się bez przerwy i wciąż wchłaniają nowe ofiary!... Hrabia dał znak, by kolasa oddaliła się nieco. Skrzyżowawszy ramiona, wpatrywał się długo w ten kocioł, gdzie topi się i kształtuje wszelka myśl, która porusza świat; a gdy napatrzył się już na ten Babilon będący zarówno natchnieniem poetów religijnych, jak i materialistów, szepnął schyliwszy głowę i składając ręce niby do modlitwy: — O wielkie miasto! Niespełna pół roku temu przekroczyłem twoje bramy. Wprowadził mnie tu Duch Boży i wyprowadza tryumfującego; tajemnicę mojej bytności w twoich murach powierzyłem Bogu, gdyż on jeden umie czytać w sercu moim; on jeden wie, że odjeżdżam stąd nie żywiąc nienawiści i nie pyszniąc się, ale dręczony wyrzutami; on jeden wie, że nie dla siebie ani dla czczych powodów korzystałem z potęgi, którą mnie obdarzył. O wielkie miasto, w twoim niespokojnym łonie znalazłem to, czegom szukał. Cierpliwy górnik, poruszyłem twoje wnętrze, aby wydobyć na jaw zło. A teraz dokonałem dzieła, zakończyłem swoją misję; teraz nie napoisz mnie już ani radością, ani smutkiem. A więc żegnaj! Żegnaj! Niby geniusz nocny, ogarnął spojrzeniem rozległą równinę; przeciągnął ręką po czole i wsiadł do kolasy, która szybko potoczyła się ze zbocza, niknąc w tumanach kurzu. Ujechali w milczeniu dwie mile. Morrel dumał, a hrabia mu się przypatrywał. — Czy żałujesz, Maksymilianie, żeś pojechał ze mną? — spytał. — Nie, panie hrabio... ale wyjechać z Paryża... — Gdybym wiedział, że w Paryżu czeka cię szczęście, nie zabierałbym cię ze sobą... — W Paryżu spoczywa Walentyna; wyjechać z Paryża — to rozstać się z nią po raz wtóry. — Maksymilianie, zmarli przyjaciele nie spoczywają w ziemi, ale żyją w naszych sercach; tak Bóg chciał, abyśmy nigdy nie byli sami. Mam dwóch przyjaciół, z którymi nigdy się nie rozstaję: jeden dał mi życie, a drugi wiedzę. Duch ich żyje we mnie. Ogarnięty wątpliwościami, udaję się do nich po radę, a jeślim uczynił kiedy coś dobrego, to właśnie dzięki owym wskazaniom. Poradź się, Maksymilianie, swego serca, zapytaj, czy powinieneś spoglądać na mnie z nieżyczliwością. — Kochany przyjacielu, smutny jest głos mojego serca i zapowiada mi tylko nieszczęścia. — Ten, w kim duch osłabł, widzi wszystko jakby poprzez zasłonę z krepy; dusza sama zakreśla sobie widnokrąg: dusza twoja posępna ściąga nad ciebie chmury. I Maksymilian zadumał się znowu. — Może to i prawda. Jechali z cudowną szybkością — dzięki niej, między innymi, hrabia odnosił zwycięstwa. Miasta migały niby cienie. Drzewa kołysane wiatrem jesiennym zbliżały się do nich jak gdyby rozczochrane giganty, a potem, gdy je minęli, uciekały szybko. Nazajutrz rankiem przybyli do Châlon, gdzie czekał już parostatek hrabiego. Kolasę wtoczono na pokład — obaj podróżni wsiedli wcześniej. Statek był szybki, przypominał indyjską pirogę; sunął po fali niby wodny ptak. Nawet Morrel upoił się szybkością — wiatr rozwiewał mu włosy, gotów jakby spędzić chmurę z jego czoła. Hrabia — w miarę jak oddalał się od Paryża — rozpogadzał się coraz bardziej. Powiedziałbyś, że to wygnaniec wraca do ojczyzny. Niebawem pojawiła się Marsylia — biała, ciepła, pulsująca życiem; Marsylia, młodsza siostra Kartaginy i Tyru — która objęła po nich władanie nad Morzem Śródziemnym. Ileż tu mieli wspomnień! Okrągła baszta, fort Świętego Mikołaja, ratusz projektu Pugeta, port o ceglanym nadbrzeżu, gdzie bawili się w dzieciństwie. Obaj tedy zatrzymali się na Cannebiere. Jakiś statek odpływał do Algieru. Na pokładzie sterty pakunków i stłoczeni pasażerowie. Tłum przyjaciół i krewnych — gwar, łzy, pożegnania. Widok ten, wzruszający nawet i dla tych, którzy nawykli oglądać go co dzień, nie zdołał rozerwać Maksymiliana. Kiedy bowiem znalazł się na bulwarze portowym, nawiedziła go pewna myśl. — W tym miejscu — rzekł biorąc Monte Christa pod rękę — stał mój ojciec, gdy „Faraon” wchodził do portu; tutaj ten dzielny człowiek, którego ocaliłeś pan od śmierci i niesławy, rzucił mi się w objęcia; pamiętam dotąd jego łzy, a nie płakał sam: płakało z nami wielu. Monte Christo uśmiechnął się. — A ja byłem tam — powiedział, wskazując Morrelowi róg ulicy. W tejże chwili usłyszeli westchnienie. Stała tam nie opodal jakaś kobieta i dawała znaki któremuś z pasażerów odchodzącego statku. Kobieta ta była zawoalowana. Monte Christo spoglądał na nią ze wzruszeniem, które Morrel dostrzegłby łacno, gdyby właśnie nie obserwował statku. — O! — zawołał Maksymilian. — Tak, nie pomyliłem się. Ten wojskowy na statku, wojskowy, który macha kapeluszem, to Albert de Morcerf. — Tak — zgodził się Monte Christo — poznaję go. — Jakim cudem? Toć pan patrzysz w przeciwną stronę. Hrabia uśmiechnął się — jak to czynił, gdy odpowiedzieć nie chciał. — I znów spojrzał na zawoalowana kobietę — znikła za rogiem. Wtedy, zwracając się ku Morrelowi, rzekł: — Drogi przyjacielu, masz tu coś do załatwienia? — Chciałbym odwiedzić grób ojca — odparł cicho Maksymilian. — A więc zaczekaj tam na mnie. Przyjdę po ciebie. — Opuszcza mnie pan? — Tak... bo i ja chciałbym się udać w zbożne odwiedziny. Dłoń Morrela spoczęła bezwładnie w dłoni hrabiego. Skłonił głowę z nieopisaną melancholią i skierował się ku wschodniej części miasta. Monte Christo stał czas jakiś i spoglądał za Maksymilianem, po czym podążył w Aleje Meilhańskie do kamieniczki, znanej czytelnikowi z pierwszego tomu naszej opowieści. Kamieniczka ta wznosi się w cienistej i szerokiej alei lipowej, gdzie lubią się przechadzać leniwi marsylczycy. Mur, pożółkły od słońca, przysłaniają festony dzikiego wina o gałęziach, które z latami sczerniały i popękały. Dwa wytarte kamienne stopnie wiodą ku drzwiom zbitym z nie malowanych desek. W lecie drzwi się rozsychają, zimą wilgoć sama łączy deski. W ślicznej tej i starej kamieniczce, uroczej, chociaż ubogiej, mieszkał ongi stary Dantes. Ale zajmował tylko mansardę — obecnie zaś hrabia oddał cały ów dom do dyspozycji Mercedes. Tam weszła owa zawoalowana kobieta, którą Monte Christo wypatrzył przy odchodzącym statku. Zamknęła drzwi w momencie, gdy hrabia wynurzył się zza rogu ulicy. Znał dobrze te zniszczone stopnie. Nikt nie umiał tak jak on otwierać tych drzwi zamykanych na żelazny skobel. Wszedł więc nie stukając i nie uprzedzając gospodyni. Wąska sień o podłodze wykładanej cegłami wiodła do słonecznego ogródka — tutaj to Mercedes znalazła ową sumkę, którą w delikatności swojej ofiarował jej hrabia. Drzewa ogródka widać było już z ulicy — od progu. Monte Christo usłyszał łkanie. W altance, oplecionej jaśminem wirgińskim o gęstych liściach i purpurowym kwieciu, siedziała pochylona Mercedes i płakała. Odrzuciwszy welon folgowała teraz rozpaczy, którą tłumiła w obecności syna. Szlochała, zasłaniając twarz dłońmi. Hrabia postąpił kilka kroków naprzód — piasek zaskrzypiał mu pod nogami. Mercedes uniosła głowę i krzyknęła z przerażenia. — Nie jest w mojej mocy — ozwał się hrabia — przywrócić pani szczęścia, ale pragnąłbym panią pocieszyć. Czy zechcesz przyjąć ode mnie pociechę, jak od przyjaciela? — Jestem bardzo nieszczęśliwa — odrzekła Mercedes — sama na tym świecie... Miałam tylko syna, opuścił mnie. — I słusznie postąpił, pani. To serce szlachetne. Zrozumiał, że każdy mężczyzna winien ojczyźnie ofiarę: jedni składają jej w darze swój talent, inni — pracę rąk; ten czuwa po nocach, tamten naraża dla niej życie. Albert nic by pożytecznego nie zdziałał pozostając przy pani, a na twoją boleść nie mógłby patrzeć spokojnie. Bezsilny, znienawidziłby bliźnich — walcząc z przeciwnościami wywalczy sobie fortunę, stanie się wielki i potężny. Dozwól pani, aby odbudował przyszłość was obojga: śmiem twierdzić, że dostała się ona w dobre ręce. — Nigdy nie będę korzystała z tej fortuny — odparła biedna kobieta potrząsając smutnie głową — której tak bardzo dla niego pragnę. Tyle wokół mnie runęło i zniszczało, że stanęłam, czuję to, nad grobem. Wdzięczna jestem panu, że dzięki tobie zbliżyłam się do miejsca, gdzie byłam szczęśliwa. Winniśmy umierać tam, gdzie byliśmy szczęśliwi. — Słowa pani tym bardziej palą mi serce i napełniają je goryczą, że masz powody, aby mnie nienawidzić. To ja ściągnąłem na panią nieszczęście. Czemuż żałujesz mnie pani, zamiast oskarżać? Uczyniłabyś mnie jeszcze nieszczęśliwszym... — Ja miałabym, Edmundzie, nienawidzić ciebie i oskarżać? Nienawidzić i oskarżać ciebie, który darowałeś życie mojemu synowi, boć chciałeś go zabić, aby pan de Morcerf utracił syna, swoją dumę... O, spójrz na mnie: czy widzisz choćby cień wyrzutu? Hrabia spojrzał na Mercedes, ona zaś wstając wyciągnęła doń ręce. — O, popatrz na mnie — mówiła dalej z głęboką melancholią — dziś już blask moich oczu nie budzi miłości; minęły te czasy, kiedy uśmiechałam się do Edmunda, gdy czekał na mnie w oknie tej mansardy, gdzie mieszkał jego stary ojciec... Od tego czasu upłynęło wiele bolesnych dni, które jakby wykopały przepaść między mną a owymi chwilami. Oskarżać cię i nienawidzić, Edmundzie, mój przyjacielu?... O nie, to ja sama siebie oskarżam i nienawidzę! Jakaż ze mnie nędznica!... — zawołała składając ręce i wznosząc oczy do nieba. — Wierzyłam w Boga, byłam niewinna i kochałam, czyli dostąpiłam takiego szczęścia, jakiego zaznają aniołowie, i ja, nędznica, zwątpiłam o Bogu. Monte Christo podszedł do niej i w milczeniu wyciągnął rękę. — Nie — rzekła łagodnie, cofając się — nie dotykaj mnie, przyjacielu. Oszczędziłeś mnie, a jednak ja ze wszystkich, na których wywarłeś zemstę, zawiniłam najwięcej. Tamtymi powodowała chciwość, nienawiść, egoizm, a ja stchórzyłam. Tamci byli chciwi, a ja się zlękłam. Nie podawaj mi ręki, Edmundzie. Wiem, że zamyślasz powiedzieć mi jakieś serdeczne słowa — nie mów ich, zachowaj je dla innej. Jam niegodna. Patrz... — tu całkiem zdjęła woal — posiwiałam od nieszczęść, oczy mam sine od łez, czoło pokrywa się zmarszczkami. A ty, Edmundzie, jesteś wciąż młody, piękny i dumny. Bo miałeś wiarę i siłę: nie przestałeś ufać Bogu i Bóg cię podtrzymał. A ja stchórzyłam, wyparłam się Boga i Bóg mnie opuścił. Taki mój los. I Mercedes wybuchnęła płaczem. Serce o mało jej nie pękło od naporu wspomnień. ? Monte Christo z szacunkiem pocałował ją w rękę. Uczuła jednak, że był to pocałunek zimny, jak gdyby hrabia ucałował dłoń świętej figury. — Niektórzy ludzie — mówiła dalej — popełniwszy pierwszy błąd, łamią sobie przyszłość raz na zawsze. Myślałam, żeś umarł — więc i ja powinnam była umrzeć, bo i na cóż mi było nosić, póki życia, żałobę w sercu po tobie? Mając lat trzydzieści dziewięć czuję się tak, jakbym miała pięćdziesiąt. I czemu, skoro ja jedna cię poznałam, ocaliłam tylko syna? Czyż nie należało uratować i tamtego człowieka? Zawinił, ale był moim mężem. A jednak nie przeszkodziłam jego śmierci! Więcej: przyczyniłam się do niej, okazawszy podłą nieczułość i wzgardę. Zapomniałam i nie chciałam przypomnieć sobie, że to dla mnie złamał słowo i zdradził! I po cóż przyjechałam tu z synem, skorom go opuściła, skoro zgodziłam się, by wyruszył sam, skoro rzuciłam go na pastwę tej zachłannej afrykańskiej ziemi? Och! Stchórzyłam, powiadam ci: wyparłam się miłości i jak wszyscy zaprzańcy, sieję wokół siebie nieszczęście. — Nie, Mercedes, nie. Nie wolno ci się tak potępiać — rzekł Monte Christo. — Jesteś kobietą szlachetną, rozbroiła mnie twoja boleść. Ale za mną, niewidzialny, nieznany i gniewny, stał Bóg; byłem tylko jego wysłannikiem — nie chciał powstrzymać piorunu, który rzuciłem. O, klnę się tym Bogiem, przed którym od lat dziesięciu co dzień padam na kolana, że złożyłem ci moje życie w ofierze, a razem z życiem plany na przyszłość. Powiadam to z dumą, Mercedes: byłem Bogu potrzebny — i dlatego zachował mnie przy życiu. Przyjrzyj się przeszłości i teraźniejszości, spróbuj przeniknąć przyszłość, a zobaczysz, czym nie był narzędziem w ręku Boga. Najstraszliwsze nieszczęścia, najokrutniejsze cierpienia, samotności prześladowania — oto pierwsza część mojego życia. Aż nagle koniec samotności i nędzy — wolność i fortuna, fortuna tak olbrzymia, wspaniała, cudowna, że byłbym ślepcem, gdybym nie widział, że Bóg wyznaczył mi wielkie posłannictwo. Od tej chwili fortuna ta wydała mi się posłannictwem kapłańskim; przestałem więc myśleć o życiu, w którym ty, biedna kobieta, zaznawałaś niekiedy słodyczy. Nie zaznałem chwili spokoju: byłem niby obłok ognisty, który sunie po niebie, by spalić przeklęte miasta. Niby poszukiwacz przygód wyruszający na niebezpieczną wyprawę, szykowałem prowiant, ładowałem broń, gromadziłem środki ataku i obrony, hartowałem ciało najtrudniejszymi ćwiczeniami, uczyłem moje ramię zabijać, przyzwyczajałem oczy do widoku cierpienia, usta — do uśmiechu w sytuacji pełnej grozy. Z ufnego, dobrego i niepomnego uraz, stałem się mściwy, skryty, zły, a raczej nieprzejednany — jak ślepy i głuchy los. Wtedy puściłem się drogą, co otwarła się przede mną, i dotarłem do celu. Biada tym, których napotkałem! — Dość, Edmundzie, dość! — przerwała Mercedes. — Wierz mi, że ja jedna, która cię poznałam, zdołałam cię zrozumieć. Dlatego, choćbyś zdeptał mnie, spotkawszy na drodze, i tak musiałabym cię wielbić! Między tobą a innymi ludźmi istnieje przepaść, tak samo jak istnieje ona między moją przeszłością a mną. A największą boleść sprawia mi porównywanie, bo nikt na świecie ci nie dorówna i nikt nie jest do ciebie podobny. A teraz pożegnaj mnie, Edmundzie, i rozstańmy się. — Powiedz mi jeszcze tylko, czy nie masz jakiego życzenia... — Pragnę tylko, aby syn mój był szczęśliwy. — Módl się: od Boga tylko zależy ludzkie istnienie. Bóg jeden ocali go przed śmiercią, a ja biorę na siebie resztę. — Dziękuję, Edmundzie. — A ty co poczniesz, Mercedes? — Mnie nic nie trzeba: żyję między dwoma grobami. W jednym spoczywa Edmund Dantes, zmarły już dawno; kochałam go! Słowo to nie pasuje już do moich przywiędłych warg, ale serce pamięta i ta pamięć serca to dla mnie największy skarb. W drugim grobie spoczywa ten, którego zabił Edmund Dantes; zabił go słusznie, ale zmarłemu należy się moja modlitwa. — Twój syn, pani, będzie szczęśliwy — zapewnił hrabia. — A więc i mnie nic do szczęścia brakować nie będzie. — Ale... cóż ty... poczniesz ze sobą? Mercedes uśmiechnęła się smutno. — Nie uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedziała, że będę żyła tu jak ongi, to znaczy pracując. Umiem już tylko się modlić, a pracować nie potrzebuję, wystarczy mi bowiem fundusik, którym odkopała. Będą pytać, kim jestem, co robię i z czego żyję — niech pytają. To sprawa pomiędzy Bogiem, tobą i mną. — Mercedes — ozwał się hrabia — nie mam ci tego za złe, ale poniosłaś nazbyt wielką ofiarę, wyrzekając się całego spadku po hrabi de Morcerf. Połowa majątku należała ci się z pewnością: i ty gromadziłaś go przecie, oszczędna i dobra gospodyni. — Domyślam się, co mi chcesz zaproponować, ale tego, Edmundzie, przyjąć nie mogę: mój syn zabroniłby mi. — Toteż nic nie uczynię dla ciebie bez aprobaty Alberta. Zapoznam się z jego zamiarami i będę stosował się do nich. Ale gdyby zgodził się na moją propozycję, czy przyjmiesz ją i ty bez zastrzeżeń? — Wiadomo ci, Edmundzie, że nie jestem już istotą myślącą, nie podejmuję żadnych decyzji — a raczej podjęłam jedną by o niczym nie decydować. Bóg tak mnie doświadczył, żem utraciła wolę. Jestem w jego ręku, niby ptak w szponach orła. Skoro żyję, nie chce snadź, abym umarła. Jeśli ześle mi pomoc, stanie się to według jego woli, a ja wtedy pomoc przyjmę. — Zważ pani, że w ten sposób nie wielbi się Boga! Bóg życzy sobie, abyśmy go rozumieli i zastanawiali się nad jego potęgą: dlatego dał nam wolną wolę. — Nie mów tak, nieszczęsny! — zawołała Mercedes. — Gdybym wierzyła, że Bóg dał mi wolną wolę, cóż by ocaliło mnie od desperackiego czynu? Monte Christo pobladł lekko i spuścił głowę, przytłoczony boleścią aż tak gwałtowną. — Nie zechcesz pożegnać mnie? — spytał wyciągając rękę. — Przeciwnie: żegnam się z tobą, ale nie na zawsze — odparła wskazując uroczystym gestem niebo. — Pragnę ci dowieść, żem nie utraciła nadziei. I dotknąwszy drżącą ręką ręki hrabiego, wbiegła na schody i znikła. Monte Christo wyszedł z wolna i skierował się w stronę portu. Ale Mercedes nie widziała tego, choć stała w oknie izdebki starego Dantesa. Oczy jej szukały statku, który uniósł Alberta na pełne morze. To prawda, że wyszeptała jak gdyby wbrew samej sobie: — Edmundzie! Edmundzie! Edmundzie! 38. PRZESZŁOŚĆ Hrabia ze zbolałą duszą opuścił ten dom; widział Mercedes zapewne po raz ostatni. Śmierć Edwardka wywołała w hrabi ogromne przemiany. Dokonał dzieła zemsty, dążąc ku memu — niby na szczyt góry — drogą uciążliwą i krętą; po drugiej stronie otwarła się przepaść. Była to przepaść zwątpienia. Nie dość na tym: rozmowa z Mercedes obudziła w jego sercu wspomnienia, które teraz musiał zwalczać. Ale człowiek tej miary, co Monte Christo, nie mógł długo poddawać się melancholii, która ożywia serca pospolite nadając im rzekomą oryginalność, ale serca wyjątkowe — zabija. Hrabia powiedział sobie, że skoro niemal potępił sam siebie, musiał do obrachunków jego wśliznąć się jakiś błąd. Nie ogarniam dostatecznie przeszłości, pomyślał, to niemożliwe, bym się aż tak omylił. Czyżby cel, jaki sobie postawiłem, nie miał sensu? Czyżbym przez dziesięć lat kroczył fałszywą drogą? Jedna godzina wystarczyła, by architekt dowiedział się, że gmach, w który włożył wszystkie swoje nadzieje, jest dziełem raczej niewykonalnym i bluźnierczym? Wolałbym nie przyswajać sobie tej myśli — doprowadziłaby mnie do obłędu. Nie umiem dziś oszacować należycie przeszłości, gdyż nie spoglądam na nią z przeciwnej strony. Przeszłość jest niby krajobraz — zaciera się, w miarę jak się oddalamy. Jestem niby ten, kto zranił się we śnie — przyglądam się ranie, ale nie wiem, jak ją otrzymałem. Nuże, człeku odrodzony, bogaty oryginale, wszechpotężny marzycielu, niezwyciężony milionerze, spojrzyj przez chwilę w posępną i nędzną przeszłość, powróć tam, gdzie pchnęło cię fatum, poprowadziło nieszczęście, a przyjęła rozpacz; zbyt wiele diamentów, złota i szczęścia lśni w owym zwierciadle, z którego Monte Christo spogląda na Dantesa. Ukryj diamenty, zbrukaj złoto, przyćmij blask promieni; niech bogacz odnajdzie nędzarza; człek wolny — więźnia; człek wskrzeszony — trupa. Tak rozmyślając Monte Christo szedł ulicą de la Caisserie. Tędy to, nocą, przed dwudziestoma czterema laty, wiodła go milcząca straż. Domy, dziś wesołe i pełne życia, były owej nocy ponure, nieme i zamknięte. — A jednak to te same domy — mruknął Monte Christo — tylko wtedy była noc, a teraz jest jasny dzień; słońce radośnie oświetla to wszystko. Schodząc na bulwar ulicą Świętego Wawrzyńca, zbliżał się do komory celnej — tam to wsadzono go niegdyś do łodzi. Przejeżdżała akurat łódź spacerowa, opatrzona płóciennym baldachimem. Monte Christo wezwał ją. Przewoźnik podpłynął skwapliwie, węsząc dobry zarobek. Pogoda była prześliczna, wymarzona do przejażdżki. Słońce zachodziło czerwono, niecąc na fali coraz jaskrawsze płomienie. Morze, spokojne jak tafla zwierciadła, marszczyło się chwilami, gdy ryby uciekając przed jakimś ukrytym nieprzyjacielem wyskakiwały nad powierzchnię wody, szukając schronienia w innym żywiole. Na widnokręgu przesuwały się, niby mewy, białe i wdzięczne łodzie rybackie, podążając do Martigues. Naładowane towarem statki handlowe zmierzały na Korsykę i do Hiszpanii. Ale hrabia nie zważał na pogodne niebo, na łodzie o wdzięcznych konturach i na złotawe światło, w którym skąpany był cały krajobraz. Zawinąwszy się w płaszcz, wspominał kolejno wszystkie szczegóły swojej straszliwej podróży: jedyne, odosobnione światełko płonące w katalońskiej wiosce; widok zamku If, który uprzytomnił mu, dokąd go wiozą; walkę, jaką stoczył z żandarmami, gdy próbował rzucić się w morze; zimne dotknięcie — pierścień z lodu — lufy karabinu, który przyłożono mu do skroni. Źródło, które wyschnie latem, zaczyna powoli nasycać się wilgocią i sączyć wodę, kropla po kropli, gdy na niebie gromadzą się chmury jesienne. Podobnie działo się z hrabią; uczuł, jak w jego piersi zaczyna się sączyć zastarzała żółć, w której ongi tonęło serce Edmunda Dantesa. Nie widział już ani pogodnego nieba, ani wdzięcznych łodzi i gorejącego słońca; niebo przesłonił kir żałobny, zjawił się czarny olbrzym zwany twierdzą If — i hrabia zadrżał, jakby ukazało mu się nagle czarne widmo śmiertelnego wroga. Był na miejscu. Hrabia cofnął się instynktownie na rufę łodzi. Daremnie przewoźnik ozwał się tonem jak najuprzejmiejszym: — Przybijamy do brzegu, proszę pana... Monte Christo przypomniał sobie, że w tym samym miejscu strażnicy wywlekli go brutalnie z łodzi i zmusili, by wspinał się na górę, dźgając go w krzyż bagnetem. Droga ta wydała się ongi Dantesowi bardzo długa, Monte Christowi zaś — krótka; wiosła, podnosząc z każdym uderzeniem wodny pył, nieciły jakby w podróżnym tysiące myśli i wspomnień. Po rewolucji lipcowej skasowano więzienie w twierdzy If. Znajdował się tu jedynie posterunek straży celnej — dla walki z przemytnikami — zajmujący kordegardę. U bram dawnego więzienia odźwierny czekał na ciekawych, aby oprowadzać ich po tym przybytku grozy, który zamienił się już tylko w osobliwość. Monte Christo wiedział o tym wszystkim — ale zbladł, a serce przejął mu lodowaty dreszcz, kiedy schodził po ciemnych stopniach do lochów, które chciał obejrzeć. Zapytał, czy nie ma tu jakiegoś z dozorców, którzy pełnili funkcje za Restauracji. Ale wszyscy już byli na emeryturze albo pracowali gdzie indziej. Odźwierny, który oprowadzał Monte Christa, nastał tu dopiero w roku 1830. Hrabia znalazł się w swojej celi. Ujrzał, jak mdłe światło sączy się tu przez okienko; ujrzał miejsce, gdzie stało kiedyś jego łóżko; w ścianie tkwiło tu parę kamieni, nie tak jak inne omszałych — ślad po otworze, który przebił ksiądz Faria. Pod hrabią ugięły się nogi — usiadł więc na stołeczku. — Czy opowiadają jakieś historie o tym więzieniu? — zapytał. Historie nie dotyczące pobytu Mirabeau... Ponure te siedziby mają dawne tradycje. Wierzyć się nie chce, że ludzie mogli tu zamykać żyjących ludzi. — Tak, proszę pana. Klucznik Antoni opowiadał mi historię o tej właśnie celi. Monte Christo zadrżał. Znał przecież Antoniego. Nie pamiętał już dziś prawie jego imienia i twarzy — ale teraz ujrzał lica okolone brodą, brunatną kurtkę i pęk kluczy. Wydało mu się nawet, iż usłyszał, jak brzęczą. Wydało mu się, że widzi go w mroku korytarza — mrok ów zgęstniał jakby, odźwierny bowiem trzymał zapaloną pochodnię. — Czy mam opowiadać? — spytał odźwierny. — Tak opowiadajcie. Monte Christo przycisnął ręką serce, aby stłumić jego bicie nazbyt gwałtowne. Przeraził się, że zaraz usłyszy własne dzieje. — Opowiadajcie — powtórzył. — Dawno już temu w celi tej zamknięto człowieka nadzwyczaj niebezpiecznego — tym niebezpieczniejszego, że wielce był przemyślny. W tym czasie był też tu inny więzień, człek poczciwy, nie taki jak tamten. Biedny ksiądz, wariat. — A na czymże polegało jego szaleństwo? — Ofiarowywał miliony za wolność. Monte Christo wzniósł oczy w górę, lecz nie ujrzał nieba; przesłaniało mu je kamienne sklepienie. Pomyślał, że podobny kamień przesłaniał oczy tych, którym ksiądz Faria ofiarowywał swoje skarby. — Czy więźniowie mogli widywać się między sobą? — zapytał hrabia. — O nie, proszę pana, było to surowo zabronione. Ale ci dwaj ominęli ten zakaz, wyżłobiwszy podkop między dwiema celami. — A który z nich przebił ów podkop? — O, na pewno ten młodszy, gdyż był to człek przemyślny i silny, a biedny ksiądz był stary, słaby i niedołężny na umyśle. Gdzieżby coś podobnego przyszło mu do głowy... — Ślepcy!... — mruknął Monte Christo. ? Owóż ten młody przebił podkop. Czym? licho wie, ale przebił, bo tu mamy ślad, o, niech pan patrzy. I zbliżył pochodnię do muru. — A, rzeczywiście — powiedział hrabia głosem stłumionym ze wzruszenia. — A więc ci dwaj więźniowie widywali się. Nie wiadomo, jak długo to trwało. Któregoś dnia stary zachorował i umarł. No i zgadnij pan, co zrobił młodszy z więźniów? — Mówcie dalej. — Wyniósł nieboszczyka, ułożył go na własnym łóżku twarzą do ściany, wrócił do pustej celi, zatkał dziurę i wśliznął się w worek zmarłego. No i co, wpadłbyś pan na taki pomysł? Monte Christo zamknął oczy: wydało mu się, że zgrzebne płótno, zimne i przykre w dotknięciu, otarło mu się o twarz. Odźwierny mówił dalej: — Oto jaki powziął zamysł: wyobrażał sobie, że w zamku If grzebią zmarłych, nie przypuszczając zaś, aby wykosztowywano się dla więźniów na trumnę, zamierzał wydobyć się z grobu. Ale nieszczęściem więzienny obyczaj pokrzyżował mu plany: nie grzebano tu zmarłych — przywiązywano im ciężar do nogi i rzucano ich w morze: tak się też stało. Naszego biedaka rzucono więc do wody z krużganku. Nazajutrz znaleziono zmarłego i wszystko się wykryło, a wtedy grabarze oświadczyli, że gdy cisnęli trupa, usłyszeli straszliwy krzyk, który zaraz stłumiła woda. Hrabia dyszał ciężko, pot ściekał mu z czoła, serce ściskało się boleśnie. — Tak — wyszeptał — wątpliwości, których zaznałem, były tylko początkiem zapomnienia, ale tu serce znów boleć zaczyna i zaczyna łaknąć zemsty. No i nie słyszeliście już nic o tym więźniu? — spytał. — Nic a nic. Bo jedno z dwojga, albo spadł na brzuch, a że leciał z wysokości pięćdziesięciu stóp, zabił się na miejscu... — Powiedzieliście, że miał ciężar u nóg, a więc spadał nogami na dół. — Tak, spadał nogami na dół, a w takim razie ciężar ciągnął go na dno, gdzie już pozostał. Biedaczysko. — Żal wam go? — A żal, choć dostał się w swój żywioł. — Nie rozumiem. — Podobno był oficerem marynarki wtrąconym do więzienia za bonapartyzm. — O, prawdo — wyszeptał hrabia — Bóg cię stworzył, żebyś wzbijała się ponad fale i płomienie. Tak to ten biedny marynarz przeżył we wspomnieniach kilku ludzi. Przy kominku opowiadają jego straszliwe dzieje i każdego przejmuje dreszcz, gdy słyszy, jak nieszczęśnik pada w otchłań morską. A nie wiecie aby, jak on się nazywał? — spytał. — Skądże miałbym wiedzieć? Znano go tylko jako numer trzydzieści cztery. — Prokuratorze, prokuratorze — szepnął Monte Christo — nieraz musiałeś mówić to sobie, gdy moje widmo zakłócało ci bezsenne noce. — Chciałby wielmożny pan zobaczyć coś jeszcze? — spytał odźwierny. — A tak. Przede wszystkim bądźcie łaskawi pokazać mi celę tego biednego księdza. — A tak, numer dwadzieścia siedem. — Numer dwadzieścia siedem — powtórzył Monte Christo. Wydało mu się, że słyszy głos księdza Farii, gdy po raz pierwszy rozmawiali przez ścianę. — No to chodźmy. — Zaczekajcie — odparł Monte Christo. — Chciałbym się jeszcze rozejrzeć po tej celi. — A to dobrze się składa, bom zapomniał klucza od tamtej. — Idźcież więc po klucz. — Zostawię panu pochodnię. — Nie trzeba. — Jakżeż pan tak zostanie bez światła? — Widzę po ciemku. — No, no, to tak jak i on. — Co za on? — Trzydziesty czwarty. Podobno tak przywykł do ciemności, że znalazłby szpilkę w najciemniejszym kącie celi. — Doszedłem do tego po dziesięciu latach — szepnął hrabia. Odźwierny oddalił się zabierając pochodnię. Hrabia powiedział prawdę — po kilku sekundach widział wszystko jak w biały dzień. Rozejrzał się i wtedy dopiero przypomniał sobie naprawdę swoją celę. — Tak, tak — rzekł — oto kamień, na którym siadałem! Oto ślad moich ramion, którymi wpierałem się w mur! Oto ślad krwi, która spłynęła mi z czoła, gdym pewnego dnia usiłował sobie rozbić głowę o ścianę!... O pamiętam te liczby... wyskrobałem je, kiedym obliczał wiek ojca... chciałem się dowiedzieć, czy zastanę go jeszcze przy życiu... chciałem dowiedzieć się, ile lat będzie miała Mercedes i czy ją zastanę wolną... Kiedym ukończył ten rachunek, błysnęło mi światło nadziei... nie brałem pod uwagę śmierci głodowej i niewierności! Tu hrabia zaśmiał się gorzko. Ujrzał jak gdyby we śnie pogrzeb ojca... ujrzał Mercedes idącą do ołtarza. Jakiś napis na murze zwrócił jego uwagę. Litery, do dziś jeszcze białe, odcinały się od zielonawego tła: MÓJ BOŻE — odczytał Monte Christo — NIE POZBAWIAJ MNIE PAMIĘCI. — Ach! — zawołał — to modlitwa, jaką odmawiałem w ostatnich latach pobytu. Nie prosiłem już o wolność, prosiłem o pamięć, gdyż lękałem się, że oszalawszy zapomnę. Nie odjąłeś mi, mój Boże, pamięci — zapamiętałem. O, dzięki ci, Boże, o, dzięki! W tymże momencie światło pochodni zamigotało na ścianach — to nadchodził odźwierny. Monte Christo wyszedł naprzeciw niego. — Chodźcie za mną — rzekł. I nie potrzebując światła, udał się pierwszy piwnicznym korytarzem. W celi księdza pogrążył się znowu we wspomnieniach. Zauważył najpierw zegar słoneczny wyrysowany na ścianie, a w kącie ujrzał szczątki łóżka. Ustąpił wtedy dręczący niepokój. Serce hrabiego nabrzmiało szczerą wdzięcznością. Z policzków stoczyły mu się dwie łzy. — Tutaj — rzekł odźwierny — siedział ksiądz wariat, a młody jego towarzysz wchodził tędy. I wskazał hrabiemu nie zamurowany otwór. — Pewien uczony — ciągnął — wyliczył na podstawie koloru kamienia, że więźniowie odwiedzali się wzajem przez dziesięć lat. Strasznie musiało się nudzić biedakom! Dantes dobył z kieszeni kilka ludwików i wsunął je w rękę temu człowiekowi, co już po raz wtóry, nie znając go, użalił się nad nim. Odźwierny przyjął je, myśląc, że to drobne. Po chwili jednak zobaczył przy świetle pochodni, jak został obdarowany. — Pan się pomylił — rzekł. — Jak to? — Dał mi pan złoto. — Wiem. — Wie pan? — Tak. — I mogę zatrzymać je z czystym sumieniem? — Tak. Odźwierny popatrzył zdumiony. — Z najczystszym — zapewnił go hrabia. — Nie pojmuję hojności wielmożnego pana — powiedział odźwierny, nic wierząc we własne szczęście. — A jednak łatwo ją pojąć, mój dobry człowieku; byłem marynarzem, tym bardziej więc wzruszyła mnie twoja opowieść. — Skoro pan taki hojny, wywdzięczę się czymś. — A czymże ty mi się możesz wywdzięczyć, mój dobry człowieku? Muszelkami? Robótkami ze słomy? Dziękuję ci. — Nic, proszę wielmożnego pana, ofiaruję panu coś, co dotyczy tej historii. — Naprawdę? — zawołał żywo hrabia. — A cóż to takiego? — Niech pan posłucha. Powiedziałem sobie: zawsze można coś znaleźć w celi więźnia, który siedział piętnaście lat. Zacząłem więc ostukiwać mury. — Ach! — wykrzyknął hrabia przypomniawszy sobie o skrytce księdza. — W głowach łóżka i w kominku mur dudnił. — Tak, tak — rzekł Monte-Christo. — Odsunąwszy kamienie znalazłem... — Sznurową drabinkę i narzędzia — dokończył hrabia. — Skąd pan wie? — zdumiał się odźwierny. — E, zgadłem tylko. Cóż by innego więzień trzymał w swojej skrytce? — Tak, proszę pana, była tam sznurowa drabinka i narzędzia. — I masz je jeszcze! — wykrzyknął Monte Christo. — Nie, proszę pana, sprzedałem te bardzo ciekawe przedmioty różnym zwiedzającym, ale zostało mi coś jeszcze. — Cóż takiego? — niecierpliwił się hrabia. — Coś jakby książka pisana na skrawkach płótna. — Co? Została ci ta książka? — Nie wiem, czy to książka, ale coś w tym guście. — Przynieśże mi ją, mój dobry człowieku, a nie pożałujesz. — Już biegnę, proszę wielmożnego pana. I odźwierny wyszedł. Wtedy hrabia klęknął nabożnie przed połamanym łóżkiem niby przed ołtarzem. — O, mój drugi ojcze, ty, który dałeś mi wolność, wiedzę i bogactwo! Ty, który niby wyższa istota miałeś wiedzę dobra i zła, powiedz mi, jeśli po naszych ukochanych zmarłych zostaje coś, co unosi się w powietrzu, tam, gdzie żyli i cierpieli, powiedz mi, daj mi znak w imię miłości ojcowskiej, jaką mnie darzyłeś, i w imię synowskiego przywiązania, jakim ja darzyłem ciebie, czym słusznie uczynił? Rozwiejesz tym sposobem resztkę wątpliwości, które, jeśli staną się pewnością, staną się i wyrzutem. Hrabia spuścił głowę i złożył ręce. — Już przyniosłem, proszę pana! Monte Christo zadrżał i obejrzał się. Odźwierny podawał mu skrawki płótna, na które ksiądz Faria przelał skarby swojej wiedzy. Było to dzieło o ustroju monarchicznym we Włoszech. Hrabia chwycił je i wzrok jego padł od razu na słowa epigrafu: Powiedział Pan: wyrwiesz zęby smokowi i zdepczesz lwa. — Ach! — zawołał — oto odpowiedź! Dziękuję, mój ojcze, dziękuję! I wydobywając z kieszeni pugilaresik, który zawierał dziesięć tysięcy franków w banknotach, rzekł: — Weź to. — Pan mi to daje? — Tak, ale pod warunkiem, że zajrzysz do środka, kiedy odjadę. I ukrywszy na piersiach odnalezioną i bezcenną dla niego relikwię, wybiegł z lochu i wsiadł do łodzi. — Do Marsylii — powiedział. Oddalając się utkwił oczy w ponurym więzieniu. — Biada tym — rzekł — którzy wtrącili mnie do tej posępnej twierdzy, i tym, którzy zapomnieli, że mnie tam zamknięto! Mijając wieś katalońską, zasłonił płaszczem lico i wyszeptał imię kobiety. Zwycięstwo było całkowite — hrabia dwakroć pokonał wątpliwości. Gdyż owo imię, które wyszeptał czule i niemal miłośnie, brzmiało: Hayde. Wysiadłszy podążył na cmentarz, gdzie miał spotkać się z Morrelem. Dziesięć lat temu i on szukał tu nabożnie pewnego grobu — ale nie znalazł. On, co powrócił do Francji z milionami, nie zdołał odszukać mogiły ojca zmarłego z głodu. Stary Morrel kazał wprawdzie postawić tam krzyż, ale grabarz wziął go na podpałkę, krzyż bowiem przewrócił się. Tak czynią wszyscy grabarze z drewnem, które leży na cmentarzu. Zacnemu negocjantowi powiodło się lepiej: umarł otoczony swoimi dziećmi, które ułożyły go w grobie obok małżonki. Dwie płyty marmurowe z wyrytymi nazwiskami spoczywały w cieniu czterech cyprysów, ogrodzone żelazną balustradą. Maksymilian stał wsparty o jedno z tych drzew, wpatrując się w groby. Boleść jego była głęboka, niemal nieprzytomna. — Nie tam trzeba patrzeć, Maksymilianie — ozwał się hrabia — ale tam! I wskazał mu niebo. — Umarli są wszędzie — odrzekł Morrel. — Czyż nie to mówiłeś mi pan, gdyś namawiał mnie, bym opuścił Paryż? — Wspomniałeś mi, Maksymilianie, że chciałbyś zabawić parę dni w Marsylii. Czy pragniesz tego nadal? — Nic nie pragnę, drogi hrabio, zdaje mi się tylko, że w Marsylii łatwiej bym zniósł oczekiwanie. — Tym lepiej, bo muszę cię opuścić, ale trzymam cię za słowo. Pamiętasz o nim? — Ach, zapomnę, zapomnę o nim, hrabio, zapomnę. — Nie zapomnisz, bo nade wszystko jesteś człowiekiem honorowym. Przysiągłeś i przysięgniesz mi raz jeszcze. — Zlituj się, hrabio, nade mną! Jestem taki nieszczęśliwy! — Znałem nieszczęśliwszego niż ty. — To niemożliwe. — Niestety tak. Człowiek w pysze swojej wyobraża sobie, że jest nieszczęśliwszy od bliźniego, na którego spadł również cios. — Czyż można być nieszczęśliwszym od kogoś, kto stracił swoje największe i jedyne ukochanie? — Posłuchaj uważnie, co powiem. Znałem człowieka, który tak jak ty pokładał w kobiecie wszelkie nadzieje. Był to człowiek młody. Kochał starego ojca i uwielbiał narzeczoną. Gdy miał ją poślubić, kaprys losu odebrał mu wolność i wtrącił do więzienia, na dno lochu. ? Ale po jakimś czasie wychodzimy z więzienia. — Przesiedział tam czternaście lat — oznajmił hrabia kładąc rękę na ramieniu młodzieńca. Maksymilian zadrżał. — Czternaście lat!... — szepnął. — Czternaście lat — powtórzył hrabia. — Ileż razy musiał wtedy desperować. I on też poczytywał się za najnieszczęśliwszego z ludzi i chciał popełnić samobójstwo. — I co dalej? — W krytycznym momencie Bóg poratował go w sposób ludzki — gdyż Bóg nie czyni już cudów. Może w pierwszej chwili nie pojął, bo wzrok miał zasnuty łzami, miłosierdzia bożego ale w końcu wziął na cierpliwość i czekał. Jednego dnia wyszedł cudem z grobu, odmieniony, bogaty, potężny niemal jak sam Bóg. I zawołał: ojcze! Ale ojciec jego już nie żył! — I mój ojciec też nie żyje. — Tak, ale twój ojciec umarł w twoich ramionach — szczęśliwy, szanowany, bogaty, syt życia. Jego ojciec umarł w nędzy, rozpaczy i wątpiąc o Bogu, po dziesięciu latach syn nie odnalazł jego grobu i nikt nie mógł mu powiedzieć: tu spoczywa w Panu serce, które tak cię kochało. — Och — westchnął Morrel. — Ten więc, który nie zdołał odnaleźć grobu własnego ojca, był nieszczęśliwszy od ciebie. — Ale pozostała mu ukochana kobieta. — Mylisz się. Ta kobieta... — Umarła? — Gorzej. Nie dochowała wiary. Poślubiła jednego z tych, którzy skrzywdzili jej narzeczonego. Jak widzisz, i pod tym względem człowiek ów był nieszczęśliwszym od ciebie. — I Bóg zesłał mu pocieszenie? — Zesłał mu przynajmniej spokój. — I ten człowiek kiedyś może zazna szczęścia? — Nie stracił nadziei. Maksymilian opuścił głowę. — Obiecałem panu — rzekł po chwili, podając hrabiemu rękę — i tylko pamiętaj pan... — Piątego października oczekuję cię na wyspie Monte Christo. Czwartego jacht zwany „Eurus” zabierze cię z portu w Bastii. Przedstawisz się kapitanowi, a on zawiezie cię do mnie. Słowo? — Słowo. Ale niech i pan pamięta, że piątego października... — Dziecko z ciebie, skoro nie wiesz jeszcze, czym jest obietnica mężczyzny... Powiedziałem ci ze dwadzieścia razy, że tego dnia, w którym jeszcze raz zapragniesz umrzeć, dopomogę ci. A więc do zobaczenia. — Opuszcza mnie pan? — Tak, mam interes we Włoszech. Zostawiam cię tutaj samego z twoim nieszczęściem, samego z owym orłem o skrzydłach potężnych, którego Pan zsyła wybranym, aby zanosił ich przed jego stopy. Historia o Ganimedzie nie jest bajką, lecz alegorią. — Kiedy pan odjeżdża? — Zaraz. Parostatek czeka na mnie; za godzinę będę już daleko. Odprowadzisz mnie pan do portu? — Uczynię wszystko, co pan rozkaże. — No to uściskaj mnie. Morrel odprowadził hrabiego do portu. Dym, niby ogromny pióropusz, buchał z czarnego komina. Statek odjechał niebawem. Po godzinie, jak zapowiedział hrabia, smużka białego dymu snuła się ledwie widoczna na horyzoncie przyćmionym już mgłami wieczoru. 39. PEPPINO Kiedy parostatek hrabiego niknął za Przylądkiem Morgiou, człowiek jakiś jadący karetką pocztową z Florencji do Rzymu minął właśnie miasteczko Aquapendente. Spieszył się — usiłując jednak nie wzbudzić swoim zachowaniem jakichkolwiek podejrzeń. W klapie płaszcza, ogromnie sfatygowanego podróżą, lśniła świeżością wstążeczka Legii Honorowej. Zdobiła, ona również i frak. Dzięki temu orderowi — a bardziej jeszcze po akcencie — pocztylion poznał, iż ma do czynienia z Francuzem. A oto jeszcze jeden dowód, iż ów człowiek urodził się w kraju języka uniwersalnego: znał jedynie słowa włoskie dotyczące muzyki, ale słowami tymi można wyrazić prawie wszystko. Figaro posługiwał się podobnie angielskim goddam. — Allegro! — mówił ów człowiek do pocztylionów, gdy powóz piął się pod górę. — Moderato! — wołał, gdy zjeżdżano ze stromizny. Bóg jeden wie, ile gór jest na trakcie wiodącym z Florencji do Rzymu — przez Aquapendente! Pocztylioni naśmiewali się z włoszczyzny podróżnego. Gdy przybyli do Story, skąd widać już Wieczne Miasto, podróżny nie przejął się tym bynajmniej ani nie okazał entuzjazmu. A przecież każdy wypatruje stąd ze wzruszeniem zarysu słynnej kopuły Świętego Piotra. Wydobył tylko pugilares, a z pugilaresu papierek; rozłożył go z szacunkiem, złożył pieczołowicie i rzekł: — Jest! Karetka minęła bramę del Popolo, skręciła w lewo i stanęła przed Hotelem Londyńskim. Stary nasz znajomy, imć Pastrini, wybiegł na próg z kapeluszem w ręce i powitał podróżnego. Podróżny wysiadł i zamówiwszy dobry obiad spytał o siedzibę firmy Thomson i French. Wskazano mu ją od razu, gdyż był to bank znany w całym Rzymie. Mieścił się na via del Banchi, nie opodal Świętego Piotra. W Rzymie, jak i wszędzie, przybycie karetki pocztowej zwraca uwagę. Przypatrywało jej się tedy z dziesięciu młodocianych potomków Mariusza czy Grakchów. Bosi, obdarci, stali w malowniczych pozach, podpierając się pod boki i spoglądając ciekawie. Ulicznikom towarzyszyła gromada gapiów, od jakich roi się w państwie kościelnym. Wałęsają się oni po mieście i plują do Tybru z mostu Świętego Anioła — jeśli akurat w Tybrze jest woda. A że tłum rzymski, szczęśliwszy od paryskiego, rozumie wszystkie języki, dowiedzieli się, iż podróżny zażądał apartamentu, zamówił obiad i spytał o adres firmy Thomson i French. W rezultacie, gdy podróżny wyszedł z hotelu w kompanii nieodstępnego tutaj cicerone, człowiek jakiś wysunął się z tłumu i niepostrzeżenie podążył za nimi. Uczynił to z dyskrecją godną agenta policji paryskiej. Francuz tak się spieszył do banku, iż nie zaczekał nawet, aż zmienią konie. Karetka miała zajechać po niego przed bramę firmy Thomson i French. Wszedłszy, zostawił cicerona w przedsionku. Zaraz też przewodnik nawiązał rozmowę z kilku podobnymi sobie niebieskimi ptakami. Owi „rycerze tysiąca przemysłów” czatują w Rzymie przed bankami, kościołami, ruinami, muzeami i teatrami. Za Francuzem wsunął się ów człowiek, który odłączył się od tłumu gapiów. A gdy Francuz zadzwonił do biura i wszedł do pierwszej sali, jego cień wśliznął się za nim, — Chciałbym się zobaczyć z panami Thomsonem i Frenchem — ozwał się Francuz. Na znak zaufanego komisanta wstał uroczysty szwajcar, strzegący biura. — Kogo mam zameldować? — zapytał, zmierzając ku drzwiom. — Barona Danglars — odpowiedział podróżny. — Pan będzie łaskaw — rzekł szwajcar. Drzwi się otworzyły. Szwajcar i baron znikli za nimi. Człowiek, co wsunął się za Danglarsem, siadł na ławce przeznaczonej dla czekających interesantów. Komisant pisał dalej przez jakich pięć minut; w tym czasie nieznajomy milcząc siedział nieruchomo. Pióro komisanta przestało skrzypieć po papierze. Urzędnik uniósł głowę, rozejrzał się bacznie, a upewniwszy się, że są sami, rzekł: — A to ty, Peppino! — Tak — padła lakoniczna odpowiedź. — Zwęszyłeś coś u tego grubasa? — Nic osobliwego. Doniesiono już nam. — To wiesz, po co tu przyszedł? Ciekawe! — Przyszedł po pieniądze. Trzeba się jeszcze dowiedzieć, ile podejmie. — Zaraz się dowiesz, kochasiu. — To dobrze. Tylko żebyś znów nie udzielił mi fałszywych informacji. — O kimże to mówisz? O tym Angliku, który wyniósł od nas trzysta tysięcy talarów? — Nie. Ten miał rzeczywiście przy sobie trzysta tysięcy. Znaleźliśmy je. Mam na myśli tego rosyjskiego księcia. — A co z nim było? — Gadałeś, że ma przy sobie trzydzieści tysięcy liwrów, a znaleźliśmy tylko dwadzieścia dwa tysiące. — Boście źle szukali. — Sam Luigi Vampa go rewidował. — Pewnie spłacił długi... — Rosjanin? — Albo wydał pieniądze. — To możliwe. — To pewne. Ale pójdę do mojego obserwatorium — inaczej Francuz załatwi sprawę, a ja nie będę wiedział, o jaką sumę chodzi. Peppino kiwnął zgodnie głową, wyciągnął różaniec i jął mamrotać pacierze, a tymczasem komisant znikł za tymi samymi drzwiami, w które weszli szwajcar i baron. Po dziesięciu minutach wrócił rozpromieniony. — No i co tam? — zagadnął Peppino przyjaciela. — Uwaga! Uwaga! — Okrągła sumka! — Pięć albo i sześć milionów, tak? — A skąd wiesz? — Z rachunku jego ekscelencji hrabiego de Monte Christo. — Znasz hrabiego? — Przelew na Rzym, Wenecję i Wiedeń. — O właśnie! Ale skąd ty masz takie dobre informacje? — Mówiłem ci, że nas uprzedzono. — No to po co przyszedłeś do mnie? — Żeby się upewnić, czy to akurat ten jegomość. — Na pewno ten... pięć milionów. Ładna sumka, co? — A tak. — Nigdy tyle nie uskładamy. — Ale — odparł filozoficznie Peppino — coś nam się z tego oberwie. — Cicho! Już idzie!... I urzędnik wziął pióro, a Peppino różaniec. Kiedy otwarły się drzwi, jeden pisał, a drugi odmawiał pacierze. Zjawił się rozpromieniony Danglars, a za nim bankier. Pożegnali się w progu. Za Danglarsem wysunął się Peppino. Powóz czekał, według umowy, przed bankiem Thomsona i Frencha. Cicerone stał przy otwartych drzwiczkach. Cicerone to uczynna istota, która spełni każde zlecenie. Danglars wskoczył do powozu — lekko, jakby miał dwadzieścia lat. Cicerone zamknął drzwiczki i usadowił się na koźle. Peppino ulokował się w tyle powozu. — Czy jego ekscelencja raczy zwiedzić kościół Świętego Piotra? — zagadnął cicerone. — A po kiego licha? — zdziwił się baron. — Kościół to godzien obejrzenia. — Nie po to przyjechałem do Rzymu, żeby oglądać! — zawołał Danglars. I szepnął do siebie z bolesnym uśmiechem: — Przyjechałem po pieniążki. I dotknął z lubością pugilaresu. — A więc dokąd jego ekscelencja rozkaże jechać? — Do hotelu. — Casa Pastrini — rzekł cicerone do stangreta. I powóz ruszył. Po dziesięciu minutach baron był w swoim apartamencie, a Peppino, szepnąwszy parę słów na ucho któremuś potomkowi Mariusza czy Grakchów, usadowił się na ławce obok wejścia do hotelu. Chłopiec zaś pognał co sił w stronę Kapitolu. Danglars był znużony, kontent i senny. Położył się, wsunąwszy pugilares pod poduszkę — i zasnął. A Peppino nie miał nic do roboty; zagrał więc w morrę z gapiami, przegrał trzy talary i żeby się pocieszyć, wypił butelkę wina orvietto. Nazajutrz Danglars obudził się późno, choć położył się wcześnie, ale przez kilka nocy źle spał, o ile spał w ogóle. Zjadł obfite śniadanie i nie dbając o uroki Wiecznego Miasta, zamówił na południe karetkę pocztową. Nie obliczył się jednak z formalnościami, jakie trzeba było załatwić w komisariacie policji i nie wiedział o lenistwie poczmistrza. Konie zajechały tedy dopiero o drugiej, a cicerone odniósł paszport o trzeciej. Przygotowania te zwabiły gapiów pod drzwi imć Pastriniego. Zjawili się oczywiście też potomkowie Grakchów i Mariusza. Baron przeszedł tryumfalnie szpalerem gapiów, którzy tytułowali go ekscelencją, aby wyłudzić bajocco. Danglars, jak wiadomo, wielki demokrata, zadowalał się dotychczas tytułem barona — i nikt jeszcze nie nazwał go ekscelencją. Tak mu to więc pochlebiło, że rozdzielił między hołotę garść miedziaków, hołota zaś za drugą garść była gotowa nazwać go księciem. — Dokąd mamy jechać? — spytał pocztylion po włosku. — Do Ancony — odpowiedział baron. Imć Pastrini przetłumaczył pytanie i odpowiedź, a wtedy konie ruszyły z kopyta. W istocie baron wybierał się do Wenecji, aby zrealizować tam część fortuny. Z Wenecji miał udać się do Wiednia, aby zrealizować resztę. Zamierzał się tam osiedlić, zapewniono go bowiem, że Wiedeń jest miastem uciech. Ledwie ujechali kilka mil, zaczęło się ściemniać. Danglars nie spodziewał się, że wyruszy tak późno — inaczej by pozostał. Spytał pocztyliona, jak daleko do najbliższego miasta. — Non capisco — odpowiedział pocztylion. Danglars kiwnął zgodnie głową, jakby chciał powiedzieć: — To i dobrze. Powóz toczył się dalej. — Każę mu się zatrzymać przy pierwszej poczthalterii — rzekł sobie Danglars. Odczuwał jeszcze resztki wczorajszego zadowolenia, dzięki któremu spał tak smacznie. Rozparł się na miękkich poduszkach wygodnej angielskiej kolaski o podwójnych resorach. Konie galopowały, Danglars upajał się szybkością. Wiedział, że poczthalteria wypada na siódmej mili. Co robić, skoro się jest bankierem, który tak szczęśliwie zbankrutował? Danglars rozmyślał dziesięć minut o swojej opuszczonej małżonce, a drugie dziesięć minut o córce, która z panną d'Armilly wojażowała gdzieś po świecie; dziesięć następnych minut poświęcił swoim wierzycielom i dumał, w jaki sposób użyje ich pieniędzy; na koniec przymknął oczy i zasnął, bo nie miał już o czym myśleć. Otwierał je czasem na chwilę, gdy kolaska podskoczyła na wyboju. Czuł wtedy, że konie unoszą go drogami kampanii rzymskiej. Kraj to usiany ruinami akweduktów, które porównać by można do skamieniałych olbrzymów zatrzymanych w biegu. Noc była zimna, ciemna i dżdżysta. Danglars wolał więc drzemać w kolasce, niż wytykać głowę przez okno i pytać pocztyliona, gdzie są. Bo pocztylion i tak odpowiadał za każdym razem: Non capisco! Danglars obiecał sobie tedy, że obudzi się na najbliższej poczthalterii — i zasnął w najlepsze. Ekwipaż zatrzymał się. Danglars pomyślał, iż dotarł wreszcie do upragnionego celu. Otworzył oczy i wyjrzał przez okienko, sądząc, że jest w jakimś mieście albo przynajmniej w miasteczku, ale zobaczył tylko odosobnioną ruderę, przy której jacyś ludzie kręcili się niby cienie. Danglars czekał na pocztyliona. Człowiek ten dojechawszy do swojej stacji winien był zjawić się teraz i ściągnąć opłatę pocztową. Liczył, że nowy pocztylion udzieli mu jakichś informacji — ale nikt nie upomniał się o pieniądze, choć konie już wyprzęgnięto i założono nowe. Zdziwiony Danglars otworzył drzwiczki, a wtedy czyjaś ręka zamknęła je z impetem i karetka potoczyła się dalej. Danglars zdumiał się i ocknął już całkiem. — No, co tam? — zagadnął pocztyliona. — No, co tam, mio caro? Było to jeszcze jedno włoskie słowo, które Danglars pochwycił, gdy jego córka wyśpiewywała duety z księciem Cavalcanti. Ale mio caro nic nie odrzekł. Danglars opuścił wtedy szybę. — Dokądże to jedziemy, mój dobry człowieku? — zapytał wytknąwszy głowę przez okno. — Dentro la testa! — huknął ktoś nakazująco i pogroził pięścią. Danglars pojął, że znaczyło to: schowaj głowę. Jak widzimy, robił w nauce włoskiego szybkie postępy. Usłuchał, mocno zaniepokojony — a że niepokój ów z każdą minutą wzrastał, Danglars rozczmuchał się już całkiem i jął rozmyślać nad swoją sytuacją. A miał o czym dumać podróżny w sytuacji Danglarsa. Człowiek mocno czymś poruszony widzi w ciemności. Potem jednak wzrok się męczy i zdolność takiego widzenia przemija. Nim ogarnie nas lęk, widzimy rzeczy jasno; przestraszeni wyolbrzymiamy je, a gdy lęk minie, obraz rzeczy staje się niewyraźny. Danglars ujrzał jakiegoś człowieka okutanego w pelerynę, który galopował obok powozu. — To jakiś żandarm — powiedział sobie. — Czyżby nasz telegraf zawiadomił już władze papieskie? Postanowił wyzbyć się niepewności. — Dokąd mnie wieziecie? — spytał. — Dentro la testa! — powtórzył tenże głos z taką samą groźbą. Danglars spojrzał w lewo. I z tej strony galopował ktoś konno. — Złapali mnie — powiedział sobie Danglars i pot wystąpił mu na czoło. Zaszył się w kąt powozu — tym razem nie po to, by drzemać, ale żeby rozmyślać. Po chwili wstał księżyc. Danglars spojrzał przez okno: olbrzymie akwedukty, widma kamienne, które widział był z prawej strony, mijały go teraz po lewej. Pojął, że zawrócili do Rzymu. — O, ja nieszczęśliwy — szepnął. — Rząd uzyskał ekstradycję. Powóz mknął z przerażającą szybkością. Minęła straszliwa godzina. Zbieg poznawał przebytą drogę — nie wątpił już, że zawrócono. Ujrzał na koniec jakiś ciemny kształt. Powóz pędził prosto w tym kierunku, jakby miał się rozbić o tę ścianę. Po chwili jednak skręcił i potoczył się wzdłuż potężnego muru. Były to oczywiście fortyfikacje opasujące Rzym. — Hm — mruknął Danglars — nie wjeżdżamy do miasta, a więc to nie sprawiedliwość mnie pochwyciła. O Boże! Czyżby?... Włosy mu się zjeżyły. Przypomniał sobie zajmujące historie o bandytach włoskich. Nie bardzo wierzono w nie w Paryżu — ale przecież Albert de Morcerf opowiadał o swojej przygodzie jego żonie i córce, gdy był jeszcze narzeczonym Eugenii. — Może to więc bandyci — szepnął. Ekwipaż potoczył się nagle jakby po kamieniach. Danglars popatrzył ostrożnie w jedną i drugą stronę. Ujrzał dziwaczne budowle, a wspominając wciąż we wszystkich szczegółach opowiadanie Alberta, domyślił się, że był na via Appia. Na prawo grunt się obniżał, tworząc jakby półkolistą ścianę. Był to cyrk Caracalli. Jeździec z prawej powiedział coś i powóz się zatrzymał. W tejże chwili otworzyły się drzwiczki z lewej strony. — Scendi! — rozkazał ktoś. Danglars wysiadł natychmiast. Nie mówił jeszcze po włosku, ale już rozumiał. Rozejrzał się, półprzytomny ze strachu. Otaczało go czterech ludzi, nie licząc pocztyliona. — Di qua — rzekł jeden z ludzi, schodząc w dół ścieżką między rozpadliny kampanii rzymskiej. Danglars udał się potulnie za przewodnikiem. Wiedział, nie oglądając się, że trzej inni podążyli za nimi. Wydało mu się jednak, iż zostawali oni kolejno na drodze, rozstawiając się w różnych odległościach niby wartownicy. Szli tak w milczeniu z dziesięć minut, aż dotarli do wzgórka, otoczonego wybujałą trawą; trzej milczący ludzie tworzyli trójkąt — Danglars stanowił jego środek. Chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z siebie głosu. — Avanti! — zabrzmiał rozkazująco ten sam głos. Tym razem Danglars zrozumiał wybornie. Rozkaz poparty był gestem — człowiek idący z tyłu popchnął Danglarsa tak gwałtownie, iż bankier wpadł na przewodnika. Był nim nasz przyjaciel Peppino. Peppino zniknął wśród wysokich traw, podążając dróżką, którą mogły znać chyba tylko jaszczurki i łasice. Zatrzymał się przed skałą, na której rósł gęsty krzak. Pod skałą był podłużny otwór. Peppino znikł w nim, jak diabeł w zapadni na scenie. Człowiek idący za Danglarsem rozkazał mu zapuścić się w otwór, popchnąwszy bankiera. Nie było już wątpliwości — francuski bankrut miał do czynienia z bandytami włoskimi. Strach dodał mu odwagi. Brzuchaty bankier wśliznął się za przewodnikiem w wąską szczelinę — a wtedy jął zsuwać się na dół. Zamknął oczy. Otwarł je, gdy nogi jego dotknęły ziemi. Ciągnęła się przed nim droga szeroka, ale ciemna. Peppino, nie potrzebując się już ukrywać — był u siebie — zapalił krzesiwem pochodnię. Dwaj inni zeszli za Danglarsem, tworząc ariergardę; popychali go, jeśli bankier się wahał — i tak schodząc w dół po łagodnej pochyłości dotarli do skrzyżowania lochów. Ponuro tu było. W ścianach z białego kamienia widniały rzędy ciemnych nisz, jak oczy trupich czaszek. W niszach były trumny. Strażnik zadzwonił kółkami u rzemienia strzelby. — Kto idzie? — zawołał. — Swój! Swój! — odrzekł Peppino. — Gdzie dowódca? — Tam — odpowiedział wartownik, wskazując palcem za siebie. Była tam wielka sala wykuta w kamieniu. Światło z niej padało na korytarz potężnymi, sklepionymi otworami. — Gruba ryba, naczelniku, gruba ryba! — zawołał Peppino po włosku. I wziąwszy Danglarsa za kołnierz, pociągnął go do sali, będącej kwaterą wodza. — Czy to ten? — zapytał herszt, czytając uważnie żywot Aleksandra opisany przez Plutarcha. — Ten sam, naczelniku. — Doskonale. Pokaż no mi go. Na ten rozkaz, niezbyt skądinąd uprzejmy, Peppino tak raptownie oświetlił twarz Danglarsa, iż bankier uskoczył, aby płomień pochodni nie osmalił mu brwi. Na twarzy tej malował się w całej swojej okazałości ohydny strach. — Zmęczył się — zauważył dowódca — zaprowadźcież go do łóżka. — O — mruknął Danglars — łóżko to pewnie jedna z trumien tkwiących w tej ścianie, a zasnę, kiedy sztylet błyśnie w mroku i ugodzi mnie pod żebro. W mrokach ogromnej sali poczęli unosić się na posłaniach z wilczych skór i suchej trawy towarzysze owego człowieka, którego Albert de Morcerf zastał przy czytaniu „Komentarzy” Cezara, a Danglars przy Plutarchu. Bankier jęknął głucho i udał się za przewodnikiem. Nie próbował nawet skarżyć się i błagać. Zupełnie opadł z sił. Szedł, ponieważ go pchano. Potknął się o stopień, a sądząc, że ma przed sobą schody, pochylił się instynktownie, aby nie rozbić sobie czoła. Znalazł się w celi wyżłobionej w litej skale. Cela ta, choć naga i wykuta bardzo głęboko, była czysta i sucha. W kącie znajdowało się posłanie z traw przykrytych kozimi skórami. Ujrzawszy je Danglars pomyślał, że jest ocalony. — Dzięki ci, Boże — westchnął. — To przecież łóżko. W ciągu godziny po raz wtóry westchnął do Boga — a nie zdarzyło mu się to już od dziesięciu lat. — Ecco — rzekł przewodnik. I wepchnąwszy Danglarsa do celi, zamknął drzwi. Zgrzytnął rygiel — Danglars był więźniem. A zresztą, gdyby nawet nie było rygla, chyba tylko święty Piotr albo sam anioł z nieba wyprowadziłby go z katakumb Świętego Sebastiana. Jakież tu było się przemknąć wśród owego garnizonu, którym dowodził Luigi Vampa — czytelnik poznał go zapewne. A i Danglars domyślił się, kim jest ów bandyta, w którego istnienie uwierzyć nie chciał, gdy Albert de Morcerf usiłował wyrobić mu obywatelstwo francuskie. Nie dość na tym — cela bowiem, w której się znalazł, była celą Alberta. Według wszelkiego prawdopodobieństwa goszczono w niej stale cudzoziemców. Wspominając to, Danglars poweselał nieco, a nawet się uspokoił. Skoro bandyci nie zabili go natychmiast, nie zamierzali zabić w ogóle. Schwytali go, żeby obrabować, a że miał przy sobie tylko parę ludwików, wyznaczą nań okup. Przypomniał sobie, iż Morcerfa oszacowali na cztery tysiące dukatów. Otaksował się więc sam na osiem tysięcy, przypisując sobie dużo większe znaczenie. Osiem tysięcy dukatów to czterdzieści tysięcy liwrów. Zostanie mu więc jeszcze nędzne pięć milionów i pięćdziesiąt tysięcy franków. A z taką sumką człowiek wszędzie się wyłabuda. Pewien już niemal, że wyjdzie cało z opresji, nikt bowiem dotąd nie oszacował nikogo na pięć milionów, Danglars ułożył się na posłaniu, przewrócił się na drugi bok i zasnął spokojnie, jak ów bohater, którego dzieje studiował Luigi Vampa. 40. JADŁOSPIS LUIGIEGO VAMPY Po śnie następuje zawsze przebudzenie. Obudził się. Paryżaninowi nawykłemu do jedwabnych zasłon w oknach, do ścian wybitych aksamitem, do zapachu, jaki wydaje drzewo płonące na kominku — woni spływającej spod atłasowego stropu, przebudzenie w kredowej grocie może wydać się niemiłym snem. Dotykając kotar z koźlej skóry, Danglars pomyślał zapewne, że śni mu się, iż przebywa u Samojedów albo Lapończyków. W sekundę jednak przypomniał sobie o wszystkim — pierzchły wątpliwości. — Tak, tak — mruknął — wpadłem w ręce bandytów, o których opowiadał nam Albert de Morcerf. Odetchnął tedy głęboko, by przekonać się, czy nie jest ranny. O sposobie tym dowiedział się z „Don Kichota” — trudno powiedzieć, żeby przeczytał dokładnie tę książkę, ale coś z niej zapamiętał. Była to zresztą jedyna książka w jego życiu. — Nie — powiedział do siebie — nie zranili mnie i nie zamordowali, ale może okradli. Jął tedy macać się po kieszeniach. Nic w nich nie brakowało. Sto ludwików, które przeznaczył na podroż z Rzymu do Wenecji, spoczywało w kieszeni pantalonów; pugilares zawierający, przekaz na pięć milionów był w kieszeni surduta. — Osobliwi bandyci! — mruknął — pozostawili mi sakiewkę i pugilares... No tak, miałem rację powiadając sobie przed spaniem, że wyznaczą okup. No, no, jest i zegarek! Zobaczmyż, która godzina. Zegarek ów — arcydzieło Bregueta — wydzwonił pół do szóstej. Danglars nakręcił go był starannie, nim puścił się w drogę. Gdyby nie to, nie zorientowałby się, czy to dzień, czy noc — światło dzienne nie przedostawało się bowiem do celi. Trzeba było domagać się od bandytów wyjaśnień czy też czekać cierpliwie, aż odezwą się sami? Przezorniej było czekać. Danglars czekał więc. Czekał do południa. Wartownik czuwał pod drzwiami. O ósmej była zmiana warty. Danglarsa zdjęła chęć, by zobaczyć, kto go teraz pilnuje. Światło lampy sączyło się szparami w drzwiach. Danglars przyłożył oko do jednej z owych szpar — bandyta popijał akurat wódkę ze skórzanego bukłaka. Bukłak śmierdział — Danglars otrząsnął się z obrzydzenia. — Brrr!... — mruknął i cofnął się w głąb celi. W południe zjawił się nowy strażnik. Danglars spojrzał tedy przez szparę. Był ciekawy. Zobaczył bandytę atletycznej postury; był to Goliat o wyłupiastych oczach, mięsistych wargach i płaskim nosie; rude pozlepiane kudły, wijące się jak węże, opadały na kołnierz. — Hm — rzekł sobie Danglars — ten przypomina bardziej ludożercę niż człowieka. No, ale jestem stary i dość łykowaty, choć tłusty; nie smakowałbym mu chyba. Jak widzimy, Danglars był jeszcze wcale skory do żartów. W tejże chwili bandyta, jak gdyby chciał dowieść, że nie jest ludożercą, siadł naprzeciwko drzwi, wyciągnął z torby pajdę czarnego chleba, kilka cebul, kawał sera — i począł je pożerać łapczywie. — Niech to diabli! — mruknął Danglars popatrując na posiłek bandyty. — Nigdy nie zrozumiem, jak można jeść takie paskudztwa! Usadowił się na koźlich skórach — woń ich przypominała mu wódkę pierwszego wartownika. Lecz Danglars był bezradny wobec niezbadanych tajemnic natury: czczy żołądek łaknie choćby najordynarniejszych potraw. Nasz bankier uczuł więc, że ssie go w dołku. Bandyta nie wydawał mu się już tak szkaradny, chleb taki czarny, a ser aż tak nieapetyczny. A te cebule — ohydna strawa, dobra dla dzikusa — przypomniały mu o pewnych sosach od Roberta i o sztuce mięsa, którą kucharz jego przyprawiał po mistrzowsku, gdy Danglars powiadał mu: „Panie Deniseau, upitrasisz mi dzisiaj to moje ulubione świństewko”. Wstał i zastukał do drzwi. Bandyta podniósł głowę. Danglars zastukał tedy mocniej. — Che cosa? — ozwał się bandyta. — Mój przyjacielu — rzekł Danglars bębniąc palcami po deskach — zdaje mi się, że już czas pomyśleć, aby dano mi jeść! Lecz olbrzym albo nie rozumiał, albo jeśli idzie o wyżywienie Danglarsa, nie otrzymał żadnych rozkazów, dość że zaczął opychać się dalej. Danglars uczuł się urażony w swojej dumie. Nie zamierzając wdawać się w rozmowy z tym chamem, ułożył się na koźlich skórach i milczał. Minęły cztery godziny. Olbrzym zmienił się z innym bandytą. Danglarsowi okropnie burczało w brzuchu. Wstał więc po cichu i przytknął oko do szpary. Ujrzał twarz swojego przewodnika. Peppino krzątał się, pragnąc widać, aby strażowanie upłynęło mu jak najmilej. Usadowił się naprzeciwko drzwi, stawiając przed sobą rondel gorącego i wonnego grochu, suto omaszczonego słoniną. Nie opodal grochu umieścił gustowny koszyczek winogron z Velletri tudzież butelkę wina z Orvietto. Peppino był z pewnością smakoszem. Na widok tych przygotowań gastronomicznych ślinka napłynęła do ust Danglarsowi. No, pomyślał, może ten będzie przystępniejszy. I zastukał delikatnie w drzwi. — Służę — ozwał się bandyta, nauczywszy się snadź uprzejmości w hotelu imć Pastriniego. I otworzył drzwi. Danglars poznał wtedy, iż to on nawoływał tak szorstko: „Schować głowę!” Lecz nie pora była na wyrzuty. Bankier ozwał się tedy przymilnie i z najsłodszym uśmiechem: — Przepraszam pana, ale czy ja nie dostanę obiadku? — Jak to? — zawołał Peppino. — Czyżby ekscelencja przypadkiem był głodny? — Urocze jest to „przypadkiem” — mruknął Danglars — toć nie jadłem już całą dobę. Ależ tak, proszę pana — dorzucił głośniej — chce mi się jeść, i to nie na żarty. — Ekscelencja zjadłby coś?... — I to nawet zaraz, jeśli można. — Nic łatwiejszego. Mamy tu wszystko, tylko trzeba zapłacić, jak to zawsze u porządnych ludzi. — O, to rozumie się samo przez się, chociaż ten, kto bierze kogoś do niewoli, winien żywić więźnia. — Niestety, ekscelencjo, tego zwyczaju nie mamy. — Nie bardzo mi trafia do przekonania ten argument, lecz mi wystarczy — odpowiedział uprzejmie Danglars, starając się ugłaskać wartownika. — Dajcież mi jeść. — W tej chwili, ekscelencjo. Czego ekscelencja sobie życzy? I Peppino postawił miseczkę na ziemi w taki sposób, aby zapach jadła buchnął prosto w nos Danglarsowi. — Niech pan rozkazuje — dodał. — To macie tutaj kuchnię? — zdziwił się Danglars. — A czyż można obejść się bez kuchni? Mamy kuchnię wyborną! — I kucharzy? — Mistrzów niedościgłych. — A więc dajcie mi kurczę, rybę, kawałek zwierzyny, wszystko jedno zresztą, bylebym co zjadł. — Stanie się według rozkazu waszej ekscelencji. A więc, powiedzmy, kurczątko, dobrze? — Dobrze, niech będzie kurczę. Peppino wstał i huknął z całych sił: — Kurczę dla ekscelencji. Głos Peppina drżał jeszcze pod sklepieniami, gdy zjawił się urodziwy młodzieniec, smukły, półnagi, niby antyczny handlarz ryb. Niósł kurczaka na srebrnym półmisku. — Zupełnie jak w Cafe de Paris — mruknął Danglars. — Służę ekscelencji — rzekł Peppino; odbierając półmisek z rąk młodego bandyty i stawiając go na spróchniałym stole. Stół ten tworzył razem z zydlem umeblowanie celi. Danglars poprosił o nóż i widelec. — Służę ekscelencji — rzekł Peppino, podając wyszczerbiony nożyk i bukszpanowy widelec. Danglars zabierał się już tedy do krajania. — Ekscelencja daruje — ozwał się Peppino kładąc dłoń na ramieniu bankiera — ale u nas najpierw się płaci... Opuszczając nas klient mógłby okazać niezadowolenie... — Ho, ho — odrzekł Danglars — to już nie tak, jak w Paryżu, nie mówiąc o tym, że, jak się spodziewam, obłupicie mnie ze skóry. Ale nie bądźmy małostkowi. Słyszałem zawsze, że we Włoszech życie jest tanie; kurczak powinien więc kosztować w Rzymie dwanaście su. Masz! — i rzucił Peppinowi ludwika. Bandyta podniósł pieniądz, a Danglars chciał już rozkrajać kurczę. — Momencik, ekscelencjo — powiedział Peppino — momencik, ekscelencja jest mi jeszcze coś niecoś dłużny. — A nie mówiłem, że mnie tu obedrą ze skóry! — mruknął Danglars. I zdecydowany się bronić, zapytał: — Ileż jeszcze jestem wam winien za tego chuderlawego ptaszka? — Ekscelencja dał ludwika zaliczki. — Ludwika zaliczki za kurczę? — Oczywiście. Było to a conto. — No, no, nie żartowałbyś bratku. — Należy mi się od ekscelencji już tylko cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ludwików. Danglars wytrzeszczył oczy — żart mu się wydał mocno przesadzony. — Hm, hm, bardzo zabawne, rzeczywiście bardzo zabawne — mruknął. I spróbował znowu przekrajać kurczę, ale Peppino przytrzymał mu rękę. — Powoli, powoli — rzekł. — To pan nie żartuje? — spytał Danglars. — Nigdy nie żartujemy, ekscelencjo — odparł Peppino z kwakierską powagą. — Jak to, sto tysięcy franków za kurczę? — Czyż ekscelencja nie rozumie, jak trudno hodować drób w tych przeklętych grotach? — No, no — żachnął się Danglars — jesteś pan nieporównanym żartownisiem, ale mnie się chce jeść. Nie przeszkadzajże mi. Masz tu jeszcze, przyjacielu, ludwika na swój prywatny użytek. — W takim razie — ozwał się Peppino nie tracąc zimnej krwi — dług wyniesie już tylko cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem ludwików. Cierpliwości, a dojdziemy do porozumienia. — W takim razie — zawołał Danglars oburzony tymi żartami — idźże sobie do diabła! Nie wiesz widać, z kim masz do czynienia. Na znak, dany przez Peppina, młody bandyta wyrósł jak spod ziemi i zabrał kurczę. Danglars rzucił się na posłanie. Peppino zamknął drzwi i znów począł jeść swój groch. Danglars nie widział tego, ale słyszał mlaskanie bandyty. Bandyta jadł, i to jadł hałaśliwie, jak czynią ludzie źle wychowani. — Cham! — wrzasnął Danglars. Peppino udał, że nie słyszy, i nie spojrzawszy nawet w tę stronę, pożywiał się dalej, nie spiesząc się, jak na rozumnego człeka przystało. Danglarsowi wydało się, że żołądek jego zamienił się w beczkę Danaid. Pomyślał, że już nigdy napełnić go nie zdoła. Przecierpiał tak jeszcze pół godziny, nie przesadzimy jednak powiadając, że czas ten wydał mu się wiecznością. Wstał i podszedł znów do drzwi. — Mój panie — rzekł — nie dopuść, abym cierpiał dłużej, i powiedz, czego ode mnie chcecie? — Ależ to ekscelencja powinien raczej wyjawić, czego by sobie życzył... Jesteśmy na rozkazy. — A więc najpierw otwórz pan. Peppino otworzył. — Chciałbym, do diabła, co zjeść! — wrzasnął Danglars. — To pan jest głodny? — Jak to, nie wiesz? — I cóż by ekscelencja zjadł? — Kawałek suchego chleba, skoro kurczęta są w tej piwnicy przeklętej na wagę złota! — Może być i chleb. Hej tam, przynieść chleba! — zawołał. Młodociany bandyta przyniósł bułeczkę. — Służę — powiedział Peppino. — Ileż za to? — spytał Danglars. — Cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem ludwików, bo dwa ludwiki już łaskawy pan wpłacił. — Co takiego? Sto tysięcy franków? — Sto tysięcy franków — potwierdził Peppino. — Ależ tyle żądaliście za kurczaka! — Mamy ceny stałe, nie podajemy z karty. Każda porcja, większa czy mniejsza, kosztuje u nas to samo. — I znów ten żart! Mój kochany, oświadczam ci, że to niedorzeczność! Powiedz od razu, że chcecie mnie zamorzyć głodem: im prędzej, tym lepiej. — Ależ skąd! To ekscelencja pragnie popełnić samobójstwo. Niech pan zapłaci, a dostanie pan jeść. — A czymże mam zapłacić, bydlaku! — ryknął zrozpaczony Danglars. — Czy ci się zdaje, że mam przy sobie sto tysięcy franków? — Ma ekscelencja przy sobie pięć milionów pięćdziesiąt tysięcy franków. Będzie za to pięćdziesiąt i pół kurczaka. Danglars zadrżał. Opaska spadła mu z oczu: zrozumiał wreszcie sens tego żartu. Powiedzieć nawet trzeba, że uznał facecję za mniej płaską, niż mu się to przed chwilą zdawało. — A jeśli — rzekł — dam sto tysięcy, czy będziemy skwitowani i czy najem się do syta? — Rzecz jasna. — Ale jakże je dać? — tu Danglars odetchnął swobodniej. — Nic łatwiejszego. Masz pan kredyt u Thomsona i Frencha. Daj mi pan bon na cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem ludwików, płatny u tych panów, a nasz bankier odbierze tę sumę. Danglars chciał przynajmniej okazać dobrą wolę; wziął papier i pióro, które podsunął mu Peppino, wypisał cedułę i opatrzył ją podpisem. — Oto — rzekł — bon na okaziciela. — A oto pański kurczak. Danglars pokrajał kurczę wzdychając; wydało mu się bardzo chude, jak na tak grubą sumę. A Peppino przeczytał uważnie papier, wsunął go do kieszeni i znów zabrał się do swojego grochu. 41. PRZEBACZENIE Nazajutrz Danglarsowi znów zachciało się jeść — powietrze lochu zaostrzało ogromnie apetyt. Więźniowi wydawało się jednak, iż tego dnia żadnych kosztów nie poniesie. Jako człek oszczędny, ukrył połowę kurczaka i kawałek chleba w kącie celi. Ale gdy zjadł, zaczęło go dręczyć pragnienie — tego się nie spodziewał. Walczył z pragnieniem, póki wyschnięty język nie przywarł mu do podniebienia. Nie mogąc tedy wytrzymać dłużej trawiącego ognia zawołał. Wartownik otworzył drzwi, była to nowa twarz. Danglars pomyślał, że lepiej mieć do czynienia ze starym znajomym. Wezwał Peppina. — Do usług, ekscelencjo — rzekł bandyta zjawiwszy się z pośpiechem, który wydał się Danglarsowi dobrą wróżbą. — Czego ekscelencja sobie życzy? — Pić. — Ekscelencji wiadomo zapewne, że w okolicach Rzymu wino jest na miarę złota. — To dajcie mi wody — powiedział Danglars, usiłując odparować cios. — Ach, ekscelencjo, o wodę jeszcze trudniej niż o wino. Tego roku mamy klęskę, suszy! — Oho — rzekł Danglars — zdaje się, że znów zaczynacie. I niby to roześmiał się z żartu, ale pot zrosił mu czoło. — Słuchajże, mój przyjacielu — ciągnął Danglars, widząc, jak nieugięty jest Peppino — proszę tylko o szklankę wina; nie odmówisz mi chyba? — Powiedziałem już ekscelencji — odrzekł poważnie Peppino — że nie sprzedajemy detalicznie. — W takim razie daj mi butelkę. — Jakiego? — Najtańszego. — Wszystkie są po jednakowej cenie. — I jakaż to cena? — Dwadzieścia pięć tysięcy za flaszkę. — To już powiedz — zawołał z goryczą godną Harpagona — że chcecie mnie obrabować doszczętnie. Zróbcie to od razu, zamiast wydzierać kawałek po kawałku. — Możliwe, że naczelnik tak postanowił. — A któż on, ten naczelnik? — Ten, który pana prowadził onegdaj. — I gdzież on jest? — Tutaj. — Chciałbym się z nim zobaczyć. — Proszę bardzo. Po chwili Luigi Vampa stanął przed Danglarsem. — Wzywałeś mnie pan? — spytał. — Czy to pan przewodzisz tym ludziom, którzy mnie tutaj przywieźli? — Tak, ekscelencjo; i co dalej? — Ile pan żądasz okupu? — O, tylko tych pięciu milionów, które masz pan przy sobie. Danglars uczuł straszliwy skurcz w sercu. — To mój cały majątek, resztka olbrzymiej fortuny; zabierz mi raczej życie. — Nie wolno nam przelewać pańskiej krwi, ekscelencjo. — A któż wam zabronił? — Ten, którego słuchamy. — Słuchacie więc kogoś? — Tak, naczelnika. — Myślałem, że to pan jesteś naczelnikiem. — Przewodzę tym ludziom, ale ktoś jest jeszcze nade mną. — A ten naczelnik jest komuś posłuszny? — Tak. — Komu? — Bogu. Danglars zamyślił się na chwilę. — Nie rozumiem pana — rzekł. — To możliwe. — I to ten naczelnik rozkazał panu, abyś obchodził się ze mną w taki sposób? — Tak. — W jakim celu? — Tego nie wiem. — Ależ moje zasoby się wyczerpią. — Możliwe. — A nie wziąłbyś pan miliona? — Nie. — Dwóch milionów? — Nie. — Trzech milionów?... Czterech? Daję cztery pod warunkiem, że mnie pan stąd wypuścisz. — Czemuż ofiarowywać cztery miliony za to, co warte jest pięć? O ile wiem, panie bankierze, to wyzysk. — Bierzcie wszystko! Bierzcie wszystko! — krzyknął Danglars — i zabijcie mnie! — No, no, niech się ekscelencja uspokoi. Zagrzeje sobie ekscelencja humory i nabierze ekscelencja takiego apetytu, że w jeden dzień przeje milionik. Trzeba być, do licha, oszczędniejszym. — Ale co się stanie, gdy wydam wszystko? — zawołał zrozpaczony Danglars. — Wtedy będzie pan głodny. — Będę głodny? — powtórzył Danglars blednąc. — Możliwe — odparł flegmatycznie Vampa. — Ale powiedziałeś pan, że nie chcesz mnie zabić. — Nie chcę. — A chcesz mnie pan zamorzyć głodem? — To inna sprawa. — A więc, nędznicy, pokrzyżuję wam te haniebne plany! Skoro mam umrzeć, wolę skończyć ze sobą od razu; możecie mnie dręczyć, torturować, zabić, ale podpisu mojego mieć nie będziecie. — Jak wola, ekscelencjo — odrzekł Vampa. I wyszedł z celi. Danglars rzucił się, rycząc, na posłanie. Kim byli ci ludzie? Kim był ów naczelnik widzialny? Kim był naczelnik niewidzialny? Jakie zamiary żywili względem niego? I czemuż on nie mógł się wykupić, skoro mógł wykupić się każdy? Tak, oczywiście, wywiódłby w pole śmiercią nagłą i szybką owych zajadłych wrogów, którzy ścigali go jakby, aby wywrzeć na nim niezrozumiałą zemstę. Tak, ale umrzeć... Po raz pierwszy może w czasie swojej długiej kariery Danglars pragnął śmierci, lękając się jej zarazem, ale nadszedł moment, kiedy musiał spojrzeć na owo nieubłagane widmo, żyjące w każdym stworzeniu, widmo, które szepce mu z każdym uderzeniem serca: „Umrzesz!” Danglars przypominał dzikie zwierzę, osaczone przez myśliwych, zwierzę, któremu dzięki desperackim wysiłkom udaje się czasem uciec. Danglars rozmyślał o ucieczce. Ale mury były tu z litej skały, a jedynego wyjścia strzegli wartownicy przesuwający się niby cienie i zbrojni w fuzje. Opierał się jeszcze dwa dni — po czym zażądał pożywienia i dał podpis na milion. Dostał wspaniałą wieczerzę i zabrano mu milion. Od tej chwili nieszczęsny więzień postradał zmysły. Wycierpiał tyle, że nie chciał już cierpieć więcej i zgadzał się na wszystko. Obliczywszy się po dniach dwunastu, stwierdził, że pozostało już mu tylko pięćdziesiąt tysięcy franków. Zaszła w nim wtedy osobliwa przemiana: on, który oddał pięć milionów, starał się za wszelką cenę ocalić tę sumkę. Jął więc odmawiać sobie wszystkiego, a chwilami ogarniała go nadzieja granicząca z szaleństwem. On, który dawno już zapomniał o Bogu, powiadał teraz sobie, że Bóg czasem czyni cuda, a więc jaskinia zawalić się może; kto wie, czy karabinierzy nie przyjdą mu z pomocą, odkrywszy tę przeklętą norę; kto wreszcie ma pięćdziesiąt tysięcy franków, ten nie umrze z głodu. Błagał Boga, aby zachował mu tę sumę, a modląc się, płakał. I tak trzy dni Bóg gościł stale, jeśli nie w jego sercu, to przynajmniej na jego wargach. Chwilami znów majaczył. Wydawało mu się, że widzi przez okno ubogą izdebkę, a w niej starca konającego na barłogu. Starzec ów także umierał z głodu. Czwartego dnia Danglars był żywym trupem. Zbierał z podłogi resztki dawnych posiłków i zaczynał już pożerać rogożę, która na niej leżała. Błagał Peppina, jak błagamy anioła stróża, aby dał mu coś do zjedzenia. Ofiarowywał tysiąc franków za kęs chleba. Peppino pozostawał głuchy na te prośby. Piątego dnia dowlókł się do drzwi. — Czyż ty nie jesteś chrześcijaninem? — ozwał się klękając. — Czy chcesz zamordować swojego brata w Chrystusie? O, moi dawni przyjaciele, moi dawni przyjaciele! — szepnął. I padł twarzą do ziemi. Zerwał się z desperacją. — Gdzie naczelnik, gdzie naczelnik? — zawołał. — Jestem — rzekł Vampa zjawiając się nagle. — Czego pan sobie jeszcze życzysz? — Bierzcie moje ostatnie pieniądze — wybełkotał Danglars — ale pozwólcie mi żyć, tu, w tej jaskini; nie proszę już o wolność, proszę o życie. — Czyżbyś pan aż tak cierpiał? — spytał Vampa. — Och, cierpię okrutnie! — A jednak niektórzy bardziej cierpieli od pana. — Chyba nie. — Tak, ci, którzy umarli z głodu. Danglars pomyślał o starcu, który jawił mu się w godzinach halucynacji; widywał go przez okna ubogiej izdebki — starzec jęczał na posłaniu. Danglars uderzył czołem o ziemię i jęknął. — Tak, to prawda — rzekł — inni więcej cierpieli ode mnie, ale byli to męczennicy. — Żałujesz pan przynajmniej — ozwał się głos tak ponury i uroczysty, że Danglarsowi zjeżyły się włosy. Wzrok osłabł mu. Teraz więc dopiero dostrzegł, że za bandytą, w cieniu pilastra, stoi jakiś mężczyzna spowity w pelerynę. — Za co mam żałować? — wybełkotał Danglars. — Za grzechy — ozwał się ten sam głos. — Tak, tak, żałuję, żałuję! — zawołał Danglars. I bił się w piersi wychudłą dłonią. — A więc przebaczam ci — rzekł ów człowiek i zrzuciwszy płaszcz stanął w pełnym świetle. — Hrabia de Monte Christo! — zawołał przerażony Danglars, blednąc jeszcze bardziej. — Mylisz się pan, nie jestem hrabią de Monte Christo. — Kim więc pan jesteś? — Jestem tym, którego sprzedałeś, wydałeś i zhańbiłeś; jestem tym, którego narzeczoną pchnąłeś do nierządu; jestem tym, którego zdeptałeś, aby zrobić karierę; jestem tym, którego ojciec przez ciebie umarł z głodu — tedy i ja ciebie skazałem na śmierć głodową, ale ci przebaczam, bo i sam potrzebuję przebaczenia. Jestem Edmund Dantes. Danglars krzyknął tylko i runął. — Wstań — powiedział hrabia — darowałem ci życie; nie poszczęściło się tak twoim dwóm wspólnikom: jeden umarł, a drugi zwariował! Zachowaj te pięćdziesiąt tysięcy franków, darowuję ci je, a nieznana ręka zwróciła już pięć milionów, które skradłeś sierotom i wdowom. A teraz jedz i pij, jesteś dziś moim gościem. Vampo, kiedy ten człowiek nasyci głód, będzie wolny. Hrabia odszedł, a Danglars wciąż jeszcze leżał twarzą do ziemi. A gdy uniósł głowę, ujrzał już tylko cień niknący w korytarzu — cieniowi temu kłaniali się bandyci. Vampa spełnił rozkaz hrabiego. Kazał przynieść Danglarsowi najprzedniejszego wina i najpiękniejszych owoców, po czym wsadził go do karetki pocztowej. Po jakimś czasie kazał mu wysiąść. Oddalając się ujrzał Danglarsa, jak stał oparty o drzewo. Stał tak aż do rana, nie wiedząc, gdzie się znajduje. O brzasku spostrzegł, że w pobliżu przepływa strumień. Powlókł się tam, trawiony pragnieniem. Nachyliwszy się nad wodą, zobaczył, że osiwiał. 42. PIĄTY PAŹDZIERNIKA... Było to pod wieczór, mniej więcej o szóstej. Z opalizującego nieba złote promienie pogodnego słońca jesieni padały na błękitnawe morze. Upał przemijał stopniowo. Powiał już chłodny wiaterek — tchnienie przyrody po upalnej południowej sjeście. Tchnienie to rozkoszne odświeża brzegi Morza Śródziemnego, niosąc od krańca do krańca woń drzew i ostry zapach jodu. Po tym olbrzymim jeziorze, rozpościerającym się między Gibraltarem a Dardanelami i między Tunisem a Wenecją, sunął wśród pierwszych mgieł wieczornych wykwintny i smukły jacht. Mknął niby łabędź, kiedy otworzy skrzydła i poddając się wiatrowi ślizga się jakby po wodzie. Zbliżał się szybki i wdzięczny, zostawiając za sobą fosforyzującą bruzdę. Słońce znikło już za horyzontem, ale jakby na dowód, że nie kłamią przepyszne sny mitologii, czerwona zorza pojawiła się na grzywach fal: bóg ognia krył się u Amfitryty, ona zaś daremnie starała się schować kochanka między fałdami lazurowego płaszcza. Jacht zbliżał się szybko — choć na pozór wietrzyk był tak słaby, iż nie rozrzuciłby loków dziewczęcia. Na dziobie stał rosły, ogorzały mężczyzna. Wpatrywał się bacznie w zbliżający się ląd — jawił on mu się niby ciemny stożek wyrastający spośród fal: olbrzymi kataloński kapelusz. — Czy to już Monte Christo? — ozwał się czyjś poważny glos, przepojony głęboką melancholią. To zapytał podróżny, któremu jacht ów oddano do dyspozycji. — Tak, ekscelencjo — odparł kapitan — dopływamy. — Dopływamy!... — szepnął podróżny z niewypowiedzianym smutkiem. I dorzucił jeszcze ciszej: — Tak, tak, to już port. Zadumał się znowu, a zamyślenie to wyrażało się uśmiechem smutniejszym niźli łzy. Po kilku minutach ukazał się ląd w świetle pochodni, co zgasła natychmiast, i ktoś wypalił z fuzji. — Ekscelencjo — ozwał się kapitan — dano nam stamtąd znak, czy zechciałby ekscelencja odpowiedzieć? — Jaki znak? Kapitan wskazał wyspę — na zboczu jej wykwitła samotna smużka dymu, po czym jęła strzępić się i opadać. — A tak — dodał podróżny, jakby budząc się ze snu. — Dobrze. Kapitan podał mu naładowaną fuzję, a podróżny uniósł ją z wolna i wystrzelił w powietrze. Po dziesięciu minutach zwijano żagle. O pięćset kroków od niewielkiego portu zarzucono kotwicę. Do jachtu podpłynęła szalupa z czterema wioślarzami i pilotem. Podróżny zamiast usiąść na rufie, którą wymoszczono dla niego niebieskim kobiercem, stał, zaplótłszy ramiona. Wioślarze czekali wzniósłszy wiosła — byli podobni do ptaków, które suszą skrzydła. — W drogę! — ozwał się podróżny. Osiem wioseł opadło jednocześnie na morze, nie rozpryskując wody. I łódź pomknęła szybko. Po chwili znaleźli się w naturalnej zatoczce; łódź zatrzymała się na piasku. — Ekscelencja — rzekł pilot — raczy wejść na barki dwóch ludzi. Wyniosą ekscelencję na brzeg. Podróżny machnął obojętnie ręką i wszedł do wody — sięgnęła mu do pasa. — Czemuż ekscelencja to uczynił? — zmartwił się pilot. — Dostaniemy burę od jaśnie pana. Ale podróżny skierował się ku brzegowi — śladem marynarzy, znających płytsze miejsca. Uszedłszy trzydzieści kroków dotarł do brzegu. Otrząsnął się z wody i jął rozglądać się, szukając ścieżki, którą miano mu zapewne wskazać, zapadła bowiem już noc ciemna. Wtedy czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu i ozwał się głos, na którego dźwięk młodzieniec zadrżał: — Dobry wieczór, Maksymilianie. Miło mi, że jesteś akuratny. — A, to hrabia! — zawołał Morrel, okazując jakby cień radości i ściskając ręce Monte Christa. — Jak pan widzisz, i ja jestem akuratny. Ale zamoczyłeś się do cna. Trzeba się przebrać, jak powiedziałaby Kalipso do Telemacha. Chodź, apartament czeka na ciebie, zapomnisz tam o zmęczeniu i zimnie. Lecz Morrel obejrzał się. Czekał. Dziwiło go, że przewoźnicy odpłynęli, nie upomniawszy się o zapłatę. Słychać było plusk wioseł — szalupa wracała do jachtu. — Szukasz pan marynarzy? — zagadnął hrabia. — Tak. Odpłynęli, choć nie dałem im ani grosza. — Nie troskaj się o to, Maksymilianie — roześmiał się Monte Christo. — Mam z nimi specjalną umowę: dojazd do mojej wyspy jest bezpłatny. Jestem abonentem, jak mówią w krajach cywilizowanych. Morrel spojrzał na hrabiego ze zdziwieniem. — Inny pan jesteś tutaj niż w Paryżu — powiedział. — Jak to? — Tak, śmiejesz się pan. Hrabia zasępił się nagle. — Słusznie, Maksymilianie, przywołałeś mnie do porządku. Uradowałem się na twój widok, zapomniawszy, że przelotne to szczęście, jak i każde. — O nie, nie, hrabio! — zawołał Morrel, chwytając przyjaciela za ręce. — Raduj się, bądź szczęśliwy, dowiedź mi swoją obojętnością, że życie dręczy tylko tych, którzy cierpią. Jesteś, przyjacielu, miłosierny, dobry, wielkoduszny — udajesz tedy wesołość, aby pokrzepić mnie na duchu. — Mylisz się: byłem naprawdę szczęśliwy. — A więc zapomniałeś o mnie. Tym lepiej. — Dlaczego? — Pamiętasz, przyjacielu, zawołanie gladiatorów, gdy defilowali w Koloseum przed lożą imperatora? „Idący na śmierć cię pozdrawiają!” — Nie ma więc dla ciebie pociechy? — zagadnął hrabia, szczególnie jakoś popatrując na Morrela. — Ach! — odrzekł Morrel i spojrzał z goryczą — czy sądziłeś pan naprawdę, że istnieje dla mnie pociecha? — Posłuchaj, Maksymilianie, posłuchaj uważnie. Bierzesz mnie za człowieka pospolitego, grzechotkę wydającą czcze dźwięki. Jeśli pytam, czyś nie zaznał pociechy, mam do tego prawo, bo znam wszelkie tajniki ludzkiego serca. A więc, Maksymilianie, zejdźmyż na dno twojego serca i zbadajmy je szczegółowo. Czy trawiony boleścią miotasz się jeszcze niby lew, którego użądlił komar? Czy wciąż dręczy cię to pragnienie, które wygasa tylko w grobie? Czy to ten żal idealny, który każe człowiekowi zapomnieć o życiu i poszukiwać śmierci? Czy może tylko prostracja, przygnębienie, brak odwagi, melancholia, która gasi przedzierający się ku tobie promień nadziei? Czy może lękasz się zapomnieć bo wtedy nie mógłbyś już płakać? O, drogi przyjacielu, jeśli tak jest, jeśli nie możesz już płakać, jeśli myślisz, że zamarło twoje odrętwiałe serce, jeśli cała twoja siła w Bogu, jeśli patrzysz już tylko w niebo, dajmy pokój słowom, bo one i tak nie pomieszczą sensu, jaki chciałaby wyrazić nasza dusza. Maksymilianie, zaznałeś już pociechy, tedy nie skarż się więcej. — Posłuchaj mnie, hrabio — odrzekł Morrel tonem łagodnym i stanowczym zarazem — posłuchaj, jak słuchamy kogoś, kto wskazuje palcem ziemię, wznosząc oczy do nieba: przyjechałem do ciebie, aby umrzeć w ramionach przyjaciela. Są ludzie, których kocham, kocham Julię i Emanuela, ale potrzeba, żeby ktoś ogarnął mnie silnym ramieniem i uśmiechał się do mnie, gdy będę umierał. Julia wybuchnęłaby płaczem i straciła przytomność, Emanuel wyrwałby mi broń z ręki i krzykiem zaalarmowałby cały dom. Z tobą, hrabio, rzecz inna: mam twoje słowo, jesteś więcej niż człowiekiem, bo gdybyś nie był śmiertelny, nazwałbym cię Bogiem, poprowadzisz mnie więc łagodnie i z czułością do bram śmierci, prawda? — Przyjacielu — odrzekł hrabia — gnębi mnie jeszcze jedna wątpliwość: czy przypadkiem nie jesteś słaby i w słabości swojej pysznisz się swoim bólem? — Ależ nie, jestem człowiekiem prostym — rzekł Morrel, wyciągając do hrabiego rękę — puls mój nie bije ani prędzej, ani wolniej niż zawsze. Nie, czuję po prostu, że stanąłem u kresu drogi i nie pójdę już dalej. Mówiłeś mi, żebym czekał nie tracąc nadziei; wiesz ty, coś uczynił, niefortunny mędrcze? Czekałem miesiąc, to znaczy cierpiałem o miesiąc dłużej. Żywiłem nadzieję, człowiek jest nędznym i słabym stworzeniem — bo i na cóż liczyłem? Nie mam pojęcia. Na coś tajemniczego, niedorzecznego! Na cud... Ale jaki? Tylko Bóg mógłby odpowiedzieć, gdyż on przymieszał do naszego rozumu to szaleństwo zwane nadzieją. Tak, czekałem i żywiłem nadzieję, ale od kwadransa, jak rozmawiamy, zadaje mi hrabia, niechcący, straszliwe katusze, bo każde twoje słowo jest mi dowodem, że nie ma już dla mnie nadziei. O, hrabio, śmierć będzie dla mnie rozkosznym wypoczynkiem! Morrel wypowiedział to wszystko z taką gwałtownością, że Monte Christo zadrżał. — Kochany przyjacielu — ciągnął Morrel, hrabia bowiem milczał — prosiłeś mnie o zwłokę do piątego października... a dziś właśnie mamy piątego... I spojrzał na zegarek. — Dziewiąta — rzekł — pozostaje mi jeszcze trzy godziny życia. — Niech i tak będzie — odparł hrabia. — Chodźmy. — Morrel podążył machinalnie za hrabią — nie zauważył nawet, kiedy znaleźli się w grocie. Pod nogami miał kobierzec; drzwi się otwarły, otoczył go prześliczny zapach, światło raziło mu oczy. Zatrzymał się z wahaniem — nie ufał podniecającym rozkoszom, którymi tchnęła ta grota. Monte Christo pociągnął go łagodnie. — Spędzimy te ostatnie trzy godziny — powiedział — jak starożytni Rzymianie, których Neron skazywał na śmierć, aby po nich dziedziczyć. Siadali do stołu wieńcząc sobie głowy kwiatami, a śmierć przychodziła do nich z wonią heliotropów i róż... Morrel uśmiechnął się. — Jak hrabia sobie życzy — odparł. — Śmierć jest zawsze zapomnieniem, czyli odpoczynkiem. Kto żyć przestaje, przestaje i cierpieć. Usiedli naprzeciw siebie. Byli w owej cudownej jadalni, znanej już czytelnikowi. Stały tu marmurowe figury z koszami pełnymi owoców i kwiatów na głowach. Morrel przyglądał się tym wspaniałościom z roztargnieniem — a może nie dostrzegał ich wcale. — Pomówmy jak mężczyźni — ozwał się, patrząc bacznie na hrabiego. — Mówże więc. — Jesteś, hrabio, uosobieniem całej ludzkiej mądrości i wiedzy. Wydajesz mi się kimś, kto zstąpił do nas z innego, lepszego świata. — Nie mylisz się tak bardzo, Maksymilianie — odrzekł hrabia z owym melancholijnym uśmiechem, który przydawał mu tyle uroku. — Przybyłem tu z planety zwanej cierpieniem. — Wierzę w każde pańskie słowo, nie starając się zgłębić jego sensu; dowód, że nakazałeś mi pan żyć, i żyję; nakazałeś mi nie tracić nadziei, i zachowywałem ją do pewnego stopnia. Ośmielę się więc zapytać pana, który już raz umarłeś: czy to bardzo nieprzyjemne? Monte Christo spoglądał na Morrela z niewysłowioną serdecznością. — Tak — rzekł — to bardzo nieprzyjemne, kiedy ktoś rozbija raptem ową cielesną powłokę, która za wszelką cenę chce żyć. Jeśli zatopić sztylet w ciało, jeśli wypalić sobie w łeb, żelazo czy bezmyślna kula mogą sprawić ból okrutny. Wtedy żegnając się ze światem bolejesz, żeś tak drogo musiał opłacić wieczny odpoczynek. I życie wyda ci się wtedy czymś od niego lepszym. — Tak, rozumiem. Śmierć, jak i życie, ma swoje bolesne i rozkoszne tajemnice: rzecz polega na tym, aby je znać. — Otóż i to, Maksymilianie. Powiedziałeś wielkie słowo. Od nas tylko zależy, czy śmierć będzie nam przyjaciółką i piastunką, czy wrogiem, który wydrze brutalnie duszę z ciała. Za tysiąc lat, kiedy opanujemy wszystkie niszczące siły przyrody i obrócimy dla dobra ludzkości, kiedy człowiek pozna, jak się wyraziłeś, tajemnice śmierci — śmierć stanie się równie rozkoszna i słodka, jak sen w ramionach kochanka. — Umiałbyś umrzeć, hrabio, gdybyś tego zapragnął, nieprawdaż? ? Tak. Morrel wyciągnął doń rękę. — Rozumiem już teraz, dlaczego wyznaczyłeś mi pan spotkanie na tej posępnej wyspie, pośród morza, w podziemnym pałacu — grobowcu, którego pozazdrościliby ci faraonowie, bo lubisz mnie, hrabio, prawda? Lubisz mnie na tyle, aby zadać mi taką śmierć, o jakiej mówiłeś właśnie. Śmierć bez agonii, śmierć, która pozwoli mi zgasnąć z imieniem Walentyny na ustach i z ręką w twojej dłoni. — Zgadłeś, Maksymilianie — odpowiedział z prostotą hrabia — tak i ja myślałem. — Dziękuję. Koi mi moje biedne serce myśl, że jutro już cierpiał nie będę. — I nie żal ci, że rozstajesz się z tym światem? — Nie. — A ze mną? — tu w głosie hrabiego zabrzmiało głębokie wzruszenie. Morrel milczał; jasne jego oko zamgliło się nagle, a potem rozbłysło przedziwnym blaskiem; łza srebrząc się spłynęła mu z policzka. — Jak to? — ozwał się hrabia. — Czyżbyś więc jednak żałował czegoś na tej ziemi? — O, błagam, hrabio — zawołał Morrel — nie mów już więcej, nie przedłużaj mojej męczarni. Hrabiemu wydało się, że Morrel słabnie. Myśl ta obudziła w nim znów straszliwe wątpliwości, jakie przytłoczyły go już raz, w zamku If. Troszczę się o to, pomyślał, aby przywrócić temu człowiekowi szczęście; uważam, że czyn ten odkupi zło, które wyrządziłem. A jeśli się mylę... jeśli ten człowiek nie jest na tyle nieszczęśliwy, by zasłużył na szczęście! A cóż ze mną się stanie, jeśli nie zdołam dobrym czynem zmazać zła? — Posłuchaj, Maksymilianie — rzekł. — Twoja boleść jest ogromna, widzę to. Ale czy ty, człowiek wierzący, nie obawiasz się zgubić swojej duszy? Morrel uśmiechnął się smętnie. — Hrabio — odrzekł — wiadomo ci, że nie komponuję poezji na zimno; co zaś do mojej duszy, przysięgam, że nie należy ona już do mnie. — Wiadomo ci, Maksymilianie, że nie mam żadnych krewnych. Uważam cię za syna... owóż aby ratować syna, oddałbym życie, a tym bardziej majątek. — O co panu właściwie chodzi? — Chcesz rozstać się z życiem, bo nie zaznałeś tych jego radości, na jakie pozwala wielka fortuna. Maksymilianie, mam prawie sto milionów — ofiarowuję ci je; z takim majątkiem dokonałbyś wszystkiego, co byś tylko zamierzył. Czyż nie jesteś ambitny? Nie ma takiej kariery, która by nie stanęła przed tobą otworem. Możesz poruszyć z posad ziemię, zmienić jej oblicze, popełniać szaleństwa, zbrodnie, jeśli zechcesz, ale żyj. — Hrabio, dałeś mi słowo — odparł zimno Morrel. — I — tu spojrzał na zegarek — jest już wpół do dwunastej. — I ty chcesz to uczynić w moich oczach, w moim domu? — A więc niech mi pan pozwoli odjechać. Inaczej pomyślę, że przyjaźń, jaką mnie darzysz, wynika z pobudek egoistycznych — odpowiedział Morrel, zasępiając się coraz bardziej. Wstał. — A więc dobrze — odparł Monte Christo, a twarz rozjaśniła mu się na te słowa — sam tego chciałeś i jesteś niezłomny; tak, jesteś głęboko nieszczęśliwy i jak rzekłeś, tylko cud mógłby cię uleczyć. Siądź i zaczekaj. Morrel usłuchał. Monte Christo podszedł do zamkniętej szafy, otworzył ją kluczem, który nosił na złotym łańcuszku, i wyjął srebrną szkatułkę, przecudownie rzeźbioną i cyzelowaną. Po rogach jej widniały cztery figurki kobiece, mające w sobie coś z kariatyd, a zarazem i coś z aniołów tęskniących do nieba. Postawił szkatułkę na stole. Wydobył z niej złote puzderko, opatrzone sekretnym zamkiem. Puzderko zawierało maść gęstą, o kolorze nieokreślonym, zaćmiewał go bowiem blask polerowanego złota, szafirów, rubinów i szmaragdów, którymi wysadzana były pokrywka. Ćmiło się w oczach od lazuru, purpury i złota. Hrabia zaczerpnął pozłacaną łyżeczką odrobinę owej substancji i podał ją Morrelowi, nie odrywając od niego oka. Wtedy można było dostrzec zielony kolor mazi. — Masz to — rzekł — o co mnie prosiłeś, a co ja ci obiecałem. — Dziękuję z głębi serca — odparł Maksymilian biorąc łyżeczkę. Hrabia wziął drugą łyżeczkę i zanurzył ją w złotym puzderku. — Co robisz, przyjacielu? — spytał Morrel wstrzymując mu rękę. — Ano cóż, mój drogi — uśmiechnął się hrabia — niech mi Bóg przebaczy, ale mnie tak samo zbrzydło życie jak tobie. Skoro więc nadarza się okazja... — Nie czyń tego! — zawołał młodzieniec. — Kochasz i jesteś kochany. Nie utraciłeś nadziei. Nie czyń tego, co ja uczynię — byłoby to zbrodnią. Żegnaj, szlachetny i wielkoduszny przyjacielu, opowiem Walentynie o wszystkim, coś zrobił dla mnie. I wolno, ale bez wahania połknął, delektując się nią nawet, tajemniczą substancję, którą ofiarował mu Monte Christo. Zamilkli obydwaj. Ali cichy i uważny przyniósł tytoń, nargile i kawę. Po czym zniknął. Lampy przygasały w rękach marmurowych figur, a woń kadzideł wydała się Morrelowi mniej przenikliwa. Monte Christo, siedząc w cieniu, spoglądał na Maksymiliana. Oczy hrabiego błyszczały. Maksymilianem targnął okropny ból; nargile wypadły mu z ręki; przedmioty traciły niepostrzeżenie kontury i barwę; zmętniałym jego oczom wydało się, że w ścianie otwierają się drzwi i rozsuwają się kotary. — Przyjacielu — rzekł — umieram już. Dziękuję ci. I uczynił ostatni wysiłek, aby podać hrabiemu rękę, ale opuścił ją bezładnie. Wydało mu się wtedy, iż Monte Christo śmieje się, lecz nie owym śmiechem dziwacznym i przerażającym, który odsłonił mu kilkakroć tajemnicę tej skrytej duszy. Był to śmiech życzliwy, pełen współczucia — jakby ojciec śmiał się z dziecka plotącego brednie. I hrabia począł rosnąć w jego oczach: na tle czerwonych kotar zarysowała się jego postać niemal dwakroć większa. Ciemne włosy odgarnął z czoła. Stał dumny, niby jeden z owych aniołów, które w dzień sądu ostatecznego będą karać złych. Morrel całkiem już opadł z sił i osunął się głęboko na fotel. Zawładnęło nim głębokie, aksamitne odrętwienie. W głowie jego powstał chaos — jakby ktoś poruszył szkiełka kalejdoskopu. Dyszał ciężko. Wydawało mu się, że tylko majaki już w nim żyją, że pełnymi żaglami wpływa w agonię, że jawi się już przed nim nieznane, które nazywamy śmiercią. Spróbował jeszcze raz wyciągnąć rękę do hrabiego — ale ręka ta nie drgnęła nawet. Spróbował wypowiedzieć słowa pożegnania, lecz język zatkał mu gardło, tak jak kamień zatyka otwór grobowca. Powieki zaciążyły mu i opadły same. A jednak widział przez nie jakiś kształt, który poruszał się w ciemności. To hrabia otworzył drzwi. Z przyległego pokoju, a raczej z przepysznej pałacowej komnaty buchnęło jaskrawe światło, zalewając salę, gdzie Morrel konał tak spokojnie. W progu stanęła kobieta przecudnej urody. Była blada, uśmiechała się słodko — jakby anioł miłosierdzia zaklinał anioła zemsty. — Czy to już niebo otwiera się przede mną? — pomyślał umierający. — Ten anioł jest podobny do anioła, któregom utracił. Monte Christo wskazał młodej kobiecie sofę, na której spoczywał Morrel. Szła ku niemu uśmiechnięta, złożywszy ręce. — Walentyno! Walentyno! — zawołał Morrel z głębin swojej duszy. Ale z ust nie wydobył mu się żaden dźwięk i, jakby wyczerpany już do cna tym wzruszeniem, westchnął i zamknął oczy. Walentyna podbiegła ku niemu. Wargi Morrela drgnęły raz jeszcze. — Woła panią — ozwał się hrabia — woła panią z głębin swojego snu, jemu to pani powierzyłaś swoje losy, a śmierć chciała was rozdzielić: ale zjawiłem się na szczęście w porę i zwyciężyłem śmierć! Walentyno, od tej chwili nic już was rozłączyć nie zdoła: gdyż on, aby cię odnaleźć, chciał rzucić się do grobu. Gdyby nie ja, umarlibyście oboje, ale udało mi się was połączyć. Oby Bóg policzył mi, żem ocalił wam życie! Walentyna chwyciła rękę Monte Christa i w porywie nieopisanej radości podniosła ją do warg. — O, podziękuj mi serdecznie — ozwał się hrabia — powtórz mi i powtarzaj zawsze, żem cię uszczęśliwił. Nie masz pojęcia, jak mi trzeba tej pewności. — O tak, tak, dziękuję panu jak najserdeczniej, a jeśli wątpisz, czy to podziękowanie szczere, spytaj moją ukochaną siostrę Hayde. Ona to sprawiła, mówiąc mi o panu, że po wyjeździe z Francji czekałam cierpliwie na ten dzień, który zabłysnął dziś dla mnie. — Kochasz więc, pani, Hayde? — zapytał Monte Christo ze wzruszeniem, którego mimo wysiłków zataić nie zdołał. — Kocham z całej duszy. — A więc posłuchaj, Walentyno. Chciałem cię prosić o jedną łaskę. — Mnie? O Boże, nie spodziewałam się takiego szczęścia. — Nazwałaś Hayde swoją siostrą. Niechże więc Hayde rzeczywiście nią będzie, Walentyno; skoro uważasz, że masz wobec mnie jakieś długi, oddaj je Hayde; zaopiekujcie się nią, Maksymilian i ty, gdyż — tu głos hrabiemu uwiązł w gardle — gdyż od tej chwili będzie sama na świecie... — Sama na świecie! — powtórzył ktoś za hrabią. — Dlaczego? Monte Christo obejrzał się. Stała za nim Hayde, blada, zmrożona, i patrzyła nań w śmiertelnym osłupieniu. — Albowiem jutro, moja córko, będziesz wolna — odpowiedział hrabia. — Odzyskasz w świecie należne ci miejsce, ja zaś nie życzę sobie, aby mój los rzucił cień na losy twoje. Księżniczko, zwracam ci bogactwa i nazwisko twojego ojca. Hayde zbladła, uniosła w górę przezroczyste ręce, niby dziewica polecająca się Bogu, i rzekła głosem nabrzmiałym od łez: — A więc opuszczasz mnie, panie mój? — Hayde, Hayde, jesteś młoda i piękna; zapomnij nawet mojego imienia i bądź szczęśliwa. — Dobrze, panie mój, spełnię twoje rozkazy, zapomnę nawet imienia twojego i będę szczęśliwa. — O Boże! — zawołała Walentyna, podtrzymując opadającą głowę Morrela. — Czy pan hrabia nie widzi, jak ona zbladła i jak cierpi? Hayde odrzekła na to z rozpaczą w głosie: — Nie żądaj, siostro moja, aby mnie zrozumiał. On jest panem, a ja niewolnicą. Ma prawo nic nie widzieć. Hrabia zadrżał. Samo brzmienie tego głosu poruszyło najtajniejsze struny jego serca; spojrzał dziewczynie w oczy — i nie zniósł ich blasku. — Boże! — zawołał. — Czyżby to, czegom się tylko domyślał, było prawdą? Czyżbyś, Hayde, zaznała szczęścia nie opuszczając mnie? — Jestem młoda — odrzekła łagodnie — kocham życie, które usłałeś mi różami, nie mam więc ochoty umierać. — To znaczy, że gdybym cię opuścił... — Umarłabym, mój panie. — To kochasz mnie, Hayde? — Och, Walentyno! On pyta, czy go kocham! Powiedz mu, Walentyno, czy ty kochasz Maksymiliana. Serce hrabiego wezbrało czułością; otworzył ramiona, a Hayde rzuciła się w nie. — Tak, tak, kocham cię — zawołała — kocham cię jak ojca, brata i męża! Kocham cię nad życie! Kocham cię jak samego Boga, bo jesteś dla mnie najpiękniejszy, najlepszy i najwspanialszy spośród ludzi! — Niech się stanie według woli twojej, aniele najmilszy! — powiedział hrabia. — Bóg wskrzesił mnie, abym zwyciężył i pognębił nieprzyjaciół. Bóg, widzę to, nie życzy sobie, abym żałował po zwycięstwie. Chciałem sam się ukarać, ale Bóg pragnie mi przebaczyć. Kochaj mnie więc, Hayde! Kto wie, może dzięki miłości zapomnę o tym, o czym zapomnieć powinienem. — Co mówisz, mój panie? — zapytała Hayde. — Mówię, że jedno twoje słowo, Hayde, oświeciło mnie bardziej niźli dwadzieścia lat moich mądrych rozmyślań; mam, Hayde, tylko ciebie na świecie; ty jesteś więzią, która łączy mnie z życiem, dzięki tobie mogę cierpieć i dzięki tobie mogę być szczęśliwy. — Słyszysz, Walentyno — zawołała Hayde — powiada, że przeze mnie mógłby cierpieć! Przeze mnie, która oddałabym życie za niego! Hrabia zadumał się na chwilę. — Czyżbym ujrzał prawdę? — rzekł. — O mój Boże! Mniejsza z tym! Nagroda czy kara... przyjmuję swój los. Chodź, Hayde, chodź. Objął dziewczynę wpół, uścisnął dłoń Walentyny — i znikł. Walentyna przesiedziała przy Morrelu prawie godzinę, milcząca i wpatrzona weń bacznie. Uczuła wreszcie, że serce jego zabiło. Leciutki oddech, zwiastun życia, rozchylił mu wargi. Maksymilian otworzył wreszcie oczy. W spojrzeniu jego, zrazu szklistym i zmętniałym, pojawił się ból. — O — zawołał z rozpaczą — żyję! A więc oszukał mnie hrabia! I sięgnął po nóż leżący na stole. — Zbudź się, najdroższy — rzekła Walentyna z czarującym uśmiechem — i spójrz na mnie. Morrel krzyknął rozdzierająco. W głosie tym brzmiało zwątpienie. Oślepiony niby wizją niebiańską, padł na kolana... Nazajutrz o brzasku Maksymilian i Walentyna przechadzali się pod rękę nad morzem. Walentyna opowiadała, jak Monte Christo, zjawiwszy się u niej w pokoju, odsłonił przed nią zbrodnicze machinacje i jak cudownym sposobem ocalił ją od śmierci. Wyszli, drzwi groty bowiem były otwarte. Na lazurowym porannym niebie świeciły jeszcze ostatnie gwiazdy. Wtedy Morrel ujrzał w cieniu skał człowieka, który czekał tylko na znak, żeby się zbliżyć; wskazał go Walentynie. — A to Jacopo, kapitan jachtu — rzekła. I przyzwała go gestem. — Chciałeś nam pan coś powiedzieć? — spytał Morrel. — Mam doręczyć panu ten list od hrabiego. — Od hrabiego! — wyszeptali oboje. — Tak, niech pan przeczyta. Morrel otworzył list: Kochany Maksymilianie! Feluka dla Ciebie czeka na kotwicy. Jacopo odwiezie Was do Livorno, gdzie pan Noirtier czeka już na wnuczkę, aby pobłogosławić ją, nim pójdziecie do ołtarza. Wszystko, mój drogi, co zawiera ta grota, mój dom na Polach Elizejskich i mój zameczek w Trepot — to prezent ślubny od Edmunda Dantesa dla Maksymiliana Morrela. Panna de Villefort zechce przyjąć połowę, gdyż błagam ją, aby rozdała między paryskich biedaków całą schedę po ojcu. Ojciec jej zwariował. Brat i macocha zmarli we wrześniu. Poproś, Maksymilianie, anioła, co będzie czuwał nad Twoim życiem, aby pomodlił się za człowieka, który podobnie jak szatan myślał przez chwilę, że równy jest Bogu. Ale człowiek ten uznał z całą chrześcijańską pokorą, iż tylko w ręku Boga spoczywa najwyższa potęga i nieprzebrana mądrość. Modlitwy te osłodzą zapewne wyrzut, który unosi ze sobą w głębi serca. Zdradzę ci jeszcze, Maksymilianie, tajemnicę mojego postępowania wobec ciebie; na tym świecie nie istnieje ani szczęście, ani nieszczęście — porównujemy tylko stan obecny z tym, w jakim byliśmy. Tylko ten, kto doznał najokropniejszych niepowodzeń, zdoła odczuć najwyższe szczęście. Kto chciał umrzeć, Maksymilianie, wie, jakim skarbem jest życie. Żyjcie więc i bądźcie szczęśliwe, ukochane dzieci mojego serca, i nie zapominajcie, że póki Bóg nie raczy odsłonić przyszłości ludzkiej, cała ludzka mądrość będzie się mieścić w tych paru słowach: Czekać i nie tracić nadziei! Przyjaciel Wasz Edmund Dantes hrabia de Monte Christo Walentyna, dowiedziawszy się o nieszczęściach rodzinnych, zbladła, westchnęła boleśnie i zapłakała cicho; drogo kosztowało ją szczęście. Maksymilian rozejrzał się niespokojnie. — Ależ — powiedział — hrabia przesadza doprawdy w swojej hojności. Walentyna zadowoli się moją fortunką. Gdzie jest hrabia, mój przyjacielu? Zaprowadźcie mnie do niego. Jacopo wskazał horyzont. — Cóż to znaczy? — spytała Walentyna. — Gdzie hrabia? Gdzie Hayde? — Popatrzcie, państwo — ozwał się Jacopo. Na ciemnobłękitnej linii horyzontu dostrzegli biały żagiel, nie większy od skrzydła mewy. — Odjechał! — zawołał Morrel. — Odjechał! Żegnaj, przyjacielu, żegnaj, ojcze! — Odjechała — szepnęła Walentyna. — Żegnaj, przyjaciółko, żegnaj, siostro! — Może nie zobaczymy ich już nigdy — westchnął Morrel ocierając łzę. — Kochanie — odrzekła Walentyna — toć hrabia powiedział nam, że cała mądrość ludzka zawiera się w tych kilku słowach: Czekać i nie tracić nadziei! Koniec