Janusz Meissner ŻĄDŁO GENOWEFY L-JAK LUCY Żądło Genowefy 1. Na pułapie Startujemy kluczem w  trzy maszyny z  małego polowego lotniska. Prowadzi kpt. Sikora; na lewo sierżant Wodzidło, na prawo – ja. Lecę po raz pierwszy w  tym zespole. Tamci dwaj są zgrani i  znają się nawzajem doskonale. Był z  nimi także trzeci – do wczoraj. Zestrzeliły go niemieckie Messerschmitty. Dawno już nie siedziałem za sterem myśliwskiego samolotu, chyba ze cztery miesiące, a  może nawet pół roku. I  z pewnością w  czasie ostatniego lotu, odbytego zapewne dla przyjemności, nie przyszło mi do głowy, że następny odbędę na zadanie bojowe podczas wojny. Stwierdzam zresztą, że mimo braku treningu ten lot w  kluczu pod nie znanym mi z  latania dowódcą idzie nie najgorzej: dostosowanie kąta nachylenia maszyny, obrotów śmigła i  prędkości do tych samych elementów pilotowania moich towarzyszów nie sprawia mi większych trudności. Po kilku minutach lecę skrzydło w  skrzydło z  nimi. Nie mam bynajmniej „przedbitewnego” nastroju. Muszę dopiero uświadomić sobie, że naprawdę lecimy się bić, aby w  to uwierzyć. Na razie nie boję się ani trochę i  to wydaje mi się dziwne. Pamiętam mój pierwszy lot bojowy. Miałem wtedy lat dziewiętnaście, o  wiele mniej do stracenia niż obecnie, lepsze nerwy niż dziś i  silniejszy organizm. Nie znałem niebezpieczeństwa tak, jak znam je teraz, po dwudziestu latach życia spędzonego w  zawodzie, w  którym ginie bądź co bądź kilkanaście procent personelu rocznie. Zresztą marzyłem wtedy o  tym, aby „przelać krew za ojczyznę”, nie bardzo zdając sobie sprawę z  realnego znaczenia tych słów. A  przecież wtedy bałem się. Bałem się tak, jak może się bać każdy żołnierz nie zasługujący na miano tchórza; robiłem, co do mnie należało. Wykonałem do końca zadanie pod ogniem karabinów maszynowych i  zarobiłem na pierwszy Krzyż Walecznych... Później bałem się jeszcze wiele razy. Powiedziałbym, że w  miarę przybywającego doświadczenia – coraz bardziej. Walka ze strachem ogarniającym mnie w  akcji bywała ciężka. Atakując nieprzyjaciela fizycznie, musiałem jednocześnie odpierać ataki przerażenia; bronić się przed strachem, który jest jego przednią strażą w  dziedzinie psychicznej. A przecież wówczas, w  tamtej wojnie, mieliśmy olbrzymią przewagę lotniczą, choć lataliśmy na starych gratach, na jakich nie poleciałby żaden rozsądny pilot... I mimo to, mimo że właśnie teraz przy starcie pomyślałem o  tym wszystkim – nie boję się. Lecimy zwartą trójką, szybko nabierając wysokości: tysiąc – tysiąc pięćset – dwa tysiące – trzy tysiące metrów. Emocja tego lotu leży w  granicach skali emocji manewrów lotniczych w  czasie pokoju. Mam uczucie, jak gdybym leciał na ćwiczebną walkę klucza: zaskoczyć przeciwnika od strony słońca, zbliżyć się, ile tylko będzie można, chwycić go na celownik i  pocisnąć spust. Tak mniej więcej myśli się, ćwicząc walkę powietrzną nad lotniskiem. Tak właśnie myślałem teraz, nie zastanawiając się, że gdy nacisnę spust, moje karabiny maszynowe pluną ogniem; że zamiast serii zdjęć z  fotokarabinu – tryśnie seria pocisków i  że jeżeli przeciwnikowi uda się mnie wziąć na cel, nie skończy się to na fotografii... Lecimy po lewej stronie toru kolejowego w  kierunku Radomia, wyzyskując rzadkie obłoki jako osłonę. Ziemia w  dole wydaje się cicha i  spokojna. Leży rozciągnięta w  słońcu i  drzemie. Oglądana z  powietrza jest o  wiele mniej „wojenna” niż widziana z  własnego poziomu. Trzeba dobrze wytężyć wzrok, aby dostrzec zniszczenia: leje od bomb, wywrócone słupy telegraficzne, gdzieniegdzie spalone chaty. Jak zawsze, na łąkach widać bydło i  białe plamki pasących się gęsi. Jak zawsze, powoli odkładają się w  tył popielate linie dróg, ciemnieją kożuchy lasów, płowieją romby i  prostokąty ściernisk, zielenieją pasy kartoflisk i  buraczane pola, połyskują wypolerowane pasemka szyn. Na lewo, równolegle ze mną balansuje lekko maszyna Wodzidły. Widzę jego kościstą twarz zwracającą się ku mnie z  szerokim uśmiechem. Sierżant potrząsa głową porozumiewawczo i  raz po raz szybko porusza ramionami: dobrze się nam leci, chociaż to pierwszy raz. Potem rozgląda się po niebie i  znów patrzy na mnie, ruszając ramionami: nie widać nikogo, ale trzeba uważać. Rozglądam się i  ja, ale niebo jest puste, bardziej bezludne niż ziemia, więc z  kolei patrzę na lewo w  skos, gdzie o  parę metrów od mego, nieco niżej, w  przodzie, balansuje samolot dowódcy klucza. Ten siedzi skulony, przygarbiony, zebrany w  sobie jak do skoku. Czasem tylko wyciąga szyję, wychyla głowę zza odwietrznika i  znów zasuwa się głęboko, aż po ramiona, w  kabinę samolotu. Słońce ślizga się po gładkich płaszczyznach skrzydeł, co chwila zawadza o  pryzmaty szyb przed twarzami pilotów, zapalając jaskrawe refleksy blasku. Stery rzucają szare cienie na poziome stateczniki ogonów i  drgają lekko w  dół i  w górę, w  prawo i  w lewo – jak żywe. Ostatni obłok, biały i  gęsty jak śmietankowy krem, płynie na naszym szlaku. Dalej niebo jest czyste, błękitne, z  lekka tylko przydymione na horyzoncie. Kapitan uprzedza nas ruchem ręki: wejdziemy nad cumulus. Dodaję gazu. Maszyny wspinają się stromo przez powietrzne prądy i  oto już wydęte banie, pełne białego blasku, zsuwają się pod kadłuby i  stery, a  płowy kilim ziemi znika z  pola widzenia. Blade, zmienne, niepewne cienie samolotów, raz bliższe i  ostrzejsze, raz dalsze, otoczone aureolą światła odbitego od mlecznej bieli – gubią się i  odnajdują pod nami, skaczą na łeb, na szyję w  dół, wypływają nieoczekiwanie w  górę, zataczają się, holendrują po miękkich wypukłościach chmury. Na lewo w  tył z  wysoka leje się słońce. Cała olbrzymia przestrzeń nad nami jest pełna blasku, oszalała światłem, oślepiająca. Nie sposób spojrzeć w  tamtą stronę. Ale trudno patrzeć również pod siebie: ta słoneczna ulewa spada na biały atłas obłoku tuż pod nami i  wdziera się do oczu. Każde drgnienie zmrużonych powiek jest ukłuciem w  mózg. Każde spojrzenie na zegary i  przyrządy w  kabinie pogrąża w  odmęt zielonych i  czerwonych płatów, które latają przed oczyma aż do zawrotu głowy. Wreszcie mijamy szczyt cumulusa i  daleko przed nami widać już ziemię. Matowy, szorstki jak wełniany koc, ciemny las wyłania się spoza chmury. Wzrok odpoczywa z  rozkoszą, chłonąc tę łagodną jego matowość. Jakby kto chłodną, miękką dłoń przyłożył do rozpalonego gorączką czoła. Jakby w  spiekocie pustyni powiał wilgotny morski wiatr, Ale co to? Trzy iskry błysnęły na ciemnym tle. Trzy inne zapaliły się tuż za nimi i  zgasły. Szukam ich z  natężeniem i  – są! Znowu! Teraz widzę: jedna... dwie... trzy trójki samolotów. Dorniery?... Trudno to stwierdzić z  całą pewnością: lecą na tle lasów i  sylwetki ich z  tej odległości są mało wyraźne. Ciągną ku nam skośnie, pod słońce, zbliżają się do toru kolejowego. Idą prosto na stację zapchaną pociągami. Wszystko wydaje się wskazywać, że to są Niemcy: czego szukaliby tu nasi? Maszyna Sikory kołysze się gwałtownie z  burty na burtę: uwaga! Kapitan wskazuje nam wyciągniętą ręką bombowce. Potakujemy obaj żywo. Potem ramię dowódcy klucza wyciąga się w  moją stronę i  w górę. Rozumiem: mam pozostać na pułapie dla ochrony tamtych dwóch; oni będą atakowali. W tej samej chwili obie maszyny kładą się lekko na prawe skrzydło, pochylają się w  dół i  śmigają pode mnie. Idą równiutko, jakby spojone niewidzialnymi wiązaniami. Gnają na pełnym gazie prosto jak strzelił, po linii słońce – stacja kolejowa. Oddalają się szybko, maleją w  oczach. Dopiero teraz ogarnia mnie emocja: dolecą nie zauważeni przez tamtych na odległość skutecznego ognia czy nie? Uda się czy się nie uda? Sekundy płyną powoli, mierzone uderzeniami pulsu w  skroniach. Mimo woli wykręcam nieco w  prawo i  dodaję gazu, żeby być bliżej i  lepiej widzieć. Dochodzą. Strzelają już? Prawy z  ostatniej trójki Niemców nagle wydziera maszynę w  górę, zakręca w  lewo i  ukazuje mi czarne krzyże na skrzydłach. Niemal równocześnie pierwsza trójka kładzie się w  gwałtowny wiraż na lewo; za nią zakręca druga... Ale oto ten prawy z  ostatniej już dymi i  wali się przez plecy w  dół... Gdzie nasi? Nie widzę ich przez dwie czy trzy sekundy. Wreszcie – są! Idą razem za spadającym Dornierem, nadal nierozdzielni, bliscy, związani parometrową odległością jak stalową klamrą. I  nagle dwiema rozbieżnymi parabolami śmigają w  górę, by wykwitnąć na niebie powyżej horyzontu. Już się zbiegli, już znowu zespoleni nurkują ku zawracającym Niemcom. Będą atakowali powtórnie. Ale mnie nie wolno patrzeć tylko na nich: nie po to zostawili mnie tu, na wysokości trzech i  pół tysiąca metrów, żebym się gapił w  dół. Opamiętałem się w  sam czas: trzy czarne punkty suną na prawo ode mnie. Tu zaczyna się moje zadanie: ochrona tych dwu, walczących tam w  dole. I  oto teraz właśnie ogarnia mnie uczucie osamotnienia. To nie jest strach: ciągle jeszcze nie uświadamiam sobie, że to będzie walka na śmierć i  życie, i  wcale nie mam zamiaru umierać. Ale wiem, że będę walczył sam przeciw trzem pilotom, których wcale nie znam, o  których nie wiem, ile są warci i  co umieją. Jest mi tak, jakbym stawał do zawodów reprezentując polskie barwy i  jakbym nie był pewien, czy jestem godzien je reprezentować. Uczucie – wiem o  tym bardzo dobrze – wcale nie na miejscu; wcale nie to, które powinno przejmować myśliwca o  tak zwanym „wysokim morale”. A gdzież, do ciężkiej cholery, „zacięta wola zwycięstwa”? Gdzie „żądza natarcia”? Gdzie „nastawienie zaczepne”, o  którym ciągle aż do znudzenia mówi nasz regulamin? Regulamin? Jeszcze tylko tego brakowało, żebym właśnie w  tej chwili myślał o  regulaminie... Na szczęście nie ma już czasu na te myśli: trzy Messerschmitty wchodzą akurat na linię prostą wyznaczoną przez słońce i  mój samolot. Zakręcam ku nim gwałtownie, cisnąc maszynę w  dół. Słońce błyska mi w  okrągłym lusterku: jest dokładnie za moimi plecami, podczas gdy trójka Messerschmittów jest dokładnie przede mną. Od razu nabieram pewności siebie: jestem niewidzialny w  ulewie słońca; jestem o  dobre trzysta metrów wyżej niż oni; mam nad nimi olbrzymią przewagę w  ciągu najbliższych dziesięciu lub dwunastu sekund. Podciągam się nieco z  fotelem w  górę. Tak: teraz mogę wygodnie mierzyć. Ale na to jeszcze czas. Są daleko, o  wiele za daleko, aby mój ogień był skuteczny. Lecimy po skośnych torach schodzących się gdzieś w  przestrzeni, na samym horyzoncie. To ja przecinam ich drogę. To ja atakuję. To ja pierwszy zacznę strzelać – oby tylko nie za wcześnie. Jeszcze trochę naciskam ster i  ciągnę rączkę od gazu, która zresztą więcej odciągnąć się nie da: silnik wyje na pełnych obrotach. Oni lecą dalej prosto, nie zmieniając szyku i  kierunku. Zapewne nie dostrzegli walki naszych z  Dornierami, z  pewnością zaś nie dostrzegli mnie. Widzę ich. Wchodzą na coraz większe pierścienie mego celownika; potem dowódca klucza i  prawoskrzydłowy już się w  nich nie mieszczą, potem Lewoskrzydłowy zajmuje drugi pierścień, trzeci pierścień... Maszyna gwiżdże, spazmuje, wrzeszczy pędem, silnik ryczy, przez głowę przelatuje mi niedorzeczna myśl: Usłyszą! Spoglądam zezem na prędkościomierz: czterysta trzydzieści. Serce wali coraz mocniej, silą woli powstrzymuję się od naciśnięcia spustu, natomiast zaciskam zęby, żeby mi nie dygotały szczęki. Czas traci zwykłe wartości. Sekundy przestają istnieć jako stałe wymierne jego jednostki: jedna niepodobna jest do drugiej, bo trwają coraz dłużej w  postępie więcej niż geometrycznym, w  miarę jak zbliżam się do przeciwnika. Muszą mnie lada chwila zobaczyć. Lada chwila ktoś z  nas: ja, oni – lub może słońce? – wyłamie się z  prostej linii, która stanowi tor mego lotu. Odrywam twarz od celownika, żeby sprawdzić odległość. Jeszcze nie. Jeszcze mnie nie widzą. Jeszcze lecą razem.. Spokojnie, tylko spokojnie. Trudno Jest nakazać sobie ów konieczny spokój przy prędkości prawie czterystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, na wysokości trzech tysięcy metrów, podczas gdy o  kilometr niżej toczy się walka dwóch przeciw dziewięciu i  gdy ma się samemu lada chwila zacząć strzelać. Jeszcze trudniej utrzymać ten spokój bodaj przez dwie sekundy. Nie strzelać! Jeszcze nie strzelać! Jeszcze nie... Lewoskrzydłowy Messerschmitt rośnie w  moim celowniku. Teraz już nie ma czasu, żeby oderwać od niego wzrok: jest blisko. Ale jeszcze raz wstrzymuję nacisk palców na spust i  oto widzę twarz niemieckiego pilota: odwraca głowę i  spogląda na mnie. Ta jasna twarz jest w  samym środku celownika. Biorę poprawkę i  – dreszcz krótkiej serii karabinów maszynowych wstrząsa moim samolotem. Jednocześnie Messerschmitt kładzie się lekko na skrzydło, wypływa w  górę, zawija w  lewo ogonem i  wali się nagle pode mnie w  dół korkociągiem. 1 Ani na chwilę nie spuszczam go z  oka, przekonany, że chce mi się wymknąć. Zamykam gaz, podciągam, kopię ster w  lewo i  nurkuję za nim z  wywrotu. Przez sekundę zapadam w  ciemność: siła odśrodkowa (czterysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę w  krótkim gwałtownym przerzucie) wysysa mi wszystką krew z  mózgu. Ale już odzyskuję wzrok i  obrzydliwe uczucie mdłości mija równie szybko, jak przyszło. Messerschmitt wychodzi ze zwojów, nie przestając nurkować. Nic z  tego nie będzie – myślę. – Spróbuj tylko wyrównać; właśnie na to czekam. Lecz on nie równa. Nurkuje coraz ostrzej, przechodzi niemal na plecy i... dymi. Dymi! Pali się! Najpierw zdumienie, a  potem radość rzuca mi do głowy falę krwi: zestrzeliłem samolot! Jedną serią. Pierwszą serią. Przeżywam wstrząs podobny do wstrząsu gracza, który postawił wielką stawkę na numer i  wygrał. Albo – jeszcze dokładniej – wstrząs myśliwego, który położył pierwszym strzałem grubego zwierza. Mimo że od lat dwudziestu, od poprzedniej wojny, nie strzelałem do człowieka; mimo że przecież nie zdołałem pozbyć się jeszcze całego balastu kultury pokojowej z  jej wstrętem do mordów wojennych; mimo że moja wrażliwość nie stępiała jeszcze w  tej nowej wojnie – pierwsze zwycięstwo w  powietrzu takie właśnie na mnie robi wrażenie. Ani mi przez myśl nie przeszło, że z  mojej ręki zginął człowiek. Widziałem, jak Messerschmitt rąbnął w  ziemię i  buchnął płomieniem, i  ten widok bynajmniej mną nie wstrząsnął. Jakby dzik zrulował na leśnej polanie od mego strzału. To właśnie było tak. Zresztą nie miałem zbyt wiele czasu na analizę tych uczuć i  na filozofowanie. Dwaj pozostali Niemcy siedzieli mi na karku. Teraz oni mieli przewagę: byli wyżej i  – za mną. Nigdy jeszcze – nawet przez tak krótki czas jak wówczas – nie uświadomiłem sobie tak dokładnie, że mam plecy. Czułem je. Cała moja świadomość była związana z  ich kształtem, z  napięciem skóry, z  układem mięśni i  kości, nieomal z  rozgałęzieniem żył i  tętnic. Nieco mniej wyraźnie czułem nogi od kolan w  dół i  ramiona od barków po łokcie. Za to kark i  tylna część czaszki stały się nagle wrażliwe tak samo jak plecy: wiedziałem o  każdym włosie pod kominiarką i  czułem, z  którego miejsca wyrasta. Moje plecy, kark i  czaszka narażone były najbardziej na pociski z  niemieckich samolotów. Czekały na nie. A  moja świadomość przez kilka sekund przylepiła się do tego oczekiwania. Zapewne z  tej przyczyny nie od razu zdałem sobie sprawę, co mogą oznaczać delikatne, zaledwie dające się zauważyć, nieregularne drgania mego rozpędzonego PZL-a.2 Dopiero kiedy zobaczyłem tworzące się raz po raz zadry blachy na skrzydłach, zrozumiałem: strzelają. Wiedziałem, że są blisko i  że nie powinienem się oglądać. Ziemia pędziła ku mnie, coraz większa i  coraz wyraźniejsza, puchnąc mi w  oczach, a  oni strzelali mi po skrzydłach... Zdecydowałem się na jakichś pięciuset metrach. Przemocą sterów odwróciłem maszynę o  pół zwoju korkociągu i  ściągnąłem na siebie drążek. Wcisnęło mnie w  siedzenie. Ręce, nogi i  żołądek nalało mi ołowiem. Przez serce przewaliła się krew i  uciekła w  dół, a  głowa zanurzyła się w  chłodną, mdlącą ciemność, podobną chyba do śmierci. Zapewne tylko nawykiem mięśni wyrównałem stery, bo przez chwilę nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Pierwszym wrażeniem, jakiego doznałem odzyskując świadomość po tym ryzykownym zakręcie, było uporczywe dzwonienie w  uszach. Potem jak przez mgłę zobaczyłem tablicę zegarów wyłaniającą się z  ciemności, coraz wyraźniejszą i  ustalającą się przed moim roztańczonym wzrokiem. Wreszcie – zwichrowany horyzont, skośnie przekreślony skrzydłami mojej maszyny. Potem usłyszałem, jak silnik krztusi się i  kaszle, pozbawiony nagle dopływu mieszanki i  równie nagle zachłyśnięty jej nadmiarem po zakręcie. Odetchnąłem głęboko i  rozejrzałem się. Byłem sam. Daleko poza mną kładły się w  wiraż dwa Messerschmitty, a  dalej jeszcze, i  nieco wyżej, sunęły ku nim z  góry dwa PZL-e. Dopiero teraz wróciła mi utracona pamięć poprzednich zdarzeń: to były przecież PZL-e naszego klucza... Kapitan i  Wodzidło załatwili się z  Dornierami dość szybko, aby mi przyjść z  pomocą. Ale przecież Dornierów było dziewięć... Dornierów było dziewięć, a  ich dwóch. I  mimo to już gnają z  góry na Messerschmitty, podczas gdy ja mogę im się tylko przyglądać... Widzę ich na tle nieba, mając słońce z  boku, ale nawet marzyć nie mogę o  wzięciu udziału w  pościgu: jestem o  dobre czterysta metrów niżej niż oni, oddalony o  kilometr od nich. Nie dogonię stąd nigdy Messerschmittów, a  one wcale nie mają zamiaru czekać na mnie... Zresztą i  nasi nie dadzą im rady. Dopóki szli skośnie w  dół, dopędzali je z  wolna. Teraz wyrównali i  odległość między nimi się zwiększa. Messerschmitty są mniej zwrotne niż nasze „jedenastki”. Niemieccy piloci są słabszymi strzelcami niż Polacy i  nie zdobywają się na to, aby atakować, gdy siły są równe. Za to ich samoloty są szybsze niż nasze. Jeżeli uciekają na jednym poziomie z  pościgiem – nie można ich dopędzić. A  właśnie uciekają teraz. Moi towarzysze zawracają. Jak zawsze Polacy – trzeba czy nie trzeba – z  fasonem: skrzydło od skrzydła o  metr, okrągło i  gładko przeorali niebo od horyzontu do zenitu, błysnęli słońcem na sterach w  półbeczce,3 zawiśli – rzekłbyś – na chwilę nieruchomo w  przestrzeni, drwiąc z  prawa ziemskiej grawitacji i  – zamiast mu ulec, zamiast zwalić się w  dół po tym młyńcu o  trzystumetrowym promieniu – wypłynęli razem w  tył z  zawrotu, znacząc podwójny ślad warkoczami bledniejącego dymu spalin. Dodałem gazu i  wydźwignąłem się w  górę stromym zakrętem, aby się z  nimi zrównać. Powitali mnie wzniesieniem lewego ramienia – także jak na komendę. Zbliżyłem się, wyrównałem, przypiąłem się do klucza. Sikora spoglądał na mnie raz po raz, wykręcając głowę i  krzywiąc się niemiłosiernie. Sierżant rozdziawiał w  uśmiechu swoją kościstą, końską gębę i  prędko ruszał ramionami, co tym razem oznaczało wielkie zadowolenie. Szliśmy w  dół na malej prędkości w  kierunku stacji. Wtem kapitan zawachlował skrzydłami, rozkołysał się z  burty na burtę, domknął gaz i  runął pionowo w  dół. Za, nim jak kamień spadał sierżant. Ja zostałem nieco z  tyłu i  tak gnaliśmy prosto na tory kolejowe rozciągniętą trójką, Jak trzy spadające pociski. Nie od razu zrozumiałem, co to ma znaczyć. Dopiero spojrzawszy uważniej na ziemię dostrzegłem przyczynę wariackiego nurka: po obu stronach szyn, połyskujących jak srebrne nici na klockowej koronce podkładów, leżały szczątki dwóch Dornierów. Urosły mi gwałtownie w  oczach, wyłamały się kanciasto, plastycznie z  zieleni łąki, zesztywniałe w  bezruchu, martwe. Pędziliśmy wprost na nie ze świstem i  wyciem fletnerów,4 aż na wysokości stu metrów Sikora zadarł maszynę, zarył brzuchem i  śmignął z  powrotem w  górę nad stacją kolejową, a  za nim Wodzidło ryknął przeraźliwie gazem w  świecy, wyleciał jak rakieta i  pociągnął mnie swoim torem. Miałem największą prędkość, bo nie domykałem gazu i  wyprzedziłem ich obu. Znalazłszy się na czele, zakręciłem w  prawo i  szukałem wzrokiem mojego Messerschmitta. Ale oni zobaczyli go wcześniej, bo wyprzedzili mnie nagle jeden za drugim tuż blisko i  poszli w  dół. Niemiec leżał niedaleko, za szosą, u  skraju lasu i  dymił jeszcze wśród czarnej plamy wypalonego rżyska. Sikora przewinął się w  zakręcie między nim a  drzewami; Wodzidło nieomal musnął podwoziem sterczący szkielet kadłuba i  kopiąc ster boczny raz w  lewo, raz w  prawo, zamiatał przede mną ogonem z  wielkiej uciechy. Wykręciłem za nim. Dodaliśmy gazu i  zwartym szykiem pociągnęliśmy w  stronę lotniska. Wielki obłok, wydęty jak żagiel, wpełzał pod słońce i  okrywał cieniem pobojowisko. Nad nim, na pułapie, krążył samotny jastrząb szukający żeru... 2. Ewakuacja Właściwie na walce z  Messerschmittem pod Radomiem zaczyna i  kończy się moja „kampania lotnicza” w  Polsce, głównie dlatego, że właśnie wykończył się silnik w  „jedenastce” ocalałej dziwnym zbiegiem okoliczności z  pogromu maszyn w  dęblińskiej składnicy. Zawory dzwoniły w  tym silniku jak w  czasie mszy na podniesienie i  chyba cudem wytrzymały jego ostatni wyczyn. Ale zaraz się skończyły i  spracowany grat przy każdym obrocie śmigła stękał, syczał i  wypuszczał kompresję sapiąc jak astmatyk. Z  jego pięciuset koni przynajmniej połowa pasła się po wszystkich lotniskach Polski, reszta zaś – zmordowana i  bezsilna – nie mogła u  ciągnąć maszyny. Płatowiec też był rozklekotany i  trochę posiekany przez niemieckie pociski. Nadawał się do generalnego remontu, nie do lotu. Trzeba było się z  nim rozstać, i  to bez nadziei na otrzymanie innego, bo sprzętu było brak... Dostałem nowy, „ziemny” przydział i  z ciężkim sercem pojechałem zameldować się nowemu dowódcy. Piososza, majątek państwa Doleckich, leży o  kilkanaście kilometrów na północ od Dęblina, za Rykami. Mieści się tam ewakuowana baza lotnicza, kwatera jej komendanta, majora T., i  kolumna samochodów ciężarowych przeznaczona do wywiezienia cennego sprzętu, jaki jeszcze ocalał w  dęblińskich składach lotniczych. Jesteśmy na ty z  komendantem, który w  lotnictwie po prostu nazywa się Maryśka. Moja funkcja nie jest właściwie bliżej określona. Mam mu pomagać i  pocieszać go wśród niedoli i  nieopisanego bałaganu, z  którym nie zawsze może sobie poradzić. Mamy zaopatrywać w  benzynę i  sprzęt (ten, który trzeba uratować z  Dęblina) szkoły lotnicze. Tylko że sprzętu jest wiele wagonów, benzyny kilka milionów litrów, a  my mamy kilkanaście samochodów na ich przewiezienie. Dokąd? – nie wiadomo... W  dodatku o  naprawie zrujnowanej bocznicy kolejowej nie ma co marzyć. Pracujemy we dnie i  w nocy bez przerw. Kierowcy samochodów upadają ze znużenia. Wywozimy, co się da, spod bomb niemieckich i  składamy w  Rososzy, aby później załadować to na pociągi w  Rykach i  wywieźć dalej. Nastrój tego dnia jest podły: niebo mruczy nieustannie, Niemcy bombardują bardzo blisko nas. Ludzie chodzą zaspani, przemęczeni. Samoloty niemieckie zaciekle, ale niezbyt celnie atakują z  powietrza most na Wiśle. Wieczorem – jak co dnia – zbieramy się przy radioodbiorniku, aby wysłuchać komunikatu z  Warszawy. Ale tym razem Warszawa milczy... Milczy również Zygmunt, przyjaciel mój, którego tu spotkałem, najbardziej pyskaty człowiek, jakiego znam. Łazi ponury i  przepowiedziawszy koniec świata, rozgląda się po niebie, jakby czekał na potop. Na moją uwagę w  tym sensie odparł z  wyższością, że potop będzie, ale Sienkiewiczowski, nie ten ze Starego Testamentu, i  poszedł do sadu na śliwki, wziąwszy z  sobą mego psa. Opychają się obaj węgierkami przed tym potopem, jakby ich to miało zbawić, a  potem obydwu brzuchy bolą. Stękają więc, nie dając nam usnąć. Warszawa milczy, Zygmunt milczy z  gębą pełną śliwek, a  i dowództwo żadnych rozkazów nie nadsyła, więc jesteśmy pozbawieni wszelkich wiadomości i  – prawdę mówiąc – nie wiemy, co dalej robić. Rano pojechałem samochodem szukać naszych hetmanów lotniczych, bo trzeba było wreszcie powziąć jakąś decyzję co do podziemnych zbiorników z  benzyną, której w  żaden sposób ewakuować się nie da. Ale hetmani ulotnili się jak kamfora i  na próżno przez sześć godzin jeździłem od Annasza do Kajfasza. Byłem także w  dowództwie korpusu, gdzie pewien generał oświadczył mi, że go moja benzyna obchodzi tyle co zeszłoroczny śnieg, ale że ją trzeba wysadzić w  powietrze, bo nasze wojska cofają się za Wisłę. Prosiłem o  saperów i  środki do tej roboty, lecz on tylko spojrzał na mnie z  góry i  odrzekł, że żadnych środków ani saperów mi nie da, bo ma dla nich ważniejsze zadania. – Ależ tam jest benzyna dla całego lotnictwa, panie generale – powiedziałem. – Kilka milionów litrów benzyny... – Nu, tak benzynu podpalić – zadecydował. Już mnie diabli brali. – Ja to wiem, że podpalić. Tylko – jak? Rozśmieszyła go moja niedomyślność. – Ot liotczyk, a  nie wie – rzekł. – Nu, coż? Jedna zapałka i  dosyć. Wzerwie się. – A  kto tę zapałkę zapali? Zirytował się. – Co pan, dziecko, panie kapitanie? Ktoś musi poświęcić się... – To może pan generał? – spytałem chłodno. – Bo ja nie! Był tak zdumiony, że zaniemówił na chwilę, a  ja korzystając z  tego, wyszedłem wściekły, klnąc tego, kto go zrobił kapralem. Dobrze po południu wróciłem do Rososzy. Uradziliśmy z  Maryśką, żeby zaraz, co się tylko da, załadować do wagonów i  wysłać na wschód, resztę zaś przewieźć do lasów pod Kock i  dopiero potem ewakuować dalej składnicę dęblińską, bo inaczej możemy stracić wszystko. Wydałem rozkazy i  wysłałem do Dęblina kapitana B., żeby na miejscu zbadał, jak wygląda sytuacja, i  zasięgnął języka w  twierdzy, czy rzeczywiście nasi zamierzają się wycofać. Sam poszedłem przespać się choć trochę, bo byłem ostatecznie wyczerpany. Maryśka obudził mnie na komunikat radiowy, ale na próżno kręciliśmy gałkami odbiornika: Warszawa milczała. Tymczasem wrócił B. – Nie mogę dojechać do Dęblina – powiada. – Ryki zbombardowane: palą się. – No to czemuś pan, do wielkiej cholery, nie objechał Ryk inną drogą? – zapytałem wściekły na jego głupią niezaradność. Unikał mego wzroku. – Tam nie można dojechać – mruknął. – Dlaczego? – Na skrzyżowaniu warszawskiej szosy, za Rykami, zatrzymał mnie żandarm. Dęblin i  cała droga dalej są pod ostrzałem niemieckiej artylerii. Podobno Niemcy zajęli Zajezierze. Most zerwali nasi saperzy, więc... – Więc – podjął Zygmunt, wypluwając w  kąt pokoju z  tuzin pestek od śliwek – jak psy są we wsi, to piechota nie przejdzie? B. spojrzał na niego spode łba i  pogardliwie wzruszył ramionami. – Nie każdy jest takim bohaterem jak pan – mruknął. Zygmunt zmrużył jedno oko i  chciał coś powiedzieć, ale w  tej samej chwili powietrzem targnął wściekły huk. Jęknęły szyby, dom zadrżał, podskoczyły sprzęty. – Słyszy pan? – szepnął kapitan pobladły z  wrażenia. Po pierwszym nastąpił drugi huk i  wstrząs, potem trzeci, czwarty, dziesiąty – w  coraz krótszych odstępach, aż zlały się w  nieustanny grzmot wybuchów. To nie może być artyleria zza Wisły – pomyślałem. Nasłuchiwaliśmy wszyscy trzej. Zygmunt wyjął z  kieszeni garść śliwek i  wpakował je sobie wszystkie razem w  usta. – Pojedziesz ze mną? – spytałem. Żuł z  trudem, aż mu oczy wyłaziły na wierzch, mrugał w  stronę kapitana i  gadał, dzieląc zdania, aby raz po raz przełknąć śliwki lub wypluć pestki. – Bój się Boga – tfu! – tam – hm – żandarm na szosie ludzi przed śmiercią ostrzega – tfu! – Niemcy z  Zajezierza rżną, aż się ziemia trzęsie. Ryki – tfu! – się palą, co dzielniejsi kapitanowie lotnictwa – hm – do Dęblina dojechać nie mogą... – Przestań pyskować – powiedziałem. – Jedziemy? – Bardzo się boję, ale pojadę – odrzekł przełknąwszy resztę śliwek. Obejrzał kapitana od stóp do głów, wydmuchnął pestki za mego, zrobił przepisowo w  tył zwrot i  poszliśmy. Pryszczyk, mój kierowca, drzemał na tylnym siedzeniu. Siadłem za kierownicą, Zygmunt obok mnie i  ruszyliśmy prosto na Ryki. Wieczór zapadał, powietrze nagrzane w  ciągu słonecznego dnia stało nieruchomo pod jasnym jeszcze niebem jak pod kloszem. Kurz wznosił się wielkim tumanem i  wisiał nad rżyskami. Stada wron leciały na zachód kracząc niespokojnie, a  z południa, od strony, w  którą jechaliśmy, łomotały coraz głośniej bliskie wybuchy. Z polnej drogi skręciliśmy na szosę. Wzdłuż niej rowami pod osłoną drzew szli ludzie: chłopi z  węzełkami na plecach, kobiety z  kobiałkami i  dziećmi na rękach, Żydzi w  chałatach. Oglądali się za siebie, przystawali, patrzyli w  tamtą stronę, jakby chcąc zawrócić – i  szli dalej. Kobiety płakały. Środkiem jechały wozy i  wózki naładowane dobytkiem, gnano chude krowy i  ogłupiałe owce, – To z  Ryk, panie kapitanie – powiedział do mnie Pryszczyk. Skinąłem głową w  milczeniu i  minąwszy tę falę ludzką dodałem gazu. Nagle za zakrętem ukazały się Ryki, a  raczej ich dopalające się szczątki: nagie, czarne kręgosłupy kominów sterczących wśród zgliszcz, objęte płomieniami trawiącymi resztki porozwalanych ścian i  sprzętów. Całe szeregi podobnych do siebie kominów wzdłuż wąskich uliczek bez domów. Tylko one zostały: jak krzyże na cmentarzu, jak ponury znak, że niegdyś było tu życie, które zniszczyły niemieckie bomby zapalające. Szkło skrzypi i  zgrzyta pod kołami samochodu. Trzeszczą płonące belki. Ciężki zapach spalenizny wisi w  gorącym powietrzu, które wibruje drobnymi falami, wznosząc się pionowo w  górę wraz z  dymem. Na jakimś rogu byłej ulicy, pod pochylonym od wybuchu bomby słupem telegraficznym, który z  wyrazem rozpaczy zwiesił swoje porwane druty ku ziemi, dostrzegam przewrócony dziecięcy wózek nad brzegiem leja. Mimo woli zwalniam. Wózek leży tak, że widzę jego wnętrze: zakrwawiona poduszka i  jakiś zmiażdżony, poszarpany ochłap mięsa, zakończony parą małych nóżek dziecka... Gdzie jest matka? Rozglądam się, ale nie widzę jej trupa. Tym gorzej dla niej, jeżeli uszła z  życiem. Mijam kolejno młyn i  elektrownię, potem dwór i  gospodarstwo rybne, gdzie tyle razy bywałem dawniej na polowaniach... Kaczki ciągną po niebie, które na wschodzie zaczyna już gasnąć, podczas gdy na zachodzie czerwienieje coraz bardziej. Kaczki ciągną, choć jest wojna. Ten prosty, zwykły fakt wydaje mi się w  tej chwili karykaturalnie dziwaczny. Ale kanonada wybuchów jest teraz zupełnie bliska i  ona to zwraca moje myśli w  kierunku zadania, które mam wykonać. Nie same zresztą kaczki widać na niebie: od strony Kocka na wysokości tysiąca pięciuset metrów nadciąga klucz niemieckich samolotów. Liczę na to, że nie mają bomb, ponieważ wyraźnie wracają z  wyprawy, i  jadę dalej, nie zatrzymując się pod osłoną drzew. Na skrzyżowaniu dróg istotnie stoi posterunek żandarmerii. Melduje, że szosa do Dęblina i  sam Dęblin są ostrzeliwane przez artylerię zza Wisły, natomiast grzmot potężnych wybuchów, które słyszymy przez cały czas, to eksplozje składów amunicyjnych w  Stawach. Nie wiadomo, czy wymacali je Niemcy, czy też nasi wysadzają je w  powietrze przed odwrotem. Jedziemy dalej. Eksplozje są bliskie, raz po raz warczące żelazo przelatuje nad naszymi głowami, rwąc po drodze liście z  drzew. Kilkakrotnie wybuchają pociski artyleryjskie wzdłuż szosy, ale tak daleko, że nawet ich odłamki nie dolatują do nas. Więc Pryszczyk pokpiwa głośno z  niemieckich kanonierów: – Trzeba im szosę poszerzyć i  na autostradę przerobić, toby może trafili. Jest już prawie ciemno, gdy dojeżdżamy do miasteczka Ireny, leżącego tuż przy lotnisku. Pali się szkoła rolnicza. Poza tym – Irena jeszcze nietknięta, tylko szkło szyb, które wyleciały od wybuchów, trzeszczy na jezdni tak samo jak w  Rykach. Na ulicach nie ma żywego ducha. Żydowskie sklepiki na głucho pozabijane deskami. Tylko na poczcie ładują do samochodów jakieś skrzynie. Wymijam leje w  szosie i  zwaliska gruzu zburzonych gmachów najpiękniejszego portu lotniczego Polski, skręcam na sadzoną prastarymi topolami drogę wzdłuż toru bocznicy kolejowej i  zatrzymuję się przed stacją benzynową. Tuż przed nią szyny wyrwane z  podkładów piekielnym wybuchem jakiejś ciężkiej bomby, owinięte dokoła ogołoconej z  konarów topoli na wysokości kilku metrów – robią wrażenie po prostu niesamowite. Wygląda to jak w  strasznej, dziwacznej bajce: tor kolejowy stanął dęba i  wspiął się na potężne drzewo, by chwycić je w  żelazny splot i  udusić? Albo może – by rzucić na nie rozjuszony, bezmyślny parowóz? Podporucznik rezerwy z  trzema szeregowcami siedzi tu od tygodnia i  pilnuje czterech czy pięciu milionów litrów benzyny, która wypełnia podziemne zbiorniki. Kazali mu, więc siedzi i  czeka na tej benzynie. Czeka na nowe rozkazy, które powinny nadejść wraz ze zmianą, albo na bombę, która wywali zbiorniki wraz z  nim w  powietrze. To drugie jest znacznie prawdopodobniejsze niż pierwsze: wątpię, czy przyjdą jakiekolwiek rozkazy, sympatyczny podporuczniku w  okularach o  grubych szkłach. Wątpię, czy cię kto zmieni, abyś mógł odetchnąć spokojniej po tygodniu bombardowania. Wątpię, czy zdołasz ogolić się i  umyć przed śmiercią, jeżeli i  nadal, jak dotąd, będziesz dzielnie trwał na tym posterunku ze swymi trzema szeregowcami, bez wody, bez jedzenia, bez papierosów i  tylko z  iskrą nadziei, że nie zapomniano o  tobie. Po co było studiować astronomię i  mozolić się nad wyższą matematyką, panie podporuczniku? Po co gromadzić książki, walczyć o  stypendia i  czytywać piękne wiersze, jak pan to czynił jeszcze przed dwoma tygodniami? Po co marzyć o  pracy w  wielkich obserwatoriach, skoro nadeszła wojna i  oderwała pana od gwiazd i  poezji, by rzucić cię tu, na ten skrawek ziemi podminowanej benzyną? Skoro jutro, a  może jeszcze dziś, może za chwilę – wszystko to skończy się dla ciebie raz na zawsze? Czy pan też zadaje sobie takie pytania, dzielny, krótkowzroczny docencie w  służbowym, nie dopasowanym mundurze podporucznika? Zostawiam mu wszystkie papierosy, obiecuję konserwy i  wodę oraz interwencję u  jego władz, jeżeli je gdzie znajdę. Ruszamy... Koszary w  twierdzy zbombardowane. Z  jakiegoś okna powiewa długa koronkowa firanka i  wychyla się palma w  rozbitej doniczce. Pod oknem – rozkładający się trup konia z  wywalonymi na wierzch jelitami. Cuchnie okropnie. Na drodze pełno lejów od bomb, jakichś szczątków, rozbitych wozów, pogruchotanego rynsztunku. Znów trupy końskie, znów strzaskany jaszcz, wywrócony samochód, a  nad tym wszystkim – żałośnie pochylone słupy telegraficzne, jak krzyże, i  zwisające druty. W samej twierdzy, nie uszkodzonej zupełnie, zastaję jakiegoś majora artylerzystę. Ma około dwustu ludzi różnej zbieraniny, kilka połówek i... zamierza się bronić. Pytam o  most na Wiśle. Jest częściowo zerwany, tak że;, czołgi nie przejdą, ale pieszo można”. Nasuwa mi się uwaga, że nie będzie trudno naprawić takie uszkodzenie tak, aby i  czołgi mogły przejść, ale wstrzymuję się od dyskusji. Czy Niemcy są na drugim brzegu Wisły – major nie wie. Właśnie zamierza wysłać tam rozpoznanie, czeka tylko, aż się zupełnie ściemni. Działa ma wycelowane na most i  na Zajezierze. – Odwody? – Kto by się tam teraz martwił o  odwody? Jakiś pułkownik zbiera tu na lubelskiej szosie niedobitki różnych pułków którejś tam dywizji, więc odwody będą. A  łączność się robi. Powiedział mi jeszcze, że komenda twierdzy wraz z  garnizonem wycofała się rano, nie uprzedzając go o  tym i  nie wydając mu żadnych rozkazów, więc on na własną rękę myśli bronić przyczółka mostowego. Zostawili mu także kilkunastu rannych. Na szczęście jest lekarz. Pożegnałem go, uprzedzając, że jadę na most, więc żeby nie strzelał do mnie ze swoich połówek. Dał mi cztery karabiny i  trochę amunicji oraz łącznika, który ma go zawiadomić, gdy wrócimy, i  – jazda. Most objawia nam się w  ciemnościach, jak czarny upiór topielca olbrzyma wstający z  jeziora mroku, nagle – rzekłbyś – tuż przed naszymi twarzami. Na przyczółku nie ma nawet warty. Jeżeli istotnie jakiś niemiecki oddział znajdowałby się po drugiej stronie, mógłby tu narobić nie lada bigosu... Włączam światła reflektorów: nie sposób jechać na ślepo, skoro gdzieś przed nami jest wyrwa zdolna pochłonąć czołg. Jeżeli zaczną do nas strzelać, zdążę jeszcze zgasić światła i  cofnąć się. Jeżeli nie – należy przypuszczać, że Niemców nie ma w  Zajezierzu. Nie bez pewnej emocji dojeżdżamy do nadwerężonego przęsła w  dwóch trzecich długości mostu. Dalej jechać nie można: cala jezdnia zerwana i  tylko z  prawej strony wąski chodnik dla pieszych trzyma się jednego nie naruszonego dźwigara, ot tak – na słowo honoru. Nie widzę potrzeby dalszego rozpoznania pieszo: i  tak niewiele rozpoznam. Wobec tego wracamy i  resztę nocy poświęcamy na zbadanie stanu ewakuacji składnicy. Niestety bardzo znaczna część materiałów i  sprzętu lotniczego jeszcze tu pozostaje. Kilkanaście samochodów ciężarowych, którymi rozporządzamy, stanowi śmiesznie mały tabor w  stosunku do tego, co należałoby wywieźć. O świcie wracamy do Rososzy. Tu dowiaduję się, że Maryśka już się wycofał z  większością samochodów w  kierunku Kocka. Jadę za nim i  znajduję go w  lasach po drodze. Jest dzień – znów zaczyna się bombardowanie. 3. Niezapominajki Żółtą bryczką w  parę koni przyjechało dwóch inżynierów z  Państwowych Zakładów Lotniczych i  wojskowy mechanik. Przyjechali z  samego rana, ledwieśmy zdążyli rozłożyć biwak na tym folwarku pod Włodawą. Trafili jakoś, choć folwarczek siedział w  lasach, daleko od szosy, ukryty przed ludzkim okiem i  przed niemieckimi lotnikami, którzy hulali już na dobre nad całą Polską i  strzelali nawet do pastuchów i  do krów na łąkach, a  bombardowali nawet pojedyncze dwory wiejskie i  wsie. Więc ci inżynierowie przyjechali i  Zygmunt zaraz mnie obudził, żebym tam do nich poszedł. Skląłem Zygmunta, Państwowe Zakłady Lotnicze i  przybyszów, bo mi się spać chciało po całonocnej jeździe za kierownicą samochodu. Ale nie miałem racji, bo inżynierowie szukali pilota. – Pilota? Po co? – zapytałem głupio. – Oczywiście po to, żeby latał. Od razu mi senność przeszła. I  złość także. Zwłaszcza gdy się dowiedziałem, że potrzebny jest pilot do P-11 i  że ta maszyna ma nowy silnik, i  że jest uzbrojona, i  że amunicji mają do nagłej krwi. – Gdzie jest takie cudo? – zapytałem, jeszcze trochę niedowierzająco. Okazało się, że zaledwie o  parę kilometrów, tuż przy szosie, w  szczerym polu albo raczej – w  szczerej polanie między lasami. Prócz niej są tam dwie łącznikówki RWD-8 z  pilotami rezerwy i  właśnie trzeba ich poprowadzić do Zaleszczyk. Nie jest to bardzo wygodna towarzyszka RWD dla „jedenastki”: tamta ma prędkość sto dwadzieścia, ta – ponad trzysta kilometrów na godzinę. Ale – myślałem – niech no ja tych bubków odprowadzę, to już potem sam się przyczepię do jakiejś myśliwskiej eskadry i  wtedy... Pojechałem więc żółtą bryczką z  inżynierami, żegnany przez ziewającego Zygmunta, który był kwaśny o  to, że ledwieśmy się znaleźli, a  już wyrywam i  zostawiam go na pastwę losu i  komendanta bazy. Dzień był suchy, słoneczny, gorący jak te wszystkie dni wrześniowe, które się toczyły nad Polską razem ze słońcem, przez dymy pożarów i  kurz marszów, w  takt łomotu bomb i  działowego ognia. Słychać było z  daleka ów głuchy łomot, a  niebo czyste i  mlecznoniebieskie mruczało zeowu ponurym od interferencji warkotem niemieckich bombowców. Las dyszał żywicą, nieruchomy, czarny w  górze, złoto i  rdzawo cętkowany światłem pośrodku, dołem szkliście zielony, płowy, brązowy. Tylko tu i  ówdzie – jak pionowa krecha pociągnięta kredą – bieliła się rozczochrana brzoza. Bryczka turkotała po szosie, kłapały metalicznie a  gęsto cztery pary podków, parobek siedzący na koźle pomrukiwał coś do siebie czy do koni i  ćmił śmierdzącego papierosa, inżyniery milczały, rozglądając się po szerokim pasie nieba między parawanami lasu, mnie zaś zaczynała z  powrotem ogarniać senność. Ktoś spytał, czy mam mapę. Nie miałem, ale przygotowałem był sobie jaki taki szkic na świstku papieru. Powiedziałem, że mam. Skręciliśmy w  boczną drogę na lewo. Objął nas cień. Bryczka podskakiwała na korzeniach, to znów piasek skwierczał pod kołami i  sypał się z  żelaznych obręczy, sucho szeleszcząc. Potem, za zakrętem, szeregi drzew odłożyły się prostą linią na prawo i  pełna słońca zielona polana wystąpiła nagle przed same oczy, jak głęboka scena w  teatrze zza rozsuwającej się kurtyny. Z  boku, schowane kadłubami pod niskie gałęzie kaliny, stały dwie zgarbione RWD i  wypięta piersią naprzód „jedenastka”. Poszedłem obejrzeć teren do startu. Był dość równy, choć kiedyś szły tu w  poprzek zagony uprawnego pola, teraz ledwie widoczne pod trawą. U  przeciwległego końca pod lasem biegł wilgotny rów pełen niezapominajek. Pachniało tam miętą i  roje motyli unosiły się nad kwiatami. Wróciłem płosząc zgraje koników polnych, które tryskały mi spod nóg i  zapadały w  łąkę. Przywitałem się z  tymi dwoma pilotami rezerwy. Obaj mnie znali, ale ja nie pamiętałem ich nazwisk. Jeden był starszy, podporucznik, pilot pewnie jeszcze z  poprzedniej wojny. Zauważyłem, że trochę kuleje. Żołnierski mundur z  krzywo przyszytymi gwiazdkami wisiał na nim jak na drągu. Włosy miał dawno nie strzyżone i  w ogóle wyglądał jak strach na wróble. Drugi, młodziutki chłopak, może osiemnasto – lub dziewiętnastoletni, chyba świeżo wyszkolony w  jakimś aeroklubie – kapral. Zaczerwienił się jak panienka i  niezręcznie wyjąkał, że jest szczęśliwy, iż poleci pod moim dowództwem. Wzruszyłem ramionami: także mi lot! – a  on się jeszcze bardziej zmieszał. Podporucznik już siedział w  swojej maszynie i  niecierpliwie spoglądał ku nam. Zawołałem go z  powrotem. – Co się panu tak śpieszy? Mapę pan ma? Żaden z  nich mapy nie miał i  żaden nie znał drogi, więc kazałem kapralowi przerysować mój szkic, a  potem dałem go temu drugiemu i  powiedziałem im, jaki jest kurs. Sam zostałem bez szkicu, ale pamiętałem go dokładnie. Umówiliśmy się, że oni wystartują razem, przede mną, a  ja ich potem dogonię. W  drodze mają lecieć według kursu busoli możliwie nisko; ja będę się kręcił między nimi wyżej. – W  razie czego wyrywajcie nad samą ziemią, nie oglądając się na mnie, bo i  tak nic byście mi pomóc nie mogli – dodałem na zakończenie. Mechanik, starszy podoficer, krępy i  krzepki, o  czerwonej twarzy zarośniętej ostrą ryżawą szczeciną, już kręcił śmigło przy maszynie podporucznika. Spieszył się. Widać było, że chciał z  tym skończyć i  wynieść się stąd jak najprędzej. Przerzucał śmigło przez kompresję jakby ze złością, wprawnie i  szybko, i  chwytał je, zanim następna zdążyła je odrzucić: raz-dwa, raz-dwa... W ciszy słychać było uderzenia gładkiej drewnianej krawędzi o  jego muskularną dłoń, lekki szczęk zaworów i  ciche westchnienia tłoków. Stał rozkraczony przed silnikiem, nieco w  prawo, i  zrywał wyciągnięte ramię krótkimi szarpnięciami całego tułowia, podczas gdy podporucznik gramolił się do kabiny i  zapinał pasy. – Mały gaz! – warknął nagle, nie przestając kręcić. – Mały gaz – odpowiedział podporucznik przez nos. Benzyna kapała spod maski. Sierżant po raz ostatni rzucił śmigłem i  odstąpił dwa kroki w  tył. – Wolny! – Wolny! – twarz pilota ukazała się zza odwietrznika i  znikła. Zachrobotał rozrusznik. Jedna, dwie, trzy sekundy. Śmigło zawahało się, skoczyło z  bluzgiem błękitnego dymu: silnik zagdakał. Mechanik skinął głową. – No przecież! – i  podszedł do drugiej maszyny. Różowy kapral z  aeroklubu siedział wysoko na zwiniętym spadochronie w  cierpliwym oczekiwaniu. – Gdzie się pan szkolił? – spytałem. Spojrzał na mnie zdziwiony i  zarumienił się.” – W  Krakowie, panie kapitanie. Przecież pan... przecież ja... Widywałem pana codziennie i... – Aha, pamiętam – skłamałem. – Dużo pan wylatał godzin w  tej kampanii? Powiedział, że tylko sześć, i  to na RWD. – Żeby tak mieć na niej karabin maszynowy! – westchnął. – Dużo by pan zrobił tym karabinem – mruknąłem. – Zawsze inaczej by się leciało – odrzekł nieśmiało. – Można by się było bić... – Na RWD przeciw Heinklom i  Messerschmittom – poddałem ironicznie. – Pan myśli, że wystarczy mieć karabin maszynowy, żeby zestrzelić Niemca? Podejdzie panu pod celownik i  zaczeka, co? Niech pan lepiej uważa, żeby pana nie podstrzeliła nasza artyleria z  ziemi. – Wolny! – zawołał sierżant. – Wolny! – odpowiedział chłopak. Silnik ruszył. Nachyliłem się nad kabiną i  powiedziałem jeszcze: – Zaczekajcie, aż dam znak. Skinął głową, a  ja wziąłem pod ramię mechanika i  odszedłem do „jedenastki”, przy której stali inżynierowie. Jeden z  nich podał mi spadochron. Drugi – licho wie po co – przydźwigał z  pobliskiego sągu i  podłożył pod koła dwa sosnowe polana. – Do próby silnika! – odkrzyknął na mój protestujący gest. Silnik już pracował. Miałem hamulce i  podkładanie polan było zupełnie zbyteczne. Zagrzałem motor na wolnych obrotach, po czym dałem pełny gaz. Niemal w  tej samej chwili mechanik zamachał rękami i  wskazał wyciągniętym ramieniem na niebo. Wszyscy trzej coś krzyczeli, czego oczywiście nie mogłem dosłyszeć. Obejrzałem się z  trudem. Nad polaną wysoko w  słońcu płynęły trzy dziewiątki srebrzystych bombowców, ledwie widoczne w  mlecznym błękicie. Zmniejszyłem obroty i  czekałem, aż przejdą. Potem dałem znak obu pilotom, żeby podkołowali do startu. Wysunęli się z  krzaków. Kapral zatrzymał swoją maszynę tuż za drogą u  skraju polany, tak jak kazałem, ale podporucznik kołował dalej. – Po jaką cholerę?! – krzyknąłem głośno, wskazując go inżynierom. – Zatrzymajcie go! Jeden z  nich pobiegł naprzód, jednocześnie zaś kapral, opacznie pojąwszy moje gesty, dodał gazu i  uniósłszy ogon zaczął startować. Widząc to, podporucznik też dał pełny gaz. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że mam pod kołami owe polana, trzymające mnie w  miejscu, i  właśnie obejrzałem się na mechanika, żeby mu je kazać wyjąć, gdy usłyszałem nad głową świst. Znałem go dobrze. Od razu zrozumiałem, skąd pochodzi. Zresztą jeślibym miał jakieś wątpliwości, rozproszyłby je suchy trel karabinów maszynowych. Nie patrzyłem więc w  górę, skąd nurkowała trójka Messerschmittów trzepiąc długimi seriami po całej polanie, tylko szukałem wzrokiem sierżanta. Ale ani jego, ani żadnego z  inżynierów już nie było. Porwałem się z  kabiny, zapomniawszy rozpiąć pasy. Przytrzymały mnie przez sekundę. Zwolniłem zatrzask, zdarłem z  ramion szelki spadochronu i  mocując się z  karabińczykami przy taśmach u  bioder, spojrzałem przed siebie. Podporucznik ciągnął maszynę tuż nad drzewami i  wyrywał na prawo, niewidoczny zapewne z  góry. Kapral też był już w  powietrzu, ale o  dobre dwieście metrów za nim, nad środkiem polany. Pierwszy klucz Messerschmittów podrywał się po ataku i  wykręcał na lewo. Drugi właśnie spadał z  góry wprost na łatwą, bezbronną zdobycz. Zawył pędem, zaterkotał ogniem maszynowym, aż dreszcz przeszedł po trawie, a  tu i  ówdzie trysnęło piaskiem. Kapral leciał dalej. Prali dokoła niego zdumiewająco gęsto i  pudłowali haniebnie, podczas gdy ja zdążyłem wyskoczyć na ziemię i  wyrwać spod kół sosnowe kłody. Myślałem, że mu się uda, ale gdy już ruszałem do startu, trzeci klucz go wykończył: maszyna złamała nagle linię lotu i  runęła łbem na dół pod sam skraj lasu. Gnałem przez drobne, zarosłe darniną zagony, kiedy buchnął z  niej ogień. Tymczasem pierwsza trójka Niemców zawróciła i  szła na mnie. Widziałem, że źle mierzą, bo ich pociski siekły ziemię daleko przede mną, a  niektóre serie trzepotały się w  czubach sosen, szyjąc gęstym ściegiem las po drugiej stronie polany. (Może zresztą umyślnie prali do palącej się tam RWD.) Dość, że byłem prawie pewien, iż uda mi się wystartować mimo ich ognia. Poczułem, jak maszyna wychodzi w  powietrze, ale nie zwalniałem steru, aby nabrać jak największej prędkości przed zawrotem. Wiedziałem, że muszę ją poderwać nagle i  rzucić wprost pod nich, żeby mnie nie zrąbali od razu, i  – o  ile się da – żeby zaraz samemu ostrzelać ich przy tym zawrocie. Czerwone pnie sosen, ociekające słońcem, pędziły na moje spotkanie. Jeszcze chwila, jeszcze sekunda, a  ściągnę okrągłym ruchem ster i  maszyna stanie dęba nad tymi sosnami, aby zaraz zwichnąć łuk pętli w  półbeczce wymierzonej prosto pod kadłuby trzech nurkujących Messerschmittów. Wtedy nacisnę spust i  – czułem to – trafię. Wciągam głęboko powietrze. Już. W tej samej chwili – nie: na jakiś drobny ułamek sekundy przedtem – mój silnik oszalał. Chrupnęło w  nim coś, trzasnęło i  nagle rozniosło go w  drobny mak wraz ze szkłem odwietrznika przed moją twarzą. Samolot targnął się w  dół, omal nie wyrżnął kołami o  ziemię, uciekł w  lewo, zaciążył ogonem, sflaczał w  sterach i  wparł się brzuchem w  płytką przestrzeń przede mną. Sosnowe pnie zamknęły mu drogę tuż blisko, a  on miał jeszcze cały pęd startu, choć już był niemal bezwładny. To, że jakaś seria z  niemieckich karabinów maszynowych rozsadziła mi wszystkie cylindry i  po prostu rozcięła silnik na dwoje – zrozumiałem dopiero później. Teraz nie miałem czasu na myślenie. Uratował mnie instynkt, bo chyba tylko instynkt tak błyskawicznie może wzbudzić odruchy mięśni. Prawa noga, lewa lotka! Z pewnością zrobiłem to prędzej, niż zdołałbym pomyśleć. W  każdym razie dość prędko, aby rzucić maszynę w  trawers5 lewym skrzydłem między sosny. Gruchnęła ogonem o  pień, aż mi wyrwało drążek sterowy z  ręki, trzasnęła skrzydłem po konarach i  całym ciężarem wpadła w  otwarte ramiona olbrzymiego świerka, który szastnął się w  tył z  chrupotem łamanych gałęzi. Pokrwawiony i  posiniaczony, na czworakach wylazłem z  kabiny. Było mi słabo. Serce waliło gdzieś aż w  gardle. Zdawało mi się, że nie zdołam wstać. Ale wstałem bardzo prędko. Raczej zerwałem się na nogi i  klucząc od drzewa do drzewa, popędziłem w  las jak zając, bo oto z  góry zagrzechotały nowe serie Messerschmittów... Gałązki świerków i  sosen sypnęły się gęstym deszczem. Pociski zastukały po pniach, jakby kto kijem tłukł po czaszce, tu i  ówdzie cyknęły w  piasek pokryty igliwiem, aż z  ziemi uniosły się wątłe pasemka dymu i  zatlił się chrust. Siekli tak w  skraj lasu dobre dziesięć minut, a  ja przycupnięty za wykrotem czekałem, kiedy mnie wymacają. Raz i  drugi zabębniło po trupie mojej nieszczęsnej „jedenastki”. Raz i  drugi zakurzyło próchnem przede mną, aż wreszcie ucichło. Zapaliłem papierosa i  obolały, ale już spokojny, wyszedłem z  lasu na polanę. RWD dopalała się nad zwęglonym ciałem różowego kaprala. Ptaki zaczęły znów ćwierkać i  pogwizdywać. Wielki paź królowej jak płatek wielobarwnej mozaiki usiadł na niezapominajkach i  złożywszy skrzydła przebierał włochatymi nóżkami. Odezwały się koniki polne. Zielonobrunatna żaba spojrzała na mnie topazowymi oczyma... Wtem powiał leciutki wietrzyk i  owionął mnie mdłym swędem spalonego mięsa. Brrr... Cóż za okropna woń! Odwróciłem się i  poszedłem do mojej maszyny. Nawet nie bardzo była połamana. Tylko silnik, rozwalony, zupełnie, rzygał czarną oliwą i  benzyna kapała jeszcze z  przewodów poskręcanych jak jelita w  konwulsjach. Zapaliłem zapalniczkę. Ogień buchnął od razu i  objął stary świerk, który mnie uratował amortyzując uderzenie. Wróciłem do rowu na polanie i  narwałem niezapominajek. Jeden pęk rzuciłem w  ogień „jedenastce”, drugi – kapralowi i  jego maszynie. 4. Odwrót Nie, to już nie odwrót: to ucieczka. Mieliśmy się skoncentrować w  rejonie Rawy Ruskiej, aby tam rozpocząć doszkolenie podchorążych w  pilotażu. Ale niemieckie panowanie w  powietrzu jest całkowite. Właściwie nasze lotnictwo przestało istnieć. Ma znów powstać, jak feniks z  popiołów, w  Rumunii, dokąd już wyrwał nasz rząd, a  my od kilku dni wyrywamy za nim. Rozprzężenie jest zupełne. Może machnąć ręką na to wszystko, wziąć karabin w  garść i  wrócić pod Warszawę? Dni spędzamy w  lasach, noce w  drodze. We dnie sypiam po dwie, trzy godziny. W  nocy usypiam za kierownicą samochodu albo majaczę. Stada białych słoni rozstępujące się przed przyćmionymi reflektorami mojego wozu, karawany różowych wielbłądów, alabastrowe kolumnady i  palące po obu stronach szosy są w  tych majaczeniach tak wyraźne, tak plastyczne, że trudno mi uwierzyć, iż istnieją tylko w  mojej przemęczonej wyobraźni. Najgorzej jest koło północy. Maryśka na zmianę z  Zygmuntem budzą mnie raz po raz, ale i  oni często zasypiają. Palę papierosy, śpiewam, deklamuję wiersze, byle nie usnąć. Czasem i  to nie pomaga – trzeba stanąć i  przejść się na świeżym powietrzu. O świcie senność mija. Zaszywamy się w  las wkrótce po wschodzie słońca, w  miejscu zawczasu obranym z  mapy. Trzeba dopilnować biwaku, posiłku, pogadać z  ludźmi, dodać im otuchy. Trzeba ułożyć dalszą marszrutę i  wypisać ją dla każdego z  osiemnastu samochodów, bo kolumna często się rozpada wskutek zatorów na szosach; wybrać nowe miejsce postoju; pojechać do jakiegoś sztabu; nawiązać łączność z  dowództwem, które teraz się znalazło i  jest albo przed nami, albo – rzadziej – za nami. Czasem można się umyć i  nawet ogolić. Na sen zostaje dwie-trzy godziny, bo o  zmierzchu ruszamy dalej. Raz po raz dochodzą nas fantastyczne wiadomości: Bydgoszcz, Kutno i  Kraków odbite! Rewolucja w  Berlinie! Włochy wypowiedziały Niemcom wojnę! Zamach na życie Hitlera! Potem okazuje się, że to nieprawda, i  serca, nagłe ogrzane nadzieją, stygną w  coraz większym zwątpieniu. Dopiero teraz także dochodzą nas wieści o  walkach naszego lotnictwa. O  walkach minionych, bo już nie ma na czym łatać, jeśli nie liczyć samolotów łącznikowych i  szkolnych, o  prędkości stu – stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, podczas gdy niemieckie mają od trzystu w  górę. O  walkach bohaterskich, zaciekłych, krwawych dla obu stron. Wiadomości pochodzą od spotykanych w  drodze eskadr, od pojedynczych lotników, ze sztabów, z  dowództw. Na ich podstawie powoli wyłania się prawdziwy obraz tego, co zaszło. Mieliśmy, razem z  eskadrami towarzyszącymi (na przestarzałym sprzęcie), około czterystu samolotów. Niemcy mieli ich po rozpoczęciu działań wojennych – około trzech tysięcy... Zdaje się, że straciliśmy w  walce mniej niż sto maszyn, bo reszta bądź została zużyta w  morderczym wysiłku lotów, bądź rozbita, bądź wreszcie zniszczona na lotniskach, gdy nie dało się uratować uszkodzonego sprzętu, chwilowo niezdatnego do lotu. Niemcy musieli stracić siedemset – osiemset samolotów, w  czym połowa zestrzelona przez naszych myśliwców. Przez naszych stu sześćdziesięciu myśliwców, którzy walczyli przeciw ośmiuset myśliwcom niemieckim i  przeciw całej potędze ich lotnictwa bombowego. Zwłaszcza pierwszy tydzień wiele musiał Niemców kosztować. Opowiadał mi jeden z  kolegów o  takich dwóch walkach Toruńskiego Dywizjonu Myśliwskiego: drugiego września siedem maszyn 142 eskadry spotkało nad Chełmnem wyprawę złożoną z  dwudziestu dziewięciu bombowców niemieckich, osłanianą przez sześć Messerschmittów 110 ze słynnej eskadry im. Richthoffena.6 Nasi zrąbali siedem bombowców i  dwa Me. (Jednego z  tych Me pilotował dowódca eskadry.) Sami nie ponieśli żadnych strat! Czwartego wieczorem cały dyon w  siedemnaście maszyn stoczył walkę w  rejonie Gniewkowo-Aleksandrów z  trzydziestu dziewięciu bombowcami i  zestrzelił pięć spośród nich. Takich faktów jest mnóstwo, a  gdy się o  nich dowiadujemy, jakoś lżej się nam robi na sercu, że przecież nie darmo to wszystko, że i  oni płacą krwawą cenę za tę nierówną walkę z  nami. Nasze Łosie i  Karasie – zwłaszcza Karasie – dały się też we znaki Niemcom. Brygada Bombowa zrobiła ponad trzydzieści wypraw, a  jak były skuteczne, świadczy o  tym na przykład meldunek dowódcy 4 Dywizji Pancernej (niemieckiej) skierowany do dowódcy X  Armii, a  przechwycony przez naszych, który podaje straty dywizji wskutek bombardowania polskiego na dwadzieścia osiem procent w  ludziach i  sprzęcie. Nasi latali na swoich dwustudwudziestokonnych pyrkawkach jak szatany, aby ratować pękającą łączność, dowozić rozkazy, rozpoznawać. Latali z  jednym karabinem maszynowym za całe uzbrojenie! Ba! latali piloci sportowi i  rezerwiści, bez żadnego uzbrojenia, na RWD-8! A teraz... Teraz we dnie mruczy niebo; w  nocy mruczą szosy. We dnie ziemia jęczy od wybuchów niemieckich bomb, a  powietrze rwą serie karabinów maszynowych. W  nocy tworzą się na drogach olbrzymie zatory wozów, samochodów, ludzi... Jest wojna. Mimo to przyroda wysila się na najpiękniejszą jesień, a  w cieple wrześniowego słońca po leśnych polanach drugi raz zakwitły fiołki. Tylko że nie pachną. – Cóż chcesz? – mówi Zygmunt. – To przecież wojenne fiołki. Pod Dubnem „zbuntowałem się”. Razem ze mną „zbuntował się” Zygmunt i  dwóch sierżantów. Postanowiliśmy utworzyć oddział pieszy i  wracać do Warszawy, bo tam się biją. Po południu wyszliśmy na szosę, żeby werbować ludzi. Setki takich, którzy chcieli słuchać czyichkolwiek rozkazów, byle się bić, ciągnęły na południe. Ale my przyjmowaliśmy do „naszego wojska” tylko tych, którzy mieli karabiny i amunicję. Kto nie miał, musiał się wpierw o  nie postarać, aby zostać przyjęty. W dwie godziny mieliśmy sześćdziesięciu żołnierzy; do wieczora – przeszło dwustu. Ale nie było mi sądzone dowodzić tą wspaniałą kompanią, która – jestem przekonany – biłaby się jak legion spartański. Gdy zamierzałem na jej czele wyruszyć do Dubna, gdzie pewien dzielny pułkownik artylerii organizował ośrodek oporu, zjawił się nasz hetman i  wódz, pułkownik W. Powiedział nam, że idziemy do Rumunii, by stamtąd natychmiast uderzyć na Niemców. Miało tam jakoby czekać na nas tysiąc pięćset nowych samolotów angielskich. Cóż – przekonał mnie. Ale rozkazowi zdemobilizowania mojej kompanii oparłem się stanowczo i  odesłałem ją do Dubna temu pułkownikowi artylerii, który chciał się bić mimo rumuńskich perspektyw. Dałem im cichaczem półciężarowy samochód z  amunicją, cztery karabiny maszynowe, trochę konserw i  benzyny. Poszli... – Trzeba się było zbuntować w  Rososzy – powiedział Zygmunt. – Zostałbyś bohaterem, a  tak... – A  tak na wszelki wypadek oblicz kurs z  Bukaresztu na Warszawę – odrzekłem. Ale Zygmunt powątpiewająco kręcił głową. – Ty w  to naprawdę wierzysz? – zapytał poważnie i  smutno. Cóż da się jeszcze powiedzieć o  tej drodze do „ziemi obiecanej”? Ze straciłem w  niej jednego z  najwierniejszych przyjaciół – psa, który został gdzieś z  autobusem pełnym oficerskiego bagażu? Że pochowaliśmy jednego z  kierowców, zmiażdżonego kołami w  nocy na ciemnej szosie podczas usuwania zatoru? Ze mijały nas całe kolumny wspaniałych samochodów, które oprócz żon i  sekretarek dygnitarzy – wiozły dywany i  nawet kwiaty w  doniczkach, podczas gdy dla rannych żołnierzy nie było miejsca? Że błądziliśmy po wertepach bocznych dróg, omijając legendarne czołgi niemieckie, które miały gdzieś tam odciąć nam drogę? Wszystko to nie ma już żadnego znaczenia: oto przed nami most graniczny i  na nim dwie flagi – polska i  rumuńska. Kres. Koniec jakiegoś rozdziału. Coś, co będzie znaczyło etap w  naszym życiu, w  tej wojnie, może – w  historii. Teraz to wszystko jest już poza mną, ale jest jeszcze we mnie i  wydaje mi się, że tak zostanie na zawsze. Staliśmy na wysokim brzegu rzeki i  patrzyliśmy na ten most, czekając swojej kolei. Wojsko szło i  szło; pieszo, na samochodach, wozami. Nowe, wspaniałe czołgi, które ani razu nie były w  ogniu; działa przeciwlotnicze; motocykliści z  karabinami maszynowymi; kompanie reflektorów; saperzy z  pontonami... Żołnierze mieli łzy w  oczach. Przechodząc przez most oglądali się za siebie zupełnie tak samo jak pogorzelcy, których widziałem pod płonącymi Rykami. Niektórzy ukradkiem całowali rąbek trzepocącej się na wietrze polskiej flagi... Ruszyliśmy. Pryszczyk prowadził wóz trochę nieprzytomnie. Jego łobuzerska, bezczelna gęba z  zadartym nosem, pełna piegów i  zwykle zawadiacko uśmiechnięta, była teraz blada jak papier. Wolno mijaliśmy obie flagi. Coś mnie ścisnęło za gardło. Nie patrzyliśmy na siebie, ale w  pewnej chwili wzrok nasz zawadził o  biało-czerwony strzęp płótna i  przywarł do niego jak urzeczony. Nasze głowy odwróciły się w  prawo. Już... W tej chwili spojrzeliśmy po sobie: Maryśka, Zygmunt, ja i  Pryszczyk. – O  rany! – westchnął ten ostatni. – To my już nie w  Polsce... Milczeliśmy. Zdaje się, że energiczne wytarcie nosa uratowało mnie od łez. Czarne myśli obsiadły mi głowę, choć ponura rzeczywistość ciągle jeszcze wydawała mi się nierealna, nieprawdziwa. Fakty nagromadzone przez te dni kilkanaście nie osiadły jeszcze w  mojej świadomości, lecz dotykały jej jakby z  wierzchu. Wrażenia miały smak wrażeń, jakie się odczuwa czytając dziwną, przygnębiającą powieść lub patrząc na przebieg tragedii w  teatrze. Wewnętrznie rzecz biorąc byłem ich obserwatorem, nie uczestnikiem. Tylko najbardziej osobiste, prywatne troski o  najbliższych, kochanych, którzy zostali daleko odgrodzeni ode mnie falą wojny, zalani przez nią, być może tonący bez ratunku w  jej odmętach, tylko te myśli o  nich, rozpaczliwe i  bolesne jak zaognione i  nie gojące się rany, wwiercały się w  serce, żarem paliły mózg. O  jakże ciężko odchodzić z  takimi myślami! Na punkcie kontrolnym stanęliśmy na skraju szosy, aby przepuścić kolumnę. Nasze trzy ręczne karabiny rzucone na stos do rowu trzasnęły sucho zamkami. Pistoletu nie oddałem. Potem wszyscy czterej wysiedliśmy z  samochodu i  patrzyliśmy. Żołnierze podchodzili z  opuszczonymi głowami, omijając w  ponurym milczeniu Rumunów i  ich wyciągające się po broń ręce. Rzucali z  rozmachem karabiny i  bagnety i  odstępowali w  tył. Jeszcze mam w  uszach szczęk rzucanej broni. Pryszczyk stał obok mnie z  opadniętą szczęką i  opuszczonymi rękoma. Wyglądał jak uosobienie zwątpienia i  rezygnacji. Wtem drgnął. Jakiś oficer polski z  broni pancernej zajechał motocyklem przed nasze stanowisko, zsiadł zbliżył się do grupy rumuńskich wojskowych i  zaczął z  nimi rozmawiać. Jednocześnie z  pierwszego samochodu ciężarowego zaczęto wyciągać „szczeniaki”. Nowiutkie, ani razu nie używane, lśniące cienką powłoką tłuszczu w  jaskrawym blasku słońca. Wtedy z  Pryszczykiem stało się coś dziwnego. Krzyk zabulgotał mu w  krtani, twarz wykrzywiła się dziko i  z oczu pociekły łzy. Nagle rzucił się naprzód, wyrwał z  rąk żołnierzy pierwszego „szczeniaka”, cisnął go do przyczepki motocykla. – Nie dam s... synom! Nie dam!... Nasze polskie „szczeniaki”... Nie dam!... – krzyczał spazmatycznie. Skoczył na siodło, kopnął rozrusznik i  gwałtownie ruszył w  stronę granicznego mostu, zanim ktokolwiek zdołał wchłonąć z  wrażenia. Tylko się zakurzyło za nim; rżnął na pełnym gazie z  powrotem – do Polski! Wrócił po kwadransie pieszo w  towarzystwie dwóch rumuńskich żandarmów bardzo zawstydzony swoim wybuchem. Patrzył w  ziemię i  milczał. Położyłem mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczyma. – Znaczy... wszystko przepadło, panie kapitanie? – zapytał stłumionym głosem. – Chodźcie do wozu, Pryszczyk – odrzekłem. – Pogadamy później. Trzeba jechać. Dał się uprowadzić jak dziecko i  siadł za kierownicą. Pojechaliśmy dalej. W drodze uspokoił się trochę i  zaczął wydziwiać: – Jakie to szosy mają w  tej Rumunii! Tłucznia nawalili, nie uwalcowali i  dosyć. Chałupy gliniane, a  podobnież tylko kukurydzę jedzą. O, jakie to słupy telegraficzne, panie kapitanie! Żeby choć jeden prosty! Istotnie szosa była podła, słupy zaś koślawe, spróchniałe i  rachityczne. – „Leje” się ich złote nazywają – ciągnął rozgoryczony Pryszczyk na pół do siebie, a  na pół do mnie. – Ale podobnież za jedną naszą złotówkie tych „lejów” cały worek można było, przed wojną dostać. Hy, tyż mi piniądz! Rumuński, cholera... A  jak to gadają? Kto taki język wymyślił? Dzień dobry to u  nich – „sa na tatę”. Jak tu żyć w  takiem kraju? Jechaliśmy dalej. Chmara dzieci brudnych, smagłych jak Cyganięta wylęgała w  każdej wiosce przed chaty i  wołała swoje „sanatate”! Pryszczyk niezmiennie pomrukiwał: „i na marne tyż”, samochód rwał kołami tłuczeń z  szosy, krzywe słupy pozdrawiały nas ukłonami drutów zwisających niemal do samej ziemi... Wtem zaszczekał pies i  to nieoczekiwanie rozrzewniło Pryszczyka. – O  rany! – chlipnął. – O  rany, panie kapitanie: pies po polsku szczeka... 5. Pryszczyk wieje Spomiędzy wzgórz Storożyńca, Radauti i  Suczawy, przez Fitliczeni, wjechaliśmy w  dolinę Seretu i  Mołdowy, a  później w  step, co się słał jak okiem sięgnąć po obu stronach rzeki. Olbrzymie, nieobjęte wzrokiem łany złotej kukurydzy, pastwiska sięgające od jednego do drugiego krańca horyzontu i  pustka, pustka, pustka... Tylko żurawie studzien w  szczerym polu spoglądają w  niebo nalane słonecznym blaskiem jak miodem. Tylko gdzieś na rozdrożu Chrystus rozpięty na próchniejącym krzyżu. Tylko osiadłe, porosłe głogiem starodawne kurhany, bodaj z  tych czasów jeszcze, kiedy tu były Dzikie Pola, tratowane przez tatarskie zagony... Wypalone skwarem trawy, ziemia spękana od suszy, tumany pyłu wzdłuż drogi za każdym samochodem. Gdzieniegdzie, daleko, daleko – stada rogatego bydła zagubione w  tej pustce. Kraj przestrzenny, rozłożysty, jeszcze nie ujęty w  płoty, w  miedze, w  graniczne kopce. Kraj przywodzący na myśl dawność; tęskny jakiś, rozlewny, cierpliwie zapatrzony w  niebo, o  bożym świecie nie wiedzący, a  złoty od słońca i  dojrzałej kukurydzy, płowy od pastwisk latem wysuszonych, soczystą zielenią i  niebieskością Seretu jak falbanistą wstęgą przepasany. Przebywamy w  bród Mołdowę pod miastem Roman, Bystrzycę pod Bacau i  jeszcze parę rzeczek po drodze do Focsani. To w  Rumuni sposób o  wiele pewniejszy niż jazda przez mosty, przeważnie popsute, prawie nigdy nie naprawiane. Nie wiem tylko, jak się tu jeździ w  czasie, gdy rzeki są wezbrane, nie zaś wyschłe jak teraz. W Focsani zatrzymują nas rumuńskie władze wojskowe. Mają się tu zbierać kolumny po pięćdziesiąt wozów i  stąd prawdopodobnie pod eskortą jechać na Brailę do Tulczy. Wcale mi się to nie podoba. Ani mnie, ani Zygmuntowi. A  już Pryszczykowi – najmniej. Wysiadamy, żeby się czegoś dowiedzieć i  rozprostować nogi, Maryśka zaś pozostaje na straży wraz z  drugim naszym kierowcą. Sytuacja wyraźnie pachnie obozem internowanych z  perspektywą na baraki i  druty kolczaste, nie zaś angielskimi samolotami, które nam obiecywano. Robimy więc dokładniejszy wywiad i  postanawiamy nie dać się odratować. Takich jak my dwaj jest zresztą wielu i  wszyscy zamierzają dostać się do Bukaresztu. Tam jest nasze poselstwo i  attache wojskowy. Stamtąd można będzie jakoś wyrwać do Francji, żeby się dalej bić. A  tu... Nie! Tu nie zostaniemy. Wracamy po godzinie do Maryśki i  przedstawiamy mu nasz plan: kupić jaki taki cywilny przyodziewek i  różnymi środkami lokomocji po dwóch i  pojedynczo przemknąć się do rumuńskiej stolicy. Ale Maryśka nie może się zdecydować: ma skarbowe pieniądze, ma ludzi, ma samochody... – A  was żandarmi złapią, zanim się stąd ruszycie. – Hy – mówi Pryszczyk z  lekceważeniem – rumuńskie ziandary?! Rozstajemy się tedy z  Maryśką, który wypłaca nam odprawę w  nowych szeleszczących banknotach i  idziemy szukać ubrań. Nigdy w  życiu nie miałem na grzbiecie takiej tandety. Wyglądamy dość podejrzanie: ja w  zrudziałym kusym garniturku i  w za wielkiej cyklistówce – na dezertera; Zygmunt w  pomidorową kratę – na handlarza żywym towarem; Pryszczyk w  smokingu i  w zielonych pumpach – zgoła na złodziejaszka... Decydujemy się we dwóch z  Zygmuntem jechać pierwszym autobusem do Ramnicul Sarat; tam wsiąść do pociągu, przesiąść się w  Buzau na torpedę bukareszteńską, ale nie dojeżdżać nią do końca, bo podobno torpeda jest tam szczególnie kontrolowana; przesiąść się więc w  Ploeszti znów na autobus i  dojechać nim aż do śródmieścia Bukaresztu. Pytamy Pryszczyka o  jego plany, ale Pryszczyk jeszcze nie wie, jak tę podróż odbędzie. W  każdym razie już on sobie da radę. – Forsy – powiada – mam jak lodu, choć te dranie po dwadzieścia „lejów” za złotówkie dają i  takiem prawem bogacą się na nas cholernie. A  forsa to w  tem kraju grunt. Pożegnaliśmy więc z  kolei Pryszczyka, który miał pójść jeszcze „koleżkie jednego podbajtlować, żeby z  nim razem wiał”. Zapowiedzieliśmy mu, żeby na stacji autobusów i  na dworcu się nie kręcił, bo go złapią, a  sami poszliśmy do cafeany na turecką kawę. Ale gdy po kawie przechodziliśmy koło przystanku, Pryszczyk tam urzędował, rozmawiając żywo z  dwoma konduktorami. Nie wiem, po jakiemu rozmawiali, bo Pryszczyk wprawdzie potrafił kląć po rosyjsku, z  francuskiego nauczył się w  drodze „parle wu franse?”, po rumuńsku zaś – sanatate i  jeszcze dwóch lub trzech słów, które przekręcał z  warszawska, lecz na tym kończyła się jego znajomość obcych języków. Dość, że obaj urzędnicy w  baranich czapach i  brązowych kapotach spoglądali nań z  szacunkiem i  co trzecie słowo tytułowali go domna vostra, on zaś miał minę ważną jak sam wojewoda Michał na portrecie w  cafeanie i  pyskował głośno, spluwając raz po raz przez zęby, czym widocznie imponował całej dokoła zebranej publiczności. Odwołałem go na bok i  wypaliłem kazanie. Co to za wiec tu urządza? Czy chce nas wszystkich wsypać? I  jeżeli ma zamiar jechać autobusem, to czemu nam o  tym nie powiedział? Kręcił się niespokojnie, pociągał nosem i  spoglądał zezem na swoich konduktorów. – Autobusem? Nic podobnego, panie kapitanie. – Więc po jakiego diabła tu sterczycie? – Ja tak... orientacyjnie, panie kapitanie. Badam teren. Przyrzekł, że będzie ostrożniejszy i  wsiąkł gdzieś między ludzi. Ale gdy nadszedł autobus, pierwszym pasażerem, który do niego wsiadał, był Pryszczyk. Mrugnął na mnie porozumiewawczo, że nas widzi, choć według instrukcji udaje, że nas wcale nie zna, i  jakby nigdy nic usiadł przy oknie. Okazało się, że bilet już ma kupiony, właśnie przez żandarma, że wszystko wie lepiej niż my i  że jedzie do Ramnicul Sarat wraz z  nami. Zasłoniliśmy się rumuńską gazetą, żeby go nie widzieć, ale robił tyle ruchu i  zamieszania, że skóra na nas cierpła. Najpierw – szarmant, psiakrew – wyrwa? jakiejś dziewczynie walizkę, żeby ją umieścić na półce, i  wyrżnął nią w  łeb konduktora. Potem zaczął się przystawiać do swojej sąsiadki, jędrnej, czarnookiej Rumunki, tak natarczywie, że się w  to wmieszał jej mąż, drab wielki i  groźny jak sam Taras Bulba, i  omal nie doszło do awantury. Wreszcie swoim „parle wu franse”, zwróconym do głuchawego starego chłopa, wywołał powszechną sensację i  dyskusję całego autobusu na temat, kto to może być ten interesujący turysta. Mimo wszystko do Ramnicul dojechaliśmy bez przeszkód. Pryszczyk od razu znikł nam z  oczu, zapewne w  słusznej obawie, że mu natrę uszu za jego występy, a  my, kupiwszy bilety pierwszej klasy do Buzau, ruszyliśmy na poszukiwanie restauracji, gdzie można by co zjeść. Znaleźliśmy ją w  pobliżu dworca i  właśnie, zamówiwszy butelkę wina, głowiliśmy się nad rumuńskim jadłospisem, gdy drzwi otworzyły się z  trzaskiem i  wszedł Pryszczyk obładowany paczkami, ze zwiniętą w  rożek gazetą pełną winogron, które pożerał spluwając na prawo i  lewo łupinkami. Nie dostrzegł nas, bo siedzieliśmy w  kącie, zasłonięci sztuczną palmą, przemaszerował przez pół sali stukając podkutymi wojskowymi buciorami i  siadł przy jednym ze środkowych stolików. Jakiś starszy pan w  okularach, siedzący z  żoną i  córką obok, popatrzył na niego znad szkieł; dwaj żywo rozprawiający wojskowi zamilkli; zatopiony w  gazecie grubas przerwał czytanie. Pryszczyk obejrzał ich kolejno, ułożył troskliwie piramidę swoich paczek na stole, pokręcił w  obu rękach kartę potraw, przekrzywiając głowę to w  lewo, to w  prawo, wzruszył ramionami i  psyknął na kelnera, kiwając na niego palcem. – Psst, halo kelner – povtic.7 Ponieważ jednak kelner nie bardzo się kwapił do niego, właśnie zmierzając ku nam, bezczelne indywiduum złapało go w  drodze za połę białej, mocno już sfatygowanej marynarki i  nie zwracając uwagi na jego rumuńską gadaninę, pociągnęło do stolika starszej pary małżeńskiej z  córką. – Povtic mi to, rumuńska twoja niedola – rzekło szczerze warszawskim akcentem, wskazując brudnym paluchem talerz z  dymiącą baraniną pod nosem matrony. – Komprene? Parle franse? Dawaj w  try miga! My zdębieliśmy, ale kelner zrozumiał, matrona obdarzyła Pryszczyka miłym uśmiechem, a  siedemnastoletnia córeczka, wymalowana rumuńską modą jak wielkanocne jajo, zaszczebiotała do niego wcale niezłą francuszczyzną. Pryszczyk zmarszczył się straszliwie z  wysiłku, aby coś odpowiedzieć, i  w tej chwili zobaczył nas... Zacisnął powieki, zamrugał, i  nagle wyprężywszy się na baczność frontem w  naszą stronę, po wojskowemu trzasnął kopytami, aż echo poszło po sali. Zygmunt omal nie zemdlał. Ja zasłoniłem się gazetą, a  wzrok wszystkich obecnych skierował się z  kolei na nas obu. Przeczekaliśmy jakoś to piorunujące wrażenie, jakie ogarnęło publiczność, i  wdaliśmy się w  trudną konwersację z  kelnerem. Niestety umieliśmy po rumuńsku niewiele więcej nit Pryszczyk, więc musieliśmy wreszcie uciec się do sposobu zamawiania potraw, jakim posługiwał się ten ostatni. On tymczasem przysiadł się do rozszczebiotanej panienki i  po chwili czuł się już jak u  siebie w  domu. Zamawiał wino, rozprawiał – głównie gestami – i  odbywał pierwszą lekcję konwersacji. Gdyśmy wychodzili, starszy pan w  okularach płacił za niego rachunek... Siedliśmy do przedziału pierwszej klasy, w  którym tylko dwa miejsca były zajęte przez jakiegoś generała i  młodego człowieka o  semickich rysach. Spojrzeli na nas obojętnie i  nie zwrócili uwagi na nasz dość dziwaczny wygląd. Generał palił cygaro i  czytał. Młody człowiek coś notował czy też obliczał na marginesie handlowego listu. Pociąg już ruszał, gdy drzwi przedziału odsunęły się i  stanął w  nich, oczywiście, Pryszczyk ze swoimi paczkami. Zobaczył nas, poczerwieniał, zawrócił z  miejsca – i  wymiotło go jak wichrem. Odetchnęliśmy z  ulgą, w  nadziei, że pojedzie sobie aż do Bukaresztu tym pociągiem. Aliści w  Buzau, jak tylko wysiedliśmy, wysypał się na peron cały sąsiedni przedział drugiej klasy, w  którym ten bęcwał jechał. Paczek było znacznie mniej, natomiast hałaśliwe pożegnania towarzyszyły rozstaniu Pryszczyka z  jakąś hałastrą, która popijała z  butelek i  wznosiła okrzyki na cześć Polski, poklepując go po łopatkach. Na szczęście torpeda już stała na stacji. Skoczyliśmy do niej co tchu, żeby nas nie widział, i  wsiedliśmy do przepełnionego wagonu. Pryszczyk zresztą wgramolił się zaraz za nami i  zajął ostatnie wolne miejsce obok mnie. Konspirował się teraz nadzwyczajnie, nic nie gadał, tylko łypał na nas oczyma i  wiercił się jak na szpilkach. Widziałem, że go trapi jakaś troska, ale udawałem, że niczego nie dostrzegam. Więc on wreszcie zasłonił twarz dłonią od strony dalszych sąsiadów i  wykrzywiając ku mnie usta zapytał półgębkiem: – Panie kapitanie, a  ile kosztuje bilet do Bukaresztu? – Pięćset lei – odrzekłem wprost przed siebie w  powietrze. Zmrużył powieki, zmarszczył się i  aż syknął, jakby go sparzyła ta wiadomość. – Nie macie biletu? – zapytałem. Już chciał wyjechać ze swoim zwykłym „nic podobnego, panie kapitanie”, ale się zreflektował. Westchnął ciężko i  potrząsnął głową. – Musicie zaraz powiedzieć o  tym konduktorowi, bo wam każe zapłacić karę. To oburzyło go do głębi. On będzie karę płacił? Rumunom? To go grubo nie znają z  cywila. – Nic podobnego, panie kapitanie. Już ja ich wykiwam. Zaniepokoiła mnie ta obietnica. – Kiwajcie ich, jak chcecie. Tylko pamiętajcie, że ani ja, ani kapitan Wasilewski nic wspólnego z  tym nie mamy. No i  – dosyć tej konwersacji, comprenez? Gęba mu pojaśniała na to francuskie słówko. Zrobił perskie oko, zamrugał, chrząknął, rozsiadł się lepiej, trącając mnie łokciem, że to obaj lampę z  Rumunów robimy i  hecę odstawiamy, i  zaraz nabrał fantazji. Zajrzał do gazety sąsiadowi na prawo, wyjął z  kieszeni nadtłuczone lusterko, chuchnął na nie, wytarł chustką od nosa, przejrzał się, włosy przygładził, poprawił węzeł czerwonego krawata i  zaczął przewracać ślepiami do pani w  doskonale skrojonym angielskim kostiumie, która siedziała na przeciw niego. Ponieważ wszystkie te zabiegi pozostały nie zauważone, postanowił nieco się posilić. Wstał tedy i, świadom dobrego wychowania, podłożył sobie gazetę sąsiada na pluszowej ławce, nim na niej postawił nogę, by sięgnąć na półkę po resztę swoich zapasów. Wyciągnął stamtąd pół tuzina tabliczek czekolady, rozwinął jedną z  nich, rozdziawił gębę, błysnął żółtymi, szczerbatymi zębami i  zaczął chrupać, mlaskając, aż się rozlegało. To zwróciło wreszcie uwagę jego vis-a-vis. Niewiasta w  angielskich wełnach spojrzała nań spod oka i  widocznie powstrzymywała uśmiech. Istotnie Pryszczyk wyglądał pociesznie: sztywne wybrylantynowane włosy wstrząsały mu się nad zmarszczonym czołem, brwi, uszy, grdyka i  szczęki – wszystko było w  ruchu, a  błogość nie opuszczała jego piegowatej gęby. Przełknął głośno, powiedział „op-pardą” i  zabrał się do rozwijania następnej tabliczki. Czynił to bardzo wytwornie, trzymając ją daleko przed sobą dwoma palcami lewej ręki, rozcapierzywszy jak najszerzej trzy pozostałe palce. Prawą zdjął cynfolię, zwinął ją w  kulkę i  wdzięcznie wyprztyknął pod sufit. Kulka spadła na kapelusz Zygmunta; Pryszczyk skłonił się w  jego stronę, powiedział „op-pardą” i  okrągłym, wymownym ruchem podstawił czekoladę pod nos damie. Dama skłamała po francusku, że nie lubi czekolady, i  wymawiała się, jak mogła, bardzo zażenowana. Ale nie wiedziała, z  jakim to rycerzem sprawa... Pryszczyk zaciął szczęki i  uparł się. – Povtic! – rzekł uprzejmie, ale stanowczo i... zwyciężył. Niesyt triumfu, poczęstował w  ten sam sposób sąsiada na prawo, obu sąsiadów damy, a  wreszcie – Zygmunta i  mnie. Zgrzytaliśmy zębami, wzrok nasz miotał pioruny, ale nie śmieliśmy odmówić, żeby nas nie zdemaskował. Potem przyszedł konduktor. Stary, suchy, poważny, wcale nie do żartów. Sprawdzał bilety milcząc, jak automat, bez cienia uprzejmości. Pryszczyk aż się za uchem podrapał, kiedy go zobaczył. Zaczął demonstracyjnie wywracać wszystkie kieszenie swego niesłychanego garnituru, szukać pod ławką, na półce, między paczkami i  znów po wszystkich kieszeniach. Biletu oczywiście nie było, bo i  skądże miał się wziąć? A  tamten czekał, groźny, suchy i  niewzruszony. Cały przedział wziął udział w  poszukiwaniach. My obaj z  Zygmuntem – nie chcąc się wyróżniać, bo to zwróciłoby na nas uwagę – szukaliśmy także, choć nas zła krew zalewała. Konduktor stał nad nami jak prokurator, a  Pryszczykowego biletu nie można było znaleźć. Sytuacja stała się jednak naprawdę dramatyczna wówczas, gdy kolejowy sucharek wyskrzypiał drewnianym głosem po rumuńsku jakieś pytanie, którego żaden z  nas trzech nie zrozumiał. Pryszczyk wytrzeszczył na niego oczy, poczerwieniał, bąknął pod nosem coś, co brzmiało jak: „bodaj cię cholera utłukła”, i  rozejrzał się rozpaczliwie, zatrzymując wzrok na nas. Wtedy stała się rzecz dziwna: wszyscy zaczęli gadać naraz i  zrobił się straszny rejwach. Dama w  angielskim kostiumie złapała konduktora za guzik i  trajlowała jak karabin maszynowy, prawy sąsiad zaklinał się – o  ile mogłem zrozumieć – że na własne oczy widział bilet tego domnula,8 pani z  dzieckiem, siedząca przy oknie, potakiwała gorąco; pan w  meloniku gestykulował jak aktor, a  uczeń w  czapce ze znaczkiem Straja Tsari piszczał, jakby go kto ze skóry obdzierał. Nic to jednak nie pomogło i  Pryszczyk ujęty pod ramię przez władzę powędrował wraz z  paczkami do służbowego przedziału, aby zapłacić czterokrotną cenę biletu. Żal mi się go zrobiło, a  uczucie to widocznie podzielali nasi towarzysze podróży, bo długo jeszcze nie mogli się uspokoić i  gorąco dyskutowali o  krzywdzie, jaka spotkała w ich kraju sympatycznego etranżera. Pryszczyk zaś nie wracał. Torpeda zatrzymała się na stacji w  Mizil, gdzie nikt nie wysiadł z  wyjątkiem kontrolera w  wygalonowanym mundurze. Obserwowałem go przez okno: pobiegł do bufetu i  wrócił dźwigając sześć butelek piwa. Do wagonu wtłoczyło się jeszcze z  dziesięć osób, a  Pryszczyka nie było widać. Ruszyliśmy. Konduktor też się nie pokazywał. Zygmunt zaczął przypuszczać możliwość rabunkowego morderstwa w  przedziale służbowym na osobie naszego Guliwera... Postanowiliśmy to zbadać i  przepchnęliśmy się z  trudem na przód torpedy. Zygmunt skradał się do oszklonych drzwi przedziału jak sam Sherlock Holmes. Pokazał mi odcisk brudnych palców na mosiężnej klamce, kurz na podłodze i  zmiętą gazetę w  kącie korytarza... Kręcił głową i  marszczył czoło. – To daje do myślenia – oświadczył. Usiłowaliśmy zajrzeć do przedziału, ale okna były zasłonięte. Przez szparę widać było tylko zgodnie kołyszące się na wieszaku: mundur ze złotymi guzikami konduktora i  wyświecony smoking Pryszczyka. – No, no – szepnął Zygmunt. – Kto by to przypuszczał. – Co? – zapytałem, szalenie zaintrygowany. Ale Zygmunt milczał, ważąc wnioski i  dedukcje. Nie śmiałem mu przerywać. Wypaliłem papierosa i  właśnie otwierałem okno, żeby wyrzucić niedopałek, gdy wagon wpadł na pierwsze zwrotnice torów stacyjnych Ploeszti. Zaczęły go sobie podawać: na prawo, na prawo, na lewo i  znów na prawo, aż mną rzuciło od ściany do ściany. Upuściłem cygarniczkę, schyliłem się, aby ją podnieść i  – o  zgrozo! – ujrzałem strugę krwi wypływającą spod zamkniętych drzwi służbowego przedziału... – Patrz! – szarpnąłem Zygmunta za portki w  pomidorową kratę. – Co to jest? – Piwo – odrzekł z  flegmą. – Chodźmy. Ochłonąłem widząc jego spokój, choć nie bardzo jeszcze wiedziałem, co mam o  tym myśleć. Ale torpeda już zgrzytała hamulcami i  po chwili stanęła. – Ploeszti! – darł się ktoś za oknem. Wysiedliśmy. Za nami wyskoczył kontroler, pognał do bufetu, porwał stamtąd sześć butelek piwa i  wracał trochę rozfalowanym, ale szybkim krokiem. Obejrzałem się na wagon. W  oknie służbowego przedziału objęci przyjacielskim uściskiem stali konduktor bez kurtki i  Pryszczyk z  powiewającym czerwonym krawatem. Każdy z  nich w  wolnej ręce dzierżył butelkę. Odwróciłem się prędko i  poszliśmy zobaczyć rozkład jazdy autobusów. Najbliższy odchodził za godzinę. W  Bukareszcie mógł być najwcześniej za trzy godziny... – Pryszczyk dojedzie torpedą w  trzy kwadranse – westchnął Zygmunt. – Ale zapłaci dwa tysiące lei kary i  wsadzą go do kryminału – dodałem pocieszająco. – Zapłacił z  pewnością za sześć butelek piwa – odparł Zygmunt melancholijnie. – Następne sześć postawił kontroler. O  żadnej karze ani nawet o  bilecie mowy nie ma. A  już ci dwaj go przeszwarcują, jak lepiej nie można. Cóż? Chodźmy na kawę. Poszliśmy. 6. Obóz w  Dobrudży Zmyto nam głowy w  attachacie za nadmiar inicjatywy i  kazano wrócić do Tulczy, by zająć się wysyłką ludzi do Francji; przede wszystkim podchorążych, podoficerskiego personelu latającego i  co młodszych mechaników specjalistów. My mieliśmy wyjechać dopiero później. Spojrzeliśmy na siebie ponuro i  z twarzami czarnymi jak noc poszliśmy najpierw na wino, a  później na dworzec kolejowy – spełnić rozkaz. W Tulczy – małym miasteczku nad Dunajem w  Dobrudży – zastaliśmy kompletny bałagan. Nie było co jeść, nie było gdzie spać, zarządzenia krzyżowały się i  przeczyły jedne drugim, ludźmi nikt się nie opiekował i  rozprzężenie groziło zupełną utratą panowania nad kilkutysięczną masą lotników tu zgrupowanych. Jednego dnia mieliśmy remontować zrujnowane koszary rumuńskie na zimowe leże; drugiego dnia już-już mieliśmy jechać do Severin; trzeciego dnia miano skoncentrować nas w  Transylwanii; czwartego dnia – oddzielić oficerów od szeregowych; piątego znów zostawaliśmy wszyscy w  Tulczy... Tak samo było z  wyżywieniem ludzi, podobnie z  rejestracją samochodów, z  wypłatą poborów, z  ewidencją, z  kompetencjami władz polskich, rumuńskich, policyjnych i  wojskowych. Toteż gdy wreszcie uporządkowaliśmy jako tako koszary, gdy zorganizowaliśmy łudzi, dostawę żywności, kuchnie itd., gdy, jednym słowem, przygotowaliśmy się do spędzenia zimy w  Tułczy, nagły rozkaz załadowania czterech tysięcy ludzi do trzydziestu wagonów, i  to w  czasie niespełna godziny, celem wyjazdu w  nieznane, na nowe miejsce postoju, wcale już nas nie zdziwił. Wiadomo było z  góry, że rozkaz musi ulec zmianie, bo do trzydziestu wagonów zmieści się najwyżej tysiąc dwieście chłopa z  bagażem. Wiadomo było, że wagonów na czas nie będzie i  że załadowany transport poczeka na stacji dziesięć godzin, zanim ruszy... W praktyce okazało się dodatkowo, że wagony podstawiono dopiero nazajutrz, że podstawiono ich siedem i  że władze rumuńskie nie wiedzą, dokąd nas zawieźć. Dopiero trzeciego dnia pod wieczór otrzymałem nowy rozkaz załadowania mego oddziału, złożonego w  większości z  podchorążych (w sile około trzystu ludzi), i  wyjazdu wraz z  pięciu oficerami do wsi Sarighiol w  pobliżu granicy bułgarskiej, gdzie miano nam przygotować kwatery. Przezornie zabrałem z  koszar, co się tylko zabrać dało: kuchnię, trochę prowiantu, maty służące ludziom za posłania i  – po piekielnej awanturze z  władzami rumuńskimi – ciężarowy samochód, który wysłałem naprzód z  kwatermistrzami, nie łudząc się ani przez chwilę, żeby Rumuni mieli istotnie przygotować nam kwatery w  owym Sarighiolu. Jechaliśmy koleją całą noc, potem zaś szliśmy pieszo osiemnaście kilometrów od stacji kolejowej Hamangea po okropnej drodze, poprzedzani przez tabor złożony z  dwunastu chłopskich furek, na których jechały nasze rzeczy i  trzęśli się chorzy. Pogoda była słoneczna, dzień – trzynasty października – niemal upalny. Mijaliśmy wsie tonące w  błocie, połamane, pozawalane mosty i  mostki, puste pola i  nędzne, źle uprawiane winnice albo jeszcze nie zebrane łany kukurydzy. Kraj wydawał się smutny: bezdrożny, zaniedbany, rzadko zaludniony, biedny, choć tłuste gleby, niemal w  połowie leżące odłogiem, mogły stanowić nie lada bogactwo. Ziemia, zaledwie ruszona pługiem, nigdy nie nawożona, rodziła przecież wielekroć więcej, niż wart był trud rolnika jej poświęcony.) Chaty – ładne, czyste i  zgrabne, ulepione z  gliny i  wybielone wapnem – stały, jak wszędzie w  Dobrudży, wśród krzywych, walących się murków z  kamienia, wśród trzcinowych pognitych płotów, czerniejąc otworami okien często pozbawionych szyb. Otaczały je byle jak sklecone szopy, chlewy, obórki, walące się, z  dziurawymi dachami, z  prześwitującymi ścianami, garbate, koślawe. Gorsae wrażenie czyniły na pół w  ziemię wkopane, z  dala od „reprezentacyjnych” domków umieszczone kuchnie. Przybudowane do chlewa lub do obórki, z  oknami zatkanymi wiechciem kukurydzy albo gazetą, stanowią one właściwe mieszkanie gospodarza i  jego licznej zwykle rodziny. Niepodobna sobie wyobrazić zaduchu i  brudu, jaki wewnątrz takiej nory panuje. Składa się ona z  ciasnego przedsionka, w  którym prawie całą podłogę zajmuje gliniane palenisko pod okapem mającym ujście do komina. Tu zimą tli się ogień z  wysuszonego baraniego nawozu, którego wysokie sterty stoją tuż przy obórce. Małe drzwiczki prowadzą z  przedsionka do izby o  nieco niższym poziomie. Izba jest tak niska, że stojąc w  niej, głową dotyka się pułapu. Małe okienka, pozaklejane gazetami, wpuszczają nieco światła, które pozwala dojrzeć brudną podłogę z  gliny i  takież podwyższenie wzdłuż ściany przylegającej do komina. To podwyższenie” przykryte cienką, trzcinową matą, stanowi wspólne łoże, ławę, stół – jednym słowem – całe umeblowanie izby. Jada przy nim, siedzi lub sypia na nim cała rodzina. Biały, zwykle trzyizbowy dom z  ładnym ganeczkiem lub werandą, zwrócony zawsze bokiem do ulicy, a  frontem do podwórza, jest nie zamieszkany i  służy tylko do wielkich uroczystości rodzinnych i  do przyjmowania gości. Gliniane podłogi pokryte są w  nim matami, na ścianach wiszą kilimy o  pożerających się wzajem, wściekłe skłóconych barwach, stoją pod ścianami kulawe ławki, jakiś rachityczny stół pośrodku i  czasem, ale to bardzo rzadko, wielki gliniany piec, opalany z  zewnątrz. Panuje tu względna czystość, okna są duże i  często mają całe szyby. Sarighiol jest zupełnie podobny do wszystkich wsi w  Dobrudży. Mieszkają w  nim prawie wyłącznie Bułgarzy. „Większość” rumuńską stanowią pop, nauczyciel i  żandarm. Poza tym jest jeszcze sklepikarz Niemiec i  dwie czy trzy rodziny rosyjskie. Kwater oczywiście nie było, a  wysłany przeze mnie oficer z  trzema podchorążymi na próżno o  nie zabiegał u  primara9 i  żandarma, bo obaj ci dygnitarze nic nie wiedzieli o  mającym nastąpić naszym przybyciu. Bułgarzy, brodaci, w  baranich czapach, bronili wejścia do swych chat, wyraźnie zrozpaczeni naszym najazdem. Pod osłoną żandarmskich bagnetów wprowadzałem tam moich ludzi... Do pilnowania nas wyznaczono porucznika Grossu. Był to mały, koślawy człowieczek z  bielmem na oku, wiecznie pijany, cuchnący potem i  samogonem z  winogron. Utrzymywał, że mówi po francusku, ale myślę, że każdy Murzyn z  Sudanu mówi tym językiem lepiej niż on. Już po kilku dniach pobytu w  Sarighiolu zorientowałem się, dlaczego bułgarska ludność wsi przyjęła nas tak nieprzychylnie. Da kwatery Grossu codziennie przynosił jego ordynans (obdarty, brudny, bosy sołdat) pełną kobiałkę jaj, kur, winogron, sera i  wszelkich produktów spożywczych, rekwirowanych prawem kaduka u  chłopów. To samo robił plutonowy żandarm i  tak samo żywili się jego podwładni. Haracz w  naturze – papierosami, naftą, masłem i  kawą płacili sklepikarze, a  wódką – właściciel małej gorzelni. Ogólnie przypuszczano, że Polacy zażądają takich samych koncesji dla siebie, co dla wsi byłoby katastrofą. Oczywiście za wszystko płaciliśmy gotówką, zorganizowaliśmy dostawę prowiantów z  rumuńskich wojskowych magazynów w  miasteczku powiatowym Babadag i  prowadziliśmy własną kuchnię. Wyniki takiego postępowania nie dały na siebie długo czekać. Nasi mechanicy po prostu z  nudów zabrali się do naprawy bron, pługów, maszyn do szycia i  wszelkich narzędzi swoich gospodarzy. Trzej brygadziści wraz z  podchorążym, inżynierem od konstrukcji lotniczych, wyremontowali gorzelnię. Chłopcy kupili i  powprawiali szyby do wszystkich okien w  swoich kwaterach. Uruchomiliśmy nieczynną od wielu lat „baję” (łaźnię). W  izbie chorych nasi lekarze zorganizowali przychodnię dla ludności. Potem ludzie zaczęli jeździć do robót w  polu, że zaś każdy Polak pracował za czterech – karmiono i  pojono ich z  wdzięcznością i  atmosfera z  dnia na dzień zmieniała się na naszą korzyść. Wreszcie Grossu, zaniepokojony naszą komitywą z  Bułgarami, napisał raport do Babadag, pochwalając zresztą ostrożnie tę działalność. Potem przyszedł do mnie i  wydoił flaszkę mojego rumu w  dowód sympatii dla Polski, którą wyrażał w  języku już zgoła niezrozumiałym, jakkolwiek w  jego mniemaniu miał to być ciągle jeszcze język Racine’a i  Balzaca. Musiałem nauczyć się kilku najkonieczniejszych zwrotów po rumuńsku, żeby się jakoś z  nim dogadać. Niezły był to zresztą człowiek ten nasz Grossu. Toteż po zorganizowaniu łączności z  Babadag, gdzie ulokowało się nasze dowództwo z  pułkownikiem Liebichem na czele i  gdzie mieliśmy centralę cywilnych ubrań oraz paszportów, obóz topniał szybko i  bez wielkich trudności. Władze rumuńskie zorientowały się jednak, że Polacy przeciekają im między palcami, i  nasłały mnóstwo żandarmów na wszystkie nasze obozy, na drogi, na stacje kolejowe, na etapowe punkty ucieczki. A  na czele żandarmów przybył do Babadag płk Zoicaro. Wyjeżdżając z  Tulczy wiedziałem o  nim tylko tyle, że zdołał wreszcie – w  przeciwieństwie do swego poprzednika – jako tako uporządkować rozpuszczoną bandę, jaką niewątpliwie wydać się wówczas musiały nasze pomieszane i  zdezorganizowane rozbitki oddziałów stacjonujące w  tym garnizonie. Jego drakońskie zarządzenia i  brutalność wywoływały wśród nas liczne odruchy niechęci, a  później urosły w  wersję o  sadyzmie, który mu przypisywano. Istotnie Zoicaro wpadał we wściekły gniew przy lada okazji lub zgoła bez powodu, ilekroć zdarzyło mu się rozmawiać z  Polakiem. W  obecności płka Liebicha na ulicy sprał po twarzy rumuńskiego żandarma za jakieś drobne uchybienie, a  chłopa na szosie za to, że nie dość szybko zjechał z  drogi przed jego samochodem. Dał w  pysk swemu adiutantowi i  nieraz pokrwawił nosy swoim ordynansom. Jednym słowem – typ zbliżony do oficera rosyjskiego z  carskiej armii. Nasz Grossu drżał przed nim jak liść, plutonowy żandarm bladł usłyszawszy jego imię, Zygmunt zgrzytał zębami, klął po angielsku i  po włosku (oraz w  trzech innych niezrozumiałych językach) i  przysięgał, że mu w  łeb strzeli przy pierwszej okazji, niech tylko Zoicaro do nas przyjedzie. Jakoż przyjechał. Grossu zgłupiał do reszty i  był prawie nieprzytomny z  nadmiaru służbistego strachu; żandarm wytrzeźwiał w  okamgnieniu, choć pił od rana w  karczmie; Zygmunt zaś, dowiedziawszy się o  inspekcji, znikł z  horyzontu i  w żaden sposób nie można go było odszukać. Mimo więc, że byłem niezdrów, poszedłem sam stawić czoło groźnej osobistości. Wyobrażałem sobie pułkownika Zoicaro jako złośliwego gnoma o  żółtej twarzy i  złych, biegających oczach, parskającego jeśli już nie dymem i  ogniem siarczanym, to w  każdym razie żółcią. Ten, którego ujrzałem przed primarią, istotnie był żółtawy na chudej twarzy o  zapadłych policzkach, ale poza tym bynajmniej nie wyglądał groźnie. Nosił pince-nez, wybałuszał głupkowato oczy i  gadał prędko po rosyjsku, na próżno usiłując nadać swemu głosowi ton nie znoszący oporu. To ma być on?! – pomyślałem rozczarowany. Ale w  tej chwili w  drzwiach primarii ukazała się masywna postać innego oficera i  choć wyglądał zgoła inaczej niż moje o  nim wyobrażenie, to jednak tym razem nie miałem żadnych wątpliwości: to był Zoicaro. Na czerstwej twarzy o  szpakowatych wąsach i  krzaczastych brwiach malowała się energia starego żołnierza. W  złych, zimnych oczach leżała chmura, z  której lada chwila mogły ukazać się błyskawice gniewu. Pomyślałem, że ten pułkownik istotnie może wzbudzać lęk, zwłaszcza u  ludzi tego typu co nasz Grossu. Zdałem mu raport, zupełnie zresztą fałszywy, podając ilość ludzi na dwustu siedemdziesięciu, podczas gdy było ich stu osiemdziesięciu niespełna. Grossu potwierdził, że jest nas tylu, i  zameldował, że sprawdzał wraz ze mną obecność na kwaterach tych, którzy jako chorzy nie przybyli na zbiórkę. („Chorych” wyznaczyłem poprzednio i  Grossu istotnie liczył ich wraz ze mną, ale nie przyszło mu nawet do głowy, że „ozdrowieją”, aby uzupełnić na zbiórce brakujące stany.) Tymczasem zaczął padać deszcz. Pułkownik milczał lub rzucał bladej cytrynie w  pince-nez krótkie rozkazy. Cytryna za każdym razem aż przykucała pod ciężarem tych słów i  ołowianego wzroku Zeusa z  Babadag, po czym prędko, obszernie i  wyniośle tłumaczyła mi po rosyjsku, o  co chodzi. Chodziło przede wszystkim o  rozkaz rumuńskiego Ministerstwa Obrony Narodowej, który miałem odczytać przed frontem mego zgrupowania. Rozkaz napisany był po rumuńsku i  „przetłumaczony” na język polski przez władze ministerialne. Przytaczam ważniejsze jego ustępy: „Oficerowie, Podoficerowie i  Żołnierze Polskie! Los zechciał, aby się znajdowali na terytorii Rumunii na położeniu uchodźców wojennych. Rząd i  Naród Rumuński uczynili wszystko, aby zabezpieczyć wasze jak najmożliwiej człowiecze przyjęcie w  ramach reguł i  obowiązków międzynarodowych nawiązanych przez sytuację. Dlatego też, aby ulżyć życie wasze, są przyjęte miary zakwaterowania was, rozdzielając w  innych miejscach łóżko z  żołnierzem rumuńskim, w  innych zaś miejscach część wojska rumuńskiego została zakwaterowana u  obywateli, aby zaproponować wam koszary... Zawiadamiamy was tą drogą, że jest nie zbędnie, aby swoje się trzymali jako internowane wojskowe i  posłusznie wypełniali wszystkie zarządzenia co do porządku, jakie panować musi. Czynności nieprzyjazne, k  szczęściu pojedyncze, przeciw kraju, który was przytulił, są nie do pojęcia. Proszę wszystkich bacznie pilnować, aby odkryć agitatorów i  zdać im dowódcę obozu, żeby kara była skierowana przeciw winowajców, a  nie całego obozu. Ci, którzy nie będą wypełniały zarządzenia dowódcy obozu, będą ukarany... Apeluje do wyrozumiałości żołnierzy polskich, aby zrozumieli położenie i  zachowaliby się w  ten sposób, aby ostrzegać się incydentów z  przykremi skutkami, wiedząc, ze będą przejęte energiczne miary przeciw tych, którzy zapominają, że so wojskowe i  nie wchodzą w  ramy duchu porządka i  dyscypliny. Minister Obrony Narodowej Generał Dywizji I. Ilcusu” Czytałem ten utwór wolno, z  trudem chwytając jego sens i  ubierając treść we własne zdania, aby nie wywołać śmiechu moich oficerów i  żołnierzy. Dobrnąłem jakoś do końca, zyskując w  oczach audytorium nie lada poważanie, gdyż przypuszczano, że. tłumaczę tekst francuski na polski. Gdy skończyłem, deszcz lał jak z  cebra. Zapowiedziano mi jeszcze, że osobiście będę odpowiedzialny za ucieczkę każdego żołnierza, że czeka mnie sąd wojskowy, więzienie itd. i  że płk Zoicaro potrafi schwytać każdego, kto się ośmieli opuścić obóz. Zanotował sobie stan ludzi, popatrzył swoim ciężkim wzrokiem na Grossu i  zabierał się już do odjazdu, gdy z  opłotków wyłonił się wielki parasol, a  pod nim pop, który przyszedł prosić nas na filiżankę kawy i  na wino. Było to po mojej myśli. Wysłuchałem pogróżek z  udaną obojętnością, ale doskonale wiedziałem, że brak mi około stu ludzi i  że prędzej czy późnej się to wyda. Nie mogłem zresztą zaniechać dalszej ich wysyłki i  przemyśliwałem, w  jaki sposób tego dokonać i  jak samemu uniknąć więzienia. Nie miałem pojęcia, co powiem groźnemu Zeusowi z  Babadag i  czy w  ogóle co wymyślę, ale chciałem porozmawiać z  nim „przez stół”, wiadomo bowiem, że przy stole i  przy winie rozmawia się inaczej niż przed frontem. Chciałem go poznać z  innej, nie służbowej strony. Chciałem się zorientować, co się da u  niego osiągnąć i  w jaki sposób. Pchnąłem więc sierżanta-szefa do Zygmunta, żeby go o  wszystkim powiadomić i  żeby na tę noc w  każdym razie wstrzymać wysyłkę ludzi z  obozu, i  – poszedłem do popa. Pop, młody, przystojny mężczyzna, wyjątkowo inteligentny i  wykształcony, bardzo mi sprzyjał. Wiele rzeczy rozumiał, sporo o  naszych sprawach wiedział, a  Jeszcze więcej się domyślał. Mówił dobrze po francusku, do swojej ojczyzny odnosił się z  mieszaniną pogardy i  pobłażania, ale może i  kochał ten na pół ucywilizowany kraj, bo dla Sarighiolu pracował rzetelnie, niczym misjonarz kultury i  samarytanin na wysuniętym kresowym posterunku. Poza tym – miał złą żonę, ale za to dobre wino i  bardzo dobrą kawę. Piliśmy właśnie to wino, rozmawiając o  potrzebach i  brakach obozu, o  malarii (na którą nb. choruje tu trzy czwarte ludności) i  o konieczności zainstalowania w  kwaterach pieców na zimę, gdy zjawił się Zygmunt. Trochę mnie zdziwiło jego przyjście, ale zgłupiałem zupełnie, gdy po przedstawieniu się pułkownikowi i  po wymianie pierwszych obojętnych zdań przyjaciel mój z  tajemniczą miną wyjawił powód swej wizyty. – Wiem – rzekł stłumionym głosem – że pan pułkownik Zoicaro postanowił ukrócić niesubordynację naszych żołnierzy... Cóż? My rzeczywiście nie jesteśmy w  stanie zapobiec ich ucieczkom, ale chcielibyśmy panu pułkownikowi dopomóc. Tu łypnął na mnie spode łba i  kopnął mnie w  kostkę pod stołem. Omal nie wzruszyłem ramionami na taką dyplomację. – Jesteś głupi bawół – mruknąłem po polsku. – Co ci strzeliło do łba? – Właśnie – podjął Zygmunt po rosyjsku, uśmiechając się słodko do cytrynowej glisty, która tłumaczyła jego słowa na rumuński i  zerkała na mnie podejrzliwie. – Właśnie kapitan polecił mi szczegółowiej to panu pułkownikowi przedstawić. – Tu ponowne kopnięcie, tym razem w  łydkę. – Otóż słyszałem, że pan pułkownik na szczęście rozporządza większą ilością żandarmów... Zrozpaczony, robiłem dobrą minę do tej złej gry i  zainteresowałem się ze swej strony dyslokacją posterunków, ale Zygmunt nie dał mi dojść do słowa. – Nie przeszkadzaj! – warknął. – Przecież widzisz, że robię ich na szaro. – Kretyn jesteś – odrzekłem uprzejmie. – Oni nas zrobią na szaro. On zaś przysunął się bliżej z  krzesłem do pułkownika i  oświadczył konfidencjonalnie, że pragnie mu się zwierzyć, ale to w  najgłębszej tajemnicy i  żeby nikt słówka o  tym nie pisnął, bo może się nie udać. Zoicaro słuchał dość obojętnie. Żółty adiutant poprawiał co chwila pince-nez i  przyglądał się nam coraz podejrzliwiej. – Dowiedziałem się – ciągnął Zygmunt – o  planie ucieczki... Poderwało mnie. Zwariował chłop! – pomyślałem. Ale byłem bezradny, bo samym wzrokiem nie udało mi się zasztyletować zdrajcy. Zoicaro zainteresował się nagle, żółty strzygł uszami jak koń, a  Zygmunt zapewne pękał wewnętrznie z  dumy i  rozkoszował się wywołanym efektem, robiąc obojętną minę, co osiągał przez kombinację podnoszenia brwi, marszczenia czoła i  spuszczania powiek. – O  jakiej ucieczce pan mówi? – spytał Zoicaro. – Podsłuchałem rozmowę – odrzekł Zygmunt. – Naturalnie zupełnie przypadkowo – usprawiedliwił się zaraz. – Czyją? – nacierał tłumacz, coraz bardziej zaciekawiony. Zygmunt się nie śpieszył. Zapalał papierosa i  łypał na mnie swymi niebieskimi oczyma, w  których, jak zawsze, czaiła się wesołość. – Ryba bierze – powiedział do mnie. – Gruba ryba – mruknąłem. – Może połknąć haczyk, wędkę i  rybaka, patentowanego osła. – Kapitan ma zupełną rację – oświadczył mój przyjaciel. – Musimy panu pułkownikowi całkowicie zaufać. Bodaj cię rekin zjadł – pomyślałem. – Koło stu naszych żołnierzy ma dziś w  nocy uciec z  Sarighiolu – wypalił Zygmunt, tym razem po rumuńsku. – Co?! – zerwał się Zoicaro. – Co?! – pisnął tłumacz. – Co takiego?! – zdumiał się Grossu i  zamarł w  bezruchu z  otwartą gębą. Omal i  ja nie zapytałem „Co takiego?”, ale zorientowałem się wreszcie. – Ryba wzięła – rzekłem z  uznaniem. – To nie jest źle pomyślane. Zaczęliśmy dalej działać wspólnie. Trzej rumuńscy oficerowie nie mieli już żadnych wątpliwości, że postępujemy względem nich lojalnie i  że nawet jeżeli poprzednio nie przeciwdziałaliśmy ucieczkom, to przecież teraz, wobec perspektywy więzienia, będziemy sypali własnych ludzi. Tylko pop spoglądał na nas niechętnie i  jakby z  pogardą. Zoicaro i  jego adiutant klepali nas po ramionach, zaręczali, że będą mieli obfity połów i  że nie minie nas nagroda. Pułkownik nas nie opuszczał. Żółtek zatelefonował po rezerwę żandarmerii, która przybyła o  zachodzie słońca i  według jego wskazówek cichaczem i  w wielkiej tajemnicy obstawiła wieś gęstym kordonem. Żandarmów było tylu, że mysz by się nie prześliznęła przez ich łańcuch. Prócz tego na wszystkich drogach czatowały zdwojone i  potrojone posterunki, a  po wsi krążyły patrole. – Obawiam się, czy to nie zwróci uwagi naszych żołnierzy – powiedziałem do pułkownika. – Mogą zaniechać ucieczki tej nocy, zwłaszcza że jest księżyc. Lekceważąco machnął ręką. – Jeżeli kiedy, to właśnie dziś będą się starali uciec – odrzekł. – Wiedzą, że później będzie jeszcze trudniej. A  jutro zrobimy rewizję: oni muszą tu gdzieś mieć cywilne ubrania. – Z  pewnością – wtrącił Zygmunt. – Tylko tak pochowane, że ich nie można znaleźć. Rozeszliśmy się wreszcie. Zoicaro odprowadził mnie do kwatery, przed którą, ku memu zdziwieniu, stał rumuński żołnierz z  karabinem. – Czy to ma znaczyć, że jestem aresztowany? – zapytałem pułkownika. – Skąd znowu! To tylko tak... Widzi pan: zwalniam pana na tę noc od wszelkiej odpowiedzialności. Ja sam odpowiadam dziś za każdego pańskiego żołnierza, ale – pan rozumie? – muszę mieć swoje środki ostrożności. Prosił, żebym mu tego nie brał za złe i  żebym nie wychodził z  domu do rana. Jutro posterunek zostanie ściągnięty. Życzył mi dobrej nocy, a  ja jemu pogodnych marzeń i  rozstaliśmy się. Byłem pewien, że Zoicaro nie będzie spał do jutra, i  nie myliłem się: przez całą noc obchodził posterunki i  taplał się w  błocie po polach i  drogach. Jeżeli zaś miał jakieś marzenia, to zapewne p  stu schwytanych uciekinierach, a  te nie spełniły się widocznie, bo Zeus z  Babadag był nazajutrz wściekły. Żołnierze, którzy pilnowali kwater moich oficerów i  mojej, mieli posiniaczone twarze i  pokrwawione nosy. Pokazał mi ich mówiąc: – Tak u  nas w  wojsku karze się niedbalstwo. Ktoś musiał uprzedzić Polaków o  moich zarządzeniach. Cóż pan o  tym myśli? – spytał sarkastycznie. Krew uderzyła mi z  lekka do twarzy, ale się pohamowałem. – Jestem wdzięczny panu pułkownikowi za pokazanie mi, jak rumuńscy oficerowie biją swoich żołnierzy po mordzie – odpowiedziałem. – Gdyby mi ktoś przedtem opowiadał, że taka rzecz jest jeszcze gdziekolwiek w  Europie możliwa, nie uwierzyłbym. U  nas oficer poszedłby za to pod sąd. To go doprowadziło do wybuchu wściekłości. Nie będzie słuchał moich pouczeń. Polska armia? Polska armia uległa Niemcom w  ciągu trzech tygodni! Odpowiedziałem, że rumuńska uległaby w  ciągu trzech dni, gdyby się w  ogóle biła. Nic już na to nie powiedział, tylko zgrzytnął zębami. Potem zapytał, czy zbiórka gotowa, i  poszedł ze mną odebrać raport i  sprawdzić stan. Tak jak przewidywałem, stawiło się na plac alarmowy wszystko, co żyło, z  wyjątkiem rzeczywiście chorych, którzy leżeli w  małym szpitaliku, urządzonym obok plebanii. Razem było na zbiórce stu siedemdziesięciu dwóch ludzi. – Gdzie reszta? – zapytał tłumacz. Wzruszyłem ramionami, a  Zygmunt sprężyście zameldował, że jest siedmiu chorych i  dwóch kucharzy. Zoicaro wezwał żandarmów i  kazał przeszukać wieś. Nie znaleziono oczywiście żywego ducha. Rewizja też nie dała wyników, bo ubrania cywilne zawczasu zostały dobrze ukryte przez Zygmunta. Wtedy zdumienie ogarnęło Rumunów: jak to?! Więc pomimo kordonu, pomimo uprzedzenia ich przez nas, pomimo że czuwali i  że sam groźny Zoicaro nie zmrużył oka węsząc i  obchodząc przez całą noc obóz, tych stu zdołało zbiec?! Zeus z  Babadag nie wierzył własnym oczom. – Jak? Którędy? Jakim cudem? – pytał to swego adiutanta, to Grossu, to znów miejscowego żandarma. Podejrzewał ich wszystkich. Podejrzewał swoich żołnierzy, mnie, Zygmunta i  popa. Do południa wisiał przy telefonie w  nadziei, że przecież gdzieś kogoś złapie na drodze, w  autobusie, w  pociągu lub na stacji. Na próżno... Stu ludzi wpadło jak kamień w  wodę. Więc spokorniał i  zaczął z  innego tonu. Najpierw do Zygmunta, bo ja byłem bardziej obrażony: – Dlaczego oni uciekają? Czego im tu brak? Mają przecież co Jeść, nie potrzebują pracować i  są bezpieczni. I  – dokąd uciekają? – Bo ja wiem – wzruszył ramionami Zygmunt. – A  rozkosznie to tu u  was nie jest. Zoicaro całkiem zmiękł, obiecał przysłać piecyki i  lepszą żywność, potem zaś mnie zaatakował: – Pan musi wiedzieć, dokąd i  po co oni uciekają. Zastrzegłem się, że o  niczym nie wiem, ale wytłumaczyłem mu, że Polacy potrafili uciekać z  Syberii na Madagaskar, żeby mieć wolność i  żeby o  nią walczyć. Że dla nas wojna się nie skończyła, zmieniły się tylko pola bitew. – Hm – powiedział zamyślony. – Więc trzeba się spodziewać, że i  pan prędzej czy później pojedzie do Francji? – Zawiadomię pana pułkownika pocztówką z  drogi – odpowiedziałem. Uśmiechnął się i  podał mi rękę. 7. Góra Ojca Wkrótce po wizycie Zeusa z  Babadag rozchorowałem się ciężko. Rzuciły się aa mnie dyzenteria, grypa, zapalenie ucha i  malaria, wszystkie razem. Były takie chwile, kiedy myślałem, że już wyciągnę kopyta i  że mnie pochowają na bagnistym sarighiolskim cmentarzu. Żegnałem się w  myśli z  najdroższymi, którzy zostali w  kraju, a  czarne myśli i  troska o  ich los łączyły się z  gorączkowymi majaczeniami. Nie miałem o  nich żadnej wiadomości; nie wiedziałem, czy żyją, i  gryzłem się tym okropnie. Wymigałem się Jednak od śmierci. Tylko byłem tak osłabiony, że nie czułem się już na siłach dowodzić obozem. Zostało w  nim zresztą zaledwie osiemdziesięciu ludzi, którymi mógł dalej kierować Zygmunt. Grossu martwił się tym bardzo i  na pociechę chował do własnej kieszeni żołd wypłacany przez Rumunów, fałszując stany ewidencyjne według moich wskazówek. Zoicaro był bezsilny; żandarmi albo brali od nas łapówki, albo nie mogli nam przeszkodzić, bo chłopi stali po naszej stronie: uprzedzali mnie o  mających się odbyć rewizjach, wywozili furmankami ludzi aż pod Konstancę i  ukrywali zbiegów u  znajomych w  okolicy w  razie potrzeby. W tych warunkach postanowiłem odpocząć parę tygodni i  otrzymawszy zezwolenie Delegatury Polskiej waz władz rumuńskich, przeniosłem się do Babadag. Baba-Dag po turecku Góra Ojca. Wznosi się stromo nad miasteczkiem tej samej nazwy, które rzekomo za tureckich czasów liczyło około sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców, teraz zaś liczy niespełna sześć tysięcy. Wznosi się stromo od wschodu, pokryta gęstym, splątanym, jakby w  śmiertelnych konwulsjach zamarłym dębowo-bukowym lasem. Karłowate pokurcza dębów, krzywe, powyginane, poskręcane, niskie, mieszają się z  takimiż bukami, z  chaszczami krzaków i  czernieją skołtunionym kożuchem od podnóża aż po szczyt Góry Ojca. Wydaje się ten las nie do przebycia, tak jest gęsty, strzępiasty, dziki. Wrósł w  płytką warstwę gleby na skałach, których zielonawe łysiny, tylko tu i  ówdzie deszczami obmyte z  gliniastej ziemi, wystają po bokach szosy, co wije się krzywo, dziurawa, zbudowana byle jak, unosząca ni z  tego, ni z  owego raz lewą, raz prawą burtę, jakby zamierzała zrzucić ze swego grzbietu każdego, kto by po niej jechał. Gdy mokry jesienny wiatr wieje od Morza Czarnego i  pędzi niskie, ciężkie od wilgoci chmury, Góra Ojca nurza garbaty grzbiet w  obłokach i  potężnymi barami stara się zatrzymać ich pochód. Szare chmurzyska długo kłębią się nad nią, nim wreszcie przewalą się przez szczyt i  runą w  dół po zboczu, aż do podnóża, na którym rozsiadło się miasteczko. Wtedy zaczyna mżyć deszcz. Pada niemal codziennie, a  jeśli nie pada, to wisi w  wilgotnym powietrzu lub osiada mgłą na dachach, na bezlistnych drzewach, na niskich murach z  kamienia, na koślawych uliczkach. Babadag tonie w  błocie i  w biedzie. Nigdy nie naprawiane, zapadające się dachy z  grubych, obrosłych mchem dachówek, niezdarnie wykonanych i  nieporządnie ułożonych. Okna zabite zmurszałymi deskami lub zatkane przegniłymi badylami kukurydzy. Drzwi krzywo wiszące na połamanych zawiasach. Niskie murki z  kamieni ułożonych jedne na drugich, walące się bądź na zewnątrz, bądź do wewnątrz zdziczałych sadów i  niechlujnych ogródków zarosłych bujnie zielskiem. Ścieki cuchnące, zawsze pełne brudnej wody i  gnijących odpadków jarzyn. Jezdnie wypełnione błotem po brzegi wyboistych i  równie zabłoconych chodników. Krzywe zaułki, ślepe, strome uliczki, plugawe ściany, z  których odpada tynk, nory sklepików, rachityczne kramy, wybite szyby, ruiny dawno zawalonych domów... Nędza wygląda ze zwichrowanych ram okiennych, z  połamanych progów i  zza krzywych, spróchniałych płotów. Nędza uśmiecha się drwiąco z  zamkniętych na kłódkę, niebiesko pomalowanych drzwi Usina Electrica nieczynnej od wielu miesięcy. Opuszczony, odrapany meczet w  dużym, zachwaszczonym jak wszystkie ogrodzie spogląda z  wysoka smukłym minaretem, ale milczy: nigdy nikogo tam nie ma, nigdy żaden głos się tam nie odezwie. Za to primaria, duży brzydki dom o  pobielonych wapnem ścianach, z  wypłowiałą aż do jednolitej szarości flagą na dachu, pełen jest zawsze ludzi. Polskie samochody czekają przed wejściem. Półumundurowani rumuńscy żołnierze i  podoficerowie wpadają i  wypadają stamtąd w  pośpiechu. Brodaci chłopi – Rosjanie i  Bułgarzy, a  więc obywatele ostatniej klasy – czekają na coś pokornie i  cierpliwie, oparci o  barierę otaczającą gmach państwowy. Cóż jeszcze? – Cerkiew jak z  tektury, prosta, brzydka, otoczona zaśmieconym rumowiskiem pełnym wzgórków gruzu i  wądołów, które porastają chwastami; kilkanaście obskurnych, lepkich od brudu kawiarni i  herbaciarni; daleko na wyżynie ponury, nieproporcjonalnie wielki, szary gmach dworca kolejowego i, czasem, śmieszny trzywagonowy pociąg z  ostatnich lat XIX wieku, Jak zapomniana zabawka z  odległego dzieciństwa. Psy (całe stada psów!), świnie, kury i  gęsi brodzą w  błocie, włócząc się po zaułkach. Przejeżdżają chłopskie furmanki zaprzężone w  nędzne konie, których gospodarz nigdy nie czyści, a  karmi, o  ile się da, najrzadziej. Policjanci w  brązowych płaszczach z  czerwonymi wypustkami i  w wysokich futrzanych czapach, nadęci władzą wobec maluczkich i  uniżeni wobec możnych; żandarmi w  niebieskich połatanych bluzach; Turcy odziani w  brudne fezy, łachmany i  obwisłe w  kroku porcięta; Rosjanie, przeważnie rybacy, o  rudych lub siwych brodach i  czerwonych nosach, kupcy zbożowi i  winni, opaśli, ze złotymi łańcuszkami od zegarków na wypiętych brzuchach; szary, biedny tłum plugarów10 bułgarskich i  urzędnicy rumuńscy, węszący, gdzie by wziąć łapówkę i  załatać dziury w  domowym budżecie, załamującym się wskutek wielomiesięcznych zaległości w  wypłacie głodowych pensji... Gdy zmrok zapada, w  krzywych okienkach zapalają się kopcące lampki naftowe, a  po wyboistych, ciemnych uliczkach błądzą światełka latarń stajennych niesionych przez przechodniów. Czasem zaczyna przeraźliwie warczeć Usina Electrica, zabłysną rzadko na słupach rozmieszczone żarówki, świecą słabo godzinę lub dwie, po czym elektrownia znów się psuje i  milczy przez parę tygodni, aż do nowej próby. Czasem reflektory schlastanego błotem samochodu wyłowią z  ciemności całą ulicę Jak długa i  szeroka, przemkną pomiędzy domami i  pogrążą je w  większych jeszcze mrokach. Zaszczeka pies, fałszywie zapiszczy ręczna harmonia z  wnętrza kawiarni, zawyje wiatr i  znów się uspokoi, aż z  wolna cichnie wszystko i  Babadag usypia niewygodnym, nędznym snem biedaka, któremu dokucza zimno na twardym barłogu pod przykryciem z  łachmanów. We dnie często odzywa się z  cerkwi dzwon. Niemal co dnia, a  nieraz i  parę razy dziennie. Bije co kilka sekund po jednym tępym uderzeniu, beznadziejnie i  ponuro. To odbywa się jakiś pogrzeb. Ciągle ktoś tu umiera. Aż dziw, że to smutne miasto nie wyludniło się dotąd całkowicie: malaria, grypa i  dyzenteria hulają wśród ludzi pozbawionych uczciwej opieki lekarskiej i  zbierają obfite żniwo. Lecz kiedy w  zimowy mroźny dzień rozpogodzi się niebo, kiedy śnieg okryje brudne, umorusane miasteczko – Babadag wygląda zgoła inaczej. Ni stąd, ni zowąd dostrzegasz doprawdy ładny domek na ulicy, którą sto razy przechodziłeś i  na której, przysiągłbyś, że go nie było. Trzeba bowiem przyznać, że Rumuni są urodzonymi architektami i  gdyby nie to, iż nie naprawiają walących się płotów, murów i  dachów, że budują z  tandetnych materiałów, ich domki wiejskie i  małomiejskie swymi doskonałymi proporcjami, zgrabnymi gankami, werandami i  kolumienkami czyniłyby wrażenie prostoty i  piękna. W taki jasny, szklany dzień, kiedy powietrze zdaje się dzwonić od mrozu, Babadag uśmiecha się wysokimi głosami dzieci, które wyległy z  saneczkami na pochyłe, strome uliczki, błyszczy ścianami domów wybielonymi przez śnieg i  słońce, zasłania dyskretnie a  przemyślnie nędzę wnętrz kwiatami seronu na szybach. Jest niemal wesoły i  pogodny. Jest niemal sympatyczny i  miły. Wspiąwszy się po stromej ścieżce na szczyt Góry Ojca, można zobaczyć wielki szmat Dobrudży aż po Morze Czarne. Biały od śniegów, szeroki, rozłożysty kraj, uwieńczony na horyzoncie złocistą strzałą wody. Tam daleko jest port. A  w porcie statki. Statki, które popłyną do Francji... I ja zamierzałem popłynąć do Francji, ale stało się inaczej: w  pierwszych dniach stycznia otrzymałem rozkaz przedzierzgnięcia się w  cywila i  wyjazdu do Targu-Jiu w  charakterze „dyrektora” Angielskiego Funduszu Pomocy Internowanym Żołnierzom Polskim. Zamiast więc na wschód, do Konstancy, pojechałem na zachód, do Bukaresztu. Tam wyposażono mnie w  dokumenty, instrukcje i  pieniądze, po czym pewnego mroźnego dnia styczniowego wysiadłem z  wagonu na małym dworcu Targu-Jiu, gdzie spotkałem Alojzego T. i  gdzie później nauczyłem się pracować tak, jak on pracować potrafił. 8. Targu-Jiu Alojzego poznałem w  roku 1938 w  Łodzi. Był tam dyrektorem YMCA,11 ja zaś przyjechałem z  odczytem dla młodzieży do tej właśnie instytucji. Od razu przypadliśmy sobie do serca i  teraz w  Rumunii Alojzy najpierw dopomógł mi do przedzierzgnięcia się w  cywila, a  potem zażądał mojej pomocy. Zobaczyłem go na peronie dworca w  Targu-Jiu, jak stał w  tłumie, drobny, niepozorny, ruchliwy, i  jak patrzył bystrymi ciemnymi oczami spod jasnych, rudawych rzęs w  okna pociągu. Wydał mi się jeszcze dziwniejszy niż wówczas, gdy go po raz pierwszy widziałem w  Łodzi. Bo Alojzy przy swej niepozornej postaci ma głowę lwa: zmarszczone, szerokie czoło z  wielką grzywą jasnych złotawych włosów, głęboko osadzone, nieduże, bystre oczy, zawsze trochę zmrużone, i  trójkątną, nadmiernie szczupłą twarz o  dość szerokich ustach. Przy tym wygląda zadzierzyście, trzyma się prosto i  tę swoją lwią głowę nosi wysoko, z  godnością. Wyskoczyłem z  wagonu, a  on zobaczył mnie od razu i  bez żadnych wstępów zabrał mnie saniami do obozu, tłumacząc po drodze, co i  jak mamy robić. Gdyśmy tam przybyli, sytuacja wydala mi się rozpaczliwa. Długie szeregi drewnianych baraków otoczone gęstym kolczastym drutem, z  dala od miasta, zawiane śniegiem, w  szczerym polu. Bez światła, bez wody, bez kanalizacji, bez pieców. Sześć tysięcy żołnierzy polskich, obdartych, zrozpaczonych lub zrezygnowanych, bez opieki oficerów, wydanych na łaskę losu, pod strażą rumuńskich sołdatów. Brak jakiejkolwiek organizacji, brak opieki lekarskiej, nędzna strawa dostarczana przez złodziejskich intendentów, żadnych najprostszych nawet urządzeń sanitarnych, żadnych pism, książek, żadnej nadziei na poprawę bytu. Jednym słowem – nędza. W pobliżu, w  murowanych koszarach rumuńskich, ale całkowicie osobno i  też za drutami, był obóz internowanych oficerów, niewiele lepszy niż żołnierski. Tam przebywało trzystu naszych oficerów z  różnych rodzajów broni. Komendantem okręgu wojskowego był generał Opreseu, mały, tłusty, wesoły oficer z  dawnej austriackiej armii. Uśmiechał się do nas na poły uprzejmie, na poły podejrzliwie, kiedyśmy się u  niego zameldowali, aby mu przedstawić nasze upoważnienia, wydane przez Ministerul de Razboi12 i  przez brytyjską ambasadę. Słuchał jednym uchem tego, co mówił Alojzy po niemiecku, uścisnął nam ręce z  roztargnieniem i  spławił nas do pułkownika Dimitrescu, który dzierżył władzę nad obozami. Pułkownik Dimitrescu był zgoła inny. Inny niż generał i  niż większość rumuńskich oficerów. W  dodatku miał dobre serce, a  jego wygląd budził sympatię. Dimitrescu był wysoki, dość tęgi, ale nie gruby, czerstwy, szpakowaty, przystojny, z  jasnym, szczerym spojrzeniem i  miłym uśmiechem. Mówił doskonale po francusku, a  jak się później dowiedziałem, był prezesem Królewskiego Koła Myśliwskiego, przyjmowanym na dworze Karola, człowiekiem bogatym, wychowanym i  wykształconym za granicą. Wysłuchał nas bardzo uważnie i  życzliwie. Obiecał pomoc, ale widać było, że zdaje sobie sprawę z  trudności, jakie nas czekają. – Wasi żołnierze są zdemoralizowani – powiedział. – Warunki ich życia tutaj są złe. i  ja to dobrze rozumiem. Nasz żołnierz jest do tego przyzwyczajony. Mieszka i  jada tak samo jak Polacy, którzy tu są internowani, a  poza tym – pełni służbę. Ale wy macie inny element w  wojsku: przyzwyczajony do czystych koszar, do komfortu, o  jakim w  Rumunii nie ma co marzyć. Element inteligentny, ambitny; za to niesforny i, w  istniejących okolicznościach, bardzo trudny do prowadzenia. Ci ludzie są teraz pozostawieni samym sobie, rozgoryczeni, psychicznie załamani. W  obozie panuje anarchia. Nie chcą nic robić, nie słuchają rozkazów, a  gdy wezwałem kilku polskich oficerów, żeby zaprowadzili tu jaki taki wojskowy porządek, żołnierze omal ich nie rozszarpali w  barakach. Może wam, panowie, uda się lepiej... Potem przedstawił nas pułkownikowi Porfirianu, krwistemu grubasowi, który sprawował obowiązki komendanta obozu żołnierskiego. Porfirianu, oficer niedawno powołany ze stanu spoczynku, był z  zawodu krupierem kasyna gry w  Sinaia. Jeżeli potrafił w  tym kasynie ciągnąć takie uboczne zyski z  gry, jakie tu ciągnął ze swego stanowiska, to prawdopodobnie odłożył sobie wcale piękny kapitalik. Był typowym rumuńskim oficerem. Lubił przemawiać i  robił to przy każdej sposobności płynnie i  kwieciście, wcale niezłą francuszczyzną, a  przy tym był „łatwy w  pożyciu” za niewielkie sumy i  podarunki w  naturze. Lubił dobrze zjeść i  jeszcze lepiej wypić, lubił bawić się wesoło, uwielbiał ładne kobiety, obiecywał wszystko, o  co się go poprosiło, i  nie dotrzymywał nigdy tych obietnic. Był gościnny i  wylewnie serdeczny, a  do mnie od razu zapłonął wielką sympatią. Ja lubiłem go zresztą także i  udawałem, że nie wiem o  jego drobnych złodziejstwach i  gałgaństwach. Przyrzekłem mu nawet kiedyś uroczyście, że się wystaram dla niego o  wysoki order w  zamian za przychylność, jaką w  pewnych sprawach „ewakuacyjnych” okazał internowanym polskim żołnierzom. Ponieważ jednak otrzymał wówczas ode mnie cztery pary angielskich butów i  dwa koce z  transportu nadesłanego przez ambasadę brytyjską, uważam rachunek za wyrównany, tym bardziej że nigdy nie miałem zamiaru (a możliwości – w  ogóle) obdarowywać go orderami albo się o  nie dla niego starać. Cała ta sprawa odnosi się oczywiście do czasów o  wiele późniejszych. Nasze poznanie z  Porfirianu odbyło się gładko i  uprzejmie, z  obustronną ciekawością i  wymianą komplementów, po czym zaczęła się praca w  obozie, o  wiele trudniejsza niż wstępne rokowania z  Rumunami. Nasi żołnierze nie rzucili się na nas wprawdzie, kiedy weszliśmy, nie bez emocji, do zatłoczonych, cuchnących brudem i  potem baraków, ale zignorowali nas całkowicie. Po prostu nikt nie chciał z  nami gadać... Zamierzałem powiedzieć im o  naszej armii tworzącej się we Francji, o  obowiązkach żołnierza, o  ojczyźnie, lecz Alojzy uszczypnął mnie w  ramię. – Ani pary z  gęby o  takich sprawach! Miał rację. Jak tu czegoś żądać od tych opuszczonych nędzarzy, stłoczonych po trzystu w  ciemnym, śmierdzącym baraku, przeznaczonym na stu dwudziestu ludzi? Jak przemawiać do nich, gdy od paru miesięcy doznawali tylko rumuńskiej „opieki”? Co im powiedzieć, skoro przez tyle czasu nikt nie zatroszczył się o  nich tak, aby to odczuli?... Więc przemówił Alojzy, i  to całkiem z  innej beczki. – Wszy was gryzą – zaczął. – Leżycie w  zaduchu i  brudzie, jeden na drugim. Ciemno tu jak w  lochu, a  ten kulawy żelazny piecyk tyle grzeje, ile świeca w  kościele. Zrobiło się cicho. Dobrze wiedzieli, że tak właśnie jest, ale nikt im tego jeszcze nie powiedział, więc słuchali, gotowi zarówno do aplauzu, jak do obrzucenia mówcy podkutymi buciorami. – Rumuni oddali dla was dosyć baraków, żebyście mogli bardziej po ludzku mieszkać -.ciągnął Alojzy, nie zważając na to, że natychmiast podniósł się pomruk wściekłości. – Baraków jest dosyć. Są cegły na zrobienie pieców, tylko... Tu podniósł się wrzask: – Z  pustym brzuchem piec będziemy stawiać?! – Gdzie te cegły? O  kilometr stąd! – Postaw se pan sam! Celnie wymierzony but z  górnej pryczy, gdzieś aż spod pułapu, śmignął w  powietrzu, ale Alojzy dojrzał go w  mroku i  złapał w  lot. – A  papierosy macie?! – zawołał zagłuszając gwar. – Nie mamy! – odkrzyknęli. – Dawać fajki i  chodu! – odezwał się jakiś zachrypły bas. – Zaraz dam – powiedział Alojzy. – A  teraz jeszcze jedno: pięć tysięcy cegieł leży koło magazynu, przy drugiej bramie. Za każdą cegłę, którą mi tu kto z  was przyniesie, płacę pięć lei gotówką. Odpowiedział mu wybuch śmiechu i  kpin. – Gdzie te fajki? – pytali coraz natarczywiej i  groźniej. – Papierosy mam w  sankach. Chodźcie, to dostaniecie. Wyszliśmy przed barak, a  za nami wysypali się jego mieszkańcy, mrużąc oczy przed światłem. Papierosów było dużo: sto dwadzieścia tysięcy sztuk. Rozdzieliliśmy je na dwadzieścia baraków, niewiele dbając o  sprawiedliwy podział wewnętrzny, bo to nie było teraz ważne. Dla Alojzego ważne było, żeby ludzie wyszli ze swoich barłogów; żeby ich mieć tu, na świeżym powietrzu. Wskoczył na sanki i  powtórzył obietnicę w  sprawie cegieł. Odpowiedziano mu wymysłami, drwinami, w  najlepszym razie – śmiechami niedowierzania. Ale w  końcu jeden z  szeregowców, namówiony przez kamratów, kopnął się do magazynu i  po dziesięciu minutach wrócił, niosąc trzy cegły. Powitał go szmer zainteresowania. Wstydził się trochę kolegów, bał się, że go wyśmieją, jeżeli dał się nabrać, i  – nadrabiając bezczelnością – rzucił nam pod nogi te trzy cegły, nadstawiając dłoń po pieniądze. – No, gdzie forsa? Alojzy bez pośpiechu wyjął piętnaście lei, położył je na wyciągniętej dłoni żołnierza i  przybił z  klaskiem. – Jest forsa – powiedział. – Kto następny? Wtedy się zaczęło. To nie piętnaście lei wyrwało tych ludzi z  apatii. I  nie następne parę tysięcy. (Płaciliśmy nazajutrz rano tylko po dwie leje za cegłę, a  wieczorem po lei.) Nie: tego żołnierza nie można było kupić. Można go było tylko przekonać, że przybyliśmy tu, aby mu pomóc realnie. Alojzy potrafił to zrobić w  bardzo krótkim czasie. Trzeciego dnia mieliśmy dwunastu oficerów ochotników z  sąsiedniego obozu, którzy zgłosili się na nasze wezwanie i  utworzyli polską komendę. Dalszych stu obiecali Rumuni przysłać z  Rosiori de Vede, Targoviszte i  z innych obozów. Czwartego dnia zorganizowaliśmy polską intendenturę, sześć kuchen z  polską obsługą i  pierwszą kantynę. Powstał wydział kulturalno-oświatowy i  zgłosiło się pięciu podchorążych, którzy później stanowili mój „sztab główny” i  organ wykonawczy dalszego programu pracy. Zaczęliśmy też tego dnia organizować pierwszą świetlicę w  pustym baraku. Dowództwo rumuńskie patrzyło z  pobłażliwym niedowierzaniem na te nasze poczynania. Nikt prócz pułkownika Dimitrescu nie wierzył, żeby to miało jakieś znaczenie. Nikt nie przypuszczał, żeby nasza praca wydała Jakieś owoce. Żeby potrwała dłużej niż kilka dni. Dimitrescu zaś powątpiewał, czy damy sobie radę z  różnymi trudnościami i  z tymi żołnierzami, którzy w  ogromnej większości pozostawali przecież nadal apatyczni lub nawet wrogo usposobieni do nas, do oficerów, do jakiejkolwiek roboty. W tydzień po naszej pierwszej rozmowie pułkownik nagle przyjechał do obozu swoją czarną limuzyną i  zaprosił nas obu do kancelarii rumuńskiego dowództwa. Był bardzo poruszony i  zakłopotany. Oświadczył, że potrzebuje naszej pomocy, ale z  góry jest przygotowany na wielkie trudności. Wątpi, czy będziemy w  stanie choć częściowo zaradzić temu niespodziewanemu kataklizmowi, jak się wyraził. Oświadczyłem, że spróbujemy, i  zapytałem o  szczegóły „kataklizmu”. – To jest zupełnie nadzwyczajne – powiedział Dimifrescu pocierając zatroskane czoło. – To jest tak nie po rumuńsku, że... No więc w  paru słowach: zwróciłem się do waszych oficerów w  Rosiori i  gdzie indziej, żeby tu przyjechali zaopiekować się żołnierzami. Żeby dobrowolnie zamienili obecną względną swobodę na pracę w  obozie za drutami. I  wiecie, panowie, co się stało? Pewnie nikt się nie zgłosił – pomyślałem. – Zgłosili się prawie wszyscy – powiedział pułkownik po dramatycznej pauzie. Zawstydziłem się trochę mego przypuszczenia, a  potem ucieszyłem się serdecznie. – Jutro tu przyjedzie stu dwudziestu – ciągnął dalej Dimitrescu. – Stu dwudziestu – powtórzył dobitnie. – Baraki dla nich mam prawie gotowe, ale gdzie oni będą jadać? Ja im muszę dać jutro obiad o  godzinie drugiej, rozumiecie, panowie? Obiad na stu dwudziestu oficerów... W  kasynie obozu oficerskiego to jest niemożliwe, bo tam jedzą na trzy zmiany, i  zresztą... Panowie rozumiecie: wasi oficerowie, którzy tu są, z  wyjątkiem kilkunastu, podpisali deklarację, że nie będą próbowali wyjechać z  Rumunii... A  tamci nie chcieli podpisać. Ja wiem, że istnieje pewien antagonizm między jednymi i  drugimi. Zresztą sam więcej ufam tym, którzy nie podpisali owych deklaracji. Więc... Powiedzieliśmy, że rozumiemy. Osobiście miałem ochotę uściskać dzielnego pułkownika, któremu rząd rumuński powierzył internowanych oficerów i  żołnierzy, a  który z  wyraźną sympatią odnosił się do tych spośród nich, którzy nie chcieli zrezygnować z  ucieczki. Alojzy zamrugał jasnymi rzęsami, spąsowiał, ruszył wystającą grdyką i  oświadczył: – Jutro o  drugiej będzie obiad dla stu trzydziestu dwóch polskich oficerów i  dla rumuńskiej komendy obozu w  kasynie, tu na miejscu. Zrobi się, panie pułkowniku. Dimitrescu nie zrozumiał. – W  jakim kasynie? Przecież... – Będzie kasyno – oświadczył Alojzy. – Zrobi się. Pułkownik spoglądał na nas z  wyraźnym powątpiewaniem, a  potem wskazał nam pusty barak, który można było zająć. Wreszcie, bardzo zatroskany, pożegnał nas i  odjechał, a  my – weszliśmy do środka. Prawdę mówiąc, nie było się czym zachwycać. Podłoga zawalona gruzem, brak pieców, ściany ze szparami, przez które nawiało śniegu, nawet sufit nie obity papą. Poza tym pustka i  zimno. Pomyślałem, że Alojzy przcholował. Spojrzałem na niego i  spotkałem jego bystre, czarne oczy utkwione w  moich. Podniósł brwi, mrugnął jasnymi rzęsami, uniósł się na palce rozkraczywszy nieco pałąkowate nogi i  powtórzył z  przekonaniem: – Zrobi się. Jakoż „zrobiło się”. Pracowaliśmy trzydzieści godzin wraz z  pięciu podchorążymi, którzy wynaleźli paru znajomych fachowców pośród żołnierzy: stolarza, dekarzy, zduna i  kucharza. (Na kelnerów zgłosiło się z  tuzin kandydatów.) Nazajutrz przed godziną drugą barak wyszorowany, obity od wewnątrz papą i  wybielony, przybrany wycinankami, chorągiewkami, portretami, wyposażony w  stoły i  ławki, z  kominkiem, na którym stał model żaglowca sklejony z  tektury, ani trochę nie przypominał lego rumowiska, jakie tu zastaliśmy. W  dwóch żelaznych piecykach i  na kominku szalał ogień. Za przepierzeniem była szatnia na płaszcze. W  izdebce przy wejściu spiżarnia z  zapasami, z  wagą, ze stosami talerzy, szklanek, naczyń i  sztućców, z  papierosami, winem i  konserwami w  puszkach. W  kuchni gotował się obiad z  trzech dań na świeżo postawionym kuchennym piecu i  w dwóch kotłach, które, zdaje się, zginęły z  rumuńskich magazynów wojskowych. Na stołach przekąski, kieliszki i  butelki. O drugiej przyszli oficerowie i  Rumuni z  pułkownikiem Dimitrescu. Triumfowaliśmy... Alojzy słusznie przewidział i  docenił wagę tego, czego zdołaliśmy dokonać: gdyby tych stu dwudziestu oficerów nie miało na samym wstępie gdzie się podziać, gdyby nie dostali obiadu lub gdyby musieli go zjeść o  spóźnionej porze o  dwa kilometry od obozu, zmarznięci i  zmęczeni drogą – nie wpłynęłoby to dodatnio na ich chęci do dalszej pracy. Pierwsze wrażenie czasem na bardzo długo decyduje o  stosunku do nowego miejsca przydziału. Oni, przygotowani na najgorsze – zastali gotową organizację, kwatery i  kasyno. To w  warunkach obozowych bardzo wiele znaczy. Jeśli zaś chodzi o  Dimitrescu, to zdobyliśmy jego przychylność i  zaufanie za jednym zamachem. Trzeba przyznać, że umiał to okazać i  że pomagał nam później więcej, niżby na to pozwalały jego funkcje komendanta obozów internowanych. Przy tej pomocy i  wspomagani obficie pieniędzmi z  Brytyjskiego Komitetu pracowaliśmy dalej, a  po wyjeździe Alojzego do Bukaresztu pracowałem ja i  zorganizowani już oficerowie, podoficerowie i  szeregowcy. Kiedy w  kwietniu opuszczałem Targu-Jiu, cały obóz zmienił się nie do poznania. Z  brytyjskich pieniędzy wydałem około trzech milionów lei, nie licząc różnych przedmiotów, które otrzymałem dla żołnierzy w  naturze, jak na przykład dwa i  pół tysiąca par butów, tysiąc dwieście ubrań, sześć tysięcy sztuk bielizny, tysiąc ręczników, dwa tysiące swetrów, tyleż koców itd. Urządziliśmy i  wyposażyliśmy dziewięć świetlic, każdą ze stołami i  ławkami, z  piecami i  lampami, z  biblioteką, czytelnią pism, radioodbiornikiem, kompletem gier. Założyliśmy dziewięć sklepów żołnierskich z  odpowiednim wyposażeniem i  ich centralą hurtową. Zorganizowaliśmy szpital na czterdzieści łóżek z  izbami ambulatoryjnymi: skórną, zakaźną, chirurgiczną i  dentystyczną oraz z  kąpieliskiem o  dwóch wannach i  z instalacją do grzania wody. Przy szpitalu była apteka z  zapasem lekarstw, odpowiednie zapasy bielizny, środków opatrunkowych itd. Jeden z  pustych baraków w  obozie przerobiliśmy na kaplicę, wykonując wszystkie dekoracje, ołtarz itd. Obóz miał własną krótkofalową radiostację, o  czym naturalnie władze rumuńskie nie wiedziały. Wykorzystując tę stację, mogliśmy wydawać codzienne pismo, odbijane na własnych powielaczach. Pismo nie byle jakie, bo na dwóch arkuszach druku, a  w niedzielę – na czterech lub pięciu. Zorganizowaliśmy referat oświaty i  kultury, który otrzymał specjalnie urządzony barak szkolny. Kiedy na zawsze wyjeżdżałem z  obozu, działało tam siedem stałych szkół i  cztery kursy fachowe, na których uczyło się tysiąc ośmiuset ludzi i  wykładało czterdziestu nauczycieli. Sekcja odczytowa zorganizowała ponad sto odczytów, a  teatralna – dwadzieścia sześć przedstawień teatru żołnierskiego, który miał własną wytwórnię kostiumów i  dekoracji, przenośną scenę i  kulisy. Założyliśmy trzy duże boiska sportowe z  bieżniami, urządzeniami do piłki nożnej, siatkówki i  koszykówki oraz salę ze sprzętem do boksu. W czterech barakach zorganizowaliśmy warsztaty: masarski, stolarski, szewski, krawiecki, ślusarski i  modelarsko-rzeźbiarski. Zatrudniały one ponad dwustu fachowców i  uczniów. Przeprowadziliśmy wodociągi i  kanalizację na terenie całego obozu (dwa i  pół tysiąca metrów bieżących rowów i  rur). Zasadziliśmy trzy tysiące osiemset drzewek owocowych i  ozdobnych, uprawialiśmy pod warzywa i  kwiaty sto sześćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych ziemi, splantowaliśmy i  obsiali trawą trzydzieści tysięcy metrów kwadratowych pod boiska sportowe, urządziliśmy tysiąc osiemset metrów bitych dróg... A co najważniejsze, wysłaliśmy koło trzech tysięcy ludzi do Armii Polskiej we Francji. Prawda, mieliśmy dość pieniędzy od Anglików. Prawda, mieliśmy stu dwudziestu oficerów do pomocy i  sześć tysięcy żołnierzy do pracy. Ale ruszenie z  martwego punktu, rozpęd do tej pracy, inicjatywa są zasługą jednego człowieka. Niepozornego, skromnego, a  później nawet szkalowanego i  prześladowanego. Człowieka o  wulkanicznej energii, który nie miał zwyczaju wahać się przed żadną pracą, który zawsze mówił: „Zrobi się” i  robił za dziesięciu, porywając innych swoim przykładem. Jednym słowem – Alojzego T. 9. Pryszczyk wieje po raz drugi Pryszczyka spotkałem w  obozie Targu-Jiu zaraz w  pierwszych dniach mojego tam pobytu. Rzucił mi się na szyję w  obecności rumuńskiego sztabu, uściskał mnie, aż mi dech zaparło, i  rozbeczał się ze wzruszenia. Potem, zignorowawszy Rumunów, zaciągnął mnie do swojego baraku, gdzie miał pryczę w  kącie „na piętrze”. Palił moje papierosy, częstował nimi brać żołnierską dokoła i  opowiadał. Złapali go. No cóż? – Złapali... Ale nie żadne Rumuny, tylko „tajniak” niemiecki. A  wszystko przez naszą ambasadę... Gdyby sam podróżował dalej, pewnie byłby teraz we Francji i  może kierowałby samochodem samego generała Sikorskiego. Łypał na mnie spode łba, czy się nie ujmę za ambasadą i  czy nie wydaje mi się zbyt nieprawdopodobny ów przypuszczalny przydział do generała. Ja zaś bawiłem się doskonale i  ani mi w  głowie było podawać w  wątpliwość jego słowa, choć nawiasem mówiąc, jak to z  całej opowieści wynikało, Pryszczyka zgubiła nie tyle polska ambasada, ile jego wrodzona szarmanteria dla dam. A było tak: W Bukareszcie Pryszczyk wycyganił paszport od starszego sierżanta Krówki, który „miał stosunki” w  attachacie wojskowym. Dostał ten paszport oczywiście „na lewo”, czyli sposobem nielegalnym, bo nie chciał czekać swojej kolejki, podobnie jak sam Krówka. Co się tyczy tego ostatniego, to znałem go w  czasach bardzo już zamierzchłych, bo w  okresie, kiedy Krówka był sierżantem-szefem w  Krakowskiej Szkole Pilotażu w  roku 1919. Wtedy też był starszym sierżantem, czyli „sztabowym”, jak się wówczas mówiło. Wcale mnie nie zdziwiło, że nie awansował przez tyle lat; natomiast zawsze się zastanawiałem, kto w  ogóle mógł go kiedykolwiek mianować podoficerem, nawet w  austriackiej armii, z  której pochodził. Krówka był duży, zwalisty, czerwony na twarzy, o  rudawym zaroście, a  tępy jak pień: Roch Kowalski w  najtańszym wydaniu... Miał przy tym wysokie mniemanie o  swojej inteligencji i  wiedzy wojskowej, którą nabywał latami w  kancelarii kompanijnej. W  rzeczywistości ta wiedza ograniczała się do regulaminu służby wewnętrznej, który Krówka umiał na pamięć, inteligencja zaś przejawiała się głównie w  adaptowaniu wyrażeń zaczerpniętych ze stylu pism służbowych. W  dodatku pan sztabowy nie zawsze rozumiał te stylistyczne „szymle” i  stosował je dość dowolnie w  swoich przemówieniach, udzielając nam nauk moralnych, strofowań i  uwag przy odczytywaniu rozkazów dziennych szkoły. Lubiliśmy go zresztą, my, uczniowie-piloci, bo nie był to zły człowiek i  traktował nas właściwie z  ojcowską pobłażliwością. – Jednoroczny freiwilliger Herbert – mawiał do mnie, zastawszy mnie w  sali podoficerskiej siedzącego na siole. – Jednoroczny Herbert, co z  wami jest? Wczoraj widziałem was na wyżej wymienionym stole jeść, dzisiaj widzę was na nim siedzieć, a  jutro?... Jutro was pewnie zobaczę urządzać na wspomnianym sprzęcie koszarowym latrynę, co?! – Wymienieni w  nagłówku jednoroczni mają być ogoleni i  oszczydzeni we własnym zakresie – brzmiał jeden z  jego sławnych rozkazów... Takiego więc towarzysza przeznaczył los Pryszczykowi na wstępie do jego eskapady, a  sądząc z  dalszego jej ciągu, sierżant Krówka nie zmienił się od owych czasów, w  których był moim przełożonym. Musiał wprawdzie postarzeć się trochę, ale umysłowo się nie rozwinął, a  poczciwość i  znajomość regulaminu służby wewnętrznej nie na wiele by mu się przydały w  Rumunii, gdyby nie Pryszczyk, który obiecał mu pomóc w  zamian za ów paszport z  lewej ręki, który Krówka dostarczył. Dowiedzieli się, że na to, aby otrzymać jakąkolwiek wizę, trzeba mieć najpierw plecare, to jest rumuńską wizę wyjazdową. Poszli tedy razem do urzędu policyjnego jak do smoczej jamy i  wkręcili się do samego najwyższego dygnitarza, który owe plecary wystawiał. Dygnitarz jak dygnitarz: brał grubą łapówkę hurtem, od głowy, i  wszystko mu było jedno, kto z  Rumunii wyjedzie, a  kto nie. Ujrzawszy Krówkę z  Pryszczykiem, wziął ich paszporty, obejrzał, wyczytał w  rubryce „zawód”‘, że zarówno Pryszczyk, jak Krówka są inżynierami, uśmiechnął się dobrodusznie i  wyraził zdziwienie, że wśród Polaków opuszczających jego ojczyznę tylu jest inżynierów. Pryszczyk uśmiechnął się również i  – jak twierdzi – odpowiedział po francusku, że „faktycznie”. Krówka zaś nie odpowiedział nic, bo po pierwsze nie wiedział, o  co chodzi, po drugie zaś po francusku nie umiał. Wtedy dygnitarz napomknął domyślnie o  polskim wojsku we Francji. Na Pryszczyku skóra ścierpła: temat był niebezpieczny... Dygnitarza zapewne ubawiło zakłopotanie petentów. – Niech się pan przyzna – powiedział do Krówki. – Przecież pan wcale nie jest inżynierem, tylko majorem albo kapitanem polskiej armii. Przepadło – pomyślał Pryszczyk, a  widząc, że Krówka tylko wytrzeszcza oczy i  sapie, odrzekł z  determinacją: – Ten domnul nie jest żadnym majorem, tylko generałem!... To wywarło wrażenie. Dygnitarz zrobił się niesłychanie uprzejmy. Zerwał się, przyniósł Krówce krzesło, natychmiast ostemplował paszporty i  podał je z  ukłonem zdumionemu sierżantowi. Był tak uniżony i  tak prędko gadał, że Pryszczykowi aż się w  głowie zakręciło. Trącił łokciem towarzysza i  mruknąwszy „panie sztabowy, chodu-parachodu”, wyszedł wraz z  nim, nie pożegnawszy się z  wysokim urzędnikiem. Ale to właśnie dopełniło wrażenia. Dygnitarz wyleciał za nimi, nawymyślał woźnemu i  żandarmom, rozpędził na cztery wiatry interesantów, żeby domnul generał miał wolne przejście, i  głośno usprawiedliwiał się, że nie od razu poznał, z  kim ma do czynienia. Krówka był przekonany, że chcą im odebrać paszporty, i  teraz on ciągnął za sobą Pryszczyka, zbiegając kłusem po marmurowych schodach. Nikt ich jednak nie gonił, więc Pryszczyk znów zaczął działać. Najpierw wymienił całą posiadaną przez nich obu polską walutę na leje, po dobrym urzędowym kursie, przedstawiając aż sześć różnych legitymacji w  kilku bankach; polem zaopatrzył się w  prowiant, pobrał, gdzie się tylko dało, pieniądze na drogę, naciągając i  Czerwony Krzyż, i  attachć wojskowego, i  ambasadę; wreszcie zaprowadził Krówkę na dworzec, kupił bilety do Konstancy, zajął cały przedział drugiej klasy i  zabarykadował się w  nim razem z  Krówką. Do Konstancy dojechali bez przygód, ale tam właśnie Pryszczyka zgubiła nasza ambasada, bo dał się namówić na wyjazd z  całym transportem Polaków... Dał się namówić dosyć łatwo, ponieważ taki przejazd nic nie kosztował. Dostali kwaterę z  wiktem na trzy dni, a  czwartego zaprowadzono ich na dworzec morski razem z  czterdziestu innymi „inżynierami”. Na dworcu pełno było policjantów i  żandarmów, ale Pryszczyk nic sobie z  nich nie robił, bo wiedział doskonale, że są przez naszych opłacani. Natomiast niepokoili go niemieccy szpicle, których nie umiał odróżnić od innych cywilów. „Pan ambasador” z  konsulatu w  Konstancy pouczał wszystkich, żeby nie gadali po polsku, póki nie odpłyną. Więc Pryszczyk zacisnął szczęki i  postanowił ani pary z  gęby nie puścić. Stali na tym dworcu morskim z  godzinę i  nudno było okropnie. Aż tu nagle jakiś statek przypłynął i  zaczęli wysiadać pasażerowie. No i  trzeba nieszczęścia, że obok Pryszczyka przechodziła panienka. – Łydki miała, panie kapitanie, że no! Niech Królikoszczak powie... Królikoszczak potwierdził, że „faktycznie”. – I  ma się rozumieć, rękawiczkie koło mnie upuszcza. To ja podnoszę i  powiadam: pardą, silwuple! a  ona mówi: mersi bię. To ja znów mówię: proszę bardzo, nie szkodzi. Jak ona to usłyszała, jak nie wrzaśnie: Wu zet Poi one! – i  jeszcze tam coś o  ty narodowości. A  Królikoszczak mnie szczypie, że niby się nie wolno dekonspirować. Więc spokojnie jej mówię: nic podobnego, szanowna pani, ną Polone. Ale już było za późno, bo jeden agenciak, tajny Niemiec, do nas posuwa i  zaraz drakie z  rumuńskimi żandarmamy o  moją osobę urządza. „Draka” skończyła się fatalnie dla Pryszczyka. Znaleziono przy nim pistolet i  wojskową legitymację, a  że paszport też nie był w  porządku, więc odstawiono „inżyniera” prosto do kryminału. Przesiedział tam biedak prawie dwa miesiące, po czym odesłano go do Targu-Jiu pod specjalną eskortą, okradzionego z  pieniędzy, posiniaczonego i  wychudłego na szczapę. Mimo to Pryszczyk wcale nie stracił fantazji. Nawet nie miał wielkiego żalu do Rumunów, tylko na niemieckich tajniaków był bardziej jeszcze zawzięty. – A  z ambasadorami więcej się zadawał nie będę – oświadczył wreszcie. – Jak wialiśmy z  panem kapitanem i  z panem kapitanem Wasilewskim, to żaden ambasador nic do gadania nie miał i  było dobrze, no nie? Zapytałem go o  dalsze jego plany i  wyraziłem lekkie zdziwienie, że dotychczas stąd nie zwiał. Pokazał mi wymownym gestem swoje łachy i  dziurawe kieszenie. – Ale jak pan kapitan już tu jest, to się zrobi – zwrócił się do swoich towarzyszy. Nie mogłem zaprzeczyć, więc Pryszczyk wpadł w  zapał i  zaczął wygłaszać pochwalną mowę na moją cześć. Wyniosłem się zaraz po pierwszych kilku zdaniach, nie chcąc mu wprost powiedzieć, że łże jak z  nut, ponieważ i  o sobie też mówił mimochodem, przyjąwszy wygodną formę pierwszej osoby liczby mnogiej w  tej epopei. Mimo to zdążyłem usłyszeć, jak we dwóch ewakuowaliśmy całą składnicę dęblińską i  jak pojechaliśmy „łazikiem” przez most na drugą stronę Wisły pod same pozycje Niemców... Wkrótce potem wymieniłem Pryszczykowi jego łachmany na wcale porządny mundur i  zająłem się nim szczególniej nie tylko dlatego, aby usprawiedliwić opinię, jaką mi wyrobił, i  zaufanie, jakie do mnie żywił, lecz również dlatego, że miałem pewne plany co do jego osoby. Pociągnęło to za sobą faworyzowanie przeze mnie całej jego kompanii, bo Pryszczyk był koleżeński, dbał o  swoich towarzyszy i  upominał się o  nich natarczywie przy każdej sposobności. Nie robię sobie wyrzutów z  tego powodu: same równe chłopaki były w  tej kompanii. Co zaś do owych planów dotyczących Pryszczyka, to chodziło mi o  stanowisko kierowcy samochodu pułkownika Porfirianu. Porfirianu miał służbowo przydzieloną ogromną brykę, która w  rękach rumuńskiego szofera psuła się nieustannie i  przeważnie była w  remoncie. Porfirianu wiedział, że nasz kierowca dałby sobie radę z  jego landarą, ale bał się, że wyrwie przy pierwszej okazji, choćby mu przydać dwóch Rumunów, którzy by go pilnowali. Pewnie by mnie to wszystko mało obchodziło, gdyby nie fakt, że landara miała z  tyłu ogromny kufer-bagażnik. W takim kufrze mógłby się doskonale zmieścić człowiek, którego trzeba pewnie i  bezpiecznie wywieźć z  obozu – myślałem. – W  takim kufrze można przywieźć do obozu całą masę cywilnych ubrań... Postanowiłem, że Pryszczyk zostanie kierowcą pułkownika Porfirianu. Zaręczyłem, że nie ucieknie, jak długo będzie pełnił te obowiązki. I  Porfirianu przyjął moje słowo honoru... Trudniejszą przeprawę miałem z  samym Pryszczykiem. Z  początku nie chciał słyszeć o  niczym podobnym. – To po to mnie pan kapitan poratował, żebym tu siedział? Te małpę rumuńskie będę woził, a  prysnąć nie mogę z  powodu pana kapitana honorowego słowa? No to – gdzie sens?! Dał się wreszcie przekonać, ale wymówił sobie, że co drugim pasażerem w  bagażniku będzie jakiś jego kompan. Zgodziłem się. Cóż było robić? – Pryszczyk, tylko bez lipy – powiedziałem. – Nie zwiejecie bez mego pozwolenia, lak? Oburzył się. – Co pan kapitan znowu?! To ja potrzebuję wariata z  pana kapitana strugać, żeby Rumunów do wiatru wystawić?! Już jak ja będę wyrywał, to pan kapitan takie operę zobaczy, że no! Sportowem sposobem w  butelkie jeich nabije, honorowo! Muszę przyznać, że dotrzymał tej obietnicy: „nabił Rumunów w  butelkę” jak chyba nikt inny, choć nie brakło naprawdę dobrych pomysłów przy organizowaniu pojedynczych i  masowych ucieczek z  obozów. „Nabił” ich „sportowo” i  rzeczywiście była to „opera” pierwszej klasy. Przejdzie ona zapewne jeżeli już nie do historii – to w  każdym razie do autentycznej anegdoty w  Rumunii. Ludzie uciekali z  Targu-Jiu rozmaicie. Najprostszy i  najdłużej stosowany sposób polegał na podkopywaniu się nocą w  zaspach śnieżnych pod druty i  na pełzaniu w  śniegu aż poza zasięg wzroku gęsto rozstawionych wartowników rumuńskiej gardy.13 Uciekający używali przy tym białych płacht i  prześcieradeł ze szpitala. Mieli na sobie oczywiście cywilne ubrania. Przedostawali się potem polami i  bezdrożami do miasta, szli do zorganizowanych przez nas placówek „ewakuacyjnych”, tam zostawiali prześcieradła, otrzymywali przygotowane paszporty, pieniądze i  bilety kolejowe i  byli ekspediowani dalej z  wybranych przez nasz wywiad stacji kolejowych. Poza tym masowe ucieczki stałe zdarzały się przy takich okazjach, jak przemarsz do łaźni miejskiej lub udział w  pogrzebach żołnierzy zmarłych w  obozie. Z  uroczystości lego rodzaju wracała zwykle tylko połowa jej uczestników, mimo silnej straży rumuńskiej, która miała pilnować, by nikt nie uciekł. Robiła się zwykle potem piekielna awantura. Porfirianu zabraniał kąpieli i  nie pozwalał na udział w  pogrzebach, po czym szły do Bukaresztu skargi na „nieludzkie” traktowanie Polaków; ambasady: polska, francuska i  brytyjska interweniowały i  wszystko wracało do normalnego porządku rzeczy. Polscy dowódcy oddziałów wewnątrz obozu niecierpliwie czekali na kolejną kąpiel swoich ludzi lub kłócili się o  delegacje na pogrzeby swoich nieboszczyków. Pamiętam, że gdy w  jednym tygodniu zmarło aż trzech żołnierzy (co przy pięciotysięcznym stanie obozu nie było znów tak nadzwyczajne, jak by się na pozór zdawało), jeden z  oficerów, który spławił przy tych okazjach większą partię swoich ludzi, powiedział, zacierając ręce: – No, wcale nieźle. Żeby tak co tydzień! Ale Pryszczyk tylko pogardliwie się uśmiechał, gdy w  jego obecności kto wspominał tego rodzaju ucieczki. – To żaden fason – twierdził. Więcej uznania w  jego oczach miały wyczyny indywidualne. Do takich należało „uprowadzenie” całego oddziału – około stu dwudziestu ludzi – przez polskiego ich dowódcę, młodego oficera, który zresztą w  swoim czasie (zapewne niezupełnie zdając sobie sprawę z  tego, co robi) podpisał deklarację, że nie opuści granic Rumunii. Otóż ten oficer, zgodnie z  regulaminem, prowadził swój oddział co rano na ćwiczenia. Bardzo się to podobało pułkownikowi Porfirianu i  wszystkim Rumunom, że choć jeden taki dowódca się znalazł, który wypełnia skrupulatnie ich zarządzenia. Nie wtajemniczeni Polacy dziwili się znów żołnierzom, że im się chce na te ćwiczenia chodzić, bo nikt poza owym oddziałem nie ćwiczył. Ale po dwóch tygodniach plac musztry zaczęto plantować pod boisko sportowe i  oddział nie miał gdzie ćwiczyć... Więc obowiązkowy dowódca, niewiele myśląc, z  pieśnią na ustach wymaszerował na czele oddziału za bramę na łąki. Posterunek, widząc zwartą kompanię, nie protestował, tym bardziej że przy bramie stał Porfirianu i  przyglądał się z  zadowoleniem dziarskiej postawie maszerujących żołnierzy. Stał i  przyglądał się jeszcze, jak porucznik ćwiczył na łące „czwórki w  lewo zwrot” i  „dwuszereg w  prawo front”, a  potem potrząsnął głową z  uznaniem i  poszedł do swojej kancelarii. Porucznik zaś zakomenderował raz jeszcze „czwórki w  prawo zwrot”, potem, wcale nieprzepisowo: „kierunek za mną” i  – „marsz!” Pomaszerowali przez łąkę, weszli na drogę, minęli miasto, wykręcili na szosę i... po dziewiętnastu godzinach znaleźli się w  Turnu-Severin, tuż obok jugosłowiańskiej granicy... Nie potrzebuję chyba dodawać, że nikt z  żołnierzy nie wrócił do Targu-Jiu – pojechali gładko do Francji, bo nasze placówki ewakuacyjne w  Turnu-Severin działały bardzo sprawnie... Przepraszam: wrócił porucznik, dowódca oddziału. Wrócił via Bukareszt, gdzie siedział trzy dni, bawił się jak król, pił i  używał życia. Zameldował się służbiście u  Porfirianu, którego omal krew nie zalała, i  wyjaśnił spokojnie, że jego oddział nie chciał się ani rusz zatrzymać w  marszu. – No, a  pan pułkownik rozumie, że przecież nie mogłem opuścić moich żołnierzy. Musiałem ich gonić i  goniłem do końca. Zatrzymałem się dopiero na samej granicy, ale... ja podpisałem tę nieszczęsną deklarację, panie pułkowniku. Gdyby nie to... – Gdyby nie to, to co?! – wrzasnął Porfirianu. Porucznik wyprostował się, trzasnął obcasami i  rzekł: – Melduję posłusznie, że goniłbym ich aż do Francji! Wszystkie jednak wyżej opowiedziane sposoby „wiania” muszą zblednąć przy bezczelnej ucieczce Pryszczyka. Ta właśnie bezczelność w  połączeniu z  naiwnością środków, którymi się Pryszczyk przy reżyserii swojej ucieczki posłużył, najlepiej chyba go maluje. Bo Pryszczyk wiał lub, ściślej mówiąc, wychodził z  obozu w  mundurze, razem z  trzema swymi najbliższymi kompanami, w  oczach rumuńskich oficerów, komendanta gardy i  posterunków, które mu ustąpiły z  drogi. Nikomu z  nich nie przyszło do głowy, że Pryszczyk ucieka. Nikt go nie zatrzymał. Nikt nie zaprotestował. Niewątpliwie pierwowzorem dla planu Pryszczyka stało się powyżej opisane uprowadzenie z  obozu całego oddziału przez jego dowódcę. Pamiętam, że Pryszczyk wtedy wyrażał się nader pochlebnie o  owym poruczniku. – Bardzo analogicznie wykompinowane – orzekł i  zamyśliwszy się głęboko, zamilkł na dłuższą chwilę, co mu się zdarzało tylko w  bardzo wyjątkowych wypadkach. Nie wiem, czy już wtedy ułożył swój plan, czy dopiero później – w  każdym jednak razie musiał działać w  sposób bardziej skomplikowany i  w okolicznościach mniej sprzyjających, bo w  okresie przejściowego pogorszenia się stosunków z  Rumunami. Stało się to w  trzy miesiące po mianowaniu Pryszczyka kierowcą wozu pułkownika Porfirianu. Pryszczyk pewnego dnia przyszedł do mnie bardzo zafrasowany i  zaczął rozmowę o  pogodzie. Że się wiosna robi i  śniegu prawie nie ma, tudzież że takiego błota w  życiu swoim nie widział. Potem poinformował mnie jeszcze, że takie wiosenne powietrze jest bardzo zdradliwe, bo „rematyz w  nim siedzi i  człowieka łapie”, a  on, Pryszczyk, okropnie do „rematyzu” jest skłonny. Wiedziałem już, dokąd ta rozmowa zmierza, więc zapytałem wprost, o  co mu chodzi. – Mnie?! – zdumiał się, podnosząc wysoko brwi i  marszcząc czoło. – Nic podobnego, panie kapitanie. Wcale w  zupełności o  nic mi nie chodzi, tylko... tu jeden by się nadał na moje miejsce; niby za szofera do pana pułkownika Porfiriana, więc przyszłem, żeby mnie pan kapitan puścił. – Pewnie już wszystkich swoich chłopaków wywieźliście, a  teraz sami chcecie bryknąć, tak? Powiedział, że „nic podobnego”, ale właściwie „faktycznie”, bo tylko Królikoszczak, Maniek Bizun i  jeszcze jeden koleżka z  Czerniakowskiej z  nim zostali. – A  co my z  panem pułkownikiem Porfirianem sto dwadzieścia sztuk wywieźli, to wywieźli, może nie? Świdrował mnie oczyma, drapał się za uchem i  widać było, że tak czy inaczej dłużej go tu nie utrzymam, więc musiałem się zgodzić. Zastrzegłem sobie tylko parę dni na formalne załatwienie sprawy zmiany kierowcy. Jakoś to tam wykręciłem i  rzeczywiście w  dwa dni później już nowy szofer prowadził wóz pułkownika Porfirianu. Pryszczyk zaś – ku memu zdumieniu – z  zapałem wziął się do pracy przy kopaniu rowu odwadniającego wzdłuż głównej ulicy obozu, choć nikt go o  to nie prosił. Zobaczyłem go przy tej robocie także nazajutrz i  jeszcze bardziej mnie to zaintrygowało, ale nie miałem czasu się tym zajmować. Zauważyłem tylko, że Pryszczyk zdąży} już objąć kierownictwo nad kopiącymi. Dyrygował nie tylko Królikowskim, Bizunem i  tym trzecim z  Czerniakowskiej, ale również innymi. Gadał jak nakręcony, krytykował, poprawiał i  „był za dyrektora”, czyniąc wiele hałasu i  ruchu dokoła swojej osoby. Następnego dnia miałem kilka spraw do omówienia z  Porfirianu. Siedziałem w  jego kancelarii, której okna wychodziły na bramę i  ową wewnętrzną ulicę obozu, gdzie właśnie ukończono kopanie rowu. Rozmowa z  pułkownikiem szła dość gładko. Chodziło jeszcze tylko o  jakieś deski, które mieliśmy dostać jak zwykłe immediat i  których wydanie magazynier codziennie odkładał, obiecując, że myine diminatsa14 będą już na pewno. Zdaje się, że cichaczem sprzedali komuś te deski do spółki z  pułkownikiem, bo Porfirianu wykręcał się od tematu jak piskorz. Ja zaś chciałem mieć deski jak najprędzej i  przemyśliwałem właśnie, jak to osiągnąć, gdy nagłe mój wzrok, szukając natchnienia za oknem, padł na rozgrywającą się tam scenę. Nie od razu zrozumiałem, o  co właściwie chodzi, a  gdy zrozumiałem wreszcie, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Pryszczyk i  jego trzej koleżkowie „mierzyli” drogę, używając do tego celu tyczki z  długim na dwadzieścia metrów sznurkiem, na którego końcu uwiązany był srebrny kieszonkowy zegarek Królikowskiego. Ten ostatni wbijał tyczkę pośrodku drogi. Bizun rozciągał sznur, ten z  Czerniakowskiej opuszczał w  dół koniec sznura z  zegarkiem, odgrywającym rolę ciężarka u  pionu, Pryszczyk zaś najpierw sprawdzał, czy sznur jest wyciągnięty równolegle do rowu, potem stawał za Królikowskim, poprawiał tykę i  wreszcie ganiał do mieszkańca Czerniakowskiej, z  namaszczeniem brał zwisający zegarek do ręki, patrzył, która godzina, potrząsał głową, notował coś w  zeszycie i  przyzywał Królikowskiego z  tyką, żeby ją wbić nieco dalej. Porfirianu wymanewrował rozmowę na sprawę jakiegoś przyjęcia w  rumuńskim kasynie, na które mnie zapraszał. Odpowiedziałem, że przyjdę, i  dałem już spokój deskom: siedziałem jak na szpilkach, rzucając ukradkiem spojrzenia przez okno, i  z bijącym sercem czekałem, co będzie dalej. Trzeba było jednak rozmawiać, żeby nie wzbudzić podejrzeń Porfirianu. Zapytałem więc, kto weźmie udział w  uroczystości i  co będzie do jedzenia, aby tylko coś powiedzieć, on zaś skwapliwie podjął ten temat. Tymczasem kilku oficerów i  podoficerów, wygrzewających się na słońcu przed barakiem rumuńskiej komendy obozu, podeszło bliżej ku drodze, pewnie żeby popatrzeć na inżynierskie poczynania Pryszczyka, który dotarł właśnie do bramy strzeżonej przez santinela15 i  dyżurnego plutoniera. Plutonier stał na suchej wysepce wśród fantastycznego błota i  gapił się na obłoki oparty plecami o  poprzeczną belkę wrót, gęsto pokratowanych kolczastym drutem. Pomyślałem, że Pryszczyk nie wziął pod uwagę takich okoliczności, że się przeliczył, że zaraz zacznie się awantura albo że w  tym wszystkim kryją się nie znane mi jeszcze sprężyny, które lada chwila zaczną działać: zapalą się baraki gdzieś na drugim końcu obozu? Ciężarowy samochód z  prowiantem wpadnie na słup i  rozwali bramę? Jakiś alarm odwróci uwagę Rumunów?... Nic podobnego nie nastąpiło. Nie było żadnych ukrytych sprężyn. W chwili gdy Porfirianu zaczął opisywać sposób przyprawiania tsujki16 na gorąco, Pryszczyk zawołał głośno od swojej tyki: – E! Domnul plutonier! – i  wymownym gestem kazał mu się odsunąć na bok. Podoficer zawahał się: błota było po kostki... Będzie wsypa – pomyślałem. – Jest ich czterech przeciw całej gardzie, są oficerowie... Przesolił chłopak; to się nie może udać... Plutonier zaraz go zaaresztuje. – No już: wytyki do Ameryki – przynaglił go rezolutnie Pryszczyk, przystępując do tajemniczych praktyk z  zegarkiem. Podoficer jeszcze się wahał, ale wtem jeden z  rumuńskich oficerów huknął na niego ostro, żeby nie przeszkadzał Polakom w  robocie. Pryszczyk sprężyście zasalutował i uśmiechnął się w  stronę oficera. Potem zmierzył bramę w  poprzek, wezwał gapiowatego plutoniera do pomocy, otworzył wrota i  zaczął sprawdzać pionowe ich zawieszenie. Spoglądał raz po raz na zegarek, to znów zwieszał go na sznurku, wiercił się z  tyką tu i  tam, drapał się końcem ołówka za uchem, liczył, pisał, marszczył się i  w ogóle był ważny jak przysięgły geometra. Wreszcie z  zadowoleniem potrząsnął głową i  zaczął mierzyć dalej, ale już poza bramą... Wracał jeszcze dwa razy do wewnątrz; liczył słupy ogrodzenia, złościł się to na Królikowskiego, to Bizuna, roztrącał pętających się gapiów i  tak był przejęty widoczną wagą spełnianych zadań, że każdy mu ustępował z  drogi. Grał swoją rolę doskonałe, z  prawdziwie aktorskim temperamentem i  z iście warszawską fantazją. Gdy – ciągle celebrując z  tyką, sznurkiem i  zegarkiem – oddalił się poza zasięg mego wzroku, ogarnął mnie jednak niepokój i  nieprzeparta ciekawość: Co będzie dalej? Nie pozwolą im przecież w  ten sposób po prostu odejść do miasta?! Zawrócą ich z  drogi; zapytają, co to ma znaczyć, zatrzymają... Oczekiwałem, że lada chwila wybuchnie strzelanina, rwetes, awantura, i  coraz mniej dorzecznie odpowiadałem na pytania Porfirianu. Zdaje się, że wreszcie zauważył moje roztargnienie i  poczuł się trochę dotknięty. Spojrzał przez okno, ja zaś spojrzałem także w  tę stronę z  obawą, nie mogąc ukryć zmieszania. Ale za oknem wszystko było jak zwykle: plutonier wycierał sobie buty wiechciem słomy, opierając kolejno nogi ubabrane błotem po kostki o  poprzeczną belkę bramy; santinel przechadzał się wolno tam i  z powrotem po drugiej stronie drutów z  karabinem na sznurku przewieszonym przez ramię; oficerowie siedzieli na ławce nad rowem, paląc papierosy. Odetchnąłem. Powiedziałem coś o  bólu głowy, żeby się usprawiedliwić, i  podziękowałem za uprzejmie ofiarowane mi miejsce w  samochodzie, którym pułkownik miał wkrótce pojechać do miasta. – Pójdę pieszo. Spacer na świeżym powietrzu dobrze mi zrobi. Wyszedłem spiesznie i  skinąwszy głową plutonierowi, który mnie dobrze znał, minąłem bramę. Zobaczyłem czterech „geometrów” o  dobre pięćset kroków od niej, mierzących dalej drogę. Ruszyłem ku nim szybko – za chwilę miał tędy jechać Porfirianu. Już po minucie przekonałem się, że nie zdążę – za mną warczał samochód. Byłem wściekły na siebie. Czemu nie pojechałem z  pułkownikiem? Mógłbym opóźnić jego wyjazd; mógłbym zająć go rozmową; odwrócić jego uwagę mijając zbiegów... Może się zatrzyma i  raz jeszcze zaproponuje mi, że mnie odwiezie – pomyślałem. Ale minął mnie szybko, spoglądał w  inną stronę i  wcale mnie nie zauważył. Stanąłem i  patrzyłem. Zaraz się to skończy... Samochód rwał ku miastu. Zaryczał klaksonem. Pryszczyk i  jego towarzysze usunęli się na bok ze swoimi przyrządami mierniczymi. Kierowca zwolnił. Czlery postacie w  mundurach wyprężyły się na baczność, salutując. W  otwartym oknie mignął rękaw płaszcza z  naszywkami pułkownika. Porfirianu odsalutował niedbale i  – pojechał dalej. Nie tu jest jednak koniec Pryszczykowej przygody; bo oto gdy nazajutrz przyjechałem jak zwykle rano do obozu, pierwszym interesantem, który zameldował się w  moim biurze, był Pryszczyk. Zapukał do drzwi, wszedł i  – trzasnąwszy wściekle obcasami – stanął przede mną z  chmurnym i  zaciętym obliczem. W pierwszej chwili pomyślałem, że go złapali w  drodze, którą miał odbyć wraz ze swymi kompanami przez Turnu-Severin, jak to ustaliłem poprzedniego dnia z  kierownikiem naszej placówki w  Targu-Jiu, dokąd wszyscy czterej dotarli szczęśliwie. Ale Pryszczyk powiedział, że „nic podobnego”. – Więc co się stało? Gdzie są tamci: Bizun i  Królikowski, i  ten... jakże mu tam? – Pojechali – oświadczył z  goryczą. – Za żydowskimi paszportamy jeich wysłali, panie kapitanie. Niby że do Palestyny za emigrantów jadą... – No, a  wy? Skrzywił się niemiłosiernie. (To miał być uśmiech zakłopotania.) – Te tyczkie i  śpagat odniesłem, panie kapitanie, żeby posądzenia nie było – zaczął, jak zwykle, bałamutnie i  od końca. – Jaką znów tyczkę? – No te, cośmy drogie mierzyli. Jak raz trzech wracało ze santinelem, co po pocztę chodzą, to się przyłączyłem, a  plutonier wcale nie poznał, że to nie jest Bizun i  Królikoszczak, i  ten trzeci koleżka; owszem, bardzo grzecznie sanatate mi powiedział, no i  jestem nazad w  obozie. – Ale dlaczego nie pojechaliście z  nimi?! – zapytałem z  naciskiem. – Rozmyśliliście się czy jak? Zostajecie tu? Nie chcecie już jechać do Francji? Obraził się: jak to? On miałby tu zostać? – Nic podobnego, panie kapitanie! Tylko ten paszport... – Co za paszport? Wyciągnął złożony w  czworo arkusz z  kokieteryjną fotografią, zrobioną jeszcze w  Bukareszcie: smoking, krawat jak postronek i  narciarska koszula w  kratkę. Podał mi go z  rezygnacją. – Za tem paszportem miałem jechać, panie kapitanie? – zapytał z  gryzącą ironią. Rozłożyłem dokument i  czytałem: Izydor Pupko. Urodzony dnia... miesiąca... roku – w  Lidzie. Wyznanie: mojżeszowe. Zawód: pachciarz. Itd. Pryszczyk mówił dalej ze szczerym rozżaleniem: – Przecież, panie kapitanie, jak ja bym za pachciarza Pupka się przedstawił, to już koniec... Takie nazwisko to nawet Żyda może zgniewać. I  to jest faktycznie świństwo coś takiego wykompinować – Pupko! Dopieroż by się chłopaki ze mnie nabijali! To co miałem robić? Wziełem ten paszport i  przyszłem tu nazad, żeby mnie pan kapitan nie dał tak poniewierać. Żal mi się go zrobiło. Pomyślałem bezstronnie, że i  mnie by nieprzyjemnie było nosić taki pseudonim. – No więc jak się chcecie nazywać? – zapytałem rzeczowo. Pryszczyk rozpogodził się w  mgnieniu oka. – Paderewski Ignacy, melduję posłusznie, panie kapitanie – wypalił bez namysłu. Długo musiałem mu tłumaczyć, że choć Rumuni z  trudem rozróżniają polskie nazwiska, to jednak Paderewskiego poniektóry pamięta. Zgodził się wreszcie na Korzeniowskiego, a  co do fachu, to już może być mechanik, niekoniecznie inżynier. – No, a  jak się stąd wydostaniecie? – zapytałem po uzgodnieniu tych personaliów, które sobie zanotowałem, żeby mu nazajutrz dostarczyć paszport wprost do rąk własnych w  obozie. – Okazyjnie – odrzekł. – Już ja sobie poradzę. Tylko jakieś cywilne łachy mi pan kapitan każe dać, to się sposobność zdarzy. Sposobność zdarzyła się w  czasie inspekcji dokonanej przez generała Oprescu. Działo się to – jak już wspomniałem – w  okresie czasowego pogorszenia się naszych stosunków z  Rumunami, podczas wzmożonej kontroli i  surowego przestrzegania przepisów przez ich władze wojskowe. Okresy takie trwały po parę tygodni, mijały i  następowały znowu. Wtedy właśnie (w początkach nieprzychylnej dla nas koniunktury) odbywały się inspekcje, zbiórki, apele, po czym sypały się dotkliwe kary na wartowników, podoficerów i  oficerów rumuńskich, którzy nie dość sumiennie pilnowali Polaków. Tego dnia generał osobiście chodził po barakach, złościł się, krzyczał na żołnierzy, wymyślał adiutantom, kłócił się z  pułkownikiem Porfirianu i  wyładowywał swój gniew na zaczerwienionych gębach santineli, okładając je siarczystymi policzkami. I właśnie w  takiej chwili Pryszczyk, najnieudolniej, jak to sobie można wyobrazić – „bez pojęcia i  talentu” – spróbował przemknąć się w  cywilnym ubraniu przez bramę, przy której stały zdwojone posterunki... Naturalnie złapano go i  odstawiono przed groźne oblicze generała. Ten ostatni spiorunował go wzrokiem i  zapytał, co to ma znaczyć. – Ja, panie generale, jestem refugiat – oświadczył rezolutnie Pryszczyk – mechanik z  cywila. Szukam roboty. Myślałem, że może tu by mnie pan generał zatrudnił... Generał się zirytował: co za bezczelność! W  Rumunii dość jest bezrobotnych Rumunów, a  on ma tu zatrudniać polskich przybłędów? Refugiatów?! – Wyrzucić go za bramę! – rozkazał. – Kto go tu wpuścił za druty bez przepustki? Tacy właśnie przemycają zakazane gazety, alkohol, cywilne ubrania, paszporty. Komendant warty – do raportu! Posterunki – do paki! Rumuński podoficer niebacznie chciał coś wytłumaczyć i  natychmiast dostał w  pysk. Porfirianu spojrzał uważnie na „rzemieślnika”, poznał go, zdaje się, mimo cywilnego przebrania i  już otwierał usta, żeby się wtrącić w  tę sprawę, gdy generał wpadł nań z  całym impetem: – To także pańska wina, Porfirianu! Pan za to odpowie! Za takie stosunki! Za łapówki! Za wszystko! Porfirianu zawahał się. Nagle oczy błysnęły mu chytrze. Trącił mnie w  bok i  mrugnął na mnie porozumiewawczo, wskazując ruchem głowy generała, a  potem Pryszczyka. – Idiot – powiedział półgłosem. – Il s’enfuira, ce gamin.17 – Za bramę tego refugiata, powiedziałem! – wrzasnął Oprescu. – Natychmiast! Rozkaz spełniono z  pośpiechem. Domniemany refugiat pomknął do miasta, generał zaś poszedł dalej zaprowadzać porządek i  dyscyplinę, które miały zapobiec ucieczkom. 10, W  drodze do Francji Mój wyjazd z  Targu-jiu odbył się z  wielką pompą, według wszelkich prawideł rumuńskiej sztuki reprezentacyjnej. Była więc pożegnalna kolacja w  rumuńskim kasynie; Porfirianu wygłosił mowę, z  której jasno wynikało, że jeśli po wojnie Polska i  Rumunia nawiążą serdeczne stosunku sąsiedzkie, to prawie wyłącznie dzięki mojej działalności w  obozie; była delegacja rumuńska na dworcu kolejowym; był wreszcie adres dziękczynny Straja Tsari... Bardziej wzruszyło mnie jednak skromne przyjęcie w  polskiej świetlicy obozu i  mocne uściski dłoni żołnierzy, którzy od początku pracowali ze mną, oraz powściągliwe słowa uznania O’Donovana, prezesa Polish Relief Found, z  którego wypompowałem te miliony lei na wszystko, co w  obozie trzeba było zrobić. W  Bukareszcie poszedłem zameldować się w  ekspozyturze lotniczej. Wrzała tu praca: tysiące lotników, mechaników, pilotów, obserwatorów, strzelców „emigrowało” do Francji. Trzeba było zaopatrywać ich w  dokumenty, ubierać, żywić, kwaterować i  organizować transporty, które szły kilku drogami na zachód. W gwarze i  ścisku odnalazłem mnóstwo kolegów i  znajomych, a  między innymi także Zygmunta, którego straciłem z  oczu jeszcze w  Sarighiolu w  Dobrudży. Naturalnie poszliśmy razem „wypić obiad” i  postanowiliśmy razem jechać do Francji. Zygmunt przyjechał do Bukaresztu z  Rosiori de Vede, gdzie pokutował kilka miesięcy w  oficerskim obozie jako adiutant polskiego komendanta. Wyrwał stamtąd przed paru dniami taksówką i  konspirował się w  stolicy, oczekując, że lada chwila go przymkną. Mimo to dał się namówić na pójście do pierwszorzędnej restauracji i  nawet poszedł potem ze mną do Nestora na kawę. Nie chciał tylko w  żaden sposób przenieść się do lepszego hotelu i  wrócił na noc do jakiejś nory na przedmieściu, w  której mieszkał bez paszportu, za wysoką opłatą. Nazajutrz załatwiliśmy resztę wiz, dostaliśmy rozkazy, marszrutę, bilety, pieniądze i  – żegnaj, Rumunio! Ten ostatni retoryczny wykrzyknik podkreśliło ileś tam butelek wina, po czym... po czym oddaję głos Zygmuntowi. Oto fragmenty jego dziennika podróży. DZIENNIK ZYGMUNTA W. Bukareszt, 9 maja 1940. Dano nam do wyboru trasę lądową i  morską. Lądową przez Belgrad i  Mediolan, morską przez Morze Czarne i  Śródziemne. Naturalnie, ze względów turystycznych, wybraliśmy tę ostatnią. Mundur i  stare portki oddałem w  ambasadzie. Nie chciałem tego robić, ale powiedziano mi, że te rzeczy zawiezie kurier do Paryża; nie mogłem sobie odmówić takiej przyjemności. Bo niewątpliwie przyjemna jest świadomość, że dyplomatyczny kurier wali z  Bukaresztu przez Jugosławię i  Włochy do Paryża, wioząc moje stare portki. Niech jadą spokojnie i  bezpiecznie. Wydam odpowiednie rozkazy, aby nie zamykano ich w  dyplomatycznym kufrze. Niech się przyjrzą cudownym pejzażom wiosennej Rumunii, niech kwiatów Jugosławii owionie je zapach, niech się nasycą gorącym słońcem Italii... Bukareszt, 10 maja 1940. Nie wiem, czy portki już pojechały, ale zapewne czują się bezpieczniej niż ja. Muszę siedzieć w  hotelu, bo na ulicach włóczy się coraz więcej żandarmów. Przysłano ich specjalnie po to, żeby wyłapali zbiegów. Trzeba się będzie przenieść na przedmieście. W  dużym hotelu w  każdej chwili oczekuję obławy. Nawet w  tak skromnym wydaniu, jak moje, denerwujące jest życie „Mr. Flow – człowieka o  stu twarzach”... Konstanca, 14 maja 1940. Wczoraj o  godzinie 0.25 wyjechaliśmy z  Gara de Norde i  po siedmiogodzinnej podróży przybyliśmy do Konstancy, głównego rumuńskiego portu na Morzu Czarnym. Odpływamy jutro statkiem „Transilvania”. Pogoda okropna: deszcz i  wicher. Morze wzburzone. Dla dodania sobie odwagi postanowiliśmy urżnąć się wieczorem. Przyszło to nam bez żadnych trudności. Koło pierwszej po północy zasnęliśmy w  zimnym pokoiku nędznego hotelu „Modernę”. Konstanca, 15 maja 1940. Tutejsza placówka konsularna organizuje masowe transporty morskie, liczące od stu do tysiąca osób. Trudno zakonspirować tłum żołnierzy oczekujących na statki. Język polski słyszy się wszędzie, a  ubiór – kurteczka i  cyklistówka – zdradzają naszych od razu. Jeżeli nie ma aresztowań masowych, to tylko dlatego, że cała policja i  żandarmeria rumuńska zostały przekupione. I tak nie zawsze idzie ta ewakuacja gładko. Zmiana urzędników policyjnych i  celnych, jakiś komendant służbista, a  nawet kapitan statku – niejednokrotnie robią trudności. Jeżeli chodzi o  agentów niemieckich, to nasz konsulat, naturalnie w  porozumieniu z  Rumunami, sporządza listy transportów operując tylko imionami: Icek, Abraham, Mojżesz, Srul... Niemcy są zupełnie przekonani, że tysiące obywateli polskich wyjeżdżających z  Konstancy są wyłącznie osadnikami, którzy udają się do Palestyny. Spodziewałem się wszystkiego, ale żebym jako Abram Szpilman przez Morze Czarne płynął do Bejrutu... Zgodnie z  rozkazem napisałem dziś list do komendanta obozu w  Rosiori de Vede lej treści: „Uważam za swój obowiązek przeprosić Pana Kapitana za wydalenie się z  obozu bez Pana wiedzy i  zgody. Udaję się do Francji, by wziąć czynny udział w  walce o  oswobodzenie mojej Ojczyzny. Wierzę w  to i  przypuszczam, że Pan również wiarę moją podziela, iż walczyć będę również o  zachowanie niepodległości Rumunii, pańskiej Ojczyzny. Jeżeli powrócę do Kraju, niezwłocznie nadeślę swój adres, aby na pierwsze żądanie władz rumuńskich stawić się do ich dyspozycji. Zechce Pan”... itd. Miałem ochotę dopisać: „Pocałuj mnie w  d... łobuzie”, ale ponieważ rozkaz nie przewidywał takiego postscriptum – z  wielkim żalem dałem spokój. Na Morzu Czarnym, 16 maja 1940. Wczoraj koło godziny szóstej wieczorem weszliśmy na pokład „Transilyanii”, największego statku rumuńskiej floty handlowej. Przydzielono nam (naturalnie razem z  Herbertem) dwuosobową kajutę I  klasy. Kajuta jest bardzo elegancka. Ma jasnożólte obicia, pomarańczową kanapkę, wygodne łóżka, lustra, mahoniowe szafy, kotary, firaneczki i  dywany. Porcelanowy nocnik w  pastelowe kwiatki harmonizuje kolorem i  stylem z  całością wnętrza. Zalecono nam koniecznie wypić przed podróżą szklaneczkę czerwonego wina i  zjeść parę biszkoptów. Ma to być dobry środek przeciw morskiej chorobie. Z  tym zamiarem, idąc na przystań, wstąpiliśmy z  Herbertem do baru i  wypiliśmy butelkę rumu pod turecki pieprz. Jesteśmy w  dobrym nastroju i  teraz wszystko się nam szalenie podoba. O godzinie dwudziestej trzeciej syrena grubym basem ryknęła trzy razy. Wciągnięto pomosty, dało się odczuć lekką wibrację maszyn i  granitowy brzeg morskiego dworca zaczął się wolno odsuwać od burty naszego statku... (Zdaje się, że tak powinno się pisać o  odjeździe w  daleką podróż.) Tysiące świateł Konstancy oddalały się coraz bardziej i  bardziej. Po godzinie zaledwie kilka jeszcze było widać, i  to coraz słabiej, aż wreszcie zgasły zupełnie. Byliśmy na pełnym morzu. Poszedłem na dziób statku. W  górze było ciemno, a  za burtą czarno. Wiatr wzmagał się. Czułem, że coraz niżej się zapadam i  coraz wyżej wznoszę. Było bardzo poetycznie i  gdybym się nie bał, że upadnę – ramiona skrzyżowałbym na piersiach... Na kolację zjadłem befsztyk po angielsku: wolę rzygać befsztykiem niż biszkoptem; to jest bardziej po męsku. Konstantynopol, 17 maja 1940. Po kilku godzinach pobytu w  mieście wróciliśmy na statek przed wieczorem. Za chwilę ruszymy w  dalszą drogę, przez morze Marmara do Grecji. Do Bosforu wpłynęliśmy rano. Po obu stronach wąskiej cieśniny wznosiły się wysokie, zalesione wzgórza. Rozsiane na nich białe pałacyki wyglądały jak piękna dekoracja w  teatrze. Wrażenie to potęgowały białe, wysokie, spiczaste wieżyczki minaretów i  prawie czarne, wysmukłe cyprysy. Mijamy marmurowy pałac prezydenta Turcji, Kemala Paszy; potem wille i  pałacyki zaczynają ustępować miejsca wielkim blokom miejskich budynków, fabryk, składów i  wreszcie z  daleka widać przystań portową Istambułu. Podpływa ku nam łódź motorowa z  policją. Spuszczają trapy, kilku cywilów i  kilku policjantów wchodzi na pokład. – Będą nas rewidować – powiada jakiś oblatany chłopak spośród naszych żołnierzy. Na przystani oczekiwał na nasz transport polski attache wojskowy, a  na mnie i  Herberta – mój szwagier. Mieliśmy przy sobie trochę prezentów żywnościowych: ja – salami i  cukierki, Herbert – gęś i  czekoladki. Oddając Herbertowi gęś do przeszwarcowania przez kontrolę celną, pożegnałem się z  nią już na zawsze: wiedziałem, że nic z  tego nie będzie. Herbert szedł drobnymi kroczkami, ręce przycisnął do spodni i  czerwony był jak burak. Gdybym nawet nie wiedział, co ma między nogami, to przysiągłbym, że gęś! Turek kiwnął palcem i  coś powiedział po turecku (przypuszczalnie: „Oddaj gęś”), Herbert ją oddał i  pojechaliśmy taksówką do mego szwagra. Przedstawiono nas tegoż dnia konsulowi: – Panowie uciekinierzy z  Rumunii. Mało mnie krew nie zalała: uciekinierzy! – Nie, proszę pana, my nie jesteśmy uciekinierzy. Uciekały pułkowniki, generały, siztaby, naczelne wodze, emeszety, ale my nie! Lataliśmy, póki były samoloty, a  gdy ich nie stało – pojechaliśmy do Rumunii „montować angielskie”. To nie nasza wina, że tych angielskich nie było... Szkoda, że tak krótko zatrzymaliśmy się w  Konstantynopolu. Nie zdążyłem nawet przyjrzeć się miastu. Herbert zdążył przyjrzeć się Turczynkom i  mówi, że miał rację Mahomet, że kazał im pozasłaniać buziaki. Przed chwilą syrena ryknęła trzy razy, wciągnięto pomosty, dała się odczuć lekka wibracja maszyn itd. PS Na żądanie Herberta umieszczam poniższe jego sprostowanie: Nieprawdą jest, że przemycałem gęś między nogami i  że przyglądałem się Turczynkom. Natomiast prawdą jest, że Zygmunt dobrowolnie oddał gęś Turkowi oraz że zaglądał Turczynkom pod czarczafy, za co omal nie dostał po mordzie. Ja jednak obstaję przy swojej wersji. Na Morzu Egejskim, 18 maja 1940. Rano przybyliśmy do Pireusu. Jest niemal upalnie, słonecznie i  bardzo zielono. W  porcie wielki ruch. Setki małych i  wielkich statków u  nabrzeża; tysiączne tłumy „pireusiaków” na lądzie. Oblegają nas przekupnie z  koszami owoców. Zabieramy na pokład kilku Żydów udających się do Hajfy, kilku Greków do Kairu i  kilka ładniutkich tancerek, podróżujących z  portu do portu. O godzinie trzynastej podpłynął do nas mały stateczek-pilot. Pisnął cienko, myśmy ryknęli grubo, wciągnięto pomosty, dała się odczuć lekka wibracja maszyn itd. Płyniemy wprost na południe. Za kilka godzin z  prawej burty ukaże się „kolebka rodu ludzkiego” – Kreta. Herbert jest bardzo dumny – z  szyldów ulicznych w  Pireusie nauczył się kilku słów po grecku, a  mianowicie: hotel, Philips i  koniak. Ma chłopak zdolności do języków! Na Morzu Śródziemnym, 19 maja 1940. Jesteśmy w  połowie drogi do Aleksandrii. Horyzont zupełnie pusty. Od wczoraj wieczór spotkaliśmy tylko jeden transportowiec egipski, „Cairo City”. Morze jest lekko wzburzone. Na razie nas to bawi: chodząc zataczamy się jak pijani. Herbert zatacza coraz bliższe kręgi koło lewantyńskich tancerek. Mówi, że „wyregulowałby je wszystkie”. Z  niewiarą odnoszę się do tej regulacji: na pewno jedną by poklepał, drugą uszczypnął, a  trzecią może by nawet ugryzł... Chociaż właściwie mogłoby się stać inaczej: pewnie pierwszą by ugryzł, a  trzecią poklepał. Wieczorem wpływamy na wody terytorialne Egiptu. Na przedni maszt wciągnięto zieloną flagę z  białym półksiężycem. Z  daleka widać niski piaszczysty brzeg i  tysiące szarych domów Aleksandrii. Jest wściekle gorąco i  taki blask, że mrużymy oczy. Aleksandria, 20 maja 1940. Stoimy w  porcie i  z daleka patrzymy na miasto, bo nie honorują tu naszych polskich paszportów, na co Herbert strasznie się oburza. Jest w  ogóle wściekły i  zawiedziony: lewantyńskie tancerki wysiadły nie wyregulowane... Kiedy go spytałem – dość głupio zresztą – dokąd idzie z  papierkiem w  ręku i  bez szelek, odburknął: N...ać na Egipt. O godzinie osiemnastej dała się odczuć lekka wibracja maszyn i  piaszczysty brzeg Aleksandrii zaczął wolno oddalać się od statku, zupełnie tak samo jak oddalały się dotąd brzegi kamienne. Teraz zapada noc. Statek płynie spokojnie. Jest niemal widno. Płyniemy wzdłuż lądu, skąd dochodzą tony jakiejś egzotycznej melodii. Wiatr stamtąd jest suchy i  gorący. Hajfa, 21 maja 1940. Nad ranem była burza, i  to taka silna, że kapitan zdecydował się nie zawijać do Tel-Awiwu jako do zbyt niewygodnej i  małej przystani. Wobec tego popłynęliśmy wprost do Hajfy, gdzie przybyliśmy w  samo południe. Jest to nasz pierwszy port brytyjski. Tłumnie zebrani „Anglicy” witają nas serdecznie i  hałaśliwie. Prawie wszyscy mówią po polsku, i  to z  pewnym dobrze nam znanym akcentem. Krzyczą i  gestykulując z  zapałem, pokazują na migi, że Hitler będzie wisiał. Około godziny szóstej wieczorem syrena naszego statku ryknęła trzy razy, dała się odczuć lekka wibracja itd. Pod ścianami portowych magazynów stali rzędem robotnicy z  rękami w  kieszeniach. Za sztachetami odgradzającymi port grupa żydowskich harcerzy żegnała nas wesoło. Machali chusteczkami i  z zapałem skandowali jakieś zdanie. Nie mogłem wyraźnie dosłyszeć, ale zdaje się, że coś w  tym rodzaju: „Cześć! Cześć! – Makkabi – Brześć!” Bejrut, 22 maja 1940. Po dość burzliwej nocy nastał śliczny słoneczny ranek. Koło południa ujrzeliśmy na horyzoncie góry Libanu; w  dwie godziny później ukazały się u  ich stóp białe budynki Bejrutu. Na przystani oczekiwał nas polski konsul i  grupa oficerów francuskich. Nadjechały samochody ciężarowe, na które załadowało się nasze wojsko. Żołnierze ciekawie przypatrują się wszystkiemu. Najwięcej interesują ich egzotyczni koledzy: czarni Senegalczycy w  czerwonych portkach, drobni Indochińczycy i  Malaje o  czarno malowanych zębach. Jedziemy piękną nadmorską szosą do koszar odległych o  trzy kilometry od miasta. Mijamy pomarańczowe gaje, grupy prześlicznych palm, kilkumetrowe kaktusy o  dziwacznych kształtach, jakieś wspaniałe kwiaty, ogromne, jaskrawe motyle. Po drodze napotykamy karawanę wielbłądów wychodzącą gdzieś w  pustynię... Lokujemy żołnierzy i  wracamy we dwóch do Bejrutu, aby zakwaterować się w  hotelu „Europę” przy rue de Port. Co prawda z  Europą niewiele ma ten hotel wspólnego: wielka sala, podobna do podwórza czynszowego domu, oszklona na wysokości drugiego piętra, jest zarazem hallem, wokół którego w  dwóch kondygnacjach biegną galeryjki z  wejściami do pokojów. Pokoje są bez okien, podłogi z  terakoty, a  nad łóżkami – baldachimy i  siatki przeciw moskitom. Chcieliśmy jeszcze tegoż dnia rozpocząć zwiedzanie Bejrutu, ponieważ jednak zaczęliśmy od hotelowego baru, na nim się naturalnie skończyło. Usługiwały nam jakieś „fakiry”, co Herberta z  początku peszyło. Niedługo zresztą. Gdy pił pierwszy kieliszek, ręce mu się trzęsły z  emocji, ale gdy skończył pierwszą butelkę, drugą rozpoczął bruderszaftem z  najsympatyczniejszym „fakirem” Ben Alim, synem właściciela hotelu. Bardzo Herbertowi do serca przypadł len „fakir”: – G... jesteś, nie fakir, ty stary byku – oświadczył. – Będę ci mówił: Alek, rozumiesz? Potem zaczął się umawiać z  Alkiem na jutro. Mają pójść na nargiłe... Ponieważ jestem zbyt skromny na to, by wysłuchiwać takich projektów, poszedłem do pokoju wyłapać moskity. Bejrut, 23 maja 1940. Przez cały dzień zwiedzałem miasto. W  dzielnicy europejskiej nie ma nic specjalnie godnego uwagi: palmy, szerokie ulice, nowoczesne gmachy, wielkie sklepy – to wszystko. Za to siary Bejrut jest cudowny. Z  każdej uliczki, z  każdego zaułka, zza każdego rogu odsłaniają się nowe, coraz piękniejsze widoki: mury i  murki, skarpy, filary, płaskie dachy, tarasy, zakratowane okienka, ostre cienie, oślepiający blask słońca, kolorowy, egzotyczny tłum, zakwefione Arabki. (Herbert mówi, że to nic nie szkodzi...) Długo siedziałem na wydeptanych schodkach stromej, ocienionej uliczki. U  jej wylotu w  jaskrawym słońcu otwierał się widok na wysadzaną palmami nadmorską aleję. Wysokie czekoladowe pnie rysowały się wyraźnie na tle granatowego morza, a  ich jasnozielone wachlarze – na tle niebieskiego nieba. Niebieskiego z  fioletowym odcieniem. Na dalszym planie widać było łańcuch szczytów Libanu. Potrącił mnie osioł obładowany owocami. Między palmami nadmorskiej alei ukazał się długi szereg wielbłądów ze skulonymi na nich białymi sylwetkami Arabów... Jak to dobrze, że na palmach nie siedziały małpy, za wielbłądami nie ciągnęły słonie, a  po słonecznej stronie nie wygrzewały się węże boa dusiciele! Zwariowałbym na pewno... Bejrut, 24 maja 1940. Francuzi zaproponowali nam wycieczkę do położonej o  sio pięćdziesiąt kilometrów od Bejrutu miejscowości Baalbek, celem zwiedzenia ruin jakiejś starożytnej świątyni. Wyjechaliśmy rano autobusami kierowanymi przez maleńkich Annamitów, doskonałych kierowców. Trasa prowadziła przez góry sięgające trzech tysięcy metrów. Jest to droga do Damaszku i  Bagdadu. Baalbek ukazał się nam z  daleka, skąpany w  słońcu, biały, otoczony palmami i  kaktusami. Autobusy zajechały do koszar Legii Cudzoziemskiej. Batalion, który tu stoi garnizonem, przygotowuje się do wyjazdu na front do Francji. Nasz przyjazd sprawił ogólną sensację, a  specjalnie ucieszył żołnierzy Polaków: obstąpili nas tłumnie i  gorączkowo zaczęli wypytywać, skąd jesteśmy, dokąd jedziemy i  dlaczego tak prędko wojna w  Polsce się skończyła... Bardzo wraz z  Herbertem chcieliśmy zwiedzić świątynię, ale jeszcze bardziej chcieliśmy pogadać z  legionistami. Toteż podczas gdy inni koledzy poszli podziwiać starożytne kolumny, freski, sklepienia, rzeźby i  inne gruzy, my – otoczeni legionistami – udaliśmy się do pobliskiego baru, aby pogawędzić przy szklaneczce wina. Zresztą z  okien baru świątynia widoczna była jak na dłoni. Nawet niezgorsza jakaś świątynia. Podzieliliśmy żołnierzy na dwie grupy: jedną wziął Herbert do stolika, a  ja z  drugą stałem przy bufecie. Opowiadaliśmy legionistom, jak to było i  dlaczego tak było. Może to i  dobrze, że ciie piliśmy wina, tylko rum? Jakoś łatwiej nam było mówić, a  im słuchać. Potem kieliszki zamieniliśmy na szklaneczki, a  nasze kapelusze na żołnierskie kepi. Niewiele brakowało, a  Legia Cudzoziemska powiększyłaby swój stan o  dwóch dzielnych, wytrawnych żołnierzy. Niestety Herbert się zalał i  zaczął przemawiać po rosyjsku. Mało tego: uparł się iść do świątyni, żeby zobaczyć westalki! Moje perswazje nie pomogły i  wkrótce cała nasza paczka opuściła knajpkę i  udała się w  kierunku ruin. Herbert szedł na czele, śpiewając tango „Fatroo, opowiedz mi bajkę o  szczęściu...” Wróciliśmy do Bejrutu późnym wieczorem. PS Na kategoryczne żądanie Herberta notuję poniższe jego sprostowanie: Nieprawdą jest, że przemawiałem po rosyjsku, że chciałem zobaczyć westalki i  że śpiewałem tango „Fatmo, opowiedz mi bajkę o  szczęściu”. Natomiast prawdą jest, że Zygmunt przemawiał po francusku, że on poszedł na westalki i  on śpiewał tango „Fatmo, nie opowiadaj nikomu, jak mi dałaś dwa razy szczęście”. Możliwe, że tak było: pokręciło mi się wszystko. Bejrut, 26 maja 1940. Pobyt nasz tutaj dobiega końca: jutro odpływamy do Marsylii. Szkoda, że tak prędko: na trzysta stronic baedeckera dojechaliśmy do pięćdziesiątki. Herbert bardzo się zmienił: jest poważny i  ponury. Pewnie ma wyrzuty sumienia po Baalbeku. Ostatniego piastra dał starej żebraczce, a  zakonnika pocałował w  rękę. Gdy go spytałem, czy czasem nie zwariował, powiedział mi, że jestem świnia. Tak, to na pewno po Baalbeku. Na Morzu Śródziemnym, 21 maja 1940. Dziś rano wyszliśmy na morze. Płyniemy wielkim francuskim transatlantykiem, trzydzieści pięć tysięcy ton, całkowicie pomalowanym na khaki nie wyłączając mosiężnych balustrad i  metalowych ozdób. Natomiast okienka kajut zapacykowano ultramaryną. Publika bardzo różna. Przeważa wojsko: kilkuset Francuzów, w  tym dwustu oficerów, kilkudziesięciu Anglików, trochę Murzynów w  czerwonych portkach i  kilkunastu Czechów. Wieczorem stajemy na redzie18 portu w  Hajfie, ponieważ tak nam dziwacznie wypada droga. Mamy tu nocować. Prawdę mówiąc – znudziła mi się ta Palestyna: jestem w  niej co tydzień. Wzdłuż brzegów Palestyny, 28 maja 1940. Rano ruszamy w  dalszą podróż. Przeprowadzono ćwiczenia w  nakładaniu pasów ratunkowych. Dostałem przydział, razem z  Herbertem, do łodzi numer dwanaście. Różne miewałem przydziały... Na morzu, 30 maja 1940. Jesteśmy na wysokości Benghazi. W  jednym z  portów Egiptu załadowano na nasz statek osiem tysięcy bel bawełny. Jest gorąco. Leżąc na trzcinowych kanapkach na pokładzie prowadziliśmy inteligentne dysputy: – Ale te mewy! Latają i  latają, i  wcale się nie zmęczą. – E, zmęczą się, cholery. – Zmęczą się? – Pewnie, że się zmęczą. O, patrz pan: jednaj ma już dosyć – usiadła na falach. – Rzeczywiście usiadła, ale może się naciąć, bo ją rak za kuper złapie i  będzie miała. – Skądże – rak? W  morzu raków nie ma. – W  głębokim nie ma, ale tu jest ich do cholery. – Myśli pan, że płytko? – Pewnie, że nie głęboko. Patrz pan: zielony grunt przebija. Z początku bawiła mnie ta błyskotliwa i  dowcipna rozmowa, ale wszystko ma swoje granice. Kiedy jeden z  kolegów, widocznie znawca serów, obiecał nam solennie, że nareszcie we Francji, w  Oxfordzie (!) użyje sobie na rokforze, zaczęło mnie coś zalewać. Obawiam się, że była to zła krew. Może bym wytrzymał, lecz niestety zaczęły się śpiewy. Ktoś zanucił barytonem: Gdie wy tiepier, kto wain ciełujel palcy? Lluda uszol wasz kitajozonok z  Li? Tu już mnie cholera wzięła. – Panie – rzekłem poważnie – skąd pan wie, że kitajczonok pochodzi z  Li? Zaręczani panu, że był rodem z  Płocka! – Nie rozumiem, o  co panu chodzi – powiedział zaskoczony baryton. – Wiem, że pan nie rozumie, ale jednego może pan być pewny: skąd kitajec pochodził, to cholera jego wie, ale na pewno nie z  Li, a  poza tym komunikuję panu, że tyle rokfor ma wspólnego z  Oxfordem, ile Oxford z  Francją, rolls-royce z  rolmopsem, sandwicz z  sandaczem, a  Dardanele z  Lardellim! Wieczorem Herbert powiedział mi, że się zrobiłem straszny nerwus. Długi czas tłumaczył mi, że powinienem się oszczędzać itd., a  potem prosił mnie, żebym mu wyjaśnił, skąd pochodził kitajec. Na morzu, 3 czerwca 1940. W ciągu paru dni przebyliśmy Cieśninę Messyńską, minęliśmy Korsykę i  Sardynię, i  oto dziś ujrzeliśmy z  daleka Marsylię. Ubieramy się pośpiesznie. Jesteśmy bardzo podnieceni. Herbert półgłosem nuci Marsyliankę, ale mu to ani rusz nie wychodzi. Koło południa wyładowujemy się ze statku i  stajemy na ziemi francuskiej. Może za parę dni będziemy już w  mundurach? Znów będziemy mieli broń i  znów będziemy mogli bić się w  powietrzu. Niech żyje Francja! 11. La douce France Niech żyje Francja! Tak: niech żyje Francja, ale nie ta z  czerwca roku 1940. Nie ta! Długo nie było samolotów dla Polaków. Długo im niej dowierzano, że chcą walczyć i  że walczyć potrafią. A  gdy w  marcu roku 1940 przyszły maszyny myśliwskie jako sprzęt przeszkoleniowy dla polskiej grupy w  Bron (Lyon), to do połowy maja nie było dla nich ani jednego karabinu maszynowego. Natomiast ktoś uporczywie rozpuszczał pogłoski, że całe polskie eskadry z  cysternami benzyny (!) przelatują na stronę niemiecką. Całe eskadry – podczas gdy nie istniała jeszcze żadna. A później przyszedł czerwiec. Wyznaczono Polakom obronę lotniczą różnych obiektów przemysłowych, parcelując ich po dwóch, po trzech na tak zwane kominy i  klucze. Wtedy dowiedli, że latają i  walczą lepiej niż Francuzi. Wtedy zaczęto ich cenić. Zbyt późno... Dostali zadanie obrony Lyonu, potem Paryża, potem rejonu północnej Sekwany. Ten ostatni rejon był duży i  trudny, ale było tam przecież prócz nas kilka dywizjonów francuskich. W  Polsce stosunek sił był dla nas dwukrotnie gorszy. Więc – co tu gadać – wdzięczność dla Francuzów zalała nam serca: braterstwo broni za naszą i  waszą, i  tak dalej. Tylko te maszyny... Caudron-Cyclone nie chciał iść w  górę. Prędkość miał, owszem. Wyglądał zgrabnie i  miło. Nawet uzbrojenie było nie najgorsze. Lecz jeśli nieprzyjaciel leciał o  pięćset metrów nad nami, nie sposób go było zaczepić... Potem zaczęły wyłazić defekty. Silnik się grzał, przestawał działać automat do zmiany skoku śmigła, psuły się amortyzatory i  zegary, zacinał się mechanizm do chowania podwozia, rozdymała się maska przy pikowaniu na dużej prędkości... Wreszcie zaczęły odpadać w  powietrzu stery. Fabryka przysłała swoich mechaników, bo – oczywiście – nasza obsługa była „niefachowa”. Fachowcy najpierw zjedli dejeuner; potem się zdrzemnęli; potem obejrzeli uszkodzenia i  bezradnie rozłożyli ręce: „Co tu można poradzić?” – Wasi mechanicy są wspaniali – powiedział inżynier kierujący tą ekipą. – To wcale nie ich wina. Ja mogę tylko powiedzieć prywatnie: trzeba zawiesić loty na Cyklonach. Francuska komisja wojskowa zawiesiła loty na Cyklonach, ale nazajutrz Polacy polecieli na zadanie. Lepiej było latać na tych trumnach, niż nie latać wcale, a  tylko taka alternatywa stanęła przed nami. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że Francuzi mogli byli nam dać kilkanaście Curtissów albo Devoitine’ów spośród spalonych następnie w  składnicach Burges i  Tuluzy. Tego nikt z  nas im pewno nie zapomni; resztę – moglibyśmy przeboleć i  puścić w  niepamięć. Wielu z  nas pewnie zapomniało i  przebolało tę resztę. Wspominam tylko drobną jej część – bez gniewu już i  bez bólu. Raczej z  uśmiechem politowania. Bo czy nie na taki właśnie uśmiech zasługuje tani frazes w  jednym z  ostatnich rozkazów francuskiej Kwatery Głównej, że „żołnierz polski okazał się godny tradycji żołnierza francuskiego”? Myślę, że polski żołnierz nie zasłużył na porównanie z  francuskim w  roku 1940. Polacy okupywali honor życiem, nie na odwrót. ...Warszawa broniła się do końca, choć – tak samo jak Paryż – była „miastem otwartym”. Ale mniejsza o  to: są to sprawy na wielką skalę i  nie do mnie należy ich poruszanie. Natomiast są sprawy drobniejsze, bardziej, że tak powiem, osobiste, o  których trudniej zapomnieć, choćby się tego pragnęło. Sprawy koleżeństwa w  powietrzu między lotnikami. Nic na to nie poradzę, że te sprawy jeszcze dziś wracają jako wspomnienie. Na dwa dni przed zawieszeniem Cyklonów nasz patrol złożony z  trzech samolotów spotkał w  powietrzu dwanaście Messerschmittów 110. O  dwa tysiące metrów powyżej patrolowała francuska eskadra Curtissów, ale żaden z  Francuzów nie przerwał tej nudnej pracy, aby przyjść z  pomocą Polakom. Za to po wylądowaniu zgodnie potwierdzili, że polski patrol zestrzelił czterech Niemców. Pamiętam, że francuskie dowództwo grupy myśliwskiej nie tylko nie zaliczyło Polakom tych czterech zniszczonych Me-110 (ponieważ walka odbywała się w  rejonie owej eskadry Curtissów), lecz udzieliło nagany dowódcy patrolu za atak na czterokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela. Między innymi uwagami na ten temat francuski dowódca grupy podał na odprawie do wiadomości dowódców eskadr odstraszający przykład lekkomyślności innego Polaka, mjra W., który tegoż dnia na czele trójki Cyklonów, mając za sobą tylko jeden klucz francuski (również trzy maszyny) – zaatakował osiem Me-109. Lotnicy francuscy nie uznali za stosowne mieszać się do tego rodzaju polskich awantur i  wylądowali na lotnisku, a  polskiej trójki dotychczas nie ma... Pewnie w  ogóle nie powróci. Nazajutrz po zawieszeniu lotów na Cyklonach polski dywizjon zaatakował osiemnaście Me i  pięćdziesiąt Do nad Sekwaną w  okolicy Rouen. nie licząc bynajmniej na pomoc kręcących się tu i  ówdzie miejscowych patroli francuskich. Francuzi znów lojalnie zameldowali, że Polacy spuścili pięciu Niemców w  ich rejonie; my żegnaliśmy trzech naszych kolegów, którzy zapłacili życiem za to zwycięstwo. Pamiętam i  to, że w  parę dni po tej bitwie wysłuchaliśmy radiowego komunikatu z  Paryża o  „bohaterskim ataku polskiego dywizjonu, który w  dziesięć maszyn rzucił się na sto samolotów i  zestrzelił kilkadziesiąt”. Na sprostowanie nie było czasu. Pamiętam wreszcie, jak osiemnastego czerwca – już po rozejściu się wiadomości o  zawieszeniu broni – podczas niemieckiego nalotu na Rochefort wystartowali do walki tylko dwaj Polacy. Wystartowali na dobrych samolotach, które dywizjon zaczął właśnie otrzymywać: na Błochach. Francuzi ilu ich było – patrzyli z  ziemi na tę ostatnią walkę. Patrzyli ciekawie, przejmowali się, ale nie polecieli z  odsieczą. Jeden z  oficerów zaczął bić brawo, kiedy spod obłoków zwaliły się dwa Heinkle, zestrzelone przez tych dwóch polskich szaleńców. Popatrzyłem mu z  bliska w  oczy. Zaczerwienił się i  odszedł zawstydzony. Dywizjon zdobył piętnaste i  szesnaste zwycięstwo w  tym ostatnim dniu francuskiej kampanii, ale ogółem Polacy zestrzelili we Francji ponad pięćdziesiąt maszyn niemieckich. Nie wiem, czy Francuzi będą nam to pamiętali. Może... Dwudziestego trzeciego czerwca, po wielu przejściach, których częściowo nie pamiętam z  powodu nawrotów malarii, znalazłem się w  małym porcie Saint-Jean-de-Luz i  załadowałem się na transportowiec brytyjski Arandora Star, który po dwudniowej podróży zakotwiczył w  Liverpoolu, Byłem otępiały jak kłoda drewna. Poruszałem się mechanicznie, mało zwracając uwagi na to, co się wkoło mnie dzieje. Wyładowaliśmy się na czarne, zadymione molo. Dźwigałem swoją walizkę z  wysiłkiem i  rezygnacją. Wtem gdzieś z  boku podniósł się zgiełk i  gwar głosów. – Vive la France! Obejrzałem się. Po schodni małego, umorusanego sadzą parowca maszerowali francuscy żołnierze ochotnicy, którzy razem z  nami przybyli na tę Wyspę Ostatniej Nadziei. Niech żyje Francja! – ta Francja, która walczy nadali 12. Wyspa Ostatniej Nadziei Maszerowaliśmy przez ulice Liverpoolu czwórkami. Anglicy wołali: Long live Poland! i  pokazywali kciuki obu rąk. Co chwila witały nas oklaski. Za co? Bo ja wiem? W  każdym razie wzruszyło nas to serdeczne przyjęcie po ostatnich przejściach i  po widoku chmurnych, obrażonych Francuzów. Pociąg nasz ruszył z  jakiegoś dworca i  zatrzymał się na jakiejś stacji po kilku godzinach. Szliśmy znów parę mil, do wielkiego parku otaczającego lordowską posiadłość, gdzie siało całe miasto namiotów. Potem trzy dni mieszkaliśmy w  tych namiotach, a  potem inny pociąg zabrał nas ze zbornego obozu do stacji Royal Air Force w  Gloucester. Tam się zaczęło pisać wykazy ewidencyjne, dzielić personel latający i  techniczny na grupy i  podgrupy itd. Wreszcie moja grupa jeszcze innym pociągiem pojechała do Blackpoolu. To już był koniec sierpnia. Blackpool jest tanią miejscowością kąpielową nad morzem. Brzydki, rozciągnięty wzdłuż morskiego brzegu, zbudowany z  czerwonej cegły, ze wspaniałym „wesołym miasteczkiem” i  niezliczoną ilością „private-hoteli”, w  których nas zakwaterowano. Nie mieliśmy żadnych zajęć poza porannymi zbiórkami ni I  działów. Nic się właściwie nie działo. Tylko Niemcy po lnicach bombardowali pobliski Liverpool, a  z Londynu przychodziły coraz to inne pogłoski o  nowej organizacji naszego lotnictwa w  Wielkiej Brytanii. My zaś – chcieliśmy latać i  bić się. Ostatecznie zorganizowano to lotnictwo szybciej i  lepiej niż we Francji, ale w  Blackpoolu czas dłużył się nam okropnie. Pewnie dlatego pierwsze nasze obserwacje były bardzo krytyczne dla tej wyspy i  dla jej ludności. Nie znaliśmy języka, a  choćbyśmy go znali, trudno było z  początku dogadać się z  ludźmi, którzy jeszcze mniej wiedzieli o  Polsce i  o nas niż my o  Wielkiej Brytanii i  o nich. Nie zamierzam teraz opisywać ani tych ludzi, ani tego kraju. Inni zrobili to lepiej, obszerniej i  z głębszą znajomością rzeczy, niż ja mógłbym zrobić po kilku miesiącach życia w  Błackpoolu. Chcę tylko oddać ówczesny nasz nastrój i  dlatego – zdając sobie sprawę z  powierzchowności pierwszego spojrzenia na nowe dla mnie zjawisko – notuję kilka wrażeń z  tego okresu. Anglicy na swoich weekendach nudziliby się jak mopsy, gdyby nie Pleasure-Beacb (wesołe miasteczko). Jest rzeczywiście imponujące. Zawiera się tam znajomości z  angielskimi blondynkami i  rudymi Irlandkami. Kiedy się ściemnia, pary ściskają się na ławkach nad morzem, a  w nocy polskie adonisy hałasują u  zamkniętych drzwi pensjonatu. Nie tylko po to jednak chodzi się do Pleasure-Beach, żeby uwodzić anemiczne ekspedientki sklepowe, szwaczki i  kelnerki, które przyjechały tu na holiday (wakacje). Są tam także automaty. Automaty pasjonują zarówno Anglików, jak Polaków. Już za jednego pensa możesz wygrać parę spinek, wodę kwiatową albo zgoła pięć papierosów. Za trzy pensy – nawet zegarek. Mistrzem w  tych sprawach jest Zygmuntj; Dziś wygrał dwa strusie, puder, porcelanowy kałamarz i  soffl niczkę. (Solniczkę podarował naszej gospodyni, bo sitko się nie dokręca.) Morze ciska się i  pluje pianą, która przelatuje kłakami przez całą szerokość promenady. Fale stają dęba, wicher zrywa bryzgi z  ich czubów i  rzuca je na czerwone chodniki! Mewy, jak klamry rozpięte na niebie posiniałym od ciężkich; chmur, leżą w  nurcie wichury, wyginając elastyczne skrzydła. Przewody tramwajowe syczą, gwiżdżą i  buczą, w  kominach wyje, a  Anglicy się kąpią... Brr!... Anglicy... Jakże dalekie od rzeczywistości były naszej wyobrażenia o  nich. Albo może to, cośmy o  nich wiedzieli, było tylko legendą z  dawnych, bardzo dynamicznych czasów? W  każdym razie spotkało nas rozczarowanie... Lecz – jesteśmy tu gośćmi: nie będę mówił źle o  gospodarzach, natomiast myślę o  Polsce. Myślę nie tylko z  gorącym uczuciem Polaka dla ojczyzny, ale z  dumą, z  coraz większym szacunkiem dla własnego narodu. Dla tych robotników, którzy tak wspaniale umieją pracować; dla szewców, którzy umieją robić dobre buty; dla krawców, którzy szyją świetne ubrania; dla tych wszystkich najlepszych chyba na świecie rzemieślników, zdolnych, pracowitych, inteligentnych. Dla chłopów, co pracują ciężko i  kochają ziemię. Dla inżynierów, którzy naprawdę znają technikę; dla artystów; dla kupców, uprzejmych, rzutkich, nowoczesnych; dla kelnerów, bystrych, grzecznych, umiejących spamiętać kilka zamówień naraz; dla kucharzy ze smakiem; dla dentystów, którzy umieją leczyć zęby – nie tylko je rwać lub wstawiać sztuczne; dla ogrodników hodujących warzywa i  owoce; dla wszystkich ludzi pracy. Nie tylko my w  Wielkiej Brytanii mamy się czego uczyć. Nie tylko my od nich. Oni od nas też mogliby nauczyć się wiele, bardzo wiele... Ale ta Wyspa Ostatniej Nadziei sama jedna bije się dalej po upadku Francji. Ten naród, który nie zaznał wojny od wielu stuleci, wytrzymuje ze spokojem bombardowania niemieckiej Luftwaffe. I  – są pewni zwycięstwa. I  – nikt sit; tu nie przejmuje ani „wojną nerwów”, ani propagandą niemiecką. I  lotnictwo brytyjskie jest wspaniałe. A poza tym ludzie są tu przychylni sobie nawzajem. Łatwi do uśmiechu, wybaczający nam, cudzoziemcom, tysiące popełnianych głupstw i  tysiące wykroczeń. Koty, psy i  ptaki ufają tu ludziom: nie są płochliwe, bo nikt ich nigdy nic krzywdzi. Uczciwość jest zdumiewająca. Uprzejmość ujmująca. I  tego my musimy się uczyć od nich. Tylko Zygmunt nie zamierza niczego się uczyć. Z  pogardą, pesymistycznie spogląda na Wyspę Ostatniej Nadziei. Raz tylko w  przystępie pogodniejszego nastroju oświadczył, że w  Anglii są zaledwie trzy rzeczy lepsze niż u  nas: herbata, drogi i  to, że dookoła jest morze. – Ale gdyby Polska była w  Anglii – dodał – mielibyśmy lepszą herbatę i  jeszcze lepsze drogi. No i  w ogóle nie byłoby Niemców. 13. Żądło Genowefy Czas mijał. Wietrzne i  dżdżyste angielskie lato z  rzadko ukazującą się imitacją słońca (Lovely day – informowali mnie w  takich razach wszyscy tubylcy, poczynając od właścicielki pensjonatu, Mrs. Stevens, kończąc zaś na konduktorce tramwaju i  barmanie w  „Casino”) – angielskie lato schyliło się smętnie ku jesieni i  wyblakłe niebo na dobre zaszło chmurami, przeorywanymi przez wichry. Morze rozbijało się o  ścianę promenady; wesołe miasteczko pustoszało w  dni powszednie, zapełniając się po dawnemu tylko podczas weekendów; cztery drzewa na Południowym Skwerze, wytargane wichrem, zmaltretowane i  zziębnięte, zaczęły tracić liście; na kominku w  smoking-roomie płonęły węgle, dymiąc na cały pensjonat, a  Mrs. Stevens wyciągnęła z  szafy cuchnące naftaliną futro, które wietrzyło się w  łazience. Tymczasem przychodziły wiadomości o  tworzących się wciąż nowych polskich dywizjonach myśliwskich i  bombowych. Co parę dni można było spotkać kilku co młodszych kolegów z  roześmianymi gębami, jadących na przydziały bojowe. Starsi, tacy jak ja – przed i  po czterdziestce – spoglądali na nich z  zazdrością albo dziękowali Bogu, że nie muszą – zależnie od temperamentu. Należałem do pierwszych, choć nie miałem żadnej nadziei: po dwudziestu dwóch latach pilotażu, po ostatnim wypadku w  kampanii wrześniowej w  Polsce nadawałem się – zdaniem „czynników decydujących” – tylko do szkolenia... Obiecano mi posadę instruktora w  szkole pilotów, która miała się dopiero zorganizować, i  kazano czekać. I  tak w  oczach wielu uchodziłem za wybrańca losu... Zygmunt wyjechał dość nagle i  niespodziewanie. Nawet nie pożegnał się ze mną i  dopiero w  tydzień później dostałem od niego list. My dear! W związku ze stanem moich nerek oczekiwałem rozkazu takiej mniej więcej treści: kpt. obs. Zygmunt W. odejdzie do szpitala na leczenie. Tymczasem rozkaz nadszedł, ale taki: Pilot-Officer Zygmunt W. otrzymuje przydział do jednostki bombowej w  Brarncote, gdzie zamelduje się itd. Trochę mnie zdziwiło, że jestem Pilot-Offi-cerem i  dlaczego przez dwa f, ale okazało się, że to po angielsku, a  po polsku tyle co podporucznik, bo w  Royal Air Force stopień należy od funkcji. Teraz dochodzę do wniosku, że i  tak mnie za wysoko ocenili, ale z  początku jako dobry żołnierz natychmiast schudłem w  biodrach, uczesałem się na jeża, zapakowałem walizkę i  zameldowałem się na froncie. Przyczailiśmy się pod jednym z  wielkich miast przemysłowych, siedzimy cicho jak mysz pod miotłą i  dotychczas Niemcy zostawiają nas w  spokoju, ale dokoła latają co noc. Strzelanina jak diabli, huk jak cholera, a  najgorszy ze wszystkiego nieustanny warkot silników nad głową. Przez pierwsze dwie noce w  ogóle zasnąć nie mogłem, ale teraz wynalazłem pyszny sposób na wroga: odkręcam na cały regulator kurki w  umywalni, kładę się do łóżka i  spokojnie zasypiam, marząc o  strumyczkach i  malowniczych wodogrzmotach. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie braki w  mojej angielszczyźnie. Dubluję Anglika, oficera uzbrojenia, i  ani rusz nie mogę się z  nim porozumieć. Znam już wiele wyrazów technicznych: wiem, jak po angielsku nazywa się śrubka, sprężynka i  trzpień; ale nie wiem, jak po ichniemu jest daj buzi sznycel idź do diabła – bez których to podstawowych pojęć życie staje się nieznośne... Jeżeli tak dalej pójdzie, to chyba zrezygnuję i  wrócę do Blackpoolu, o  ile nie powierzą mi funkcji precyzyjnego mechanika, bo i  z tym działem pracy też nigdy nie miałem nic wspólnego. Ściskam Cię serdecznie Zygmunt” Drugi list od Zygmunta przyszedł dopiero w  grudniu, już z  bojowego lotniska dywizjonu, ale też raczej pesymistyczny. Zygmunt pisał, że ostatecznie znaleziono innego geniusza techniki uzbrojeniowej na jego miejsce, on zaś został nawigatorem; że jednak i  nadal nie lata na bojowe zadania, bo dywizjon ciągle jeszcze się organizuje, a  przy tym warunki atmosferyczne są pod psem; że – wreszcie – spotkał się z  Pryszczykiem... Ten ostatni odbył jakiś kurs mechaników, nauczył się kląć i  flirtować po angielsku (prywatnie) i  należy do brygady obsługi przy samolocie Zygmunta. List kończył się tak: „Życzę Ci, żeby nadchodzące radosne święta były dla Ciebie jak najmniej smutne. Czuję się fatalnie: od dwóch tygodni siedzimy tu bezczynnie. Koledzy cieszą się ze zdobycia Sidi Barrani, ja jednak uważam, że zdobycie tej baraniny będzie miało akurat taki sam wpływ na nasze losy, jak miałby na przykład nieudany połów łososi na Alasce. A  Ty – jakiego jesteś zdania? Zbrzydło mi tu bez Ciebie. Zawsze marzyłem o  wolnym zawodzie. Chcę sobie kupić harmonię i  nauczyć się kilku kawałków. Czy grasz na gitarze albo na okarynie? Byłby niezgorszy duecik. Piszę o  tym dlatego, że wakuje w  naszej załodze stanowisko tylnego strzelca. Może byś plunął na tę swoją obiecaną instruktorską posadę i  przyjechał tu? Twój Zygmunt” Ostatnie zdanie tego listu zelektryzowało mnie i  zadecydowało o  moich losach. Zacząłem starać się o  ten przydział... To nie było takie łatwe: po pierwsze – stanowisko było podoficerskie, a  ja byłem starym kapitanem; po wtóre – takich jak ja amatorów zgłosiło się dwudziestu. Ale przecież wreszcie – po kilku tygodniach zabiegów – zdobyłem odpowiedni rozkaz, pojechałem do S. i  oto jestem tu już od miesiąca. Nie gram ani na gitarze, ani na okarynie, ani na żadnym innym instrumencie, więc do utworzenia „dueciku” z  Zygmuntem nie doszło. On naprawdę kupił sobie harmonię, która oddaje mu teraz nieocenione usługi w  zabiegach miłosnych około naszej chrzestnej matki dywizjonowej, „Lordówny”, jak ją nazywa sierżant Koza, radiotelegrafista, kronikarz i  poeta. Tu – jak mi się zdaje – trzeba już koniecznie opisać całą załogę Wellingtona „Genowefa”, bo tak się ten nasz dwusilnikowy grat nazywa. Ponieważ była mowa o  Zygmuncie (i to już nieraz w  tej książce), zaczynam od niego. Jest najstarszy z  nas wszystkich, bo i  lat ma czterdzieści dwa, i  jeszcze w  Legionach służył. Fach wojskowy zna doskonale, bo kiedyś posiadł w  piechocie niezłe początki obijania się, a  przez długi okres późniejszej służby w  lotnictwie zadziwiająco się w  tej sztuce wydoskonalił, co mu zresztą nie przeszkadza być jednym z  najlepszych obserwatorów lotniczych, jakich znam. Chłop jest zwalisty, w  biodrach zwłaszcza szeroki; oblicze też tam nienadzwyczajne, jako że tylko kobiety mogą być piękne, a  u mężczyzny wyraz twarzy dużo znaczy. Trochę śladów po ospie na tej twarzy, oczy niewielkie, ale dowcipne, i  uśmiech łatwy i  miły ma ten mój przyjaciel. Teraz się zakochał w  naszej Lordównie do spółki z  Góralem, który jest na kobiety kat numer jeden. Siła by złego narobił ów Góral (spod Nowego Targu jest rodem), gdyby śpiewał, bo włosy ma jak artysta długie, lekko kędzierzawe i  facjatę też mętną, a  kobiety – zwłaszcza Angielki – śpiew lubią. Z  Lordówną i  Zygmuntem przy kominku i  odpowiednim blackoucie w  kasynie sobie siadują; Zygmunt na harmonii gra i  na przemian ją zapewniają, że życie jest takie piękne! Poza tym Góral jest dowódcą na pokładzie „Genowefy” i  pierwszym pilotem naszej załogi. Inną zakałą tego zespołu jest Merkury, który w  cywilu był agentem firmy handlowej w  Gdyni. Wzrostu – jak sam uparcie twierdzi – jest „więcej niż średniego”, nogi ma pałąkowate, a  ręce – jak orangutan. Dość długi handlowy żywot wyszlainował z  niego całe romantyczne podejście do świata. Tylko rzedniejące rudawe włosy i  koźli wzrok świadczą, że i  on miał swoją młodość górną i  chmurną. Musiał się w  tej młodości dostatecznie wyłajdaczyć, bo teraz na kobiety patrzy jak na kołki w  płocie. Za to trunkowy jest i  jak wypije kilka głębszych, wspomina jaśniejsze karty swojej przeszłości. Na „Genowefie” siedzi obok Górala, bo pełni funkcję drugiego pilota. Pięknie i  bogato zapisaną kartę życia (i ewidencyjną też) ma sierżant Koza. Na obczyźnie dorobił się dwóch walizek, a  jak tak dalej pójdzie, to kilkorga dzieci też się dorobi, bo na rozkosze cielesne jest łasy i  ma ogromne powodzenie w  całej okolicy. Fasoniarz też jest pierwszej wody, bo sypia na spodniach, żeby kanty były, a  poza tym godnie i  z zapałem reprezentuje życie intelektualne całego dyonu. Pisze mianowicie sonety i  pamiętnik, by potomności choć niematerialny swój dorobek przekazać, skoro całą forsę na kobietę, wino, śpiew puszcza. Sprawiedliwie trzeba przyznać, że o  ile sonety są do chrzanu, o  tyle pamiętnik zupełnie dobry. Alkohol też ten poeta grzmoci nie najgorzej, a  w radiotelegrafii jest czarodziejem zgoła nadzwyczajnym. Na tym ponurym tle naszej załogi korzystnie rysuje się postać przedniego strzelca, podchorążego Bujaka. Ten Bujak – jak sama nazwa wskazuje – ma kłapacz od ucha do ucha i  jest optymistą. Pryszczyk powiada, że „nieszczęsne są rodzice, których synowie kiedyś pod Józkiem Bujakiem służyć będą”, bo człek ten cholernie w  czystości się kocha, tak w  duchowej, jak w  cielesnej, oraz w  narzeczonej, którą w  Polsce zostawił, Dżin, whisky czy sherry – nie robi mu żadnej różnicy, bo nie pija prawie nic prócz herbatki z  mlekiem, a  już od wody sodowej dostaje zawrotu głowy. Podobno dawniej równy był chłopak, ale tak go życie wojenne zepsuło. Ostatni do golenia – sam autor. Proszę sobie wyobrazić chłopisko długie i  kościste, nie całkiem jeszcze zdezelowane, dość milkliwe, a  w ogóle – bez znaków szczególnych i  do żadnego z  bohaterów własnych powieści niepodobne. Teraz parę słów o  brygadzie obsługi. Jest ich sześciu, tak jak nas. Sześciu stałych, nie licząc „dochodzących” elektryków i  zbrojmistrzów. Z  dawnych czasów znam tylko brygadzistę, sierżanta Talagę, który był kiedyś mechanikiem w  mojej eskadrze, oraz – Pryszczyka naturalnie. Dwaj motorowcy i  dwaj kaprale od płatowca są z  wileńskiego pułku i  jeszcze nie przyjrzałem się im dokładniej. Wiem tylko, że jak nie ma roboty, trudno o  sprytniejszych łazików; ale jeżeli trzeba, nasza „Genowefa” ma najsumienniejszą – powiedziałbym – najczulszą opiekę. No i  wreszcie – o  współżyciu z  Anglikami. O  współżyciu na gruncie służbowym i  towarzyskim. Trzeba z  miejsca stwierdzić, że współżycie i  współpraca istnieją, i  to na obu gruntach. Współpraca służbowa od niedawna daje piękne wyniki przy bombardowaniu zawojowanej przez Niemców Europy, a  towarzyska – jak mi się zdaje – przysporzy Wielkiej Brytanii sporo nowych obywateli, choć polscy współpracownicy ze źle ukrywanym chłodem odnoszą się do spraw matrymonialnych. Z  Lordówną pewnie by się chciał niejeden ożenić, ale inni by do tego nie dopuścili, bo Lordówna jest „ekstraklasa miss” i  poza tym dyon straciłby chrzestną mamusię. A  inne misski... inne miski słodzą życie tym zabijakom, ale „to jest sacharyna angielska, nie zaś polski cukier” – jak to obrazowo określił sierżant Koza. Alians z  brzydką płcią ma inne podłoże, o  wiele głębsze. Mamy w  dywizjonie kilku angielskich oficerów, stanowiących sztab taktyczno-administracyjno-dowódczy, z  którymi zawarliśmy prawdziwą przyjaźń. Czasem trudno nam zrozumieć ich powolny sposób myślenia i  brak wyobraźni. Są inni niż my, ale ożywiamy ich wszelkimi sposobami i  staramy się, by tu po nas pozostało coś więcej niż wspomnienie o  romantycznych żołnierzach bez ojczyzny. A  od nich pewnie też coś niecoś weźmiemy z  sobą do Polski, bo nie same wady mają ci brytyjscy koledzy, ale także i  zalety, których nam właśnie brakuje, a  wytrwałość i  odporność przede wszystkim. Mówimy im o  Polsce, o  sobie i  nawet o  tych naszych wadach – otwarcie i  szczerze. Książki angielskie o  naszym kraju im kupujemy i  kształcimy ich, jak umiemy i  jak możemy, w  naszej historii śmieszną angielszczyzną – jak serce dyktuje – o  sprawach tych mówiąc. Martwią się ci nasi Angliczanie razem z  nami o  naszych najbliższych, którzy w  Kraju zostali, niepokoją się, gdy lecimy, cieszą się, gdy wracamy, i  smucą się, gdy giniemy – wcale nie po angielsku. Może tak już rozmiękli pod naszym wpływem, a  może zawsze byli tacy – kto ich tam wie?... Pierwsza moja wyprawa bombowa bardzo mnie onieśmielała. Mieliśmy lecieć na Boulogne, zaledwie czterysta dwadzieścia mil w  obie strony, z  czego tylko sto mil nad Kanałem i  francuskim brzegiem. Ale po raz pierwszy w  życiu nie ja miałem trzymać stery samolotu; po raz pierwszy miałem go bronić ogniem karabinów, umieszczonych daleko w  tyle, na samym końcu ogona, w  ruchomej wieżyczce. A  w dodatku Zygmunt po odprawie zachowywał się tak, jakby szukał trzech do brydża, zamiast wziąć się do opracowania trasy – i  to mnie denerwowało najbardziej. Nawigatorzy pozostałych pięciu samolotów ślęczeli nad mapami, kreślili, obliczali, kombinowali. On – najpierw łaził między długimi stołami sali nawigacyjnej, przystając i  gadając z  tym i  owym; potem czytał gazetę; potem drzemał przy kominku, a  wreszcie zaczął się informować, jak po niemiecku jest: bandyta, złodziej i  podlec. Dopiero uzyskawszy te wiadomości, na marginesie gazety zanotował parę cyfr, zajrzał komuś przez ramię do mapy i  oświadczył, że jest gotów. Właśnie ciemno się zrobiło, więc – otrzymawszy na drogę torebki z  suszonymi owocami i  czekoladę – pojechaliśmy na lotnisko. „Genowefa” stała rozkraczona zaraz pierwsza z  brzegu, widać, że w  poważnym stanie, bo z  brzuchem ciężkim od bomb, nisko nad ziemią. Talaga wylazł z  kabiny i  przysiadł na pękatym pneumatyku koła. Potem, gdy zaczęliśmy wchodzić po stopniach do wnętrza maszyny, wstał i  podszedł blisko. Zdaje się, że był bardzo podniecony; chciał coś powiedzieć i  jakoś nie umiał. Wyciągnął rękę, żeby pomóc nam wejść, żeby podtrzymać, i  cofnął ją w  pół drogi: nie trzeba?... Mnie ścisnął za ramię nad łokciem. Wtedy poczułem, jak mu drży mocna, sękata dłoń, i  zobaczyłem w  mroku jego zatroskaną twarz. Zatrzymałem się na chwilę i  spojrzałem mu w  oczy. Puścił mnie natychmiast. – W  porządku, panie kapitanie, w  porządku. Oparłem się na jego szerokich barach i  dałem nura do kabiny. Zobaczyłem jeszcze jasną plamę jego twarzy przez kwadratowy otwór wejściowy; potem ktoś usunął schodki i  klapa szczęknęła, oddzielając nas na cztery godziny od zewnętrznego świata. Jeszcze nie dotarłem do mego stanowiska, zaczepiając co chwila o  występy kadłuba, o  żebra, złącza i  wręgi, kiedy lewy silnik zakrztusił się, sapnął i  ruszył, a  zaraz po nim warknął prawy i  już wspólnie rozdygotały dreszczem rezonansów cały samolot. Poskładałem się jak scyzoryk w  mojej wieżyczce, włączyłem słuchawki i  mikrofon, namacałem koniec przewodu tlenowego i  usłyszałem wezwanie na start. Ruszyliśmy z  chrobotem i  bębnieniem, z  cmokaniem i  dobijaniem amortyzatorów, jakby „Genowefa” była w  ostatnim stadium reumatyzmu, który siedział we wszystkich jej stawach. Góral wykręcał w  prawo na lewym silniku, po czym pociągnął obydwoma i  wtedy przez szyby zobaczyłem rozpływające się w  ciemności sylwetki mechaników. Każdy z  nich wznosił wysoko odgięte kciuki obu rąk. – Good luck! Przewinął się rząd lamp startowych, błysnęły ostrzegawczo czerwone światełka na dachu hangaru, jakiś samochód mrugnął reflektorami, zamigotał sygnał ręcznej latarki: zwrot do startu! – Hallo, hallo, „Genowefa”... Ostatnie zdania, zawsze te same przed odlotem, i  znów: – Good luck! „Genowefa” wysila się, stęka, jęczy, wyje i  drga. Ciemność ruszyła z  miejsca i  pędzi pode mną, nade mną, po bokach. Odsądza się i  przypada bliżej, goni i  zostaje w  tyle, aż wreszcie opada w  dół, odcinając jak nożem bolesny skowyt amortyzatorów. Jesteśmy w  powietrzu i  po chwili kładziemy się w  zakręt. Niebo, jasne jeszcze na zachodzie, przechyla się, jakby chciało zajrzeć do kabiny, ale „Genowefa” zamiata ogonem (i mną) po horyzoncie i  już się podnosi z  wirażu. – Odchodzimy na kurs do celu – melduje Merkury, po czym zapada długie milczenie. To milczenie jest dla mnie szczególnie dziwne: jako pilot rozmawiałem ciągle. Nie z  ludźmi wprawdzie, ale zawsze była to rozmowa. Z  zegarami w  tablicy rozdzielczej, z  silnikiem, z  busolą, z  mapą. Pilot, radiotelegrafista, nawigator i  przedni strzelec mają z  kim rozmawiać i  mają temat. Strzelec tylny – nie, albo bardzo rzadko, zwłaszcza w  locie do celu. Bo tamci widzą, co się dzieje w  tej stronie, dokąd lecimy, a  radiotelegrafistę łączy z  ziemią fala jego stacji. Natomiast strzelec tylny „stoi na warcie”, tylko pilnuje. Przy tym jest sam, daleko od reszty załogi i  jedynie w  chwilach ataku z  powietrza staje się niezbędny, a  tylko bezpośrednio po bombardowaniu ma coś do powiedzenia: melduje o  jego skutkach. Pilot myśliwski jest głównym elementem latającego zespołu, jaki tworzy wraz z  samolotem. Silnik, skrzydła, stery, karabiny i  działka to jego organy, których używa, którymi się posługuje. To on kładzie się w  zakręt, mierząc jednym swoim skrzydłem w  ziemię, a  drugim w  zenit nieba. To on przewija się w  beczce19 i  przeciąga w  pętli. To on spada w  dół, on wkręca się w  korkociąg, on tryska świecą w  górę. Natomiast ja – tylny strzelec?... Mnie wydaje się teraz, że należę do organizmu tego Wellingtona, potężnej bestii latającej. Jego mózg – to nawigator. Ośrodek nerwowy koordynujący ruchy – to pilot. Radiotelegrafista – słuch. Przedni strzelec – wzrok. Ja zaś – żądło; organ obrony przed napaścią innych, podobnych potworów powietrznych. Nie, nie czuję się już samoistną, oddzielną jednostką; jestem częścią składową. Jestem narządem, tak właśnie jak żądło jest narządem pszczoły. To nie ja lecę na bojowe zadanie, lecz „Genowefa”, która między innymi składa się także i  ze mnie. To uczucie jest dziwne i  zupełnie nowe; jakieś nieludzkie. Przeciwne naturze. Mojej naturze, naturze pilota. Po raz ostatni – w  Polsce – ja miałem samolot. Teraz Wellington „Genowefa” ma mnie – tylnego strzelca. On jest całością, ja – jedynie fragmentem, bynajmniej nie najważniejszym, potrzebnym tylko czasami... Pewnie można do tego przywyknąć. Nawet można tego wszystkiego nie dostrzec. Góral na przykład mówi: – Ta nasza poczciwa „Genowefa” – i  traktuje gada jak domowe oswojone bydlę, które wozi całą załogę, bomby i  jego, Górala, nad cel, posłuszne woli pilota. Ale ja w  tym pierwszym bojowym locie nie mogę tak myśleć o  „Genowefie”. Dla mnie żyje ona swoim oddzielnym życiem, tak jak inne, jej podobne. I  to nie my lecimy na niej bombardować Boulogne, tylko ona tam leci, posługując się nami: swoim mózgiem, nerwami, słuchem, wzrokiem i  – żądłem... Od czasu do czasu słyszę, jak Zygmunt wymienia nazwy mijanych w  głębokiej ciemności, niewidzialnych miast: Ifeterborough, Ely, Cambridge... Potem: Londyn i  Chatham. Nieco później Bujak – oko „Genowefy” – mówi, jakby mówił wprost do niej: – Wchodzimy nad Kanał. Pod nami morze. A po chwili Wellington przypomina sobie o  mnie i  pyta głosem Górala: – Herbert, nie śpisz? – Nie śpię – odpowiadam przez ściśnięte gardło, doznając takiego uczucia, jakiego powinna doświadczyć moja zdrętwiała noga, gdy się o  nią zatroszczę. – Może byś przestrzelał swoje spluwaczki? – dobrotliwie proponuje latający potwór. Proponuje czy myśli? Po prostu: chce! A  ja ulegam jego woli. Wykonuję funkcje jego organizmu: po prostu funkcjonuję... Krótki, suchy werbel serii – to mój głos; drganie zdwojonych karabinów maszynowych i  półobroty wieżyczki, w  lewo, w  prawo – to mój ruch; smugi pocisków, miotanych w  przestrzeń – to moje działanie. Działanie żądła... Lecz... co to?! Jakiś cień, czarniejszy niż noc, zamajaczył powyżej mnie, trochę w  lewo... Rozpłynął się i  zamajaczył znowu na wprost, za ogonem „Genowefy”... Jest czy nie ma go tam?... Jest! Zbliża się! Rośnie! Zupełnie mechanicznie (czy może: zupełnie instynktownie?) podnoszę sprzężone lufy kaemów na jego wysokość i  W tej chwili widzę cztery ogniste języki wyskakujące jakby z  pyszczków czterech jaszczurek ustawionych rzędem przede mną. Poprawka? – Niepotrzebna! Naciskam spust, prowadzę za cieniem, za ogniem; sekunda – dwie – trzy... Jaszczurki zamknęły pyszczki, czas rozpłynął się, znikł. – Co tam? – pytał Góral. – Myśliwiec? – Chyba – mówię ochrypłym głosem. – No i  co? – Odskoczył po pierwszej serii. – Jak zwykle – konkluduje Zygmunt, nie wiem: z  udanym czy szczerym znudzeniem. I znów długie milczenie. Znów spokojny, równy warkot silnika. Tylko ja – żądło samolotu, jego organ obronny – jeszcze drżę wzruszeniem. Czy nie tak właśnie, jak drży żądło skorpiona lub osy?... Ktoś melduje zużycie paliwa, a  potem Merkury oznajmia: – Piętnaście tysięcy stóp. – Brzeg! – woła głośno Bujak z  przedniej wieżyczki. – Brzeg! – aż w  słuchawkach dzwoni. Fakty następują jedne po drugich z  taką szybkością, jakby chciały wynagrodzić sobie długie godziny oczekiwania na io, że się miały stać; na tę chwilę, w  której się dzieją. Kurs bojowy, zakręt, poprawka: – Jeszcze 5 stopni w  prawo. Tak jak teraz, dobra. Warkot silników milknie, pęd gwiżdże przy burtach. – Ani jednego reflektora – mówi Bujak. Artyleria milczy, więc może to strefa myśliwców? – Zaraz będzie basen numer trzy – odzywa się Zygmunt, leżąc na pokładzie, ze wzrokiem utkwionym w  przeziernik. Patrzę w  dół: lecimy, zdaje się, równolegle do brzegu. Gdzie on widzi jakiś basen? Aha: widać coś jakby port. Teraz – niewyraźne, wrzecionowate kształty, jakby ziarnka zboża... Ależ tak, to są barki i  statki, które Niemcy przygotowują na inwazję... – Uwaga – stęka Zygmunt. Zatrzymuję oddech. – Bomby! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... Dlaczego nic nie słychać?! – Sześć, siedem... – Są! Duch zniszczenia przebiegł po ziemi i  wodzie! Gdzie stąpił – buchnęło blaskiem, ogniem, dymem! A  potem noc jęknęła odgłosem wybuchów i  rozszalała się artyleria. Podmuchy jej pocisków dosięgły skrzydeł maszyny: wzdrygnęła się raz po raz, poderwała się w  górę, przepadła, gibnęła się na skrzydło i  milcząc sunie dalej nad coraz jaśniejszymi pożarami, które odbija czarna, polśniewająca woda u  stóp kratownic, doków i  między stłoczonymi barkami. Wtem ktoś zaczyna mówić po niemiecku. Mówić? – Nie: wymyślać. Potok słów popłynął wartko przez słuchawki, zmieszał się, zmącił, nabrzmiał pasją i  runął wodospadem przekleństw. Byłem tak zaskoczony tą iście piekielną niemiecką litanią, że z  początku wydawało mi się, jakby ją nam wraz z  ogniem działowym posyłała okupowana przez Niemców francuska ziemia. Ale później do przekleństw niemieckich dołączyły się równie soczyste polskie i  francuskie, a  wreszcie dyszący wściekłością głos oznajmił: – Żebyście, dranie, wiedzieli, że te bomby rzucili Polacy, i  niech was jasna cholera wszystkich co do jednego wytłucze! To Zygmunt anonsuje nas niemieckiemu garnizonowi portu, a  Koza, włączywszy radiostację na nadawanie, patrzy w  niego jak w  tęczę. Chce mi się śmiać, krzyczeć, skakać i  – wymyślać także. Ale w  tej chwili słyszę głos Bujaka: – Panie kapitanie, reflektory! Odwracam się gwałtownie, wyrżnąłem o  coś brodą, chwytam tylce kaemów. Z dołu skośnie przebiły mrok dwa skrzyżowane groty białego światła. Podsadzam się wygodniej, wykręcani wieżyczkę bardziej w  lewo... Jest jeden: blask lśni na lufach, oczy bolą. Grzeję – nic. Druga, trzecia seria – nic. Za mała poprawka – przelatuje mi przez głowę. Zakładam więcej, walę, nabrawszy pełne płuca tchu, i  trzymam, trzymam... – Zgasł! – krzyczy Zygmunt. Istotnie, zgasł. Ale mogłem go nie trafić. Tego się, niestety, nigdy na pewno nie wie... Tymczasem silniki zaczynają mruczeć i  pożary przez nas wzniecone oddalają się z  wolna. Patrzę na nie ciągle, ostygając z  emocji, w  miarę jak zbliżamy się do angielskiego brzegu. Po dwudziestu pięciu minutach mijamy Dover. Nad Boulogne ciągłe widać łunę, a  „Genowefa” rży z  uciechy obu silnikami – piekielnica. Spoglądam na zegarek: dochodzi północ. Między chmurami, pod którymi niesie nas w  podmuchach wiatru, przebłyskują gwiazdy. Zdaje się, że deszcz pada. W kabinie zimno. Włazi za kołnierz i  pełznie po grzbiecie i  po ramionach w  dół. A  jednocześnie marzną stopy i  ręce. Żeby prędzej było lotnisko!... Ale droga powrotna dłuży się bardziej niż droga do celu; w  dodatku wiatr mamy północno-zachodni. Góral znów pyta co chwila, czy nie śpimy, ja i  Bujak. Chce mi się spać istotnie i  pewnie bym zasnął, gdyby nie wewnętrzna wibracja nerwowa po tych pierwszych od tak dawna wzruszeniach nocnego lotu na zadanie bojowe. Mija znów pół godziny i  wreszcie Zygmunt mówi: – Zaraz będzie lotnisko. – Nic nie widzę – powiada Bujak. I zaraz potem: – Lotnisko pod. nami! „Genowefa” zawraca łukiem o  270 stopni, wypuszcza podwozie, otwiera klapy skrzydłowe i  zaczyna tonąć. Na samym dnie ciemności zjawia się struga światła: to reflektor lotniskowy. Siadamy z  nieodzownym gruchotem całego pudła, jakby się dom walił, i  kołujemy za mrugającą latarką, którą ktoś prowadzi nas na zwykłe miejsce postoju. Z mroku wyłania się narożnik drewnianego baraku i  znajomy strzępiasty świerczek tuż przy nim. Lewy silnik, prawy silnik, hamulce! Ogon „Genowefy” podskakuje na kretowiskach, zarzuca, staje. Zmęczone motory klekocą wolno, wreszcie milkną jeden po drugim i  słyszę głos Talagi: – Schodki! Żywo! Wyłączam się z  organizmu Wellingtona: odczepiam kabel słuchawek, odkładam na miejsce przewód tlenowy, zamocowuję kaemy... Wyłazimy, zziębnięci i  weseli; ja na końcu, ze zdrętwiałymi nogami, jakby mi nalano wody sodowej do żył i  mięśni. Widzę, jak Talaga liczy nas palcem, i  czuję, jak mnie dotyka. – Zdrowi wszyscy, panie kapitanie? – pyta stłumionym głosem. – Zdrowi, zdrowi. Wszystko dobrze – odpowiadam podzwaniając melodyjnie zębami. – A  jak maszyna? Góral mówi, że maszyna jak złoto, i  widzę, jak gęby mechaników rozjaśnia uśmiech dumy i  zadowolenia: to przecież ich zasługa! Potem cała załoga otacza mnie i  każdy się dopytuje, jak mi się podobało. Mówię coś w  miarę do rzeczy i  zaraz wszyscy razem zaczynają gadać o  tym, co i  jak było. Wreszcie zajeżdża autobus, siadamy i  jedziemy na „spowiedź” do „inteligentnego” 20 Gorące kakao, papieros i  – spać! 14. Sierżant Prot, nocny myśliwiec Boulogne po raz drugi; Calais, znów Boulogne, Brest, Ostenda; tydzień niepogody – jeszcze raz Boulogne i  Brest, i  Hawr... „Genowefa” ciężko startuje w  ciemnościach, leci, przebija się przez chmury, załamuje promienie księżycowego światła w  swoich oszklonych wieżyczkach, wywija się reflektorom, kluczy przez zapory artyleryjskie, spuszcza bomby i  – wraca. Można się do tego przyzwyczaić. Można uwierzyć, że lak będzie zawsze, choć inne załogi mają rannych i  zabitych, a  ceasem nie wracają... „Zofia” straciła tylnego strzelca nad Brestem; „Helena” miała dwóch rannych w  drodze powrotnej z  Calais; „Cecylia” nie powróciła znad Bremy... „Genowefa” dopiero w  dziesiątym locie z  nami lądowała przymusowo. Lądowała na brzegu angielskim, na Jednym z  lotnisk myśliwskich, bez żadnego wypadku zresztą. Coś tam było nie w  porządku z  przewodami oleju. Wyrzuciliśmy bomby do morza zamiast „do Ruhry” – Jak z  żalem mówił Koza – i  Góral zawrócił, przeklinając motorzystów, Talagę i  angielski materiał. Tylko Zygmunt zachował olimpijski spokój: jego zdaniem odpowiedzialność za niepowodzenie ponosił po prostu pewien ksiądz, który tego dnia kręcił się po lotnisku; ksiądz – wiadomo – przynosi pecha, więc musiało się komuś przytrafić. I  bardzo dobrze, że tylko tyle. Ostatecznie nawet Góralowi złość przeszła, kiedy udało mu się gładko usadzić „Genowefę” i  kiedy – ku miłemu zdziwieniu całej załogi – usłyszeliśmy na ziemi w  głębokich ciemnościach pytanie niezbyt gościnne, ale za to po polsku: – Kogo tam diabli po nocy przynieśli? Okazało się zaraz, że wylądowaliśmy w  polskim nocnym dywizjonie myśliwskim i  że będzie można na miejscu naprawić uszkodzenie w  ciągu paru godzin. Góral został w  maszynie, Zygmunt poszedł z  innymi do kasyna, a  ja – spotkałem sierżanta Prota... Było to jedno z  tych nieoczekiwanych spotkań, przejąć mających i  dziwnych, które nagle odwracają jak gdyby kilkanaście zapisanych kart życia i  przenoszą nas w  przeszłość nie tak jeszcze dawną, a  przecież już oddzieloną od teraźniejszości, odciętą szeregiem zdarzeń jakże innych niż wszystko, co tę przeszłość stanowiło. Kiedy go zobaczyłem w  baraku, ten przerzut do ostatnich lat przed wojną dokonał się we mnie tak nagle, że nie mogłem z  początku zapanować nad wzruszeniem i  długo ściskałem rękę Prota bez słowa, usiłując uporządkować myśli, pohamować obrazy i  wspomnienia, które całym tłumem podniosły się skądś, jakby spoza mnie, i  pędziły jak wicher, porywając za sobą i  rozwiewając na wszystkie strony całą moją świadomość i  przytomność. Opanowałem się wreszcie. Połączyłem jakoś, powiązałem to, co było, z  tym, co jest. Zaczęliśmy rozmawiać półgłosem, oddzieleni od reszty świata – Jak mi się zdawało – niematerialną przegrodą wspólnych uczuć. – Wiadomości z  Kraju? – powtórzył Prot ostatnie słowa mojego pytania. – Wiadomości z  Kraju, to znaczy od moich? Skinąłem głową i  spojrzałem uważniej na jego twarz, nieco postarzałą, z  wyraźnymi bruzdami biegnącymi łukiem od nozdrzy do kącików ust, ze szramą przez brodę i  kilku śladami po ospie na ciemnych, szczupłych policzkach. Zmarszczył brwi i  zamyślił się, jakby to pytanie dotyczyło spraw dalekich i  dawnych, które dopiero trzeba wywołać w  pamięci, by móc o  nich mówić. Zdziwiło mnie to. Znałem żonę sierżanta Proła i  ich dwoje dzieci jeszcze w  Dęblinie. Ona była nauczycielką w  szkole powszechnej. Chłopiec miał wtedy ze trzy lata, a  dziewczynka – Zosia, o  ile pamiętam – tak, Zosia, tak samo jak matka – może cztery albo pięć. Prot kochał tę Zosię chyba najwięcej. Bardziej niż żonę i  syna. Bardziej, niż się to da wypowiedzieć, jak sądzę. Pani Protowa przychodziła do nas czasem, żeby poradzić się mojej żony w  sprawie swetrów. (Padały wtedy niezrozumiałe terminy: słupki i  półsłupki, ścieg ryżowy, ścieg gwiazdkowy, dwa oczka w  powietrzu itd.) Była ładna, cicha i  dobra. Stanowili dobrane, kochające się małżeństwo. Prot, który będąc kawalerem trochę popijał i  trochę się awanturował, pod jej wpływem stał się wzorowym podoficerem. Dzieci były zawsze czyste i  porządnie ubrane. Lubiłem całą tę rodzinę, a  Prota ceniłem szczególnie jako jednego z  najlepszych instruktorów w  szkole, gdzie sam byłem szefem pilotażu. Dlatego żywo interesował mnie los jego żony i  dzieci. A teraz wydało mi się, że o  nich zapomniał. Siedział przede mną na żołnierskim łóżku w  kącie baraku, zwrócony ku światłu żarówki pod zakurzonym blaszanym kloszem i  patrzył ze zmarszczonymi brwiami w  stronę, gdzie czterech pilotów grało w  brydża przy małym kulawym stole. Patrzył i  pewnie wcale ich nie widział, podobnie jak nie widział dwóch pozostałych, rozciągniętych na sąsiednich łóżkach. Oni też zresztą nie zwracali na nas uwagi. Porozpinane kombinezony wisiały na nich fałdziście, a  żółtawe kauczukowe kamizelki do nadymania powietrzem na wypadek skoku do morza jeszcze bardziej deformowały ich postacie rozpływające się w  półcieniu tego baraku, gdzie flight21 B  spędzał godziny oczekiwania na rozkaz do lotu. Ci dwaj na łóżkach patrzyli w  niski sufit, po którym łaziły senne muchy i  w którego rogach czatowały pająki. Tamci czterej palili i  grali w  skupieniu, rzucając półgłosem słowa brydżowej liturgii. Prot zaś patrzył przez nich na wylot, gdzieś bardzo daleko i  nie odpowiadał, jakby nie mógł dojrzeć tych, o  których zapytałem. Nie przerywałem jego milczenia. Nigdy nie można przewidzieć, co się za takim milczeniem kryje: rozpacz? – zapomnienie i  zobojętnienie? – jakaś tragedia, o  której się nic nie wie? Może po prostu niechęć do rozmowy o  tych sprawach z  człowiekiem, którego się znało wtedy, gdy wszystko było inaczej niż dziś? – Jakie ja mogę mieć wiadomości, panie kapitanie? – powiedział nagle cichym, chrapliwym głosem. – Pamięta pan kapitan tę łąkę, jak się szło nad Wieprz koło stawu w  parku? – zapytał, nabrawszy pełne usta powietrza, jakby chciał jednym tchem wypowiedzieć wszystko od samego początku. – Pamiętam – odpowiedziałem półgłosem, a  on wstrzymał oddech i  patrzył mi teraz prosto w  oczy badawczo i  pilnie, czekając chyba, abym sobie tę łąkę przypomniał. Pamiętałem ją zresztą bardzo dobrze: była rozległa, wilgotna, zarośnięta wysoką trawą, której nikt nie kosił, i  pełna kwiatów. Latały nad nią czajki i  nasze samoloty, a  dzieci zawsze tam biegały w  lecie robić bukiety. Dalej zaczynały się uprawne chłopskie grunty, a  jeszcze dalej, między piaszczystymi hałdami i  mieliznami, płynęła rzeka obrosła po brzegach wikliną. Tam chodziliśmy się kąpać. – To było trzeciego września – zaczął znów Prot odetchnąwszy głęboko. – Trzeciego września, w  niedzielę. Dęblin już był wtedy tak zbombardowany, że nie przedstawiał żadnej wartości wojskowej. Tylko niektóre domy mieszkalne ocalały. Między innymi ten, w  którym kiedyś pan kapitan mieszkał, zaraz obok naszego. Rano pozbieraliśmy ludzi i  zorganizowało się na nowo oddziały, a  koło południa zaczęły wracać rodziny: z  Masowa, z  Gołębia i  gdzie tam się kto przed bombami chronił. Ja poszedłem po swoich, żeby ich gdzieś na stałe umieścić, bo mieliśmy iść z  Dęblina. Przez tę łąkę szedłem, panie kapitanie, jak ich zobaczyłem z  daleka wszystkich troje. Zośka mnie też zobaczyła i  zaczęła biec do mnie. A  wtedy przyleciała wyprawa – pewnie ze trzydzieści Dornierów – i  dawaj grzać po lotnisku. Wszyscy stanęliśmy w  miejscu: nie wiadomo, co robić, takie to było nagłe... A  między nami jeszcze z  pół kilometra tej łąki... Tylko Zośka biegła ku mnie w  czerwonej sukience. Spojrzał na mnie znowu, jakby chcąc sprawdzić, czy słucham uważnie, sięgnął do mojej papierośnicy, którą mu podałem, wziął papierosa i  wygniatając go w  palcach mówił dalej: – Jeden taki syn ją zobaczył, bo lecieli nisko: na trzystu do czterystu metrach. Przypikował nad łąką i  zaczął siać z  przednich kaemów. Schodził coraz niżej, prosto na nią, a  mnie – jakby kto ukropem oblał: tchu mi zabrakło i  nawet krzyknąć nie mogłem, tylko patrzyłem... patrzyłem, póki nie upadła. Jak ja to przeżyłem, panie kapitanie, daję słowo – nie wiem. Czasem mi się jeszcze teraz zdaje, że to nieprawda. Spojrzał znów poprzez barak gdzieś daleko, a  ja miałem wrażenie, że odchodzi wraz z  tym spojrzeniem, że nie ma go tu wcale, choć przecież siedział przede mną i  powolnym ruchem podnosił dojist papierosa, by go wreszcie zapalić. Zaciągnął się głęboko dymem i  wrócił: spojrzał mi znów w  oczy. – Musiałem iść – powiedział usprawiedliwiająco. – Taki był rozkaz. Ledwie zdążyłem ją pochować; nawet bez księdza. – A  żona? – wyrwało mi się. – A  syn? Rozłożył ręce, przechylając głowę na bok i  unosząc ramiona. – Nie wiem – wyszeptał tak cicho, że gdyby nie drgnienie warg, nie rozpoznałbym tych słów. Milczeliśmy obaj, paląc. Nie wiedziałem, oo powiedzieć, co zrobić. Cóż powiedzieć czy też uczynić mogłem? Nie wiedziałem nic dotąd o  jego losach: dopiero tu, w  tym nocnym dywizjonie myśliwskim w  Wielkiej Brytanii dowiedziałem się, że Prot żyje. Że jest jednym z  najlepszych pilotów, że zestrzelił w  nocy pięć niemieckich maszyn, nie licząc tych, które zestrzelił w  dzień podczas jesiennej „bitwy o  Londyn”. Właśnie o  nocne walki chciałem go zapytać, ale po tych przejmujących jego słowach nie miałem odwagi pytać o  cokolwiek. Sam zaczął mówić po chwili. Najpierw wolno, z  przerwami, jakby mu trudno było wrócić od tej łąki nad Wieprzem, gdzie niemiecki pilot zabił mu dziecko, potem zaś już składniej i  bez przerw, podczas których wydawał się nieobecny. – Wygasiłem ich dość, panie kapitanie. W  Polsce nie, bo nie było na czym. Ale we Francji w  „Finlandzkim Dywizjonie” i  tu, w  zeszłym roku. Nie zależało mi na życiu, ale żyję. Może nawet wrócę kiedyś do tego grobu na dęblińskim cmentarzu... Potem poszedłem do nocnego dywizjonu. Z  początku szło trudno i  już chciałem iść z  powrotem do dziennego, bo nie mogłem żadnego drania upolować. Ale wszystkiego można się nauczyć i  teraz idzie. Nawet wolę te nocne polowania: można bliżej podejść i  prać choćby z  dwudziestu jardów. Przerwał, bo przy stole wynikła krótka sprzeczka o  jakieś wyjście spod króla, ożywił się nagle, zapalił nowego papierosa i  pochylając się ku mnie, zaczął zupełnie innym tonem: – Pamiętam takie pierwsze nocne spotkanie po wielu niepowodzeniach. Pan kapitan przecież wie, jak to jest, kiedy człowiek nie może ani rusz złapać do czegoś drygu w  powietrzu. Zupełnie jak uczeń, który nie może zrozumieć, na czym polega lądowanie albo start. Zdaje się, że nigdy tego nie skapuje, choćby mu nie wiem jak tłumaczyć. A  potem przychodzi taki błysk – raz jeden – i  już: wszystko jest łatwe i  proste. No nie? Skinąłem głową, on zaś rozsiadł się wygodniej i  oparłszy łokcie na kolanach, uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczora. Uśmiechnął się nie do mnie, lecz zapewne do swoich myśli, Jak uśmiechał się niegdyś, kiedy miał mi do opowiedzenia coś, co jego zdaniem było ciekawe. Pamiętam, że uśmiechał się tak zawsze, powierzając mi jako młody instruktor swoje „odkrycia” z  zakresu metod szkolenia i  poddając je memu osądowi. Lubiłem słuchać tych jego zwierzeń i  obserwować, jak dojrzewa w  nim prawdziwy talent świadomego siebie pilota. I  on lubił mnie zapewne, ponieważ nigdy nie przybierałem wobec niego mentorskiego tonu, lecz starałem się pomóc mu tylko w  samodzielnym myśleniu. Tak właśnie uśmiechał się teraz, a  ja – tak jak niegdyś – spojrzałem na niego uważnie i  zachęcająco. – Wystartowaliśmy z  podporucznikiem Ruteckim – pan kapitan go nie zna, bo to młody pilot, z  ostatniego rocznika przed wojną – o, ten, co gra w  brydża, tyłem do nas. Więc wystartowaliśmy późno w  nocy, pewnie koło drugiej. Księżyca nie było, ale gwiazdy świeciły i  powietrze było czyste jak rzadko. Ledwo wciągnąłem podwozie i  zameldowałem się przez radio w  operation,22 podają kurs i  wysokość – czternaście tysięcy. Wchodzimy. Na sześciu tysiącach – nowy kurs, o  45 stopni różnicy. Na dziesięciu – znów 90 stopni różnicy. Dochodzimy do czternastu – każą zawrócić o  180 stopni. No dobrze. „Trzymać się na tym poziomie”. Lecimy, lecimy i  nic. Po dziesięciu minutach słyszę, jak Rutecki się melduje: – Halo, Kora, Kora, sekcja czerwona, flight B. Jesteśmy na wskazanym kursie i  wysokości. Nic nie widać. Co mamy dalej robić? Odbiór... Odbiór... Odpowiedź jest natychmiastowa: – Przed wami na wprost samoloty nieprzyjaciela. Już nieraz to słyszałem, panie kapitanie. I  zawsze wtedy najgorzej się czuję: człowiek po prostu wyłazi ze skóry, żeby coś zobaczyć i  – nic. Myślę sobie: Tam w  operation wiedzą, gdzie ja jestem i  gdzie oni są. Może to trzysta, może dwieście jardów? A  ja nie widzę. Pewnie są niżej, na tle ziemi. Schodzę niżej, wypatruję nad sobą na wprost, na lewo, na prawo i  znowu nic. A  minuty ciekną jedna po drugiej. Każda taka minuta to przecież więcej niż sześć mil przestrzeni, a  Niemcy też nie stoją w  miejscu, tylko mogą odchodzić pod kątem: mogą teraz być już za mną na lewo albo na prawo w  tył. Może właśnie wchodzą nad cel? Może już bombardują? Może wymykają się z  powrotem w  stronę Kanału? Żebym choć wiedział, gdzie jest ten Kanał... Nie ma czasu spojrzeć na busolę, zorientować się. Nie ma czasu na łączność z  moim numerem dwa, bo właśnie wtedy, gdy będę się za nim rozglądał, mogę minąć Niemca nie zauważywszy go wcale... Taka, psiakrew, ślepa babka! Ale wtedy zobaczyłem ich: szli przede mną, trochę powyżej. Właściwie nie widziałem jeszcze ich maszyny, tylko błyski coraz nowych gwiazd wyłaniających się zza jej skrzydeł. Dopiero potem utrwalił mi się w  oczach czarny cień na tle granatowego nieba i  wówczas dostrzegłem także, jak gwiazdy gasną, gdy je przesłania. Zameldowałem do operation, że widzę. Wrzepiłem pełny boost.23 Ostrożnie, wolno, żeby ich nie zgubić w  ciemności, wyciągnąłem się w  górę, ponad nich. Widziałem ich ciągle, coraz lepiej, choć sunęli teraz na tle ziemi, prawie tak samo czarnej jak maszyna. Nauczyłem się ich widzieć. Księżyc nie świecił, ale na skrzydłach kładła się blada poświata z  nieba jaśniejszego niż noc tam w  dole. Wiedziałem już, że odtąd potrafię zawsze ich dojrzeć i  z góry, i  z dołu. Wiedziałem, ale nie myślałem o  tym. Przez głowę przeleciała mi tylko jedna krótka myśl: „Rutecki mi się zgubił, będę atakował sam”. Potem już właściwie przestałem myśleć: ten proces, jaki się odbywa w  mózgu przed samą walką i  w czasie walki, jest chyba mechaniczną pracą jakiegoś zespołu komórek mózgowych przeznaczonych wyłącznie do obliczania odległości i  poprawek ognia, a  cały organizm, wszystkie odruchy mięśni i  wszystkie zmysły tak są skoncentrowane w  tym jednym kierunku, że na żadne myśli nie ma już miejsca. Zbliżałem się: trzysta jardów – dwieście pięćdziesiąt dwieście... Jakaś jaśniejsza gwiazda przejrzała się w  szybach ich wieżyczki astro. Sto pięćdziesiąt jardów: można by otworzyć ogień. Widzę dokładnie kształt skrzydeł, kadłuba, upierzenia ogona: to Do 215. Balansuje w  przestrzeni przede mną leniwie, łagodnie, jak w  ciemnym, choć przeźroczystym oleju. Rośnie... Sto jardów... Trawersuję lekko w  prawo, żeby go mieć ze skosu, bo wtedy cel jest większy. Redukuję obroty, żeby go nie wyminąć i  żeby jak najdłużej był w  ogniu moich kaemów i  działka. Pięćdziesiąt jardów: teraz... Czuję leciutkie drżenie mojej maszyny i  widzę smugi pocisków przed skrzydłami Dorniera. Naciskam nieco ster. Sekunda, dwie – już w  nie wchodzi: trzy – zdaje mi się, że po czarnym kadłubie skaczą drobne iskierki jak z  krzesiwa. Zamykam gaz: trzymam go w  smugach, choć robi głęboki unik w  prawo, potem w  lewo. Wtem: błysk czerwony, ogromny, w  tym miejscu, gdzie skrzydło wyrasta z  kadłuba, i  – lecą strzępy! Staram się jeszcze iść za nim w  dół, ale to, co tam teraz spada, jest tylko ciężkim, stłamszonym łachmanem żelaza i  blachy. Spada jak kamień. Więc tylko mówię to, co mówiłem każdej ich zestrzelonej załodze. Mówię, że... Zawahał się nagle i  zamilkł. Spojrzał na mnie jak zbudzony ze snu, obejrzał się na grających, na tych dwóch, którzy zdawali się drzemać wyciągnięci na łóżkach, i  szybkim, nieco nerwowym ruchem zgniótł niedopałek papierosa. Ściągnięte brwi drgały mu lekko. Odwrócił w  bok głowę i  cień od czoła zakrył mu oczy. Biała blizna błyszcząca cienkim naskórkiem na wydatnym podbródku zaczerwieniła się, podbiegła krwią. Nikt na niego nie zważał. Nikt nie słyszał tego, o  czym mówił, i  nagłe milczenie zawisło tylko między nami dwoma jak pauza przed ostatnim akordem jakiejś melodii. Przerwał ją trywialny dzwonek telefonu. Natrętny, głośny, bezczelny. Dyżurny telefonista zdjął słuchawkę. Od stolika brydżowego wykręciły się w  jego stronę cztery postacie. Fałdziste kombinezony opuściły nogi z  łóżek na ziemię. Ktoś stłumił głośne ziewnięcie. Telefonista powiedział: – Czerwona i  żółta sekcja do maszyn. Prot wydął policzki i  odetchnął jak gdyby z  ulgą.” – Muszę lecieć – rzekł do mnie raźno. – Pan kapitan jeszcze tu zostaje? – Tak. Zobaczymy się jeszcze. Good luck. Uścisnął mocno moją rękę i  trzymał ją przez chwilę w  swojej twardej kościstej dłoni. – Jakoś mi lżej – powiedział. – Dziękuję. Poszedłem do operation. Trzy telefony w  „loży” odzywały się raz po raz: – Hallo, Kora, Kora... Ktoś się meldował, ktoś pytał o  fix,24 ktoś brał czas, QDM, pogodę... Potem wyczekująco: – Odbiór... odbiór... Podawano im kursy, wysokości, rozkazy. Na czarnej tablicy zjawiały się krzyżyki i  kreski znaczące drogę samolotów: czerwone, żółte, niebieskie, zielone, białe... Na wielkim kwadratowym stole z  wycinkiem mapy przesuwały się tabliczki i  kolorowe strzałki układane przez kilkanaście telefonistek ze słuchawkami na uszach. Wszystko to, co działo się w  ciemnościach nocy, daleko, nad wielkim szmatem ziemi i  morza, tu odbijało się jako schemat w  jasnym świetle lamp, w  obliczu wielkiego zegara o  tarczy podzielonej na barwne sektory. Angielski squadron-leader,25 kościsty, długi, łysy jak kolano, przeglądał jakieś papiery i  mruczał na przemian: yes albo all right w  odpowiedzi na meldunki swego pomocnika czy adiutanta, półgłosem porozumiewającego się z  oficerami, którzy wisieli u  trzech telefonów operacyjnych. Sierżant wcinał na mapie pozycje, notował. Czasem dyskretnie burczał telefon z  grupy myśliwskiej. Czasem ktoś wchodził, kładł papiery na stole, zabierał inne i  wychodził. Nie przenikały tu uczucia. Strach, poświęcenie, zaciekłość, nienawiść i  bohaterstwo zostały tam, w  ciemnej nocy, w  powietrzu. Tu były tylko chłodne, suche takty. Powstawały z  krwi, nerwów, bicia serc, ale wyrażane były symbolami cyfrowymi i  geometrycznymi wykresami. Telefon na lewo obsługiwał kędzierzawy blondyn z  naszywkami flight-lieutenanta.26 – Ada, Ada. Red section flight B. Odbiór... odbiór... Zbliżyłem się: to była sekcja Prota. Usłyszałem jego głos: – Hallo, Kora, Kora. Tu sekcja czerwona flight B. Odbiór... odbiór... Kędzierzawy spojrzał na czarną tablicę. Czerwone krzyżyki podciągały się łukiem ku białym kreskom, biegnącym z  południa na północ. – Hallo, Ada, Ada. Przed wami nieprzyjaciel, 15 stopni w  lewo. Kurs 170. Odbiór... odbiór... Flight-lieutenant opiera się lewą ręką o  stół. Czeka. Słucha. Cisza: pięć sekund, dziesięć sekund, piętnaście sekund... Wielka wskazówka skacze drobnymi susami, truchcikiem po niebieskim sektorze zegarowej tarczy, a  ja, patrząc na nią, widzę oczy sierżanta Prota. Czujne, wytężone, wbite w  ciemność, szukające odbicia poświaty gwiazd na skrzydłach niemieckiej maszyny. Oto ciemność gęstnieje w  jednym miejscu: „czarna plama na granatowym tle nieba”. Czarna plama, która w  ułamkach sekund „gasi przed sobą, za sobą zaś zapala gwiazdy”... I  jedna z  tych gwiazd przegląda się w  wieżyczce astro! – Hallo, Kora, Kora. Widzę nieprzyjaciela... Flight-lieutenant mruga na mnie z  uśmiechem. Słuchamy... Zegar dalej mierzy czas: sektor biały – sektor żółty. – Pięćdziesiąt jardów... otwieram ogień – melduje Prot, jakby mówił: „Otwieram książkę na dziesiątym rozdziale”. Na czarnej tablicy czerwone krzyżyki wchodzą na białe kreski. Wskazówka zegara sięga czerwonego sektora. Już jest w  jego połowie: to siedem sekund; to prawie kilometr lotu; to jakieś tysiąc pięćset wystrzelonych pocisków... Czy Prot jeszcze żyje? Żyje, słyszę jego chrapliwy głos: – Za śmierć Zośki! Za moje dzieci i  żonę!...” Kędzierzawy jest nieco zgorszony: takich słów King’s Regulation27 nie przewiduje w  kodach rozmów lotnika z  ziemią. – Numer jeden czerwonej sekcji flightu B-Ada zestrzelił Niemca – oświadcza obojętnie i  z czarnej tablicy znika rząd białych kresek. 15. Trzynasta wyprawa: Osnabruck Pociągi niskich czterokołowych wózków wyglądają jak potworne gąsienice z  wielkimi głowami żółtych ciągników. Pełzną wolno dokoła lotniska i  wiją się członowatym, żółto nakrapianym tułowiem po asfaltowych jezdniach. Te żółte cętki na członach-wózkach to bomby... Gąsienice podpełzają ku rozkraczonym Wellingtonom, włażą im pod brzuchy i  zatrzymują się, opadnięte nagle przez brygady mechaników jak przez mrówki. Wtedy z  wolna otwierają się cienkie wargi drzwi bombowych pod kadłubami samolotów i  żółte cętki znikają z  grzbietu gąsienicy, pieczołowicie podwieszone w  ciemnej czeluści rękami przemyślnych „mrówek”. Tak to wygląda z  daleka w  zapadającym zmierzchu. Z  bliska zaś... Tysiącfuntowa bomba postawiona pionowo na ziemi jest niemal tak wysoka jak człowiek. Pękata u  dołu, smukła u  góry, zakończona kołnierzem z  blachy, który wraz z  wąskimi statecznikami stanowi jej opierzenie, podobnie jak lotka pióra przy drewnianej strzale do łuku. Kołnierz blaszany służy zresztą jeszcze do innego celu, nie przewidzianego zapewne przez konstruktora: mechanicy i  zbrojmistrze wypisują na nim swoje krótkie, ale dosadne życzenia pod adresem Niemiec w  ogóle, a  ich przywódców w  szczególności. Tym razem nasze bomby mają skromny napis: „Z pozdrowieniami od Hessa dla Hitlera”. Nie jest zupełnie wykluczone, że ktoś tam w  Niemczech ten napis przeczyta, jeśli kołnierz nie zostanie rozerwany w  strzępy. Tak przynajmniej myśłą nasi mechanicy. Odprawa załóg: godzina startu, trasa tam i  z powrotem; położenie celu, wysokość bombardowania, rozmieszczenie baterii, reflektorów i  myśliwców obrony przeciwlotniczej nieprzyjaciela; światła; komunikat meteorologiczny; specjalne informacje... Opracowanie zadania: kurs do celu i  od celu, czas, sposób nabierania wysokości, sposób bombardowania... Wieczór opada na lotnisko. Dołem ściele się cień; czerwień zachodu przesłaniają mgliste opary, jak popiół przesłania dogasający żar ogniska; tylko w  zenicie niebo jest jeszcze jasne, ale ze wschodu i  z południa okrywa je nadpływający kożuch obłoków. Hangary, budynki, baraki, drzewa, krzewy czerniejące dotąd wokoło zdają się roztapiać w  mroku. Zaczynają basem warczeć silniki. Cisza drży ich rytmem. Bo cisza trwa dalej; to, co dla innych może wydawać się nieznośnym hałasem, dla nas jest tylko drżeniem ciszy. Warkot silnika towarzyszy nam nieustannie, więc nie liczy się jako głos. Głos w  powietrzu – to tylko stłumiony huk bomb wybuchających w  dole (o wiele mniej donośny zresztą niż ten warkot silników, który jest naszą „ciszą”). Głos – to także głos w  słuchawkach. I  wreszcie głos – to wszystko to, co słychać, gdy się zamknie gaz: więc i  ta prawdziwa, „ziemska” cisza. – Załoga do maszyny! Macam w  ciemności stopami szczeble drabinki: jeden, dwa, trzy, cztery. Wchodzę coraz wyżej i  zaczynam widzieć. Wewnątrz kabiny jest jaśniej niż na zewnątrz: nafosforyzowane cyfry i  strzałki na tarczach zegarów i  przyrządów rzucają mdły, matowy blask na to wnętrze, podobne chyba do wnętrza brzucha wieloryba. Lampy i  gałki radiostacji połyskują jak wypukłe gruczoły; drgają nerwy anteny; sterczą duralowe żebra kadłuba; wzdłuż nich biegną jelita przewodów, układają się w  zwoje i  skręty, przeplatane czerwonymi kablami jak siecią naczyń krwionośnych; śluzówki gumowych pokrowców, napięte przepony przegród, nerkowaty kształt kauczukowej łodzi – wszystko to razem zdaje się organizmem żywego potwora. Prześlizguję się przez ciasny przełyk między kabiną pilotów a  stanowiskiem radiotelegrafisty. Za mną wciska się ten ostatni i  Bujak, przedni strzelec. Widzę plecy pilotów i  sylwetkę Zygmunta. Mechanicy zatrzaskują właz. Ruszamy na start. Wiem, o  czym myśli w  tej chwili cała nasza załoga: dziś jest piątek trzynastego czerwca; to jest trzynasta wyprawa naszego Wellingtona i  trzynaste zadanie bojowe Górala, który siedzi teraz za sterem. O tym samym myślą także wszyscy nasi mechanicy z  obsługi technicznej: dwaj motorowcy, jeden gruby, drugi chudy jak tyka; obaj kaprale płatowcowi, z  których jeden patrzy zawsze spode łba i  nic nie mówi, tylko pracuje z  dziką pasją, drugi zaś gada za siebie i  za niego, na przemian klnąc, dowcipkując i  wzdychając do rudej Angielki z  pobliskiej farmy, gdzie się chce „wżenić”, choć to będzie – zdaje się – już druga bigamia w  jego młodym życiu; sierżant Talaga – brygadzista, który lubi wypić, ale i  robić potrafi, a  zna tego Wellingtona jak własne dziesięć palców; palców zgrubiałych, z  bliznami od zadziorów, z  twardymi paznokciami i  skórą zżartą smarem i  benzyną; zręcznych, silnych jak stalowe narzędzia palców mechanika; i  wreszcie – Pryszczyk, nadetatowy pomocnik. Żaden z  nas i  żaden z  nich nie wspomniał słowem o  tej trzynastce. Jeszcze by też! Ale na łbie maszyny, obok dwunastu małych bombek namalowanych żółtą farbą nie wymalowano trzynastej. Natomiast tego popołudnia na burcie zjawił się grawerowany w  srebrze obraz Matki Boskiej; przykręcony czterema śrubkami. Góral od razu go zauważył. – A  to skąd? – zapytał szorstko. Mechanicy popatrzyli na siebie trochę zmieszani, a  potem Talaga chrząknął i  powiedział: – To... od brygady. – Za dużo forsy macie, że takie rzeczy... Przecież to moc pieniędzy musiało kosztować? – A  bo to nie nasza maszyna? – wtrącił się kapral bigamista. – My ta trochę mniej palili i  oszczędziło się – bąknął gruby motorzysta. – Głupiś – warknął na niego Pryszczyk. – Brygada kupiła i  już, panie kapitanie. Na naszą maszynę my kupili. Nie było o  tym więcej mowy. A  teraz pewnie także i  o tym wszyscy myślą. Wellington zaś ciężko toczy się na skraj lotniska, gdzie migają światełka ręcznych latarek elektrycznych i  skąd długa prosta linia rzadko rozstawionych lamp wskazuje kierunek startu pod wiatr. Daleko, na końcu tej unii stoi lampa czerwona. Tam Wellington musi oderwać się od ziemi, bo... dalej już nie ma lotniska: są drzewa, krzaki, droga, wał za drogą i  w ogóle same przykrości. Głos dowódcy dywizjonu odzywa się w  słuchawkach: – Hallo, „Genowefa”, podkołować bliżej. Wykręcić trochę w  lewo. Tak, dobrze. Możecie startować. Good luck! Jednocześnie sygnał zielonym światłem i  z rykiem motorów ruszamy w  ciemność. Start jest długi, bardzo długi: mamy największe dopuszczalne obciążenie, a  wiatru prawie nie ma. Samolot rusza wolno, niechętnie podnosi ogon i  toczy się, podskakuje, przysiada ciężko, aż jęczą amortyzatory, znów się toczy, lepi się do ziemi, nie może odkleić od niej podwozia, leniwie reaguje na stery, rozpędza się zaledwie w  połowie lotniska i  jeszcze biegnie, jeszcze ciąży, jeszcze drga na nierównościach, podczas gdy czarna masa hangaru z  czerwonymi ostrzegawczymi światłami wyłania się z  mroku i  rośnie, zbliża się, pędzi naprzeciw. Góral przemocą wyrywa maszynę w  powietrze, ale w  tej chwili prędkość maleje, Wellington zapada w  płytką przestrzeń, pneumatyki i  amortyzatory burczą, a  wzdłuż wiązań kadłuba idzie dreszcz wysiłku. Ostatnia – czerwona – lampa linii startowej płynie na wprost, nieco z  lewej strony. Już jest blisko. Już zostaje z  boku. Już... Maszyna wychodzi w  powietrze! To jest tak, jakby nie tylko ziemia zostawała tam w  dole, na dnie nocy. Wraz z  nią zostaje ziemny niepokój. Pod nami śmigają teraz wierzchołki drzew, za nami zostają czerwone światła czuwające na straży hangarów. Za nami i  pod nami zostają nasze myśli o  tej trzynastce i  myśli naszej brygady; zaczyna się lot i  teraz niech się o  nas i  za nas niepokoją ci, co tam zostali. Wiem, że komendant stacji nie pójdzie spać. Będzie chodził po swoim pokoju; będzie markował po pustym kasynie; będzie czekał przy radiostacji; będzie wyglądał raz po raz na lotnisko i  patrzył w  niebo. Wiem, że mechanicy będą czekali do świtu: czy aby nie zawrócimy z  drogi? Czy wszystko pójdzie dobrze? Za cztery, może za pięć godzin ogarnie ich niecierpliwość: dlaczego „Genowefa” jeszcze nie wraca? Potem będą odpędzać myśli o  tych maszynach, które nie wróciły i  nie wrócą już nigdy. Będą z  niepokojem patrzyli, jak lepka mgła wstaje przed świtem z  ziemi i  na pewno któryś powie, że mgły wcale nie będzie i  że pogoda jest dobra. Wiem, że ci ludzie są zmęczeni: pracowali cały dzień, żeby „grata” przygotować na wyprawę. Jutro muszą go przygotować równie sumiennie. Może nie zdążyli nawet zjeść obiadu. Na pewno nie dospali wczoraj. Ale ktoś musi niepokoić się za nas tej nocy po to, żebyśmy mogli być spokojni. Tak widać trzeba. Zygmunt podaje kurs i  Góral ciągnie maszynę, żeby przed grubą warstwą chmur nad morzem zdobyć potrzebną wysokość, bo w  chmurach mogłoby nas oblodzić. Idę do tylnej wieżyczki, na sam koniec ogona, i  siadam przed zdwojonymi karabinami maszynowymi w  ruchomej oszklonej klatce, obracalnej dokoła własnej pionowej osi. Moim zadaniem teraz jest „osłona samolotu ogniem kaemów od wszelkich ataków z  tyłu, w  wypadku spotkania z  myśliwcami nieprzyjaciela i  obserwacja nieba oraz terenu” – jak mówi regulamin. Lecimy nad Anglią, która sunie pod nami bezkształtna i  ciemna, przygnieciona głębią nocy. Tylko raz światło latarni morskiej przebija mrok. Wtedy także widać zarys brzegu, na który morze wchodzi jaśniejszymi liniami fal. Potem zaczynają się obłoki. Jedne są tuż pod nami, inne zbliżają się ku nam wprost na naszym szlaku, rosną, piętrzą się, wchłaniają samolot i  gnają dokoła niego w  tył, by nagle rozpaść się, zniknąć jak widziadła, pozostawiając tylko leciutki osad szronu na szybach. Najwyższa ich warstwa, cienka, półprzeźroczysta, ażurowa, jest bardzo wysoko: może trzydzieści tysięcy, może trzydzieści pięć tysięcy stóp. Zdaje się stać w  miejscu, podczas gdy my wraz z  księżycem płyniemy na wschód. Ten księżyc świeci blado przez tarkę obłoczków. Właśnie tak, jakby się o  nią ocierał i  prószył matowym pyłem światła. Merkury melduje od czasu do czasu: – Dziesięć tysięcy stóp... dziesięć tysięcy pięćset stóp... jedenaście tysięcy stóp... Potem Bujak: – Widzę brzeg. To brzeg Holandii. Widać na nim z  daleka niemiecki beacon28 i  kilka reflektorów macających niebo. Pada rozkaz: – Przestrzelać karabiny. Obracam wieżyczkę w  lewo, w  prawo. Chwytam tylce kaemów i  naciskam spust. Po dłoniach, zaciśniętych na chłodnych rękojeściach, po mięśniach ramion, po barkach idzie dreszcz, podobny do dreszczu odczuwanego przy prowadzeniu motocykla. Teraz trzeba uważać na niebo głównie od strony księżyca; stamtąd może podejść nocny myśliwiec. Ale niebo jest puste, a  obłoki zmów gęstnieją i  okrywają nas cieniem. Po długiej chwili i  ja widzę brzeg. Wchodzi pod stateczniki naszego Wellingtona równą, niemal prostą linią, przepływa i  znów się urywa: mijamy wyspę Texel, a  potem przecinamy cieśninę Wadden dokładnie po wyznaczonym kursie. Nowy ląd – tym razem już naprawdę ląd – zaczyna spoglądać w  niebo źrenicami gęstych reflektorów. Jest ich coraz więcej i  więcej. Tną mrok nożycami białego światła na pasy, trójkąty ostro – i  rozwartokątne, na romby i  nieregularne wieloboki; tworzą stożki i  ostrosłupy; zakreślają łuki, elipsy i  parabole. Raz po raz smagają skrzydło lub ogon maszyny i  nie dostrzegłszy jej na wysokości czternastu tysięcy stóp, kreślą dalej. Aż nagle ta niesamowita geometria z  ciemnej przestrzeni kładzie się na płaszczyźnie ziemi, wyrąbując z  ciemności jakieś kształty terenu, fragmenty dróg, drzew i  budynków, po czym gaśnie równie nagle i  niespodziewanie. Wtedy czerń nocy staje się jeszcze głębsza, a  przed wzrokiem pozostaje na chwilę ostatni obraz skłóconych, pokrzyżowanych linii. Ale zaraz znów podnosi się jedna srebrzysta klinga, przecina ją druga, trzy inne plątają czarny aksamit na sztuki i  tajemnicze manewry zaczynają się od początku. Gdzieś z  boku w  dole błyskają drobne ogniki i  przed nami rozpryskują się setki mniejszych i  większych gwiazd: Niemcy stawiają raz po raz zapory artyleryjskie. Góral gra na silnikach jak na organach. Interferencje ich rytmu wchodzą na siebie, mijają się, wyprzedzają. Maszyna przewija się w  zakrętach, schodzi w  dół; wspina się w  górę, zmienia kurs. Mijamy granicę holendersko-niemiecką na wysokości piętnastu tysięcy stóp i  po dziesięciu minutach bierzemy nowy kurs. Reflektorów jest coraz więcej. Artyleria wszelkich kalibrów grzeje na oślep kolorowymi pociskami. Szybkostrzelne działka wyrzucają ku nam różańce amarantowych koralików; półkoliście zgrupowane średnionośne baterie rozwieszają w  przestrzeni frędzle utworzone jakby z  nanizanych na niewidzialne sznury purpurowych serdelków czy kiełbasek; wielkokalibrowe, dalekosiężne działa bluzgają ogniem i  ślą zielonkawe lub żółtawe kule, które rosną w  oczach, zbliżają się z  niewiarygodną prędkością i  pryskają jak bańki mydlane u  szczytu zakreślanej paraboli. Wzrok nie nadąża w  chwytaniu i  absorbowaniu tych wszystkich zmiennych barw, rozbłysków, ognistych wężowisk zakwitających i  gasnących aa tle czarnej nocy, pociętej w  białe pasy i  kliny mieczami reflektorów. Aż w  głowie się kręci od ich szalonej zmienności. Aż traci się poczucie położenia maszyny i  nie wie się, gdzie niebo, gdzie ziemia. Czuję, że coś się ze mną dzieje takiego, czego nie lubię. Trudno ustalić, co to za uczucie. To jest tak, jakbym zdrętwiał w  niewygodnej pozycji. Albo jakbym nie mógł rozprostować zgiętych nóg. Albo jakbym nie mógł głęboko odetchnąć. Ale to wszystko nie to. I  nawet to nie strach, lecz jakby wewnętrzne napięcie, które odczuwam fizycznie. Cóż to jest u  licha? Uparta świadomość tego czegoś, czego nie mogę odkryć, odrywa mnie od spraw zewnętrznych, i  wreszcie – mam! Orientuję się, że ze wszystkich sił zaciskam szczęki. Rozluźniam więc mięśnie i  doznaję natychmiastowej ulgi: moja uwaga odlepia się na chwilę od wojennej iluminacji; w  wyobraźni widzę w  półcieniu sylwetki reszty załogi; skupione, napięte, nieruchome. Może, tak jak i  mnie, otumaniło ich to, co się dokoła nas dzieje? Może wbijają sobie paznokcie w  dłonie, zaciskają zęby nic o  tym nie wiedząc? Może znajdują się w  podobnym stanie tej dziwnej hipnozy, kiedy nie myśli się o  niczym, kiedy mózg staje się tylko mechanicznym odbiornikiem wrażeń? Nie: Zygmunt coś mówi do Górala. Ten potwierdza i  kładzie maszynę w  głęboki zakręt o  180 stopni. Aha: minęliśmy cel – zawracamy i  bierzemy kurs bojowy do bombardowania. Teraz Zygmunt kładzie się na brzuchu i  przylgnąwszy twarzą do szyby, naprowadza pilota. Za chwilę kilka tysięcy funtów bomb runie w  dół. Silniki zwalniają rytm; już tylko mruczą; już milkną. Schodzimy niżej, bo pod nami ściele się delikatna przesłona obłoczków jak welon z  białej gazy. Teraz słychać odgłosy kanonady działowej i  szum pędu maszyny. Fletnery na sterach nad moją głową z  sykiem i  gwizdem rozdzierają gęsty opływ powietrza. Po skrzydłach od czasu do czasu bębnią odłamki pocisków. Ciągle schodzimy w  dół. Merkury melduje: – Trzynaście tysięcy pięćset... trzynaście tysięcy. Biały welon przewiewa dokoła nas, rozpada się i  znika. W dole widać mętne zarysy miasta. Na naszym kursie – o  ile mogę dojrzeć z  mego stanowiska – płonie kilka pożarów. To zapewne od bomb tych, co tu byli przed nami. Jeszcze nie jesteśmy nad celem. Każda sekunda wlecze się teraz nieznośnie długo, a  odłamki bębnią i  grzechoczą coraz głośniej i  gęściej. – Dwanaście tysięcy pięćset stóp. Jakiś reflektor liznął spód kadłuba od przedniej wieżyczki aż do stateczników, zawahał się, powrócił, chlasnął po prawym skrzydle, wrócił znowu i  chybił. Ale już drugi rozpłatał na ukos ciemność, trzy inne spojrzały ku jego białej, wąskiej jak oszczep smudze, pomacały ją nad nami, pod nami i  zaczynają szukać. Po paru sekundach jeszcze jeden kieruje się ku nam. – Na dół! Biorą nas w  stożek. Już cała artyleria bije w  to miejsce, gdzie byliśmy przed chwilą. Już kilka reflektorów krzyżuje się o  pięćset stóp nad nami, na szczęście nieco za bardzo w  prawo i  z tyłu. Stożek to się rozpłaszcza, to znów zaostrza. Jego wierzchołek przechyla się to tu, to tam: raz jest wyżej, raz niżej; zbliża się i  oddala. Po skrzydłach dzwoni, bębni, łomoce, jakby kto puszki od konserw staczał ze schodów. Wszystkie nerwy napinają się w  oczekiwaniu wybuchu celnego granatu: huk, błysk, uderzenie... Ale wybuch nie następuje, tylko Merkury mówi głośno: – Jedenaście tysięcy pięćset stóp. Wyrzutnie bombowe już dawno są otwarte. Czekamy, czekamy, czekamy, aż wreszcie Zygmunt woła: – Bomby! Maszyna jakby westchnęła i  wraz z  tym westchnieniem pierzchło nieznośne oczekiwanie na celny pocisk artyleryjski. Przestaję słyszeć łomot odłamków, nie widzę reflektorów i  ognia artylerii, nie mam żadnej innej myśli w  głowie i  nic mnie nie obchodzi prócz tego, co nastąpi za chwilę: tam w  dole, w  migotliwym blasku pożarów połyskują wąskie pasma torów kolejowych, czernieje dworzec i  klamra mostu spięta nad rozgałęzieniem szyn... Tam powinny upaść. Błysk! Błysk! Jeszcze trzy błyski! Jeszcze dwa!... Przy każdym z  nich ziemia rozjarza się pomarańczowym światłem. Ogień bucha w  górę ze słupem dymu, kurzu, gruzów, belek i  czegoś, co wygląda z  tej wysokości jak śmiecie rozdmuchnięte potężnym miechem. W ułamku sekundy widzę dom narożny zawalający się w  ciasny korytarz ulicy; komin, który pochyla się wolno i  pęka w  połowie; wagony spiętrzające się w  stos przed rumowiskiem dworca i  otwartą ognistą czeluść w  bloku stłoczonych budynków. Dopiero potem przychodzi stłumiony huk, a  potem wielki pożar gwałtownie rozjaśnia ziemię wśród ruin, po drugiej stronie torów. Melduję kolejno o  tym, co się tam dzieje. Nie mogę widzieć twarzy moich towarzyszy, ale wiem, że rozjaśnia je drapieżny uśmiech. Pamiętamy – i  ja, i  oni – Warszawę, Westerplatte, Siedlce, Kutno... Mimo woli spoglądam ku wschodowi: tam jest Polska - trzysta pięćdziesiąt mil stąd. W  dwie i  pół godziny moglibyśmy dolecieć do Poznania; w  niecałe cztery – do Warszawy albo do Krakowa... Któż z  nas nie marzy o  takim locie? Są tacy, którzy już mają obliczony kurs i  czas co do minuty. No, ale przedtem musimy jeszcze zniszczyć Niemcy, a  teraz trzeba jeszcze powrócić na własne lotnisko, do którego dalej stąd niż do polskiej granicy. Rwiemy na dużych obrotach wprost ku Holandii, nie nabierając już wysokości, bo raz po raz dajemy nura w  obłoki. Kropimy trochę z  karabinów maszynowych po reflektorach, jeśli nam za bardzo dokuczają między jedną a  drugą chmurą, i  po artylerii, która strzela gęsto, ale za to źle, bo stale daleko poza nasz ogon. Niewielka się tam pewnie krzywda stanie obsłudze niemieckiej od tego ognia z  naszych sikawek, ale może jeden i  drugi reflektor im zgaśnie, a  kanonierzy też strachu się najedzą. Wychodzimy na Zuider Zee, mijamy Alkmaar i  rozstajemy się z  brzegiem, żegnani ostatnimi pociskami nadmorskich baterii. Teraz prędko w  dół, pod chmury, które tu kłębią się grubą warstwą. Lecimy tuż pod ich pułapem, żeby móc skoczyć w  nie, jeśli pokaże się jakiś patrolujący myśliwiec. Na wschodzie już szarzeje pierwszy brzask, ale morze jest jeszcze ciemne, tak samo jak brzeg angielski, który ukazuje się nam po lewej stronie w  godzinę po zniknięciu brzegu holenderskiego. Nawiązujemy łączność radiową z  ziemią” rozpoznajemy znajome beacony, oznajmiamy się na punkcie wlotowym, zjadamy resztki suszonych moreli i  czekolady, które dostaliśmy na drogę przed startem i  zaczynamy tęsknić za łóżkiem. Jest zimno, choć lecimy całkiem nisko. Mgła leży na ziemi płatami, jak postrzępiona wata, chmury się kończą i  widać gwiazdy, które bledną na coraz jaśniejszym niebie. Wtem przedni strzelec melduje: – Widzę lotnisko na wprost, trochę w  prawo. A po chwili: – Przed nami w  powietrzu Wellington o  dwieście stóp wyżej od nas. Za nami też leci Wellington. Nawet dwa. Wchodzimy w  rundę: jedna, dwie, trzy, cztery, pięć, sześć maszyn. Trzy na ziemi. Jedna podchodzi do lądowania i  struga światła z  reflektora startowego rzuca się na runway29 pod jej wysunięte podwozie. Krążymy z  zapalonymi światłami pozycyjnymi, czekając swojej kolei, a  tymczasem nadlatują coraz to nowe Wellingtony. Liczę je raz jeszcze: osiemnaście. Wróciły wszystkie. 16. Inny gatunek Jedzie się do tego szpitala autobusem, krętą szosą między żółknącymi żywopłotami, zza których wyglądają tu i  ówdzie kamienne budynki farm wśród jarzębin przybranych gronami czerwonych jagód i  potem wchodzi się do rozległego parku. Na prawo na ścierniskach stoją rzędami snopy zżętego zboża; na lewo ogromne, stare, rozłożyste dęby. Dalej – grupy świerków, zarośli i  oczywiście rododendronów, bez których żaden park tutaj obyć się nie może. Jeszcze dalej jest źródło i  bagnisty stawek, z  którego wypływa strumień i  spada w  jar zarosły dżunglą traw, ziół, krzaków, głogów i  chwastów, w  których buszują bażanty i  króliki. Ale dżungla cywilizuje się zaraz za tym jarem: łączki są coraz grzeczniejsze, drzewa poprzycinane, żywopłoty wystrzyżone jak rekruci nazajutrz po poborze. No i  wreszcie gdzieś w  dole wyłania się dosyć stary i  bardzo brzydki zamek, w  którym mieści się polski szpital, a  za tym zamkiem – bardzo pięknie utrzymany ogród, pełen cienistych alei, kasztanów, uroczych wzgórków, aksamitnych trawników, róż i  kwietnych klombów. Spokojnie tu jest, cicho i  ładnie. Daleko od nerwowego życia miast, od codziennych spraw, od zgiełkliwego nurtu powszedniego dnia, od wojny, choć to wojskowy szpital przecież. Pacjentów mało mają w  tym szpitalu. Większość stanowią starsi panowie z  chronicznymi zrostami jelit, katarami kiszek, kamieniami nerek, reumatyzmem i  tym podobnymi obywatelskimi cierpieniami. Jak się trafi jakaś ofiara wypadku samochodowego, w  szpitalu jest podniecenie. Gdy przywiozą zranionego odłamkiem pocisku na ćwiczeniach albo kontuzjowanego przy wybuchu miny na wybrzeżu, to Jest nadzwyczajne wydarzenie. A  jak się zdarzy taki, co ucierpiał od bomby lotniczej, to już wielkie święto. Ale przecież jest tu także Stefan. Porucznik Stefan Ł., pilot myśliwski, mający na sumieniu siedem zestrzelonych maszyn niemieckich, co mu pewnie dobry Pan Bóg odpuści i  po cichu na credit zapisać każe. Stefan, do którego właśnie przyjechałem, dowiedziawszy się o  jego paskudnie złamanej ręce. Oczywiście o  takim rodzynku wiedział tu każdy lekarz, każda siostra, każdy clerk szpitalny, każdy posługacz i  każdy chory, chociaż – jak Stefan do mnie o  tym pisał – pies z  kulawą nogą go tu nie odwiedza, bo nasi czasu nie mają. Nie odwiedzali go istotnie, ale dowiedziałem się, że co dzień któryś przylatuje nad szpital, wali się kilometr w  dół korkociągiem, wykręca rundę poniżej drugiego piętra, straszy łapiduchów, wprawia w  drżenie dziewczęce serca sióstr i  szyby okien, przyczynia się do ataków żółciowych kilku śledzienników i  wątrobiarzy, płoszy bażanty, owce i  króliki oraz niepokoi oddział miejscowego Home-Guarde’u, a  wszystko to gwoli powiadomienia Stefana, że dywizjon o  nim pamięta i  że mu życzy szybkiego wyzdrowienia. Więc nawet nie musiałem o  niego pytać: pierwszy napotkany sanitariusz w  białym fartuchu, zobaczywszy mój lotniczy mundur i  stwierdziwszy powierzchownie, że mam ręce i  nogi całe, oraz nie widząc ani śladu bandaży czy opatrunków na mojej osobie domyślił się, co mnie tu sprowadza. – Pan kapitan do porucznika Ł.? – zapytał retorycznie. – Drugie piętro, pokój trzydzieści siedem. Tędy proszę. Zapukałem do pokoju trzydzieści siedem. – Wejść – warknął groźnie zza drzwi Stefan. Wszedłem. Siedział w  wygodnym fotelu, obłożony gazetami i  książkami. Lewą rękę miał w  szynie, zgiętą w  łokciu, grubo zabandażowaną, odstawioną poziomo w  nienaturalnej, jak mi się wydawało, straszliwie niewygodnej pozycji. W  prawej, opuszczonej w  dół, trzymał jakiś tygodnik. Przygarbiony, z  pochyloną głową, zebrany jak do skoku, patrzył spode łba, jakby chciał się rzucić na wchodzącego albo przynajmniej mu nawymyślać. Kiedy mnie zobaczył, zatknęło go zupełnie. Zamrugał, poderwał się, syknął z  bólu, skrzywił się, a  potem chuda, czarniawa gęba rozjaśniła mu się w  uśmiechu. – Jak Boga kocham, to ty! – powiedział głośno. – Przyjechałeś! Złapał mnie za rękę i  ściskał mocno. – Myślałem, że to znów który z  tych tutaj – gadaj prędko, nie dając mi czasu na odpowiedź. – Ciągle tu przychodzą i  nudzą. Siadajże. Papierosa? Trafiłeś od razu? Bo to przecież koniec świata: nawet Niemcy tu nie mogą trafić. Morowy chłop jesteś, żeś przyjechał. Już mi zbrzydło tak samemu. Nie widzieliśmy się przecież... czekaj: chyba od Rumunii? Rzeczywiście tak było: nie widziałem go od czasu pobytu w  Tulcea, skąd zwiał jeden z  pierwszych do Francji. Zaczęliśmy więc opowiadać sobie kolejno swoje losy raz po raz odbiegając od tematu, zadając niecierpliwe pytania i  przerywając sobie w  połowie odpowiedzi; opowiadając chaotycznie, nieporządnie, jak opowiada się często o  sprawach, które zbyt wiele zawierają treści, aby je zamknąć w  kilku zdaniach pierwszej po długim rozstaniu rozmowy. – Jakże ci tu jest? – zapytałem wreszcie. – Jak ręka? Spojrzał na tę swoją rękę, jakby spoglądał na martwy przedmiot, który przecież stanowił jego własność. Potem na mnie – jakoś badawczo, uważnie; w  końcu – na wstążeczkę Krzyża Virtuti Militari na mundurze przewieszonym przez poręcz krzesła, i  znów na mnie. Uśmiechnął się. Ten uśmiech w  kącikach ust miał jakby odcień ironii lub goryczy. – Widzisz, z  tobą przecież mogę mówić po dawnemu, szczerze – powiedział po chwili. – I, naturalnie, opowiem ci o  wszystkim. Sam osądzisz, ile to warte. Czy warte tego – wskazał ruchem głowy ów mundur, wysuwając dolną szczękę. Niezupełnie rozumiałem, o  co mu właściwie chodzi. – Masz siedmiu Niemców? – zapytałem. – Siedmiu – odrzekł z  ożywieniem i  z nutą dumy w  głosie. – No, więc... – To zupełnie inna sprawa – przerwał niecierpliwie. Zmarszczył brwi i  przesunął palcami po górnej wardze, jak zwykłe gdy się nad czymś zastanawiał. – Za bohatera tu jestem – powiedział nagle z  irytacją. – Za bohatera, rozumiesz? Nie rozumiałem i  musiało to być tak widoczne, ?e zdecydował się opowiedzieć wszystko od początku. – Żadnemu z  tych tutaj nie próbowałbym nawet tego wyklarować – zaczął już zwykłym swoim pogodnym jasnym głosem, za którym, zawsze odnosiłem takie wrażenie, krył się jakby wewnętrzny uśmiech. – Po pierwsze: nie rozumieją najprostszych rzeczy dotyczących latania i  w ogóle lotnictwa; po drugie – nie rozumieją nas. Zadają głupie pytania i, sam rozumiesz, trzeba każdą rzecz rozwałkować, a  w końcu nabierają o  tym, co się im opowie, jakichś koślawych wyobrażeń, podejrzeń, domysłów... Nie, nie umiem już z  tymi ludźmi gadać, nudzą mnie. Przecież, żebyś był samym Homerem, nie zdołasz tak opowiadać i  opisywać, żeby ktoś, kto nigdy nie latał, nabrał o  tych sprawach właściwego wyobrażenia, no nie? – Przesada – oświadczyłem. – Homer nie był lotnikiem, a  gdyby nim był... – Toby pewnie dużo o  tym pisał. Ale czytelnicy i  tak nie wiedzieliby, jak to jest, póki nie zaczęliby sami latać. No, ale Homer lotnikiem nie był, jak to bardzo bystrze zauważyłeś. I  o lotnictwie na szczęście nie pisał, co się innym, znacznie mniej zdolnym pisarzom nielotnikom teraz zdarza... Poznaję takiego najdalej po trzecim zdaniu i  diabli mnie biorą: te same koślawe wyobrażenia, te same fałszywe domysły, ta sama nieznajomość rzeczy, naszych spraw, naszych myśli – wszystkiego tego, co jest lotnictwem. Ale mniejsza z  tym. Jednym słowem – nie lubię gadać z  nielotnikiem o  lataniu i  o sobie. Może na przykład tak samo lekarz nie lubi gadać o  medycynie ze mną albo z  jakim innym tumanem. A  co do tego lotu, to było tak. Lataliśmy nad Francję przeważnie na sphere30 albo na mosquito, sekcjami oczywiście. A  co drugi dzień na wymiatanie albo jako osłona bombowców. Nawet parę razy z  waszym dyonem. To wszystko są zadania, o  których się wie z  góry: co, kiedy i  jak. O  startach alarmowych, zwłaszcza całym dyonem, zostały nam tylko wspomnienia z  zeszłej jesieni, bo Niemcy się przecież od dawna nie pokazują. No, ale tego dnia przylecieli. Zaśmiał się cicho do swoich niedawnych wspomnień, takie mu się widać zabawne wydały. Spojrzał na mnie spod oka, poprawił tę nieznośnie odstającą rękę, przeciągnął dłonią po policzkach sinawych od mocnego, wygolonego zarostu i  zaciągnąwszy się dymem z  papierosa mówił dalej: – Byliśmy w  readinessie. Długi Joe – znasz go? – akurat zalicytował szlemika bez atu, choć ja, będąc jego przeciwnikiem, miałem asa pik, a  mój partner bąknął coś przedtem o  trzech karo – gdy zadzwonili z  operation. Zdążyliśmy jeszcze spasować, a  tu telefonista się drze: „Scramble!”31 Joe zawsze ma szczęście: nawet nie widział moich kart, a  potem nie chciał uwierzyć w  tego asa pik, bo Foka, który był jego partnerem, nie wrócił wtedy z  lotu. – Zabity? – zapytałem. – Zaginiony. Licho wie, gdzie się podział. Myślę, że chyba zapędził się aż za Kanał i  tam... Bo ja wiem zresztą?... Szkoda Foki: i  latał z  sercem, i  licytował wesoło. Zamyślił się przez chwilę, ja zaś przypomniałem sobie Fokę, miłego kompana, zawsze gotowego do awantury, do zabawy, do kieliszka i  – do startu. Foka... Z  kim nie pił? Kogo nie wystrychnął na dudka? Od kogo nie pożyczał? Kto go nie lubił?... Zawadiacki, mały, gruby Foka ze sterczącymi jak piórka włosami na czubku głowy, z  małym, zadartym noskiem i  żywymi czarnymi oczyma. Uwodziciel fordanserek w  drugorzędnych dansingach, udręka dowódców na odprawach, wesoły kpiarz, opiekun biedoty spod znaku brata Alberta (o czym bodaj nikt prócz mnie nie wiedział) i  świetny pilot myśliwski o  mężnym sercu i  prawdziwie polskiej fantazji. Nie wrócił z  lotu: jest missing, czyli, po chrześcijańsku mówiąc, zaginiony. To znaczy, że w  najlepszym wypadku przetrwa wojnę w  jakimś obozie jeńców... – No więc wystartowaliśmy całym dyonem – ciągnął dalej Stefan. – Zaraz nam podali kurs, ledwieśmy zdążyli kulasy Spitfire’om powciągać, i  – dwadzieścia tysięcy feet. Okrążyliśmy Londyn od południa i  lecimy na wschód, nad morze. Wiedziałem, że będzie jakaś większa chryja, bo się Czepikowi ciotka śniła. Zaraz z  rana mi mówił, ale dopiero po starcie, w  powietrzu o  tym sobie przypomniałem. – Cóż to za jeden? – przerwałem zaintrygowany wieszczymi snami owego Czepika. – Kto, Czepik? To mój mechanik. Ile razy mu się śni ciotka, podobno straszna sekutnica, tyle razy mamy ciężką robotę z  Niemcami. Na jesieni w  zeszłym roku śniła mu się ciągle i  jak miał jaką noc spokojną, to wszyscy wiedzieli, że będziemy odpoczywać. Mówiło się po prostu „nie ma dziś ciotki” i  wielu nawet brykało po cichu do miasta, bo naprawdę mieliśmy wtedy spokój. Sprawdzało się, jak w  King’s Regulation... A  tym razem też się sprawdziło. Aż zanadto, psiakrew! Było tego dobrego ze dwadzieścia Ju-88, a  wyżej pokaźna ilość Me-109. Prowadziłem ostatni nasz klucz. Moim lewym bocznym był Gordon; prawym – Foka, który od razu gdzieś się zawieruszył. Dognaliśmy we dwóch ostatnią skrajną trójkę Junkersów od strony słońca i  zaatakowaliśmy z  lekkiej przewagi wysokości. Wszystko poszło dobrze i  prędko: dwa Ju – dowódca klucza i  lewy boczny – zaraz po pierwszej serii zaczęły dymić. Więc Gordon odszedł pierwszy, a  ja za nim. Ale odchodząc obejrzałem się na te dymiące Ju. Patrzę – lecą dalej, a  Messerschmitty wysoko, jakbyśmy ich nic a  nic nie obchodzili. Żal mi się zrobiło: mogą, cholery, dociągnąć przez Kanał, choć dymią, i  nie zaliczą nam ich wcale albo – tylko jako uszkodzone. Gordon się już dobierał do innego klucza, więc myślę sobie: wykończę ich. Zrobiłem skręt przez plecy, aż mnie trochę zamroczyło, wrzepiłem boost i  znalazłem się znów za ogonem swojej ofiary. Tym razem było blisko, może ze sześćdziesiąt metrów. Trochę mnie z  początku peszyło, że zaczął do mnie strzelać prawy boczny, jeszcze nie ruszany przez nas. Ale widzę, że robi to podle, więc biorę swego klienta na celownik i  rąbię serię po silniku i  po kadłubie, aż iskrzy. Po chwili – patrzę – pali się! No to ślicznie. Przestałem strzelać i  czekam. A  on leniwie, jak w  oleju, zwala się przez skrzydło w  dół i  – do morza. Teraz widzę: lewy boczny, ten, co Gordon go napoczął, dymi, a  prawy, kiepski strzelec, wyrywa, jak umie. Więc ja za nim, zapominając o  bożym świecie. I  tylko myślę: lewego będę miał na deser. Dochodzę z  tyłu z  góry, naciskam spust, a  tu jak coś nie trzepnie w  kadłub mojego Spitfire’a od spodu! Wiesz, jak to wtedy jest: na dwie sekundy z  największego chojraka robi się tchórz: rany boskie, chodu, bo śmierć! Jakby ci kto wiadro gorącej wody wylał za kołnierz. Nawet nie wiem, kiedy odwaliłem w  prawo. Zdążyłem jeszcze spojrzeć, czy aby mam nogi całe, a  tu z  lewej w  górę wypryskują cztery Messerschmitty... Nie wiem, który z  nich mi się naraził, ale pogniewałem się na wszystkie cztery i  zaraz lew we mnie wstąpił, jak poczułem, że nie jestem ranny. Wiedziałem naturalnie, że maszynę musieli mi postrzelać, ale myślałem, że nieszkodliwie, więc ciągnę za nimi w  górę. Ale zapaliła się: najpierw dolne zbiorniki, od nich kabina, od kabiny moje portki... i  to tak na tempa: raz, dwa trzy! – jak dobry chwyt bronią w  podchorążówce piechoty. Bardzo się wzruszyłem – sam rozumiesz. Ale ten strach nie jest taki obrzydliwie gwałtowny: zawsze śmierć jest od ciebie o  parę metrów, nie siedzi ci na karku albo na kolanach i  masz szansę, że jej się wymigasz. Więc otwieram prędko osłonę kabiny i  przewracam palącego się grata na plecy, bo trzeba skakać. Maszyna reaguje na stery doskonale. Oddałem drążek w  przód, odpiąłem pasy i  – zamiast wypaść na świeże powietrze – rypnąłem o  coś głową, aż mi wszystkie gwiazdy zatańczyły w  oczach. To niezwykłe zjawisko astronomiczne tak mnie zaskoczyło, że zgłupiałem na dobrą chwilę. Dopiero płomień przywrócił mi rozsądek. Płomień, który teraz sięgał mi aż do oczu... Zmrużył powieki i  odwrócił twarz z  grymasem cierpienia. – Paliłeś się kiedy? – spytał. Skinąłem głową. Paliłem się. Paliłem się na wysokości dwóch tysięcy metrów i  – nie miałem wtedy spadochronu, bo to było w  roku 1919. Miałem osiemnaście lat i  bardzo chciałem żyć, a  myślałem, że zginę. I  wtedy – o  tak, pamiętam! – wtedy też płomień zajrzał mi do oczu. – Wiem, jak to jest – powiedziałem. – Mów dalej. – Okazało się, że przy oddaniu steru osłona zasunęła się z  powrotem. Chciałem ją znów odsunąć, ale zacięła się. Trzeba ją było wyłamać, i  to prędko, jeżeli miałem wyskoczyć na surowo, a  nie – upieczony. Możesz sobie wyobrazić, że łatwo mi to nie poszło, bo przecież właściwie stałem na głowie, wparty barkami w  wygięcie tej cholernej osłony i  nie miałem się za co złapać, żeby jakoś zmienić pozycję. Ale wreszcie poszło: rozwaliłem ją gołymi rękami. Tymczasem maszyna nie sterowana opuściła łeb i  pod kątem 45 stopni szła na plecach w  dół, jeszcze wtedy nie wiedziałem: do morza czy do ziemi? Przez dziurę wybitą w  osłonie dęło, jakby jakiś tajfun chciał się wpakować do kabiny. Płomień uciekł pod burty i  wystrzelił po nich na zewnątrz. A  mnie wgniotło teraz do środka i  – zapiekło w  oczy. Przestałem widzieć i  mało nie oszalałem z  przerażenia: oczy! – rozumiesz? Nie wiem, jak wylazłem do połowy. Odepchnąłem się ze wszystkich sił i  poczułem, że lecę. Spadałem głową i  plecami w  dół. Pęd tężał dokoła mnie, elastyczny jak hamak z  gumy. Huczało mi w  uszach, zapierało oddech, wygniatało z  płuc powietrze, dusiło... Lewa ręka bolała mnie okropnie. Zdawało mi się, że ją ktoś wykręca i  wyrywa. Szarpnąłem bezpiecznik spadochronu, poczułem, jak się wywija i  nagle targnęło mną potężnie. Wywróciłem kozła, jedwab chlasnął, spęczniał, przyhamował, a  ja zawyłem z  bólu: ta ręka... Ale zaraz zapomniałem o  ręce: gdzieś blisko warczał silnik samolotu. Przeleciało mi przez otumanioną głowę: Niemiec! Będzie strzelał – i  czekam na serię, która podziurawi mnie jak sito. Obrzydliwe uczucie... Ale warkot się oddalił i  ręka znów bolała wściekle. Spróbowałem otworzyć oczy, ale powieki miałem sklejone. Rzęsy mi się zasmażyły i  – ani rusz. Musiałem palcami rozdzielić powieki. Zacząłem widzieć na wysokości tysiąca metrów i  wtedy przekonałem się, że opadam na ląd. Musiało mnie znieść razem z  maszyną znad morza, bo wiatr był południowo-wschodni, a  przy tym zaraz po zwrocie za tymi czterema Messerschmittami już miałem kierunek ku brzegowi. Ręka mi dokuczała bardzo. Była zupełnie bezwładna i  kiwała się w  takt huśtania spadochronu, więc ją przywiązałem drutem od radia do kamizelki. A  potem – cóż? – wylądowałem i  – nie śmiej się – zemdlałem jak dziewica, według wszelkich prawideł sztuki. No, a  teraz – jak ci mówiłem – jestem tu za bohatera, i  to mnie najgorzej złości, rozumiesz? Patrzył na mnie pilnie, czy aby na serio biorę tę jego złość, czy wreszcie rozumiem, o  co mu idzie. Nie, nie rozumiałem: nigdy nie był przecież przesadnie skromny; przeciwnie: uważał, że lata lepiej niż inni i  że nie byle kto mu dorówna. Wiedział, ile jest wart, ba – pysznił się niejednokrotnie swoimi zestrzelonymi Niemcami... Więc? – Myślisz, że nie należy ci się za to Virtuti? – zapytałem. – A  ty myślisz, że mi się należy? – Myślę, że tak – powiedziałem z  przekonaniem. Zaczerwienił się, w  oczach błysnął mu uśmiech, ale wnet zgasł. Zmarszczył brwi. – Słuchaj – zaczął poważnie, bez tego pogodnego tonu, który mu zawsze dźwięczał w  głosie. – Ja byłem w  Warszawie do końca i... Ja wiem. Ja widziałem. Na przykład... Urwał i  zdawał się przebierać coś w  pamięci. Coś groźnego i  wspaniałego zarazem, bo twarz mu się mieniła i  przelatywały po niej cienie i  blaski, jakby to, co rozpamiętywał, rzucało od wewnątrz ogień i  mrok; jakby falowało wzruszeniem; jakby topniało w  nim i  tężało na przemian. – Na przykład wtedy, pod Okęciem... Tam były okapy, wiesz? I  już wtedy brakło wody. Żołnierze byli spragnieni: cały dzień pod ostrzałem, rozumiesz? A  tu – upał... W  nocy nosiły wodę kobiety i  dzieci. A  Niemcy musieli wiedzieć o  tym, dranie – świecili reflektorami i  strzelali do nich. Była tam młoda dziewczyna – „z ludu”, jak się to łaskawie z  pańska pisało u  nas w  gazetach. Może szesnastoletnia, może trochę starsza. Niosła pełną konewkę z  jakiejś studni. Wypatrzyli ją i  jeszcze kilku chłopaków i  położyli przed nimi salwę artyleryjską. Chłopcy jakoś ocaleli – ona nie: pocisk urwał jej stopę... Upadla, ale wody nie rozlała i  zaczęła się czołgać z  tą konwią. Doczołgała się. „Wody wam przyniosłam – powiada. – Tylko mi bardzo słabo”. Umarła nazajutrz z  upływu krwi. Może myślisz, że takie jak ona dostawały ordery? A  jeżeli miałyby dostać, to jakie? Virtuti? Bo jak ja dostałem Virtuti, to im się chyba coś więcej należy? Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Ale Stefan nie czekał na moją odpowiedź. Mówił teraz gdzieś w  przestrzeń, przed siebie, właściwie wcale nie do mnie. Mówił żarliwie, dysząc ciężko, jakby chciał wyrzucić to wszystko, co przemyślał, co się w  nim uzbierało przez te dwa lata, co mu się osadziło w  duszy i  co teraz wzburzyło się w  nim, ponieważ „był tu za bohatera”. – Cóż my... Cóż ja i  Foka, i  Gordon, i  wszyscy? Przecież każdy z  nas, idąc do lotnictwa, wiedział, że kiedyś będziemy się bili. Że będziemy strzelali i  że ktoś będzie strzelał do nas. Każdy z  nas zrobił dawno wybór. Za to pakowano w  nas pieniądze, za to nas uczono, za to nosiliśmy ten mundur, chodząc w  glorii podczas pokoju. Więc teraz to, co robimy, to jest nasz psi obowiązek. Ale oni? Tamta dziewczyna – co wzięła na zadatek tego, że kiedyś pocisk działowy urwie jej nogę? Kiedy dokonała wyboru? Jaki dług spłacała? Powiedz! Znów nie odpowiedziałem i  znów Stefan przeniósł wzrok z  mojej twarzy w  przestrzeń. – Czytasz te wszystkie pisma? – zamiótł kurz na podłodze trzymaną w  ręku gazetą. – Słyszysz, co mówią w  Londynie? Wiesz, o  co się sprzeczają? Rozumiesz te niedomówienia, te napomknienia, te przebąkiwania o  przyszłym przewodnictwie w  narodzie, o  rządach dusz, o  tworzeniu legendy? Wyczuwasz tę wstrętną obawę, żebyśmy zanadto nie wyrośli, my – lotnicy? Żebyśmy nie sięgnęli po... bo ja wiem? po władzę czy po pełen żłób? Żebyśmy nie zaważyli przypadkiem na szali przyszłości Polski krwią przelaną tutaj? „Nowa legenda”! Niech ją sobie tworzy, kto chce, ale niech nas w  nią nie ubierają! My nie chcemy nic za to, że się bijemy. Wzięliśmy zaliczkę i  spłacamy ją! Będziemy się bili przeciw każdemu, kto palec na Polskę podniesie. Jak hędzie trzeba, to i  przeciw całemu światu, nie tylko przeciwko Niemcom. Żądamy tylko jednego: żebyśmy mogli wyzwolić tych wszystkich, którzy są w  Kraju, a  później, żebyśmy ich mogli zawsze obronić. Nie tak, jak w  tej wojnie. Żeby już nigdy kobiety i  dzieci nie ginęły pod ogniem nieprzyjacielskiej artylerii. Żeby polskie miasta nie waliły się w  gruzy od bomb. Żeby nam nie rozstrzeliwano profesorów i  nie męczono naszych matek i  sióstr. Żeby nie wywożono ludzi do obozów koncentracyjnych... My, lotnicy, mamy jedną ambicję: chcemy pozostać w  polskim lotnictwie i  uczynić je potęgą. Długim, zbrojnym ramieniem Polski, które sięgnie do każdej naszej granicy. Jak wierny pies na łańcuchu, chcemy pilnować tych granic, nie mieszając się do innych spraw, nie żądając laurów, odznaczeń i  nagród. Niech się nie boją: nie tworzymy sobie „legendy”. Niech nam nie podsuwają tego, co nam nie w  głowie. Nie ma u  nas takich, a  jeżeli są... – Jeżeli są? – podjąłem. Porwał się z  miejsca i  wyrżnął pięścią w  stół. Rozdarta gazeta wyleciała pod sufit i  spłynęła z  szelestem na podłogę. Oczy mu pałały. Krew rzuciła się do twarzy. Stał tak chwilę i  mełł w  ustach przekleństwa, aż nagle – uśmiechnął się. – Będzie czas zrobić z  nimi porządek – powiedział niemal zwykłym głosem – jeżeli nie powymierają przedtem na jakieś solidne, kameralne choroby. A  o personel bojowy bądź spokojny: to inny gatunek! Późnym wieczorem wracałem znów autobusem, krętą drogą, znaczoną pośrodku zielonymi światełkami, jakby się na niej ustawił szereg świętojańskich robaczków. Ktoś rozmawiał za mną po polsku i  dochodziły mnie strzępy zdań wypowiadanych cierpiętniczym, mdlejącym głosem. Coś tam było o  niebezpieczeństwach przebytych w  jakimś artystycznym objeździe różnych oddziałów (, .Bo przecież mogli nas Niemcy zbombardować, proszę pana”); coś o  niewygodach i  ciężkiej pracy; coś o  nie dość wielkich aplauzach ze strony żołnierzy i  o jakimś kasynie, gdzie nie przygotowano kolacji; a  potem jeszcze o  innym, równie tragicznym posiłku, „w żołnierskiej kuchni, uważa pan!”, po którym trzeba było samemu umyć menażkę. Nie chciało mi się tego słuchać. Nie chciało mi się nawet obejrzeć, aby zobaczyć narzekającego rodaka. Lecz gdy padła nazwa pewnej dobrze mi znanej stacji lotniczej, obejrzałem się mimo woli. Dobrze odżywiony starszy strzelec, którego znałem „z cywila”, gruby, niski, o  nalanej bladej twarzy i  sennych oczach, mówił: – Więc tam, na przykład, proszę pana, nie przygotowali dla nas noclegu. Musieliśmy spać w  baraku mechaników i  ja dostałem łóżko jakiegoś sierżanta. Nawet bez prześcieradła. Brudne koce, coś okropnego, mówię panu. – A  ten sierżant? – zapytał drugi. – Sierżant miał służbę, bo dywizjon poleciał na nocną wyprawę. Widzieliśmy start. Wzruszające! Ci nasi chłopcy... Nie słuchałem dalej: to był jeszcze inny gatunek... 17. Bujak nawala Muszę najpierw parę słów powiedzieć o  mechanikach, żeby kto nie myślał, że to ich wina ta cała historia z  naszym przednim strzelcem. Mówi się o  nich, że „dłubią przy samolotach”. Dłubią. To jest rzeczywiście głównie taka robota: dłubanina. Bo na przykład silnik: tyle i  tyle nakrętek, które muszą być zamocowane; tyle kalibrowanych otworów; tyle luzów, które mają mieć akurat tyle setnych części milimetra; plątanina kabli, z  których każdy musi być przyłączony do odpowiedniego segmentu iskrownika; delikatne jak organy zmysłów przerywacze, kolektory i  uzwojenia, całe setki uszczelnień, zacisków, izolatorów; gaźniki z  dyszami wrażliwymi na najmniejsze zanieczyszczenie, z  czułymi pływakami, z  wyregulowanymi dławikami, o  które trzeba dbać nieustannie. A  gdzie zawory, gdzie regulacja zapłonu i  ustawienia tłoków, chłodzenie, pompy oliwne, pompy do glikolu, pompy pneumatyczne? Gdzie przewody, obiegi, tryby, wałki, sprężyny, posuwacze, pierścienie? Stal, nikiel, dural, mosiądz, miedź – nieustępliwe, trudne, spasowane dokładnie i  – nic siłą: tu trzeba inteligencji i  zręczności! Zręczne i  – powiedziałbym właśnie – inteligentne są dłonie polskiego mechanika. Dłonie i  palce. Obyte z  kanciastym, nieustępliwym metalem, wykutym w  nakrętki i  sworznie, wyfrezowanym w  dziwne kształty, pozwijanym w  sprężyny, ponacinanym w  gwinty. Twarde, mocne jak szczęki narzędzi, czarne od pracy, ze zgrubiałą skórą i  z bliznami po zadziorach, po rozdarciach do kości. Trafiają na oślep, chwytają pewnie, z  czuciem dokręcą i  rozluźnią, na pamięć znajdą i  rozpoznają wszystko w  tym silniku, który powierzono ich opiece. Płatowiec też ma setkę tajemnic dla każdego, kto go nie zna tak, jak mechanik. Mechanizm podwozia, amortyzatory, usterzenie, fletnery, zbiorniki, właz do kabiny, klapy skrzydłowe, lotki... Każdy z  tych organów składa się z  wielu części; każdy ma swoje narowy i  usterki; każdy musi być przeglądany, kontrolowany, smarowany i  poprawiany. Podczas gdy Anglicy mają specjalistę od podwozi, od gaźnika, od takiego czy innego amortyzatora, od iskrownika i  nieledwie od zamocowywania nakrętek – polski mechanik jest uniwersalny. Umie prawie wszystko, a  jeśli nie umie czegoś dokładnie, nauczy się w  ciągu paru dni, bo mu inni pomogą, pokażą, poprawią. Polski mechanik jest zaradny. Ma zmysł wynalazczy. Udoskonala się ciągle i  ciągle się uczy. Obsługiwał już maszyny polskie i  francuskie, i  brytyjskie. Nie ma odpowiednich narzędzi? – „Skombinuje”. Brak części zamiennej? – Dorobi. Znajdzie błąd konstrukcyjny? – Poprawi. Wymyśli, jak urządzić wyrzutnik osłony, żeby pilot mógł wyskoczyć bez wysiłku, jeśli mu się samolot zapali. Ulepszy działanie mechanizmu podwozia czy klap skrzydłowych. Zmajstruje wszystko, czego nie przewidział konstruktor i  – wbrew sławnej King’s Regulation – natychmiast zaradzi własną pomysłowością usterkom, które tylko areopag inżynierów mógłby usunąć po długich ceregielach. Jeśli nie ma lotów, nikt go nie zmusi do „zajęć” regulaminowych. Jest wtedy łazikiem pierwszej klasy i  obija się jak nikt inny. Nie można go nigdzie znaleźć i  nie sposób nakłonić go do przestrzegania ustalonego porządku dnia. Ale w  czasie akcji jest niezawodny: potrafi pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, może nie jeść, nie spać i  nie odpoczywać. Potrafi przemontować, wyłatać, naprawić rozbitą lub postrzelaną maszynę nieprawdopodobnie prędko i  sumiennie. Jest nieoceniony, niezastąpiony! Bo polski mechanik lotniczy ma serce i  ma ambicję. Maszynę i  jej załogę uważa za coś, co należy do niego. Mówi: moja maszyna. Mój pilot. Moja załoga. Jego pilot musi mieć sprzęt pewny i  przygotowany. Jego załoga musi polecieć, żeby się bić. W  tej walce załogi mechanik bierze udział przez swoją pracę. Udział nie byle jaki: samolot, który jego rękami został przygotowany do spełnienia bojowego zadania, jest niezawodny. Załoga śmiało może mu wierzyć i  ufać. Załoga nie powinna mieć wątpliwości i  obaw o  sprzęt, którym się posługuje, bo gdyby je miała, gdyby musiała z  nimi walczyć – nie starczyłoby może sił psychicznych na walkę z  prawdziwym wrogiem. A  gdyby sprzęt zawiódł – musiałaby myśleć o  ratowaniu go i  o ratowaniu własnego życia zamiast o  zwycięstwie. Na to nie ma czasu i  nie ma miejsca w  lotniczych działaniach wojennych i  dlatego te sprawy bierze na siebie mechanik. On odpowiada za sprzęt, a  więc za spokój i  za życie załogi. On z  największym niepokojem czeka powrotu maszyny; on się najbardziej cieszy, gdy samolot wraca nie uszkodzony; on najbardziej cierpi, gdy załoga ginie. A przecież mało kto poza lotnikami wie o  jego pracy i  jej mozole, o  jej ważności i  odpowiedzialności. Mało kto zdaje sobie sprawę z  tego, jak wiele z  chwały lotniczej naszych załóg przypada na mechaników, zbrojmistrzów, elektryków, oficerów technicznych. Oni pozostają w  cieniu. Ich udział w  bojowych zadaniach jest nieefektowny, nieznany, zwykle pomijany przez prasę, przemilczany w  komunikatach. Mało kto słyszał nawet o  tych brygadach obsługi technicznej, które pod ogniem karabinów maszynowych niemieckiego lotnictwa, podczas bombardowań lotnisk w  Wielkiej Brytanii nie przerywały gorączkowej pracy przy samolotach. Mało kto wie, ilu mechaników przy tej pracy zginęło i  odniosło rany... Tylko Krzyże Walecznych nadane im przez władze wojskowe i  drewniane krzyże na cmentarzach świadczą o  poświęceniu, o  zasłudze i  odwadze tych nieznanych, skromnych, a  jakże wiele wartych żołnierzy polskiego lotnictwa. Ale mechanicy to też tylko ludzie: sprawdzenie wszystkiego w  samolocie przekracza ich możliwości. A  przy tym są takie urządzenia czy ich fragmenty, których nie sposób sprawdzać codziennie. Dopiero okresowa kontrola komisji technicznej może wykryć ich błędy, braki i  uszkodzenia. Okresowa kontrola albo wypadek, bardziej lub mniej niebezpieczny dla załogi... Tak się właśnie stało z  podchorążym Bujakiem, przednim strzelcem „Genowefy”. Zaczęło się od tego, że Bujak przestał gadać. Zrobił się milczący i  senny. Zwłaszcza w  powietrzu. – Co ci jest? – pytaliśmy go kolejno. – Mnie? Nic mi nie jest. Bo co? – Chory jesteś? – Ja?! Najzdrowszy w  świecie. Zygmunt wykombinował, że to chyba jakieś złe wiadomości z  kraju. Ma tam przecież narzeczoną... Ale to było mało prawdopodobne: takie wiadomości wcale nie działają nasennie. Zrobił się przy tym nerwowy, podejrzliwy w  stosunku do reszty załogi, jakiś nieszczery, jakby coś ukrywał przed nami i  jakby się obawiał, że chcemy wyśledzić, co to takiego. Koza utrzymywał, że nasz „przedni” ma ukryty żal do Górala od czasu, kiedy dywizjon odwiedzili król i  królowa. Bujak miał królowej Elżbiecie wręczyć kwiaty przy powitaniu i... zaspał. Nawet wtedy zaspał! Po kwiaty pojechał Góral, bo już nie było czasu na szukanie Bujaka. Zdążył wrócić w  samą porę, gdy przed uszykowane do przeglądu dywizjony zajeżdżały czarne Rolls-Royce’y. Sprezentowaliśmy broń, aż w  stawach zachrzęściło, a  Góral, trochę zdyszany, wybełkotał coś tam po angielsku i  zaczerwieniwszy się po uszy, podał królowej wspaniały biało-czerwony bukiet, jeszcze uperłony rosą, prosto z  krzaków. Bardzo się to królowej podobało, a  król, który nas już znał z  poprzedniej swojej bytności, aż rozjaśniał cały z  zadowolenia. Potem była defilada. Dywizjony szły – że „rozstąp się, ziemio!” Aż hangary jęczały od tego kroku: raz, dwa! Królowa zaś rozmawiała z  Góralem i  spoglądała na polskich lotników uśmiechając się tak jakoś po macierzyńsku, że aż się nam ciepło w  sercach zrobiło. A  Bujak przywlókł się już po wszystkim... Tego samego dnia wieczorem polecieliśmy nad Mannchieim. Bujak nie zameldował brzegu, choć musiał go zobaczyć pierwszy. (Noc była pogodna i  niebo bez chmur.) Potem nie odpowiadał na pytania Gorała i  dopiero Zygmuntowi powiedział, że nie śpi, tylko mu się wyłączyły słuchawki. Ale w  powrotnej drodze też milczał albo odpowiadał tak niechętnie, jakby łaskę robił, że usta otwiera. Minął tydzień i  atmosfera wśród załogi stała się nieznośna. Jedni bronili Bujaka, inni złościli się na niego za głupie pretensje, których nie wyjawiał otwarcie. Najbardziej irytowało nas to, że na ziemi udawał, iż nie pamięta, by jego postępowanie w  czasie lotu było nienormalne. Był uprzejmy, starał się zatrzeć tamto wrażenie sztuczną wesołością i  gasł pod wpływem cierpkiej uwagi któregoś z  nas. Wtedy robiło się nam go żal. Ale przy następnym locie znów było to samo. – Czego on od nas chce, do jasnej cholery? – zastanawiał się Zygmunt. Góral wzruszał ramionami zniecierpliwiony. – Histeria. – Cnota – poprawiał Merkury. – Cnota mu na móżdżek uderzyła. Ale dłużej tak trwać nie mogło. Żadna załoga tego by nie wytrzymała. Odbyliśmy naradę i  wydelegowano mnie do załatwienia sprawy. Było to chyba jedno z  najbardziej niemiłych zadań, jakie w  życiu spełniałem. Coś tam pisałem w  swoim pokoju po podwieczorku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i  wszedł Bujak. Poczułem, że się rumienię i  że serce mi szybciej bije. Poczułem się jak winowajca. On zapytał: – Można? Nie przeszkadzam ci? – Naturalnie, że można – powiedziałem zmieszany, trochę nieswoim głosem. – Siadaj. Podałem mu papierosy, zapominając, że nie pali, potem spostrzegłem, że nie ma na czym usiąść, bo drugie krzesło było zawalone moimi papierami, więc cały ich stos odłożyłem na stół i  obaj siedliśmy na łóżku jeden obok drugiego. Przez chwilę jeszcze szukałem po wszystkich kieszeniach zapalniczki, która leżała na samym wierzchu, na rogu stołu, zapaliłem papierosa i  – nie wiedziałem, co dalej począć... – Mam do ciebie prośbę – odezwał się wreszcie Bujak. – Chciałbym, żebyś mi pomógł. Spojrzał na mnie podnosząc nieco zwieszoną głowę i  przesunął końcem języka po górnej wardze. Bąknąłem, że oczywiście, z  przyjemnością... – Nie – przerwał mi z  gorzkim uśmiechem. – To nie będzie przyjemne. Ani dla ciebie, ani dla mnie. Widzisz: ja chcę z  wami zostać. Ostatnie zdanie powiedział z  naciskiem, z  determinacją i  siłą, która nadała mu ton raczej żądania niż prośby. Zrozumiałem, że już wie o  wszystkim i  że będzie się bronił. Co więcej, że ode mnie oczekuje pomocy. Właśnie ode mnie... – Powinieneś dostać urlop – zacząłem, kładąc mu rękę na ramieniu. – Powinieneś odpocząć, bo... – Nie jestem zmęczony. Mogę latać dalej. Nie wezmę urlopu – przerwał gwałtownie. – Przecież jestem z  waszej załogi. Jestem od początku. Latam tak jak i  wy. Jestem zdrów, silny; najsilniejszy z  was wszystkich i  najmłodszy. Więc o  co chodzi? Powiedz, o  co chodzi?! Spojrzał mi prosto w  oczy i  widziałem, że czeka na moją odpowiedź na poły z  obawą, na poły ze smutnym przeświadczeniem, że mu nie powiem całej prawdy. A  jednak przyszedł z  tym właśnie do mnie. Musiałem mu prawdę powiedzieć, choćby to miało zawieść jego nadzieje. Nie mogłem mu pomóc – przeciw reszcie załogi. – Słuchaj – powiedziałem. – Czy ty nie czujesz, jak inny jest twój obecny stosunek do całej załogi niż dawniej? – Mój stosunek? – zdumiał się tak szczerze, iż nie mogłem wątpić, że nie zdaje sobie z  tego sprawy. – Ja przecież staram się, jak mogę, powiązać to, co się zerwało między mną a  wami, nie wiem dlaczego. Ja się staram, nie wy; nie oni – poprawił się. – I  zawsze ktoś z  nich mnie gasi. Jakbym im co złego zrobił. Jakbym był obcy. Jakbym nie należał do was. A  przecież... ja bym się dał porąbać za każdego z  was. Przecież dawniej nasza załoga to... to naprawdę była załoga! I  rozumieliśmy się nawzajem, i  zgrani byliśmy jak mało kto, i  lubiliście mnie przecież... Mówił z  żalem, z  przekonaniem, że dzieje mu się niezasłużona krzywda, przed którą nie potrafi się obronić. Umilkł na chwilę, a  ja namyślałem się, jak najbezstronniej przedstawić mu tę sprawę. Czy wspominać o  tych różach dla królowej Elżbiety, od których zaczął ignorować pytania Górala w  maszynie, czy lepiej nie. Znałem go stosunkowo krótko, ale dość dobrze na to, aby stwierdzić z  całą pewnością, że był inny jeszcze przed dwoma tygodniami. Ze wtedy pierwszy przyznałby, że niesłusznie się dąsa na załogę. Nie do pomyślenia zresztą było wówczas, żeby te dąsy okazywał w  czasie lotu, w  akcji! A  teraz – teraz właśnie w  powietrzu robił się nieznośny, i  to za każdym razem, każdej nocy. Co się za tym kryło? Jak można było wytłumaczyć logicznie taką zmianę nieledwie z  dnia na dzień? I  czy on rzeczywiście nic o  tym nie wiedział? Zgasiłem niedopałek papierosa i  przesiadłem się na krzesło, żeby być naprzeciw niego. – Czy jesteś ze mną zupełnie szczery? – zapytałem. Zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, a  może wahał przez chwilę. Nagle wstał, przeszedł się po pokoju i  stanął na wprost mnie, po drugiej stronie łóżka. – Słuchaj – powiedział zniżonym głosem. – Powiem ci, dlaczego do ciebie przyszedłem. Pochylił się w  przód, oparł się obiema rękami o  materac pośrodku i  patrzył mi prosto w  oczy, zadarłszy głowę. – Czy myślisz, że nie poszedłbym sam, gdyby można było iść do innej załogi? Ale ja mam iść „na urlop”, podczas gdy moja załoga dalej będzie latała. Przed wylataniem godzin bojowych. Teraz, kiedy jest najgorętszy czas. Kiedy nabraliśmy rozpędu... Proszę cię o  jedno: powiedz mi, o  co chodzi? Co ja takiego robię, że nie możecie ze mną latać?! Bo ja nie wiem. Wtedy uwierzyłem, że naprawdę nie wie. Powiedziałem mu i  o tych różach, i  o naszych domysłach. Patrzył na mnie z  takim zdumieniem, że aż mi się wstyd zrobiło, że posądzaliśmy go o  jakieś dąsy z  powodu owych róż. To musiało być coś innego. – Widzisz – starałem się usprawiedliwić – zaraz w  tym locie na Mannheim, bezpośrednio po wizycie królewskiej, odzywałeś się do Górala jak z  łaski; jak obrażona primadonna. A  później już stale: albo nie odpowiadasz, albo mruczysz pod nosem. I  w ogóle w  maszynie jesteś nieznośny. Zupełnie inny niż dawniej. Nie dziw się, że potem, na ziemi, m  y nie jesteśmy z  kolei uprzejmi, kiedy tobie zły nastrój przechodzi. – Więc ja taki jestem w  maszynie... – powiedział wolno. Powiedział to w  taki sposób, jakby moje słowa upewniły go w  domysłach. Czyżby w  ogóle nie uświadamiał sobie tych rzeczy? Postanowiłem wyczerpać tę sprawę do końca. Powiedziałem mu, że nie pracuje jak dawniej; że nie podaje Zygmuntowi swoich obserwacji na ziemi; że pakuje nas wprost w  ogień artyleryjski, zamiast ostrzec pilota o  zaporach; że w  drodze powrotnej w  ogóle nie odpowiada na pytania; że obchodzi się z  karabinami maszynowymi, jakby pierwszy raz w  życiu z  nich strzelał. – Na reszcie załogi robi to takie wrażenie, jakby ci się odechciało z  nami latać – dodałem. – I  pomyśl: czy możemy być ciebie pewni? Czy możemy liczyć na ciebie jak dawniej, że starczy ci energii, odwagi i  zaciętości, jeżeli trzeba będzie bronić się przed myśliwcami? Nie wiem, co tam za diabeł w  ciebie wstąpił, co cię gryzie i  co ci dolega, bo nie chcesz czy nie możesz mi tego powiedzieć. Ale coś takiego musi być. No, a  skoro tak... – Masz rację – przerwał mi energicznie. – To moja wina. Ale słuchaj: ja się opanuję. Ja się zmienię. Wezmę się za łeb i  dam radę. Tylko pozwólcie mi zostać. Na próbę. Ty przecież mógłbyś to zrobić. Po to do ciebie przyszedłem: żeby cię prosić... Nie mogłem tego dłużej znieść. Żal mi go było okropnie. Uświadomiłem sobie, ile go taka prośba musiała kosztować. Jego, ambitnego, młodego chłopca, z  którym nie chciała latać załoga. Zgodziłem się natychmiast i  wyprawiłem go, żeby się przebrał w  nowy mundur, ponieważ zabieram go do miasta. Nie chciałem, żeby został sam tego wieczora. Z resztą załogi załatwiłem tę sprawę w  ciągu pięciu minut. Potem w  towarzystwie Bujaka pojechałem do kina i  do snackbaru na jakieś obrzydliwe cocktaile z  mleka i  niesłychanie kolorowych soków. Następnej nocy polecieliśmy na Ruhrę. „Genowefa” słabo brała wysokość, mimo że lecieliśmy pod wiatr; prędkość mieliśmy kiepską. Zygmunt klął między jednym a  drugim namiarem, ale to nic nie pomagało. Wiedźma żłopała benzynę na zwiększonych obrotach, ryczała basem i  wlokła się niechętnie pod równy, gęsty nurt wiatru jak w  smole. Bujak zameldował brytyjskie światła wylotowe, potem brzeg holenderski i  zamilkł. Pchamy się jeszcze z  pięćdziesiąt mil dalej po wyznaczonej trasie, ale wiadomo, że nie dociągniemy nad cel. Góral schodzi niżej, na piętnaście tysięcy stóp i  coś tam gada z  Merkurym, czego nie mogę dosłyszeć. Zimno jak w  psiarni. Księżyc zdaje się roztapiać i  rozpływać na przejrzystym granacie nieba wybitym gwiazdami. Biały blask, nasycony z  lekka błękitem i  zielenią, wlewa się przez szyby mojej wieżyczki do jej wnętrza i  balansuje po burtach i  po pokładzie, raz po raz zawadzając Ci sprzężone karabiny maszynowe. – Uważać od księżyca – rozlega się w  słuchawkach. To Góral sprawdza, czy który e  nas się nie zdrzemnął. – U  mnie czysto – odpowiadam. – Cały czas pilnuję. Nie ma nikogo. Czekam na odpowiedź Bujaka. Ale Bujak milczy. Znów milczy... Dopiero na powtórne wezwanie odpowiada zmęczonym, chrapliwym głosem, że wszystko jest O.K. Zygmunt tymczasem obliczył pozycję. (Dawno już przerwaliśmy radiowy kontakt z  bazą.) – Nie dociągniemy – pada decydujące zdanie. Po takim oświadczeniu zawsze następuje chwila milczenia i  każdy najpierw przeklina w  myśli wiatr, a  potem z  żalem uświadamia sobie, że trzeba wracać, nie wykonawszy zadania. Zmarnowana noc, próżny wysiłek i  – bomby; bomby, które nie wybuchną w  Niemczech... To jest chyba najgorsze. – Ile mamy na wprost do tej Ruhry? – pyta Góral. – Ponad sto mil. – A  na Diisseldorf jak idziemy, to co jest po drodze? – Zaraz – mówi Zygmunt. – Zobaczę. To ożywia załogę. Nikt się nie odzywa; wszyscy czekają w  napięciu, z  nadzieją, że przecież nasze bomby nie spadną do morza. Że znajdziemy inny cel, gdzie runą budynki fabryk albo poskręcają się na makaron tory kolejowe, zapłoną niemieckie składy i  magazyny. – Po drodze... jest! Wesel się ta cholera nazywa. Ale tam, mówili, żeby nie lecieć, bo tam jeszcze bardziej strzelają niż koło Diisseldorfu. Teraz załoga jest już w  świetnym humorze i  uwaga Zygmunta wywołuje ogólną wesołość. Każdy ma coś do powiedzenia i  każdy dorzuca swój żart do żartu nawigatora; Tylko przedni strzelec milczy i  nie śmieje się. „Genowefa” położyła się w  zakręt, aż mnie ściąga z  siedzenia. Widać ziemię, tak jest jasno. Jakaś rzeka czy też kanał i  szereg stawów; budynki, droga, nieregularny kształt zalewu, jakby łachy podzielonej groblami. Nagle od owej łachy podnosi się iskra i  łukiem wzbija się w  górę. Pęk zielonych rozprysków zakwita nad ziemią i  spływa w  dół: rakieta! – Rakieta! – wołam. – Góral, rakieta! – Gdzie? – Pod nami – mówi Zygmunt. – Bujak, uwaga! Tuj zdaje się, jakiś samolot ląduje pod nami. Herbert, widzisz? Nic nie widzę, bo wychodzimy z  zakrętu. Teraz tylko Bujak mógłby coś zobaczyć. Ale Bujak milczy, choć wszyscy po kolei go nawołują. Więc Góral przymyka gaz i  znów kładzie maszynę do wirażu. Wypatruję: droga – kanał – stawy – łacha. – Jest! Zapalili światło! Wygląda to jak beacon lotniskowy. – Grzejem w  to? – pyta Merkury. – Szwaby tu lotnisko mają, jak dwa a  dwa cztery. – Grzejemy, Góral! – popiera go Zygmunt. – To lepsze niż Wesel. Góral już schodzi w  dół bez gazu: trzynaście tysięcy – dwanaście – jedenaście. Wyłączamy przewody tlenowe. Zakręt. Zygmunt leży na pokładzie, patrząc w  przeziernik. – Trochę w  prawo... Za dużo… Jeszcze w  lewo... Tak jak teraz. Drzwi bombowe otwarte. Dziesięć tysięcy stóp...” Ziemia milczy, spokojna, coraz wyraźniejsza i  coraz bliższa. Ani jednego reflektora, ani jednego pocisku artylerii przeciwlotniczej. Dziewięć tysięcy. Bujak powinien teraz widzieć cel zupełnie dokładnie. Ja zobaczę go dopiero po zbombardowaniu. – Uwaga, Góral! – mówi Zygmunt stłumionym głosem – Uwaga. Mija sekunda, dwie sekundy..: – Bomby! Trzy ciemne kształty oddzielają się od maszyny i  odchodzą w  dół, szybko malejąc. Cisza. Tylko pęd poświstuje w  sterach. To „Genowefa” po swojemu chichocze. Wytężam wzrok, właściwie niepotrzebnie, bo teren podczas wybuchów będzie doskonale widoczny. Są! Trzy błyski rozjaśniające ziemię, hangary, łachę. Po chwili – potrójny grzmot jak echo. Ktoś krzyczy: – Pali się! Hangar się pali! To Bujak ożył. Śmieje się i  powtarza jeszcze raz, że hangar się pali. – Jeden kontiner to zgasł od razu – mówi Merkury. – Ta musiała być w  lotnisko. A  druga poszła w  hangar. – Dwie w  lotnisko, trzecia w  hangar – prostuję. Tymczasem zawracamy, aby wyrzucić resztę bomb. Hangar pali się rzeczywiście, a  ziemia nadal milczy: nikt do nas nie strzela, choć lecimy nisko, na sześciu tysiącach stóp zaledwie. Bujak, rozgorączkowany, melduje, że widzi samoloty obok hangaru i  ludzi koło pożaru. Jego karabiny zaczynają ujadać krótkimi seriami. Potem milkną i  Zygmunt znów poprawia pilota: – Jeszcze w  lewo... Jeszcze... Dobra! Trzymaj... Uwaga! Bomby! Teraz moja kolej. Spod kadłuba wolno wypływa czerwony, coraz większy blask ognia i  całe oświetlone nim lotnisko. Trzy bomby rwą się w  odstępach czasu krótszych niż mgnienie oka. Zgrupowane pod hangarem samoloty roznosi na strzępy, a  w samym rogu, gdzie padła ostatnia z  serii – natychmiast rozlewa się potężna kipiel płomienia i  dymu: benzyna! „Genowefa” idzie w  zakręt – trzy tysiące stóp nad niemieckim lotniskiem, a  my obaj z  Bujakiem pierzemy z  karabinów maszynowych po budynkach, po maszynach, po samochodach, po barakach! Pewnie wystrzelalibyśmy wszystką amunicję, gdyby Góral nie dodał gazu i  nie wyprowadził wreszcie „Genowefy” na kurs powrotny. A  był już wielki czas, bo zużyliśmy dużo więcej niż połowę zapasu paliwa. Za sterem siadł teraz Merkury, nasz drugi pilot, i  „powozi” do domu. Ten lubi lecieć wysoko. – Dla pewności – powiada. – A  tlenu jest dosyć w  Wielkiej Brytanii. Cała załoga dzieli się teraz wrażeniami. Tylko Bujak umilkł po chwili i  już się nie odzywał aż do samego lotniska. Tymczasem pożar za nami rośnie i  widzę go ciągle. Kiedy mijamy brzeg holenderski na wysokości Alkmaar, jeszcze widzę łunę. Ścigają nas teraz reflektory i  ogień dział obrony przeciwlotniczej, ale „Genowefa”, pozbywszy się bomb, jest lekka jak motyl: mamy ponad dwadzieścia tysięcy stóp i  – mogą sobie strzelać. Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku i  „Genowefa” zakołowała na swoje zwykle stanowisko w  dispersalu,32 Bujak nie ruszył się z  miejsca. Nikt z  nas początkowo nie zauważył, że go nie ma, choć już był świt i  widzieliśmy się nawzajem, odróżniając z  łatwością znajome sylwetki załogi i  brygady mechaników. Pierwszy Pryszczyk spostrzegł brak jednego z  nas przy samolocie. – Pana podchorążego nima? – zapytał głośno. Wszyscy się obejrzeli. Czyżby odszedł sani, nie czekając na nas? Nie. Przypomniałem sobie zaraz, że wychodząc z  maszyny widziałem go, jak siedział przygarbiony w  przedniej wieżyczce. Ranny! To pewnie była myśl, która nam wszystkim jednocześnie przemknęła przez głowę. Rzuciliśmy się do schodków. Góral był pierwszy. Za nim wszedł Zygmunt i  zaraz zawołał: – Nie właźcie tu wszyscy; wyniesiemy go! – O  rany... – jęknął Pryszczyk. Skupiliśmy się u  włazu, pod kadłubem. – Jesteście tam? – spytał po chwili Góral z  ciemnego wnętrza. – Jesteśmy. Co mu jest? – Nieprzytomny. W otworze zwisły nogi w  futrzanych butach. – Trzymacie? Kilka par rąk uniosło bezwładne ciało Bujaka. – Pryszczyk, po doktora – powiedział Zygmunt. – Gdzie jest sanitarka? Samochód sanitarny stał opodal, pod hangarem. Pryszczyk już biegł w  tamtą stronę. My tymczasem ułożyliśmy Bujaka na rozścielonym płaszczu, podłożywszy mu pod głowę spadochron. Blady był jak kreda. Oczy miał półotwarte, martwe; ręce lodowato-zimne. Nadjechał lekarz, sanitariusze wynieśli nosze. Zabrali go i  odjechali. Spojrzeliśmy po sobie. Nikt nie powiedział ani słowa. Mechanicy milczeli także. Tylko Pryszczyk powtarzał swoje „o rany”. „Spowiedź” w  Intelligence Service ciągnęła się nieznośnie długo. Każdego wypytywali o  najdrobniejsze szczegóły; nudzili, szukali na mapach, wyznaczali i  uzgadniali miejsce bombardowania, kierunki nalotów, wysokości, choć Zygmunt miał te dane zapisane zupełnie dokładnie. Potem: – Gdzie przedni strzelec został raniony? Merkury warknął, że właśnie sami jeszcze nie wiemy. Nie wiemy nawet, czy żyje. I  – może by nas wreszcie puścili, żebyśmy mogli do niego pójść! „Inteligentny” nie mógł zrozumieć, dlaczego jesteśmy tacy rozdrażnieni, ale nadal był uprzejmy jak zwykle. Wtem zadzwonił telefon. Mówił lekarz z  izby chorych. Intelligence Officer uśmiechał się, powtarzał yes i  very good, po czym odłożył słuchawkę. – Oksygen – powiedział do nas. – Tlen, On nie miał tlenu. Now he is all right. Don’t worry. On nie miał tlenu..? Czy mogą zrozumieć te słowa ludzie z  ziemi?... Czy potrafią sobie uświadomić, co to znaczy: nie mieć tlenu tam w  górze?... Podchorąży Bujak w  ciągu pięciu czy sześciu wypraw – od czasu gdy się tak „zmienił” – poczynając od wysokości czternastu tysięcy stóp zaczynał się powoli dusić. Podczas gdy my włączaliśmy nasze przewody tlenowe i  oddychaliśmy normalnie, on włączał swój, ale oddychał tak, jakby go wcale nie miał, bo przewód był uszkodzony. Najpierw ogarniała go senność i  apatia. Źle słyszał, czuł, że. słabnie, że każdy, choćby najmniejszy wysiłek przychodzi mu z  trudem. Nie przyszło mu wcale do głowy, że jego przewód tlenowy nie działa. Walczył z  sobą, nie znając prawdziwej przyczyny złego samopoczucia i  przypisując je bądź przejściowemu osłabieniu organizmu, bądź słabości woli. Nie chciało mu się mówić, słuchać, strzelać, obserwować. Ogarniało go lenistwo; niezwyciężone, zdumiewające lenistwo! Potem było mu coraz zimniej, coraz słabiej, coraz gorzej. Już wszystko jedno, co się dzieje i  co się stanie: spać, nie ruszać się; nie myśleć, nie walczyć! A przecież nad celem raz jeszcze się przezwyciężał, zwłaszcza jeżeli nie lecieliśmy bardzo wysoko. Ileż musiały go kosztować te chwile! Czuł się jak człowiek tygodniami pozbawiony snu i  odpoczynku. Był przemarznięty do szpiku, śmiertelnie zmęczony, słaby. Przemocą, najwyższym wysiłkiem woli zmuszał się do celowania, do strzelania po niemieckich reflektorach, do wypowiedzenia paru słów krótkiego meldunku. To go tak wyczerpywało, że usypiał w  drodze powrotnej. Nie wiedział, że to brak tlenu... Bał się zdradzić ze swoją „chorobą”, żeby mu nie zabroniono latać dalej, a  jego wspaniały, młody organizm jakoś wytrzymywał to wszystko aż tak długo. Na wysokości osiemnastu – dwudziestu tysięcy stóp ciśnienie atmosferyczne jest o  połowę mniejsze niż na ziemi, temperatura spada do -40 stopni Celsjusza i  zawartość tlenu w  powietrzu gwałtownie maleje. Tlenek węgla pięćset razy łatwiej łączy się z  hemoglobiną niż ów tlen, którego jest tak mało. Wystarczy trochę postrzelać, żeby zatruć się spalinami. Bujak strzelał. Zawsze brał z  sobą całą wiązkę szmat do maszyny, mówiąc, że mu olej zachlapuje szyby, więc musi je przecierać. – Skąd olej? – zdumiewał się Talaga. Teraz już wiedzieliśmy, po co mu były potrzebne te szmaty: wymiotował po strzelaniu. Żeby nie było śladów w  wieżyczce, używał szmat i  wyrzucał je przez odwietrznik. Potem, skołatany, na pół żywy, dusił się jeszcze przez dwie, czasem przez trzy godziny drogi powrotnej. Nam, którzy mieliśmy tlen, było nieraz bardzo zimno. Jakże musiał marznąć on – osłabiony, wycieńczony, chory i  pozbawiony tlenu! A przecież na ziemi zdobywał się na uśmiech, na żart, na rozmowę, którą my ucinaliśmy, zirytowani jego „nawalaniem” w  powietrzu. Każda następna wyprawa musiała być dla niego gorsza niż poprzednia. Myśl o  tym, jak będzie się czuł przez te pięć, sześć czy siedem godzin, musiała być zmorą każdego wieczora. Był coraz słabszy, coraz bardziej wyczerpany nerwowo, fizycznie i  moralnie. I  coraz mocniej zacinał się w  sobie; nie chciał opuścić załogi; postanawiał się przemóc i  zostać z  nami do końca. Postanawiał „poprawić się”, nie „nawalać” już więcej... Nie powiedział nikomu o  tym, co się z  nim dzieje w  powietrzu; nawet mnie. Chciał latać dalej, chociaż to latanie było dla niego męką. Skazywał się na nią dobrowolnie, znosił nasze cierpkie uwagi i  ani razu się nie zdradził, że cierpi. Wytrzymał tak sześć wypraw. Nie wiem, ile wytrzymałby jeszcze, gdyby Merkury tym razem nie wdrapał się z  „Genowefą” na dwadzieścia dwa tysiące stóp w  drodze powrotnej. Na tej wysokości Bujak zemdlał. Na pół uduszonego wyciągnęliśmy z  kabiny. – Ma chłop zdrowie, ja wam powiem – oświadczył Merkury. – Ja bym zdechł za pierwszym razem. Chcieliśmy zaraz iść do niego, ale lekarz nas nie puścił. – Mało go nie utrupiliście – powiedział z  wyrzutem. – Teraz ja się nim opiekuję. Przyjdźcie w  południe, to go może zobaczycie. Nie protestowaliśmy: niejednemu z  nas ten zacny konował uratował połamane gnaty, a  bodaj i  życie. Poszliśmy tedy spać, a  przed południem zebraliśmy się na lotnisku, żeby razem z  mechanikami odwiedzić Bujaka. Okazało się, że wszyscy mieliśmy nieczyste sumienia, bo każdy myślał o  jakimś podarunku dla biedaka, którego uważaliśmy tak długo za „nawalacza”. Merkury koniecznie chciał mu zanieść butelkę whisky. – Przecież on nie pije – zauważyłem. – Nic nie szkodzi: my wypijemy za niego – upierał się były handlowiec. Pryszczyk zwędził z  magazynu butlę tlenu, żeby Bujak miał czym „w ty chory izbie” oddychać. – Ja mu napisałem sonet – wyznał skromnie Koza. Stropiliśmy się. – To go może dobić – mruknął Zygmunt. Ale Koza oświadczył, że sonet jest bardzo piękny. Pisał go w  tym czasie, gdy my spaliśmy smacznie, więc nie było rady. Zresztą Merkury słusznie utrzymywał, że kto wytrzymał tyle lotów bez tlenu, wytrzyma i  sonet. Postanowiliśmy poza tym zanieść naszemu „przedniemu” kwiaty. Każdy z  nas trochę się wstydził iść z  kwiatami do kolegi, jak do panienki z  „dobrego domu”, ale wiedzieliśmy, że zrobi mu to wielką przyjemność. Więc nasi mechanicy pod wodzą Merkurego wygolili do czysta z  róż klomby przed kasynem, a  Talaga związał potężny wiecheć przewodem tlenowym, który wywlókł z  „Genowefy”. Tym właśnie przewodem. No i  poszliśmy, omal nie parami jak ochronka do pierwszej komunii. Konował – poczciwy chłop – nie powiedział jeszcze Bujakowi o  tym przewodzie, żeby nam tę przyjemność zostawić, więc przed drzwiami wynikła sprzeczka, kto będzie zwiastunem nowiny. Uzgodniliśmy wreszcie, że Talaga, jako brygadzista odpowiedzialny za maszynę. Bujak leżał na łóżku na wprost drzwi, blady jeszcze, ale „już żywy”, jak stwierdził Pryszczyk, który szedł za mną. Zobaczywszy tę całą deputację z  kwiatami i  dyndającym wężem przewodu, nie bardzo wiedział, co to za heca, ale uśmiechnął się na wszelki wypadek i  wyciągnął rękę na powitanie. To nas speszyło: jakoś głupio było witać się z  nim kolejno, jakbyśmy się licho wie jak dawno nie widzieli. Na szczęście Talaga się zorientował i  wystąpił z  oracją: że tlen, że przewód, że nikt nie wiedział, bo przegląd okresowy dopiero w  przyszłym tygodniu, że się cieszymy ze szczęśliwego zakończenia i... i  – Tu właśnie te kwiaty, a  ten przewód... na pamiątkę. Bujak z  początku słuchał, mrugał (trochę z  wysiłku myślowego, a  trochę ze wzruszenia), aż zrozumiał: tlen! Nie żadna choroba, nie lenistwo, nie brak woli, tylko brak tlenu! Wtedy go wzięło: rozmiękł na dobre i  pobeczał się z  radości, podczas gdy my zaczęliśmy gadać jeden przez drugiego i  ściskać go za ręce, bijąc się w  piersi za sądy o  nim niesprawiedliwe. On milczał i  spoglądał po nas z  uśmiechem przez łzy, aż wreszcie trochę mu przeszło i  pociągnął mnie za rękaw. – To zostaję z  wami, Herbert, tak? – No pewnie, że zostajesz! – odrzekłem z  przekonaniem. – Jakżeby mogło być inaczej?! – Uff – westchnął z  ulgą i  roześmiał się już na dobre. – Ale mi dało szkołę! Co ja amunicji przez to namarnowałem, mój Boże... Zygmunt poklepał go po ramieniu. – Odbijesz sobie w  pierwszej wyprawie, nie martw się. Nikt z  nas wówczas nie mógł nawet przypuszczać, jak prorocze to były słowa. 18. Święte bomby Pierwszy tydzień sierpnia roku 1942 był dla nas i  dla „Genowefy” bardzo męczący: Hanower, Kolonia, Lubeka i  dwukrotnie Hamburg. Pięć wypraw w  ciągu siedmiu nocy. W  dodatku latali z  nami na tę wyprawy kolejno aż trzej strzelcy przedni, ponieważ Bujak „utleniał się” w  izbie chorych pod opieką naszego konowała. Pierwszy z  tych strzelców, młodziutki chłopak, bardzo zresztą miły, nie wytrzymał nerwowo hanowerskiej łaźni i  trzeba go było zamienić. Drugiego postrzelili Niemcy nad Lubeką. Trzeci, stary wyjadacz, czterdziestoletnie chłopisko – dostał wietrznej ospy czy odry. Wstydził się okropnie tej dziecięcej choroby, ale nie było innej rady: zabrali go zaraz po drugim Hamburgu do szpitala dla zakaźnych, niemal prosto z  maszyny. Zygmunt mu jeszcze przygadał na odjezdnym, żeby do nas napisał, czy nie ma kokluszu i  czy przysłać pieluszki, ale tak czy owak – zostaliśmy bez przedniego strzelca i  nie polecieliśmy ani na Koblencję, ani na Bremę. Merkury mówił, że to lepiej, bo kilka naszych załóg stamtąd nie wróciło, a  i my mogliśmy nie wrócić. Zresztą trzeba było odpocząć, bo „Genowefa” też się zmęczyła, a  mechanicy ledwie żyli, nie śpiąc, nie jedząc, żeby tylko wydążyć z  robotą. Góral się na to zirytował i  powiedział Merkuremu, że po to jesteśmy, żeby latać, a  mechanicy po to, żeby tyrać, i  że nie wiadomo, kto nie wróci z  następnej wyprawy. To brzmiało jak groźba lub jak memento, ale Merkury się nie przejął, tylko zaprosił Kozę „na jednego”, bo na kolację miał być łosoś z  puszki, a  Merkury utrzymuje, że w  takich wypadkach koniecznie trzeba „kapkę” się napić, „żeby łosoś nie pomyślał, że go psy jedzą”. Przypuszczam, że w  danym wypadku łosoś nie mógł mieć żadnych wątpliwości co do ludzkiego pochodzenia tych dwóch konsumentów: widziałem ich obu wieczorem, jak się odprowadzali do baraku, obaj „ciężko wisząc na skrzydło”. Merkury opowiadał, jak w  cywilu sprzedawał diagonale i  szewioty, a  Koza deklamował sonety własnego wyrobu... Zygmunt z  Góralem pojechali do Lordówny, chrzestnej matki dywizjonu, dalej szturmować tę niewzruszoną cnotę, a  ja wojowałem piórem w  „Kronice”, odrabiając zaległości. Wreszcie po kilku dniach Bujak wrócił. Powitaliśmy go z  radością, bo się już wszystkim to nieróbstwo sprzykrzyło, a  dywizjon właśnie miał składać nocną wizytę Niemcom w  Wilhelmshaven, gdzie nas jeszcze nie było. Oblataliśmy przed południem naszą „Genowefę”, sprawdziliśmy przewody tlenowe, uzbrojenie i  przyrządy, po podwieczorku zaś ruszyliśmy w  bojowym nastroju na odprawę. Odprawa – jak odprawa: każdy specjalista myśli, że najważniejsze jest to właśnie, o  czym sam mówi. Ale robota – ważna robota – zaczyna się dopiero po odprawie. Studiujemy komunikat meteorologiczny, kombinujemy trasę, dobieramy prędkości na poszczególnych jej odcinkach, po czym setki cyfr zapełniają log33 Zygmunta. Każda załoga ma swoje chody i  sposoby na dojście do celu i  powrót do bazy. Jedni lecą zawsze tym samym szlakiem na te same cele, jak słonki na wiosnę. Inni – zależnie od pogody – zmieniają tylko wysokość lotu nad morzem i  nad nieprzyjacielskim brzegiem. Jeszcze inni chodzą „na nos”: tu odskoczą w  bok z  kursu, tam wrócą; idą wprost na zapory artyleryjskie, żeby w  ostatniej sekundzie wykręcić i  przedefilować wzdłuż nich bez gazu, cicho, niby cień wymykający się nożycom reflektorów; kluczą między obłokami, schodzą pod nie lub pchają się w  chmurach; wracają nad samą wodą albo niemal w  stratosferze. Zależnie od dnia, od wiatru, od nastroju, od przeczucia, od dziesiątków drobnych okoliczności i  nawet przesądów. Bo nocna wyprawa jest grą, a  załogi bombowców są graczami. Jedne idą va banque, inne podwajają za każdym razem stawkę, inne grają ostrożnie, inne używają wybiegów przeciw zmiennemu losowi, jeszcze inne wierzą w  fatum, które tą grą rządzi. Na „Genowefie” zaś jest tak, że każdy z  nas myśli trochę inaczej, ale zgadzamy się w  sumie doskonale. Zaczynając od przodu – Bujak jest optymistą: jakkolwiek polecimy, damy Niemcom szkołę i  nic się nam nie stanie; Góral wierzy święcie, że jeśli dotychczas żyjemy, to wyłącznie dzięki jego wykrętasom i  lotom w  chmurach; Merkury powiada, że do celu najlepiej nie lecieć w  ogóle, a  jak już koniecznie trzeba – to wszystko jedno jak, byle prędko; natomiast wracać lubi wysoko i  prostą drogą; Zygmunt powoduje się przeczuciami; Koza wierzy w  swoje radio i  w Opatrzność: klnie i  modli się na przemian; wreszcie ja podzielam po trosze przekonania ich pięciu, a  nade wszystko ufam, że damy sobie radę, bo – nie ma co ukrywać – załoga jest dorzeczna. Załoga jest dorzeczna – tak. Gdyby nie to, może nie wrócilibyśmy tym razem znad Wilhelmshaven... Komunikat meteo przepowiadał same przykrości: silny wiatr północno-wschodni, bardzo niska temperatura w  górze, grady, deszcze i  burze magnetyczne. Niby jak na jedną noc, to dosyć... – A  bombek ile na ten raz? – pyta Zygmunt. Góral niechętnie wymienia poważną ilość funtów. – Mam z  tym wyjść na osiemnaście tysięcy – dodaje z  gryzącą ironią. Merkury robi beznadziejną uwagę, że trzeba by pożyczyć jeszcze z  pięćset koni mechanicznych, aby „Genowefa” zdobyła się na podobny wyczyn, i  przechodzimy do porządku nad tą niewykonalną sprawą. Omawiamy trasę powrotną, zjadamy kolację i  jedziemy ciężarowym samochodem do dispersalu, czyli – jak się to nielogicznie teraz po polsku nazywa – do „punktu rozproszenia”. Po chwili ciszę wieczorną zaczynają drążyć bliższe i  dalsze warkoty, pomruki i  ryki silników, a  potem migocą latarki elektryczne w  rękach obsługi startowej, która kieruje maszyny na zawietrzny skraj lotniska. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, zapalają się wszystkie naraz czerwone światła przeszkód na dachach budynków i  na masztach radiostacji. – Halo, „Genowefa”! Halo, „Genowefa”! – w  słuchawkach. Zatrzaskuję pancerne drzwi mojej ciasnej wieżyczki tylnego stanowiska strzeleckiego w  ogonie samolotu. – Gotowi? – Gotowi! Ziemia rusza z  miejsca i  wykręca w  lewo. Sylwetki mechaników ze wzniesionymi ramionami i  odgiętymi w  górę kciukami obu dłoni. Trzęsie, chrobocze, oleopneumatyczne amortyzatory dobijają twardo na nierównościach. Potem – gładki betonowy runway. Rząd latarń startowych. Budka radiostacji. Poślizgi światła na trawie sczesywanej pędem wichru od śmigieł. W  oddali, w  mroku – czarny cień Wellingtona oddzielający się od ziemi... I znów: – Halo, „Genowefa”! – w  słuchawkach. Silniki łomocą, raz lewy, raz prawy; zamiata mną w  zakrętach po runwayu. Wreszcie – Good luck! – i  startujemy. Zielone światło oddala się, oddala, oddala... Na lewo wyskakują raz po raz lampy znaczące drogę rozbiegu. Ziemia klei się do podwozia, nie puszcza. Od rozkraczonych goleni przez podłużnice kadłuba idą dreszcze i  udzielają się statecznikom ogona, które szarpią moją wieżyczką, jakby w  konwulsjach. Wiem, że „Genowefa” dobywa wszystkich sił: nabrać pędu! Ulżyć podwoziu! Oderwać się od ziemi! Czuję wszystkimi nerwami ten straszny wysiłek i  sam podświadomie biorę w  nim udział. Wstrzymuję oddech, napinają mi się wszystkie mięśnie, a  w głowie panuje tylko jedna myśl: naprzód! Naprzód i  w górę! Śmigła ubijają fale powietrza na gęsty, twardy nurt, który wali o  ziemię i  wygina grzbiet, by dźwignąć na nim skrzydła. Podsadza się pod nie, spręża się coraz mocniej, coraz gwałtowniej, z  siłą wściekłości, za którą czyha już tylko rozpacz u  końca runwayu. Silniki wyją. Rzekłbyś – nie dadzą rady, bo wypór wciąż jest za mały w  stosunku do ciężaru maszyny; ogromne płaty skrzydeł orzą zbity potok wichru i  nie mogą znaleźć na nim dostatecznego oparcia; ześlizgują się po jego powierzchni, grzęzną w  nim i  toną, póki znów nie podeprze ich amortyzacja podwozia. „Genowefa” przysiada i  toczy się, cała rozdygotana, spazmująca, niemal pokonana przez siłę przyciągania ziemi. Ale gdyby się teraz poddała, nie starczy już lotniska na wytracenie pędu. Więc, posłuszna sterom, gna dalej naprzód. Teleskopowe człony goleni tępo uderzają na każdej nierówności betonu. Ścięgna drgają i  dźwięczą, jakby miały lada sekunda pęknąć. Silniki zdają się wyłamywać z  łożysk, a  wibracja kadłuba trzęsie wszystkimi instalacjami, które dostały febry i  dzwonią szkłem i  metalem. „Genowefa” cierpi, lecz musi wyjść w  powietrze albo się roztrzaskać... „Genowefa” cierpi... Taki start, start z  takim obciążeniem pewnie jest dla niej okrutną próbą. Czuję tę straszliwą mękę wybijanych stawów, tę szarpaninę ścięgien, te skręty kadłuba i  omdlenia skrzydeł, bulgot wypełnionych zbiorników, stękanie wnętrzności opchanych bombami, ciężkich, nadrywanych podskokami na wybojach, tę nieznośną wibrację przyrządów i  zegarów, to bolesne ćmienie wewnętrznych świateł ekranowych i  drżenie nerwów radiostacji – lamp i  anten. To musi być okropne... Ale maszyna musi to wytrzymać, jeśli ma istnieć nadal. Oto opuszcza lekko ogon, by ulżyć podwoziu, jakby się wspinała na palcach. Golenie przestają dobijać, pneumatyki kół ledwie muskają powierzchnię runwayu. Jeszcze chwila... Zaciskam pięści aż do bólu. W  górę... W  górę, „Genowefo”! Czuję, jak skrzydła wchodzą na tęgo ubity nurt, twardy jak olbrzymia stalowa sprężyna. Ugina się pod nimi, spłaszcza się, ale niesie! Niesie! Ogon dźwiga się do poziomu i  teraz pędzimy równolegle do ziemi, lecz już ponad nią. Opływ syczy w  antenie, zaczynają gwizdać fletnery na sterach i  wypycha nas w  górę: ostatnie czerwone światła płyną coraz wolniej, zapadają w  dół, maleją. – No – mówi Góral – to by było to. Pchamy się przez chmury na ślepo. Nord-East cwałuje po nich to tu, to tam, przysiada gdzieś zmęczony i  zrywa się, jakby go diabeł uszczypnął w  pośladek. Tratuje gęste chmurzyska, czarne od grozy i  rude od złości, skacze na Nord, odbija się, jakby mu Północ dała w  pysk, i  zatacza się na East, by na łeb, na szyję runąć w  dół, w  jakąś powietrzną przepaść, w  którą „Genowefa” zapada za nim, nagle tracąc oparcie. Robię się lekki, jakbym był z  papieru, i  mimo woli chwytam rękami za krawędzie mego krzesełka, żeby nie uderzyć głową o  kopułkę wieżyczki. Lecz w  tej samej chwili wszystkie moje członki, serce, płuca i  wnętrzności napełniają się ołowiem; aż mnie przygina w  krzyżu od tego ciężaru. To pod skrzydłami samolotu pękł olbrzymi bąbel gęstego powietrza, ściśnięty z  dwóch stron napierającymi falami wichru. Pękł, chlusnął w  próżnię, rozlał się, wypełnił sobą przepaść i  dźwignął nas w  górę, by rzucić w  zakręt innego podmuchu, który zawinie maszyną i  poda ją następnemu z  kolei. Ten wpadnie na skrzydło, wymknie się spod niego i  grzmotnie sprężystym łbem w  drugie, a  potem zatarga sterami i  znów skoczy w  jakąś studnię, żeby nas tam za sobą pociągnąć. Tak było ciągle, od stu pięćdziesięciu stóp do sześciu tysięcy, niemal od chwili startu przez trzecią część drogi. Dopiero na wysokości siedmiu tysięcy wicher nieco się uspokaja i  tylko wertepy, wały, leje i  wyrwy powietrznego poligonu chwieją maszyną wśród chmur. Jest bardzo ciemno. Lecimy jak w  rozpylonej sadzy, nie widząc nic zgoła, nie wiedząc, czy jesteśmy jeszcze ciągle w  chmurach, czy też przebiliśmy ich warstwę. Nagle w  tej czerni wybucha blask: oślepiający, błękitnobiały, ogromny. Niezmierny przestwór ocknął się, mrugnął ciemną powieką nocy, spojrzał przeraźliwie jasnym wzrokiem, którego nie mogą znieść ludzkie oczy, i  znów zapadł w  drzemkę. Błyskawica oświetliła skłębiony odmęt chmur tuż pod skrzydłami „Genowefy”, ciężki brzuchaty ich okap, który zdaje się urywać nad nami, i  kilka spłoszonych, rozpełzłych obłoków na naszej drodze. Ziemi nie ma. Nie ma ani gwiazd, ani nieba. Świat, w  którym istniejemy, składa się z  chaosu chmur, z  wąwozów, dolin i  przełęczy między nimi. Słońce, dzień, mój pokój, zieleń lotniska, wszystko, na co patrzyłem jeszcze niedawno – zaledwie kilka godzin temu – oddaliło się tak niezmiernie, jest takie inne niż to, co mnie otacza, że wydaje się niemal nieprawdziwe, nie istniejące. Nowy błysk potęguje to uczucie: walimy prosto przez otwartą lukę spiętrzonych gór gęstej pary, gór o  zmiennych, ruchliwych kształtach, gór-niegór, potwornych worów, baniastych kopuł ponasadzanych wzajem na siebie, wydymających się, pełzających, wijących się w  konwulsjach, kipiących i  puchnących, pożerających się nawzajem i  miotanych torsjami. Nie ma nic więcej. Harmonia tamtego, ziemskiego świata zginęła. Jest tylko chaos rozrywany białymi zębami błyskawic. Mrok pruje się teraz co chwila wzdłuż krzywych, zygzakowatych szwów i  zrasta natychmiast, jeszcze czarniejszy, jeszcze bardziej gęsty. Raz po raz cień samolotu wyskakuje na chmurach przede mną z  boku, to bliski i  prawie czarny, to daleki, mglisty, szary, z  tęczą dokoła, zależnie od tego, z  której strony wyszczerzy się błyskawica. Między zdwojonymi lufami karabinów maszynowych nieustannie przeskakują iskierki wyładowań elektrycznych. Jeżeli zbliżę dłoń do jakiegokolwiek metalowego przedmiotu, w  końcach palców czuję ukłucia takich samych iskierek. W słuchawkach trzaski. Chrypiący, jakby czkawką przerywany głos Kozy: – Wyłączam radio. Próbuję obrócić wieżyczkę: w  lewo, w  prawo. Iskrzy! Z fletnerów na sterach ciekną paciorki płynnego światła; zatrzymują się na krawędzi i  skaczą w  mrok. Skrzydła fosforyzują. Pokrywa je świecący szron, który rozprzestrzenia się nieregularnymi plamami blasku, znika i  znów się ukazuje. Świeci biało, zielonawo, błękitnie. Pełzające, ruchliwe meduzy, węże i  smoki wiją się po kadłubie. Mnożą się, rosną, to znów maleją, dzielą się i  łączą, zmieniają kształty, przeobrażają się, zlewają się i  liżą burty, by po chwili znów skoczyć na skrzydła i  tańczyć na lotkach jak rozbawione chochliki. Górna antena drży jak pajęczyna pokryta rosą i  strząsa kropelki blasku osiadające na niej nie wiadomo skąd; dolna, lekko wygięta pędem, błyszczy jak wypolerowana klinga. „Genowefa” pławi się w  żywym srebrze elektryzacji i  sieje smugi lśniącego pyłu, cała w  aureoli wyładowań, drgająca, nierzeczywista jak zjawa, która może rozwiać się i  zniknąć. – Osiem tysięcy stóp – chrypi głos Merkurego. Bujak zawiadamia nas ze swego przedniego stanowiska, jse „jeszcze w  życiu swoim czegoś takiego nie widział”, na co Góral odpowiada opryskliwie: – To się przyglądaj. Ta krótka wymiana słów wraca mi poczucie rzeczywistości: lecimy na Wilhelmshaven; to nie jest sen z  palarni opium, tylko jawa. Góral się irytuje, że nie może wyciągnąć maszyny wyżej. Nic go nie obchodzą niezwykłe zjawiska burzy magnetycznej w  luce między chmurami. Koza martwi się o  radio, które zwariowało w  tych warunkach, a  Zygmunt z  całą swoją wiedzą nawigacyjną jest jak tabaka w  rogu, bo – ani namiarów, ani ziemi, ani gwiazd. Wreszcie po godzinie wychodzimy z  chmur. – Widzę gwiazdy! – woła Bujak. Ja ich jeszcze nie widzę, bo siedzę tyłem do kierunku lotu. Za to widzę w  dole coś jakby fale na morzu. Pod nami jest rzeczywiście morze usiane wyspami, na prawo zaś, o  cztery – pięć mil, brzeg holenderski. Idziemy równoległe do tego brzegu i  dopiero teraz nabieramy nieco wysokości. Merkury melduje: dziewięć tysięcy, dziesięć, jedenaście... Wszystko to jest jednak bardzo mało. Każdy z  nas dobrze rozumie, że jesteśmy ciągle w  zasięgu artylerii wszystkich kalibrów. A co będzie nad celem?... To nie jest myśl krzepiąca. Każdy zadaje sobie takie pytanie i  każdy stara się tę myśl odpędzić: może uda się wejść choćby na piętnaście – szesnaście tysięcy? Każdy wie, że się nie uda; że udać się nie może, bo do celu jest już zbyt blisko. A  w ślad za tym trzeźwym stwierdzeniem płyną natrętne myśli o  ratunku przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Mamy prawo nie lecieć nad cel w  takich warunkach! Możemy zakręcić o  90 stopni w  lewo, na północ i  wyrzucić bomby w  morze! Powinniśmy zawrócić! Za nic na świecie pierwszy nie wypowiem takiego zdania. Nie wypowie go żaden z  nas, choć każdy czeka, by je wypowiedział ktokolwiek. Gdyby jednak zostało wypowiedziane, wszyscy by zaprotestowali. Bo wolno nam się bać, ale nie można o  tym mówić. Nie zawrócimy. Nie wykręcimy na północ. Nie wyrzucimy bomb do morza, bo „te bomby są święte”, jak raz powiedział Bujak. Nie potrafię tego tak krótko i  prosi o  wytłumaczyć, jak on to ujął, choć nie każdy od razu to pewnie zrozumie. Ale Bujak ma rację: te bomby są świcie. Muszą upaść na ziemi niemieckiej i  wybuchnąć. To, że mamy możność bombardować Niemcy, jest naszym przywilejem. Nikt inny z  Polaków lego przywileju nie ma; tylko my. Więc nie mamy prawa zrzec się go, póki żyjemy. To są nasze, polskie bomby, choć pochodzą z  brytyjskiej fabryki. Dlatego są „święte”, dlatego każda musi wybuchnąć w  celu, dlatego nie rzucimy ich do morza. Dlatego także polecimy nad cel na tej idiotycznej wysokości, na której może nas dosięgnąć każdy pocisk. To już trudno: nad celem będzie gorąco, ale my tam dolecieć musimy. Maszyna leci teraz spokojnie – może z  powodu większej wysokości, a  może dlatego, że minęliśmy front burzowy. Rozglądam się po niebie. Księżyc wlecze się między obłokami, uśmiecha się wynurzając zza nich jajowatą, spłaszczoną gębę i  smutnieje, gdy go zakrywają. Wtem na lewo w  skos, trochę powyżej nas, dwie małe gwiazdy ruszają z  miejsca. Przecieram oczy z  niedowierzaniem. Ależ tak! Płyną po wielkim łuku w  naszą stronę, rosną, mijają inne gwiazdy... – Samolot od ogona! Widzę światła pozycyjne, pięćset jardów... – Jak to? Ma światła?! – pyta naraz kilka głosów. Potwierdzam, starając się przezwyciężyć skurcz gardła. – Uważaj, Góral! Góral mówi: – Daj mu szpryca, tylko nie za wcześnie – i  zapada milczenie. Obca maszyna zbliża się wolno. Jej pilot chyba nas nie widzi, bo podchodzi raz z  lewej, raz z  prawej, oddala się i  znów nas dogania, jakby tracił ślad i  znów go odnajdywał. Wreszcie zniża się na nasz poziom i  trawersuje lekko o  dwieście jardów od prawej ku lewej. Teraz – myślę. Seria! Zgasił... Ale w  tej samej chwili coś dzwoni po kadłubie, odzywają się karabiny Bujaka i  czarna masa jak oślepły, wystygły meteor przewala się nad nami. Machinalnie naciskam spust. Za późno! Seria mija znikający cień i  chybia. – To drugi! – wołam dygocąc z  emocji. – Atakował z  przodu, z  góry – mówi Bujak. – Ten nie miał świateł! – Uwaga, Bujak! – wrzeszczy Merkury. – Uwaga! Na prawo światła! Bujak strzela i  natychmiast z  mroku nade mną czterema smugami sypią się pociski. Szarpię karabinami, wykręcam wieżyczkę – poprawka – ognia! Znów za późno. Smugi tamtego nikną, słyszę, jak ktoś klnie i  potem Bujak: – Ten łobuz... Nie słyszę końca zdania; nowa seria głuszy słowa i... jest! Czerwona i  zielona gwiazda podchodzą za ogon! Strzelam, prowadząc ogień przed nimi, a  potem przepuszczam je w  smugach moich pocisków. Odszedł. Zwalniam nacisk palców i  słyszę krótkie serie Zygmunta i  Bujaka, to razem, to na zmianę. Koza klnie: – Odbiornik mi, cholery, postrzelali... Znów coś przewija się koło nas – o  sto jardów? – o  pięćdziesiąt jardów?... Bujak strzela i... – Uwaga, Herbert! Z  lewej! Podrywa mnie, mało mi oczy nie wyskoczą z  czaszki. – Jest! Walę. Bujak strzela także. Między dygotem serii raz po raz słyszę urywane słowa, strzępy okrzyków i  wreszcie: – Dostał! Patrzcie, jaki wybuch! – Hura! – wrzeszczy Koza. Wszyscy naraz gadają – nie mogę zrozumieć...” – Powiedzcie mi... Znów kilku naraz: – Bujak go zwalił! Rozleciał się! Pali się... same śmiecie! Bujak... – Przed nami reflektory – mówi Bujak. W maszynie pełno dymu i  czadu, który z  wolna uchodzi przez odwietrzniki i  szpary. Robi mi się mdło, mimo tlenu. Straciliśmy ze dwa tysiące stóp wysokości, a  reflektory macają: pod nami na lewo, na prawo, wyżej... Jesteśmy nad lądem. Zygmunt pyta: – Jaki masz kurs? – Osiemdziesiąt – mówi Góral. – Ale grzeją! Po chwili Zygmunt ustala: – Minęliśmy Emden. Weź siedemdziesiąt pięć. Wkrótce potem: – Weź siedemdziesiąt. Ziemia wysyła ku nam setki i  tysiące pocisków. Rodzą się tam w  dole jako błyski i  iskierki, pędzą, coraz większe, gasnąc u  szczytu drogi albo migając rozpryskami wybuchów. Rośnie napięcie nerwów. Każdy z  nas czeka wstrzymując oddech. Reflektory, zapory ogniowe, stożki. Pociski idą wysoko nad nami, odłamki trzepią po skrzydłach z  góry. Widzę brzeg zatoki, więc wychodzimy chyba na południe od celu? Tak. Zygmunt zduszonym głosem mówi: – Kurs trzysta pięćdziesiąt. Zamknij gaz. Brzeg naszpikowany reflektorami usuwa się, wykręca. Ogień jest tak gęsty, że nie można zrozumieć, jakim cudem „Genowefa” trafia na przestrzeń wolną od wybuchów. Nagle ostre światło zalewa moją wieżyczkę i  zapewne całe wnętrze gondoli. Jeden, dwa, trzy reflektory... Już skłaniają się ku nam ze wszystkich stron. „Genowefa” błyszczy jak srebrna ważka: kilka promieni skupia się na niej i  sunie razem z  nią przez niebo. Nad całym ogromnym dnem nocy nie ma nic więcej, tylko nasza maszyna, schodząca coraz niżej i  niżej nad setki dział, które teraz biją do niej wszystkie razem! Wiem, że wzrok każdego kanoniera wpatrzony jest W  „Genowefę”, która błyszczy jak przynęta u  wędki na pstrągi. Kiedy rozpryśnie się w  ogniu pocisków?... Całe niebo, pokreślone pasemkami świateł reflektorów, zbiegło się w  jeden punkt. Jest tak, jakby to „Genowefa” wysyłała ogromny snop promieni, obejmujący ziemię. Ona jest punktem centralnym. Ona jest najważniejsza. Ona jedna przeciw tylu bateriom! Schodzi w  dół majestatycznie, wolno, sycząc i  gwiżdżąc opływem powietrza na sterach i  w antenach. Schodzi w  dół, prowadząc z  sobą po niebie pochylający się stożek reflektorów. Jest patetyczna w  tym spokoju prostego lotu ślizgowego na zamkniętym gazie. Miele bez pośpiechu śmigłami lśniącymi w  blasku jak lustra, a  na nitce jej celownika sunie ziemia przed wzrokiem Zygmunta. Rzucamy flary,34 żeby tę ziemię lepiej widzieć. Jedna zgasła w  rozprysku granatu, ale druga płonie i  widzę ją, jak zostaje z  tyłu za nami. Świeci: widzę miasto – port – nabrzeża – statki... Ciągle idziemy w  dół bez gazu. I  ciągle żyjemy! Jakim cudem?! Widzę za ogonem raz po raz kłębki dymu i  błyski; po pięć, po dziesięć wybuchających pocisków. Odłamki trzepią po skrzydłach, dzwonią o  metalowe żebra, zgrzytają po wieżyczkach. Słyszę wybuchy. Jak długo to już trwa? Kwadrans? Godzinę? Pół minuty? Nie wiem, nie umiałbym odgadnąć. Wreszcie pełny, dźwięczny jak dzwon na alleluja głos Zygmunta: – Uwaga, bomby! Widzę je doskonale, jak migają w  pasmach światła i  kiwając się lecą w  dół. Zaraz potem gwałtowny młyniec porywa nas w  ślad za nimi. – Trzymajcie się! – woła Góral. Pół zwitki korkociągu wtłacza mnie w  oparcie niskiego siedzenia i  natychmiast rzuca z  powrotem na tylce karabinów. Serce zatrzymuje się na sekundę i  rusza cwałem. Strach skacze do gardła. Co się stało? Odpowiedzi nie ma. Spadamy w  dół z  sześciu czy siedmiu tysięcy stóp, jakby się nam urwały skrzydła albo stery. Spadamy, prowadzeni bez przerwy reflektorami; w  potopie oślepiającego blasku – prosto do morza. Maszyna wyje pędem, gwiżdże, szamoce się. Słyszę głosy załogi, ale nie rozróżniam słów. Nie mogę mszyc z  miejsca wieżyczki; zapewne zacięła się albo mechanizm został uszkodzony pociskami. Jestem uwięziony i  nie zdążę wyjść, jeśli nawet nie zginę natychmiast przy uderzeniu o  wodę. Jakiś paraliż opanował mi myśli i  nerwy; wiem, że gdzieś w  moim mózgu czy w  instynkcie zapalił się lont przerażenia, ale płomień jeszcze nie doszedł do ładunku i  wybuch nie następuje. Nie uświadamiam sobie jasno grozy tego, co się dzieje. Tego, co się tak krótko będzie jeszcze działo... Nie umiem sobie powtórzyć, uprzytomnić, nie umiem zrozumieć, że nas zestrzelono, że giniemy, że to już koniec. Nie rozumiem także, co znaczy mrok, który mnie po chwili ogarnia, i  ciężar, który mnie przygniata coraz bardziej i  bardziej. Czuję tylko olbrzymi rozkołysany dzwon w  uszach: raz – dwa – raz – dwa... Och, jak słabo... Czy tak się umiera?... Nawet ten dzwon już cichnie... – Herbert! Herbert! Herbert! Nagle budzę się z  omdlenia. – Herbert! – Czego... – chcę powiedzieć: „czego chcecie?”, ale nie starcza mi głosu. – Żyje, nic mu nie jest – mówi Góral. Aha, to o  mnie. Nagle wracają mi siły. – Czego chcecie? – pytam głośno. Ktoś się śmieje. – Aleśmy im wyrwali, no! – Byli pewni, że nas zestrzelili, a  my cyk, nad samą wodą i  moje uszanowanie! – cieszy się Góral. – Przestali nawet strzelać – potwierdza Bujak. Rozglądam się dokoła. Lecimy nisko nad morzem. Daleko, daleko widać błyszczące reflektory i  ogień artylerii, i  łuny pożarów. To Wilhelmshaven się pali. A my żyjemy! Nie urwało nam ani skrzydeł, ani sterów, tylko Góral zaryzykował sześć tysięcy pionowej piki, żeby wyjść z  ostrzału niemal wszystkich naraz baterii obrony przeciwlotniczej – i  wyszedł! Poczciwa stara „Genowefa” wytrzymała i  teraz niesie nas do bazy. Podziurawiona, z  posiekanymi na strzępy burtami, z  przestrzelonym radioodbiornikiem, ale żywa, grająca basem silników, lekka i  szybka. O „Genowefo”! 19. Plama na morzu Przesunięcie naszego dywizjonu z  grupy bombowej do przybrzeżnej nie było degradacją, tylko miało na celu umożliwienie nam odpoczynku. Po każdych dwóch dniach lotów operacyjnych dwa dni następne „odpoczywamy”, to znaczy robimy loty ćwiczebne, trenujemy z  nowymi załogami itd. No i  nie latamy na razie w  nocy, to prawda. Prawda także, że w  porównaniu z  wyprawami nad kontynent służba w  Coastal Command35 może być traktowana jako zajęcie dla rekonwalescentów. Przybyliśmy tu, na tę nową stację, po ostatnim pechowym miesiącu, który nas kosztował kilka załóg bądź zabitych, bądź zaginionych i  kilku ludzi rannych w  akcji. Trzeba przyznać, że wszyscy byliśmy wskutek tych strat nieco oklapnięci i  wyczerpani nadmierną pracą. Więc wysłali nas na ten koniec świata i  kazali odpocząć. Warunki do odpoczynku są tu idealne; w  promieniu dziesięciu mil nie ma literalnie żadnej rozrywki, żadnego baru, dansingu czy też kina; od najbliższego miasteczka, które ma łączność z  cywilizacją w  postaci wyżej wspomnianych jej przejawów i  gdzie jest także najbliższa stacja kolejowa oraz poczta, dzieli nas czternaście mil krętej, wąskiej drogi, wiodącej stale albo z  górki, albo pod górkę, obramowanej po obu stronach wysokimi żywopłotami. Angielscy kierowcy jeżdżą po tych Somosierrach z  prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, rozbijając w  nieregularnych odstępach czasu samochody, siebie i  pasażerów. Komunikacja kolejowa jest dużo powolniejsza – „bummelzugi” do Londynu stają na każdej stacyjce, wloką się powoli i  żaden z  nich nie idzie wprost, tylko trzeba się przesiadać i  czekać po tych zakazanych stacyjkach o  idiotycznych porach. Za to ani na stacjach nie można dostać nic do zjedzenia, ani wozu restauracyjnego nie ma w  żadnym pociągu. Jednym słowem – sielanka. Sielanka kolejowa z  końca ubiegłego stulecia... Zygmunt – na ogół pesymista – przecież w  tym wypadku jest zadowolony z  naszego odosobnienia, bo „ani Rubens,36 ani żadna inna piąta kolumna tu do nas nie zagląda przez tę komunikację i  przynajmniej mamy święty spokój”. Mieszkamy w  barakach z  falistej blachy, czyli w  tak zwanych beczkach śmiechu. Po ośmiu w  jednej. Mamy sprężynowe łóżka (dla każdego osobne), dość dziwaczne komody zamiast szafek na rzeczy (po jednej na dwóch) i  coś w  rodzaju emaliowanych spluwaczek, co ma reprezentować umywalnie (po jednej na czterech). Na ośmiu – trzeba przyznać – jest tylko piecyk żelazny. Piecyk wygląda podejrzanie: tak jakby w  nim nie można było palić, zwłaszcza że wymiarami przypomina sprzęt z  domku dla lalek. No ale tymczasem jest jeszcze lato, a  Zygmunt powiada, że tu w  zimie cieplej niż w  lecie. Wieje w  tych barakach jak diabli. Kiedy deszcz pada – a  pada trzy, cztery razy dziennie – kapie na każdą poduszkę, a  oczywiście wilgotno jest zawsze, bo dookoła glina jak pod cegielnią. Za to lotnisko jak preria! Mieli tu stać Amerykanie ze swoimi latającymi fortecami czy jeszcze większymi gratami, bo runwaye zbudowali – jak mówi Pryszczyk – „z poważaniem”, na półtorej mili długie. Żeby człowiek nie chciał, musi wystartować, tyle jest rozbiegu. W  dodatku lotnisko i cała stacja siedzi na czubku lądu, na półwyspie, co sterczy w  morzu niby pieróg w  śmietanie, wysoki, stromy, z  brzegami urywającymi się nagle stumetrową przepaścią, na której dnie pieni się i  szumi fala przyboju. Tą przepaścią kończy się każdy runway. Ważniejsze jednak od tego wszystkiego jest, że nad barakiem dowództwa stacji powiewa tylko jedna, samotna bandera lotnicza. Polska bandera. Jesteśmy tu sami. Jesteśmy u  siebie. Na polskiej stacji. Polak jest jej komendantem. Wychodzą polskie rozkazy dzienne; polskie instrukcje (i angielski ich przekład dla nielicznego ziemnego personelu brytyjskiego) wiszą na tablicach i  tylko angielski kucharz truje nas w  kasynie tymi okropnościami, które wymyślili Brytowie, aby zepsuć najlepsze na świecie produkty spożywcze. Najważniejsze zaś jest to, że od razu się nam powiodło w  tej nowej dla nas, dziennej pracy na nowej stacji. Stali tu przed nami przez czternaście miesięcy Anglicy i  polowali na niemieckie okręty podwodne, ale nic nie upolowali. A  my stoimy kilka tygodni i  mamy dwa pewne i  parę prawdopodobnych. Mamy szczęście. To znaczy – ja myślę, że mamy szczęście, bo Zygmunt na przykład myśli, że to Anglicy nie mieli szczęścia. Nasz kapelan utrzymuje, że – wiadomo – jakiś święty (już nie pamiętam, który) maczał w  tej sprawie palce i  dlatego... W  naszym Inspektoracie myślą: Dobry dywizjon, starają się chłopaki, więc utopili. Intelligence Officer podejrzewa, zdaje się, że mamy taką umowę z  Niemcami, że tylko nam dają się topić. Nie mogę napisać, co myśli Pryszczyk, bo mówi bardzo brzydko o  aliantach... Zresztą nie o  to chodzi, co kto myśli, bo przecież każdy w  wojsku służy, więc myślenie to nie jego sprawa i  miał czas się odzwyczaić. Chodzi o  to, że daliśmy Niemcom pić; pić do śmierci; i  – nie piwo! Pierwszego U-boata zauważył Lejba i  jego załoga utopiła Niemca. (Lejba to nie samolot, tylko drugi pilot Wellingtona „F – jak Felicja”.) Jak sama nazwa wskazuje, Lejba lubi piwo. Oprócz tego lubi latać i  kocha jeść. Poza tym niewiele go interesuje. – Wojnę – powiada – tak czy inaczej Wielka Brytania musi wygrać, bo taka już jest tradycja. Więc po cholerę mam się przejmować, że tymczasem leją aliantów? Jak już będzie koniec, to się dowiem na czas. Nie przejmuje się zatem ani bitwą o  Libię i  Egipt, ani japońskim „blitzem”, ani kolejną kampanią w  Rosji, a  bitwa o  Atlantyk zaczęła go obchodzić tylko o  tyle, o  ile sam w  niej teraz bierze udział. Lejba jest rumiany, dość okrągły, z  małym, równo przystrzyżonym wąsikiem i  trochę sennym wyrazem oczu. Ale te oczy ma doskonałe i  – jak trzeba – umie patrzeć. Najlepszy dowód, że pierwszy wypenetrował ów okręt podwodny. Opowiadał nam o  tym zdarzeniu nawigator „Felicji”, żywy, czupurny Sweet-Franio, tak nazywany przez piękną płeć, która w  owym chłopięciu – diabli wiedzą dlaczego – nagminnie się kocha. Może zresztą Franio bywa słodki – kto go wie? „Na optykę” rzeczywiście jest pociągający. „Akustycznie” znów – aksamitny ma tenor, choć nie jest bardzo głupi. No a  „na mechanikę” to tańczy bardzo powłóczyście... I  baby na niego lecą... Ale nie o  tych babskich lotach czy zalotach opowiadał nam tego wieczora, tylko właśnie o  locie z  Lejbą. Siedzieliśmy w  kilku, z  różnych załóg, przy kominku w  kasynie. Deszcz lał naturalnie, bo to było w  sierpniu, wiatr wył i  ganiał po runwayach jak całe stado zwariowanych Hurricanów, a  tu było ciepło i  przyjemnie, bo nam fachowiec, spec angielski zapalił tęgi ogień, a  do bufetu przyszedł transport sherry. Do tego posiwiały w  bojach i  troskach o  naszą mesę37 Kazimierz Kędzierzawy dostarczył tacę kanapek z  kiełbasą, która zalatywała blackmarketem i  czosnkiem, więc można było słuchać byle czego, nawet Sweet-Frania, który zresztą mówił z  sensem. – Więc, jak wiecie, wystartowaliśmy wtedy zaraz po lunchu – zaczął. – Pogoda była taka sobie: pułap niewysoki, może ze cztery-pięć tysięcy stóp, wiatru niewiele i  dosyć ciepło. Szliśmy w  środku wachlarza, zaraz na prawo od Herberta. No i  – nic... W  morzu minęliśmy jakiś duży konwój, potem samotnego Norwega, który nam się ładnie zameldował, a  potem – pusto. Baca zaczął sobie podśpiewywać za sterem bardzo fałszywie, więc mu wszyscy wymyślali, a  Lejba pożarł wszystkie kanapki, zagryzł suszonymi morelami, i  – widzę, że się rozgląda za łóżkiem; więc się zorientowałem, że musimy już być ze trzysta mil od brzegu. – Dwieście osiemdziesiąt – poprawił Lejba ze swego fotela cofniętego w  cień, bliżej tacy z  przekąskami. – Niech będzie dwieście osiemdziesiąt – zgodził się Franio. – Nie brałem namiarów. Ale łóżko zajął radiotelegrafista, bo go brzuch bolał po rostbefie i  Lejba musiał zostać na swoim stanowisku obok pierwszego pilota. Całe szczęście, bo nikt by tego okrętu nie zauważył... – Całe szczęście, że tamtego brzuch bolał, bo Lejba zabrał jego porcję i  jadł dalej – wtrącił Baca. Lejba poczuł się dotknięty. – Dostałeś dwa sandwicze z  serem czy nie? – zapytał. Baca lojalnie przyznał, że dostał, choć w  jednym ser był wyjedzony. Ktoś sięgnął po butelkę i  napełnił kieliszki. Merkury dorzucił węgla na ogień i  niebacznie wyjął z  kieszeni pełną papierośnicę. Sześć czy siedem rąk wyciągnęło się w jego stronę, nie dlatego, żebyśmy nie mieli swoich papierosów, tylko dlatego, że był to sport: niszczyć materialnie oszczędnego handlowca. – Rabunek – mruknął i  sam już nie zapalił. Sweet-Franio mówił dalej: – Więc Lejba przez dalsze pięćdziesiąt mil zjadł jeszcze sześć kanapek i  drugą torbę suszonych moreli, a  Baca doszedł w  swoim repertuarze do „Mów do mnie jeszcze...” Może w  pięć minut później – patrzę – nasz drugi pilot przylepił się do szyby i  mało jej nie wygniecie, tak wypatruje. Spojrzałem i  ja, ale nic nie widzę. A  on się drze: „Okręt podwodny przed nami! Peryskop widać tam na prawo!” Jak był śpiący, tak ożył i  takiego wrzasku narobił, że nasz strzelec mało nie ogłuchł. „Dobrze” – powiada – „że okręt, ale niech pan porucznik tak nie krzyczy, bo nie mogę nie zobaczyć”. Taki już logiczny chłopak jest ten nasz przedni. Baca dodał gazu, przypikował, prujemy w  stronę, gdzie ma być ów peryskop, i  rzeczywiście: coś, co sterczało nad wodą, zagłębia się w  fale, a  na powierzchni zostaje ślad... – Na wodzie – ślad?! – zdumiał się nowo przydzielony abisyńczyk.38 Spojrzano nań ze zgorszeniem, Baca zaś powiedział dobitnie: – Keelwater, panie szanowny. Abisyniec nie zrozumiał, ale powiedział „a-aha” i  zamilkł speszony, a  Franio pociągnął z  kieliszka i  mówił dalej: – To wyglądało, wiecie, jak szkielet śledzia. – Jak co?! – spytał z  kolei Merkury. – Jak szkielet śledzia. Siedź – ryba; szkielet – kościec: kręgosłup i  żebra, czyli ości – kapujesz? – wytłumaczył mu Zygmunt. – Dobrze, ale co tak wyglądało? – starał się zgłębić rzecz au fond były przedstawiciel polskiego komercjalizmu. Zygmunt westchnął i  objaśnił: – Siad na powierzchni morza, kochanie. Siad pozostawiony przez zanurzający się peryskop. Wiesz, Merkurciu, co to peryskop? – Wiem – rzekł Merkury. – No? – Co „no”? – Co to ma wspólnego ze śledziem? – Bodaj go rekin połknął – mruknął przez zęby nasz kapelan, który płonął z  ciekawości i  nie mógł się doczekać końca tego opowiadania. Rekina jednak nie było pod ręką, a  ponieważ Merkury upierał się, by go dokładnie oświecono w  sprawie śledzia i  peryskopu, zabrałem głos i  wyjaśniłem, że ślad na morzu, ślad znikający dość szybko – podkreśliłem – powstaje wskutek rozcinania powierzchni wody przez peryskop okrętu podwodnego. Ten ślad to drobne fale, rozchodzące się jak żebra czy też ości śledzia na obie strony za peryskopem. – A  nieprawda – Merkury na to – bo śledź ma ości ułożone prostopadle, nie poziomo. Zygmunt zgrzytnął zębami. – Ale ten ślad był podobny do szkieletu śledzia, który pływa na boku, nie na brzuchu – oświadczył. – No, tak to co innego – zgodził się Merkury, a  Sweet-Franio mógł wreszcie opowiadać dalej. – Więc jak zobaczyliśmy, że to naprawdę okręt, od razu nas pognało. Baca przypasował akuratnie wzdłuż tego śladu i  rypnęliśmy cztery głębinowe. Cztery słupy wody wstały za nami i  nasz tylny strzelec zameldował, że „w celu”, ale na wszelki wypadek zawróciliśmy i  wywaliliśmy resztę, co tylko było. Tymczasem radiotę z  emocji brzuch przestał boleć, więc nadaliśmy swoją pozycję i  meldunek oraz że będziemy czekali. No i  czekamy biorąc wysokość, bo zeszliśmy do bombardowania całkiem nisko. Nikt z  nas nie był pewien, czy bomby uszkodziły U-boata, więc rozglądamy się, czy go nie widać gdzie pod wodą. Co chwila ktoś krzyczy, że jest, a  potem się okazuje, że to cień od załamującej się fali, nie żaden okręt. Już zacząłem przypuszczać, że się nam wszystkim przywidziało, a  tu Lejba znów się drze: „Plama na morzu!” Myślałem, że to fałszywy alarm, więc mówię: „Jakbyś tyle nie żarł, nie byłoby plamy”, ale tym razem rzeczywiście Lejba miał rację. Wszyscy zobaczyliśmy pod słońce mętnie tęczową ropę, jak rozlewała się na powierzchni szerzej i  szerzej. A  zaraz potem jak nie zacznie kipieć! Ogromne bąble powietrza walą spod wody, piana jak na wrzątku i  całe gejzery rozprysków! Myśleliśmy, że okręt lada chwila się wynurzy, więc strzelcy mało ze skóry nie powyłazili przy karabinach maszynowych. Ale minęło pół godziny i  nic. Tylko piana, olej czy też ropa i  te bąble powietrza, ciągle w  tym samym miejscu... – Nigdy nie przypuszczałem, że w  okręcie podwodnym tyle tego się mieści – wtrącił Baca. – Czekaliśmy w  powietrzu ze cztery godziny, zanim przylecieli nas zmienić i  jeszcze ciągle się tam kotłowało. – No i  zaliczyli wam go? – spytał Kędzierzawy. – Coastal Command pewnie by zaliczyła, ale to zależy od Navy. No a  Navy czeka, aż się Niemcy wypowiedzą w  swoim komunikacie, więc za parę miesięcy... – „Może w  maju, może w  grudniu, dziś na razie nie” – zanucił, jak zwykle fałszywie, Baca. Franio westchnął z  rezygnacją. – Dajcie no tu bliżej te kanapki z  kiełbasą – powiedział. – Gdzie one są? Wszystkie spojrzenia pobiegły w  kierunku tacy. Ale taca stała w  cieniu, a  obok siedział Lejba... – Rany boskie! – zawołał Kędzierzawy. Kanapek z  kiełbasą nie było... Lejba też się zdematerializował, jakby wsiąkł w  ciemność nie wiadomo jak i  kiedy. 20. G  – jak Genowefa; L  – jak... – Nie bądź dziecinny – mówi Góral. – Każdemu z  nas mogło się zdarzyć to samo. Wiem o  tym. Powtórzyłem to sobie już sto razy. Ale – nie pomaga... Złamana ręka boli mnie okropnie. Zapewne mam gorączkę. Doktor zabronił nam rozmawiać i  zagroził, że nas rozdzieli, jeśli będziemy ciągle mówić, zwłaszcza że stan Zygmunta nie jest najlepszy; poparzenia drugiego stopnia... Ale Zygmunt wreszcie usnął, a  doktora nie ma. Siostra też przestała nas uszczęśliwiać swoją obecnością. Więc rozmawiamy półgłosem i  Góral pociesza mnie, jak umie. Ba, nie wie przecież wszystkiego. Nie zna całej prawdy... A  ja jestem mimowolną przyczyną tego, co się stało. To przeze mnie; przez moją nieuwagę; przez tę rękę, która teraz rwie, boli, pulsuje w  gipsowym opatrunku. Złamałem ją wczoraj o  drugiej po południu. Potknąłem się wchodząc po drabince do maszyny, tuż przed startem. Spadłem z  wysokości paru stóp i  całym ciężarem przygniotłem sobie ramię. Chrupnęło, zabolało i  – już nie mogłem wstać o  własnych siłach, taki mnie ogarnął bezwład. Nie mogłem, naturalnie, polecieć z  nimi, a  że nie było nikogo na moje miejsce – polecieli bez tylnego strzelca, w  pięciu. W  tamtą stronę miał mnie zastąpić Merkury; z  powrotem – Góral. – Taki nieważny lot – powiedział któryś z  nich, żeby mnie uspokoić. – Damy sobie radę, nie martw się. Nasz konował mnie opatrzył i  chciał, żebym zaraz jechał do szpitala. Nie zgodziłem się. – Zaczekam, aż „Genowefa” wróci. Więc kazali mi się położyć w  izbie chorych. Ale nie mogłem tam długo wytrzymać. Niepokój o  załogę nie pozwalał mi usnąć mimo zastrzyku uśmierzającego ból. Nie miałem chyba tak zwanych „złych przeczuć”, ale po głowie latały mi myśli o  tym, co się dzieje z  nimi tam daleko nad pełnym morzem, gdzieś między Zatoką Biskajską a  wyjściem na Atlantyk. W trzy godziny po starcie „Genowefy”, przy pomocy Pryszczyka, który przyszedł dowiedzieć się o  mnie, w  tajemnicy przed lekarzem wymknąłem się z  izby chorych i  pojechałem dyżurną sanitarką na lotnisko. Wydawało mi się, że samochód trzęsie jak nigdy na równej szosie, i  ręka znów bolała mnie bardzo. Stanęliśmy przed hangarem, w  pobliżu zwykłego stanowiska „Genowefy”. Leżałem na noszach, paliłem papierosy jeden po drugim i  czekałem, czekałem, czekałem... – Coś się tak zadumał? To pytanie przerywa mi tok myśli czy też gorączkowych wspomnień. Muszę zrobić duży wysiłek, by wrócić do chwili obecnej. Aha: jestem w  szpitalu... Obok mnie, na prawo, śpi Zygmunt. Na lewo leży Góral. To on pyta, nad czym się zadumałem. Trzeba coś odpowiedzieć... – Jak... – zaczynam i  nie wiem, co dalej, bo chciałem zapytać, jak to się stało z  Merkurym, a  przecież Góral jeszcze się nie dowiedział całej prawdy. Nie, nie mogę o  tym mówić teraz. On stracił tyle krwi, jest taki blady i  może ja sam bym tego nie zniósł? Ale Góral podejmuje z  ożywieniem: – Jak to było z  nami? Nie wiesz? – Nie wiem – odpowiadam, niezupełnie zgodnie z  prawdą. – Ale... – spoglądam na Zygmunta, który leży z  rękami na kocu, obandażowanymi aż po barki. – On śpi – mówi Góral półgłosem i  zaczyna opowiadać. – Cały ten lot był pechowy. Po pierwsze – pogoda. Nie: po pierwsze, twoja ręka – poprawił się. – Po drugie pogoda. Lecieliśmy prosto w  słońce dobrą godzinę, i  to bez jednej chmurki. Bujak mało nie wygniótł nosem szyby w  swojej przedniej wieżyczce, tak wypatrywał. Nic szczególnego naturalnie nie widział, bo i  co można pod słońce zobaczyć. Zygmunt, Koza i  ja przeszukiwaliśmy morze. Merkury lamentował, że mu nogi cierpną na twoim miejscu. Wyraził nawet mniemanie, że chyba musi mieć dłuższe nogi niż ty, bo siedzi poskładany jak scyzoryk i  ruszyć się nie może. No, ale przynajmniej on jeden miał dobry widok. O czwartej Zygmunt odprawił swoje czary z  sekstansem.39 Zaraz potem zobaczyliśmy brytyjski konwój, tak jak było przewidziane i  zapowiedziane na odprawie. Podeszliśmy bliżej – idą dwa duże kontrtorpedowce i  pasażer – na oko z  piętnaście tysięcy ton. A  Bujak mówi: – Rany boskie, „Błyskawica”! – Zwariowałeś – powiadam – czy ci się śni? Pogoda jak na Morzu Śródziemnym, obłoków nawet na lekarstwo, a  ten o  błyskawicach. I  upiera się: – Widzę „Błyskawicę”. No to my do niego: – Gdzież ty ją widzisz, tumanie jeden? I okazało się, że racja. – Ten prawy kontrtorpedowiec – powiada. Patrzymy – „Błyskawica”! Więc Koza nie wytrzymał. Otwartym tekstem mówi do nich na fonii:40 – Polski Wellington pozdrawia okręt Rzeczypospolitej w  konwoju! A oni – salut banderą! Licho wie, co w  tym jest: niby płachta jak płachta, tyle że z  orłem na czerwonej tarczy, a  tak ci nas za gardło ścisnęło, jakby nam sama Polska kiwnęła głową. Coś nam odpowiedzieli, nawet nie wiem co, bo tylko Koza odbierał, a  tak chłopaka wzięło, że zamiast nam powtórzyć, nos wytarł i  – ani rusz... No, a  potem nadleciał konwojowy samolot z  innego squadronu,41 więc już nie mogliśmy gadać z  „Błyskawicą”. Zostawiliśmy ich, kurs i  – jazda dalej pod to cholerne słońce. Mieliśmy je teraz trochę w  prawo, ale za to niżej. Na samym zachodzie wyszedł pas chmur na horyzont. Zygmunt nas pociesza, że za dwie godziny będzie łagodniejsze światło. Słaba pociecha: właśnie wtedy będziemy wracali... Ale, jak wiesz, z  tym terminem powrotu nie wyszło. Poprawił się na posłaniu, podciągnął się wyżej na łokciach i  syknął z  bólu: – Dogodzili mi, psiekrwie. – Boli? – spytałem. – Boli trochę. Ale najgorsze to, że słaby jestem jak mucha. Musiało ze mnie dobre parę litrów krwi wyciec... Wiedziałem, że stracił tej krwi tak wiele, iż omal nie umarł. Był bardzo blady; prawie tak blady jak żółtawe ściany szpitala, pomalowane olejną farbą. – Gdyby mnie teraz zobaczyła Lucy... – zaczął i  nagle przerwał. Spojrzał na mnie zmieszany, jakby to imię czy też cały ten początek zdania wymknął mu się przypadkiem. Jakby nieumyślnie odsłonił to, co nie było przeznaczone do wiadomości czyjejkolwiek. Lucy? – pomyślałem. – Więc on... Udawałem, że patrzę w  stronę Zygmunta, ale na stoliku przy jego łóżku stało lusterko. Zobaczyłem twarz Górala. No tak: nikt z  nas dotychczas nie mówił „Lucy” o  Lordównie... Poruszyłem się. Sięgnąłem po papierosy, a  on mówił prędko, jakby chciał wypełnić słowami tę chwilę milczenia, której już wypełnić nie mógł: – W  jakieś pół godziny po odejściu konwoju zobaczyłem na południe od nas dwa punkciki. Nie byłem całkiem pewien, więc mówię do Bujaka, że od blasku czarne kropki mi się pokazują przed oczyma. – A  gdzie patrzysz? – Bujak na to. Wiesz, jaki on jest: od razu rozumie, o  co chodzi, i  nawet mu głos nie drgnie, choć doskonale wie, że coś podejrzewam. – Patrzę ku Biskajom – mówię. Bujak milczy: dziesięć sekund, piętnaście... A  w maszynie cisza; tylko silniki warczą. Wreszcie Bujak mówi, znów spokojnie, jakby to nie miało większego znaczenia: – Trzy dwójki od południa. Myślę, że to będą Ju-88. Każdy z  nas pewnie był przygotowany, ale – chyba nie na sześć myśliwców! Wiesz przecież, co to znaczy: policz sobie tylko ich punkty ognia. Przymknąłem oczy. Sześć Ju... Pewnie ze dwanaście działek i  dwadzieścia cztery karabiny maszynowe – na jednego Wellingtona... Jeżeli z  załogi odliczyć pilota, który nie może strzelać, to na każdego z  pozostałych wypada po trzy działka i  sześć karabinów. Ju są zwrotne i  szybkie; mogą atakować z  każdej strony; mogą wchodzić do walki, kiedy zechcą, w  najdogodniejszej chwili; mogą się z  tej walki zawsze wycofać. Wellington – nie. Wellington to ciężkie, niezwrotne bydlę, duże, powolne, uzbrojone tylko w  sześć karabinów maszynowych. Już walka przeciw jednemu myśliwcowi jest na nim bardzo trudna. Przeciw tylu – zupełnie beznadziejna! Nie wiem, jak oni się tam czuli w  tej sytuacji. Ja słuchając tego opowiadania byłem przybity, obezwładniony, bezradny. Góral mówił coś o  dalekich chmurach, o  odległości od brzegu, o  słońcu. Znałem już te szczegóły. Nie chciałem o  nich pamiętać. Oczekiwałem czegokolwiek przynoszącego choćby iskrę nadziei, wiedząc, że niczego takiego w  jego opowiadaniu nie będzie. Poczułem jakiś nie usprawiedliwiony żal, że nie powiedział czegoś w  tym rodzaju. Że mówił tylko prawdę: byli zgubieni, i  – oczywiście – nie „postanawiali drogo sprzedać życia”, jak się to, właśnie dla podniesienia na duchu, mówi czy też pisze. Nie, wcale nie: musieli przeżywać rozpaczliwy, zwierzęcy strach. Taki strach, który czasem po prostu paraliżuje mięśnie. Który wciska głowę między ramiona i  każe oczekiwać ciosu. Taki strach, o  jakim później wstydliwie nie mówi się wszystkiego. Góral nie rozwodził się nad analizą tych uczuć; mówił o  faktach. Może zresztą nie umiałby wyrazić słowami myśli, które w  takich razach kłębią się w  przerażonym mózgu. Nie myśli się wtedy słowami ani nawet pojęciami, którymi człowiek posługuje się w  mowie... – Pierwsza dwójka zaszła nas od słońca, przypikowała i  – zanim zdążyłem zwolnić bomby i  zakręcić o  180 stopni – Merkury otworzył do nich ogień razem z  Kozą. Niemieckie serie, jedna za drugą, przeszły nam po skrzydłach. Jakby przez sekundę grad lunął i  przerwał. Nie słyszałem i  nie widziałem naturalnie tych serii; raczej poczułem je wszystkimi nerwami. Zaraz potem Merkury krzyczy: „Niemiec z  tyłu” – i  grzeje, a  koło mnie tylko szyby dzwonią. Wiesz, nie lubię, jak mam nieprzyjaciela z  tyłu. To głupio, ale wolałbym dostać w  pierś niż w  plecy. Zrobiłem unik w  lewo w  dół, i  nagle Bujak rąbie z  swoich sikawek, potem Zygmunt, potem znów Bujak i  – już nie wiem, który z  nich trafił – obaj wrzeszczą, że Ju spada. Zobaczyłem go w  ostatniej chwili, na prawo od nas, jak uderzał o  wodę. Trysnęła taka fontanna, że niech się Wersal schowa – i  po nim. Przez chwilę, bo ja wiem – może to trwało z  pięć sekund – żaden z  pozostałych się nie zbliżał i  już-już świtało mi w  głowie, że nam dadzą spokój, a  tu znów Merkury: „Niemiec z  tyłu z  prawej!” Zadarłem w  prawo, w  dół, a  już było nisko: może z  pięćset stóp. Wyrównałem na dwustu i  zobaczyłem o  jakie pięćdziesiąt jardów w  lewo, jak z  morza tryskają małe, tańczące gejzerki, jakby się zagotowało. Potem już ciągle: raz z  lewej, raz z  prawej, raz przed nami – seria za serią. Dochodzili nas kolejno, po dwóch, nawet po trzech i  prali – nie umiem ci tego opowiedzieć! Aż się kurzyło z  morza to tu, to tam, jak ukrop. Rób tu jakieś uniki – kombinuj... Wtem Bujak krzyczy: „Na lewo w  dół, na lewo!” Odruchowo położyłem grata na skrzydło, kopnąłem orczyk i  poszedł – w  ślizg... Za ostro jak na te dwieście stóp wysokości. Zobaczyłem jeszcze oddalający się war na fali, trzepnęło mnie po nogach (nawet nie wiedziałem, że to pociski) i  czuję, że mi się maszyna wali... Rany boskie, cóż to była za chwila! Gaz do końca, ster od siebie na burtę, nic nie pomaga. Myślę sobie: to już koniec... Patrzę: fala mi rośnie pod skrzydłem, rośnie – wstrząs! Chlusnęło aż na szyby, odbiło nas trochę, zaczepiamy brzuchem, plusk, trzask, znów nas odbiło, po kadłubie idą serie, aż dudni – i  nagle zaczyna się coś palić w  przegrodzie radia! Nie wiem, jakim cudem „Genowefa” wyrównała. Bo wyrównała już sama. Dość, że pod nieustannym ogniem esami wyszliśmy na jakieś pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt stóp i  Zygmunt złapał gaśnicę, żeby stłumić pożar. Tymczasem Koza uszkodził drugiego Ju, który bardzo kulawo zawrócił na południe, a  tym czterem musiało zostać niewiele amunicji, bo strzelali teraz oszczędnie. Widocznie stracili także trochę serca, bo już nie atakowali z  małych odległości. Mimo to w  pewnej chwili Merkury dostał odłamkami po prawym ramieniu od jednego z  nich. Nie wiem, jakim cudem wymigał się od śmierci, bo Zygmunt, który tam do niego poszedł, mówił, że wywaliło dziurę na trzy stopy w  wieżyczce akurat na wysokości głowy strzelca. Nie można było myśleć o  wyciąganiu Merkurego, bo właśnie znów się zaczęło palić, i  to tak, że bałem się o  skrzynki z  amunicją. Narobiłem krzyku o  te skrzynki. Zygmunt wrócił i  zabrał się do gaszenia, podczas gdy Koza i  Bujak tylko we dwóch opędzali się Niemcom. Ale gaśnica była pusta, a  inne podziurawione. Więc Zygmunt tłumił ogień rękami i  całym ciałem: położył się i  wrzeszczał, bo go parzyło, ale przecież zgasił. Potem Ju odeszły i  zaczęliśmy przegląd uszkodzeń. Dopiero wtedy po raz pierwszy zrobiło mi się słabo i  poczułem ból. Zobaczyłem też, że krew leje się z  moich nóg jak woda z  rynny. Bujak mnie opatrzył i  z taką pewnością siebie powiedział, że to „tylko draśnięcie”, że mu uwierzyłem. Właściwie nawet nie tak bardzo mnie bolało, tylko nogi drętwiały mi i  robiły się jakieś miękkie jak rozgotowany makaron. Nie mogłem sobie dać rady z  orczykiem.42 Merkury był do niczego, choć Koza wywlókł go wreszcie z  tylnej wieżyczki i  obandażował. Więc Bujak, opatrzywszy jako tako Zygmunta, usiadł przy mnie i  powoziliśmy „Genowefą” w  dwóch. – Gdybym był z  wami – zacząłem, ale Góral mi przerwał: – Gdybyś był z  nami, może dostałbyś w  łeb tym pociskiem z  działka – powiedział dobitnie. – A  Merkuremu się udało. Te słowa mną wstrząsnęły: „Merkuremu się udało...” Powiem mu – pomyślałem. Ale on już mówił dalej: – Radio mieliśmy rozbite na proszek, pokrycie skrzydeł i  kadłuba w  strzępach, mechanizm podwozia nie działał, wieżyczki unieruchomione i  – co najgorsze – zegar jednego ze zbiorników wskazywał zero. Bujak powiedział o  tym Zygmuntowi, który jęcząc zabrał się do obliczeń, ile mil dzieli nas od brzegu Anglii. Po kilku minutach oświadcza, że nie dociągniemy: może trzydzieści, może czterdzieści mil przed osiągnięciem brzegu będziemy musieli wodować. A  nasza dinghy43 posiekana jak sito przez niemieckie pociski... W maszynie cisza. Tylko Zygmunt stęka na zmianę z  Merkurym. Każdy nasłuchuje, jak warczą silniki, czy aby równo? Co chwila robi mi się mdło: czuję, że krew cieknie z ran poprzez bandaże. Koza odszukał swój termos z  czarną kawą, także przestrzelony wprawdzie, ale na szczęście tuż przy szyjce. Pół kubka dało się wycedzić. Wypiłem i  jakoś mi to pomogło. No i  lecimy, lecimy – mijają trzy kwadranse, a  zegar drugiego zbiornika pokazuje tylko połowę zużycia benzyny... Bujak od razu się zorientował. „Dobra jest – powiada. – Tamten zbiornik też Jest cały, tylko zegar uszkodzony. Benzyny mamy – ho – ho! Do Szwecji można dolecieć.” Zaraz nam się lżej na sercach zrobiło, a  w jakieś pół godziny potem – brzeg! „Brzeg” to wielkie słowo. Wspaniałe słowo – to już pewnie Kolumb zauważył w  swoim czasie. Tylko że za Kolumba nie było balonów na uwięzi... Myśmy je spotkali oczywiście. Nie miałem siły i  ochoty wymijać całej tej strefy: przelecieliśmy jakoś szczęśliwie między nimi... To zresztą było głupstwo w  porównaniu z  tamtą walką nad morzem... Bujak chciał lądować na pierwszym lepszym polu, ale ja się uparłem: dolecimy na własne lotnisko. Wyszliśmy na M., wiesz – czterdzieści mil na południe od nas. Skinąłem głową potakująco, on zaś przerwał, zapatrzył się przed siebie, jakby szukał wzrokiem tego naszego lotniska na skalnym cyplu wysuniętym w  morze, i  dopiero po chwili uśmiechnął się, jakby je odnalazł, i  powiedział: – Wiesz, pomyślałem właśnie, że nie pamiętam – to takie dziwne – że nie mogę sobie przypomnieć, jak lądowałem. No, naturalnie, ktoś mi mówił, ale... Tyś to widział? Spojrzał na mnie bystro, pytająco, jakby z  samego wyrazu mojej twarzy chciał wyczytać, czy wiem wszystko, czy przeżyłem to zdarzenie i  jaki ślad ono pozostawiło we mnie. Nie wiem, co wywnioskował, ale dostrzegłem, że zacisnął szczęki, jakby pod wpływem bólu. Może to był zresztą tylko ból fizyczny? Nie zastanawiałem się nad tym. Odpowiedziałem, że byłem świadkiem ich powrotu; że pamiętam każdy szczegół i  pewnie nigdy nie zapomnę. To prawda: takich rzeczy się nie zapomina. Tkwią w  pamięci całym obrazem, a  czas tylko porządkuje szczegóły, przywraca im właściwą wagę i  miejsce, gdy świeże wrażenia są chaotyczne i  stanowią zbiór fragmentów o  różnych proporcjach nie dostosowanych do rzeczywistej perspektywy zdarzenia. Tak właśnie widziałem powrót „Genowefy” w  tej chwili: to przecież było wczoraj wieczorem... Leżałem na noszach w  sanitarce i  paliłem papieros za papierosem. Pryszczyk stał obok samochodu i  rozmawiał z  kierowcą. Słyszałem ich niewyraźne głosy przez cienką ścianę obitą białą ceratą. Po chwili nadeszli nasi mechanicy. Talaga wymienił moje nazwisko, pewnie pytał, czy odjechałem do szpitala. Pryszczyk coś odpowiedział stłumionym głosem. – Szefie! – zawołałem. Prawie w  tej samej chwili jeden z  motorzystów (ten cienki i  długi – nigdy nie pamiętam, które nazwisko do którego z  nich należy; zdaje się, że to Ferenc jest ten chudy, a  Malinowski ten gruby, ale może właśnie na odwrót) powiedział: – Słychać maszynę. Ktoś zaprzeczył, ale zaraz kapral-bigamista (ten od rudej Angielki z  farmy – ożenił się z  nią, szelma) poparł Ferenca: – Słychać; nisko leci. – Szefie! – krzyknąłem głośniej. Rumiana twarz Talagi ukazała się za szybą i  drzwi szarpnięte mocno otwarły się na oścież. – Lecą? – spytałem. Mechanik wzruszył ramionami. – Może to oni – powiedział z  wahaniem. – Ale coś wcześnie... – Wyciągnijcie mnie stąd. Talaga się zafrasował. – Z  tą ręką będzie pan kapitan wstawał? – Nic się jej nie stanie – uspokoiłem go stanowczo. Pryszczyk wskoczył do wewnątrz. Ostrożnie wysunęli nosze i  ustawili na ziemi. Pomogli mi wstać ze wzruszającą niezgrabną troskliwością. Zacisnąłem zęby: ból szarpał mi się w  ramieniu, jakby je rozszczepiano cęgami. – Gdzie ta maszyna? – spytałem. – Tam – powiedział któryś, wskazując na południe. Wellington minął sąsiedni cypel i  ukazał się nad zatoką. – „Genowefa”! – zawołał Pryszczyk. Nie wiem, po czym ją rozpoznał, ale istotnie to była „Genowefa”. Szła lekkim trawersem pod słaby wiatr trzy czwarte z  lewej burty. Wracała nie zapowiedziana przez radio, bez sygnałów, niema i  ślepa. Warkot silników ścichł nagle przed skrajem lotniska, ale nie wypuszczone podwozie i  zamknięte klapy nie hamowały pędu: niosła się równolegle do powierzchni runwayu, coraz bardziej trawersując, wyrównana w  poziomym locie, potem zadarta w  górę i  przepadająca płasko cal po calu. Nagie zwaliła się w  krótkim ślizgu w  dół. Potarła brzuchem o  beton, zaiskrzyła, warknęła żelazem, zajęczała, zazgrzytała rozdzieranymi blachami, odbiła się potężnie i  – już bezwładnie, jak zwierz śmiertelnie ranny w  ostatnim skoku – ciężko runęła na ziemię, wyłamując oba silniki. Widziałem ją tak przez sekundę, nieruchomą, z  ogonem skośnie wzniesionym w  górę, jak legła na zmiażdżonych skrzydłach. Widziałem ją zza zgiętych, pochylonych już do biegu barów Talagi i  Pryszczyka. Potem zobaczyłem samochód sanitarny z  otwartymi na oścież tylnymi drzwiami, wykręcający gwałtownie w  tamtą stronę i  – zanim mi się usunął sprzed oczu – błysk ognia! Ktoś wrzasnął za mną: – Pali się! Gaśnice! Nie mogłem biec. Szedłem prędko i  każdy krok odzywał się szarpiącym bólem w  ramieniu. Bólem, który sięgał przez bark i  szyję aż do mózgu. Jęczałem, skomliłem jak pies i  szedłem niosąc to złamane ramię, ściśnięte łupkami w  temblaku, jak coś obcego, co sprawia cierpienie, ale czego nie można się pozbyć i  z czym trzeba postępować ostrożnie, by móc dojść do celu. Do celu... Ten ceł płonął i  bolał mnie stokroć więcej, choć inaczej: przerażająco; bólem, którego nie sposób umiejscowić, który nie szarpie, nie rwie, lecz przenika i  wypełnia, rośnie, zdaje się rozsadzać umysł. „Genowefa” paliła się ciemnym jak krew płomieniem, a  ja patrzyłem, musiałem patrzeć. To było coś takiego, jakby w  moich oczach mordowano kogoś bliskiego mi i  kochanego. Matkę? Syna? Żonę? Nie; nie to; nie potrafię powiedzieć, kogo, ale może uczucie zgrozy i  bólu miałoby wówczas podobne natężenie. „Genowefa”... Czułem się tak z  nią związany, jak wówczas, w  czasie pierwszej wyprawy na Boulogne. Czułem się częścią jej organizmu. To ja płonąłem z  nią razem; to płonęło wszystko, co stanowiło o  moim istnieniu. Potknąłem się o  coś i  omal nie upadłem. Żar uderzył mnie w  twarz. Ktoś krzyczał: – Panie kapitanie! Tędy! Zobaczyłem Zygmunta z  okopconą twarzą, w  tlejącym kombinezonie, słaniającego się między dwoma mechanikami, którzy go podtrzymywali. Koza i  Bujak walili drągami od noszy w  płonącą burtę, wybijając w  niej otwór. Płomień sięgał już sterów i  tylnej wieżyczki. Wtem Pryszczyk ukazał się między jęzorami ognia, czarny i  straszny jak szatan. Kaszlał, krztusił się, znikając raz po raz w  kłębach dymu. Talaga skoczył na skrzydło, które załamało się pod nim sypiąc iskrami, schylił się i  szarpnął w  tył. Wytoczyli się obaj z  Pryszczykiem z  tego piekła, dźwigając bezwładne ciało, zawinięte w  koc czy też w  płaszcz. Wtedy zaczęła wybuchać amunicja. Coś gwizdnęło koło mnie i  pacnęło w  trawę. Cofnąłem się mimo woli i  zobaczywszy, że inni padają na ziemię, ukląkłem, a  potem położyłem się za sanitarką. Widziałem jeszcze uciekających w  popłochu ludzi i  Pryszczyka, który rzucił się na ziemię obok samolotu, nakrywając własnym ciałem rannego zawiniętego w  koce. Na szczęście amunicji było niewiele. Wraz z  ostatnim trzaskiem wybuchającego naboju pękły rozpalone wiązania kadłuba i  ogon, cały już w  ogniu, spadł ciężko na runway. Ludzie zbliżali się ze wszystkich stron, ale nie sposób było podejść do samolotu: żar bił straszny i  płomień aż huczał, miotając się nad trupem maszyny. Ktoś pomógł mi wstać. Podsadzono mnie do sanitarki. Zygmunt jęczał leżąc na noszach. Przynieśli nieprzytomnego Górala. Koza i  Bujak siedzieli w  milczeniu. Dopiero wtedy pomyślałem o  Merkurym. Nie było go. – Gdzie jest Merkury? – zapytałem. Spojrzeli na mnie jak obudzeni ze snu. Dopiero po chwili Bujak skinął głową w  kierunku dopalającej się maszyny. – Tam – powiedział. – Nie zdążyliśmy. Góral słuchał spokojnie. Zagryzł tylko wargi, kiedy skończyłem. Milczeliśmy dłuższą chwilę. – Nie wiedziałem – powiedział głucho. – A  Pryszczyk? – Nic mu nie jest. Zdrów. Odetchnął jakby z  ulgą. – To on mnie wyciągną! – teraz sobie przypominam. Patrzyłem na żółtą, olejno malowaną ścianę przed sobą. Była naga i  pusta. Prostokąt drzwi bielał w  niej niewyraźnie – raczej szarzał w  zapadającym mglistym zmierzchu. Poczułem się zmęczony, zniechęcony, obojętny. To, co skończyło się wraz z  „Genowefą”, było już dalekie i  właściwie przestało być bolesne z  chwilą, gdy zdarzenia ująłem w  słowa. To, co miało nastąpić, było jeszcze odległe. Zbyt odległe, by o  tym myśleć. Pozostawała mglista, żółtawa teraźniejszość z  prostokątem białych drzwi na wprost przede mną. Długi szereg dni jednakowych, leniwych, szarych. Zamknąłem oczy. Nie chciało mi się słuchać tej szpitalnej ciszy, człapiącej w  pantoflach po korytarzach wykładanych linoleum. Nie chciało mi się czuć zapachu jodoformu i  karbolu. Nie chciało mi się pamiętać, wspominać, oczekiwać, spodziewać się. Pukanie do drzwi wydało mi się niegodną złośliwością. – Wejść – powiedział Góral. Wtłoczyli się wszyscy razem. Głośni, rozgadani, żywi, nieznośni, z  Bujakiem na czele. Zygmunt stęknął, obudził się i  zamrugał osmolonymi powiekami bez rzęs. Góral natychmiast dostroił się do ogólnego tonu, jakby to było u  nas na lotnisku. Ktoś uścisnął moją zdrową rękę. Zmusiłem się do wypowiedzenia paru słów nie mających znaczenia i  umilkłem. Zygmunt i  Góral mówili za mnie i  za siebie. Udawałem, że drzemię, więc rozmawiali półgłosem. Po chwili Bujak powiedział wesoło: – Mamy już nową maszynę. Uniosłem głowę, żeby go spiorunować wzrokiem: przecież dopiero wczoraj straciliśmy „Genowefę”! Nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Koza dodał: – Oznaczona jest literą L. L  – Jak..? – L  – jak Lordówna – powiedział Zygmunt. – L  – jak Lucy – powiedział Góral. Sekundę trwała cisza. Potem rozległ się śmiech. Przyjazny, ciepły rozbrajający. Spojrzałem na Górala i  uśmiechnąłem się także. Był czerwony jak rak. – Niech ci będzie Lucy – powiedział Zygmunt. L-jak Lucy 1. Lucy wraca do bazy Lucy Jest bardzo ładna i  bardzo zgrabna. Zygmunt mówi, że Pan Bóg umieścił w  tej dziewczynie wszystkie oszczędności, jakie porobił na urodzie Szkotek. Lucy jest blondynką. Pod burzą złotych włosów ma białe, gładkie czoło, lekko wygięte brwi i  duże, zielononiebieskie oczy. Nosek ma prosty, wąski, o  delikatnych, cienkich nozdrzach, a  pod nim małe wgłębienie, znikające przy uśmiechu jasno-czerwonych ust. Ust Lucy nie podejmuję się opisać. Nie potrafię ich porównać do niczego; ani do wiśni, ani do róży, ani do czegoś równie banalnego. Zresztą takie porównania są obrażające dla ust Lucy. Kiedy Lucy się uśmiecha (a robi to często, ponieważ wie, że ma śliczne, błyszczące, białe jak twaróg zęby) – w  jej zielonawych oczach widać słoneczne iskierki czy też ogniki. Lepiej nie zaglądać w  te oczy, bo łatwo można stracić głowę, a  może i  serce... Było już w  naszym dywizjonie kilka takich wypadków; jeden szczególnie ciężki... Lucy jest chrzestną matką dywizjonu. Jest córką lorda B. Dlatego między sobą nazywamy ją Lordówną. Jest jeszcze inna „Lucy”. Ta jest mniej zgrabna; raczej wiedźmowata. Głos ma basowy, donośny; jest ciemna, prawie czarna, wielka, przysadzista i  mocna. Po całych dniach drzemie w  słońcu albo – gdy deszcz pada – okryta brezentowymi płachtami szamoce się z  wichurą. Budzi się o  zmroku i  wyrusza na nocną wyprawę, by powrócić o  świcie. Tamta jasna jest także chrzestną matką tej ciemnej. W  tamtej jasnowłosej Lucy kocha się na zabój Góral. Góral – pierwszy pilot i  dowódca załogi tej drugiej „Lucy”, czyli samolotu Wellington oznaczonego literą L. Cały dywizjon wie o  miłości Górala, bo to się wykryło jeszcze w  lecie, kiedy poprzednia nasza maszyna, „Genowefa”, spaliła się na lotnisku Obrony Wybrzeża, gdzie wówczas staliśmy. Spłonął wtedy wraz z  „Genowefą” nasz drugi pilot, Merkury, a  rannego Górala wyratował z  płomieni Pryszczyk. To było cztery miesiące temu, w  sierpniu. Od tego czasu wiele się zmieniło. Pryszczyk – niegdyś kierowca samochodowy, a  później mechanik – ukończył kurs strzelców lotniczych; ja – niegdyś pilot myśliwski, a  później strzelec tylny „Genowefy” – przeszedłem krótkie przeszkolenie na pilota bombowego; dywizjon wrócił na swoje dawne lotnisko Grupy Bombowej; nasza załoga dostała nowego Wellingtona „L – for Lucy”... Nie zmieniła się natomiast miłość Górala. Miłość, której nie śmie wyznać ślicznej dziewczynie. Miłość, o  której wszyscy wiedzą z  wyjątkiem Lucy. Może zresztą Lucy także wie o  niej, tylko udaje, że nie, podobnie jak udaje każdy z  nas? Przepraszam: nasz nawigator, Zygmunt, niczego nie udaje. Potrząsa głową z  politowaniem i  mówi, że gdyby miał o  piętnaście lat mniej, to Lucy byłaby od czterech miesięcy jego ślubną żoną, a  za pięć miesięcy poprosiłby Górala w  kumy. Bujak, nasz przedni strzelec, powątpiewa, czy sir B. zgodziłby się na mezalians córki – i  to z  człowiekiem o  takim nazwisku, którego w  żaden sposób nie można wymówić; ale Zygmunt zapewnia, że tylko wiek podeszły przeszkadza mu w  zawarciu tego małżeństwa, bo Lucy ma lat dwadzieścia, on zaś właśnie ukończył czterdzieści trzy. A  co do nazwiska Wasilewski, to ostatecznie „Łozajliuki”, jak je wymawiają Anglicy, brzmi bardzo pięknie i  jakby z  turecka. Można by dodać „bey” na końcu. Koza, który jest poetą, a  w chwilach wolnych od pisania sonetów – także radiotelegrafistą „L – for Lucy”, ma już przygotowany wiersz na zaręczyny Górala. Szef mechaników, Talaga, z  całą brygadą obsługi ziemnej przygotował model Wellingtona jako prezent dla młodej pary. Kazimierz Kędzierzawy, prezes mesy oficerskiej tudzież adiutant dywizjonu, odstawił skrzynię zacnych butelek, żeby oblać te zaręczyny. Co młodsi i  przystojniejsi „skrzydlaci bohaterowie” z  innych załóg pogodzili się z  myślą, że Lucy jest dla nich stracona i  pilotują inne, łatwiej dostępne piękności. Jednym słowem, wszystko sprzyja happy endowi romansu, który jakoś nie może się zacząć... Nie wiem, jak długo by to trwało, gdyby nie Pryszczyk. Nie wiem także, czy Pryszczyk działał z  premedytacją, czy też był to istotnie przypadek. Tak czy inaczej – on właśnie stal się pośrednio przyczyną przynajmniej części zdarzeń, które nastąpiły tej nocy z  dziesiątego na jedenasty grudnia roku 1942. Niemal od samego startu Pryszczyk gadał jak nakręcony. Najpierw o  swoich przewagach w  Centrum Wyszkolenia Strzelców Samolotowych w  Szkocji, potem o  Szkocji w  ogóle, a  o Szkotkach w  szczególności; potem o  swoich przewidywaniach w  sprawie dalszego rozwoju wypadków wojennych; wreszcie – gdyśmy już mijali Southampton – o  komandosach,44 z  którymi najpierw stoczył wielką a  zwycięską bitwę na jakimś dansingu, następnie zaś zawarł dozgonną przyjaźń. Poczynając od południowego brzegu Anglii przeszedł na temat kobiet w  wojsku: – Tera znów polskie wafki45 w  ty Szkocji robią. Podobnież mają się Pestki nazywać. Pan kapitan słyszał? Nie wiedzieliśmy, do kogo to pytanie zostało skierowane, bo było nas trzech kapitanów na pokładzie „Lucy”: Góral, Zygmunt i  ja. Ale Pryszczyk widocznie traktował je tylko retorycznie, bo zanim ktokolwiek mu odpowiedział, już w  słuchawkach zaterkotał dalszy potok jego wymowy. – Za telefonistki – baby; za kantyniarki – baby; na motocyklach za kurierki – baby ganiają; drajwerkamy tyż chcą być. No to co w  tym lądowym wojsku nasze chłopaki w  ogóle mają robić? Jak się dziewczyny w  końcu do magazynów i  do kancelarii dobiorą, to już nie wiem, gdzie te szkockie wojaki pójdą służyć... – Uważajcie od księżyca – powiedział Góral, korzystając z  tego, że Pryszczyk zrobił dramatyczną pauzę. – Ja uważam, panie kapitanie – zapewnił ten ostatni. – A  znowu z  tymy drajwerkamy46 to tyż jest lipa. Przeważnie z  Angielkamy. Pan kapitan wie, że nasza Lordówna do Afryki jedzie? – Kto wam to powiedział? – spytał Zygmunt. – Nic podobnego, panie kapitanie, nikt mi nie mówił, tylko sama panna Lucy – odparł Pryszczyk nieco urażony. – Właśnie się jej kabel od akumulatora odłączył i  stała na szosie, jak z  miasta szłem, więc się pytam, o  co się tą razą rozchodzi. Bo już takie mam szczęście, że zawsze przy mnie jej coś w  tym wozie nawali. No i  widzę, że ten kabel, a  ona nie wie. Prowadzić, owszem, nie można powiedzieć, prowadzi wóz niezgorzej. Ale najgłupszej szczegóły w  silniku nie rozumie. No to mówię: proszę aliantki, jakże to w  ty pustyni będzie? A  ona się śmieje i  mówi, powiada: – Come with me! – Kiedy to było? – spytał nagle Góral. – No przecie przed samym wieczorem. A  pan kapitan nie widział panny Lucy? – Nie – powiedział Góral krótko. – Bo co? – Bo się właśnie pytała o  pana kapitana. – I  coście jej powiedzieli? – spytał Zygmunt. Pryszczyk zapewne się stropił, bo w  słuchawkach zapanowała chwila milczenia. – Nic faktycznie nie powiedziałem – oświadczył w  końcu niepewnie – bo panna Lucy nie mówiła, czy się z  panem kapitanem chce poinformować, czy nie. – Tuman – mruknął Zygmunt. Bujak powiedział nagle: – Na prawo ląd. Co to może być? Spojrzeliśmy na prawo, zapominając o  wszystkim, co nie dotyczyło chwili obecnej. Nie było nic widać, choć księżyc świecił jasny, wypukły, jak poniklowany talerz przed zakładem fryzjerskim. Tylko Bujak coś tam dostrzegł w  dole swoim sowim wzrokiem. Zygmunt po namyśle wyraził przypuszczenie, że to chyba wyspa Alderney, i  zagłębił się w  swoim logu. – Jaki masz kurs? – spytał po chwili. Powiedziałem, że 210. – Weź 200. Znosi nas trochę na zachód. Nacisnąłem ster. Wskaźnik wychylił się w  prawo, tarcza busoli leniwie ruszyła z  miejsca; żyrokompas obrócił się o  10 stopni. Wyrównałem. Ucisk na sterach zelżał, ustała lekka wibracja skrzydeł; wskaźnik z  wolna powrócił na dawne miejsce. Tylko busola zatoczyła się spóźnioną reakcją jak pijana, wyjechała do 190, cofnęła się, znów się zatoczyła i  dopiero po dłuższym wahaniu uzgodniła z  żyrokompasem swój pogląd na kurs. Wiedziałem, że się tak stanie: żyrokompas w  takich wypadkach ma zawsze rację. Mimo to ze zniecierpliwieniem czekam na ustalenie się busoli. Ze zniecierpliwieniem, którego ciągle jeszcze nie mogę, się pozbyć pilotując maszynę w  nocy. Ciągle jeszcze za wiele uwagi poświęcam przyrządom. Ciągle jeszcze nie jestem swobodny: mięśnie napinają się mimo woli, sztywnieją i  bolą. Skupienie uwagi męczy. Wiem, że wszystko to nie jest potrzebne. Że przejdzie z  czasem. Że moje odruchy i  reakcje zmechanizują się. Że prowadzenie samolotu w  ciemności nie wymaga ani połowy tego wysiłku nerwowego, jaki wkładam teraz w  tę czynność. Ale na razie lot w  jedną stronę wydaje mi się granicą tego, co pilot może wytrzymać. Dziś po raz pierwszy prowadzę „Lucy” do celu, a  nie do lotniska, jak dotąd. Po raz pierwszy j a startowałem z  pełnym ładunkiem bomb (i z  zapartym tchem) po czarnym runwayu przyprószonego śniegiem lotniska. Wystartowałem dobrze i  nikt z  załogi na ten temat nie pisnął ani słówka, jakby to był nie pierwszy, tylko dwudziesty pierwszy mój start. Byłem im za to wdzięczny. Każde słowo pochwały, każda uwaga na ten temat bardzo by mnie dotknęła; w  ciągu lat dwudziestu ja robiłem uwagi; ja uczyłem innych latać; teraz – po dłuższej przerwie, podczas której byłem tylnym strzelcem – jestem znów pilotem. Pilotem bombowym bardzo świeżej daty... W  tych warunkach zarówno krytyka, jak pochwały bardzo by mnie upokorzyły. Załoga to rozumie. Wiem, że przeżyli emocję podczas mego startu; że cały ten lot będzie dla nich nieco denerwujący. Ale żaden z  nich nie chce, żebym się tego mógł bodaj domyślać. Zachowują się zupełnie tak, jakby za sterem siedział Góral, nie ja. Góral zaś udawał dotąd, że drzemie, lak dalece sprawy pilotowania „Lucy” do celu go nie obchodzą; w  ogóle nie zamierza się do tego wtrącać. Kilkadziesiąt zegarów przed moją twarzą pulsuje i  drga, meldując o  tym, co się dnieje. Każdy z  nich stoi na straży; każdy natychmiast donosi o  zmianach ciśnienia, obrotów, wznoszenia się, temperatury, napięcia. Tylko sztuczny horyzont kontroluje – mnie. Jest równie bezwzględny, jak inne wskaźniki. Nie ukrywa przede mną niczego. Jest brutalnie szczery i  jeśli zapominam o  nim na chwilę, drwiąco wykrzywia się przechyłem blaszanej sylwetki samolotu albo udaje zdziwienie, podnosząc ją w  górę, jakby unosił brwi z  cierpliwą ironią. Poprawiani położenie maszyny, nie śpiesząc się. Nie przesadzajmy! Błąd jest drobny; o  wiele drobniejszy, niż to przedstawia karykatura sperry.47 Wtedy on robi obojętną minę i  udaje niewiniątko. Spoglądam znów po chwili na to bezczelne indywiduum. Blaszana sylwetka tkwi poziomo w  samym środku tarczy i  zdaje się mówić z  wyższością: – Widzisz: poprawiłeś się. Tylko tak dalej, a  będzie z  ciebie wcale niezły pilot. Gorszych idiotów nauczyłem trzymać maszynę w  linii lotu. Nic się nie martw. Złości mnie to, jakkolwiek wiem, że sperry ma rację. Podciągam „Lucy” w  górę i  gdy mijamy Jersey, wysokościomierz wskazuje czternaście tysięcy stóp. W  kwadrans później wchodzimy nad brzeg Francji, witani słabym ogniem baterii nabrzeżnych, które pudłują haniebnie. Noc jest jasna, księżycowa. W  pewnej chwili widzę przed sobą, jak po ziemi zaczyna pełzać srebrzysta, świecąca nić. Rozszerza się i  zwęża, wygina się, znika chwilami i  znów się ukazuje. – Vilaine – mówi Zygmunt. Z prawej strony biegnie, ślizga się inna srebrna nić: Oust. Nagle pomknęły ku sobie skośnie, połączyły się, uciekły w  prawo: mijamy Redon. Do celu – dwadzieścia pięć mil... Poprawiam się w  fotelu. Jednocześnie wyczuwam na pięcie, które zaczyna ogarniać załogę. Mam wrażenie, jakby udzielało się ono także maszynie: silniki jakoś inaczej warczą; stery inaczej reagują na ruchy drążka; w  słuchawkach telefonu pokładowego jest jakaś nowa akustyka. Tylko zegary czuwają jak przedtem, sumiennie i  bezstronnie. Zygmunt podaje nowy kurs; a  Bujak melduje o  pierwszych reflektorach. Wymykam się im łatwo i  ponieważ mamy osiemnaście tysięcy stóp pod sobą – zmniejszam boost, ustalając obroty na dwa tysiące. Idą pierwsze pociski artylerii przeciwlotniczej. Jakiś granat rozrywa się przed nami, tworząc gęsty, ciemny obłoczek na naszym kursie, podobny do balonu zaporowego. Instynktownie kładę maszynę w  zakręt, żeby go wyminąć, za późno zresztą. Wpadamy w  kłąb dymu, który dostaje się do wnętrza kabiny i  drapie w  gardle. Zygmunt znów podaje kurs i  schodzi do celownika. Wymijam dwie zapory ogniowe, jedną po drugiej. Bujak woła: – Reflektory z  prawej! Zamykam gaz, trawersuję, wyprowadzam i  znów zwiększam obroty. Wszystko idzie dobrze. Pracuję nieomal machinalnie, coraz swobodniej, poświęcając coraz mniej uwagi reakcjom maszyny, która jest mi teraz posłuszna, jakby rozumiała, że nie pora na psoty. – Widać Loarę – mówi Bujak – Pod nami na lewo. Ziemia iskrzy. To artyleria strzela coraz gęściej. Raz po raz smagają nas reflektory biegające po niebie. Drzwi bombowe otwarte. Koza czeka na znak, żeby wyrzucić flarę oświetlającą do zdjęcia foto. Zamykam gaz i  naprowadzam „Lucy” na cel według wskazówek Zygmunta. Bujak nie może usiedzieć w  milczeniu, ponieważ właśnie w  tej chwili setki bomb zapalających z  innych samolotów spadły na port. Pryszczyk wierci się ze swoją tylną wieżyczką, żeby zobaczyć, co się dzieje na ziemi, ja zaś mimo woli kładę maszynę na lewą burtę i  spoglądam w  dół. – Może byście się uspokoili, do wielkiej cholery? – proponuje Zygmunt. „Uspokajamy się” i  po chwili bomby poszły, a  za nimi flara. Właśnie chciałem zawrócić, gdy odczułem potężny wstrząs i  usłyszałem huk. Dostaliśmy! Położyłem ster na burtę, ściągnąłem, żeby jak najprędzej uciec. Usłyszałem, jak Pryszczyk zawołał: – Pali się! – Co się pali? – pyta Góral. – A  cały kadłub, panie kapitanie. W tej chwili poczułem swąd spalenizny. Zygmunt już wracał od bomb, ale nie było czasu, by go przepuścić. – Trzymaj się – powiedziałem do niego. – Będę gasił. Zrozumiał i  cofnął się. Pchnąłem ster. Poszliśmy w  dół, niemal pionowo, na łeb. Zaczął się szum i  świst, przechodzący w  wycie. „Lucy” dygotała w  pędzie, szarpana wibracjami skrzydeł i  sterów. Drążek sterowy targał się w  łożysku, trząsł, napierał w  tył. W  słuchawkach powstał jazgot i  kwik. Strzałka wysokościomierza pobiegła dokoła tarczy: czternaście tysięcy, trzynaście i  pół, trzynaście, dwanaście i  pół, dwanaście... Zacząłem wyprowadzać. Wibracja skrzydeł wzrosła, stery zawichrowały kadłubem, stękały gdzieś ścięgna i  złącza... Powoli, powoli pisk i  gwizd opadał, rozwiewał się, cichł, ale maszyną szarpało nadal, a  drgania sterów nie ustąpiły nawet po wyjściu do linii lotu. – Jak tam, Pryszczyk?– spytał Góral. – Zgasło? – Zgasło, panie kapitanie, ale całe pokrycie się spaliło od skrzydeł aż do sterów. A  jak silnik? Góral powiedział, że silnik O.K. Zygmunt wygramolił się z  dołu i  zajrzał do przedziału radio. Usłyszałem po chwili głos Kozy, który odpowiadał na jego pytania. Okazało się, że wybuch rzucił go na nosze i  że nasz poeta stracił przytomność na parę minut. Był jednak cały i  zdrów. Zygmunt wrócił po chwili z  poważną miną. – Cholera... – powiedział, kręcąc głową. – Co cię tak rozrzewnia? – spytał Góral. – Zobacz sam – odrzekł nasz nawigator – to się też wzruszysz. Góral spojrzał na niego podejrzliwie, ale wstał, przecisnął się przez wąską framugę i  poszedł sprawdzić, oo się dzieje w  kadłubie. Zygmunt siadł na jego miejscu obok mnie i  otarł pot z  czoła. – Jeszcze nie widziałem czegoś podobnego – oświadczył. W tej chwili poczułem, że ze sterami dzieje się coś niezwykłego: jakby ktoś jeszcze prócz mnie pilotował maszynę. Domyśliłem się, że to Góral sprawdza prowadzące drążki sterów. – Cóż się tam stało? – zapytałem Zygmunta, który miał taką minę, jakby robił rachunek sumienia przed śmiercią. – Reflektory z  lewej! – zawołał Bujak. Chciałem położyć „Lucy” do zakrętu, gdy Zygmunt wrzasnął: – Ostrożnie! – Czego się drzesz? - spytałem przestraszony. – Zakręcaj łagodnie, bo się ogon urwie – powiedział prędko. – Rozwaliło całą lewą burtę: antena zerwana; kadłub goły; nawet dinghy diabli wzięli, a  moje mapy i  cała buchalteria fruwają nad Loarą. – Jeszcze trochę w  prawo – odezwał się spokojny, dźwięczny głos Bujaka. – Czemu lecimy na wschód, Herbert? – Bo się Zygmuntowi mapa skończyła – powiedziałem złośliwie. Spojrzałem na busolę. – Kurs mamy na Paryż, zdaje się – zauważyłem. Zygmunt wzruszył ramionami. – To właśnie dobrze – stwierdził. – Będziemy wracali, ile się da, nad lądem; wyjdziemy na prawo od Cherbourga. Leć dalej tym kursem. Wyszliśmy z  reflektorów i  „Lucy” wstrząsana ustawicznymi dreszczami – nie wiem, z  powodu uszkodzenia sterów czy też wskutek ogołocenia całego kadłuba – ciężko przebijała się przez silny wiatr czołowy na północny wschód. Po chwili zauważyłem, że traci z  wolna wysokość, jakkolwiek leciałem na dwa i  pół boosta i  dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt obrotów. Prędkość zaraz po ugaszeniu pożaru spadła do stu dwudziestu mil na godzinę, a  wzmagający się wiatr hamował ją jeszcze bardziej. Szczęściem silniki pracowały równo, a  zbiorniki benzyny nie zostały naruszone przez wybuch pocisku, bo zużycie paliwa wzrosło normalnie, jedynie wskutek zwiększonych obrotów. Zygmunt zagłębił się w  obliczeniach. Bujak zamilkł, gdyż nic szczególnego się nie działo, a  księżyc zakryły chmury I  noc zrobiła się czarna jak atrament. Ja nasłuchiwałem warkotu silników i  odgłosu wichru szalejącego w  kratownicy kadłuba. W pewnej chwili usłyszałem także głos Pryszczyka, który rozmawiał z  Góralem: – Nic podobnego, panie kapitanie. Nic w  ogóle mi nie uszkodzili, tylko celownik poszedł w  drobne kaszkie. Ale hydraulika w  porządku... A po chwili: – Zostanę, panie kapitanie. Tam tera wieje jak cholera, a  ja na przeciągi jestem wrażliwy... Uśmiechnąłem się: Pryszczyk postanowił dzielnie wytrwać w  swojej tylnej wieżyczce, z  celownikiem rozbitym przez pocisk, choć groziło jej oderwanie od maszyny, gdyby złamały się nadwątlone dźwigary kadłuba. Sterczała daleko od nas, w  tyle za sterami, samotna, wstrząsana pędem, niepewna, u  końca kratownicy, jakby zawieszona nad przepaścią, w  którą mogła się zwalić lada chwila wraz ze strzelcem. Ale on nie chciał jej opuścić, bo nie lubił przeciągów... Tymczasem Koza, balansując na wąskim blaszanym pomoście, przez który rwały potężne podmuchy, usiłował złowić koniec anteny poświstującej w  ciemności i  miotanej wichurą. Wiła się jak rozwścieczona żmija, biła po żebrach ogona, plątała się między ścięgnami, wyrywała mu się z  dłoni. Złapali ją wreszcie we dwóch z  Góralem i  – mając pod nogami dwanaście tysięcy stóp otchłani, dokoła zaś ciemność cwałującą z  wichrem – po omacku przytwierdzili ją do izolatora i  połączyli z  nadajnikiem. Potem Góral zapytał przez telefon pokładowy: – Możesz dalej prowadzić, Herbert? – Naturalnie, że mogę – odpowiedziałem bez wahania, jakkolwiek jeszcze przed godziną zdawało mi się, że nie wysiedziałbym u  steru dłużej niż w  jedną stronę. – Jak maszyna? – Trzyma się. Wprawdzie tylko „na słowo honoru”, ale się trzyma. Spróbujemy uruchomić radio. – A  pożary w  tym Sentnazerze furt jeszcze widać, panie kapitanie – odezwał się Pryszczyk ze swego stanowiska. – To dobrze. Uważaj, żeby nie zgasły – powiedział Bujak. Zygmunt podkreślił swoje wyliczenia, przyjrzał im się z  daleka, pochyliwszy na bok głowę, zmarszczył czoło, uniósł brwi, jakby się sam dziwił swemu dziełu, i  zapytał o  kurs. – Czterdzieści pięć stopni – powiedziałem, zgodnie ze wskazaniem busoli. Spojrzał na zegarek i  po namyśle podał nowy kurs, wprost na północ. – I  masz wyjść dwanaście mil w  prawo od Cherbourga, a  potem prosto na Portsmouth. Powiedziałem, że spróbuję, choć kurs też jest „na słowo honoru”. – Sprawdzimy przed brzegiem – odrzekł i  wyniósł się do kabiny radio. W kilka minut potem Pryszczyk zameldował, że widzi myśliwca. Skóra na mnie ścierpła: jeżeli zaatakuje, „Lucy” rozleci się podczas uników, a  nawet jeśli wytrzyma, to i  tak obrona z  tyłu, bez celownika, będzie mało skuteczna. Na szczęście myśliwiec nie dostrzegł nas i  oddalił się. O pierwszej piętnaście Bujak zameldował reflektory daleko przed nami z  lewej. – Cherbourg – powiedział Zygmunt z  bezczelną pewnością siebie. Jakkolwiek nie byliśmy bardzo przekonani, że to istotnie Cherbourg, trzeba się było decydować, czy lecimy dalej, czy nie. Do Portsmouth mieliśmy trzydzieści mil nad Kanałem. Przy prędkości nieco ponad sto mil pod wiatr wynosiło to około dwudziestu minut lotu. Wysokość – dziesięć tysięcy stóp. Dinghy – nie ma. Jeśli który z  silników nie wytrzyma albo coś się stanie z  kadłubem – koniec. Ale z  drugiej strony, skakać nad Francją i  dostać się do niewoli niemieckiej też przykro... Postanowiliśmy lecieć. Koza uruchomił radio i  poprosił o  fix. Zanim nadeszła odpowiedź, wyminęliśmy kilka reflektorów i  weszliśmy nad morze. Po chwili Zygmunt triumfował: dano nam fix, wprawdzie tylko trzeciej klasy, ale zgodny z  jego obliczeniami. Cherbourg został za nami, z  tyłu na lewo; szliśmy prosto, jak po sznurku, najkrótszą drogą ku Anglii. Mimo to owe dwadzieścia minut lotu nad Kanałem trwało okropnie długo. Antena znów się urwała i  Koza znów ją naprawił. Wysokość malała gwałtownie, jeśli starałem się utrzymać jaką taką prędkość, nie zwiększając obrotów. A  musiałem tę prędkość utrzymać, bo mogło nie starczyć benzyny... Wreszcie zobaczyliśmy na wprost reflektory błądzące po morzu i  dwa brytyjskie okręty patrolowe, a  potem – brzeg! Wysokość siedem tysięcy stóp. Maszyna trzęsie się jak galareta. Benzyny ubywa. Góral mówi do Zygmunta: – Podaj kurs do najbliższego lotniska. Na te słowa podnosimy protest, a  Pryszczyk peroruje: – Ale wiem, jak tam pan kapitan, ale ja bym się wstydził gołą „Lucy” po obcych stacjach pokazywać! Zdanie o  „gołej Lucy” trafia do przekonania Górala. – Jak chcecie – mówi zmieszany. Chcemy, oczywiście, dolecieć do domu. Najbardziej zresztą chce tego sam Góral: ma słabiutką nadzieję, że Lucy, ta jasnowłosa, czeka na jego powrót... Radio działa, więc raz po raz bierzemy QDM, żeby lecieć jak najkrótszą drogą. Kasujemy poprzednio nadany SOS i  z zapartym tchem wpatrujemy się we wskaźniki paliwa. Wystarczy? Zygmunt pilnuje mnie, żebym trzymał kurs, i  pomaga mi w  pilotowaniu, bo lecimy teraz w  chmurach, dwa tysiące stóp nad ziemią. Go chwila spogląda na zegarek i  na koniec mówi: – Złaź. Przymykam ostrożnie gaz, w  obawie, żeby mi się maszyna nie zwaliła: od skrzydła aż do sterów, włącznie ze statecznikami, samolot jest bez płótna. Trzyma się jednak. Przebijamy chmury na wysokości tysiąca stóp i  widać beacon naszej stacji. Mamy jeszcze dwadzieścia galonów benzyny. Pokazuję Zygmuntowi odgięty w  górę kciuk i  potrząsam głową ze szczerym podziwem dla jego nawigacji. – A  coś ty myślał?! – mówi z  dumą. Prosimy o  zezwolenie lądowania i  strzelamy rakietę, ale widocznie nas nie słyszą, więc – nie czekając na sygnał – podchodzę i  próbuję otworzyć klapy. „Lucy” trzyma się. Podwozie wyszło. Tylko reflektor nie świeci. Lądujemy po ciemku, wcale gładko, i  od razu zawracam w  kierunku miejsca zwykłego postoju maszyny, pod świerczek, który widzę teraz na horyzoncie, blisko hangaru. Mechanicy sygnalizują latarkami. W  kabinie wszyscy jednocześnie gadają, śmieją się. To jednak wielka satysfakcja – wrócić z  takiego, lotu. Wykręcam na prawym silniku i  w świetle latam jakiegoś samochodu, który stoi przy naszym stanowisku w  dispersalu, widzę Talagę z  uradowaną gębą, a  za nim – Lucy! Stoi zgrabna, pochylona nieco naprzód, wpatrzona w  mrok rozcięty dwiema strugami świateł samochodu. A  więc czekała! Ktoś otwiera właz i  Góral pierwszy wyskakuje na ziemię. Biegnie do niej i... – No, przecież! – wzdycha za mną Zygmunt spoglądając na tę całującą się parę. Wychodzimy kolejno, a  oni nie mogą się od siebie oderwać. Wreszcie Lucy wychyla ku nam zarumienioną, uśmiechniętą twarz i  – trochę zawstydzona, a  trochę zdziwiona – wita nas skinieniem dłoni. Wtedy Pryszczyk występuje dwa kroki naprzód, trzaska kopytami i  wygłasza tajemnicze zdanie: – Klucze chciałem oddać, proszę aliantki... – Jakie znów klucze? – pyta Góral, równie jak my zaskoczony. – No właśnie... e... panny Lordówny... Te od wozu, co zapomniałem i  właśnie zabrałem do maszyny, jakżeśmy odlatywali. Lucy wyjaśnia sprawę: Pryszczyk naprawiał jej samochód i  przez nieuwagę zabrał kluczyk od stacyjki wraz z  całym pęczkiem innych: od walizki, od mieszkania, od kasetki z  pieniędzmi i  biżuterią... – Nie mogłam bez tych kluczy odjechać – tłumaczy się dziewczyna. W Górala jakby piorun strzelił. – A  ja myślałem... – No to przeproś i  nie całuj jej więcej – przerywa mu Zygmunt z  wściekłością. Ale Lucy spogląda na Zygmunta spod zmarszczonych brwi i  mówi: – Właśnie że i  tak bym na niego czekała. 2. Turyn – Prowadź w  tamtą stronę – powiedział Góral. – Ja będę powoził z  powrotem. Skinąłem głową i  poszedłem obejrzeć runway, podczas gdy dolewano nam benzyny. Po raz pierwszy byłem na tym lotnisku, na południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii. Bomb mieliśmy stosunkowo niewiele: same zapalające. Ale trzeba było wziąć pełne zbiorniki benzyny. Po to właśnie wylądowaliśmy tutaj: żeby starczyło tam i  z powrotem. Target for tonight – Turyn... Ponad tysiąc trzysta mil w  obie strony. Wilgotny wiatr południowy, słony od morza, wiał mi w  twarz. Zmrok leżał już na ziemi, bo słońce zaszło, a  na zachodzie chmury stały nisko, prawie nieruchome, rozesłane gęsto, warstwami, jedne na drugich. W  zenicie były rzadsze, kłębiaste i  tak porozrywane gdzieniegdzie, że widać było pomiędzy nimi gwiazdy. Księżyc przed pełnią – przypomniało mi się z  odprawy. Ale nie mogłem odnaleźć ani księżyca, ani nawet okolicy nieba, w  której powinien był się znajdować. Czarny, szeroki runway biegł prosto, krzyżował się z  innymi na środku lotniska i  ginął dalej w  skrócie perspektywy. Minąwszy skrzyżowanie, obejrzałem się w  tył. Wydało mi się, że rozpoznaję sylwetkę samolotu pomiędzy dwoma hangarami. Krótko, psiakrew! Nie będę tu miał nawet polowy prędkości potrzebnej do oderwania maszyny... Szedłem dalej. Wiatr przycichał, to znów wzmagał się, ale na ogół był słaby: nie na wiele przyda się przy starcie. Przypomniał mi się jeden taki start na naszym lotnisku. Start z  największym obciążeniem, jeszcze na „Genowefie”. Wtedy za sterem siedział Góral, nie ja. Startowaliśmy na budynki i  drzewa, a  maszyna nie chciała oderwać się od ziemi. Wyszła w  powietrze za ostatnimi światłami, u  krańca lotniska. Omal nie zaczepiła o  dachy i  gałęzie. Pamiętam, że Merkury, nasz ówczesny drugi pilot, złamał sobie wtedy sztuczny ząb, tak zaciskał szczęki. Tu nie było budynków i  drzew. Doszedłszy do końca runwayu zobaczyłem morze. Leżało w  dole pod urwistym brzegiem i  wierzgało falami. Jeżeli maszyna nie utrzyma się po opuszczeniu lądu, jeżeli przepadnie na niedostatecznej prędkości, jeżeli nawali silnik – runiemy tam... Ze złością wzruszyłem ramionami; przerost wyobraźni! Ale myśl, niebacznie puszczona tym torem, przędzie się sama: muszę przeżyć to wszystko w  drodze powrotnej znad urwiska do miejsca, gdzie stoi nasz Wellington „L – jak Lucy”... ...Skupione twarze załogi, oczy wpatrzone w  graniczne światła; ciężki łomot silników; drganie skrzydeł, które nie niosą; dobijanie amortyzatorów... Światło na skrzyżowaniu!... Ster pcha się na mnie z  taką siłą, jakbyśmy tylko co ruszyli z  miejsca. Jeżeli go zwolnię, ogon samolotu opadnie na ziemię, zarzuci w  bok i  zepchnie nas z  runwayu; więc trzeba trzymać: jeszcze i  jeszcze, i  jeszcze! Strzałka prędkościomierza wolno, z  wahaniem pełznie w  górę. Za wolno! Nie zdąży!... „Lucy” toczy się ciężko, na spłaszczonych pneumatykach, niechętna, uparta, gotowa raczej uciec w  bok i  zwichnąć golenie podwozia, niż wznieść się bodaj o  parę cali nad ziemię. Ma prędkość pociągu towarowego, nie samolotu, który musi wystartować! Wreszcie, przed końcem wybiegu – zrozumiała: tam jest śmierć!... Ogarnięta przerażeniem rozpędza się rozpaczliwie i  z trudem odrywa się od gładzi asfaltu. Brzeg mignął czerwonym światłem: nie ma już ziemi, na której można się wesprzeć choćby przez sekundę, aby odzyskać zachwianą równowagę. A  prędkości nie starcza: nie dość prężny opływ mięknie na sterach, ugina się pod skrzydłami, wiotczeje... Maszyna, ściągnięta do granic możliwości, tonie, zapada w  niepewny nurt wiatru, przechodzi w  trawers i  wali się na skrzydło. Trzask, chlust wody i  – koniec! Opadamy na dno jak kotwica rzucona z  okrętu... – Herbert! Dokąd? To nie syrena i  nie Neptun zadaje to pytanie, tylko Bujak, ponieważ właśnie minąłem „Lucy”, która nażłopała się benzyny, i  w zamyśleniu szedłem dalej, prosto na druty ogradzające zagon zwiędłej kapusty. Wystartowałem pomyślnie, bez żadnych trudności. „Lucy” wyszła w  powietrze o  dobre dwieście metrów przed urwiskiem i  ani jej się śniło przepadać48 czy trawersować. Zdaje się” że załoga nie przeżyła żadnych szczególnych emocji przy tym starcie... Emocje zaczęły się jednak niebawem, bo wysokość nad brzegiem francuskim mieliśmy małą, artyleria zaś prała do nas regularnie. Widzieliśmy już z  daleka ten ogień, bo szły przed nami jeszcze inne polskie Wellingtony, poprzedzane przez całą chmarę samolotów brytyjskich. Dopiero nad Somą trochę się uspokoiło. Weszliśmy w  chmury i  przebijaliśmy się dobre pól godziny przez ich warstwę, zanim osiągnęliśmy górną powierzchnię. Było zimno, ale szczęśliwie nie oblodziło nas wcale, zgodnie zresztą z  komunikatem meteorologicznym. Koza podał ostatni namiar radiowy. Zygmunt zaś polazł do górnej wieżyczki, żeby nas zdumiewać swoją sztuką astronawigacyjną. Księżyc świecił jasno, metalicznie, towarzysząc nam wiernie nad chmurami. Zmniejszyłem boost, bo nie było sensu pchać się wyżej, skoro mogliśmy lecieć bez tlenu, mając tuż pod sobą w  obłokach bezpieczną kryjówkę przed myśliwcami. Obłoki były białe, srebrzyste, z  odcieniem błękitnym jak lama na suknie balowe, to znów zielonawe jak piana morska albo gładkie, matowe jak świeżo spadły puch śnieżny. Zupełnie inne w  świetle księżyca niż w  słońcu. Nie jarzyły się tą białością oślepiającą, od której bolą oczy i  aż kłuje w  mózgu. Nie buchały białym blaskiem rozżarzonej stali i  nie miały tych ciepłych kremowych półcieni we wklęsłościach i  zagłębieniach. Od księżycowej ich bieli wiało chłodem jak od lodowców, a  światło zdawało się raczej wsiąkać w  nie, niż z  nich promieniować. Szły pod maszyną długimi, rozległymi hałdami, niosąc jej cień na sobie w  mętnej tęczy; wspinały się jak fale i  opadały w  dół; wyrastały baniastymi kopułami i  rozstępowały się nagle na boki; wysyłały małe przejrzyste obłoczki, płasko rozwleczone przesłony i  mgiełki, które owiewały nas na mgnienie oka i  – zszarpane, skręcone, rozbite na strzępki lub zwinięte spiralnie – pozostawały daleko w  tyle na naszym szlaku. Cień samolotu wspinał się na białe wzgórza, zataczał się na falach, przeskakiwał rozpadliny, błądził wśród mglistych woalów; gubił się za osłoniętymi od księżyca kopułami i  pojawiał się znowu, to blady, szary, daleki, to bliski, niemal czarny, ogromny i  wyraźny. Pędził po wertepach i  wybojach, ślizgał się po wydmach i  diunach, zapadał w  głąb i  wypryskiwał niespodzianym krzywym łukiem tuż pod maszyną, zmienny, ruchliwy, zwinny, elastyczny i  rozciągliwy. Naraz zginął. To otworzyła się przepaść w  chmurach i  światło księżyca lunęło w  głąb nocy jak olbrzymi wodospad srebra. Ale zaraz odbił się od samego dna ciemnej otchłani i  – jak korek z  wody – wyskoczył na smugę obłoczków, co marszczyły się, rozwieszone luźną siecią między chmurami. Zaczepiał o  ich łuski, drgał na chropowatej, nierównej powierzchni, aż dopadł mlecznej, gęstej ławicy i  popłynął gładko dalej. W pewnej chwili Zygmunt oświadczył, że mijamy Dijon. Góral sprawdził czas lotu i  stan zbiorników, po czym zapytał strzelców, czy nie śpią. Odpowiedzieli kolejno, najpierw Bujak, potem Pryszczyk, i  znów zapadło milczenie. Nabierałem teraz wysokości, bo o  sto mil dalej na południo-wschód stała przed nami ściana Alp. Chmury rozchodziły się raz po raz, aż ustąpiły miejsca stadom wydłużonych, kłębiastych obłoków. Widać było ich granicę, poza którą leżała ciemna, aksamitna przestrzeń, bezbrzeżna jak granatowy ocean. Ale na lewo w  skos wyrósł z  tego oceanu długi, poszarpany atol białego koralu i  zabiegł nam drogę grzbiet Jury. Spiętrzał się, podnosił się coraz wyżej, jak grzebień fali pod wiatrem, i  zdawał się iść ku nam z  boku, spieniony, załamujący się u  szczytu, jak na przyboju. – To już Alpy? – spytał Bujak. – Nie – powiedział Zygmunt. – Jak zobaczysz Alpy, to ci dopiero oko zbieleje. – Podobnież Świętego Bednarda się ta największa góra nazywa – odezwał się Pryszczyk. – Psiarnie tam założyli i  fabrykie świajcarskiej czekulady. Ale kudy jeim do Wedla, nie? Przeważnie tylko ichni ser będzie lepszy niż nasz holenderski. A  znów psy to w  Żółty Wsi byli uczone jak rabiny. Będziem koło tego Bednarda lecieć, panie kapitanie? Zygmunt powiedział, że nie, ale może zobaczymy z  daleka Mont Blanc. Nie ma tam wprawdzie ani psiarni, ani czekolady, ale za to Mont Blanc jest wyższy niż St. Bernard. Potem rozmowa przechodzi na Włochy i  na Turyn. Nikt z  załogi nie życzy źle makaroniarzom. Nie ma ani śladu tej zawziętości, która nas opanowuje, gdy lecimy bombardować Niemcy. Bujak wspomina z  westchnieniem, że w  drodze z  Rumunii przez Włochy do Francji pił doskonałą czarną kawę na dworcu w  Turynie i  zostawił tam nowiutki pilśniowy kapelusz. – To już tera przepadł na amen – podrwiwa Pryszczyk. – Zbombiem go razem z  tem dworcem. Po chwili zaś pyta, co jeszcze „w tem Turyniu” warto bombardować. – Fiata – mówi Koza. Ta nazwa elektryzuje naszego tylnego strzelca. – Rany Julek! Prawda!! Ale i  Fiata mu trochę żal, bo – zawsze to samochody, on zaś „z cywila” jest kierowcą. Tymczasem pienisty atol Jury wszedł nam pod skrzydła i  spłynął w  tył. Zalśnił w  dole Rodan, a  na prawo księżyc wpadł do jeziora d’Anneey i  rozpuszczał się w  nim wielką błyszczącą plamą. Zygmunt podał nowy kurs i  lecieliśmy dalej nad fałdami Alp, coraz wyższych, jakby nam chciały zastąpić drogę. Silniki pracowały równo i  ciągnęły jak smoki. Niebo stało przejrzyste, głębokie, pełne gwiazd. Śniegi skrzyły się na turniach przed nami. Wreszcie góry zaczęły opadać, a  daleko, daleko zamajaczyło coś różowo jak tuman mgły stojącej nad ziemią o  brzasku. Tam leżał Turyn. Ale to, co wydawało nam się z  początku mgłą, nie było nią wcale. To był dym! Miasto płonęło. Zobaczyliśmy je całe w  czerwonych pełganiach i  migotach nad ognistą wstęgą Padu, odbijającą pożary. Zaledwie kilka czy może kilkanaście reflektorów błądziło po niebie, a  krwawy opar dymów bił na osiem lub dziesięć tysięcy stóp w  górę, przeszywany gęsto ściegiem pocisków świetlnych artylerii przeciwlotniczej. Samoloty idące przed nami zrzucały swój ładunek, zapalając coraz to nowe latarnie śmierci w  obrębie miasta. Widać było wyraźnie ogromne, pomarańczowe wybuchy bomb kruszących i  magnezjowe, błękitne zygzaki skaczące po ziemi jak błyskawice – zapalających. Raz po raz strzelały w  górę snopy płomieni, rozżarzonych odłamków i  rozprysków. Zdajemy sobie sprawę z  tego, co się dzieje w  tym bombardowanym Turynie. Każdy z  nas zapewne wspomina Warszawę z  września roku 1939 i  Londyn z  czasów bitwy o  Wielką Brytanię. Każdy z  nas przeżył to na ziemi w  takim czy innym mieście. Każdy widział szalejące olbrzymie jęzory ognia w  przerażonych oknach bez ram i  szyb; walące się dachy i  ściany; ziemię rozstępującą się pod bombami i  wyrzucane wysoko belki, kamienie, gruzy; poszarpane trupy ludzkie; zabite kobiety, pomiażdżone dzieci. Każdy słyszał przeraźliwy świst bomb spadających dokoła; wrzaski przerażenia, rozpaczliwe wołania ginących; wycie płonących żywcem; jęki rannych i  ponury, groźny warkot silników nad głowami. Dopóki sprawa jest z  Niemcami, myśl o  tym wszystkim wywołuje drapieżny uśmiech na twarze załogi. Teraz nikt się nie uśmiecha, bo Włosi jednak nie bombardowali Warszawy... – Wiecie – mówi Bujak – nie mam pojęcia, co bym tym ludziom powiedział, gdyby nas tak zestrzelili... Gdybym wylądował na spadochronie w  tym piekle, ja, jeden ze sprawców tego, co się tam dzieje... Zygmunta aż poderwało. – O  zestrzeleniu możesz sobie gadać na ziemi, nie nad celem, idioto! A  jak cię zestrzelą, no to się ukłoń i  powiedz: Buona sera po włosku i  sorry po angielsku, rozumiesz? Rzewniak, psiakrew! – Reflektory z  prawej – woła Bujak. – A  do cholery z  reflektorami. I  tak gówno zobaczą! Istotnie reflektor musnął nas blado przez zasłonę dymów i  skłonił się w  inną stronę. Zygmunt przestał się złościć i  wybierał cel. Wypatrzył czarną, nieregularną plamę wśród płonących zgliszcz i  naprowadzał mnie sumiennie, bez pośpiechu, bo obrona jakby słabła i  ogień nie był celny. – W  lewo... Jeszcze w  lewo... Za dużo. W  prawo... Tak jak teraz... I – ciekną sekundy. – Znosi nas w  prawo. Jeszcze trochę: pięć stopni... trzy stopnie... Dobra! Lecę, blokując nogami ster boczny, ze wzrokiem utkwionym w  żyrokompas, a  cała załoga czeka w  napięciu. Wszyscy przestali już myśleć o  nieszczęsnych Włochach, o  pożarach, o  skutkach bombardowania: to, co mamy wykonać, sprowadza się w  umyśle każdego z  nas do proporcji doznań, jakie obejmujemy wzrokiem z  kabiny samolotu. Zygmunt widzi tylko nitkę celownika, pod którą przesuwa się ciemna plama wśród blasków i  ogników; ja widzę tylko przyrządy wskazujące odchylenia maszyny z  prostej linii lotu; Góral skupia się, by nacisnąć wyłącznik – mały, gładki, błyszczący guzik, który zwolni bomby; pozostali czekają, zapatrzeni w  dół: za chwilę zobaczą na czarnym tle celu błękitnobiałe zygzaki jak od wyładowań elektrycznych i  ciemna plama powinna zniknąć, powinna zacząć pełgać, żarzyć się, jak wszystko tam w  dole. To będzie znaczyło, że wykonaliśmy zadanie. Śmierć, zniszczenie, wrzaski i  wycia, łoskot i  rumor walących się domów – nie dojdą naszych uszu. To będzie tak, jakby kto rozgrzebał patykiem wygasające ognisko. Spod popiołu wydostaną się nadwęglone gałązki, zatleją, zadymią i  zapłoną. To wszystko, co zobaczymy. Nasze bomby poszły punktualnie o  wpół do dziesiątej, ale nie były ostatnimi, jakie tego wieczora spadły na Turyn. Idąc kursem powrotnym, długo jeszcze widzieliśmy pomarańczowe i  magnezjowe błyski nad miastem, w  którym był Fiat i  pozostawiony przez zapomnienie kapelusz Józka Bujaka. 3. O  kilka mil od brzegu Na krótko przed świętami Bożego Narodzenia przyszła nominacja Górala na dowódcę dywizjonu. Ucieszyliśmy się serdecznie, a  Bujak pierwszy raz w  życiu wypił kieliszek whisky, potem jeszcze dwa, potem jeszcze kilka, potem duże piwo, potem znów whisky – i  w ogóle – nic; jakby wodę żłopał. Rozczarowaliśmy się. Żadnej pociechy nie ma z  tego chłopca... Za to Koza i  Pryszczyk zdemolowali Corner House i  Góral musiał ich obu zamknąć zaraz na początku swego urzędowania. Zygmunta brzuch bolał, więc pił dla poratowania zdrowia, ja zaś jako nowy skipper „L – jak Lucy” też musiałem dawać dobry przykład. Potem kazali nam pojechać na urlop (w grudniu, psiakrew!), więc pożyczyliśmy od dobrych kolegów po parę funtów i  wybraliśmy się z  Zygmuntem do Londynu. Potem były święta – już czwarte nie w  Polsce, daleko od najdroższych. Święta, których zawsze się boję: jak je przeżyję z  tymi myślami, z  tymi wspomnieniami, z  pytaniem, co się tam dzieje?... Ciężkie były i  w tym roku. Bardzo ciężkie... No i  wróciliśmy na stację. Był zimny, wilgotny wieczór. Wszystkie wiatry urwały się Panu Bogu i  goniły po lotnisku. Łomotały po dachach, rozbijały się o  szyby, huczały w  kominkach, trzaskały drzwiami to z  tej, to z  tamtej strony. Coraz to inny przylatywał z  chmur, pędząc przed sobą falę dżdżu albo siekąc mokrym śniegiem. Jeszcze nie zdążył się wyładować, gdy inny wpadał na niego z  boku, walił nim o  węgły budynków, wpędzał go w  zaułki i  do przedsionków, nabijał nim przewody kominowe i  wytaczał się na lotnisko, żeby z  całym impetem wyrżnąć o  hangary i  baraki. W kasynie wiało jak diabli, portiery przy oknach wypinały się i  falowały, dym buchał z  paleniska, a  światła żarówek przygasały, jakby cały dom przymykał oczy ze strachu. Ktoś pisał list w  kącie przy biurku, dwaj drzemali w  fotelach, jakiś „nowy” czytał gazetę. Zresztą było pusto, nudno i  smutno. Przygnębiła nas ta atmosfera. – Życie jest cholerne – westchnął Zygmunt. Zgodziłem się z  nim w  zupełności i  zamówiłem dwie podwójne whisky, bo do kolacji było jeszcze półtorej godziny. Wtem przyszedł Kędzierzawy. Powitaliśmy go z  ulgą: nareszcie ktoś, od kogo można się dowiedzieć, co słychać. Kelner bez pytania dodał trzecią szklankę, a  Zygmunt „zagaił” otwartą papierośnicą: – Chesterfielda? Kazik usiadł, golnął whisky, wziął papierosa, zapalił i  spojrzał na nas uważnie. – O  Bujaku wiecie? – No? – uśmiechnął się Zygmunt zachęcająco. Kędzierzawy niechętnie odwrócił głowę. – Utonął – powiedział krótko. Powiedział tak, że nie mogło być wątpliwości co do znaczenia tego słowa. Jak nożem pchnął: utonął! Ale Zygmunt nie uwierzył. – Nie gadaj głupstw! Kazik spojrzał na niego uważnie i  potrząsnął głową. – Dwudziestego szóstego – powiedział dobitnie. – W  drugie święto. Wracali z  Hamburga... – Kto jeszcze? – zapytałem siląc się na zwykły ton. – Tylko on jeden – odrzekł Kazik. – Polecieli z  Góralem – taka zbierana załoga. Lejba, sierżant Reszke, Pryszczyk i  Bujak. Tamtych uratowali, już są tutaj. A  Bujak... – Góral jest? – przerwałem. – Pojechał na jakąś odprawę. Ale jest Pryszczyk. W  izbie chorych. Wstaliśmy obaj z  Zygmuntem. – Nie spóźnijcie się na kolację – powiedział Kędzierzawy. – Będą kotlety wieprzowe. Szliśmy przez wicher i  deszcz ze śniegiem, zacinający w  ciemności na rozmokłych trawnikach i  ścieżkach. Zygmunt pomrukiwał przekleństwa: – Żeby to jasna... Na urlop, psiakrew, wyjechać nie można, bo zaraz się coś takiego stanie... – Głupi dowcip – powiedziałem rozdrażniony. – Pewnie, że głupi. Może mam jeszcze dobre dowcipy, robić, kiedy ten biedak nie wrócił? Wzruszyłem ramionami. Jakiś samochód ogarnął nas światłem, podjechał do skraju drogi, zwolnił, stanął. Usłyszałem głos Górala: – Herbert? Wsiedliśmy i  już razem podjechaliśmy do izby chorych. Góral opowiadał po drodze: – Weszliśmy w  taką pogodę, jak wtedy, w  tym locie na Wilhelmshaven; pamiętacie tę burzę elektryczną? Tylko że tym razem jeszcze na dodatek obmarzaliśmy w  chmurach. Radio, naturalnie, przestało działać, a  nie było Kozy, żeby je zaczarował, tylko taki młody sierżant – Reszke. Potem jeszcze prawy silnik zaczął nawalać, więc zawróciliśmy, żeby po drodze spuścić bomby na jakiś inny cel. Traciliśmy wysokość, a  oblodzenie wzrastało, bo lecieliśmy ciągle w  chmurach. Nie wiem, gdzie tam te bomby spadły. Lejba mówił, że na Bremenhaven, ale to tylko teoretycznie, bośmy je rzucili przez chmury. Nad Holandią mieliśmy jeszcze dziesięć tysięcy stóp, ale nad morzem oblodziło nas tak, że już w  połowie drogi wiedziałem, że nie dociągnę. Radio się jakoś uspokoiło. Nadawaliśmy SOS i  ciągnęliśmy: na trzy tysiące, na dwa, na tysiąc... Wyszliśmy z  chmur na wysokości ośmiuset stóp. Wtedy zaczęliśmy wyrzucać z  maszyny wszystko, co było można, oprócz dinghy oczywiście. Niewiele to pomogło. Trzydzieści mil przed brzegiem mieliśmy już tylko sto pięćdziesiąt stóp. Wtedy wyrzuciliśmy radio. Deszcz lał i  marzł na skrzydłach, na śmigłach, na szybach. Przez boczne okna widać było dużą falę, jak przewalała się ciężko pod nami, niosąc na szczycie wielki grzebień piany. Brrr!... Od samego widoku dreszcze mną trzęsły. Do tego wiatr: czterdzieści mil na godzinę. Wszyscy wiedzieli, że będziemy wodowali. Nikt nic nie mówił. Bujak przeszedł do kabiny nawigacyjnej i  czekaliśmy... Samochód zatrzymał się i  Góral przerwał opowiadanie. Wysiedliśmy i  potykając się w  ciemności, namacaliśmy drzwi. Zimna sień, schody ledwie widoczne w  martwym świetle niebieskiej żarówki, mdły zapach jodoformu... Powiało smętkiem, bolesnym wyczekiwaniem, nudą szpitalnych godzin. Szliśmy wolno na górę; ja na końcu, walcząc z  chęcią ucieczki od tego zapachu, od tej ciszy, nudy i  od tego, o  czym miałem dowiedzieć się jeszcze. Życie naprawdę jest cholerne – pomyślałem. – Nie ma rady: trzeba przez to przejść... Góral minął dwoje drzwi i  otworzył trzecie. Buchnęło ciepłem i  światłem. Z  głośnika radiowego sypały się brawa i  śmiechy: trywialny, zdarty jak podeszwa, płaski głos śpiewał idiotyczną piosenkę w  koncercie „For the Forces”.49 Pryszczyk, ubrany w  barchanową pidżamę w  różowe paski, królował na środkowym łóżku, obłożony ilustrowanymi tygodnikami, pomiędzy Basią świetliczanką a  Kozą, którzy siedzieli na pustych łóżkach sąsiednich. Wszyscy troje byli uśmiechnięci, rozbawieni, wcale nie w  takim nastroju, w  jakim spodziewałem się ich zastać. Dopiero na nasz widok Pryszczyk przywdział powagę na piegowatą twarz i  jakby opuścił nieco nos, zadarty przedtem jak zwykle. Basia poprawiła nafiołczone włosy, zebrała na tacę jakieś filiżanki i  talerze i  niechętnie zabierała się do wyjścia mówiąc, że ma coś tam bardzo pilnego do załatwienia. Koza przywitał się z  nami w  milczeniu i  wyłączywszy radio, usunął się w  nogi Pryszczykowego łóżka. Spoglądali po sobie i  po nas zmieszani jak uczniacy, którym przerwano zabawę i  kazano odrobić nudną lekcję. Zawisło między nami nieszczere, niezręczne poczucie jakiejś winy, nie wiadomo wobec kogo popełnionej. Pewnie myśleliśmy wszyscy o  Bujaku, ale nie sposób było od tego zacząć, więc ja, zwracając się do świetliczanki, spytałem, jak się Pryszczyk sprawuje. – O, bardzo dobrze, panie kapitanie – powiedziała gorliwie. – Tylko już chce wstawać. – Bo mi nic w  ogóle nie jest – wtrącił Pryszczyk. – A  jak urlop, panie kapitanie? – Dobrze, dziękuję. I znów milczenie. – Palić tu można? – spytał Zygmunt. Pryszczyk rzucił się do stolika przy łóżku. – Jakie pan kapitan ma życzenie: Kamele? Tureckie? Kanadyjskie? Zygmunt uśmiechnął się. – Któż to was tak zaopatruje? Pryszczyk się zaczerwienił, spojrzał zerem w  stronę świetliczanki, zamrugał i  rzekł: – Nic podobnego, panie kapitanie, nikt mnie nie zapatruje, tylko jedna siostra mi w  śpitalu dała. Mercedes się nazywa na imię... Jak pragnę Boga, Mercedes! No? Co ludzie nie wymyślą! Kobita żeby się nazywała jak wóz! – Jak to jak wóz? – spytała świetliczanka. – No, Mercedes. Także samo, jakby pannie Basi było na imię Opel albo Szewroleta. Panna Basia poczuła się widocznie dotknięta, bo energicznie chwyciła odstawioną już tacę i  kołysząc obfitymi biodrami, poszła załatwiać owe pilne sprawy. Pryszczyk westchnął i  pokręcił głową. – Ciemna masa – powiedział na pół do siebie. – Jakże to było z  Bujakiem? – zapytał wreszcie Zygmunt tonem sztucznie konwersacyjnym. Pryszczyk nabrał oddechu, ale spostrzegł się w  porę, że pytanie było skierowane raczej do Górala niż do niego, więc tylko wydął policzki i  wydmuchnął powietrze przed siebie jak przy ciężkim westchnieniu. Góral zaś podjął opowiadanie w  tym miejscu, w  którym poprzednio je przerwał. Mówił z  początku rzeczowo, chłodno, jak o  czymś, co zdarzyło się dawno i  co nie dotyczyło nas blisko. Dopiero po kilku pierwszych zdaniach – może w  miarę jak groźny, ponury obraz tej nocy uplastycznił się w  jego pamięci – wypadł z  tonu obojętnej relacji. Może zresztą szum wiatru, który rozszalał się znowu za oknami i  siekł ulewnym deszczem w  szyby, uprzytomnił mu tamtą noc? A  może po prostu nie potrafił w  ten sposób mówić o  tych przeżyciach, które przecież musiały wrazić mu się w  pamięć nie tylko jako obraz i  dźwięk, lecz również jako strach, wysiłek, cierpienie, żal i  – bo ja wiem zresztą co jeszcze? Niewiele tym uczuciom poświęcał uwagi, mówił raczej o  faktach: – Nie wiem, ile czasu upłynęło od chwili, w  której wyrzuciliśmy radio. Może z  dziesięć minut. Maszyna już przestawała słuchać sterów, więc trzeba było siadać. Udało mi się osadzić ją na grzbiecie dużej fali tak, że nawet nie było silnego wstrząsu. Lejba od razu wyrzucił dinghy i  wylazł na skrzydło, za nim Bujak i  Reszke, a  ja na końcu. Maszyna się trzymała i  nie tonęła, ale w  deszczu i  ciemności trudno było dostrzec cokolwiek, a  szum wiatru i  morza zagłuszał słowa. Zobaczyłem jednak dinghy tuż przy kadłubie za skrzydłem i  widziałem, że dwaj z  załogi już w  niej siedzą. Chciałem podejść i  przeskoczyć do nich, gdy przyszła ogromna fala i  zmyła mnie w  morze. Pryszczyk zdążył chwycić za sznury, kiedy dinghy niesiona tą falą przepływała obok niego. Zanim ja zdołałem do niej dopłynąć, była już z  piętnaście jardów za ogonem maszyny. Wciągnęli mnie i  dopiero wtedy okazało się, że nie ma Bujaka... – Cośmy się go nawołali! – wtrącił Pryszczyk. – I  świeciliśmy po morzu, i  szukaliśmy, ale gdzie! – Samolot tonął – mówił dalej Góral, patrząc teraz pomiędzy mnie i  Zygmunta, jakby gdzieś daleko w  ciemności, poza jasnymi ścianami tego pokoju, dostrzegał jeszcze sylwetkę maszyny coraz bardziej pogrążającej się we wzburzonych falach. – Samolot tonął i  było bardzo ciemno, a  nas znosiło coraz dalej z  wiatrem. Stwierdziliśmy według mojego kompasu, że na południe. W  dinghy było pełno wody. Lodowatej wody. Wiatr też był lodowaty, północny, a  my przemoczeni. Zdawało mi się, że nie może być już zimniej: trząsłem się, dygotałem, szczęki bolały mnie od skurczu mięśni, ręce i  nogi zdawały się obumierać, ziąb obejmował całe ciało i  przenikał aż do wnętrzności. Ale po chwili zrobiło mi się jeszcze zimniej. Nie potrafię wam powiedzieć – jak. Podobnie czuli się wszyscy. Na domiar złego zaczęliśmy chorować wskutek kołysania na falach. Było mi tak niedobrze, iż to, że Bujak utonął, zaledwie dochodziło do mojej świadomości. Człowiek w  takiej sytuacji troszczy się przede wszystkim o  siebie i  – jeżeli tak można powiedzieć – współczuje sobie samemu. W  najlepszym razie tym, których ma obok, blisko. A  Bujak... Cóż chcecie? On już pewno nie żył... Nie cierpiał. Nie było mu tak straszliwie zimno i  nie rzygał... Zastanowił się chwilę, a  potem jakby powziął jakąś decyzję, dodał: – To doprawdy niesłychane, do jakiego stopnia człowiek zależy od własnego przewodu pokarmowego. Silna wola, moralność, wiara, wszystkie uczucia ludzkie nie mają żadnego znaczenia wobec wymiotów. Myślę, że śmierć tego biedaka nikogo z  nas wówczas nie dotknęła. Nikt z  nas nie myślał o  nim, nie troszczył się o  niego szczerze, póki nie ustało to straszliwe kołysanie, wywracające trzewia, miotające nami tak, że musieliśmy trzymać się jeden drugiego, aby nie wypaść z  dinghy. No i  – jak wam mówiłem – było coraz zimniej. Coraz zimniej... Skurczył się cały na wspomnienie tego zimna, a  Pryszczyk podciągnął pod brodę koce, jakby lodowaty, mokry ziąb morskiego wichru owej grudniowej nocy jeszcze teraz przejął go dreszczem. – Koło północy, w  cztery godziny po wodowaniu, usłyszeliśmy warkot samolotu. Miałem w  bucie pistolet Vereya, więc strzeliłem rakietę. Ale nie dostrzegli nas i  wkrótce warkot się oddalił. Marzliśmy i  kołysaliśmy się dalej, aż do świtu. Wtedy zobaczyliśmy brzeg, daleko na południu. Naturalnie przypuszczaliśmy, że to brzeg francuski. Ale brzeg – rozumiecie? – brzeg to było coś tak pożądanego, tak upragnionego, że niewola niemiecka na nim wydawała się drobnostką; nie liczyła się. Zaczęliśmy wiosłować. Wiatr gnał nas w  tamtą stronę. Nadzieja – nie: pewność, że staniemy na lądzie, dodawała nam sił. Zjedliśmy „żelazną” porcję żywności i  wiosłowaliśmy, czym kto mógł. W  południe, gdy byliśmy w  odległości trzech mil od brzegu, Lejba nagle narobił wrzasku: „Stać! Stać, bo nam dinghy przedziurawi!” Okazało się, że dopłynęliśmy do przegrody przeciw okrętom podwodnym. Tworzyły ją zakotwiczone boje, połączone łańcuchami, w  których tkwiły ogromne kolce żelazne. Trzeba było ominąć tę przeszkodę, co nas kosztowało wiele wysiłku, bo musieliśmy płynąć wzdłuż barażu, a  wiatr pchał nas prostopadle do kolczastych łańcuchów. Rzeczywiście mogły rozedrzeć gumową dinghy, a  wtedy... wątpię, czy zdołalibyśmy się uratować. Po upływie półgodziny znaleźliśmy przerwę i  skierowaliśmy się znów ku brzegowi. Ale teraz jakoś bardzo wolno posuwaliśmy się naprzód. Co prawda, byliśmy już bardzo zmęczeni. Nie to jednak było przyczyną, że dinghy w  końcu zupełnie przestała zbliżać się do tego wymarzonego brzegu, choć i  wiatr nam pomagał. Zaczął się odpływ. – O  rany. – westchnął Koza. Pryszczyk spojrzał na niego z  wyższością, a  Góral uśmiechnął się przelotnie. – Wiesz – zwrócił się do mnie – wtedy przyszło mi na myśl, że przecież zawsze na filmie i  w awanturniczej powieści – jak brzeg jest tak blisko, to już happy end. Powinny być jakieś łodzie rybackie, ludzie i  tak dalej. Byliśmy nastawieni według tej reguły, a  tu nic podobnego. Dwie mile to okazuje się kawał drogi. Łodzi ani śladu, a  ludzie – nie, o  dwie mile od lądu, ze wzburzonego morza nie widać ludzi. Ten ląd wydał się nam skalistą pustynią. Przestaliśmy wierzyć, że tam jest ktokolwiek. O  dwie mile od lądu można utonąć równie dobrze, jak o  dwieście mil. Równie bez świadków, nawet w  biały dzień. Strząsnął popiół z  papierosa i  przez chwilę śledził wzrokiem błękitną smużkę dymu, która drgała lekko i  rozpierzchała się na cienkie, pokręcone pasemka nad kloszem stojącej lampy. – Strasznie słaby jest człowiek – powiedział Koza. I  tyle może wytrzymać! Pryszczyk przytaknął z  przejęciem: – Wiadomo! – Odpływ znosił nas znów na tę kolczastą przegrodę – mówił dalej Góral – i  trzeba było wytężyć siły, żeby dowiosłować do przerwy, którą wpłynęliśmy przed godziną. Wyrzuciło nas znów na pełne morze i  – choć dwóch z  nas ciągle wiosłowało – oddalaliśmy się od brzegu coraz bardziej. Reszke, najwyższy z  nas, stał podtrzymywany przez Lejbę i  machał tarczą sygnałową, kiedy nas wynosiło na grzbiety fal. Ale to nie pomagało. Gdyby nie słońce i  nie Pryszczyk, pewnie by nas diabli wzięli... Spojrzeliśmy na Pryszczyka, który poczerwieniał z  zadowolenia i  usiłował robić obojętną czy też skromną minę, osiągając ten efekt przez zaciskanie ust i  zezowanie w  kierunku czubka własnego nosa. – Powiedzże, coś wymyślił – zachęcił go Koza. Pryszczyk łypnął na nas, podrapał się za uchem i  zwracając się jak zwykle do któregoś z  nas dwóch, to jest do Zygmunta lub do mnie, jak zwykle zaczął: – Nic podobnego, panie kapitanie; nic w  ogóle nie wymyśliłem, tylko właśnie, jak pan kapitan powiedział, słońce wyszło, to myślę: będziem zajączki puszczać. – Zajączki? – spytał Zygmunt. – No tak, bośmy kornebif wtrząchli i  puszki się nam zostali. Spojrzeliśmy z  Zygmuntem na siebie trochę bezradnie. Cornedbeef – słońce – zajączki?... – Jakżeście to robili z  tymi zajączkami? – zainterpelowaliśmy razem. W spojrzeniu Pryszczyka zabłysło podejrzenie, że robimy z  niego wariata, ale przemógł widocznie tę obawę i  wyjaśnił cierpliwie: – Bo nikt lusterka nie miał, panie kapitanie. To nas dobiło; nikt nie miał lusterka! Ludzie! Koza przyszedł nam z  pomocą. – Pan kapitan wie, co to są zajączki? – zapytał Zygmunta. Zygmunt zrejterował za mnie: – Herbert wie na pewno; ja nie jestem myśliwy. Koza się uśmiechnął. – Zajączki to są odbicia słońca w  lusterku – wyjaśnił. – No, przecie mówię – wtrącił się Pryszczyk. – Tylko nikt nie miał lusterka, więc, mówię, wezmę te puszkie blaszane po kornebif te i  tyż będzie. I  zaczełem świecić do tego brzegu. Z  godzinę świeciłem, zaczem zobaczyli. Już byliśmy – gdzie! – od lądu... Ale – patrzeć – świecą do nas. I  zara pan porucznik zaznacza, że lajfbot płynie, a  Reszke mówi, powiada: „Morsem spicz50 do nas ten lajfbot51 trzyma”. Że, powiada, „koming for reskiu”.52 I  faktycznie przyjechała motorówka, ale co dalej, to już nie wiem, bo podobnież zemglałem, a  także samo Reszkie i  pan porucznik, tylko pan kapitan nie. – Dalej było bardzo „pochyło” – podjął Góral. – Wprawdzie, jak tylko z  łodzi ratunkowej odpowiedziano na nasze sygnały, okazało się, że – wbrew poprzednim przypuszczeniom – jesteśmy u  brzegów Anglii, a  nie Francji, ale byliśmy tak przemarznięci, że „duch z  nas ulatywał”. Żeby go zatrzymać, poczciwi marynarze brytyjscy, nasi zbawcy, wleli każdemu do gardła po szklance rumu, a  potem zaczęli nas rozcierać. Mało mi skóry nie zdarli, a  przecież ze mną mieli jeszcze najmniej roboty. Reszke dostał drugą szklankę rumu i  dopiero wtedy zaczął dawać znaki życia. Lejba wprawdzie oprzytomniał prędko, ale trząsł się jeszcze po gorącej kąpieli w  szpitalu, dokąd nas zawieźli po wylądowaniu. No a  Pryszczyk wyżłopał trzy szklanice i  zdawało się, że nawet to nie skłoni jego ducha do pozostania w  ziemskiej powłoce. Ta ziemska powłoka w  łodzi była sinofioletowa, więc tarli ją bez ustanku, ale to nic nie pomagało. Tarli go nadal na brzegu, w  strażnicy ratunkowej i  nic: jak był fioletowy, tak został. Ułożyli go w  sanitarce razem z  nami i  powieźli nas do tego szpitala. W  drodze nikt go nie tarł, ale widocznie ta trzecia szklanka zaczęła działać, bo Pryszczyk z  fioletu zaczął przechodzić w  purpurę, potem w  różowość i  wreszcie o  własnych siłach usiadł na noszach. Humor miał też różowy, czemu nie można się dziwić. Ale szpitala nie zdemolował; przeciwnie: zachował się tam tak po rycersku, że wszystkie siostry „pogrążył”, jak powiada Sienkiewicz. No a  Mercedes... – To ta od papierosów? – wtrącił Zygmunt. – Rozumiem... Pryszczyk niespokojnie obrzucił wzrokiem izbę i  stwierdziwszy – jak się zdaje – nieobecność świetliczanki chrząknął, przygładził sterczące włosy nad czołem, po czym – znanym już sposobem przywdziawszy na twarz maskę skromności – wyjaśnił: – Nic podobnego, panie kapitanie, tylko faktycznie ta dana Mercedes jak mnie zobaczyła, to jeszcze z  drugą chciały mnie na wózek sadzać, że do windy mnie zawiezą. No to ja mówię: „O pardą, miss, not mi, bat aj”. Sam ją na ten wózek posadziłem i  zapycham z  nią w  gaciach przez korytarz. Trochę mi się nogi po tem rumie pętały, więc siostra pietra miała, ale owszem, legurałnie ją dowiozłem, tylkośmy jednego saniteta przejechali na zakręcie. Jeszcze po te drugie chciałem się nazad z  powrotem wrócić, ale mi nie dała, bo, powiada, że to jest against regulation.53 Uśmiechnąłem się. Pryszczyk zawsze był rycerski dla dam i  nie wątpię, że spora część famy, jaka nas tu w  tym względzie otacza, jest jego zasługą. Ale w  tej chwili myśl moja wróciła do Bujaka. Co się z  nim działo w  ciągu tych sekund czy minut, podczas których tamci, spychani wiatrem, oddalali się w  gumowej łódce? Jak ginął? Czy bardzo cierpiał? Ile przeżył rozpaczy i  zgrozy w  tę ciemną noc, kostniejąc w  lodowatej wodzie, zalewany przez fale, samotny, zachłyśnięty krzykiem o  ratunek? Czy rozumiał, co zaszło, czy też przypuszczał, że tamci z  tchórzostwa pozostawili go samego, troszcząc się tylko o  siebie? Przed oczyma stanęła mi jego młoda twarz; otwarta, jasna, pogodna twarz dzielnego chłopca, który ufał ludziom, odważnie zaglądał śmierci w  oczy i  wierzył, że na pewno wróci do Polski. To musiał być jeden z  ostatnich jego lotów bojowych, bo zaczęli je razem z  Góralem, a  Góralowi pozostał teraz tylko jeden do odbycia. Potem mieli obaj przejść do innej, ziemnej służby w  lotnictwie: do operation, do szkolenia, do sztabu – przynajmniej na pół roku albo na rok. Tamten nie zdążył. Nie ma go już. A  ci, którzy uratowali się z  tej przygody – nawet Pryszczyk, ba – nawet Góral! – już przeszli do porządku nad jego śmiercią. Nie odpowiedzieli na pytanie: „Jak to było z  Bujakiem?”; opowiadali o  własnych cierpieniach i  doznaniach, o  własnym ratunku, o  swoim zwycięstwie nad losem, o  sobie, nie o  nim. Jego własna załoga, my wszyscy, wspomnimy go może jeszcze parę razy i  przyjdzie nowy przedni strzelec na „L – jak Lucy”, a  Bujak utonie w  pamięci, jak utonął w  tym czarnym, wzburzonym morzu o  kilka mil od brzegu. Na próżno powtarzałem sobie, że taka już jest kolej rzeczy; że nasz smutek nic by mu nie pomógł; że w  lotnictwie żal po poległych może być głęboki, ale musi być krótki; że inaczej nie starczyłoby nam sił do dalszej wałki... W  tej chwili Góral, Koza i  Pryszczyk wydali mi się płascy, bezduszni, obojętni, naprawdę bez serca! Oni już go odżałowali – jego, najlepszego z  nas wszystkich; może najbardziej wartościowego z  całego dywizjonu... Jeden tylko Zygmunt był przygnębiony. On jeden teraz zapewne myślał podobnie jak ja. – Chodźmy – powiedziałem nagle, zwracając się tylko do niego. Góral wstał razem z  nami. – Czas na kolację – powiedział, spoglądając na zegarek. To mnie zupełnie wyprowadziło z  równowagi. – A  tak – zgrzytnąłem zębami, hamując wybuch. I dodałem, akcentując każde słowo: – Będą kotlety wieprzowe, psiakrew! Zdaje się, że trzasnąłem drzwiami, nie pożegnawszy się z  nikim. Zbiegłem po schodach, wyszedłem przed barak i  – nie widząc nic w  ciemności – stanąłem, niepewny, w  którą mam iść stronę. Stałem tak dobrą chwilę, zapinając płaszcz, bo zimny wicher omal nie zerwał mi go z  ramion. Deszcz ustał, gwiazdy świeciły tu i  ówdzie między rozpędzonymi chmurami. Usłyszałem gdzieś blisko buczenie rozrusznika w  samochodzie. Prawda, przyjechaliśmy przecież z  Góralem... Wtem ktoś za mną zaświecił latarką i  poczułem dłoń na ramieniu. – To ty, Herbert? – spytał Góral. Nie odpowiedziałem i  ruszyłem przed siebie. Ale on ujął mnie pod ramię. – Przestań, stary – powiedział zmienionym głosem. – Mnie było jeszcze gorzej: on utonął może o  parę metrów ode mnie. Ja go nie znalazłem. Ja mu nie zdołałem pomóc, rozumiesz?... Wiatr zawył przeciągle. Zdawało mi się, że w  tym wyciu słyszę szloch. Poszliśmy na te kotlety. 4. Missing54 Od czasu ostatniej wyprawy na Hamburg, zakończonej przymusowym wodowaniem na Morzu Północnym u  wybrzeży Norfolk, Góral przestał latać. Przez pewien czas nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi, zwłaszcza że zmiany w  składzie załóg, zmniejszonych do pięciu ludzi w  każdej, wypadły tak, iż Góral właściwie swojej załogi nie miał. My dostaliśmy na miejsce Bujaka porucznika B., popularnie zwanego Lejbą. Pełnił on w  tym nowym składzie funkcje przedniego strzelca i  drugiego pilota. Ucieszyliśmy się wszyscy z  tego towarzysza, bo mógł się nam – jako starej załodze – dostać jakiś świeżo wyszkolony fresher,55 co zawsze przez pewien czas utrudnia pracę w  powietrzu, póki „nowy” nie nauczy się zwyczajów, nie oswoi się ze sprzętem, nie nabierze rutyny i  nie opanuje nerwów, dostrajając się do reszty. Bywa i  tak, że fresher w  ogóle nie może zgrać się z  załogą. Uniknęliśmy tej klęski: Lejba nie był nigdy pilotem wytrawnym, asem; ale latał już dobre kilka lat przed, wojną w  Pułku Krakowskim; był spokojny, nawet flegmatyczny, a  poza nigdy nie ugaszonym pragnieniem piwa (które lał w  siebie przy każdej okazji, i  bez okazji, skąd owo przezwisko – Lejba) oraz poza nieposkromionym apetytem – odznaczał się również znakomitym wzrokiem, jak nasz dawny przedni strzelec, nieodżałowany Bujak. Dzięki temu jastrzębiemu wzrokowi Lejba wypatrzył kilka niemieckich okrętów podwodnych i  przyczynił się do ich zatopienia, kiedy nasz dywizjon „odpoczywał” w  sierpniu roku ubiegłego w  Coastal Command. Jakkolwiek Lejba ma wzrok jastrzębi, z  reszty do jastrzębia podobny nie jest. Już prędzej do pączka w  maśle; do pączka ozdobionego przystrzyżonymi krótko wąsikami. Lejba wierzy w  tradycję, ma zaufanie do uczciwej polityki brytyjskiej i  nie wątpi, że wygramy wojnę i  pokój wraz z  Anglikami. Do latania odnosi się mniej więcej obojętnie: trzeba? – poleci; nie trzeba? – to nie. Ani go to ziębi, ani grzeje. Zrobiliśmy z  nim Boulogne, St. Omer i  jeszcze dwa cele w  Holandii, po czym kilkakrotnie lataliśmy na minowanie. Jakoś szczęśliwie wszystkie załogi wracały z  tych wypraw. Co prawda, nie były to wyprawy dalekie i  niebezpieczne. Góral w  żadnej z  nich nie wziął udziału! Jako dowódca dywizjonu miał oczywiście prawo lecieć lub nie. Miał za sobą tyle i  takich wypraw, że nikt go nie mógł posądzać o  oszczędzanie siebie kosztem innych. Ale przecież w  końcu zaczęto robić uwagi na ten temat. Stacja lotnicza, położona gdzieś na uboczu, daleko od większego miasta, prędzej czy później staje się partykularzem, podwórkiem, na którym z  domysłów lub niewinnych nawet uwag powstają plotki jak w  małym prowincjonalnym miasteczku. Nie wszyscy „skrzydlaci bohaterowie” myślą ciągle wyłącznie o  walce z  wrogiem i  wyzwoleniu ojczyzny. Większość z  nas między jedną a  drugą wyprawą nudzi się śmiertelnie. Każdy ma swoje zgryzoty, humory, okresy depresji. Wbrew temu, co sobie wyobrażają ludzie postronni, którzy o  nas wiedzą zaledwie tyle, ile podają komunikaty Air Ministry lub bujdy ogłaszane w  gazetach przez jakiegoś bubka mianującego się pompatycznie „wojennym korespondentem lotniczym”, nie trwamy w  nieustannym uniesieniu bojowym. Jesteśmy ludźmi; w  wielu wypadkach bardzo przeciętnymi ludźmi, jeśli chodzi o  intelekt, o  zamiłowania, zainteresowania, o  wszystko to, co stanowi życie codzienne. Ta codzienność – na szczęście zresztą – to nie same tylko emocje, przygody i  bohaterskie czyny. Na szczęście, bo nikt by tego nie wytrzymał. Jeden ze współczesnych naszych poetów zauważył słusznie, że „ojczyzna składa się także z  kiełbasy”. „Kiełbasa” w  naszym życiu odgrywa rolę większą (nie twierdzę, że ważniejszą) i  zajmuje więcej czasu, niż się przypuszcza. Jest to równie zrozumiałe i  naturalne jak fakt, że róża oprócz kwiatów ma również korzenie, łodygę i  liście. A  także – kolce... Więc gdy Góral nie poleciał znów na Rouen, ktoś zrobił złośliwą uwagę, że od czasu wyprawy na St. Nazaire Góral dowodzi dywizjonem, a  Góralem – Lordówna. Aluzja była przejrzysta: po powrocie z  bombardowania tego portu Góral się zaręczył. Lucy, która miała wyjechać na Bliski Wschód, została w  Anglii, nadal patronując dywizjonowi jako chrzestna matka, a  ślub miał się odbyć wkrótce. – Ona mu nie pozwala latać – szeptali jedni. – Ale gdzie tam! – mówili najwytrwalsi wielbiciele Lucy. – To on się rozmyślił: ślub ma być, jak skończy loty operacyjne, a  został mu tylko jeden. Zobaczycie, że się to rozchwieje. Na następną wyprawę – tym razem na La Palisse – Góral znów nie poleciał. Wszystkie załogi wróciły i  – zrodził się nowy pogląd. – Jasna rzecz: nie lata, żeby jak najdłużej utrzymać się przy dowodzeniu dywizjonem. Cóż chcecie? Nie pójdzie przecież wyżej bez kilkumiesięcznego stażu na tym stanowisku; a  jak odbębni ten jeden lot, co mu został, musi ustąpić komu innemu. Stara się, jak może. To ostatnie było niewątpliwie prawdą: Góral „starał się”. Był dobrym dowódcą; lepszym, niż można się było lego po nim spodziewać, gdy się go znało dawniej, jeszcze w  pułku. Pamiętałem go dobrze z  owych czasów. Dowodził ostatnio plutonem łącznikowym samolotów R-XIII. To były graty równie nieprzydatne w  nowoczesnej wojnie, jak lance i  szable przeciw czołgom. Dowodzenie tymi plutonami i  eskadrami łącznikowymi nie dawało ani pola do popisu, ani satysfakcji osobistej. Każdy zdawał sobie sprawę, że R-XIII jest samolotem, który może służyć tylko do fikcyjnego powiększania siły naszego lotnictwa na wykazach i  zestawieniach. Że właściwie nie liczy się naprawdę. Że to, czego można z  nim dokonać podczas ćwiczeń i  manewrów, nie będzie możliwe w  warunkach wojennych. Nikt z  nas nie traktował serio plutonów łącznikowych i  Góral nie traktował serio swojego dowodzenia takim plutonem. Zapewne dlatego nie „starał się”. Nie miał też opinii wybitnego oficera i  dowódcy, co nie znaczy jednak, żeby był gorszy niż inni. Nie wiem, jak się spisywał podczas kampanii wrześniowej w  Polsce. Jakoś nie spotkałem go wtedy. Ale przypuszczam, że robił, co mógł, jak każdy z  nas. Niewiele zapewne mógł zdziałać ze swymi łącznikówkami o  prędkości stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, uzbrojonymi w  jeden karabin maszynowy, tylko dla obserwatora... Zawsze był dobrym kolegą, zawsze był gotów do zabawy, nie stronił od kieliszka i  od kart, a  zmienne szczęście w  grze wynagradzał mu los niezmiennym powodzeniem u  kobiet wszystkich kategorii. Żadna z  nich – o  ile wiem – nie zdołała go zająć na czas długi. Żadnej nie traktował na serio, podobnie jak nie przejmował się zbytnio swoim plutonem łącznikowym. Dopiero dowództwo eskadry, a  później dywizjonu bombowego tutaj potraktował inaczej. Dopiero sentyment, a  później miłość dla Lucy zmieniły go pod wieloma względami. Tak, to prawda: starał się. Wszyscy to widzieli, a  dywizjon pod jego dowództwem pracował sprawniej niż kiedykolwiek, osiągając bardzo dobre wyniki. Dostaliśmy jedną i  drugą pochwałę w  rozkazie angielskim; depeszę gratulacyjną od Air Ministry po Rouen i  słowa uznania od Bomber Command.56 Ponieważ wszystkie te cytacje szły do rozkazu dziennego w  redakcji Górala i  nie było w  nich ani słowa o  nim samym, postanowiliśmy z  Zygmuntem, że my udzielimy pochwały Góralowi. Któregoś dnia po lunchu przydybaliśmy go przy czarnej kawie w  palarni i  Zygmunt oświadczył: – No, mój kochany, co z  ciebie wyrosło! Łajza byłeś w  pułku i  w ogóle, a  tu – sam rozumiesz, tego... Jednym słowem muszę ci powiedzieć, że obaj z  Herbertem zadowoleni z  ciebie jesteśmy jak cholera! Góral trochę się zmieszał, ale widać było, że mu jest przyjemnie. Lejba, który drzemał obok nas w  fotelu nad wypróżnionym kuflem stoutu,57 ocknął się i  powiedział z  sennym uśmiechem: – Rzeczywiście. – Co rzeczywiście? – spytał Zygmunt podejrzliwie. – Rzeczywiście – wyjaśnił Lejba nie śpiesząc się – Staszek był łajza. Jeszcze gorsza ode mnie. – Już co to, to nie – odparł Zygmunt. – Drugiej takiej łajzy jak ty nie było w  całym lotnictwie. Tylko że tyś się nie zmienił. – Ja myślę... – zaczął Lejba, ale Zygmunt mu przerwał: – Źle robisz: nie myśl; to nie jest dla ciebie zajęcie. – Przestań – skrzywił się tamten. – Zawsze, jak tak prędko mówisz, to same niedorzeczności. Ja myślę, skąd w  nim taka zmiana... Mimo woli spojrzeliśmy obaj na Górala. Skąd w  nim ta zmiana? – No, wytłumacz się – zażądał Zygmunt z  miną prokuratora. – Geneza, rozumiesz, analiza psychologiczna, przesłanki, wnioski i  tam dalej. Więc? Góral ostrożnie odstawił filiżankę i  położył mi dłoń na ramieniu, jakby sprzymierzał się ze mną przeciw Zygmuntowi, co do którego nigdy nie można było mieć pewności, czy kpi, czy o  drogę pyta. – To jest, widzicie, tak – powiedział – jak na wycieczce narciarskiej. Jeździsz na nartach, Zygmunt? Zygmunt zmarszczywszy brwi popatrzył na niego od stóp do głów i  z powrotem. – Zwariowałeś?! Ja mam żonę, dzieci i  prawie sto kilo żywej wagi! – Nic nie szkodzi – odparł Góral z  pewnym roztargnieniem i  pomijając już uwagę Zygmunta, że „jak komu”, zwrócił się wprost do mnie: – Wiesz, jak to jest, kiedy idziesz w  szeregu na końcu: zostajesz w  tyle, dopędzasz; trochę cię irytuje, że tempo raz za wolne, raz za prędkie; ale w  gruncie rzeczy nie przejmujesz się; łajza jesteś, bo niech się martwi ten, co prowadzi. Śnieg ubity, droga przetarta: nie zabłądzisz i  nie ma co się wysilać. Ale niech ciebie postawią na czele, niech tobie każą prowadzić, wtedy zaczynasz pracować. Pracować za siebie i  za tę łajzę na końcu. Zygmunt spojrzał na mnie pytająco, ukazując odgiętym kciukiem w  stronę Lejby, ale jakoś zdołałem go powstrzymać. – I  żebyś zapadał w  śnieg nawet po kolana, idziesz wtedy inaczej, z  inną energią. Rezygnujesz z  wygody, męczysz się bardziej niż inni, ale ci z  tym dobrze. Czujesz, że warto. Wiesz, że na tobie polegają, „starasz się”. Bo ty wybierasz drogę, t  y nadajesz tempo, ty masz doprowadzić wszystkich do zjazdu, najlepiej jak potrafisz. Mówił z  przekonaniem, szczerze, tak jak myślał; tak jak się mówi, będąc pewnym, że mówi – się do przyjaciół. Lecz – nieświadomie zapewne – potwierdzał to, co krążyło dokoła niego, co kiełkowało w  domysłach, w  półsłówkach, w  półżartach; to, co zaczynało stawać się atmosferą otaczającą go w  dywizjonie. Po tej rozmowie, kiedy zostaliśmy tylko we dwóch, Zygmunt długo w  sobie coś ważył, a  w końcu, zgasiwszy obcasem niedopałek papierosa na dywanie, zagadnął: – Jak myślisz, stary, co to wszystko znaczy? Wiedziałem, co ma na myśli, ale udałem, że nie rozumiem, a  on nie zdecydował się jakoś na wyjaśnienie i  tak zostało to między nami nie rozstrzygnięte i  nie domówione, jak przeszkoda, o  którą potykaliśmy się obaj, ale której żaden z  nas nie mógł namacać w  ciemności. Sam starałem się rozwiązać to zagadnienie, ponieważ przewidywałem, że prędzej czy później zacznie ono nabrzmiewać i  puchnąć w  naszym ciasnym światku, jak wrzód, który powstaje z  drobnego zadraśnięcia, jeśli się go nie zauważy i  nie oczyści w  porę. Próbowałem spojrzeć na całą tę sprawę z  punktu widzenia innych kolegów: jak na przykład myślał o  tym Baca, który – być może – zostanie następnym dowódcą dywizjonu? Albo taki sobie zwyczajny Kaczor, Doggy czy Sweet-Franio? Hm... Sweet-Franio. Powiedział kiedyś w  przystępie szczerości, że jeżeli się komuś zdaje, że latanie w  nocy nad terytorium nieprzyjacielą jest zabawne, to niech sam popróbuje. Cholera, nie robota. Potem jeszcze jakiś matoł napisze, jak to dzielna załoga nic sobie nie robi z  artylerii i  z myśliwców, lecz w  patriotycznej ekstazie doznaje uczuć bardzo wspaniałych. A  o tym, jak wszyscy portkami trzęsą, ani słowa! Takiemu się zdaje, że my byśmy latali a  latali. I  jeszcze nas zachęca w  ślicznym wierszyku: „Za mało – powiada – bomb! Po nowy ładunek wróć!” A  wróć sam; zobacz, jak to jest po sześciu albo ośmiu godzinach takiego lotu! – Tak, Sweet-Franio mówił szczerze, ale to było w  okresie, kiedy lataliśmy noc w  noc i  kiedy mieliśmy duże straty. Natomiast kiedy indziej, po tygodniu niepogody i  bezczynności, dostał takiego splinu, że zrobił się po prostu nieznośny: wszystko go nudziło; nawet w  brydża już nie grał. Więcej – ten donżuan, pogromca serc niewieścich w  całym Newarku (pięć tysięcy mieszkańców!) – oświadczył, że już nawet „tego” ma dosyć. „Tego” i  w ogóle wszystkiego. Że życie jest głupie; idiotycznie głupie, puste i  nudne „jak flaki z  olejem”. Wszyscy zresztą byli wtedy rozklejeni, kłótliwi, posępni. Któregoś rana wyjrzało wreszcie słońce, ale i  to pomogło tylko niektórym. Do tych należał Zygmunt: wstał rześki, wykąpał się, wyszczotkował włosy, włożył świeżą koszulę, starannie zawiązał krawat, nawet buciki wyczyścił i  w lansadach podążył na śniadanie. W jadalni było jeszcze prawie pusto: dwaj czy trzej Anglicy jedli fasolę i  kiełbaski, a  pod oknem siedział Sweet-Franio nad stygnącą kawą. Zygmunt, przychylnie nastrojony do całego świata i  usposobiony towarzysko, skierował się pod okno. Energicznie odsunął krzesło, zatarł ręce i  rzekł: – Dzień dobry, Franiu. Smacznego. Ale Franiowi swobodny, żwawy ton Zygmunta wydał się zwyczajną prowokacją. Skrzywił się tedy niemiłosiernie, zasłonił uszy dłońmi i  tonem cierpiącej ofiary jęknął: – Ooodwal się, do ciężkiej choleeery, czego się czepiasz?... Tegoż dnia zapowiedziano na wieczór wyprawę i  nagle wszystkim się humor poprawił. Nawet Kaczor przestał zgrzytać zębami na Inspektorat, Rząd i  emigrację, które to instytucje – jak nas wielokrotnie informował – tuczą się jego, Kaczora (i naszą) sławą, podczas gdy on, Kaczor (i my) giniemy, bijąc się za wszystkich, co tu przyjechali. Nawet Doggy ogolił trzydniową brodę (żeby się Niemkom podobać na wypadek przymusowego lądowania – jak utrzymywał Zygmunt). Nawet Baca oderwał się od obliczeń, ile razy minął go już awans... Polecieli, zrębali coś tam w  Ruhrze i  wrócili wesoło, „jak stado skowronków” – według porównania zaczerpniętego z  najświeższego sonetu Kozy. A  przecież wyprawa nie należała do łatwych. Niewątpliwie każdy z  nich przeżył chwilę strachu; niejedna załoga myślała, że to już koniec... Ale narkotyk podziałał. Loty operacyjne są takim narkotykiem. Dla większości zapewne przykrym w  użyciu. Przeciwnym instynktowi samozachowawczemu. Zabójczym dla nerwów niektórych. Ale – po pewnym czasie – równie koniecznym, jak alkohol staje się konieczny dla nałogowego pijaka. Jeśli kto nie ma w  życiu innego nałogu, innej pasji o  równie wielkiej skali emocji jak lot bojowy – pasji, którą można przeciwstawić temu narkotykowi lub go nią zastąpić – jest zgubiony. Cóż mu bowiem zastąpi przeżycia walki lotniczej? Gdzie znajdzie ten dreszcz, którego się boi, ale który jest mu potrzebny? Który przeraża, ale i  pociąga? W  jakiej innej dziedzinie człowiek o  przeciętnych zdolnościach, który nie jest szczególnie utalentowany, nie posiada wiedzy specjalnej, nie jest ani artystą, ani wynalazcą, ani twórcą, ani złoczyńcą – znajdzie to, co mu daje lotnictwo w  czasie wojny? Jaka inna praca da mu poczucie takiej mocy, przyniesie mu taki rozgłos, zapewni mu prawo do takiej dumy? Wątpię, czy Merkury po powrocie do cywila sprzedawałby nadal szewioty, gdyby nie był zginął wraz z  „Genowefą”. Nie wierzę, by Sweet-Franio został po wojnie potulnym urzędnikiem którejś tam kategorii. Nie umiem sobie wyobrazić Kaczora w  roli nauczyciela arytmetyki albo Bacy jako właściciela hoteliku w  Limanowej. Co więcej, obawiam się, żaden z  nich po odbyciu lotów operacyjnych nie będzie czuł się dobrze jako oficer ewidencji personalnej czy też referent statystyczny w  Komendzie Uzupełnień w  Blackpoolu... Praca bojowa nie jest rozkoszą, ale ma pewien urok. Otacza ją nimb bohaterstwa wobec postronnych, bez względu na to, kto są ci postronni i  do jakiego stopnia zdają sobie sprawę z  jej istoty; bez względu na to, czy się na tym znają, czy nie. Jakkolwiek często irytują nas oficjalne i  nieoficjalne wypowiedzi na ten temat, zbyt natarczywe, zdumiewająco naiwne i  wygłaszane z  patosem, to jednak i  one odgrywają pewną rolę w  życiu wielu spośród nas. Nie wiem, czy ci, których najbardziej one złoszczą, nie byliby rozgoryczeni, jeśli zaprzestano by je wygłaszać. Większość z  nas drogo płaci za tę sławę, która otacza lotnictwo. Nie mówię już o  tych, którzy płacą ranami lub życiem, lecz o  tych właśnie „przeciętnych”, którzy fizycznie wychodzą cało, ale którym nie pozostaje w  życiu już nic więcej. O  tych, którzy doznali największych emocji i  bądź zostali znieczuleni na wszystko, co nie sięga tej skali, bądź też oczekują rekompensaty za poniesione trudy, cierpienia i  niebezpieczeństwa. Rekompensaty, której otrzymać nie mogą, bo każda wydaje się niedostateczna w  porównaniu z  tym, co dali sami. Ci są zapewne najnieszczęśliwsi. Zachodzi jeszcze pytanie – po co w  lakim razie pchać się do lotnictwa? Zygmunt powiada, że nikt nie pyta ćmy, po co się pcha do płomienia świecy, i  to jest najprostsze. Kaczor, kiedy go zaczepiłem w  tej sprawie, odrzekł ze złością, że „przecież ktoś musi latać i  bić się, jak ma być Polska; ponieważ inni nie chcą, to niech ich diabli biorą, a  my będziemy, bo co mamy robić?!” Lejba spytał: – Nie wszystko ci jedno? Tylko Góral powiedział: – Bo wiem, że żyję. Może teraz, kiedy mu pozostał do wykonania ostatni lot, uświadomił sobie, że pracy w  sztabie czy na innym ziemnym przydziale nie nazwałby „życiem”; że grozi mu oderwanie od dywizjonu, od latania, od tego narkotyku, którym żył i  którego ostatnią dawkę miał jeszcze przed sobą. Może dlatego zwlekał? Nagle przyszło mi na myśl, że przecież Góral właśnie znalazł coś, co powinno by zastąpić mu wszelkie narkotyki: Lucy! Poczułem, że cały gmach mego rozumowania zaczyna się chwiać: Lucy... To był czynnik, którego nie brałem w  rachubę. Czynnik nieobliczalny, niewymierny, ale w  tych okolicznościach może równie ważki jak dowodzenie dywizjonem... Czego chciała Lucy? Może istotnie ona jest przyczyną?... Po dłuższej przerwie w  lotach, która nastąpiła w  połowie stycznia, któregoś dnia rozeszła się w  kasynie wiadomość, że polecimy tej nocy gdzieś daleko. Może Hanower, może Norymberga albo Magdeburg. Góral przyszedł na podwieczorek w  dobrym nastroju, wesoły, podniecony, nie domyślając się zapewne wcale tego, co dojrzewało od dłuższego czasu wśród nas, co otaczało go, krążyło wokół niego, nachylało się nad nim, podglądało go, śledziło jego czyny, podchwytywało i  komentowało niemal każde jego słowo i  każdy ruch. – Jest list od Sztyfta – powiedział głośno, siadając przy stole na swoim zwykłym miejscu. Zapadła nagła cisza, zbyt długa jak na wiadomość od któregoś z  kolegów, o  którym wiedziano już, że żyje i  jest w  niewoli z  całą załogą. Wszyscy milczeli i  słychać było tylko szczęk widelców i  łyżek. Nie można było tego nie zauważyć. Góral rozejrzał się po sali i  dostrzegł, że co najmniej dwadzieścia par oczu spogląda w  jego stronę. – Coście tak zaniemówili? – zdziwił się. Zygmunt uratował sytuację. – Nie rób dramatycznych pauz, tylko gadaj, co oni tam piszą. – Piszą, że im brak czwartego do brydża – odparł Góral z  uśmiechem. – Paczki i  papierosy dostają, więc nie najgorzej im się powodzi, tylko nudzą się śmiertelnie. No, panowie, kto na ochotnika do nich na tego brydża? Nikt się nawet nie uśmiechnął. Milczenie trwało nadal, chłodne, obojętne, jak niewidzialna ściana odgradzająca dywizjon od dowódcy. Góral zapewne pierwszy raz w  życiu natknął się na coś takiego. Zderzył się z  tą ścianą i  nie mógł zrozumieć, co się stało. Wreszcie ktoś chrząknął, ktoś o  coś zapytał sąsiada i  zwykły gwar już miał ruszyć z  miejsca, gdy doszły mnie słowa wypowiedziane półgłosem za moimi plecami przy innym stole: – Przydałby się tam jeden brydżysta, co i  tak nie lata. Odwróciłem się, ale nie zdążyłem już zauważyć, kto to powiedział. Nie wiem, czy Góral dosłyszał to zdanie: siedział prawie naprzeciw mnie i  Zygmunta, o  parę miejsc dalej od drzwi i  właśnie gdy znów na niego spojrzałem, nalewał sobie herbatę. Wtem ręka mu drgnęła, do połowy napełniona filiżanka przewróciła się i  gorący strumień popłynął na ukos przez stół, prosto ku Zygmuntowi. Powstało lekkie zamieszanie, które chwilowo rozładowało napiętą atmosferę. Ale idąc na odprawę załóg zauważyłem, że „coś wisi w  powietrzu”. Dwa czy trzy razy wpadło mi w  ucho nazwisko Górala i  imię Lucy. Raz grupa rozmawiających umilkła nagle za moim zbliżeniem się. W sali odpraw panowało podniecenie. Czerwona wstążka rozpięta na mapie wskazywała trasę i  cel: BERLIN! Usłyszałem retoryczne pytanie: – Ciekawe, czy odważy się wysłać nas wszystkich i  sam zostanie, czy wreszcie poleci? Strzępy zdań, słowa, którym w  innych okolicznościach nie przypisałbym żadnego szczególnego znaczenia, uśmieszki towarzyszące spojrzeniom rzucanym w  stronę nadchodzącego dowódcy, wszystko to zdradzało – tak myślałem – że coś się stanie; że gotuje się coś, czego nie mogę przewidzieć; czemu nie zdołam zapobiec. Zaczęła się odprawa. Góral wszedł na podwyższenie i  spojrzał po załogach. Był skupiony, poważny, może nawet surowy. Mówił zwięźle, krótko o  danych, które do niego należały. W  końcu dodał: – Myślę, że nie trzeba panów zachęcać do wykonania tego zadania. Bombardowanie Berlina... – Nas nie trzeba zachęcać – odezwał się jakiś głos. Góral przerwał i  spojrzał w  tamtą stronę. – Kto z  panów ma coś do powiedzenia, niech wstanie. Wszyscy zaczęli się oglądać, ale nikt nie wstawał. Dopiero po chwili Sweet-Franio, który od początku stał oparty o  ścianę, powtórzył dobitnie: – Powiedziałem, że nas nie trzeba zachęcać! My polecimy! – To wszystko? – spytał Góral. – Na razie wszystko – odrzekł tamten. – Jeżeli można zapytać – dodał nagle – to chcielibyśmy wiedzieć, jakie załogi polecą. I  kto nie poleci? – Będzie i  o tym mowa – powiedział Góral z  zadziwiającym spokojem. – Jeżeli pan nie ma innych pytań, to prosiłbym o  nie przerywanie mi, póki nie skończę, dobrze? – Dobrze – mruknął pogardliwie Sweet-Franio. Góralowi zaiskrzyły się tym razem oczy, ale pohamował się i  skinął na meteorologa. Odprawa szła dalej zwykłym trybem: pogoda, opl., strefy myśliwców, trasa powrotna... Góral tymczasem stał z  boku, paląc nerwowo. Brwi miał ściągnięte, szczęki zaciskały mu się raz po raz, a  przez twarz przechodziły cienie, jakby od myśli chmurnych i  skłóconych. Wreszcie, gdy ostatni ze specjalistów kończył swoje objaśnienia, wzruszył lekko ramionami, jakby odrzucając ostatnie wątpliwości. – Polecą wszystkie załogi – powiedział głośno, zwracając się w  stronę, gdzie stał Sweet-Franio. – Ja polecę z  załogą kapitana Sarata. Any questions? Więc „nie odważył się”. Uległ. Sweet-Franio triumfował: to on ostatecznie zmusił Górala do powzięcia takiej decyzji. On jeden zdobył się na to, żeby powiedzieć dowódcy w  oczy, co myśli dywizjon. Widziałem, jak ten i  ów klepał go po ramieniu za tyle odwagi cywilnej, o  którą często trudniej niż o  wojskową. Inni wymieniali z  Franiem porozumiewawcze spojrzenia. Ja byłem zły; na niego, a  jeszcze bardziej na Górala. Pomyślałem, że będąc na miejscu tego ostatniego, właśnie teraz nie poleciałbym. Ostatecznie był dowódcą; powinien postępować konsekwentnie: albo-albo. Musiał, naturalnie, kiedyś polecieć, ale dlaczego zdecydował się na to dziś? Dlaczego tak łatwo ustąpił? Dlaczego uległ opinii Sweet-Frania? Dlaczego liczył się z  głupimi plotkami? Dlaczego nie zwierzył się nam, swojej załodze, która przecież stanowiła grono jego najbliższych przyjaciół? Dlaczego tak głupio rozegrał tę całą grę? Powinniśmy byli dawno uprzedzić go o  tym, co się tu działo – pomyślałem. Zygmunt właśnie skończył omawiać sprawy radiowe z  Kozą, więc – korzystając z  tego, że nikogo nie było w  pobliżu – powiedziałem mu o  tym. – Może być – zgodził się. – Ale on i  tak poleciałby dzisiaj. – Wątpię – odrzekłem. – Widziałeś, co się z  nim działo na odprawie? Zdecydował się w  ostatniej chwili. Zygmunt przecząco pokręcił głową. – Wcale nie w  ostatniej chwili: on ustalił skład załóg zaraz po otrzymaniu rozkazu, jeszcze w  południe. Miał lecieć z  Saratem, tak czy owak. Sweet-Franio nic tu nie zaważył. A  jeśli, jak powiadasz, z  Góralem się coś działo po tym, jak ten szczeniak się wygłupiał, to może właśnie coś wprost przeciwnego, niż myślisz. Zresztą ja z  nim rozmawiałem i... potem ci powiem. Teraz ustalmy trasę i  czas. Wzięliśmy się do dzieła, bo tym razem trzeba było opracować lot szczególnie sumiennie. – Nad Berlinem będzie ruch jak na Piccadilly Circus – powiedział nam Intelligence Officer. Skończyliśmy akurat na czas, żeby zdążyć do samochodu na lotnisko i  – obaj pochłonięci już niezwykłością wyprawy – nie wracaliśmy do poprzedniego tematu, póki nie narzucił nam się o  świcie, gdy czekaliśmy długo na powrót Wellingtona „M – jak Maria”, należącego do załogi kapitana Sarata. Noc była gwiaździsta, ale ciemna. Droga daleka. Utrzymanie właściwej prędkości na przestrzeni przeszło sześciuset mil po to, aby znaleźć się nad celem o  oznaczonym czasie z  dokładnością do jednej minuty, nie jest zadaniem łatwym, nawet jeżeli w  grę nie wchodzą czynniki tak nieobliczalne, jak na przykład nocni myśliwcy nieprzyjaciela. Jeżeli w  dodatku większa część lotu wypada nad terytorium wroga, usianym lotniskami, bateriami artylerii przeciwlotniczej i  reflektorami, to trudności wzrastają niepomiernie. Nasze radiostacje milczą i  – w  miarę oddalania się od bazy – namiary stają się coraz mniej pewne, bo Niemcy przerywają swoje rozmowy, wyłączają niektóre fale, głuszą inne, milkną, odzywają się nagle nie tam, gdzie ich się spodziewamy, jednym słowem, starają się zmylić nasz podsłuch i  zapędzić Kozę w  kozi róg. Ponieważ jednak Koza panuje nad demonami radia o  wiele lepiej niż nad demonem poezji (a zwłaszcza – sonetu!), przeto należy ufać jego nieomylności. – Stuttgart – powiada na przykład. – Ten spiker z  grubym głosem znów ma katar. Stuttgart jest o  dwieście czterdzieści mil na południe od naszej trasy, ale Koza dostraja odbiornik do jakiegoś walczyka, mówi bez wahania, że to Wrocław (znów ze trzysta mil, tylko że na południowy wschód) i  po chwili stwierdza, że właśnie mijamy Wittingen... Albo nagle mówi, skandując w  takt marsza niemieckiej orkiestry wojskowej: – I  – płyta – zdarta – i  orkiestra do – chrzanu! Tego kierownika muzycznego ze Szczecina powinni wylać. Zna głosy wszystkich spikerów radiowych w  całej Europie, wszystkie zakresy fal, wszystkie zalety, usterki, zwyczaje każdej stacji. – Słyszą nas – mówi. – W  Bremen musi być alarm. Zaraz będzie w  Hanowerze. O, już jest! – O  rany! – wzdycha Pryszczyk z  nabożnym podziwem. – Łżesz, Koza – mówi na to Zygmunt. – Przecie alarmu nie sygnalizują z  anteny? – Tak? A  te trzy średnie fale, co przerwały, jakby im kto w  pysk dał, to nic?! – broni się Koza. – Ta spikerka, co tak twardo „r” wymawia, wie pan kapitan, no ta, co w  niedzielę czyta niusy,58 to aż czkawki dostała. Słowo honoru. – A  w Berlinie – co? – pyta Pryszczyk. Koza „łapie” Berlin: jedną, drugą, trzecią falę. – Jeszcze nic – oświadcza. – Jak to nic? – dziwi się Pryszczyk, – No, nie wiedzą, że ty do nich lecisz, to się nie denerwują i  ktoś Wagnera na fortepianie męczy. – Na fortepianie?! – To drań!... – Dlaczego zaraz drań? – Jak to dlaczego? Na fortepianie żeby gościa męczyć! To nawet na amerykańskim filmie tego nie pokazują... – Głupiś – mówi Koza. – Wagner to był kompozytor; taki muzyk, kapujesz? – No to co? Mój wujo, Serkoszczak niejaki, też był muzyk i  bardzo ładne kawałki na harmonii odgrywał; to go za to mają męczyć? I  jeszcze na fortepianie? Tu Zygmunt wyjaśnia Pryszczykowi, na czym polega „męczenie Wagnera na fortepianie”, i  nasz tylny strzelec przestaje się oburzać. Natomiast zaczyna snuć marzenia na temat dzisiejszej wyprawy: – Szkołę Jem damy, tem Niemcom, że no! – zapowiada. – Ten tam frajer znaczy tego Wagu, a  zaiwania, a  Hitler pewnie słucha i  kolacje wtraja. I  na przykład właśnie mu polskiego zająca z  buraczkamy przynoszą, a  tu – sereny! A  główny kielner zaznacza, że – powiada – mein Fiihrer, polskie lotniki drakie z  nami uskuteczniają, więc znakiem tego musiem z  tem zającem do szeltera wyrywać. No i  Hitler dyma na dół po schodach, choć go zła krew zalewa, ale co ma robić? Gierynga woła i  dopieroż na niego: Ty taki, owaki, kurza twoja twarz ścierką nakryta! Coś trajlował, łobuzie, w  Luftwaffe szarpany, że już polskie lotnictwo kaput?! A  kto mnie przeważnie, powiada, w  konsomcji mięsnego dania bombamy przeszkadza? Karaimy, inne portugalskie emigranty, a  możliwość, że Ekwadorczyki, co? I  zaraz Giebelsa do galopu bierze: A  ty – powiada – czego wariata strugasz? Ani jedna bomba nie miała prawa spaść w  Berlinie. No to może oni pigułki z  zakonnikiem z  tych Wellingtonów rzucają czy jak? Propaganda – powiada – owszem, znaczenie swoje posiada; ale jak nam tu raz i  drugi wycisk dadzą, to faktycznie naród się na ty grandzie pozna i  co wtedy?! Dalej w  marzeniach Pryszczykowych było jeszcze o  pożarze wznieconym przez nas w  „Berchtensgadenie” (też w  Berlinie) i  o tym, jak straż ogniowa chciała „strajk” zrobić, aż tu Himmler „przyleciał” z  całą policją SS i  właśnie wtedy „ten Berchtensgaden” się na nich zawalił. Nie wiem, jak by się ta historia skończyła oraz co miało spotkać Hitlera, Goebbelsa i  Goeringa, ponieważ właśnie w  tym miejscu zaczęły się reflektory i  nastąpił atak myśliwca z  przodu z  góry, odparty gwałtowną serią Lejby. Myśliwiec zgubił nas lub może sam dostał, bo nie zaatakował powtórnie, ale Pryszczyk przestał marzyć i  pilnie rozglądał się po niebie. W kwadrans później zobaczyliśmy Berlin. Berlin płonący setkami pożarów, pełgający coraz to nowymi wybuchami, iskrzący ogniem artylerii, krzyżujący nad sobą szpady reflektorów, jakby się nimi chciał osłonić przed zniszczeniem. Z daleka już widać było, jak się tam gotuje, jak kipi, wre, pryska. Wielka ilość artylerii, skoncentrowana dokoła miasta, siała gęsto, połyskliwie, jakby kto prószył trociny na rozpaloną blachę. Jej pociski, widoczne dopiero od pewnej wysokości, niosły się w  górę skośnie i  prostopadle, gasnąc przed szczytem zasięgów, by rozprysnąć się gwiaździście na przedłużeniu skłóconych linii lotu. Raz po raz buchało wielką łuną, to tu, to tam – i  wtedy widać było zarysy ulic i  kłęby dymu. To spadały bomby. Ogień rozlewał się, płynął, obejmował chyba cale kwartały i  dzielnice. Dokoła głównego skupiska pożarów płonęły inne, mniejsze i  większe. Gdzieś – zapewne na przedmieściu – wyleciał w  powietrze zbiornik gazu czy może benzyny, bo ogromny słup ognia strzelił wysoko i  opadając rozpełzł się po ziemi. Potem, gdyśmy już byli blisko, wymijając zaporę artylerii, zobaczyłem nowe wybuchy, tak potężne, jakich jeszcze nie widziałem dotychczas. Następowały jeden po drugim – upiornie białe, oślepiające jak błyskawice. Rozwalały ciemność olbrzymim toporem blasku sięgającego aż ku gwiazdom i  zatrzaskiwały ją za sobą. Mogło się zdawać, że granatowe niebo pękło i  runęło na ziemię. A  następny blask znów je podnosił i  znów zawalał je za sobą. Wstrząs, który odczuwaliśmy po każdym takim wybuchu, potęgował jeszcze to wrażenie. Było coś nadnaturalnego w  tym zjawisku; coś na miarę kataklizmu; coś, co pamięta się ze snów strasznych i  dziwacznych; coś przerażającego. – Czterotonówki – powiedział Zygmunt. – Patrz!... Tym razem padła blisko. Noc przerąbana potężnym cięciem rozstąpiła się pod nami, odskoczyła na wszystkie strony i  światło chlusnęło w  przestrzeń. Ziemia sieknęła pod ciosem, poderwało nas w  górę, jakby „Lucy” z  całym ładunkiem w  ogóle nic nie ważyła, i  targnęło nami w  dół. Lejba zaklął i  nieswoim głosem powiedział: – Zejdź w  prawo, bo nam skrzydła urwie. Tu na naszym szlaku idą Liberatory. Wykręciłem w  prawo. To było bardzo denerwujące: zdawało mi się, że póki lecimy kursem wyznaczonym poprzednio, zderzenie z  inną maszyną jest mniej prawdopodobne. Teraz oczekiwałem zderzenia lada chwila. Nawet reflektory, nawet ogień artylerii nie obchodził mnie tyle, co chmary samolotów, które – niewidzialne – leciały nad nami, poniżej nas, ze wszystkich stron... Musiało ich być kilkaset; z  pewnością ponad pięćset. Pocieszałem się, że większość już przeszła, bo nalot miał trwać od ósmej do dziesiątej, a  my przybyliśmy nad cel – zgodnie z  planem – o  dziewiątej czterdzieści. Ale – myślałem – chwała Bogu, że nie możemy widzieć, ilu nas jest jednocześnie nad Berlinem: trudno byłoby wytrzymać w  takim tłoku... W minutę po zakręcie nasze bomby poszły i  wzięliśmy kurs powrotny, pozostawiając za sobą Berlin cały w  ogniu i  łunach. Berlin zbity, poszarpany, pokaleczony, z  krwią zapiekłą na ulicach, w  które zapadły się spalone domy. Berlin wrzeszczący zapewne z  przerażenia, rozhisteryzowany, wściekły i  bezsilny, sponiewierany, strzelający na ślepo w  rozprzężeniu i  panice ze swych armat, lecz niezdolny do skutecznej obrony przed nami. Pyszny, butny niemiecki Berlin, w  którym mężczyźni, kobiety i  dzieci śmieli się, gdy Luftwaffe bombardowała Warszawę. Czekaliśmy na wiadomości z  operation, spoglądając na wielką czarną tablicę z  czerwonymi rubrykami. Z czterech maszyn, których brakowało po naszym powrocie, „Alicja” wylądowała w  kwadrans po nas, „Barbara” zameldowała się z  Cambridge, a  „Wanda” z  uszkodzonym silnikiem dociągnęła koło trzeciej po północy do wybrzeży Suffolk i  tam rozbiła się przy lądowaniu na plaży; ktoś z  załogi miał połamane żebra, ale poza tym obeszło się bez ofiar. Wellington „M – jak Maria” nie dawał znaku życia... O czwartej podoficer angielski starł tablicę, pozostawiając tylko jedną wąską rubrykę: „M – for Maria. F/Lt Sarat. Airborne: 5, 36 P. M. Return...” – Za pół godziny skończy im się benzyna – powiedziałem. – W  najlepszym wypadku – dodał Zygmunt. Paliliśmy w  milczeniu. Z  wolna ogarniała mnie senność. Żeby ją odpędzić, zacząłem chodzić tam i  z powrotem wzdłuż ściany. Zygmunt poszedł za moim przykładem zaczynając od przeciwległego kąta. Po chwili zatrzymał się pośrodku, popatrzył na tablicę i  powiedział na pół do siebie, na pół do mnie, a  właściwie tak, jakby mówił do kogoś trzeciego: – Akurat na Berlin zachciało mu się lecieć, psiakrew. Spojrzał na mnie i  zmarszczywszy brwi mówił dalej wprost przed siebie, akcentując słowa: – Twardy Góral. Pistolet. Nikomu z  nas do głowy nie przyszło... – Że co? – spytałem. – Że on czekał na Berlin – powiedział Zygmunt. – Na Berlin, na Bremen, na Stuttgart czy Hamburg, czy inną jakąś poważną wyprawę, rozumiesz? Miał zrobić ostatni lot bojowy i  chciał, żeby to był lot na Niemcy. Lot niebezpieczny; nie jakieś tam St. Omer czy Boulogne, ale prawdziwy duży lot na cel silnie broniony. – Ale dlaczego... – Dlaczego! Dlatego, żeby żaden Sweet-Franio nie miał prawa powiedzieć, że po ostatnim wodowaniu Górala obleciał strach. Żeby mu nikt nie mógł zarzucić, że skorzystał z  pierwszej łatwej okazji; że przespacerował się nad Francją czy Holandią, byle odwalić ten ostatni lot i  mieć już spokój. I  właśnie dlatego wczoraj w  południe, jak tylko przyszła wiadomość o  tym, że target for, tonight jest Berlin, Góral powiedział mi, że poleci z  Saratem. No i  – polecieli... Spojrzał na zegarek. – Już nie wrócą – powiedział wolno. Z biura wyszedł dyżurny oficer, Anglik. Zbliżył się do tablicy i  na wolnym miejscu po słowie „Return” dużymi literami wypisał: MISSING. 5. Dowód niezbity „Młody” zmarł w  szpitalu jeszcze w  listopadzie zeszłego roku. Do samego końca, niemal do ostatniego tchnienia, z  uporem twierdził, że zestrzelił Niemca, i  umierał z  żalem do całego świata, a  szczególnie do angielskiej Fighter Command,59 że nie zaliczono mu zwycięstwa. Czytałem jego zeznania złożone w  szpitalu w  tej sprawie. Zeznania bardzo szczegółowe, z  podaniem czasu i  miejsca startu i  lądowania, wysokości lotu, zmian kursu, przebiegu walki itd., itd. Był to długi i  dość nudny raport, napisany tak rozwlekle chyba po to, aby przekonać Anglików, że Młody pamiętał o  wszystkich zdarzeniach tego lotu, a  co za tym idzie – że jego zeznania są wiarygodne. Brakowało w  tym raporcie tylko jednego: dowodu, że Ju-88 istotnie został zniszczony; dowodu wymaganego przez Fighter Command dla przyznania myśliwcowi zwycięstwa: fotografii niemieckiego samolotu spadającego w  płomieniach do morza lub zeznań wiarygodnego świadka walki. Nikt nie wątpił zresztą, że Młody mówi prawdę. Ale nie można było robić dla niego wyjątku... Nie pisałbym zapewne o  całej tej historii, gdyby nie dwa wypadki, które zaszły przed paru tygodniami. Pierwszy z  nich właśnie zadecydował o  napisaniu niniejszego opowiadania; drugi w  sposób dość niezwykły potwierdził ostatecznie prawdziwość zeznań zmarłego pilota. Zaczęło się od tego, że pewnego dnia w  południe spomiędzy niskich chmur wlokących się ociężale nad lotniskiem wypadł jakiś zwariowany Spitfire i  okrążywszy stację, wylądował przy maszynach naszego dywizjonu. Wiedziałem, że to gość do nas, bo bez wahania podkołował bliżej i  witał się z  mechanikami, którzy pomagali mu odpiąć spadochron i  ściągnąć kombinezon. Poznałem go z  daleka, gdy szedł w  stronę kasyna, bez płaszcza i  bez czapki, z  rozwianą rudawą czupryną, krępy, mocny, zamaszysty, opuściwszy swoim zwyczajem głowę w  dół, jak byk gotujący się do ataku. Stefan. Major Stefan Ł., jeden z  najzacieklejszych myśliwców dawnego Dywizjonu Krakowskiego, trochę skryty i  uparty jak każdy wilnianin, ale dobry kolega, na którego można było liczyć w  każdej potrzebie. Byłem niemal pewien, że przybywa do mnie z  jakąś sprawą, zapewne osobistą, i  że zaraz po jej załatwieniu odleci, bo nie miał żadnego bagażu. Wyrwał się widocznie z  dywizjonu na parę godzin, przeleciał paręset mil w  tę mętną, zdradliwą pogodę i  dziś jeszcze odstawi tyleż mil z  powrotem. Ta sprawa – to mogło być równie dobrze zaproszenie na ślub, prośba o  dwufuntową pożyczkę do pierwszego, propozycja, żebym kupił od niego samochód albo żebym mu podał adres mojego krawca w  Londynie. Stefan zapominał zwykle w  takich razach o  istnieniu telefonu, a  może po prostu wolał gnać cztery godziny tam i  z powrotem w  chmurach i  dżdżach nad Anglią, niż czekać na połączenie telefoniczne. Tym razem zresztą chodziło o  Młodego. Wyjawił mi to bez żadnych wstępów, trzymając jeszcze w  uścisku moją dłoń wyciągniętą na powitanie i  potrząsając nią dla zaakcentowania rewelacji. – Dziś rano dostaliśmy depeszę z  Fighter Command, że na północ od Aberdeen morze wyrzuciło szczątki Junkersa 88. Myślę, że to ten, którego zestrzelił Młodziak. Co ty na to? – Dwie podwójne whisky – powiedziałem do kelnera. – I  piwo. Może być Guinness – dorzucił Stefan, nie spuszczając ze mnie pytającego wzroku. – No? – Siadaj – odrzekłem, wskazując mu fotel przed kominkiem. – Czy to jeden Junkers wpadł do Morza Północnego... Żachnął się zniecierpliwiony. – Właśnie o  to chodzi! Musimy dowieść, że to jest Junkers Młodziaka. Czytałeś jego raport o  tej walce? – Czytałem. – No i  co? – A  cóż? Szczęście, że chłopak nie miał ambicji literackich i  nie posyłał takich historii do prasy, teraz wszystko drukują. Okropnie nudne! Stefan się zirytował. Szczęki zaczęły mu chodzić w  twarzy, zmrużył oczy i  wyglądał tak, jakby żuł coś, czym zamierzał na mnie plunąć. Szczęściem przyszedł kelner. – Two double whiskies, two Guinness, sir... Przyjaciel mój przełknął widocznie złe słowa wraz z  podwójną szkocką, bo – nic już nie mówiąc – pociągał piwo. Ale gdy ta mieszanina wsiąkła mu w  organizm, zrobił się po prostu nieznośny. – Gdyby chodziło o  jakąś załogę bombową – oświadczył – napisałbyś o  tym kobyłę na dwie kolumny; a  jak chodzi o  myśliwca, to powiadasz, że nudne. Bombiarz, cholera! Zaprzeczyłem. Pisałem przecież o  Procie i  o... Przerwał mi: – Wiem, wiem. A  jak sam byłeś myśliwcem, to nawet o  byle patałachu pisałeś. Na przykład o  Herbercie. Patriota bombowy, psiakrew! Bawiła mnie ta jego myśliwska zajadłość. – Jak będziesz takim starszym panem jak ja – powiedziałem – to też pójdziesz na bombowce. – A  ty na karawaniarza – mruknął. – Posłuchaj: nie po to przeleciałem czterysta mil, żeby się z  tobą kłócić. Napiszesz o  Młodziaku, to już postanowione; ale poza tym trzeba dowieść, że to jego Niemiec, rozumiesz? Wzruszyłem ramionami. – Jakże tego dowiedziemy? – Gdybym wiedział jak, tobym nie przylatywał do was. Lejba jest? – zapytał nagle. Powiedziałem, zgodnie z  prawdą, że Lejba pojechał do Lincoln i  wróci wieczorem. – Szkoda, boby nam pomógł. Przyjaźnił się z  Młodym i  może wiedzieć coś więcej niż my. Był u  niego w  szpitalu, a  nawet ma jego listy i  papiery. No, ale trudno. Spróbujemy bez niego jeszcze raz odtworzyć całą tę historię: może się coś wykombinuje. Poddałem się. Na Stefana nie było innego sposobu... Oto przebieg tych wypadków w  ujęciu możliwie najbliższym rzeczywistości. Alarm poderwał niebieską sekcję flightu B-Marigold60 w  przerwie pomiędzy dwiema falami deszczu i  wichury, które przeciągały ze wschodu na zachód nisko nad stacją. Młody i  Buszko wybiegli z  baraku, dopinając po drodze kombinezony i  skacząc przez kałuże wody stojącej między zrudziałymi kępkami trawy. Spoza ich samolotów wyjrzał jeden z  mechaników i  podniósł w  górę ramię na znak gotowości obu Spitfire’ów. Słychać było niskie, klapiące, jakby gardłowe burczenie obu silników zagrzewanych na małych obrotach. Wiatr podnosił i  ściszał te odgłosy, zmiatając błękitne smugi spalin tuż nad ziemią. Jakiś samochód rwał po skraju lotniska, podnosząc za sobą kurzawę rozpylonego błota. Dopadli maszyn nieco zdyszani i  wspięli się prawie jednocześnie ku otwartym kabinom. Za każdą z  nich okrakiem na kadłubie siedział mechanik, żeby im pomóc dopiąć klamry i  zaciągnąć pasy. Oni tymczasem – jak zwykle – objęli spojrzeniem zegary i  wskaźniki, przełączniki i  kontakty. – O.K.! Gładko szurnęły zamykane osłony. Sierżant Buszko nacisnął hamulce i  dał pełny gaz, ściągając drążek na brzuch. Spitfire podał się do przodu, zadrgał i  dokoła rozpędzonego śmigła stanęła migotliwa, wygięta w  tył tarcza wodnego pyłu. Zaraz potem ryknął silnik Młodziaka, a  gdy przycichł, sierżant wykręcił w  stronę startu, zaczekał, aż Młody go minie i  już razem pokołowali na przełaj, ścinając łuk lotniska. Mechanicy patrzyli za nimi, podnosząc w  górę kciuki. Ten i  ów ocierał twarz zbryzganą błotem lub zapalał papierosa. Inni spoglądali po niebie, które zwisało nisko, ciężkie, zawalone chmurami toczącymi się na zachód. Tymczasem Spitfire’y doszły do runwayu, wykręciły pod wiatr, zagrzmiały silnikami i  ruszyły z  miejsca, unosząc ogony. Oderwały się razem i  razem wciągnęły podwozia, jeszcze nad lotniskiem. Razem położyły się w  zakręt na lewo i  okrążyły stację. Młody meldował do operation przez radio: – Hallo Tarpan, Tarpan! Marigold blue one calling. Blue section B  airborne. Over. Over! 61 Odpowiedź przyszła natychmiast: – Hallo, Marigold blue one! Tarpan answering: keep vector three-seven, vector three-seven. Over!62 Młody był już w  chmurach. Powtórzył otrzymany kurs i  oglądał się co chwila na sierżanta, który przypiął się do niego o  parę metrów z  prawej i  sunął nieco z  tyłu, równolegle jak cień, raz po raz przesłaniany tumanami gęstniejącej pary. Wicher unosił maszyny, to wpierał się pod skrzydła, to umykał, że balansowały, wspinały się jak łodzie na dużej fali i  zapadały w  odmęt. Wkrótce ściemniało tak, jakby to był wieczór, choć właśnie dochodziła pierwsza po południu. Zasiekło deszczem, zatargało sterami, wybiło ich z  kursu. Chmury były wyjątkowo gęste. Buszko nawet w  odległości paru metrów nie widział już maszyny dowódcy. – Odchodzę w  prawo – powiedział. – Dobrze – zgodził się Młody. – Spotkamy się nad tym świństwem. Tylko się nie zgub! Sierżant mruknął coś niezrozumiale i  klął potoczyście pogodę. Jeżeli nad morzem jest tak jak tu – pomyślał Młody – to szkoda marzyć, żebyśmy co upolowali. Próbował odgadnąć, jak gruba jest warstwa, chmur: sześć tysięcy? osiem tysięcy stóp – może więcej?... Już od dobrej chwili stracił poczucie położenia maszyny w  stosunku do ziemi. Zaczął podlegać złudzeniom: wydawało mu się, że leci pionowo w  górę, że silnik ryczy ostatkiem mocy i  że lada chwila Spitfire ześliźnie się w  dół, na ogon. Ale przyrządy wskazywały co innego. Wariometr równo odmierzał stopy wznoszenia się; sztuczny horyzont niezmiennie tkwił w  tym samym miejscu, a  strzałka obrotomierza drgała na dwóch tysiącach dwustu obrotach. Uspokoił się i  nie odepchnął drążka sterowego w  przód, ale już po chwili walczył z  uczuciem, że ślizga się na prawe skrzydło. Zamknął oczy i  liczył do dwudziestu. Potem spojrzał na sperry. Jak na złość, trawersował lekko w  lewo. Wyrównał według przyrządu, ustalając blaszaną sylwetkę poziomo, i  z obawą spojrzał na żyrokompas. Trzydzieści siedem – stwierdził z  ulgą. Był przekonany – nie wiadomo dlaczego – że leci na północ zamiast na północny wschód. Czuł ciągle jeszcze zakręt w  lewo. Stacja była teraz nie wprost za nim, lecz na lewo w  tył i  przesuwała się w  lewo coraz bardziej, a  cel – lub raczej kurs nakazany – wędrował w  prawo, aż poza skrzydło... Wiedział, że to nieprawda; że wcale tak nie jest. Busola i  żyro zgodnie wskazywały 37 stopni. One nie podlegały złudzeniom. One miały rację. Pilnował się, żeby nie działać pod wpływem tych złudzeń i  tylko od czasu do czasu pozwalał sobie na spojrzenie poprzez osłonę w  przestrzeń. Za każdym razem jednak wzrok jego napotykał nieprzenikniony, szary odmęt chmur i  nic poza tym. Deszcze szły jeden po drugim, siekąc po szybach i  urywając się nagle. Wtedy szyby schły szybko, czasem przejaśniało się jakby, ale po chwili ciemniało i  znowu chrzęścił sypko deszcz jak piasek miotany wichrem. Wreszcie na wysokości dwunastu tysięcy stóp chmury zaczęły się rwać i  rozpadać, aż wykłębiły się pod samolotem w  nierówną, poszarpaną masę i  przewalały się pod nim bezładnie jak olbrzymia kipiel jakiegoś białego świata powstającego z  chaosu. Wyżej, może na poziomie piętnastu lub szesnastu tysięcy, leżała jasna, perłowa pokrywa cienkich obłoków, jak wnętrze płaskiej muszli opalizujące na południowy zachód od zenitu, tam gdzie było słońce. Wicher pędził potężnym nurtem przez tę pustkę, zataczał się po niej, zawijał w  skrętach i  wypadach jak jakiś potworny strumień, głęboki jak morze. Spitfire przeciwstawiał mu się zaciekle i  odważnie, rozcinał go i  odrzucał w  tył z  mocą większą od jego mocy. Był szybszy; kilkakroć szybszy! Tylko gdy rozszalały nurt uderzał z  boku, poddawał mu się nieco. Tylko gdy strumień spiętrzał się lub załamywał, wynosiło go w  górę lub zagrzebywało na chwilę w  wirach. Ale zaraz, podtrzymywany sterami, wpierał się w  falę, przeorywał ją na wskroś, przeszywał wydmy i  prądy – i  smagany, szarpany, odrzucany – rozpruwał masy ubitego powietrza, rozwalał je i  gnał naprzód, na wschód. W pewnej chwili Młody przypomniał sobie, że miał się tu spotkać z  sierżantem. Na próżno jednak rozglądał się dokoła i  szukał wzrokiem sylwetki drugiego Spitfire’a na tle chmur. Nie było go nigdzie widać. Zgubił się i  zawrócił – pomyślał. – Pogoda rzeczywiście nieszczególna... Nie przyszło mu do głowy żadne bardziej dosadne określenie tego, co działo się od chwili, gdy weszli w  chmury, i  co trwało nadal po przebiciu ich warstwy. Nie przejął się też odwrotem Buszki i  przeszedłszy nad tym do porządku, podał do operation swoją wysokość, prosząc o  dalsze wskazówki. Odpowiedziano mu po chwili, że ma lecieć dalej tym samym kursem. Obliczył w  myśli, że powinien już znajdować się o  kilkadziesiąt mil od brzegu, nad pełnym morzem. Zadawał sobie pytanie, czego szuka w  tych okolicach i  na tej wysokości załoga niemiecka, skoro nad morzem ciągnie się kożuch chmur gruby na kilka tysięcy stóp. Ale zanim zdołał sformułować jakiś domysł, zobaczył przed sobą pierwsze okno w  tym kożuchu, bynajmniej nie tak grubym tutaj, a  potem drugie, trzecie i  – nieco dalej – wolną przestrzeń z  coraz rzadziej płynącymi obłokami. Na dnie tej przestrzeni leżało morze, jak szorstka ołowiana płyta, puste i  rozległe aż po horyzont stojący nad nim w  łagodnym, martwym świetle. Nagle poprzez świergot w  słuchawkach wyłamały się dobitnie, twardo, znajome słowa: – Hallo, Marigold blue one, Marigold blue one... Tarpan calling. Can you hear me? Machinalnie przymknął gaz i  odpowiedział, że słyszy. Czekał teraz na dalszy ciąg, niepewny, czy każą wracać, czy też podadzą mu nowy kurs. Serce biło spieszniej, wsłuchiwał się w  świergoczący poszum i  jednocześnie wypatrywał po niebie. To był już piąty jego lot bojowy. (Dopiero piąty – powiedziałby każdy stary pilot.) W  czterech poprzednich nie doszło do spotkania z  nieprzyjacielem, a  tylko raz z  daleka widział uciekającego Messerschmitta. – Panie Boże, daj, żebym teraz jakiegoś mógł dopaść! – wzdychał gorąco. – ...rigold blue one, Marigold blue one – wyskoczyły spieszne słowa. – Bandit before you! Sector four-two, sector four-two. Over to you, over. Poczuł gorącą falę – od gardła w  dół, po całym ciele. Serce jakby zawahało się na sekundę i  zaczęło bić jeszcze szybciej. Tętna waliły w  skroniach i  w uszach. Wzrok poleciał w  przestrzeń – szukać! Ale perłowy pułap był gładki i  czysty. Bez najdrobniejszej skazy, bez jakiegokolwiek obcego punktu zniżał się ku linii horyzontu i  – wsparty na wklęsłej tarczy morza – zamykał, jak kloszem, kilka pękatych obłoków żeglujących poniżej ośmiu tysięcy stóp. Musi być za którymś z  nich – pomyślał. – Jest niżej ode mnie; za to łatwiej mnie dostrzeże niż ja jego. Leciał nie zmieniając kierunku i  wypatrywał teraz w  dół. Sektor po sektorze, pas przy pasie przecedzał głębię powietrza aż do ołowianej powierzchni morza. Nie-ma! Nie-ma! Nie-ma! – tętniło w  takt uderzeń pulsu. Kopulasty cumulus płynął na jego kursie, więc zmniejszył obroty i  zapadał niżej i  niżej, nad sam jego szczyt, wydęty jak balon. Zanurzył się na chwilę w  białą, lekko opalizującą parę i  wychynął z  niej natychmiast. Spojrzał ponad kłębami, które stromo opadały w  dół... Jest! O tysiąc pięćset stóp niżej, u  podstawy obłoku leżał w  zakręcie samolot. Junkers 88 – stwierdził bez wahania. Niemiec nie zauważył go jeszcze. Wyrównał w  kierunku na północny zachód i  sunął spokojnie naprzód, ciemny, ledwie widoczny na tle morza. Młody zdecydował się szybko: do następnego obłoku było daleko; Ju nie zdąży skryć się tam przed atakiem, nawet jeśli natychmiast dostrzeże niebezpieczeństwo. Zawrócić nie może: to by go zgubiło przy takiej różnicy wysokości. Albo więc zostanie zniszczony od razu w  pierwszym ataku, albo – ostrzelany – przyjmie walkę, albo spróbuje uciec w  dół. W  każdym z  tych wypadków Młody rozporządzał przewagą wysokości i  większą zwrotnością swego Spitfire’a. Z wolna, ostrożnie odepchnął drążek sterowy w  przód i  poszedł na przeciwnika, mierząc w  kadłub na wysokości skrzydeł. Cel podszedł w  górę, ustalił się i  zaczął rosnąć. Odległość zmniejszała się i  jednocześnie malał kąt nurkowania, a  pomarańczowe światło celownika zaczęło mijać skrzydła Junkersa. Muszę trafić – pomyślał Młody. Radość przyczajona gdzieś w  podświadomości, jeszcze niepewna, ale już przeczuwana, wyostrzała zmysły. Dokładnie mierzyć, dokładnie... Wtem z  tylnej wieżyczki Junkersa strzeliły blade smugi i  zaczęły szyć przestrzeń powyżej Spitfire’a. Prawie jednocześnie Młody nacisnął spust i  poczuł charakterystyczne drgania samolotu. Jego smugi sięgnęły skrzydeł niemieckiej maszyny, przywarły do niej, otoczyły ją... W  tej samej chwili urwały się smugi Niemca. Ju zrobił gwałtowny unik, uskoczył spod ostrzału i  zaraz znów otwarł ogień, tym razem celniejszy. Pociski osmagały kadłub i  oszkloną osłonę kabiny Spitfire’a i  nagle coś targnęło lewym ramieniem Młodego... To było jak uderzenie kijem. Zdążył pomyśleć: Dostałem! – i  uchwyciwszy właśnie Junkersa na celownik, dał krótką serię. Tamten natychmiast przestał strzelać, zerwał maszynę do wywrotu, przewalił się przez skrzydło i  wymykał się w  tył, zanim Młody zdążył powtórzyć jego manewr. Gdy Spitfire wypływał z  młyńca, Niemiec zaatakował. Związali się w  walce kołowej, strzelając rzadko, bo jeden dla drugiego stanowił teraz cel możliwy do trafienia zaledwie w  ułamkach sekundy. Walczyli obaj z  równą zaciekłością, zdając sobie sprawę, że w  takiej odległości od brzegu dla zwyciężonego nie ma już ratunku; że nikt nie zdoła na pełnym morzu odnaleźć pilota unoszonego przez majwestkę,63 że dwadzieścia minut takiej kąpieli o  tej porze roku wystarczy, by zamarznąć na śmierć. Młody ciągle jeszcze nie czuł bólu. Ramię drętwiało mu, ale nie troszczył się o  to. Chwała Bogu, że lewe – pomyślał. Przypuszczał, że to tylko lekkie draśnięcie, choć zauważył, że mocno krwawi. Nie miał czasu zajmować się teraz tą sprawą. Zresztą w  żadnym wypadku – za nic – nie wycofałby się z  walki: wiedział, był pewien, że zestrzeli ten samolot. Pierwszy samolot w  życiu! Zapalał się coraz bardziej i  nacierał coraz ryzykowniej, wystawiając się na ogień z  tylnej wieżyczki Junkersa. Ale niemiecki strzelec nie korzystał z  okazji. Młody w  końcu to zauważył. Zabity! – przemknęło mu przez głowę. Tym gwałtowniej zaatakował, układając z  bliska serię po silnikach. Prawy nagle błysnął płomieniem i  zadymił. Radość chlusnęła krzykiem do płuc: Pali się! Niemiec znurkował gwałtownie w  kierunku wielkiego obłoku, który wydymał się pod wiatrem o  trzy tysiące stóp niżej. Lecieli teraz po prostej: Junkers z  czarnym warkoczem dymu u  prawego skrzydła i  Spitfire – przeraźliwie gwiżdżący pędem w  potrzaskanej osłonie. Spitfire był szybszy, ale Junkers wyprzedzał go znacznie. Odległość między nimi zmniejszała się, lecz ciągle jeszcze była za wielka na celny ogień. Młody chciał ostrzelać przeciwnika w  ostatniej chwili, tuż przed jego zniknięciem w  chmurze, ale przeliczył się: gdy miał nacisnąć spust, niemiecką maszynę pochłonęły białe kłęby pary... Zaklął i  bez wahania wpadł za nią w  gęsty jak krem, przesycony światłem cumulus. Sekunda-dwie-trzy-cztery... Nie uświadamiał sobie, jaką przestrzeń ma do przebycia na oślep: nie zdążył ocenić średnicy i  głębokości obłoku. Liczył tylko na to, że Junkers z  płonącym silnikiem nie będzie szukał tu schronienia, lecz przebije obłok i  spróbuje uciec ku następnemu, aby gdzieś po drodze „zgubić” prześladowcę. Ale gdy wreszcie Spitfire wyprysnął niemal u  samej podstawy cumulusa, niemieckiej maszyny nie było nigdzie widać. Stwierdziwszy, że nie mogła w  tym czasie dolecieć do żadnego innego obłoku, Młody doszedł do wniosku, że jednak Niemiec w  chmurze zmienił kierunek i  zawrócił albo krążył tam w  ukryciu, mając nadzieję, że przeciwnik wkrótce zostanie zmuszony do odwrotu wskutek wyczerpania się zapasu paliwa. W takim razie zdołał zgasić pożar – pomyślał Młody. – Tak czy inaczej, na jednym silniku nie może mi uciec. Postanowił zawrócić i  krążyć dokoła podstawy cumulusa, póki Niemcowi się nie sprzykrzy. Spojrzał na busolę i  stwierdził, że zwraca się znów na wschód, a  więc – że oddala się od lądu. Zapas benzyny był niewielki, ale nie to go zaniepokoiło: poczuł ból... Drętwe ramię zwisało mu bezwładnie, kiwając się w  miarę podrzutów i  przechyłów samolotu. Chciał położyć rękę na kolanach, żeby ją choć częściowo unieruchomić, i  nie mógł: stracił w  niej władzę. Ból sięgał barku i  szyi. Tam, gdzie najbardziej bolało, rękaw kombinezonu zwisał w  strzępach, oblepiony krwawą masą. Jakieś poszarpane ochłapy ociekały krwią, która stygła w  sople i  przesiąkała przez ubranie. Czuł, że cały lewy bok i  biodro ma mokre, jakby oblane ciepłym klejem. Lewa burta kabiny też była pokrwawiona obficie... Wszystko to zauważył w  zakręcie. Wyrównał, unieruchomił drążek sterowy między kolanami i  ostrożnie, uchwyciwszy wylot rękawa palcami prawej ręki, ułożył sobie lewą poprzecznie na kolanach. Mimo woli pochylił przy tym maszynę w  przód. Bolało, rwało coraz gorzej. Zacisnął zęby i  zmrużył oczy. Poczuł, że robi mu się słabo. Przestraszył się: Zemdleję i  nie wykończę go! Nabrał pełne płuca powietrza i  spojrzał przed siebie. Spitfire szedł w  dół, ku morzu. Już miał go wyprowadzić, gdy dostrzegł szary cień pomykający nisko nad wodą. Junkers! Zrozumiał od razu: Niemiec, dostawszy się w  chmurę, zwiększył kąt nurkowania, obrócił samolot o  180 stopni i  wyprowadził w  tył, na wschód. Potem ostrą piką dopadł powierzchni morza i  – ledwie dostrzegalny na jej tle – parł na południowy wschód, ku brzegom Holandii. Jeszcze minuta, a  byłby mi uciekł – stwierdził Młody ze wzruszeniem. Pod wpływem tego wzruszenia zapomniał o  bólu i  – nie zmieniając już kąta nurkowania – pognał za wymykającą się ofiarą. Dopędzał ją z  każdą sekundą, tym szybciej, że Junkers miał jeden silnik unieruchomiony. Gdy zbliżył się na odległość skutecznego ognia, wziął go na cel. Ale nie strzelał: zostało mu niewiele amunicji, więc chciał mieć zupełną pewność, że trafi. Składał się jeszcze kilkakrotnie, wybierając najdogodniejszą pozycję. Zdecydował się wreszcie, że będzie strzelał z  góry z  tyłu mając go nieco na lewo przed sobą. Niemiec musiał od dobrej chwili wiedzieć, że Spitfire go dogania. Z  początku starał się robić uniki, próbował lecieć esami, rzucał się w  trawersy i  schodził coraz niżej nad grzywiaste fale, nieomal muskając je skrzydłami. Potem już dal spokój: zrozumiał, że to nie pomoże. W  ciągu kilku ostatnich minut przeżywał zapewne ataki szalonego strachu. Takiego strachu, jakiego doznaje mysz chwytana raz po raz w  pazury kota, który dla zabawy puszcza ją na chwilę, aby zaraz złapać znowu. Nie rozumiał, dlaczego tamten nie strzela i  gdy obejrzawszy się ujrzał go w  odległości niespełna czterdziestu jardów, błysnęła mu nadzieja, że się jeszcze uratuje: Spitfire mógł nie mieć amunicji. W tej samej chwili Młody poderwał się lekko w  prawo i  w górę, by wziąć go na cel. Widział dokładnie cały kadłub i  stery Junkersa: widział czarne krzyże na skrzydłach, numer wymalowany białą farbą na stateczniku, znaki fabryczne i  godło eskadry – sylwetkę rozcapierzonego jastrzębia. Wreszcie przez szyby kabiny zobaczył twarz pilota. Uśmiechnął się i  spokojnie, dokładnie zmierzył. Kiedy środek kadłuba wszedł na środek celownika, nacisnął spust i  trzymał. Po skrzydłach, po osłonie, po kabinie pilota zaczęły skakać błyski. Nagle Junkers zwichnął linię lotu, wydarł się w  górę na lewo i  – wykonawszy półbeczkę – runął w  morze. – No i  to już prawie wszystko – powiedział Stefan. – Młody musiał mieć trudny powrót, bo stracił bardzo wiele krwi i  tracił ją ciągle. Całe przedramię miał zharatane pociskiem z  działka; ze trzydzieści odłamków w  barku i  szyi. Rozumiał, że jeżeli wyjdzie wysoko, to skrwawi się prędzej wskutek zmniejszonego ciśnienia zewnętrznego. Więc leciał nisko, nad samą wodą, a  gdy dotarł do ładu – tuż nad ziemią, poniżej chmur, w  deszczach i  wichurze, przeskakując wzgórza i  drzewa. Na szczęście radio miał nie uszkodzone, więc nawiązał kontakt z  operation i  prowadzili go jak po sznurku. Tylko słabł coraz bardziej. Nie miał dość sił, żeby bodaj przewiązać sobie to ramię powyżej największej rany. Przypuszczam, że chwilami tracił przytomność i  tylko jakimś cudem nie rąbnął w  ziemię i  nie nadział swego Spitfire’a na komin lub na maszty radiostacji, których tam po drodze jest mnóstwo. Opowiadał później, że bał się wyjść w  górę i  skakać ze spadochronem: był przekonany, że straci przytomność i  umrze, zanim go ktokolwiek odnajdzie na ziemi; chciał koniecznie dolecieć do swojej stacji. Ostatecznie – doleciał. I  nawet nie rozbił maszyny przy lądowaniu. Ale przepisowej beczki nad lotniskiem już nie zrobił: bał się, że nie wytrzyma. Słusznie zresztą: zemdlał w  pół drogi, kołując po runwayu. Dlatego nikt z  początku nie wiedział, że walka, którą stoczył, była zwycięska. Dopiero w  szpitalu, już po transfuzji krwi, złożył zeznania, a  później podyktował raport, który czytałeś. No i  – jak wiesz – nie uratowali go. Gangrena, amputacja, znów transfuzja krwi, bezskuteczna, i  koniec. Ze swej strony dorzuciłem parę szczegółów bez większego znaczenia: że Spitfire Młodego nie miał kamery foto, ponieważ wybudowano ją celem wymiany – dlatego Młody nie miał zdjęć z  walki; że sierżant Buszko, jego boczny, istotnie zawrócił, ponieważ zepsuło mu się radio i  nie mógł porozumieć się ani z  Młodym, ani z  ziemią, a  w chmurach zgubił się zupełnie; że wreszcie maszyna Młodego miała ponad dwadzieścia przestrzelin od pocisków z  karabinów maszynowych i  osłonę strzaskaną pociskiem z  działka. – Jeżeli na podstawie tego wszystkiego zdołasz przekonać Anglików, że Młodziak zrębał właśnie tego Junkersa, którego szczątki wyłowili, to od jutra możesz do mnie mówić: Cyprensztajn nie Herbert – powiedziałem na zakończenie. – Dobrze – mruknął w  roztargnieniu. – A  Lejby nie ma? – Mówiłem ci już, że nie. Wróci wieczorem. – Nie mogę czekać do wieczora – oświadczył stanowczo. – Chodźmy do niego. Wzruszyłem ramionami. – On jest w  Lincoln – powiedziałem dobitnie. Spojrzał na mnie przytomniej i  uśmiechnął się. – Nie o  to chodzi. Gdzie jest jego pokój? Chciałbym zobaczyć te notatki Młodziaka, które ma Lejba – wyjaśnił. – A  cóż ty innego znajdziesz w  tych notatkach niż w  raporcie? Nie odpowiedział zaraz. Zmarszczył brwi i  coś tam sobie kombinował w  rudym łbie, spoglądając na mnie spod oka. Wreszcie strzelił palcami, wstał i  zniżając głowę, jakby mnie chciał wziąć na rogi, warknął: – Numer! Numer – rozumiesz?! – Jaki znów numer? – zdumiałem się. – Numer tego Junkersa. Numer fabryczny. Numer, który Młodziak widział na stateczniku! Albo będziemy mieli ten numer, albo niczego nie udowodnimy, bo w  Fighter Command jeszcze dwaj Anglicy i  jeden Czech mają pretensję do zestrzelenia tego wyłowionego Niemca. A  ten tuman nie podał w  raporcie numeru... Widział, musiał chyba zapamiętać, ale nie podał! Osobiście wcale nie byłem przekonany, że Młody widział ów numer, a  tym bardziej, że go zapamiętał w  tych okolicznościach. Gdyby zaś istotnie tak być miało, wcale nie wydawałoby mi się dziwne, że nie podał go w  zeznaniach. Nikt przecież nie mógł przewidzieć wówczas, że będzie to miało jakiekolwiek znaczenie. Ale nie chciało mi się dyskutować ze Stefanem nad tą sprawą. Natomiast miałem niejakie skrupuły co do poszukiwań w  pokoju Lejby podczas nieobecności lego ostatniego. Tylko że Stefan w  ogóle nie chciał o  tym ze mną gadać. – Biorę na siebie całą odpowiedzialność – oświadczył. Przewróciliśmy więc pokój Lejbie do góry nogami, po czym okazało się, że owe „papiery” – paczka listów i  fotografii, dwa wycinki z  gazet, legitymacja i  kalendarzyk kieszonkowy – leżały na samym wierzchu, na półce z  książkami. Listy były od jakiejś Mary; fotografie częściowo pochodziły zapewne z  Polski, częściowo zaś przedstawiały Młodego w  różnych okolicznościach jego prywatnego życia w  Wielkiej Brytanii, głównie na motocyklu albo przy motocyklu, z  Mary i  bez Mary; wycinki z  gazet dotyczyły obozu Polaków internowanych w  Szwajcarii; legitymacja, wystawiona na nazwisko Młodego, stwierdzała, że jest on członkiem Szkockiego Touring-Clubu; wreszcie kalendarzyk zabazgrany był adresami, notatkami o  sprawunkach, spotkaniach i  wyjazdach, obliczeniami zużycia kuponów i  benzyny do motocykla, datami urodzin czy też imienin itp. Dopiero pod datą dwudziestego dziewiątego września znaleźliśmy krótką notatkę, bardziej nas interesującą, o  przydziale do dywizjonu myśliwskiego. Dziesiątego października Młody zapisał: „Mój pierwszy sweep.64 Npla nie spotkałem”. Potem – jeszcze dwie podobne notatki. Potem znów: „Widziałem Me-110. Uciekł”. I  wreszcie: „Zestrzeliłem pierwszy samolot, Ju-88 z  eskadry Falke, numer fabryczny 2491”. – No? – powiedział Stefan z  wyrazem triumfu. – I  co ty na to? Oczekiwał widocznie, że będę go podziwiał, ale omylił się. Od dłuższej chwili podejrzewałem, że już startując ze swego dywizjonu wiedział o  tej notatce i  że całe to „odtwarzanie przebiegu wypadków”, głębokie namysły i  poszukiwania „promyka światła” oraz nagły genialny „przebłysk odkrywczy”, że jednym słowem – cała rozmowa ze mną była naiwną komedią z  jego strony. Ułożył to sobie zawczasu, aby mnie olśnić literackością zdarzenia i  zachęcić do napisania tej historii. Jeśli zaś idzie o  numer fabryczny niemieckiego samolotu, to nietrudno go było zapamiętać: cyfry odczytane na odwrót – 1942 – zapamiętałby każdy. Powiedziałem Stefanowi bez ogródek, co o  tym wszystkim myślę, ale zaparł się w  żywe oczy. Nie chciał zostać u  nas na lunchu, schował notatnik Młodego do kieszeni i  – nie troszcząc się o  straszliwy bałagan w  pokoju Lejby – odleciał do Aberdeen, żeby na miejscu stwierdzić, jaki numer ma wyłowiony z  morza Junkers. Byłem zły na niego, bo doprowadzenie do porządku tego pokoju zajęło mi prawie dwie godziny po południu. Wieczorem zaś Lejba wrócił i  robił mi gorzkie wymówki, że nic z  jego rzeczy nie leży teraz na miejscu, jakkolwiek tłumaczyłem mu, że to Stefan ponosi całą odpowiedzialność. Nazajutrz trochę się wypogodziło i  pułap chmur podniósł się znacznie, a  koło południa wyjrzało słońce. Szliśmy z  Lejbą na przełaj przez lotnisko do operation, gdzie mieliśmy coś do załatwienia, gdy nad głowami przeleciał nam znów jakiś Spitfire, zwariowany jak wszystkie. Wyskoczył zza hangarów pięć metrów nad ziemią, śmignął w  górę, zawrócił i  wykręcił beczkę, po czym schodził pod wiatr jak do lądowania. – Zabłądził, głupi tuman – powiedział Lejba, który z  pogardą odnosił się do myśliwców. – Patrz: wraca z  jakiegoś wypadu i  chyba zestrzelił Niemca, bo się popisuje tą beczką. Tylko mu się lotniska pomyliły, myśli, że to jego stacja. Wyrywajmy – zawołał nagle, bo myśliwiec siadał prosto na nas. Uskoczyliśmy w  bok, ale on nie wylądował, tylko dodał gazu, położył się w  głęboki zakręt tuż nad ziemią, jakby chciał obejrzeć lotnisko i  – zapewne zawstydzony swoją pomyłką – wziął kurs na południe, stromo wzbijając się w  górę. Lejba spoglądał za nim, z  politowaniem kiwając głową. – Pewnie się teraz dopytuje przez radio, co to za stacja – powiedział cierpko. Skręciliśmy na szosę i  w kwadrans później byliśmy już na miejscu. Załatwiwszy sprawy służbowe, zaszliśmy do flight-lieutenanta Morissona, który kończył dyżur i  miał nas swoim samochodem odwieźć do kasyna. Ten Morisson był dawniej oficerem administracyjnym naszego dywizjonu. Przywiązał się do nas, a  specjalnie ofiarował się do Lejby, z  którym żlopał piwo i  grywał w  bilard. Byli podobni do siebie z  usposobień i  zamiłowań: obaj spokojni i  trochę senni, obaj ceniący wygody i  obdarzeni pogodnym optymizmem. Ale tym razem zastaliśmy Morissona w  rozterce. Telefonował na wszystkie strony, grzebał się w  aktach i  pomrukiwał: bloomy damn! – co już było szczytem wszystkiego, czego można się było po nim spodziewać. Zobaczywszy mnie i  Lejbę, zupełnie „wyszedł z  siebie” i  oświadczył, że niebo mu nas zsyła, po czym zapytał z  wyraźnym niepokojem, czy w  naszym dywizjonie jest Cyprensztajn. – Cyprensztajn? – powtórzył Lejba. – Na pewno nie! Bo co? Morisson westchnął i  opadł na krzesło. – Nic nie rozumiem – powiedział przygnębiony. – Przed kwadransem przeleciał nad naszą stacją Spitfire. Leciał z  Aberdeen, a  minąwszy lotnisko wziął kurs na Londyn... Coś mnie tknęło: Stefan wczoraj poleciał do Aberdeen, gdzie morze wyrzuciło szczątki Junkersa... – Wziął kurs na Londyn – ciągnął dalej gasnącym głosem smutny Morisson – i  wywoławszy naszą stację, nadał taką depeszę. Masz, czytaj – podał Lejbie kartkę papieru. Zajrzałem mu przez ramię. Na kartce był następujący tekst: FLIGHT-LIEUTENANT CYPRENSZTAJN STOP 2491 ZGADZA SIĘ STOP JU-88 ZALICZONY STOP STEFAN. – To chyba jakiś szyfr – powiedział Lejba. Nagle uderzył się dłonią po udzie. – Ależ myśmy widzieli tego Spitfire’a! – zawołał. – Wracał z  wypadu, podczas którego zestrzelił Niemca, bo wykręcił beczkę nad lotniskiem. „Ju-88 zaliczony” – no więc... – Może byśmy już pojechali na lunch – powiedziałem niecierpliwie. – To się przecież samo wyjaśni. – Ale kto jest ten Cyprensztajn? – upierał się Morisson. Nagle Lejba spojrzał na mnie, jakby się budził. – Słuchaj no, Herbert – powiedział wełno – czy to nie dotyczy Młodego? Wzruszyłem ramionami. – A  dajże mi spokój z  Młodym. – Bo przecież mówiłeś, że Stefan poleciał wczoraj do Aberdeen, żeby ten numer... Ależ naturalnie! Pokaż no tę depeszę.– zwrócił się do Morissona. Przeczytał ją półgłosem i  – już zupełnie obudzony – zaczął wyjaśniać Anglikowi całą sprawę. – A  beczkę wykręcił symbolicznie, za zwycięstwo tamtego – powiedział w  końcu. – I  jak z  tego wynika, depesza jest do Herberta. – Ale dlaczego Cyprensztajn? – powtórzył swoje Morisson. Myślałem, że mnie krew zaleje. – To mój nowy pseudonim – oświadczyłem ze złością. – Ale jak ci się nie podoba, to możesz nadal mówić do mnie Herbert, nie Cyprensztajn. 6. Zestrzelili nas nad Francją Kartka Czerwonego Krzyża z  oflagu od Górala i  depesza od Sarata z  Gibraltaru nadeszły jednego dnia. Góral pisał: „Zestrzelili nas w  drodze powrotnej znad Berlina, w  północnej Francji. Wszyscy zdrowi, czekamy końca wojny. Nie wiemy, co się stało z  nawigatorem. Mam trzech spośród naszych do brydża i  czas jakoś mija. Jeżeli będziecie przysyłali paczki, a  zwłaszcza papierosy, to wytrzymam. Pocieszcie Lucy, tylko nie za gorliwie! Piszę do niej, ale dajcie jej znać, że i  do was pisałem. Wszystkich was pozdrawiam serdecznie. Do zobaczenia – Góral.” Właśnie zaczęliśmy się zastanawiać, kto w  tej załodze był nawigatorem – (jakże krótka jest pamięć o  zdarzeniach, gdy idą jedne za drugimi, rzucając groźne cienie jak od czarnych chmur przepływających nad nami, zalewając nas jak fale u  brzegu, potrącając nas jak brutalni ludzie, którym się śpieszy, mijając nas w  pędzie jak samochody prowadzone przez pijanych, nieprzytomnych kierowców, osuwając się dokoła nas jak lawina – o  zdarzeniach piętrzących się za nami jedne na drugich, że nie sposób rozeznać ich szczegółów, utrwalić wrażeń, uporządkować je w  czasie i  przestrzeni!) – zaczęliśmy przypominać sobie nawzajem tę wyprawę na Berlin, ostatnią, w  której Góral brał udział, gdy nadeszła krótka depesza z  Gibraltaru, adresowana bezimiennie „Do dowódcy polskiego dywizjonu bombowego nr...: NIE SPRZEDAWAĆ MEGO SAMOCHODU WRACAM W  TYCH DNIACH SARAT”. Ubawiła nas tej treści pierwsza wiadomość od Sarata i  naturalnie przypomnieliśmy sobie zaraz, że to on właśnie był nawigatorem Górala w  ostatnim locie na Berlin. Nie urządziliśmy jeszcze sprzedaży z  licytacji rzeczy zaginionej załogi (robi się to bowiem raz na parę miesięcy – hurtem), a  co do samochodu, to i  tak nikt by go nie kupił: był to stary grat, który złośliwie psuł się Saratowi raz po raz, przeważnie w  nocy i  przeważnie daleko od jakiegokolwiek garażu. Można było tę „Złotą Strzałę” spokojnie zostawić przez tydzień na szosie i  z pewnością nikt by jej sobie nie przywłaszczył; co najwyżej policja odszukałaby w  końcu właściciela i  ukarałaby go w  drodze administracyjnej grzywną za brak świateł na postoju w  nocy. Ale Sarat bardzo się do tego archaicznego pojazdu przywiązał i  pierwszą jego troską było, czy go zastanie w  garażu, gdy wróci. Zawiadomiliśmy Lordównę o  dobrych nowinach, wcale nie licząc na to, by Sarat tak prędko z  Gibraltaru przyjechał. Lucy miała już wiadomość od Górala, o  Saracie zaś wiedziała więcej niż my: w  trzy dni później zobaczyłem jej szary roadster stojący przed kasynem i  ją samą, w  otoczeniu kilku kolegów, w  pokoju dla pań. – Sarat wrócił – powiedziała witając się ze mną. – Będzie tu za godzinę. I  am so happy! Siedział naprzeciw nas, wyciągnąwszy prawą nogę w  szynie daleko w  przód, i  mówił zacinając się czasem lekko, gdy zwracał się do Lucy, by wtrącić objaśniające zdanie po angielsku. – Ja rozumiem – zapewniała go z  uśmiechem. – Niech pan mówi po polsku. Ja wszystko rozumiem. Wtedy spoglądał dokoła po naszych twarzach i  sam się uśmiechał, ale ten uśmiech nie odbijał mu się w  oczach: oczy miał jakby przesycone cierpieniem, głębsze, jeszcze czarniejsze niż dawniej. Czasem przerywał w  pół słowa i  spoglądał nagle, jakby z  niepokojem, w  stronę drzwi. Potem przygryzał wargi i  – pochylając głowę – kończył zdanie lub zaczynał inne, porzucając czy też gubiąc myśl poprzednią. Zauważyłem, że jego czarną, gęstą czuprynę przyprószyła siwizna. Rysy pięknej męskiej twarzy wyostrzyły się, pionowa zmarszczka między brwiami pogłębiła się jeszcze, a  sieć błękitnych żyłek na skroniach występowała wyraźnie w  świetle stojącej za nim lampy. Zawsze był szczupły, choć silny: kości miał cienkie, długie, mocne ścięgna i  zwarte mięśnie; teraz wysechł na drzazgę – mundur wisiał na nim jak na wysokim drewnianym krzyżu. Mimo to nie wzbudzał bynajmniej politowania. Przeciwnie – jego wzrok, chwilami niespokojny, te nagłe przerwy w  opowiadaniu, ta sztywna noga ze stopą w  gipsie, nawet ten uśmiech, który wybiegał tylko na wargi pozostawiając resztę twarzy w  mroku, czyniły wrażenie czegoś bardzo mocnego, czegoś – powiedziałbym – wielkiego; wynosiły Sarata ponad nasz poziom; ponad poziom tego, co mówił o  sobie. Kazały się domyślać takiej siły, zdolności do takiego napięcia woli, o  jakich nie można by sądzić na podstawie samych tylko słów tej opowieści, której słuchaliśmy przecież z  zapartym tchem i  którą byliśmy głęboko przejęci. – Więc Góral umówił się z  nami, że zbombardujemy gmach kanclerski Hitlera – powiedział Sarat, wracając do wątku, który mu przerwano pytaniem o  jakiś szczegół. – Załoga się zgodziła i  sierżant Ratajczak miał znaleźć ten cel, bo znał Berlin równie dobrze jak, dajmy na to, ja znam Warszawę. Naturalnie nie podjąłbym się zbombardować na przykład gmachu gestapo w  alei Szucha z  wysokości dwudziestu tysięcy stóp, w  nocy, kiedy Warszawa jest nie oświetlona; ale z  dwóch, trzech tysięcy – myślę, że trafiłbym. No i  właśnie zeszliśmy na trzy tysiące nad Berlinem... – Zeszliście na trzy tysiące?!... – powtórzył ktoś z  niedowierzaniem i  podziwem. – Jak?! – Ratajczak się przymierzył od jakiegoś tam przedmieścia, które paliło się jak cholera i  poszliśmy piką w  dół. Zygmunt trącił mnie łokciem. – Zwariowali – powiedział, wzruszając ramionami i  marszcząc brwi. – No i  co? – spytał Lejba. – Bardzo dobrze wycyrklował – rzekł Sarat. – Bałem się, że przy wychodzeniu z  tej piki urwie nam bomby albo nie wytrzymają skrzydła, ale wytrzymały i  jedne, i  drugie. Góral wyrównał nad jakąś szeroką ulicą, która płonęła po obu stronach. Nikt do nas nie strzelał, choć nurkując przechodziliśmy kilka razy przez reflektory. Nie złapali nas w  stożek i  albo w  ogóle nie dostrzegli, albo uważali nas za wykończonych. Nigdy nie byłem tak nisko nad celem, jak wtedy. To robi wrażenie... Szliśmy przez dym jak przez chmury, rzucani podmuchami wybuchających bomb, które padały to tu, to tam, niemal wprost na naszym kursie. Nad nami – rozumiecie? – były inne maszyny. To było strasznie denerwujące: mogliśmy zderzyć się z  taką baryłką w  powietrzu; mogła nas trafić po drodze... Rzucało także od nierówno nagrzanego powietrza, które kotłowało się nad Berlinem jak lotny ukrop. Niewidzialne, potężne gejzery rwały w  górę; poskręcane strumienie podrywały nas, zmiatały ze swej drogi, niosły w  prądzie i  zatapiały w  wirach. A  my... My – uparliśmy się dolecieć nad cel. Chwilami zdawało mi się, że lecimy przez piekło, po którym tańczą oszalałe zgraje diabłów, czarownic czy innych potępieńców – tańczą i  potrącają nas, spychają z  drogi, wciągają w  ten cwałujący taniec bez rytmu, porywają z  sobą na zatracenie. Wtem zeszliśmy znad obszaru objętego ogniem i  Ratajczak powiedział, że cel jest wprost przed nami. „Tylko flara by się przydała, panie kapitanie – powiada – bo ciemno, nieprawdaż, a  szkoda, żebyśmy teraz gola nie strzelili, jak już tu jesteśmy”. Rzuciliśmy flarę, jedną i  drugą. Wtedy zaczęli do nas grzać – no! Myślałem, że to koniec z  nami. Ale cel był tuż: wchodził mi właśnie na celownik. „Ten gmach z  okrągłym podjazdem?” – pytam. „Ten – mówi Ratajczak. – Drugi od rogu; jak te trawniki – o! Teraz, panie kapitanie, teraz!” Położyłem całą serię bomb, ileśmy ich mieli. Nie widziałem, gdzie padły, ale strzelcy narobili wrzasku, że „w celu”. Góral dał tymczasem pełny gaz i  rwaliśmy w  zakrętach, coraz niżej, bo nie było sensu pchać się do góry: na dwa tysiące czy na pięć – jednakowo nas mogli zdjąć. Do dziś nie wiem, jakim cudem wymknęliśmy się reflektorom i  artylerii; chyba połowa obrony przeciwlotniczej Berlina uwzięła się, żeby nas wykończyć. Ze wszystkich stron pochylały się ku nam reflektory, ze wszystkich stron pędziły na nasze spotkanie pociski, jak bańki gazu w  szampanie; co kilka sekund stawały przed nami zapory ogniowe, a  my lecieliśmy jeszcze i  jeszcze; żyliśmy, wymykaliśmy się, kluczyliśmy przez ten gąszcz śmierci, wsłuchani w  warkot silników i  w grzechot odłamków, które strzępiły nam skrzydła i  stery, napięci w  oczekiwaniu nieuniknionego – zdawałoby się – końca, gdy wreszcie jeden z  owych pocisków rozwali maszynę. Nic podobnego nie nastąpiło. Nikt nie był nawet draśnięty. Może tylko dzięki temu wytrzymałem nerwowo te kilka minut i  nie zacząłem krzyczeć, jak na to miałem ochotę. Wyszliśmy spod ostrzału daleko poza Berlinem i  Góral dopiero wtedy zaczął nabierać wysokości, a  ja dopiero wtedy zauważyłem, że lecimy na zachód z  lekkim odchyleniem ku południowi, kursem 240 stopni. Musiało minąć z  pół godziny od chwili zrzucenia bomb, gdy zidentyfikowaliśmy Elbę, gdzieś na południe od Magdeburga. Wtedy dopiero zaczęliśmy rozmawiać i  Góral powiedział, że spada mu ciśnienie smaru... Sarat przerwał nagle i  zwrócił się do Lucy: – Do you know, what it means? – Yes, I  know – powiedziała cicho. – Continue. Więc mówił dalej, rozważnie dobierając słowa, jakby się wystrzegał, by nie przesadzać, jakby to, że mówił o  sobie czy o  swojej załodze, krępowało wrodzoną mu żarliwość opowiadania i  plastykę opisu. Dla nas, którzy znamy takie przejścia z  własnych doświadczeń, z  własnych niepokojów, z  odpartych przez każdego z  nas szturmów strachu, przerażenia czy nawet rozpaczy – dla nas fakt zawarty w  tych kilku słowach: „spada ciśnienie smaru”, ma zupełnie inną wymowę niż dla ludzi, którzy tego nie przeszli. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, wyrastają one z  tekstu jak coś, w  czym mieści się groźba, niebezpieczeństwo, utajona zawierucha fatalnych zdarzeń, których nie można przewidzieć; nie można objąć myślą, ale które przeczuwa się, o  których się wie, że nabrzmiewają, zbliżają się, zawisają nad nami. „Spada ciśnienie smaru”... Nad Elbą, w  samym środku Niemiec, o  setki mil od Anglii, w  nocy, na wysokości kilku czy kilkunastu tysięcy stóp. Na jak długo starczy tego smaru, który zapewne wycieka przez uszkodzony przewód lub z  przestrzelonego zbiornika? Czy można będzie dolecieć do Francji? Czy tylko do Belgii albo Holandii? Kiedy zatrą się silniki? Kiedy zwolnią, a  potem staną rozpędzone łopaty śmigieł i  cisza poświstująca pędem wedrze się do wnętrza samolotu? „Spada ciśnienie smaru”... Nie dolecisz do bazy. Szczęknie odwracana wieżyczka tylnego strzelca; przedni przeciśnie się ku włazowi w  pokładzie i  otworzy klapę, kabina napełni się zimnym wichrem i  załoga kolejno będzie skakać w  ślad za tylnym strzelcem, który opada już ku ziemi, daleko za ogonem samolotu, zagubiony w  mroku, sam – sam jeden! I  ty będziesz sam. Zupełnie sam. „Spada ciśnienie smaru”... Coś przecina wstęgę dni i  spraw, wśród których żyłeś. Coś odgradza cię od wszystkiego ścianą nie do ominięcia, nie do przebicia, za którą pozostaną: dziewczyna, która na ciebie czeka, zaczęta książka, list, który miałeś jutro napisać, nie dokończona rozmowa i  wszystko, wszystko, co było do tej chwili – urwane nagle, dalekie, nieosiągalne, przepadłe na lata albo na zawsze. Przed tobą jest noc i  ponury świt w  obcych, nowych warunkach, w  niewoli. Wszystko, o  czym myślałeś, wszystko, o  czym marzyłeś, wszystko, coś miał, zostało tam, daleko. Z  sobą zabierasz może tylko tęsknotę do tego, co już przedtem zostawiłeś w  Polsce. Tęsknotę stokroć teraz większą, gorszą, trudniejszą do zniesienia. Na to czekasz usłyszawszy słowa: „Spada ciśnienie smaru”... Jak długo trzeba będzie czekać: godzinę? pół godziny? może dwie? Nie wiesz. I  nic na to nie można poradzić: tak być musi! Sarat nie mówił o  tym wszystkim. Zwracając się do Lucy, zapytał tylko: „Czy pani rozumie, co to znaczy?” – i  można było przypuszczać, że idzie mu wyłącznie o  angielskie znaczenie słów „spadek ciśnienia smaru”. Nie wracał już zresztą do tego, podobnie jak nie starał się uprzytomnić Lucy znaczenia innych wypadków i  innych słów, skąpych, odmierzanych na nasz użytek, zawierających treść nam tylko znaną do głębi. Mówił, jak zdecydowali się przebyć największą część drogi nad lądem, by uniknąć przymusowego wodowania na Morzu Północnym. Jak przelecieli na południe od Zagłębia Ruhry i  minęli Ren, ostrzeliwani przez artylerię niemiecką. Jak wyszli na Liege, a  stamtąd wzięli kurs na Calais. Tu, już nad departamentem Nord we Francji, zaatakował ich myśliwiec niemiecki. Pierwsze jego serie zapaliły prawy silnik, po czym lewy bądź zatarł się z  braku smaru, bądź został również uszkodzony. Załoga wyskoczyła. Sarat skakał przed Góralem jako czwarty. – I  na tym się kończy to, co wiedziałem o  nich wszystkich przez parę miesięcy – powiedział do Lucy po angielsku. – Bardzo byłem o  nich niespokojny... – A  oni sobie w  brydża pogrywają – odezwał się ktoś głupio. Sarat nie od razu zrozumiał. – Kto – w  brydża? Przecież oni... oni są tam. Źrenice rozszerzyły mu się, jakby w  przestrachu. Przygarbił się, skulił ramiona i  nagle spojrzał szybko w  stronę Lucy. Oczy ich spotkały się na ułamek sekundy i  uciekły od siebie, spłoszone. Mięśnie Sarata, napięte przez chwilę, zwolniały. Coś jak błysk przypomnienia przemknęło po zmarszczonym czole, przewinęło się po ustach jak jakieś słowo pomyślane i  omal nie wymówione, zatrzymało się w  drganiu szczupłej ręki o  długich nerwowych palcach. Uśmiechnął się znowu samymi wargami i  nagle powiedział: – Ach, naturalnie: grają. To tylko ja tak się bałem... To jest: mnie się udało, a  oni... Przerwał, pochylił się w  przód, jakby czegoś wypatrywał na dywanie zaścielającym podłogę przed kominkiem i  nie podnosząc wzroku opowiadał dalej, już tylko o  sobie. Sprawdził klamry spadochronu i  rzucił się w  czarną przepaść huczącą wichrem, zwinięty w  kłąb, z  kolanami pod brodą i  rękami skrzyżowanymi na piersiach, trzymając kurczowo uchwyt zwalniacza, żeby mu się gdzie nie przesunął. Natychmiast po skoku doznał uczucia gwałtownego pędu w  górę: tęgi, zwarty opływ powietrza jak elastyczny hamak podłożył mu się pod plecy i  obejmował go coraz silniej w  miarę wzrastającego przyśpieszenia. To uczucie nie ustępowało jeszcze przez parę sekund po szarpnięciu pierścienia; przez parę długich sekund, które potęgowały do kwadratu i  sześcianu początkową niewielką sumę niepewności i  obawy: czy spadochron rozwinie się prawidłowo?... Zadarłszy głowę usiłował zobaczyć, co się dzieje powyżej za jego plecami, i  właśnie dostrzegł w  ciemności bladą smugę wywleczonych linek, gdy przyhamowało go i  odwróciło nagle twarzą ku ziemi, czarniejszej niż niebo ponad nim. Pęd zwolniał, rozwiał się, uciekł i  Sarat uświadomił sobie, że siedzi w  dobrze dopasowanej uprzęży, zawieszony – jak mu się zdało – nieruchomo w  samym środku nocy, między niebem a  ziemią. Wydało mu się także, iż do tej ziemi jest chyba równie daleko jak do gwiazd, które teraz widział poza obrębem wydętej czaszy spadochronu nad głową. Mylił się jednak: ziemia była blisko. Ciemność pod nim zgęstniała raptem – i  zanim zdążył podciągnąć się na linkach, aby złagodzić lądowanie – już zderzył się z  nią gwałtownie, jak brutalnie rzucona kłoda. Chciał się zerwać natychmiast, chciał biec, uciekać nie wiadomo dokąd, ale był tak słaby, że zaledwie z  trudem powstał. Pierwsze stąpnięcie powaliło go zresztą z  powrotem na ziemię: rwący ból w  stopie obezwładnił go całkowicie, przenikając nagle przez cały układ nerwowy aż do mózgu jak prąd elektryczny. Myśl, spięta tym prądem, błysnęła jasno i  ostro: Złamałem nogę! Poczuł krople potu na czole, duszność i  mdłości. Coś jak szpony wpiło mu się pod żebra, sięgnęło do trzewi, do płuc, pod gardło. Kto inny na jego miejscu pomyślałby chyba, że umiera. Ale Sarat powiedział: – Pomyślałem, że trzeba działać spokojnie i  systematycznie: musiałem, rozumiecie, odpocząć, bo się trochę zdenerwowałem. Odpoczywał więc, powoli odpinając i  zwijając spadochron, a  wreszcie wstał znowu i  zaczął próbować: jak stąpać, żeby najmniej bolało. Doszedł do wniosku, że ma pękniętą kość pomiędzy wielkim palcem a  stawem stopy i  – kuśtykając na pięcie – powlókł się polami w  stronę zarośli, które czerniały na pagórku widocznym na tle nieba. Nie myślał, co będzie dalej, nie miał żadnego planu, nie powziął żadnego postanowienia. Szedł tam, instynktownie szukając ukrycia, jak ranne zwierzę tropione przez psy. Chciał zaszyć się w  krzaki, nie widzieć otwartej przestrzeni, która wydawała mu się teraz wroga i  niebezpieczna. Chciał mieć dokoła siebie, blisko, gałęzie i  drzewa, żeby tam, wśród nich chociaż przez chwilę mieć złudzenie, że nie wypatrzą go natychmiast; że to, co ma nastąpić, odwlecze się o  godzinę, o  pół godziny, na wtedy, gdy będzie silniejszy, gdy będzie w  stanie myśleć, rozumować, bronić się. Jak? Czym? W jaki sposób i  po co? – nie wiedział. Kierował nim instynkt; silniejszy niż ból, silniejszy niż on sam. Instynkt: to, co pozostaje w  człowieku pobitym, obezwładnionym, skazanym nieodwołalnie na klęskę; w  człowieku, któremu odebrano możność walki i  wszelką nadzieję ucieczki; w  człowieku osaczonym, samotnym i  w dodatku – rannym. Wlókł się przez jakieś warzywniki, rżyska i  role jęcząc z  bólu, ze wzrokiem utkwionym w  owe zarośla i  wspinał się pod górę, jakby tam rzeczywiście czekało go bezpieczne schronienie. To był jedyny cel; to było tymczasem wszystko, czego chciał: dostać się tam; usiąść. Dopiero gdy wchodził między drzewa i  krzaki, pomyślał: Wyłamię sobie kij: będę się mógł podpierać, idąc jutro dalej. I wtedy nagle zdał.sobie sprawę z  całej beznadziejności tego zamiaru. Jutro? Przeraźliwie jasno uświadomił sobie w  skrócie, gdzie jest i  co się dzieje lub co się zacznie dziać lada chwila: departament Nord; Francja; garnizony niemieckie, policja, żandarmeria, telegraf, telefon, motocykle i  samochody, patrole, poszukiwania; „jeden z  członków załogi polskiego Wellingtona jest w  tej okolicy”. Zwinięta czasza spadochronu wyśliznęła mu się z  rąk. Popatrzył na rozpełzły ślisko tłumok jedwabiu bielejący u  jego stóp i  – ostatecznie wyczerpany – osunął się na ziemię. Nie umiałby powiedzieć, czy spał. W  każdym razie – nie myślał przez resztę nocy, a  pierwszym bodźcem zewnętrznym, który wyrwał go ze stanu odrętwienia, był ryk krów i  szczekanie psa. Wtedy stwierdził, że jest widno i  zimno. Zaraz potem usłyszał głos i  rozpoznał słowa francuskie, jakkolwiek po francusku mówił słabo. To chłopak gnający krowy nawoływał psa i  przemawiał do jakiejś Petronelle. Petronelle odpowiedziała przeciągłym rykiem, a  pies zaczął ujadać i  warczeć w  sposób wyraźnie wrogi. Wtedy ukazał się chłopak. Dostrzegł obcego i  stanął jak wryty z  otwartymi ustami. Sarat od razu przystąpił do rzeczy i  wyjaśnił, skąd się tu wziął. Ale tamten zdawał się nie rozumieć. Stał i  gapił się, nic nie mówiąc. – Pomóż mi – powtórzył Sarat, jak mógł najwyraźniej. – Potrzebne mi jest ubranie. Cywilne ubranie, rozumiesz? Chłopiec obejrzał się. Od strony drogi słychać było turkot wolno jadącego wozu. – Ja nie mogę – powiedział nagle. – Tu są Niemcy. Wszędzie są Niemcy... Sarat spojrzał również ku drodze i  zobaczył dwukołowy wóz chłopski zaprzężony w  jednego konia. – Kto to jedzie? – spytał z  niepokojem. – Madame Carotte, wdowa po mleczarzu. Bonjour, madamę Carotte! – zawołał postępując ku drodze i  oglądając się niepewnie, czy człowiek z  krzaków go nie ściga. – Bonjour, Pierre – odrzekł gruby, prawie męski głos. – Qui est la? Wóz stanął, Sarat zaś podniósł się i  rozchylił gałęzie. Tęga, rumiana kobieta w  słomkowym kapeluszu na ciasno zwiniętych szpakowatych włosach wychyliła się z  siedzenia i  przyglądała mu się bacznie. – Kto to jest? – zwróciła się znów do chłopca. – Bo ja wiem? Tu leżał w  krzakach. Mówi, że jest lotnikiem. Że Niemcy go zestrzelili. Ubranie chciał ode mnie kupić, ale przecie ja nie mam ubrania na sprzedaż, więc... Madame Carotte żwawo zeskoczyła z  wozu i  – rozejrzawszy się na wszystkie strony – podeszła bliżej. – Pan jest angielskim lotnikiem? Sarat powiedział, że jest Polakiem i  że służy w  polskim dywizjonie bombowym w  Wielkiej Brytanii. Ofiarowywał pieniądze i  swój piękny skórzany kombinezon w  zamian za stare ubranie, które by mu dostarczono. Ale wdowa po mleczarzu nie chciała o  tym słyszeć. – Nie, nie, nie! Mon Dieu – to grozi rozstrzelaniem... Rozumie pan? Nie mogę. Niech pan stąd odejdzie. U  nas we wsi są Niemcy. U  mnie w  domu. Niech pan stąd idzie. – W  mundurze? – zapytał Sarat. – To już najlepiej pójdę wprost do pani domu. Przeraziła się. – Co?! Dlaczego do mnie?! Ja pana nie znam. Ja nic nie wiem. Ja... Bezradnie dreptała w  miejscu, nie mogąc zdecydować się odejść, a  widocznie obawiając się pozostawać tu dłużej oko w  oko z  tym niebezpiecznym człowiekiem, który mógł ściągnąć nieszczęście na jej głowę. – Więc dobrze – powiedziała wreszcie. – Przyślę panu ubranie. Ale to, co pan ma na sobie, trzeba ukryć i  – Bon Dieu! Spadochron! Tego tylko jeszcze brakowało... Sarat spojrzał z  uśmiechem na bielejącą poza nim płachtę. – I  am sorry... – zaczął. – Je vous demande pardon – poprawił się swoją niezgrabną francuszczyzną – widzi pani: skacząc bez spadochronu, bardzo łatwo można się zabić... Veuve Carotte nie zareagowała na tę subtelną ironię. Postanowiła działać, i  to działać szybko. Siadając na wóz wydawała ostatnie polecenia, jak dowódca swoim podkomendnym: – Niech pan zawinie w  to parę kamieni i  dobrze zwiąże. Pierre, zabierzesz ten pakunek i  wrzucisz do rzeki pod tamtym brzegiem. Tylko żeby nikt nie widział. I  ani słowa, rozumiesz? Ja tu zaraz przyślę dziewczynę z  ubraniem i  coś do jedzenia. Więcej nic dla pana nie możemy zrobić. Sarat odpowiedział, że o  nic więcej nie prosi i  że bardzo, bardzo dziękuje. – I  tak zaczęła się moja wędrówka – mówił teraz wolno, podnosząc wzrok od dywanu i  spoglądając po naszych twarzach. – Długa, bolesna wędrówka ze złamaną stopą, która za każdym krokiem zdawała się pękać na nowo. Postanowiłem, że nie dam się schwytać Niemcom; że wrócę do Anglii, bo... Urwał nagle, jakby powstrzymując się w  ostatniej chwili od wyjawienia wobec nas, dlaczego powziął to postanowienie. Wobec nas czy może tylko wobec Lucy?... W jego zachowaniu się, w  jego sposobie opowiadania, w  tych nie dokończonych zdaniach, w  ucieczkach jego wzroku przed jej wzrokiem było coś dziwnego. Coś, czego nie mogłem zrozumieć. Coś jakby obawa, żeby nie powiedzieć za wiele o  własnych myślach; o  tym, co działo się w  nim samym. Jakby chęć ograniczenia tej opowieści do zdarzeń i  faktów zewnętrznych, bez ukazywania pobudek i  doznań, myśli, wahań, walk, upadków i  wysiłków, a  przede wszystkim tego wewnętrznego nakazu woli, któremu zawdzięczał, że wrócił. Kilkakrotnie podkreślał, że „miał szczęście”. Widocznie chciał nas przekonać, że okoliczności składały się dla niego szczególnie pomyślnie, czemu zresztą przeczyły fakty, które podawał później. Może myślał, że Góral zbyt łatwo, bez walki, bez próby ucieczki poddał się swemu losowi. I  – być może – nie chciał, aby Lucy też tak myślała. A  może po prostu poczucie solidarności z  załogą krępowało go wobec nas? Oni zostali, bo nie mieli szczęścia: zapewne schwytano ich natychmiast po lądowaniu. Nie nadarzyła im się żadna sposobność; los nie dał im żadnej szansy, nawet tak niewielkiej jak jemu. On wrócił i  trochę wstydził się tego szczęścia, którego tamci mogli mu zazdrościć. Mówił tak, jakby się usprawiedliwiał, że tu jest z  nami, a  jednocześnie – jakby chciał usprawiedliwić Górala, że wrócić nie zdołał. Obaj pochodzili z  gór. Góral – spod Nowego Targu; Sarat, łub raczej jego przodkowie, gdzieś z  południa Europy – z  Gruzji, z  Kaukazu czy może z  Czarnogórza. Obaj zapewne ponad wszystko cenili wolność. Obaj wybraliby największe niebezpieczeństwo, podjęliby największe ryzyko, aby uniknąć niewoli. Sarat miał możność takiego wyboru; Góral – nie. Ale Sarat nie chciał również, aby Lucy uświadomiła sobie w  pełni, czym jest niewola dla Górala; czym byłaby dla niego samego. Dlatego zapewne pozostawił bez komentarzy powiedzenie któregoś z  kolegów, że tamci w  niewoli „pogrywają sobie w  brydża”, choć zgoła inaczej o  tej niewoli myślał, choć bał się jej bardziej niż śmierci, choć wytrzymał to wszystko, byle jej uniknąć, zdobywając się na wysiłek niemal nadludzki i  – inaczej – zupełnie niezrozumiały... Szedł przez wiele dni drogami na południowy zachód, nocując najczęściej pod gołym niebem, bo mało kto zgadzał się przyjąć go pod swój dach. Wobec Niemców udawał Francuza, inwalidę wojennego niespełna rozumu, powracającego do domu. Ale za słabo władał francuskim, aby to stosować wobec policji miejscowej. Nie miał żadnych dokumentów, więc unikał miast, ale w  końcu musiał do jakiegoś miasta wstąpić, bo stopa siniała, puchła i  dokuczała mu coraz bardziej. Na małej stacyjce wsiadł do pociągu. Na próżno szukał przedziału, w  którym nie byłoby Niemców, i  w końcu musiał zająć jedyne wolne miejsce obok dwóch żołnierzy niemieckich rozpartych niedbale między stłoczonymi cywilami. Starał się nie zwracać na siebie uwagi i  udawał, że drzemie, myśląc przy tym, co odpowie, jeśli ktokolwiek z  rozmownych Francuzów o  coś go zagadnie. Układał sobie francuskie zdania i  z niepokojem zauważył, że wciskają się do nich wyrazy angielskie. Nawet krótkie „przepraszam” i  „dziękuję”, nawet „tak” i  „nie” podsuwały mu się po angielsku. Każde z  tych słów mogło go zdradzić, nie mówiąc już o  cudzoziemskim akcencie jego słabej francuszczyzny. Postanowił więc milczeć, odzywać się tylko w  ostateczności, udając na pół głuchego. Żołnierze rozmawiali o  minionych „dobrych czasach” i  o obecnych działaniach lotnictwa Sprzymierzonych nad Niemcami i  nad Francją. Kilkakrotnie wspominali o  Polsce, gdzie im się tak dobrze powodziło; gdzie tyle mieli jedzenia... – Teraz tam jest bardzo niebezpiecznie – powiedział jeden z  nich. – Ci przeklęci Polacy zabijają spokojnych Niemców. Zwłaszcza urzędników, i  to najlepszych ludzi Führera... Sarat dojechał na miejsce, szczęśliwie uniknąwszy rozmowy, wysiadł i  – wyszedłszy z  dworca – nie wiedział, co począć. Był głodny, zmęczony, obolały, przemarznięty. Miał bardzo niewiele pieniędzy i  nie mógł sobie pozwolić na obiad. W  jakiejś kawiarni wypił szklankę mętnej kawy i  rozgrzał się trochę, a  potem zapytał usługującą dziewczynę, gdzie mógłby znaleźć doktora. Wzruszyła ramionami. – W  szpitalu. Szpital jest na rue de la Republique. Poszedł tam, dopytując się o  drogę. Ale szpital był zajęty przez Niemców. Zawrócił więc sprzed wejścia i  włóczył się po ulicach szukając lekarza prywatnego. Na drzwiach jakiegoś domu znalazł nareszcie mosiężną tabliczkę: DR R  PIUYJMUJE OD CZWARTEJ DO ÓSMEJ Wszedł na schody, zadzwonił. Otworzyła mu pokojówka w  białym czepeczku i  w kokieteryjnym fartuszku z  koronką. Czysta, elegancka, nieomal wykwintna. – Pan ma zamówioną wizytę? Powiedział, że nie, ona zaś spoglądała na niego podejrzliwie i  wyniośle. – Pan doktor musi mnie przyjąć – oświadczył, pokonując onieśmielenie i  upokorzenie. – Mam złamaną kość w  stopie. Proszę mnie zameldować. Lekarz rozmawiał z  nim niechętnie. Nie chciał w  ogóle zbadać tej jego stopy: – Niech pan idzie do szpitala. Sarat zdecydował się. Powiedział, kim jest i  dlaczego tu przyszedł. Ale to wywołało jeszcze większą niechęć doktora. – Mój panie, cóż ja na to poradzę? Nogę trzeba prześwietlić, unieruchomić kość, no i  musi pan leżeć. Od tego jest szpital... Drzwi zamknęły się za Saratem. Od wewnątrz zachrobotał łańcuch. Doktor mówił poirytowanym głosem do pokojówki: – ...i proszę takich pacjentów nie wpuszczać! Jeszcze mi tu policję albo gestapo ściągną. Na dworze padał deszcz ze śniegiem. Zimny wiatr hulał po wyludnionych ulicach. Sarat szedł utykając i  nie wiedział, co ma począć dalej. Trzeba było gdzieś przenocować. Myślał o  tym niemal z  rozpaczą, spoglądając na światła zapalające się w  oknach domów i  natychmiast przysłaniane czarnymi storami. Zobaczył policjanta, więc skręcił w  jakąś przecznicę i  niespodzianie natknął się na wojskowy patrol niemiecki. Omal nie rzucił się do ucieczki. Ból w  nodze zreflektował go. Minął żołnierzy, którzy zresztą nie zwrócili na niego uwagi, i  szedł dalej, coraz wolniej, coraz bardziej zrezygnowany, coraz dotkliwiej odczuwając swe osamotnienia i  beznadziejność tej pieszej wędrówki ze złamaną stopą. Marzył o  łóżku, o  czystej pościeli, o  ciepłej wannie i  odpoczynku pod dachem, wśród czterech ścian, w  przyjaznym otoczeniu domowych sprzętów, gdzie choć przez jedną noc mógłby się czuć bezpieczny. Z uporem czepiał się myśli, że przecież ktoś mu wreszcie pomoże. Że zdoła otrzymać jakieś dokumenty, że znajdzie jakiś przytułek i  będzie mógł podleczyć tę nogę, która teraz, poowijana szmatami, puchła i  sprawiała mu niewypowiedziane cierpienia. Przystawał, spoglądał na nią bezradnie i  – gnany obawą, że zwraca uwagę policji lub niemieckich patroli – wlókł się dalej. Wiedział, że w  mieście obowiązuje godzina policyjna. Wiedział, że musi spędzić noc w  ukryciu, i  daremnie szukał, rozglądał się, błądził, aby wśród obcych ulic i  domów znaleźć schronienie do rana. Wreszcie na rogu jakiegoś placu w  zapadającym zmroku zauważył znak Czerwonego Krzyża wymalowany w  oknach pierwszego piętra. Przekonawszy się, że jest to Czerwony Krzyż francuski, postanowił tam pójść. W korytarzu spotkał młodą dziewczynę, która właśnie szła ku wyjściu. Gdy zwrócił się do niej o  pomoc i  powiedział, o  co mu chodzi, zaprowadziła go do siostry dyżurnej, bardzo przejęta jego losem. Od razu nabrał do niej zaufania i  pozbył się natychmiast tego onieśmielenia, które ogarniało go teraz, szczególnie wobec młodych, czysto ubranych kobiet. Siedząc w  wygodnym fotelu odpowiadał na pytania ich obu, nie wyjawiając jeszcze, kim jest naprawdę. Mówił, że był w  niewoli i  że go zwolniono. Że wędruje do krewnych w  południowej Francji. Że stracił wszelkie dokumenty, a  jako Polak woli unikać spotkań z  policją lub władzami niemieckimi. Nie spodziewał się wcale, że to ostatnie wyznanie może go zgubić. Zauważył wprawdzie, że kobiety wymieniły między sobą szybkie spojrzenia, ale przypisał to obudzonemu ich współczuciu. Dopiero gdy starsza, siwiejąca już siostra dyżurna zapytała chłodno, czy rzeczywiście nie mógłby wylegitymować się wobec władz niemieckich, pojął, że nie może liczyć na daleko idącą pomoc z  jej strony. Instynktownie zwrócił się do młodszej, szukając u  niej poparcia. Mówił teraz gorączkowo, spiesznie, by mu nie przerwano, zanim zdoła przedstawić swoje rozpaczliwe położenie. Prosił o  przytułek. Bodaj o  nocleg. Ona zaś zdawała się być wzruszona i  jakby szukała w  myśli sposobu, jak spełnić tę prośbę. Wtedy starsza pochyliła się ku niej i  zaczęła coś mówić szeptem. Potem wstała. – Dam panu kupony do jadłodajni – powiedziała idąc ku drzwiom. – A  co się tyczy noclegu... – Mais non, mais non, Susanne! – zawołała za nią młodsza. – Nie można tak... Zawahała się jakby, wstała szybko i  wybiegła za tamtą. Sarat jeszcze niezupełnie rozumiał, o  co im chodzi, ale obudzony instynkt ostrzegł go o  niebezpieczeństwie: nie można było ufać tej drugiej kobiecie. Zbliżył się do drzwi i  nasłuchiwał. Z  sąsiedniego pokoju dochodziły podniecone głosy. Po chwili – jak mu się zdawało – siostra dyżurna zaczęła rozmawiać z  kimś przez telefon. To zaniepokoiło go tak dalece, że wyszedł na korytarz. Nie zdążył jeszcze domknąć po cichu drzwi, gdy następne otworzyły się gwałtownie. Dziewczyna, którą tu spotkał wchodząc, chwyciła go za rękaw. Szarpnął się w  tył, zaskoczony. Ale ona powiedziała prędko: – Niech pan stąd idzie. Niech pan ucieka, tędy! Wskazała mu drogę do innej klatki schodowej. – I  niech pan to weźmie – sięgnęła do torebki. Poczuł, że wciska mu w  dłoń pieniądze. – Prędko, prędko – nagliła, gdy się zawahał. – Tu przyjdzie policja. Machinalnie wsunął banknot i  srebro do kieszeni i  odszedł bez słowa. Namacał w  ciemności poręcz i  schody. Chroniąc, ile się dało, opuchłą stopę, wydostał się na ulicę i  ruszył przed siebie – w  mrok. – Ta przygoda odstraszyła mnie na kilka dni od miast i  od ludzi – powiedział poprawiając się w  fotelu. – Z  początku byłem nią wzburzony i  złorzeczyłem owej starszej siostrze. Później doszedłem do wniosku, że – cóż chcecie – ona tylko ratowała siebie i  ten oddział Czerwonego Krzyża przed ryzykiem, przed niebezpieczeństwem, jakie mogłem na nie sprowadzić. Dla niej wojna była dawno skończona i  należało jakoś żyć; należało pomagać innym, ale tylko o  tyle, o  ile to nie stwarzało konfliktu z  władzą; pomagać tylko tym, którzy się tej władzy poddali. A  ja... Sami rozumiecie... Szedłem znów na południe i  na zachód. Szedłem coraz wolniej, bo każdy krok opłacałem bólem. W  końcu znów pojechałem do miasta. Do innego małego miasta, daleko na południu, gdzie można było w  powietrzu wyczuć słony powiew wichrów znad Zatoki Biskajskiej, od Atlantyku Przed rokiem nie było tam jeszcze Niemców. Gdybym się był tam wówczas znalazł... No, ale teraz – teraz Niemców było pełno; wszędzie! Tropili mnie. Przynajmniej tak mi się zdawało. Otaczała mnie zewsząd niepewność, ciągła obawa aresztowania, stała, niezmienna atmosfera niebezpieczeństwa, Ocierałem się nieustannie o  policjantów i  o żandarmów. Nie mogłem odpocząć, nie mogłem usiąść na ławce, przystanąć pod murem, ogrzać się w  bistro, aby nie ujrzeć po chwili podejrzanego osobnika, który mógł być agentem gestapo. Wyobrażałem sobie, że sam wyglądam dostatecznie podejrzanie, aby zwracać na siebie ich uwagę. Ale najgorsze ze wszystkiego było chyba to, że noga sczerniała mi aż do kolana i  bolała coraz bardziej. Bałem się ludzi, nauczony już gorzkim doświadczeniem, ale przecież musiałem szukać ich pomocy, bo czułem, że sam zginę. I  znów omal nie wpadłem. To było właśnie w  tym miasteczku. Zobaczyłem otwarty kościół i  wszedłem tam, żeby choć trochę odpocząć i  fizycznie, i  nerwowo. W  kościele – myślałem – nikt mnie nie będzie ścigał. Było niewiele osób i  półmrok. Nikt na mnie nie patrzył. Mogłem przysiąść na stopniu pod ścianą bocznego ołtarza i  odetchnąć. Tak: poczułem się przez chwilę bezpieczny. Ale to rozkleiło mnie zupełnie: po raz pierwszy od kilku tygodni nic mi nie groziło. Nie musiałem mieć się na baczności, nie trzeba było strzec się ciekawych ludzkich spojrzeń, nie trzeba było przygotowywać odpowiedzi na pytania, udawać głuchego i  niespełna rozumu. Mogłem przez chwilę być sobą. Uświadomiłem sobie to wszystko i  natychmiast ujrzałem całą swoją nędzę, wszystkie upokorzenia, daremne wysiłki i  cierpienia. Próbowałem się modlić, ale zamiast tego zacząłem beczeć. Rozżaliłem się tak nad swoim losem, że... To, naturalnie, nerwy. Pofolgowałem sobie jak nigdy w  życiu... Ale pomogło. Uspokoiłem się i  – dziwna rzecz – nabrałem jakoś otuchy. Pomyślałem, że jeśli dotąd mnie nie złapali, jeżeli udało mi się przeżyć tyle czasu i  przebyć tyle drogi, to przecież przebędę jeszcze te sto pięćdziesiąt kilometrów do granicy, a  tam... tam już wszystko wydawało mi się łatwe i  proste. Tylko ta stopa... Stopa przypominała mi o  sobie pulsującym bólem, który sięgał coraz wyżej i  wyżej, rozpalając mi ciało gorączką. Gangrena – oto czego się bałem. Tok myśli przerwał mi dzwonek na podniesienie. Usłyszałem nosowy głos księdza: Dominus vobiscum... a  potem – organy. Rozejrzałem się: kogo prosić o  pomoc? Tego starszego pana ze wstążeczką Legii Honorowej? A  może tę dziewczynę, która się tak rozgląda? Nie: pewnie tu na kogoś czeka. Więc tego pana. Tylko jak zacząć? Co powiedzieć?... Ogarnął nas pytającym spojrzeniem i  nagle zmieszał się, nie wiadomo dlaczego. – Dajcie no papierosa – powiedział, jakby ze zniecierpliwieniem. – Tam nie paliłem prawie wcale – zauważył, sięgając do wyciągniętej przez kogoś papierośnicy. – Dopiero w  Gibraltarze... Lucy mu przerwała: – Co było dalej w  tym kościele? – W  kościele? – powtórzył niechętnie. – E, nic. Ale uparła się, żeby opowiedział szczegółowo, więc mówił dalej, starając się omijać wszystko, co nie dotyczyło samych tylko zdarzeń. Zamknął się znowu i  widocznie pilnował się teraz, by nie zboczyć na tory dygresji uczuciowych ze szlaku opowiadania o  faktach. Jednak to, z  czym zdradził się mimo woli, uprzytomniając sobie przebyte cierpienia, wymykało się i  teraz spod jego kontroli. Spoza faktów wyzierały myśli i  uczucia, którymi się kierował. Wyłaniała się inna opowieść, jak wyłaniają się z  wolna tu i  ówdzie półcienie, szczegóły drugiego planu na kliszy ostrego zdjęcia fotograficznego w  pełnym słońcu, gdy podziałają na nią odczynniki chemiczne. Myślę, że obrazy tej jego opowieści tak właśnie nabierały miękkości półtonów i  tak występowały w  szczegółach, przetrawione w  umysłach niektórych z  nas. Z  pewnością tak właśnie widziała je Lucy, usiłując zresztą nie okazywać tego po sobie. Lucy, która myślała o  Góralu.. Sarat mówił, że zdecydował się dopiero przed samym końcem nabożeństwa. Dojrzał pogrążoną w  modlitwie siwą panią w  żałobie. Pomyślał, że zapewne straciła syna albo męża i  że ta okoliczność ułatwi mu – być może – pozyskanie jej współczucia i  zrozumienia. Nie chciał jednak narzucać się jej, póki nie wstała i  nie skierowała się ku wyjściu. Wówczas podszedł nieśmiało i  powtórzył to, co mówił już tyle razy tylu innym ludziom: – Przepraszam panią. Czy pani mogłaby mi dopomóc? Jestem lotnikiem. Mam złamaną stopę... W odpowiedzi ofiarowała mu parę sous, a  gdy nie chciał przyjąć i  nalegał, by go wysłuchała, zagroziła mu policją. Nie znalazł w  mieście noclegu. Nie jadł nic od rana, bo miał w  kieszeni tylko bilet kolejowy, z  którym tu przyjechał, i  – gdy uspokoił się trochę – żałował, że nie przyjął jałmużny. Powlókł się na dworzec, aby przenocować w  zatłoczonej, ciemnej poczekalni, i  próbował zasnąć, oparłszy się w  kącie na cudzym worku kartofli. Porzuciwszy myśl o  wypoczynku, o  ratowaniu nogi przed amputacją i  o uzyskaniu czyjejkolwiek pomocy, zastanawiał się, jak dotrzeć do granicy. Wiedział, że pieszo nie dojdzie. Bał się żebrać, bo łatwo mógł zostać za to aresztowany. Pozostawało tylko jedno: ukraść... Sam dziwił się, że tak spokojnie przyjął tę myśl. Odrzucił ją natychmiast, ale wracała. Coraz realniejsza; coraz bardziej natrętna, uporczywa, nie do odpędzenia. Próbował jeszcze z  nią walczyć, ale już z  góry wiedział, że przegra: zaczął paktować z  własnym sumieniem, skłaniał się już ku argumentom, które wiodły do kompromisu: „pożyczę, oddam później”... Rozejrzał się po sąsiadach; kto może mieć pieniądze? Obok niego spała jakaś kobieta obejmująca przytuloną do niej dziewczynkę. To był ich worek z  kartoflami. Wyglądały biednie, nieomal nędznie. Na lewo przy stole o  brudnym, lepkim blacie siedzieli dwaj robotnicy: stary i  młody, zapewne ojciec i  syn. Stary chrapał przeciągle; młody budził się co chwila, unosił głowę opartą o  ramiona wyciągnięte przez całą szerokość stołu i  rozglądał się ziewając. Dalej – chudy, szpakowaty mężczyzna w  czarnym surducie, wyglądający na księdza. Jakieś małżeństwo, zapewne drobny urzędnik z  prowincji z  brzydką, zwiędłą przedwcześnie małżonką. Samotna młoda dziewczyna o  strapionej głupawej twarzy, z  wyskubanymi brwiami. Blady, o  ziemistej cerze chłopak z  garbatą kobietą, która ćmiła straszliwie cuchnący tytoń, zwijając go wprawnie w  bibułki. Kilku chłopów z  wielkimi tobołami; jakiś młodzieniec w  wyświechtanym palcie; jacyś wyrobnicy; przekupki, handlarze... Kto może mieć pieniądze? – myślał Sarat. Tak był zajęty tą myślą, że nie zwrócił uwagi na równy, zbliżający się z  zewnątrz odgłos kroków kilku ludzi w  podkutych gwoździami butach. Dopiero głośna komenda: Patroli halt! poderwała go nagle jak wybuch petardy. W tej samej chwili drzwi szczęknęły, zaskrzypiały w  zawiasach i  od progu błysnęło światło latarki. – Ausweis und Fahrkartenkontrolle! Schnell, bitte. Chlusnęło ukropem strachu. Nie było czasu do namysłu, nie było drogi ucieczki, nie było żadnej kryjówki, nie było ratunku. Sarat udawał, że śpi. Wiedział, że to nic nie pomoże. Wiedział, że zostanie aresztowany. Ale chciał odwlec tę chwilę jak najdalej, aby choć trochę ochłonąć, aby uspokoić gwałtowny łomot serca i  odzyskać zaparty oddech. („Jak wtedy, zaraz po wylądowaniu ze spadochronem” – powiedziała Lucy. „Jak wtedy” – potwierdził nie patrząc w  jej stronę.) Słyszał, jak żandarmi zbliżali się ku niemu; słyszał półgłośne rozmowy Francuzów i  szorstkie pytania Niemców. – Margot! Ecoute, Margot! – Qu’est-ce qu’il y  a? – Cest le contróle. Mas-tu ton passeport? Młody robotnik usiłował obudzić ojca: – Le gendarme bosch demande les documents, papa... Któryś z  Niemców dosłyszał owo „bosch”. Rozległ się cios kolbą karabina i  krzyk, który umilkł natychmiast. Żandarmi wywlekli nieprzytomnego na ulicę... Ktoś szarpnął Sarata za ramię. – Sie, horen Sie mai! Ihr Ausweis! Sarat udał oburzenie: – Jaki znów paszport?! Mówił prędko, z  całą pewnością siebie, na jaką potrafił się zdobyć w  tej decydującej chwili, słusznie przypuszczając, że żandarmi znają tylko po parę słów francuskich i  że wezmą go za Francuza. Gestykulując żywo, oświadczył, że przecież zgłosił się w  ich urzędzie do pracy w  Argelles i  został przyjęty. Właśnie czeka na pociąg. Jeździł już tam kilkakrotnie, ale nikt mu nie kazał nigdy zabierać paszportu! Niemiec istotnie zrozumiał piąte przez dziesiąte. – Was sagen Sie? Argelles? Wo haben Sie Ihre Fahrkarte? Billet?! Naturalnie; to było do przewidzenia: zapytają o  bilet... Ociągając się, szukał po kieszeniach. Tymczasem pozostali żandarmi wyprowadzili jeszcze księdza i  młodzieńca w  wytartym płaszczu. Wyjścia na peron strzegł żołnierz z  bagnetem na karabinie. U  drzwi od ulicy stali dwaj inni z  pistoletami automatycznymi w  rękach. Żandarm niecierpliwił się. Nie było sensu udawać, że bilet „gdzieś się zapodział”, skoro w  ogóle się go nie miało. Sarat zamierzał już zrezygnować, gdy namacał w  kieszeni przypadkiem zachowany bilet, z  którym tu przyjechał rano. Mimowiednie wzruszył ramionami, zdając sobie doskonale sprawę, jak bardzo naiwnego wybiegu się chwyta, ale wyciągnął ów bilet i  podał Niemcowi. Ten spojrzał, świecąc sobie latarką, mruknął coś pod nosem i  skierował światło na twarz Sarata. – Kommen Sie mit! – powiedział ostro. Sarat pomyślał, że teraz wszystko ostatecznie przepadło. Wiedział, że już nie zdoła uciec, bo nawet jeśli wymknąłby się jakimś cudem w  drodze, wytropią go zaraz, ponieważ nie ujdzie daleko z  tą swoją nieszczęsną nogą jak kłoda. Wstał i  popychany przez żandarma pokulał ku drzwiom. Podoficer z  jego biletem w  ręku skinął na żołnierza, który stał u  wejścia na peron. Przeszli przez główny hali, lecz – zamiast w  stronę schodów wejściowych – skierowali się ku drzwiom w  głębi. Sarat dostrzegł nad nimi napis: Chef de gare, i  wszedł do środka za żandarmem. Zanim wzrok jego oswoił się ze światłem, usłyszał pytanie po niemiecku: – Pan jest zawiadowcą stacji? – Tak. O  co chodzi? – Ten człowiek mówi, że jeździ stąd na robotę do Argelles. Tu jest jego bilet... Sarat spojrzał obojętnie na urzędnika we francuskim uniformie, który teraz trzymał w  ręku jego bezwartościowy bilet, jak spogląda się na zegar wiedząc z  pewnością, która jest godzina. Wtem, zanim Francuz zdołał odpowiedzieć, ktoś otworzył drzwi. – Herr Feldfebel, melde gehorsam... – Czego tam znowu? – wrzasnął żandarm. – Leutnant Miiller chce pana widzieć. – Dobrze. Zaczekasz tu. Tu, wewnątrz! Zaraz wrócę. Do tego czasu ten tutaj ma zostać. Verstanden? – Zum Befehl! Żołnierz z  karabinem rozkraczył się u  drzwi. Zawiadowca powiedział półgłosem do Sarata: – Pan ma bilet do tej stacji... Kto pan jest? Sarat nie miał już nic do stracenia. W  kilku spiesznych urywanych zdaniach zamknął to, czego nie powiedziałby Niemcom. Nie zauważył nawet, że mówił na pół po angielsku, na pół po francusku. Nie panował już nad nerwami: przez nie domknięte drzwi słychać było rozmowę między żandarmem a  leutnantem. – Jawohl, Herr Leutnant, jawohl.L. – Argelles? – spytał nagle zawiadowca. Sarat skinął głową: – Argelles... Stempel szczęknął raz i  drugi. – Bon voyage – uśmiechnął się zawiadowca. – Et fcońne chance!: W tej samej chwili żandarm wrócił. – Na, was ist los? Zna pan tego człowieka? – Znam – powiedział urzędnik. – To inwalida wojenny. On jeździ do Argelles na robotę. Bilet jest w  porządku. – O  której ma pociąg? – Za dwie godziny. On tu zawsze nocuje, bo po dziesiątej nie wolno chodzić po mieście. Żandarm jeszcze się wahał, ale widocznie śpieszył się i  chciał z  tym skończyć. – Właściwie powinien mieć przepustkę – mruknął. – Ciągle jeszcze nie umiecie nauczyć waszych ludzi porządku. Obejrzał się na żołnierza. – Odprowadź go do poczekalni, Heiarich. Schnell. Będę czekał przy samochodzie. – Dojechałem do Argelles – mówił Sarat gasząc niedopałek papierosa. – Dojechałem do Argelles i  myślałem, że w  ciągu dwóch lub trzech dni zdołam przejść zieloną granicę. Ale – Pireneje – ponad trzy tysiące metrów, z  tą moją nogą... Nie przebywa się Pirenejów tak łatwo, nawet gdy się jest w  pełni sił. A  ja zdychałem z  wyczerpania, z  gorączki, z  zimna, z  głodu i  byłem naprawdę inwalidą... Ech, co wam będę opowiadał! Dopiero tam zrozumiałem, na co się porwałem. Gdybym to rozumiał od początku... No, mniejsza z  tym. Argelles... Nie, to nie miał być ostatni etap. Zupełnie gdzie indziej spotkałem tych dwoje Francuzów, którzy mi pomogli. Dwoje ludzi, którym zawdzięczam, że tu jestem dzisiaj i  że mam całą nogę. Spotkałem ich w  tydzień po przybyciu do Argelles. Nie wszystko pamiętam z  tego tygodnia. Miałem, wiecie, bardzo dużą gorączkę i... właśnie: zdychałem. Na śmietnikach, pod płotem jak pies. Bardzo mało w  człowieku zostaje wtedy z  tak zwanej duszy czy jak tam chcecie. Jeśli nie kradłem, to zapewne dlatego, że już nie miałem sił. Jeśli nie zdechłem, to nie dzięki własnej zasłudze. Człowiek, widzicie, jest inteligentnym zwierzęciem. Nakazy woli, hamulce moralne, wartości duchowe – wszystko to gdzieś się ulatnia w  nędzy. Potem zamierają popędy i  instynkty. Potem nawet głód. Pozostaje zmęczenie i  niczym nie poskromiona chęć odpoczynku, zupełny bezwład. A  gdy nędza mija, gdy już człowiek dostanie jeść, gdy się ogrzeje i  wypocznie, najpierw budzi się instynkt. Najpierw powraca to, co w  nas istnieje najdawniej, najgłębiej pod wierzchnią warstwą kultury, cywilizacji, różnych tam zwyczajów, konwenansów, ceregieli i  wzniosłości. Nie żadne szlachetne uczucia i  sentymenty, tylko to: zwierzęcy popęd, instynkt. Tak właśnie było ze mną. Jeszcze nie wiedziałem: utną mi nogę cey nie utną; jeszcze nie oswoiłem się ze szczęściem, jakie mnie spotkało, z  przepychem, jaki mnie otaczał – w  postaci, jak wy byście to ocenili, skromnego urządzenia domu wśród winnic francuskich, a  już obecność w  moim pokora kobiety, której to wszystko zawdzięczam, działała na moje zmysły i  już ten dzielny mężczyzna, który był jej towarzyszem, stawał mi się nienawistny jako mój potencjalny (rywal. Nie mogłem myśleć o  nich obojgu z  wdzięcznością, jak na to zasługiwali. W  niej widziałem tylko ładną, zgrabną kobietę, która zbliżała się do mnie wprawdzie po to, żeby mi poprawić pościel, żeby mi zmienić opatrunki i  żeby mnie nakarmić, ale gdy uśmiechała się, gdy do mnie mówiła, gdy mnie dotykała pochylając się nade mną, nie pamiętałem o  tym: była kobietą, mogła do mnie należeć, właśnie jako kobieta. To było dominujące: popęd... Kiedy przychodził Robert, pod wpływem jakiegoś zwierzęcego impulsu zaciskałem pięści, a  mięśnie w  twarzy zwierały mi się tak, jakbym miał pokazać zęby. Gdy zaś wchodzili razem, nie mogłem na nich patrzeć: coś takiego się we mnie działo, czego już teraz nie umiałbym określić... Dopiero po kilku dniach uświadomiłem sobie to wszystko. Dopiero po kilku dniach – jak byście powiedzieli – stałem się normalny; nasiąkłem znów tym, co człowiek ma w  sobie po wiekach, które dzielą go od życia w  jaskini czy też na drzewie. Zamilkł, jakby się spostrzegł, że znów zabrnął w  zwierzenia, i  to wobec zbyt licznego może audytorium. Jakby się przestraszył, że powiedział zbyt wiele. Jakby odkrył, że ta chęć mówienia o  sobie po tylu tygodniach ukrywania wszystkiego, co czuł, jest w  nim silniejsza niż powzięte postanowienie, aby nie odsłaniać całej prawdy. Zapewne dlatego zmienił nagle ton i  starał się mówić lekko o  tym, co – być może – wzruszało go najbardziej: o  rozstaniu z  tą kobietą, której imienia nawet nie wymienił, zachowując je tylko dla siebie. – Pożegnanie po miesiącu wypadło dosyć niezręcznie – zaczął z  odcieniem lekkiej ironii. – W  skrzyni od jarzyn przewieźli mnie za most strzeżony przez posterunki niemieckie. Zajechaliśmy pod jakiś na pół zrujnowany dom, skąd widać było granicę. Robert poszedł przekonać się, czy przejście jest możliwe. Ona przeprowadziła mnie wzdłuż strumyka aż do zakrętu, gdzie rosły jakieś krzaki. Przystanęliśmy tam, aby czekać na znak Roberta. Byłem, naturalnie, wzruszony i  przejęty, jak tego sytuacja wymagała, ale głównie myślałem o  tym, jak zdołam przebyć sto kroków zupełnie otwartej przestrzeni dzielącej mnie od lasu. Chciałem jakoś podziękować jej za opiekę, za – no, za wszystko. Przecież oboje uratowali mi życie. Ale za takie rzeczy bardzo trudno jest dziękować, trudno znaleźć właściwe słowa, żeby nie wyszło głupio. Namyślałem się, jak powiedzieć, gdy usłyszałem gwizdanie Roberta. Trzeba było iść. Powiedziałem wreszcie, że nie wiem, jak się im odwdzięczę, że... Już nawet nie pamiętam co. Ona znalazła te słowa. Bardzo proste i  bardzo prawdziwe. „Pan wróci do swego dywizjonu – powiedziała patrząc mi w  oczy. – Będzie pan dalej walczył za Polskę, za Francję, za wolność. Jesteśmy sojusznikami, pan i  my”. Prosiłem, żeby mi dała coś na pamiątkę, na szczęście. I  wtedy – to było, wiecie, zupełne zaskoczenie – pocałowała mnie! Musiałem mieć strasznie głupią minę, ale właśnie Robert zagwizdał po raz drugi i  musiałem iść. Obejrzałem się na nią, brnąc przez strumień. Patrzyła uważnie w  stronę mostu, tam skąd powinien był wrócić Robert. Zapewne niepokoiła się o  niego... Wyszedłem na drugi brzeg i  zacząłem biec, nie zważając na coraz dotkliwszy ból w  stopie, która nie zrosła się jeszcze. Padałem, zrywałem się, biegłem znowu i  znów padałem. Potem przedzierałem się przez zasieki, szedłem, czołgałem się, pełzałem, aż pokrwawiony, w  ubraniu podartym na drutach kolczastych, zaszyłem się w  las. Przechodziłem później jeszcze drugą linię graniczną i  przedzierałem się przez inne zasieki. Ukrywałem się, głodowałem, uciekałem. Ale to nie ma znaczenia. To już było w  kraju neutralnym. Już nie groziła mi niewola niemiecka. Już wiedziałem, że – prędzej czy później – dostanę się tutaj. No i  – jestem: miałem szczęście – udało się. A  tamci... Stamtąd wraca się dopiero po wojnie. Tamto chyba trudniej jest przetrwać niż to, co ja przeszedłem. Nawet wtedy... Urwał, bo drzwi do saloniku otworzyły się i  do pokoju zajrzał zawsze roztargniony i  trochę senny Morisson. Nie zauważył ani Lucy, ani Sarata i  od razu zwrócił się do naszego przedniego strzelca, z  którym miał wspólne upodobania do piwa i  do brydża: – Lejba, what about beer? Bar is open. And we play, bridge tonight, don’t we? Lejba ocknął się i  zamrugał, wskazując mu ruchem głowy Lordównę. – Sorry – powiedział Morisson. – I  am very sorry, Miss Lucy. Wreszcie zobaczył także Sarata i  ucieszył się serdecznie, wyrażając to na swój powściągliwy sposób: – Hallo, hallo! How are you, Sarat? What a  surprise! By the way: do you play bridge? Wszyscy się roześmieli, a  Zygmunt powiedział, że Sarat nie cierpi brydża. Nie cierpi do tego stopnia, że nie dał się wziąć do niewoli, aby tylko nie grać w  karty. Morisson pokręcił głową. – That’s funny... that’s strange – poprawił się. – Just prejudice – powiedział Sarat. 7. „Świńska sprawa” Zdobycie Tunisu, wypędzenie Niemców z  Afryki, upadek Pantelarii i  tym podobne drobiazgi zbladły zupełnie wobec ostatniej, nader ożywionej działalności naszego tylnego strzelca, Pryszczyka. Zresztą przebieg tej sprawy – lub raczej tych kilku spraw kolejnych – żywo przypomina losy armii brytyjskich w  kampanii afrykańskiej: raz pod wozem, raz na wozie... Tak właśnie było z  Pryszczykiem, z  tą różnicą, że jego przygody, przewagi i  porażki rozegrały się w  czasie o  wiele krótszym niż kontredans wojenny między Egiptem a  Marokiem. Zaczęło się od tego (nie w  Afryce, tylko u  nas w  dywizjonie), że w  kasynie oficerskim podano kiełbasę. Prawdziwą polską kiełbasę wieprzową z  czosnkiem, nie żadne sausages nadziewane papką z  kartofli, chleba i  tektury... Smakowała wszystkim nadzwyczajnie, nawet Anglikom, którzy zwykłe nie zwracają najmniejszej uwagi za wyczyny kulinarne Kędzierzawego. Smakowała im tak bardzo, że aż się zainteresowali, skąd Kędzierzawy ją zdobył. On zaś robił skromną minę i  bezczelnie zapewniał, że Lord Woolton65 przysłał im taki prezent dla oficerów. Ale Morisson z  Lejbą wywęszyli, że taka sama kiełbasa – i  to w  większych ilościach – pojawiła się w  mesie sierżanckiej, a  wieczorem nasz Intelligence Officer zrobił mrożące krew w  żyłach odkrycie: jego pies wygrzebał w  pobliżu baraku kąpielowego zakopany tam świński ryj, świeżo oskrobane gnaty i  ze sto jardów jelit... Wieść o  morderstwie rozeszła się lotem błyskawicy po lotnisku, po najbliższych pubach i  dotarła do miasta. Nazajutrz w  południe na stację zajechał miejscowy Sherlock Holmes w  towarzystwie żandarma i  „pykając krótką fajeczkę” (jak napisałby Conan Doyle) rozpoczął śledztwo. W bystrym umyśle angielskiego detektywa już po kilku godzinach wstępnych badań i  przesłuchań, ze skojarzenia dwóch faktów: primo – obfitości wieprzowej kiełbasy, i  sekundo – znalezienia resztek zamordowanej ofiary, wynikał nie pozbawiony słuszności domysł, że świnię zabito w  tym celu, aby z  niej zrobić owe kiełbasy. Wieczorem Sherlock Holmes nie pokazał się w  kasynie, ale wiedzieliśmy, że został na noc na stacji. Zapewne siedział w  pokoju gościnnym, otaczając się kłębami dymu tytoniowego, i  „pozwalał pracować szarym komórkom swego mózgu” lub może słuchał koncertu „For the Forces” nadawanego przez radio. Natomiast żandarm, który „był za doktora Watsona”, przedsięwziął małe śledztwo na własną rękę. Wiadomo chyba każdemu, że Watson nie sięga nawet do pięt Holmesowi; że zawsae wpada na trop fałszywy i  tylko przypadkiem robi drobne odkrycia, które dopiero w  genialnym umyśle Holmesa wiążą się w  obraz całości zdarzeń i  rzucają błysk światła na sprawy najbardziej zawiłe. Oczekiwaliśmy, że tak będzie i  tym razem. Żandarm nie badał odcisków palców na klamkach, nie zawijał troskliwie w  chustkę do nosa niedopałków znalezionych obok baraku, nie wnioskował, nie dedukował i  nie olśniewał nas błyskotliwymi uwagami, lecz – jak pierwszy lepszy śmiertelnik – zapytał Kędzierzawego, skąd wzięła się kiełbasa, którą wszyscy z  takim apetytem zjedli dnia poprzedniego. Rozmawiał też z  gospodarzem mesy sierżantów i  odwiedził pewnego farmera w  pobliżu lotniska, który miał córkę jedynaczkę, narzeczoną kaprala z  naszej brygady mechaników. Wreszcie zainteresował się – zupełnie naiwnie! czy kto z  tej brygady lub z  załogi „L – jak Lucy” nie był w  cywilu rzeźnikiem. Przypuszczam, że gdyby Pryszczyk czytał kiedykolwiek Conan Doyle’a, to nie przejąłby się wcale tymi poczynaniami, które – zgodnie z  zasadami najlepszych powieści kryminalnych – powinny były iść w  zgoła błędnym kierunku. Ale Pryszczyk o  Conan Doyle’u nic nie wiedział, a  jeśli co czytywał, to najwyżej „Dziennik Polski”, który – jak wiadomo – z  kryminalnych historii drukuje tylko reportaże „lotnicze” niejakiego L... Pewnie dlatego nasz tylny strzelec tego wieczora zapukał do pokoju, który zajmowaliśmy wraz z  Zygmuntem. Nie spodziewaliśmy się żadnej wizyty o  tej porze. Zygmunt cerował granatowe skarpetki różową włóczką wełnianą, a  ja kładłem pasjansa. Równocześnie powiedzieliśmy: „Proszę” – i  wszedł Pryszczyk. Zdziwiliśmy się, czego może od nas chcieć o  tej porze, ale nie wypadało pytać, więc tylko zaprosiliśmy go, żeby usiadł, Zygmunt poczęstował go papierosem i  zagadnął, „co słychać”. Pryszczyk powiedział, że nic szczególnego, ale „faktycznie” to źle. – Apropos ty policji, panie kapitanie... – dodał. – A  cóż wy macie z  policją? – zdziwił się Zygmunt. – Ja z  policją? Nic podobnego, panie kapitanie! Nic w  ogóle z  policją nie mam, tylko kapral Ferenc, któren w  matrymonialny miłości z  tą rudą Grace się znajduje, szału wariacji tera dostał, bo mówi, powiada, że przez te świnie w  rodzinne nieporozumienie z  teściowom popadnie. – Cóż to za Grace? – zapytałem, żeby wyjaśnić sprawę „matrymonialnej miłości”, o  której nic nam nie było wiadomo. – Pan kapitan nie wie? – zgorszy? się Pryszczyk. – Przecie Ferenc, ten z  naszej brygady, mechanik, już drugi rok z  nią chodzi i  ma względem tej danej Grace matrymonialny zamiar. Stary, owszem, tolerancje swoje dał i  nawet stara już ustąpiła, tylko tera ta świnia wszystko jem psuje. – Jaka świnia? – badałem dalej, nie rozumiejąc, kogo Pryszczyk ma na myśli. – No ta, cośmy ją od starego kupili – odrzekł ltkko zniecierpliwiony moją tępotą. – Przecie pan kapitan chyba słyszał... – Zaraz, zaraz – wtrącił się Zygmunt. – Opowiedzcie no wszystko po kolei, jak to było z  tą świnią: kto ją kupił, od kogo i  co było dalej. Pryszczyk westchnął, ale widząc, że nie dojdzie z  nami do ładu, jeśli nas nie oświeci gruntownie, zaczął od początku. Ojcem rudej Grace jest zamożny farmer Mr. Thistle, którego grunty przylegają do lotniska. Mr. Thistle hoduje na swojej farmie świnie, pragnąc w  ten sposób przyczynić się do wysiłku wojennego Wielkiej Brytanii. Sprzedaż i  ubój świń odbywa się pod kontrolą urzędu wyżywienia i  lojalny Thistle poddawał się niezbyt zresztą uciążliwym przepisom tego urzędu, dostarczając trzodę do najbliższej bekoniarni po obowiązujących cenach. Nieszczęściem, przyszły zięć pana Thistle, kapral Ferenc, z  cywila jest czeladnikiem rzeźnickim z  Piotrkowa. Nieszczęściem również – Ferenca łączy zażyła przyjaźń z  Pryszczykiem. We dwóch umyślili, że namówią lojalnego farmera, aby jedną świnię odstąpił bohaterskim lotnikom, co będzie mu poczytane za jeszcze większy war effort, niż gdyby ją zjedli cywile w  Newark lub w  Lincoln. Farmer – Anglik bez krzty wyobraźni – nie mógł tego zrozumieć i  uległ dopiero pod wpływem nalegań miedziano-włosej Grace, która dla Ferenca gotowa była na wszystko. Pewnego wieczora pod chlew Mr. Thistle podjechała śmieciarka z  naszego dywizjonu i  zabrała świnię na lotnisko, wprost do baraku kąpielowego. Tam w  ciągu nocy Ferenc z  pomocą Pryszczyka i  kucharza dokonali mordu, wymyli trupa w  wannie i  narobili milę kiełbas. Ryj, kości i  resztki zakopali pod barakiem, po czym zakrzątnęli się, już w  dzień, około urządzenia wędzarni. – Z  tem był najgorszy kłopot, panie kapitanie – zwierzał się nam Pryszczyk. – A  wszystko z  powodu konkurencyjnej zazdrości tego ziandara, co uderzał do Grace jeszcze przed Ferencem, a  obecnie śledztwo uskutecznia... – Doktor Watson... – powiedziałem na pół do siebie. – Taki on doktor jak ja arcybiskup – oświadczył Pryszczyk. – A  Watson tyż się nie nazywa, tylko przeważnie Hoog. I  ten dany Hoog od początku coś skapował, bo się tu pętał do niemożebności. Ale wszystko jedno, do wiatru żeśmy go wystawili, a  kiełbasa mu się prawie pod nosem wędziła i  nie mógł skompinować gdzie. – Jakżeście tego dokonali? – zainteresował się Zygmunt. Pryszczyk spojrzał na nas z  usprawiedliwioną dumą. – Bo perz na polach doobkoła lotniska palą – zaczął po odpowiedniej pauzie. – No to mówię: gdzie najlepiej wędzić? Na polu! To Ferenc skrzynkie drewniane od silnika przytargał na te pole i  jak raz na granicy lotniska żeśmy ją postawili – i  niech stoi. Przyszedł farmer, co jego było pole, obejrzał – skrzynia jak skrzynia – niech sobie stoi. Ziandar tyż przyleciał, patrzy – nic. A  jak już się przyzwyczaili, to my dawaj ogień z  tego perzu palić, ma się rozumieć z  jałowcem. A  we skrzyni, pod wiatr, kiełbasa wisi i  sie wędzi jak cholera. Jak trzeba jałowca podłożyć, a  Hoog na nas kapuje, zaraz Ferenc do niego zaznacza, że właśnie świeży lagier do mesy przywieźli, i  idą na drinka. A  ja temcaszem lecę do ty wędzarni i  w try miga nazad z  powrotem bajtlujem frajera przy piwie, aż się wszystko uwędziło. Dalej z  opowiadania Pryszczyka wynikało, że jakkolwiek udało; się w  stu procentach wykonać szatański plan z  wędzarnią, to jednak zazdrosny Hoog wpadł na trop świńskiej afery i  bliski jest wykrycia wszystkich jej szczegółów. No a  wówczas Mr. Thistle z  pewnością wymówi swój dom Ferencowi, łamiąc szczęście młodej pary. Tu Pryszczyk przystąpił wreszcie do istotnych powodów swej wizyty. – Za solidarne ofiarę koleżeńskie się zostałem, panie kapitanie – oświadczył z  westchnieniem. Wziełem te świnie na siebie, żeby koleżkie Ferenca przed karalnem kodeksem ratować, ale tyż mam prośbę do pana kapitana; bo myślałem, że właśnie na te noc nas nie będzie, a  tu leci „Ewa”, „Barbara” i  „Hendryk”, a  my nie. No i  całe moje karkulacje diabli wzięli, bo mnie gliny przymkną... A  jakbym poleciał, to takie mam wyliczenie, że w  ogóle nikt by nie beknął i  z tą świnią by przyschło! Więc jak pan kapitan się orentuje, ten lot duże znaczenie dla mnie posiada i  jeden tylny, Bugajszczak, co na „Ewie” lata, by się ze mną na te noc zamienił. Tylko żeby pan kapitan dowódcy powiedział, to już blat. Patrzył na mnie z  niepokojem, jak też odniosę się do tej jego prośby, a  ja toczyłem wewnętrzną walkę z  sumieniem: przyczynić się do tej „karkulacji” czy nie? Te moje wątpliwości i  skrupuły rozstrzygnął Zygmunt, który zdecydowanie stanął przeciw angielskiemu urzędowi wyżywienia, po stronie Pryszczyka i  Ferenca. – Kiełbasę – oświadczył – jedliśmy wszyscy. Trzeba im pomóc. Wskutek tego łańcucha przyczyn i  skutków, który zaczął się od „matrymonialnej miłości” Ferenca, Pryszczyk poleciał owej nocy z  załogą Wellingtona „E – jak Ewa” na minowanie wód nieprzyjacielskich u  północno-zachodnich wybrzeży francuskich... Nie wiem, dlaczego „niską wojnę”, jak nazywamy kładzenie min z  samolotów, uważa się za zadanie mniej nie: bezpieczne, łatwiejsze niż bombardowanie i  w ogóle „ulgowe”. Osobiście wolę latać na wyprawy bombowe niż „siać jarzynę w  ogródku”, czyli kłaść miny. Zwłaszcza że bomby zakwitają i  owocują natychmiast, że często widzi się, Jak wybuchają w  celu, podczas gdy wielkie, tysiącpięćsetfuntowe nasiona min wschodzą bardzo powoli i  prawie nigdy załoga nie widzi ich kwiatów-wybuchów i  owoców – zniszczeń przez nie dokonanych. Wyrażenie „niska wojna” pochodzi stąd, że lot odbywa się na małej wysokości i  że miny opuszcza się na spadochronach, również lecąc nisko, na pięćset – osiemset stóp nad powierzchnią morza. Każda mina musi być położona dokładnie w  punkcie nakazanym, co wzmaga niebezpieczeństwo zadania, ponieważ niemiecka artyleria nabrzeżna i  działa okrętów obrony przeciwlotniczej wstrzelane są doskonale we wszystkich kierunkach, mają dość czasu na skuteczny ogień, a  szukanie właściwego miejsca w  nocy, podczas gdy dokoła samolotu rwą się pociski, nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Nawigator w  czasie takiej wyprawy ma mnóstwo roboty, bo kurs lotu ustawicznie się zmienia, zależnie od prędkości, wysokości, kierunków wiatru, nie mówiąc już o  zmianach całkiem nieprzewidzianych, w  wypadku gdy nastąpi spotkanie z  nieprzyjacielskim myśliwcem. Na stoliku nawigacyjnym leży mapa z  czerwonymi plamami obrony przeciwlotniczej, z  punktami reflektorów, z  kółeczkami lotnisk. Między nimi wije się kręty szlak lotu, podzielony na odcinki czasu. Obok – log z  kolumnami cyfr: kursy w  stopniach, punkty zwrotne, minuty i  sekundy, plusy i  minusy dewiacji66 i  derywacji na różnych wysokościach... Wszystko przygotowane i  zliczone jeszcze przed startem i  wszystko wymagające poprawek w  drodze, w  miarę jak teoria wyznaczonej trasy zmienia się w  praktykę lotu. Pilot musi utrzymać podawany mu co parę minut kurs z  największą dokładnością. Tu nie wolno się mylić, nie można pozwalać sobie na odchylenia i  niebezpiecznie jest zbaczać, choćby przez chwilę, ze szlaku. Nie można lecieć wyżej albo niżej. Nie można zmieniać prędkości. Tu trzeba trzymać się trasy jak wytkniętej ścieżki w  górach między przepaściami. Strzelcy przez cały czas czuwają przy karabinach maszynowych w  swoich wieżyczkach. Spotkanie myśliwca na tej wysokości może się skończyć tylko śmiercią – jego lub załogi, która leci na „niską wojnę”. Dlatego załoga musi pracować jak dobrze dopasowany mechanizm. Musi działać sprawnie. Wszyscy powinni znać się nawzajem; znać ton głosu każdego spośród zespołu; ufać sobie wzajemnie; móc liczyć na każdego z  towarzyszów. Jeśli załoga tak się dobierze, wówczas „szafa gra”, wszystko idzie dobrze, niemal automatycznie. Pryszczyk był nowym kółkiem tego mechanizmu. Nowym klawiszem grającej szafy, która wystartowała tego wieczora do tysiącmilowego lotu. Był zgrany z  nami, bo należał do zespołu „L – jak Lucy”, lecz nie można było przewidzieć, czy w  takim samym stopniu dostroi się do załogi „Ewy”. Mimo to zgodzili się wziąć go na tę „ulgową” wyprawę. Nie wiem, co właściwie Pryszczyk miał na myśli mówiąc, że jeśli tej nocy poleci, to „takie ma wyliczenie”, że sprawa ze świnią „przyschnie”. Nie mógł oczywiście przewidzieć, co mu się w  tym locie zdarzy, jakkolwiek później opowiadał, że poprzedniej nocy miał proroczy sen, który go skłonił do wzięcia udziału w  wyprawie „Ewy”. Dość łatwo przejrzałem materialistyczne podłoże owego snu i  nie mam żadnych wątpliwości co do celu, w  jakim Pryszczyk go wymyślił. Niemniej jednak świńska sprawa istotnie „przyschła” bardzo prędko, a  nasz tylny strzelec okrył się chwałą jak – toutes proportions gardees – ósma Armia pod El Alamein. Co do tego wieszczego snu, to Pryszczyk nazajutrz po wyprawie tak opowiadał o  nim w  mesie sierżantów, gdzie zebrały się obie załogi, nasza i  „Ewy”, aby uczcić jego czyny wspaniałe: – Za każdą rażą, panie kapitanie, jak w  krytycznem położeniu się znajduję, rodzinne osobę we śnie widzę i  tym sposobem przyszłość moja mnie się przedstawia. A  właśnie wczoraj wujo mój, Serkoszczak niejaki, mi się przyśnił, jak ta świnia i  gliny mi po głowie chodzili i  nic nie mogłem wykombinować, żeby honorowo sprawę załagodzić. I  śni mnie się, że wujo Serkoszczak, elegancko ubrany, w  świeżem półkoszulku i  w dęciaku, w  jedny znajomy knajpie koło mostu Kierbedzia przesiaduje i  artystyczne kawałki na harmonii odgrywa. A  my z  koleżkamy na jedne głębsze przechodziem i  ja właśnie za zagrychom się oglądam, a  wujo do mnie zaznacza, że – mówi – „sieroto biedna, bez forsy jesteś – powiada – i  takiem prawem będę zmuszony jakiegoś Messerschmitta ci sprezentować, żebyś mógł na rachonek załogi coniebądź wypić, bo sam pod finansowem względem za bankrota sie zostałeś”. Uśmiechnąłem się skrycie, aby Pryszczyk nie przypuszczał, że mogę powątpiewać w  prawdziwość tego snu, a  Zygmunt zamówił kolejkę dla obu załóg i  z całą powagą wzniósł zdrowie wuja Serkowskiego. Pryszczyk wypił, oblizał się i  rzekł: – I  jak pan kapitan widzi, każda szczegóła się sprawdza. – Przeważnie z  monopolką – zauważył sceptycznie Lejba. – Nic podobnego, panie poruczniku – odparł Pryszczyk nieco urażony. – Wiska swojem porządkiem, a  swojem porządkiem ten Messerschmitt, któren się nam naraził. Niech sam pan major powie. Baca, do którego było skierowane to wezwanie, poważnie skinął głową i  rozpoczął nudny wykład. Wellington „E – jak Ewa” – przemykał się długo krętą trasą między lotniskami i  miastami północno-zachodniej Francji, mijając obojętnie całe pociągi cystern z  benzyną, zbiorniki gazu, mosty i  fabryki, które wyglądały bardzo ponętnie w  świetle zachodzącego już księżyca. Gdyby nie te miny, z  którymi trzeba było dotrzeć do celu, załoga miałaby niejedną okazję dostępną wyłącznie korsarzom powietrznym, dziennym myśliwcom bombardującym... Ale – oczywiście – nie można było nic uszczknąć po drodze, bo „niska wojna” ma swoje twarde prawa, których nie wolno przekraczać. U południowego wybrzeża Bretanii panował zupełny spokój. Mogło się wydawać, że to jakiś kraj neutralny, nie objęty działaniami wojennymi. Ale milczenie tego ciemnego brzegu wydawało się załodze „Ewy” złowrogie i  groźne. Jakoż po upływie paru minut bluznęły z  ciemności błyski dział i  kolorowe pociski świetlne zaczęły szyć przestrzeń skośnym ściegiem. Z  baterii nabrzeżnych, z  okrętów, ze stanowisk ciężkich karabinów maszynowych obrony przeciwlotniczej lecą, krzyżując się z  sobą, mniejsze i  większe koraliki, bańki, ogniste race. Reflektory z  lądu i  z morza przegarniają przestrzeń i  nagle jeden z  nich trafia: kadłub samolotu zalewa potop blasku, a  z torpedowca od strony morza trzepią szybkostrzelne działka. Unik w  prawo wysunął maszynę ze światła w  cień, bliżej brzegu. Ale stamtąd natychmiast zaczynają szyć karabiny maszynowe, ukryte w  głębi lądu. Cały rój pocisków wzbija się płytkim torem i  pędzi ku czarnej sylwetce Wellingtona. – Unik w  lewo! – rozlega się w  słuchawkach głos tylnego strzelca. Jednocześnie słychać, jak grają jego sprzężone maszynki, a  po chwili ogień z  lądu raptownie ustaje. Tymczasem nawigator namierzył się według brzegu i  układu baterii, zliczył kurs bojowy i  naprowadza pilota. Drzwi bombowe otwarte. Radiotelegrafista w  wieżyczce astro – jako straż przed atakiem z  góry. Strzelcy przy karabinach. – Jeszcze dziesięć sekund... pięć, cztery, trzy, dwie, jedna – już! I  pięć, cztery, trzy, dwie, jedna – hop! Na „już!” i  na „hop!” samolot odpowiada jakby lekkim westchnieniem ulgi. Dwie miny rozwijają swoje spadochrony, które opadają w  dół z  wolna, więdną na łagodnej, długiej fali i  toną. Potem znów brzeg i  długi, równie kręty szlak powrotny nad Francją, znaczony tu i  ówdzie ogniem obrony przeciwlotniczej. I  La Manche. La Manche to jakby już próg domu. To antyklimaks; powrót do myśli odciętych startem z  lotniska, powrót do drugiej połowy życia, do przedmiotów innego gatunku i  innego przeznaczenia, do spraw prywatnych, niewojennych, do uczuć i  trosk, zdarzeń i  drobnych radości zrośniętych z  ziemią. Do tego wszystkiego, czego nie bierze się z  sobą na zadanie. Nad Kanałem – za ogonem samolotu – opuszcza się wolno ze stratosfery aż do powierzchni morza niewidzialna kurtyna, oddzielająca scenę wojny od widowni. Kurtyna, która zapada po zejściu każdego aktora z  tej sceny tylko dla niego samego. Kurtyna, której w  rzeczywistości nie ma, która istnieje tylko jako złudzenie, tym niebezpieczniejsze, im bardziej wyczerpująca była rola odegrana przez załogę. Kurtyna-pułapka, która bywa przyczyną wielu czarnych krzyżyków przy nazwiskach załóg. „E – jak Ewa”, żegnana pociskami artylerii niemieckiej, weszła nad wody La Manche po siedmiogodzinnym locie, w  którym załoga przeżyła niejedną emocję. Siedem godzin w  nocy nad terytorium nieprzyjaciela, w  ustawicznej czujności, dochodzącej do najwyższego napięcia pod ogniem obrony przeciwlotniczej, to bardzo długi okres. Jeżeli można by jakąś skalą mierzyć wzruszenia, natężenie strachu, amplitudę wzrostu i  spadku podniecenia, zmian rytmu uderzeń serca i  oddechu, częstotliwość fal nerwowych dreszczów i  wysiłek woli konieczny do utrzymywania tych objawów na wodzy – to zapewne okazałoby się, że suma emocjonalnych przeżyć w  czasie siedmiu godzin nocnej wyprawy na minowanie jakiegoś St. Nazaire lub Bordeaux jest znacznie większa niż suma podobnych doznań w  ciągu całego życia lekarza, kupca, inżyniera lub robotnika, nie mówiąc już o  urzędniku lub – dajmy na to – nauczycielu rysunków. Ale stara, doświadczona załoga wie, że nie wolno poddawać się nastrojowi bezpieczeństwa; że trzeba się przemóc i  wytrwać do końca w  napięciu uwagi, w  gotowości do obrony, nawet nad La Manche i  nawet nad angielskim brzegiem. Tu bowiem, jak nocni drapieżcy, czatują w  powietrzu myśliwcy nieprzyjaciela, licząc właśnie na zmniejszoną czujność powracających załóg. – Cholernie się na nas taki jeden naciął – oświadczył Pryszczyk, gdy Baca pozwolił mu dojść do głosu, odświeżając gardło następną z  kolei podwójną plain. – A  było to tak, panie kapitanie, że właśnie mi się wujo Serkoszczak przypomniał, bo żadnego Messerschmitta my nie widzieli. „No to – myślę sobie – jakaś nawalanka; ale co się nie dzieje – patrzeć, a  tu kumulusowe chmurkie mijamy. A  na ty chmurce kto siedzi? – Wujo Serkoszczak! Szykownie ubrany, w  lakierkach, ma się rozumieć, spodnie sztuczkowe w  paski, żakiet, co od Burakowskiego w  karty wygrał, krawatkie w  groszki na gumce ma przyczepione i  harmonia na pasach mu wsi. I  ten mój wujo mruga do mnie, że się draka ze szkopem szykuje, jak raz koło ty chmurki. Ja się z  karabinamy nastawiam, a  tu już wuja nima, tylko faktycznie Messerszmiciak. Poprawicie wziełem odpowiedzialne i  całe serie – ale to takie z  poważaniem! – zaiwaniłem mu prosto przed silniki. Silniki mu się zapalili i  całe kabinę mu chyba rozpieprzyło, bo nawet nie skakał, tylko poszedł – na rybne przynętę – do Kanału. Słuchaliśmy w  skupieniu, przejęci dramatycznym opisem tej krótkiej walki, a  gdy Pryszczyk skończył, ogólne uniesienie udzieliło się nawet Lejbie, który krzyknął głośno o  dziesięć doubli i  tyleż draughtów. Była to, zdaje się, dziewiąta kolejka whisky i  trzecia – piwa. Wuj Serkoszczak umiał dotrzymać słowa... Tego samego dnia Pryszczyk dostał tydzień urlopu i  pojechał do Londynu. Wraz z  nim wyjechali: kapral Ferenc, nasz radiotelegrafista i  poeta – Koza oraz tylny strzelec z  załogi „Ewy” – Gomorek. Wieczorem widziałem rudą Grace w  towarzystwie żandarma podążającą do kina; Sherlock Holmes natomiast pisał w  adiutanturze obszerny raport na sześciu arkuszach papieru i  dymił jak wulkan przed wybuchem. Wybuch jednak nie nastąpił: sprawę świni, zakupionej u  Mr. Thistle, przekazano wyższym instancjom, które miały rozpatrzyć ją bez pośpiechu stanowiącego główną wadę narodów kontynentalnych. Na stacji zapanował spokój, w  kasynie zaś pojawiły się kiełbaski nadziewane kombinacją z  kartofli, chleba i  tektury... Jednym słowem, wszystko wróciło do normy. Po tygodniu wrócili urlopowani, trochę – jak mi się wydało – zmęczeni pobytem w  stolicy. Pryszczyk wyglądał zakłopotany, Koza nas wyraźnie unikał, Gomorek wsiąkł do swojej załogi, Ferenc zaś – wzdychając lirycznie – udał się na farmę państwa Thistłe. Zygmunt wyraził przypuszczenie, że to nie załatwiona jeszcze „świńska sprawa” jest przyczyną pewnego przyćmienia humorów tej czwórki. Ja jednak byłem innego zdania: musieli znów coś przeskrobać na urlopie. Okazało się, że miałem słuszność, bo nazajutrz Kędzierzawy pokazał mi urzędowe pismo sędziego policyjnego z  Poplar (London, E  16) wzywające naszych czterech muszkieterów wraz z  ich bezpośrednim przełożonym na rozprawę. Do wezwania załączone było zeznanie policjanta, Mr. G. B. Fergusona, który podał nazwiska Pryszczyka, Ferenca, Gomorka i  Kozy jako „podejrzanych” o  pobicie holenderskich marynarzy w  barze przy Preston Road... Sprawa wyglądała dość tajemniczo w  ujęciu sierżanta G. B. Fergusona. Oto jego raport w  polskim przekładzie: „Miałem służbę w  okręgu E  16. O  godzinie 9 p.m. przystanąłem właśnie przed barem Mrs. Peacock, gdy wchodziło tam dziewięciu holenderskich marynarzy. Obszedłem mój rewir i  po upływie pół godziny znów znalazłem się przed tym barem. Nagle przez drzwi i  przez okna baru zaczęli wypadać ci sami marynarze w  pożałowania godnym stanie, z  pokrwawionymi nosami i  podsinionymi oczyma, niektórzy zaś tak poturbowani, że nie mogli wstać o  własnych siłach. Zwróciło to moją uwagę i  zacząłem podejrzewać, że w  barze Mrs. Peacock wynikła jakaś awantura. Dlatego wszedłem tam, aby się przekonać, kto pobił Holendrów. W  barze zastałem czterech polskich lotników, którzy – jakkolwiek nieco zdyszani – spokojnie pili piwo przy jednym ze stolików. Zresztą nikogo więcej nie było. Mimo to poprosiłem polskich podoficerów o  podanie nazwisk. Ponieważ jedno z  nich było zupełnie nie do wymówienia, poprosiłem, by sami zapisali swe nazwiska na kartce papieru, co też zrobili. Bardzo uprzejmie zaprosili mnie na piwo, ale musiałem odmówić, ponieważ miałem służbę i  musiałem zająć się sprowadzeniem ambulansu dla pobitych marynarzy holenderskich. Nie zdołałem ustalić, kto ich pobił, ponieważ na wszystkie moje pytania odpowiadali tylko przekleństwami angielskimi i  – jak mi się wydawało – również holenderskimi. Dziewczyna usługująca w  barze, Alith Smith, oświadczyła tylko, że marynarze wszedłszy zażądali piwa i  wypili po jednym kuflu, po czym ona sama wyszła na chwilę do sąsiedniego pokoju, a  gdy wróciła – Holendrów już nie było. Więcej nic w  tej sprawie nie wiem. – Stg. G. B. Ferguson.” Pokiwałem głową nad tym pismem i  zabrałem je, żeby naradzić się z  Zygmuntem, co począć. Ten przeczytał raport G. B. Fergusona i  oświadczył z  odcieniem podziwu: – Mój kochany, czysta robota! Tych dziewięciu Holendrów wykończyli razem, a  Pryszczyk oczarował tę Alith, czy jak jej tam... No i  będą siedzieli w  kryminale. Nie ma rady, musimy jechać do Londynu i  jakoś ich ratować. Postanowiliśmy uzyskać zezwolenie na przelot samolotem i  skłoniliśmy Bacę, który pełnił obowiązki dowódcy dywizjonu, żeby nam pozostawił załatwienie całej sprawy, po czym – w  porozumieniu z  Kędzierzawym – wezwaliśmy „podejrzanych” do kancelarii dowództwa, aby się dowiedzieć, co właściwie zaszło. Zameldowali się po chwili wszyscy czterej: Koza bardzo zawstydzony, Ferenc i  Gomorek jak na ścięcie, Pryszczyk zaś z  miną niewiniątka, zdziwiony, czego możemy od niego chcieć. Zygmunt od razu przystąpił do rzeczy: – Jak to było z  tymi Holendrami? – Z  jakimi Holendramy, panie kapitanie? – zdumiał się nasz tylny strzelec. – Z  tymi, coście ich pobili w  barze. I  nie róbcie ze mnie wariata, Pryszczyk, bo tu już przyszedł raport w  tej sprawie. No? Wstyd robicie całemu dywizjonowi! Pryszczyk poczuł się dotknięty do żywego. – Wstyd? My – dywizjonowi?! Przecie my ich sprali, panie kapitanie, a  nie oni nas. To jaki znów wstyd? Zygmunta uderzyła trafność tego poglądu, a  ja uśmiechnąłem się mimo woli, co Pryszczyk naturalnie natychmiast dostrzegł i  co dodało mu pewności siebie. – Bo to było tak, panie kapitanie – zwrócił się do stolika, który stał między mną a  Zygmuntem. – Najpierw tośmy pośli do Klubu Białego Grła, cóś niecoś skonsomować, bo organis człowieka wymagania swoje posiada, a  właśnie po lunchu niemożebnie się nam jeść zachciało... – Ale to było wieczorem – przerwał Zygmunt. – Opowiadajcie o  tym, coście robili w  barze, nie w  klubie żołnierza. – No właśnie mówię – odrzekł Pryszczyk cierpliwie. – I  w tem klubie jedna pani, co tam jest za barmankie, podkreśla, że na anglo-polish balet bileta ma i  żebyśmy pośli. I  faktycznie cztery bileta nam dała do Kings Teatru. A  ja – jak pan kapitan wie – honorowem człowiekiem jestem i  chcę płacić. To ona mówi, że sie nic nie należy, bo Polskie Ognisko nam teatr funduje. No, jak tak – mówię – to blat. I  idziem na ten balet... Zygmunt z  rezygnacją sięgnął po papierośnicę: jeżeli mieliśmy się dowiedzieć czegoś o  Holendrach, trzeba było najpierw spokojnie wysłuchać opowieści Pryszczyka o  balecie... (Byłem na tym balecie i  widziałem „Jezioro łabędzie” w  pięknym wykonaniu polskich i  angielskich tancerzy, ale dopiero Pryszczyk uzupełnił to widowisko żywym słowem, którego brakowało na scenie.) – Ta sadzawka, czeli też jezioro, panie kapitanie, w  niedużem lasku się znajduje – zaczął. – A  w tem lasku pewien hrabia polowanie dzierżawi. I, ma sie rozumieć, z  całom ferajnom tam przyjechał, ale zamiast dubeltówki każdy gość łuk posiada, bo to było za króla Ćwieczka, jak jeszcze nikt prochu nie wymyślił. Naradzają się ze sobą, jak tu nagonkie puścić, żeby łabędzie albo inny jaki drób z  krzaków wypłoszyć. Jeden taki w  zielonych majtkach i  w wiatrówce się upiera, że najlepiej – powiada – tu w  te stronę, gdzie na ścianie koło sceny stoi napisane EXIT, czeli też – wyjście. Rękom się zasłania, bo faktycznie lefrektor go razi, i  mówi do tamtych, powiada: „Chłopaki, mówi, tu pewniak łabędź albo co gorszego”! Ale tamci go ingerują i  każ-den w  swoją stronę ciągnie. Ten rozpoznanie nad sadzawkom uskutecznia, tamten znów na kamienie włazi, a  co i  raz przylatują do hrabiego i  każdy po swojemu na migi go traj-luje. Już myślałem, że draka z  tego wyniknie, ale hrabia się zgniewał i  jak już tyle się naganiali, że nawet głuchy by się obudził, a  co dopiero dziczyzna, kazał jem cicho być, bo mówi – zasadzkie na te łabędziom pularde wyszykujem i  dopieróż ją tu przykaraulem. I  wszyscy do krzaków posuwają i  nic – cicho-sza! A  temcaszem zza górki ze dwadzieścia facetek się pokazuje. Każda w  nocny koszuli i  jedna się na drugą ogląda, żeby która nie zdezenterowała. I  dla pewności jeszcze ją de pachie przytrzymuje. A  widać, że pietra mają wszystkie jak cholera, bo co trzy kroczki na palcach w  przód zrobią, to zara chodu z  powrotem. Ale ponieważ że ten hrabia z  gośćmy cicho siedzą, więc jedna taka łabędzica zauważa, że – mówi – nikogo tu nima i  możem bezwarunkowo w  taneczne zabawę uderzyć. No to te drugie się straśnie ucieszyli i  dawaj wywijać! Nogi to jem, panie kapitanie, chodzili jak na zawiasach! Aż mnie się gorąco – zrobiło, a  Ferenc, któren uczuciowe naturę posiada, jedne lady, co koło niego siedziała, przez pomyłkie w  wykształcenie uszczypnął. Ale to wszystko nic, bo dopieroż zza ty górki wyskoczyła jeszcze jedna, także samo w  koronkowy koszuli, ale chyba po młodszy siostrze, bo tylko co najważniejsze jej zakrywała. I  co się okazuje – ta dana facetka za królowe od tych łabędzic przedstawia. Jezioro jem pokazuje, jakby go nigdy nie widziały i  takżesamo lasek, i  mówi, powiada – gdzie która z  was ma życzenie, tam sobie możecie ganiać, trawkie – mówi – frygać i  w ogólności help yourself jak u  siebie w  domu. A  ja – mówi – tęsknotę erotyczne odczuwam i  w senne marzenie temczasowo popadnę. No to one z  powrotem sie wróciły za te górkie, a  ta ichnia królowa tęskniący taniec zaiwania, rękamy przeważnie macha i  sie na jedny nodze kręci, a  potem jak się rozkraczy! Jak Boga kocham, panie kapitanie, w  tem rozkroku na samy ziemi usiadła... Koza to aż jęknął, jak to zobaczył. A  ona nic, udaje, że jej wygodnie, i  w kimono uderza. – W  co uderza? – spytał Zygmunt z  niedowierzaniem. – W  kimono, panie kapitanie – odrzekł Pryszczyk. – Znaczy się kima; tyle, że nie chrapie. A  hrabia, co w  kucki ze swoimy w  krzakach siedział, wyłazi z  tem łukiem i  sie do niej składa, ale mu się żal zrobiło. Więc mówi: „Nie strzelać, chłopaki, bo to pewnie królowa!” I  zara miętę do niej poczuł, bo sie za serce łapie. „Ożenię się z  nią – powiada – bo mi się straśnie spodobała, tylko muszę ją zapoznać osobiście, a  wy idźcie sobie gdzie bądź i  w miłosny randce mi nie przeszkadzajcie”. Goście mu klarują, żeby dał spokój, a  jeden sie nawet zdenerwował i  sam ją chciał wykończyć z  tego łuku, ale w  końcu mówią: „Co będziem sie głupiemu sprzeciwiać? Chce? Niech sie żeni, zobaczem, jakie dzieci z  tego wynikną”. I  zabrali się, i  pośli. A  tymczasem ona się obudziła i  oko do niego sypie. Potańcowali znów trochę, królowa tego hrabiego bajtluje, raz chce, raz nie chce – wiadomo; jak każda baba, a  on straśnie w  niej gustuje, bo faktycznie przystojna broneta była. No i  jak już doszli do zgody, przylatują tamte drugie zza górki, a  chłopaki znów z  krzaków. A  ta królowa do swoich łabędzic podkreśla, że sie do pałacu hrabiego przeprowadza. Rejwach sie okropny zrobił, mało tych koszul nie pogubiły, tak zaczęły koło niej ganiać. Co chwila inna ją łapie, na osobność odciąga i  na hrabiego bon-tuje. A  takżesamo chłopaki za niego się wzięły. On się wyrywa, a  oni go od tyłu nazad ciągną. Już się draka na fest szykuje, bo hrabia do mordobicia się zabiera, ale – patrzyć – łabędzice swoje królowe na drugie stronę sadzawki zmanili i  tak jej gitarę kręcą, że sama nie wie, co robić. Ale do zastanowienia przyszła i  mówi: „Trudno, hrabio mój ulubiony, żegnam cię na wieki wieków ament, ponieważ żonom twojom być nie mogie, bo w  charakterze łabędziej królowy pozostaje”. A  on szału rozpaczy dostaje i  mówi, powiada: „Jak tak, to samobójstwo sobie zadam i  zimnem trupem tu zaraz padnę, z  powodu że mnie zawód miłosny spotyka”. I  sie chce z  łuku zastrzelić, ale odgrywa. Łuk mu zabrali i  gdzieś go prowadzą, pewnie do baru, żeby sie po tem złamanem sercu pocieszyć. Ale jeden, ten w  wiatrówce i  w zielonych majtkach, sie z  tyłu za nimi został i  kapuje na sadzawkie. A  ta królowa zza krzaków wygląda, żeby jeszcze swojego adoratora zobaczyć. No to ten zielony szczałe wypuszcza, pierwś jej na wylot nicuje i  chodu za tamtymy, wiadomo w  strachu, bo mokre robotę uskutecznił. Ale że łabędź twarde naturę posiada, więc ta dana królowa jeszcze dobre piętnaście minut ze szczała w  biusthalterze ciężkie skonanie w  tańcu wyszczególnia, a  dopiero jak sie wszystkie zlecieli, na dobre już kitę odwala. I  tak sie, panie kapitanie, ten romans zakończył, a  Ferenc mówi, że przeczucie ma, jako z  niem i  z Grace to samo będzie. Więc, żeby koleżkie Ferenca pocieszyć, tośmy do tego baru pośli... – Na Poplar? – upewnił się Zygmunt. – Na Poplar, panie kapitanie – westchnął Pryszczyk i  pogrążył się w  zadumie. – No i  cóż było dalej? – zapytałem po chwili. – Dalej to przecie już pan kapitan wie z  tego raportu... Zygmunt się zirytował, bo przecież właśnie chcieliśmy się dowiedzieć o  szczegółowym przebiegu zdarzeń na Poplar, nie o  czym innym. Ale tu Pryszczyk stał się nagle małomówny i  musieliśmy wyciągać od niego i  od tamtych trzech całą historię słowo po słowie. W  rezultacie dowiedzieliśmy się niewiele więcej, niż o  tym było w  raporcie policyjnym. W Londynie na rozprawie sądowej też wszyscy czterej zwycięzcy z  Preston Road zachowywali się niezwykle powściągliwie, co zresztą, zdaje się, zrobiło jak najlepsze wrażenie zarówno na sędzi w  peruce, jak na jego doradcy i  na publiczności w  sali sądowej Town-Hallu Poplar. Siedzieliśmy już na ławie świadków, gdy weszło dziewięciu poszkodowanych, z  plastrami na twarzach lub rękami na temblakach. Nie wyglądali na ułomków, co wzmogło jeszcze nasz podziw dla waleczności Pryszczyka i  jego kompanii; podziw, który żywiliśmy w  głębi ducha, prawiąc im morały... Po wstępnych formalnościach sędzia chrząknął i  zwracając się do „podejrzanych” zapytał: – Więc tych dziewięciu marynarzy napadło was w  barze Mrs. Peacock, czy tak? Gomorek spojrzał na Ferenca, Ferenc – na Kozę, Koza – na Pryszczyka. Pryszczyk zaś wybałuszył oczy na sędziego, zaczerwienił się, objął wzrokiem dziewięć postaci stojących rzędem naprzeciw i  aż go zatknęło. – Oni nas? – powtórzył zdumiony. – Nic podobnego, wysoki sądzie! To myśmy ich napadli! Z kolei zatknęło sędziego. – Jak to? We czterech napadliście tych dziewięciu? – Precisely – odparł Pryszczyk. – And we gave them... we... Nagle zwrócił się do mnie: – Panie kapitanie, jak to będzie po angielsku, żeśmy im dali wycisk? Nie byłem przygotowany na to pytanie. Nie wiem, jak po angielsku jest „wycisk”. Ale Pryszczyk zastąpił ten obrazowy wyraz innym, ze słownika wyrażeń wojskowych, i  obracając się w  stronę sędziego oświadczył: – We gave them a  school, sir! Na twarzy przedstawiciela sprawiedliwości odbiło się zakłopotanie. – Co chcecie przez to powiedzieć? Jaką szkołę? Pryszczyk brnął dalej: – A  school of fighting, sir. Sędzia zrozumiał po swojemu. – Uczyliście ich boksu? Pryszczyk zaprotestował: – Nic podobnego, sir. Tylko oni z  nami zaczęli. – Co chcecie przez to powiedzieć? – spytał znów cierpliwy sędzia. Pryszczyk oświadczył, że chce przez to powiedzieć, iż ci marynarze przyszli do baru Mrs. Peacock i  zamówili dziewięć kufli piwa po angielsku, po czym prowokacyjnie zaczęli gadać po niemiecku. Już to samo chyba mogłoby wystarczyć jako zaczepka. Ale on i  jego przyjaciele jeszcze się pohamowali. Dopiero gdy domniemani Niemcy zaczęli śpiewać jakąś piosenkę... – Ale oni rozmawiali i  śpiewali po holendersku przerwał sędzia. Pryszczyk nie oponował. Owszem, zgodził się z  panem sędzią, że to było po holendersku, ale chyba pan sędzia wie, że Polacy przez Holandię nie przechodzili? Gdyby marynarze śpiewali po węgiersku, rumuńsku, jugosłowiańsku, po francusku lub nawet po litewsku czy po estońsku, nikt by im złego słowa nie powiedział. Ale żaden polski żołnierz nie był w  Holandii, a  ten język tak jest do niemieckiego podobny, że łatwo o  nieporozumienie. Naturalnie – zadeklarował dalej w  imieniu Polskich Sił Zbrojnych – nikt z  polskich żołnierzy nie ma nic ani przeciw Holandii, ani przeciw jej marynarzom. Ale gdy kto usłyszy w  miejscu publicznym w  Anglii na przykład „Deutschland, Deutschland iiber alles”, to go zła krew zalewa (bad blood flooded). A  to, co śpiewało dziewięciu aliantów holenderskich, było bardzo podobne właśnie do tej prowokacyjnej pieśni. I  właśnie z  tego powodu wynikło nieporozumienie. Sędzia chciał się jeszcze dowiedzieć, w  jaki sposób czterej polscy lotnicy dali radę dziewięciu przeciwnikom i  poturbowali ich dotkliwie, sami wychodząc bez szwanku. Na to Pryszczyk odrzekł skromnie, że Polacy są do tego rodzaju bitew przyzwyczajeni (accustomed) i  stąd wniosek, kto jest najcenniejszym aliantem Wielkiej Brytanii. Potem nastąpiło badanie Holendrów. Okazało się, że poturbowani ulegli zupełnemu zaskoczeniu i  nie mieli nawet czasu na przeciwnatarcie, gdyż natychmiast znaleźli się na ulicy. Mimo to nie żywią do strony polskiej żalu, ponieważ dzięki awanturze mieli sposobność po raz pierwszy bliżej poznać polskich lotników, dla których mają wiele uznania i  sympatii. Wreszcie zapadł wyrok: sędzia skazał każdego z  czterech Polaków na funta grzywny i  – wyjąwszy portfel – sam za nich tę grzywnę zapłacił, co publiczność przyjęła owacyjnie. Tegoż dnia po południu pojechaliśmy do Northolt i  odlecieliśmy z  powrotem na stację. Pryszczyk przez cały czas był milczący i  zadumany, mimo odniesionego triumfu. Dopiero kiedy wylądowaliśmy na własnym lotnisku i  wysiedliśmy z  maszyny, wygłosił krótki komentarz w  związku z  nowo nabytymi doświadczeniami. – W  Rumunii na przykład – rzekł – w  ogólności do sądu by nie doszło, bo z  posteronkowym policajem zawsze by jakoś człowiek to załatwił. We Francji znów – sędzia by żadnego wyrozumienia dla nas nie miał. Już o  Niemcach nawet nie mówię. Dlatego faktycznie tu się mnie lepiej obdukcja sądowa spodoba. I  nawet taki sędzia, choć stypne perugie na głowę ubiera, poważanie publiczne posiada. Kurtułarny naród, można powiedzieć, a  ja jestem już takiem człowiekiem, że nie lubię kantu porzomnem ludziom robić; wskutkiem tego prośbę jedną mam do pana kapitana, a  takżesamo koleżka Ferenc. Jak zwykle, nie wiedzieliśmy, do którego z  nas się to stosuje: do Zygmunta czy do mnie; Pryszczyk zaś spojrzał spod oka na nas obu i  dodał: – Względem ty świni, panie kapitanie... – Cóż to za prośba? – spytałem zachęcająco. – Bo faktycznie, jak pan kapitan wie, to myśmy te świnie kupili. A  z kiełbas i  ze szynki, co ją do kasyna i  do naszej mesy wzięli, to zarobiliśmy z  koleżką Ferencem po cztery funty i  parę szylingów każden. No to właśnie takie życzenie mamy, żeby te forsę ewentualnie na Czerwony Krzyż dać albo na co, żeby honorowe wyjście z  tej sytuacji było. Sięgnął do kieszeni, wyjął banknoty i  srebro i  wręczył mi je z  westchnieniem. Nie byłem całkiem pewien czy jest to westchnienie ulgi, czy żalu, ale pochwaliłem dobrą intencję obu wspólników. Oni zaś porozumieli się oczyma i  Pryszczyk dodał jeszcze: – A  w gazecie może pan kapitan wyszczególni, że te forsę familia Thistle w  charakterze bezimienny ofiary składa. 8. A-jak ciocia Andźia Śmierć generała Sikorskiego rzuciła ponury cień na dywizjon. Byliśmy na pogrzebie w  Newark, żeby oddać mu ostatnie honory wojskowe i  wróciliśmy stamtąd w  jak najgorszym nastroju. Wszyscy mają złe przeczucia, wszyscy są przygnębieni, wszyscy poddają się czarnym myślom, choć może nie każdy z  nas uświadamia sobie, jakim ciosem dla Polski była ta śmierć w  obecnej sytuacji politycznej. W mesie pod oknem powstał „kąt smutniaków”. Przesiadują tam niektórzy, godzinami nie zamieniając słowa. Nie słuchają radia, nie czytują gazet, nie interesują się niczym. Jedynym ich zajęciem jest układanie pasjansów. Nie można powiedzieć, żeby nasza załoga kontrastowała z  tym tłem. Wraz z  Zygmuntem i  Kozą kończymy drugą turę lotów bojowych. Koza ma jasny plan: odpocznie ze trzy miesiące, napisze przez ten czas ze dwa tuziny sonetów (których znów nikt nie zechce wydrukować) i  wróci do dywizjonu latać dalej. Ale Koza ma lat dwadzieścia osiem, a  Zygmunt do spółki ze mną – osiemdziesiąt sześć... (Od biedy starczyłoby na całą załogę.) Nie ma się co łudzić: nie będziemy latać w  trzeciej turze! Zygmunt udaje realistę i  z uporem twierdzi, że jako bohater, weteran, tudzież as, chętnie zasiądzie za jakimś stołem, obszerniejszym niż stolik nawigatora, i  będzie spoczywał na laurach, wypełniając rubryki kart ewidencyjnych. – Dosyć – powiada – tej wojny! I  – powiada – nie udawaj, Herbert, że ci to nie dogadza. Kogo – powiada – będziesz bujał? Mnie?! Potem oddaje się marzeniom o  tym, co nas czeka: – Dowództwo, rozumiesz; Londyn, rozumiesz; Rubens, rozumiesz... Bufet, cholera, jak przed wojną – a  moje dzieci w  Warszawie dzień w  dzień przemarzłe kartofle i  kapustę jedzą... Żeby chociaż dzień w  dzień! A  może co drugi albo co trzeci?... A  może wcale, bo... E, z  tobą nie można gadać! Milczymy obaj przez chwilę, a  potem Zygmunt wraca do swych marzeń: – Mieszkanie sobie wynajmiemy niezgorsze, bo dodatek londyński dadzą. Ciepło, miękko, wygodnie, kominek, rozumiesz, i  cóż? Do biura sobie pójdziesz, potem lunch, potem kawka i  o piątej jesteś wolnym człowiekiem. Kino, ma się rozumieć, jakiś brydżyk, klub, coś tego i  tak dalej. Nie narażasz się, odpoczywasz, czekasz końca wojny i  tylko z  gazet wiesz, co się dzieje. Naturalnie zła krew cię zalewa na to wszystko, bo nie masz wiele do roboty i  ciągle jesteś myślami tam, w  Polsce... Gryziesz się, gorzkniejesz; najpierw ogarnia cię spleen, a  później pesymizm, ale co możesz zrobić? Cały twój wysiłek to ta zasrana ewidencja, psiakrew! A  niech to wszyscy diabli!... – Nie martw się – usiłowałem go pocieszyć. – Jeszcze nam do końca brak kilku lotów: może cię ustrzelą i  będzie po kłopocie. Ale Zygmunt wzrusza ramionami na tego rodzaju pociechy. Tymczasem nad Anglią drzemie wyjątkowo upalne, pogodne lato, a  noce są jasne, srebrne i  rozedrgane od warkotu silników lotniczych. To nasze silniki; prawie wyłącznie nasze: brytyjskie, amerykańskie, polskie... Niemcy pojawiają się coraz rzadziej nad tą wyspą: szale wojny z  pewnością już przechylają się na naszą stronę. Może wkrótce będzie koniec? Od pewnego czasu nasz dywizjon zajmuje się akcją kulturalno-oświatową: każdy Wellington oprócz bomb zabiera pewną ilość słowa drukowanego, które ma oświecić Niemców. Zygmunta to irytuje. – Po cholerę?! I  tak głupie żłoby nie zrozumieją, co się im tu mądrego pisze, a  tylko kłopot z  wyrzucaniem. Ale rozkaz jest rozkazem, a  połączenie ulotek z  bombami to w  każdym razie lepsze niż same ulotki w  1939... Jednym z  takich lotów „oświatowych” była wyprawa na Karłsruhe. Dzięki wspaniale zorganizowanej na terenie dywizjonu poczcie pantoflowej już o  jedenastej przed południem wiedzieliśmy, że będzie „wojna”, i  to „wysoka”, bo ładunek miały stanowić bomby kruszące i  zapalające, a  nie miny. Wysłaliśmy tedy Lejbę do meteorologów, żeby się dowiedzieć, co oni o  tym myślą. Łapiwiatry zapatrywali się na pogodę sceptycznie: ustalili, że nadciąga jakiś tam front i  tworzy się niż; mówili o  inwersjach, chmurach pierzastych, okluzjach i  innych niezrozumiałych sprawach, z  których według nich niezbicie wynikało: skasują! Tymczasem o  dwunastej zapowiedź: stand-by.67 Zygmunt, który na podstawie wywiadu Lejby wybierał się do Lincoln, zdejmuje nowy mundur i  przebiera się powtórnie, klnąc meteorologię, po czym – ponieważ właśnie otwierają bar – idziemy z  Lejbą na piwo. O dwunastej trzydzieści – odwołanie pogotowia, łapiwiatry triumfują, ale autobus do Lincoln właśnie odszedł... Zygmunt eksploduje wewnętrznie i  stara się ugasić pożar gniewu za pomocą większej ilości piwa. Co młodsi koledzy, ze Sweet-Franiem na czele, wymykają się do sekcji, w  których pracują WAAF-ki – na inne, mniej bojowe działania. Lunch mija spokojnie. O  szesnastej odchodzi następny autobus, więc Zygmunt ryzykuje i  przebiera się po raz trzeci. Ale o  piętnastej trzydzieści megafony ryczą: – Wszystkie załogi operacyjne zgłoszą się do crew-roomu!68 Uciekłem na sam widok twarzy naszego nawigatora: była fioletowej barwy. Popołudnie spędzamy w  mesie, bo ciągle jest stand-by. Zygmunt mimo to nie przebiera się: i  tak pójdziemy spać... – Meteorologia to wspaniała rzecz – powiada. – Tylko skończone osły mogą o  tym powątpiewać. WAAF-ki mają jakiś wykład czy odprawę, więc Sweet-Franio i  jego świta rozmawiają „inteligentnie” dokoła odbiornika radiowego, który akompaniuje im równie inteligentnym, utrzymanym „na wysokim poziomie” programem For the Forces. Najpierw toczy się dyskusja o  klęsce Niemców pod El Alamein (głośnik ryczy jakieś idiotyczne kuplety, które z  pewnością wygwizdano by w  Wołominie). Potem rozmowa przechodzi na Egipt, potem na kobiety w  Egipcie, wreszcie na kobiety w  ogóle – temat nigdy nie wyczerpany... (Głośnik wtóruje rzewną piosenkę pod tytułem „My sister and I”, za którą autor wart jest paru miesięcy kryminału, ale piosenka budzi na sali, z  której ją transmitują, huragan braw.) – Ładna piosenka – stwierdza Franio, któremu wszystko, co angielskie, bardzo się podoba. – Ta mała Betty, wiecie, ta blondyneczka z  „Black & White”, ma wcale niezły głos. – Smiert kucharkam – mówi Zygmunt z  westchnieniem po rosyjsku. – Co to znaczy? – pyta naiwnie Franio. – Śmierć kucharkom! – tłumaczy Zygmunt. – Śmierć z  miłości, Franiu... Zdobywasz, zdobyłeś czy porzuciłeś? – Bardzo cię proszę – Betty nie jest kucharką! – zaperza się Franio. – Zdobywa – konstatuje flegmatycznie Lejba. – Skoro tak się stawia, to dopiero zdobywa. W tej chwili megafony obwieszczają: Pogotowie odwołane! To zapobiega dalszej wymianie poglądów na temat przewag miłosnych. Frania i  na sprawę przynależności jego ofiar do tej czy innej grupy społecznej. Natomiast opinia o  bazie, grupie bombowej i  innych wyższych instancjach strategicznych jest wyjątkowo zgodna. Smutniaki pod oknem tasują karty do następnego pasjansa; Franio i  jego kompania czekają, kiedy wreszcie WAAF-ki skończą się kształcić w  wiedzy wojskowej; Lejba zamawia siódme piwko; Zygmunt ziewa i  przegląda się w  lustrze (nowy mundur...); jednym słowem – miła, pogodna atmosfera, jak w  rodzinnym grobie. Nie wiem, co pokrzyżowało wyroki meteorologów tego wieczora. Może to był Mosquito, który wylądował na naszym lotnisku i  którego załoga oświadczyła, że szczyty chmur sięgają piętnastu, a  nie dwudziestu pięciu tysięcy stóp. Dość, że Zygmunt o  godzinie dwudziestej pierwszej trzydzieści przebierał się po raz czwarty tego dnia, zgrzytając zębami (głównie przednimi, bo po bokach ma złote, więc szkoda) i, wyrażając się o  meteorologii w  sposób więcej niż lekceważący. Przebierał się, ponieważ ogłoszono znów stand-by, po czym wezwano nas na odprawę i  wyznaczono start na dwudziestą trzecią... Chmury szły gęste, kopiaste. Ciemność osiadła szybko, a  po starcie bynajmniej się nie rozwidniło, bo lecieliśmy w  tych chmurach zamknięci jak muchy w  pudle od kapelusza. W maszynie panuje milczenie; nawet Pryszczyk nie ma nic do powiedzenia, a  Koza zdaje się drzemać przy swojej stacji radiowej. Tylko Zygmunt coś pomrukuje niezrozumiale, kończąc swoje wyliczenia, których nie zdążył zrobić przed startem. Na wysokości czternastu tysięcy wychodzimy wreszcie z  chmur i  księżyc w  pełni zalewa światłem wnętrze kabiny. Niemal w  tej samej chwili obsypuje nas pierwsza seria ognia artylerii, budząc westchnienie ulgi naszego nawigatora. – Zgadza się – mówi ten typ ze szczerym zadowoleniem. – Zgadza się co do sekundy: włazimy nad Belgię! – Jeżeli nie masz innych sprawdzianów nawigacyjnych niż niemiecka obrona przeciwlotnicza, to niech cię diabli wezmą razem z  twoimi obliczeniami – irytuje się Lejba, ponieważ seria bębni nam po skrzydłach. Ale Zygmunt pomija milczeniem tę uwagę: dla niego najważniejsze jest to, że idziemy po kursie. Teraz przed nami wzdyma się nowa barykada jeszcze wyższych obłoków. Omijać czy pchać się w  ten gąszcz?... „Lucy” ciągnie dobrze, więc decydujemy się na to drugie. Wysokość wzrasta. Pod maszyną kłębią się czarne chmurzyska, od których idą nierówne, zdradliwe podmuchy. Raz po raz zapadamy w  odmęt napuchłych, obrzmiałych bąbli, które ciśnienie wypycha na powierzchnię burzy idącej nad Belgią. Jesteśmy jednak już tak wysoko, że nic nam ta burza nie zrobi; owszem – prądy wstępujące dźwigają nas tylko w  górę, dopomagając silnikom. Gdy według obliczeń Zygmunta minęliśmy Mozelę, warstwa chmur stała się cieńsza, a  jej górna powierzchnia zaczęła się obniżać. Lecieliśmy ponad nią aż do Renu. Księżyc świecił jasno i  jego blask wsiąkał w  obłoki, przesycając je matowym, łagodnym srebrem. Ale dalej na południo-wschodzie rozlewało się czerwone półkole łuny, coraz większe, o  coraz żywszej barwie: to płonęło Karlsruhe... Wkrótce weszliśmy w  zasięg tej łuny. Lejba melduje, że chmury się kończą i  że widać pożary. Dodaję gazu, żeby jak najprędzej przelecieć przez zapory ognia artyleryjskiego i  przez snopy reflektorów. Udało się. Idziemy kursem bojowym nad środek celu. Drzwi bombowe otwarte i  Zygmunt naprowadza: – Left... left!... Steady!... LeftL. Steady! A po chwili napięcia: – Bombs gone! – Anglik z  Kołomyi – powiada Lejba. – Wcale nie z  Kołomyi, tylko z  Woli – prostuje Zygmunt. – A  wiesz, Lejbuś, gdzie Wola? W  Warszawie! – No to co z  tego? – pyta Lejba. – To, że po drodze od nas do Kołomyi jest Kraków... – Ładnie po drodze! A  zresztą, co to ma wspólnego z... – Unik w  prawo ma-a-arsz! – wrzeszczy Koza. Machinalnie robię gwałtowny unik. Cyrkle i  mapy, jak karni żołnierze, maszerują na rozkaz Kozy po stoliku nawigacyjnym i  po całej kabinie; Zygmunta podnosi w  górę i  rozpłaszcza na pokładzie; na lewo od nas przelatuje cały rój pocisków... Ktoś klnie soczyście niemiecką artylerię, która omal nas nie wykończyła. Ubożsi o  kilka ołówków i  kątomierz, wracamy na kurs i  odchodzimy już znad celu, gdy uwagę naszą zwraca następna seria, jeszcze dalej w  lewo od nas. Ktoś się tam pęta w  stożku reflektorów. Widać go! Jakiś Wellington wije się w  rozpaczliwych unikach, a  reflektory zastawiają coraz gęstsze sieci przed nim i  za nim. Kilka krzyżuje się w  punkcie, gdzie nieszczęsna maszyna szaleje w  zakrętach. Stożek – jak przylepiony do błyszczących skrzydeł – przysiada, prostuje się, skłania się na boki z  wdziękiem chińskiego tancerza. Kiwa się całą postacią złożoną z  linii rozkraczonych szeroko na ziemi; kołysze się jak szyja potwornego węża, który hipnotyzuje zdobycz wahadłowym ruchem wysoko wzniesionej głowy... Ofiara jednak nie poddaje się hipnozie: wymyka się raz po raz, w  ostatnim ułamku sekundy spływa trawersem z  toru pocisków, ucieka w  panice, kierowana zapewne bardziej instynktem pilota niż komendą strzelców. Zdaje się, że już-już ją zestrzelą, gdy wreszcie wychodzi z  zasięgu baterii. Wszyscy oddychamy z  ulgą. Zakręcam w  prawo i  pytam Zygmunta o  kurs. jakim mamy stąd odejść, gdy Lejba przypomina, że nie wyrzuciliśmy ulotek... Prawda! Ulotki... To Koza przegapił. No trudno: okrążam płonące miasto i  wchodzimy znowu na szlak przybywających samolotów, które tłoczą się nad celem po dwa, po trzy naraz, obok siebie, wyżej i  niżej. Karlsruhe błyska salwami dział i  wybuchami bomb. Widać całe jeziora i  szeroko rozlewające się rzeki płomieni. – Gdyby Neron zmartwychwstał, nie paliłby Rzymu, tylko Karlsruhe – mówi patetycznie Koza. Pryszczyk potakuje: – Faktycznie... – i  po chwili dodaje: – Cały ten twój klozetpapier się spali. O  – prosto w  ogień go niesie... Ulotki połyskują różowo w  blasku pożarów lub srebrzą się w  świetle reflektorów, które gorączkowo biegają to tu, to tam – jakby przerażone tym nawałem bomb wybuchających na ziemi. Pod nami, zaledwie o  jakie pięćdziesiąt stóp niżej, leci jakiś Wellington-samobójca w  kierunku odwrotnym do nakazanego kursu bojowego. Rozpoznajemy znaki naszego dywizjonu i  literę A. – A  – jak ciocia Andzia – mówi Lejba. – Czyja to maszyna? Nikt z  nas nie wie: teraz co parę dni załogi się zmieniają. Zygmunt potrząsa głową z  politowaniem. – Pewnie jakiś fresher. Nalatuje powtórnie po linii celu, zamiast ją okrążyć. Przez takich idiotów są te wszystkie zderzenia. Tuman, psiakrew! Znów przechodzimy przez zaporę ogniową – parę uników – i  już bezpiecznie. Ustalam kurs powrotny na żyro. Zgadza się z  busolą. Lecimy nisko, więc dodaję gazu, żeby nie wracać w  chmurach. Ale zapas benzyny nie jest wcale za duży. Trzeba lecieć ekonomicznie. Wtem Lejba i  Pryszczyk meldują prawie jednocześnie: – Nad nami Wellington. Ma jeden silnik nieruchomy i  zostawia za sobą smugę dymu na niebie. – To chyba będzie ciocia Andzia – mówi Zygmunt. Wyprzedzamy ją. Czy dociągnie?... Może: nie traci wysokości, wolno, lecz pewnie leci w  strumieniu powracających maszyn. Jeżeli ma całe zbiorniki, jeżeli się nie zapali, jeżeli załoga wytrzyma nerwowo, jeżeli nie spotka myśliwca niemieckiego, może dociągnie... Na wysokości dziewiętnastu tysięcy stóp, zapewne nad Sambrą, gdzieś między Charleroi a  Namur weszliśmy w  chmury. Od razu wiedziałem, że nie zdołamy wznieść się ponad ich warstwę, która rosła, jakby ją kto wydymał od spodu. Była to, zdaje się, kulminacja owego „frontu” przepowiedzianego przez meteorologów: ciężkie, spiętrzone wysoko chmurzyska płynęły, toczyły się, przewalały się i  puchły powyżej wszelkiego osiągalnego dla nas pułapu. Oziębiło się nagle i  zaczęły się zwykłe zjawiska elektryczne, towarzyszące wielkim burzom: busola dostała konwulsji, radiokompas wychylał się na prawo i  na lewo, w  słuchawkach trzeszczało, jakby ktoś lał oliwę na rozpalone żelazo, i  tylko żyro prowadziło mnie na kursie do bazy. Na obwodzie śmigieł migotały zielone iskierki; małe ogniki zaczęły biegać po krawędziach skrzydeł; anteny świeciły błękitnie, to znów biało, gasnąc i  zapalając się znowu. Pierwsze gwałtowne podmuchy uderzyły po sterach. „Lucy” zadrgała, przysiadła i  skoczyła w  górę. Silniki wypadły z  rytmu, zawyły, jakby przerażone, i  zmieniły ton. Zrobiło się zupełnie czarno. Byłem przygotowany na walkę z  tą burzą i  nie chciałem oddać sterów Lejbie, który zresztą bynajmniej się do tego nie palił. Lecz to, co po chwili zaczęło dziać się z  maszyną, przeszło moje oczekiwania. Stery nagle zesztywniały tak, że ledwie mogłem poruszać drążkiem; lotki zaparły się w  przechyle, a  silniki znów zaczęły wyć, i  to tak przeraźliwie, jakby miały wyłamać się z  łożysk. Czułem wibrację sterów, która natychmiast zresztą udzieliła się skrzydłom. Cały samolot trząsł się, można było pomyśleć, że puszczają wiązania kadłuba, pękają nity i  że lada chwila maszyna rozleci się w  powietrzu. Spojrzałem na wysokościomierz. Strzałka mijała siedemnaście tysięcy i  szła w  dół. Wariometr wskazywał gwałtowne opadanie, a  choć dodałem gazu i  podciągnąłem ster, samolot walił się bezwładnie, jakby miał wejść w  korkociąg. Był jak porażony; tracił wszystkie właściwości aerodynamiczne; tracił zdolność lotu i  zdawał się rozpaczliwym wysiłkiem utrzymywać jeszcze tylko równowagę poprzeczną. Ryczał silnikami, walił się w  dół, ulegając paraliżowi, który chwytał go w  lodowate szpony, obezwładniał stery i  skrzydła. Było coś okropnego w  tym zmaganiu się maszyny z  niemocą, która ogarnęła ją nagle wśród kotłowiska chmur, ponad jądrem burzy miotającej się w  czarnej przestrzeni. Ginęła! Przestawała być samolotem. Jej skrzydła i  stery, krawędzie ich natarcia, łopaty śmigieł obrastały lodem, który nawarstwiał się gwałtownie, zmieniając ich profil, odbierając im właściwą postać, czyniąc je niezdolnymi do lotu. Przestudzona para skraplała się i  marzła na kadłubie, na maskach silników, na zbiornikach i  gaźnikach. Mróz chwytał już dysze i  osiadał szronem na gardłach przewodów paliwa. Silniki krztusiły się w  jego uścisku, przerywały, wyły znowu w  męce i  dusiły się bez dopływu mieszanki. Rury wydechowe płuły dymem, to znów ogniem, jak krwią. Przedśmiertne dreszcze szły po grzbiecie kadłuba, drgały wieżyczki, trząsł się febrycznie pokład, nierówno, spiesznie pulsowały zegary... „L – jak Lucy” konała w  powietrzu na wysokości piętnastu tysięcy stóp, opadając wprost w  środek burzy toczącej się przez Belgię... Nie mogłem jej pomóc. Nie mogłem nic uczynić, by ją uratować. Powiedziałem tylko nieswoim głosem: – Załoga, przygotować się do opuszczenia maszyny. Oblodzenie... Nikt mi nie odpowiedział, ale po tych moich słowach – jakby po jakimś zaklęciu – wariometr zwolnił! Opadaliśmy nadał, ale nie tak gwałtownie. Potem lewy silnik przestał strzelać i  włożył się w  prawidłowy, czysty rytm. Za nim wyrównał prawy. Sterom ulżyło i  z wolna ustało drganie kadłuba. Wreszcie uspokoiły się lotki. Kryzys mijał: maszyna była jeszcze ciężka, ospale reagowała na ruchy drążka, ale przecież mogłem utrzymać ją w  linii lotu. Wyszliśmy ze strefy obmarzania i  tylko wicher, cwałujący na grzywie burzy, porywał nas w  skręty i  wiry. W kabinie panowało nadal milczenie. Przerwał je dopiero Pryszczyk głosem nieco jeszcze rozdygotanym, w  którym można było wyczuć melodyjne podzwanianie zębami: – Znakiem tego nie wysiadamy w  ty Belgii, panie kapitanie? Powiedziałem, że na razie nie, a  Pryszczyk westchnął z  ulgą. Zygmunt powiedział: „Cho-le-ra!” i  coś tam ustalał z  Kozą, któremu odbiornik trzeszczał jak smolna głownia na kominie. Po chwili doszli widocznie do porozumienia, bo Zygmunt oświadczył: – Żadnego, psiakrew, namiaru w  tym bałaganie zrobić me można. Niech to wszyscy diabli wezmą! Lapiwiatry miały rację... – A  gdzie jesteśmy? – pyta Lejba. – Na kursie – mówi Zygmunt. – Ale gdzie na kursie? Takie pytanie może zniecierpliwić nawet anioła. A  Zygmunt nie jest bynajmniej w  anielskim nastroju. Mimo to jakoś się hamuje. – Odczep się, kufo jedna – mówi. – Sam bym chciał wiedzieć... – No to po co ty z  nami latasz, jak nie wiesz? – Dla równowagi, młodzieiicze: skoro tu jest taki tuman jak ty, musi też być ktoś z  olejem w  głowie. Ale Lejba nie pozostaje dłużny, gdy chodzi o  wzajemne komplementy. – Zjełczał ci ten olej – powiada. – Nawet na mydło się nie nadaje... W tej chwili wychodzimy z  chmur w  jakąś lukę. Przejaśnia się nieco, ale przed nami rośnie nowa ściana, chyba jeszcze wyższa niż poprzednia. Zygzaki błyskawic łamią się w  niej raz po raz, zawiewa potężnym wichrem i  podrywa nas w  górę, aby natychmiast rzucić w  przepaść, gdzie wybucha nowy podmuch. Jeżeli w  tych chmurach na tej wysokości temperatura powietrza zawiera się między 0° a  -20° Celsjusza, grozi nam znów oblodzenie. Gdy dopiero co przez to się przeszło, „serca bledną” na myśl o  powtórnym przejściu podobnym. Zbieram się w  sobie. Staram się „odważnie, stawić czoło niebezpieczeństwu”, jak przystało na „skrzydlatego rycerza”, psiakrew, ale nie potrafię opanować myśli o  katastrofie, ku której – jak mi się wydaje – zdążamy nieuchronnie. Widok oświetlonego lotniska ze znakami rozpoznawczymi naszej stacji – FH, zdaje mi się czymś najbardziej pożądanym i  zarazem najmniej osiągalnym. Czy zobaczę jeszcze kiedykolwiek tę stację?... No, ale skoro już o  podniesieniu ducha nie ma mowy, to przynajmniej instynkt i  mięśnie. Wołani Lejbę: – Chodź tu i  pomagaj w  pilotowaniu, bo was wszystkich diabli wezmą i  narzeczone spuchną od płaczu. Lejba siada obok mnie. Widać, że jest zdenerwowany. Zdradza to zresztą tylko bladość jego rumianych zwykle policzków i  jeszcze powolniej niż zwykle cedzone słowa. Wiem, że Lejba się boi. Wiem również, że boi się Zygmunt, bo nie ryzykuje i  nie mówi według swego zwyczaju: „wyjdziemy za tyle i  tyle minut na takie i  takie miasto”... Koza boi się także, bo z  kabiny radio nie dochodzi żaden głos. Siedzi tam pewnie, wpatrzony w  ciemność, mając spadochron pod ręką i  czeka; prędzej czy później padnie rozkaz: „Załoga skakać!” Pryszczyk milczy. Zapewne boi się najmniej z  nas wszystkich, choć przeżywa instynktowną obawę czy może tylko emocję, która przeszkadza mu w  zwykłym monologu na byle jaki temat. Pryszczyk jest głęboko, choć bezpodstawnie przekonany, że skoro ja i  Zygmunt jesteśmy na pokładzie „L – jak Lucy”, to nic złego stać mu się nie może. Pryszczyk ufa nam bezgranicznie. Gdy sobie uświadamiam strach tamtych trzech i  zaufanie tego czwartego, odczuwam coś w  rodzaju otuchy. Obawiam się zawsze najbardziej tego, że nie zdołam ukryć swego strachu przed innymi. Że będą wiedzieli, co się we mnie dzieje. Albo że się na mnie zawiodą. Ale skoro oni boją się także, mogą tego nie zauważyć. A  Pryszczyk? – Jak tam, Pryszczyk? – pytam podziwiając pewność i  spokój swego głosu. – Bardzo rzuca? – Już nas, panie kapitanie, rzucało lepiej – mówi Pryszczyk – a  wszystko jedno rumu każden jeden golnął potem, aż go wtrząsło. No to niech rzuca. Wiater też swoje przyjemność musi posiadać. Tylko ten magnetys cholernie tu pstryka. Iskry takie z  palców mnie lecą, że jakbym żarówkie trzymał, toby się świeciła. Istotnie iskrzyło znów zewsząd, a  śmigła obracały się w  ognistych aureolach stykających się niemal z  kadłubem. – Uwaga – westchnął Lejba. – Wchodzimy w  chmury. Połknęła nas ciemność i  zaczął się taniec. Wiatr „posiadał swoje przyjemność” i  robił wszystko, żebyśmy stracili nie tylko ochotę na tradycyjną szklaneczkę rumu po problematycznym powrocie do bazy, ale również skrzydła – w  drodze. Ale nie obmarzaliśmy! Zapasy z  burzą wydawały się igraszką w  porównaniu z  tym lodowym paraliżem sterów. Maszyna reagowała normalnie i  po każdym ciosie burzy wracała do poziomu, wygrzebując się z  odmętu wirów i  skłóconych prądów wichury. Mijały minuty, a  wariometr podrygiwał tylko w  górę i  w dół, w  górę i  w dół, zgodnie ze strzałką wysokościomierza oscylującą przy kresce z  cyfrą piętnaście tysięcy. Z  wolna zaczynałem oswajać się z  myślą, że przebijemy się przez burzę i  zobaczymy u  końca lotu znaki rozpoznawcze – FH. Aż nagle... To nastąpiło tak gwałtownie, że trudno było uwierzyć w  prawdziwą przyczynę tych objawów. Bez żadnego przejścia, po jakimś przechyle zaciążyły mi stery i  w tej samej chwili maszyna dała nura w  dół. Znów zawyły silniki, zatrzęsło skrzydłami i  kadłubem, tylko tym razem te wstrząsy były tak silne, że mogło się zdawać, iż skrzydła zostały połamane i  trzymają się jeszcze na sworzniach, targając nami, by się od nas uwolnić. Samolot rzucał się jak szczupak w  sieci, która ciągnęła go przez odmęt burzy w  dół, ku ziemi. W  słuchawkach podniósł się taki wrzask i  świst, że nie dosłyszałem własnych słów, wydając rozkaz ponownego przygotowania się do skoku. Lejba coś krzyczał, czego nie mogłem zrozumieć, a  wreszcie, chwytając się podłużnie i  poprzecznych rur wzmacniających kadłub poszedł na przód, zapewne po swój spadochron, który tam zostawił. Zygmunta rzuciło na pokład obok mnie. Nie mógł się podnieść i  dopiero Koza go stamtąd wyciągnął. Źle było z  nami. Nie wiem, czy zdołalibyśmy w  ogóle wyskoczyć, gdybym wydał ten rozkaz, na który wszyscy czekali w  napięciu. Nie wiem, dlaczego nie powiedziałem tego słowa: „Skakać!” Strąciliśmy chyba z  pięć tysięcy stóp, zanim ten kataklizm zaczął się uspokajać. Na ośmiu tysiącach wyrównałem ostatecznie w  linii lotu i  uświadomiłem sobie, że oba silniki pracują normalnie, a  maszyna słucha sterów. Zauważyłem też, iż żyrokompas działa. Wrzask w  słuchawkach interkomu69 przycichł na tyle, że zaryzykowałem uwagę: – Chciałbym wiedzieć, jakim kursem teraz naprawdę lecimy... Nikt mi nie odpowiedział i  przeszła mi przez głowę niedorzeczna myśl, że nikogo prócz mnie nie ma na pokładzie. – Zygmunt! – zawołałem głośno. Cisza... Wychyliłem się w  prawo i  spojrzałem za siebie. Zygmunt siedział przy zrujnowanym stoliku nawigacyjnym, starając się utrzymać w  objęciach mapy, cyrkle, ołówki, log i  kątomierz. – Czego? – spytał krótko. Zorientowałem się, że nie włączyłem swego mikrofonu i  dlatego nikt mnie nie słyszy. Przestawiłem kontakt i  zapytałem o  kurs. – Co masz na busoli? – spytał zamiast odpowiedzi. Na, busoli miałem karuzelę obracającej się róży wiatrów. – Moja też się nadaje na ruletkę – powiedział zatroskany. – A  jak żyro? – Żyro działa, ale po tym wszystkim... Mogło nas znieść, diabli wiedzą ile. No i  kompas mógł się rozregulować. – Miał prawo – zgodził się Zygmunt. – No i  co będzie? – A  co ma być? Leć dalej według żyro. Zawsze gdzieś dolecimy. – Jeżeli starczy benzyny – odezwał się Lejba, który tymczasem wrócił ze spadochronem i  wielkim guzem na czole. Istotnie, mogło zbraknąć benzyny, i  to w  najgorszej chwili, nad morzem. Ale cóż nam pozostało innego? Trzeba było wyjść z  tej burzy i  wtedy dopiero starać się o  namiary określające naszą pozycję. Do tego czasu mogło nas oblodzić po raz trzeci, mogły nawalić silniki, mogło zabraknąć benzyny... Mimo tak niepewnej sytuacji wydawało mi się, że najgorsze jest poza nami. Oddałem stery Lejbie, który nadal popal się z  wichrem. Sam siedziałem obok niego w  pogotowiu i  usiłowałem dojrzeć coś w  ciemności przez szyby kabiny. Raz po raz siekło deszczem i  przewiewała blisko gęsta, skłębiona para obłoków. Poza tym nic nie było widać. Lecieliśmy tak ze dwadzieścia minut. Wreszcie rzucanie osłabło i  wiatr zaczął się uspokajać. Busole ustatkowały się. Ich kurs był zgodny z  kursem żyrokompasu. Koza, który od dłuższej chwili usiłował ustalić naszą pozycję, dostał na koniec fix trzeciej klasy, a  Zygmunt obwieścił triumfalnie, że minęliśmy Bruges i  wchodzimy nad morze między Ostendą a  Blankenberghe. Do bazy dwieście mil! Do najbliższego brzegu dziewięćdziesiąt mil. Obliczamy szybko zużycie paliwa. Starczy. Natychmiast nastrój podnosi się o  kilkadziesiąt stopni. Pryszczyk gada jak nakręcony, Zygmunt przestaje żałować swoich map, Koza dostaje raz po raz fixy, i  to całkiem już dokładne, Lejba „powozi” maszyną jak jednokonną dorożką, ja sam pogwizduję jakieś skoczne walczyki. Lecimy jak po sznurku. W  pół godziny po opuszczeniu brzegu belgijskiego wchodzimy nad Anglię koło Aldborough, mijamy hrabstwo Suffolk i  Cambridge, suniemy nad Lincoln. Tu jest już jasna, bezchmurna pogoda. Znajome miasta śpią w  dole, spokojne i  ciche. Błyszczą gdzieniegdzie światła lotnisk. W górze płyną powracające Wellingtony i  Lancastery, każdy swoim szlakiem albo w  grupach po kilka, jeden za drugim. Lejba rozgląda się za naszym lotniskiem. Jest! Na widok błyszczących liter FH obok wieżyczki kierownictwa ruchu ogarnia mnie wzruszenie. Chyba wszyscy patrzymy w  tej chwili na te litery, które są dla załogi symbolem bezpieczeństwa, synonimem powrotu z  jeszcze jednej wyprawy. Nie: Pryszczyk patrzył w  górę. bo słyszę, jak mówi podniesionym głosem: – Jak pragnę Boga, ciocia Andzia! – Gdzie?! – pyta Lejba. – A, o: nad lasem, panie poruczniku. Na jednem silniku się tu przytaszczyła, no! Faktycznie cwane chłopaki: przez te huźdawkie na jednem silniku... Spoglądam we wskazanym kierunku. Nad lasem kładzie się w  zakręt „znajoma znad Karlsruhe” o  nieruchomym śmigle. I  znów zastanawiamy się, która to załoga... Ale już pozwalają nam lądować. Czarny runway pędzi pod, wysunięte podwozie. Pneumatyki kół liznęły go raz, drugi. Przywarły do asfaltu. Piszczą hamulce. – O.K. – mówi Zygmunt i  pierwszy gramoli się do wyjścia, jeszcze w  biegu. Kołujemy na swoje miejsce, obracamy się na prawym silniku i  Lejba wyłącza. Prostuję ścierpłe nogi i  złażę na ziemię. Jaka to rozkosz chodzić!... Ale nie czas jeszcze na spacer: autobus zabiera nas na „spowiedź” i  na nice cup of tea z  rumem. To też ma swój urok. Jadąc, oglądamy się na „ciocię Andzię”. Ginie nam z  oczu za ścianą hangaru, podchodząc do lądowania z  wypuszczonym podwoziem. – Dzielna załoga – mówi Zygmunt z  uznaniem. Zgodnie z  przewidywaniami Pryszczyka żaden z  nas nie wzdragał się przed wypiciem należnego rumu. Odbyliśmy szczegółową „spowiedź” u  „inteligentnego” i  szliśmy wolno w  stronę kasyna i  kwater, wdychając świeże, chłodne powietrze pachnące zbożem i  sianem. Mijając hangar, spotkaliśmy Ferenca. Szedł, prowadząc rower, i  przystawał co chwila, żeby spojrzeć w  stronę lotniska. Lejba zagadnął go o  załogę samolotu „A – jak Anna”: – Wylądowali dobrze? Ferenc popatrzył na nas kolejno, po czym odwrócił się i  wskazując ręką kierunek powiedział: – Tam... pięć trupów. Pod lasem widać było prosty, wysoki słup dymu. – Zwalili się przed samym lądowaniem – mówił dalej. – Zanim straż ogniowa zdążyła dojechać, spalili się wszyscy. – Kto był w  tej załodze? – spytał Zygmunt. Ferenc wymienił cztery nazwiska. – Same młodziaki – dodał. – Piąty był Gomorek, ten, co to... pan kapitan wie? Pryszczyk powtórzył: – Gomorek?! – i  ruszył na przełaj ku dopalającej się maszynie, energicznie wycierając nos po drodze. Nikt go nie zatrzymywał. Zdawało mi się, że ramionami naszego tylnego strzelca wstrząsa płacz. 9. Flying conirol Przez szklaną ścianę na wprost mojego biurka widać długi, czarny runway, który biegnie w  stronę lasu i  ginie na jego tle, jakby rozpływał się w  nim na prawo i  na lewo. Przez takie same ściany boczne widać betonową drogę okalającą lotnisko i  wyloty dwóch innych runwayów, które pośrodku krzyżują się z  pierwszym. Widać też samoloty przysiadłe na stanowiskach postojowych; przygarbione, leniwe, drzemiące w  bezruchu. Okna, które są za moimi plecami, wychodzą na hangary i  niskie, ochronnie malowane baraki rozrzucone między kępami drzew i  zarośli. Tam jest stacja i  wszystkie jej sekcje, kwatery, mesy oraz dowództwo. Nasz niski domek ze szklanymi ścianami na piętrze jest ostatnim posterunkiem tych zabudowań: stoi na samym lotnisku, z  dala od innych, odwrócony do nich tyłem, ponieważ nie obchodzą go one wcale. Ludzie, którzy tu pracują, nie mają prawie żadnych interesów w  tamtej stronie; natomiast prawie wszyscy ludzie stamtąd przychodzą do nas za każdym razem, gdy dokoła lotniska zaczyna się grzmot silników i  gdy samoloty pełzną na start, aby kolejno wzbijać się w  powietrze po długim, ciężkim rozbiegu. Wielu z  nich przychodzi tu również wtedy, gdy samoloty zaczynają krążyć nad stacją, wracając z  wyprawy. Przy każdym starcie i  przy każdym powrocie zapełnia się taras otaczający nasz szklany domek nieco poniżej poziomu biura, tak aby ci, co przychodzą, nie zasłaniali nam widoku. Zawsze – z  obowiązku – przychodzą: dowódca stacji i  lekarz; zawsze również przychodzi nasz kapelan, choć nie ma takiego przepisu, który nakładałby na niego ten obowiązek. Kapelan jednak uważa, iż jest tu zawsze potrzebny: błogosławi odlatującym załogom, dziękuje Bogu za ich szczęśliwy powrót lub udziela sakramentów umierającym. Jakkolwiek obaj z  Zygmuntem nie jesteśmy zbyt religijni i  nawet usiłujemy ożenić naszego księdza kapelana z  córką pewnego anglikańskiego pastora z  Lincoln, to jednak zgadzamy się, że istotnie kapelan jest potrzebny, bo nie ma tu nikogo na całej stacji, kto by go nie lubił; nie ma nikogo wśród nas, Polaków, komu by ten zacny ksiądz nie pomógł, kogo by nie pocieszył, komu byłby obojętny – bez względu na wyznanie i  na stosunek do religii. Poza tym nasz kapelan nie prawi nam zbyt wiele morałów, natomiast chętnie nas rozgrzesza i  z pobłażaniem odnosi się do niedoskonałości natury ludzkiej. Jest dobrym kompanem przy kieliszku, jeździ na motocyklu jak szatan – przepraszam! – jak archanioł, lata (jako pasażer, oczywiście), nawet tańczy! Tylko w  sprawie ożenku jest wybredny: swatamy go od roku, a  on zawsze wynajdzie jakąś wadę w  kandydatce na małżonkę i  nie ulega, choć – jak sam mówi – miałby ochotę... Pewnie już wytrwa w  dziewiczym stanie duchownym i  zostanie arcybiskupem, czego mu cała stacja ze szczerego serca życzy. Kapelan, lekarz i  dowódca tej stacji mają wolny wstęp również do naszego biura, które – mówiąc po prostu – jest zwykłym flying coc troi, czyli kierownictwem ruchu na lotnisku. Odbywszy po dwie kolejki lotów bojowych, objęliśmy z  Zygmuntem ten posterunek, zamiast bryzgać atramentem jako kantorszczyki w  Blackpoolu lub nawet w  Londynie. Zawsze to jest realniejsza praca niż wieczne pisanie papierków i  ewidencji... Teoretycznie pracujemy na zmianę, ale w  rzeczywistości zwykle obaj jesteśmy na służbie, ponieważ tak już przyzwyczailiśmy się podczas kilkumiesięcznej praktyki. Zygmunt siedzi w  głębi, przy stole, nad którym wisi mapa naszego sektora działań; ja mam biurko przy wejściu; pomiędzy nami stoi desk sygnalizacyjny z  centralą radiotelefonu i  łącznicą bezpośrednią do różnych punktów lotniska, do operation, intelligence-officer i  meteo. Centralę obsługują dwie polskie WAAF-ki: pani Dorota i  panna Maria. Do pomocy jest jeszcze Anglik, sierżant Woods, i  telefonistka. Praca kierownictwa ruchu polega na wyprawianiu samolotów w  powietrze, zawiadamianiu o  każdej odlatującej załodze operation (które już o  tę załogę dalej się martwi aż do jej powrotu nad lotnisko), na ewidencji wszystkich startujących i  lądujących maszyn i  – co najważniejsze – na kolejnym sprowadzaniu załóg do lądowania. Oczywiście, wszystkie rozmowy z  załogami w  powietrzu i  z obsługą lotniska na ziemi odbywają się przez radiotelefon. Zapalanie i  wygaszanie całego systemu świateł i  sygnałów na lotnisku sterowane jest przełącznikami wprost z  naszego szklanego domku. Na ogól jest ta praca niezbyt skomplikowana. Jeśli wszystko idzie normalnie, jeśli pogoda jest dobra, jeśli załogi startują i  lądują bez wypadku, jeśli wracają bez uszkodzeń, z  dostatecznym zapasem benzyny, nie błądząc po drodze, jeśli od razu odnajdują lotnisko – kierowanie ruchem nie nastręcza wiąju trudności. Ale czasem flying control wystawia nerwy swych pracowników na ciężkie próby... Czasami przeżywamy tu chwile równie groźne i  pełne napięcia jak nad Karlsruhe, Bremą i  nawet Berlinem, choć nam samym żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo nie zagraża. W ciągu dnia szklany domek na pól drzemie. Sierżant Dorota lub sierżant Maria zapisuje samoloty zgłaszające się od czasu do czasu na start lub do lądowania, spogląda przez lornetkę, by sprawdzić ich znaki, dzwoni do operation i  zagłębia się z  powrotem w  powieści kryminalnej, której treść opowiada później Zygmuntowi, przekręcając fakty i  myląc ich kolejność. W ciągu dnia lata się tylko przy dobrej pogodzie i  nie są to loty bojowe, lecz jakieś próby sprzętu, oblatywanie maszyn, zgrywanie nowych załóg, strzelanie do rękawa itp. Gdy deszcz pada albo gdy jest mglisto, lotów nie ma. Lotnisko śpi, znudzone, gnuśne, smętne, a  ciszę w  kierownictwie ruchu podkreśla tykanie zegara oraz westchnienia Marii lub Doroty przy kolejnym morderstwie, rabunku, gwałcie itd. W  takie dni Zygmunt zazwyczaj wymyka się do kasyna albo nawet do Lincoln, pozostawiając mi kartkę z  wiadomością, że go „cholera bierze, więc jedzie się otruć”. Ponieważ „truje się” przeważnie piwem w  jakimś pubie, przeto wraca wieczorem nie w  charakterze nieboszczyka, lecz jako ostatecznie znudzona ofiara; stwierdza, że czeka nas „kompletna zguba”, i  roztrząsa z  Marią (lub Dorotą) zawiłe sprawy kolejnego „kryminału”. Ja zaś piszę ten oto rozdział, robię korekty, uzupełniam kronikę dywizjonu lub spoglądam w  zamgloną przestrzeń paląc papierosa i  rozmyślam: mija piąty rok wojny. Na lotnisku jest pusto. Jakaś lora przejeżdża po perimetrze,70 potem ktoś na rowerze skraca sobie drogę na przełaj runwayem NE-SW. I  znowu pustka. Zieleń lotniska jest świeża, soczysta, prawdziwie majowa, lecz tylko w  promieniu kilkudziesięciu jardów. Dalej mętnieje pod mglistym oparem, który nasyca przestrzeń; jakby kto do źródlanej wody dolał mleka. Jest maj. Jakiś smętny, wcale nie wiosenny, zwiędły, skwaszony angielski maj... Wprawdzie kwitną bzy, wspaniale puszy się trawa i  krzewy przed kasynem obsypane są deszczem żółtych kwiatów, ale w  powietrzu nie ma tego czegoś, co zdaje się drgać, pulsować, tętnić wiosną – jak w  Polsce. Wiatr przywiewa zimne, szare, nudne deszcze. Po niebie wloką się chmury zgoła jesienne. Dni są brudne, chore, anemiczne. Umierają wieczorem, wśród wichury lub w  gorączkowych rumieńcach zachodów; wstają ślepe od mgły, zmęczone i  blade jak w  listopadzie. Nawet jeśli się wypogadza, smutek czai się w  cieniach drzew i  domów, snuje się po horyzoncie, przenika całą atmosferę, osiada w  nas jak kurz na sprzętach. W nas – to znaczy nie tylko w  Zygmuncie i  we mnie: wszystkie załogi są przygnębione. Wszystkie pozostałe załogi – po stratach, które poniósł dywizjon wkrótce po przezbrojeniu się na Laneastery. Gdyby nie te straty, może obecny maj nie wydawałby się nam gorszy niż poprzednie maje angielskie... To było nad Gelsenkirchen, z  dwunastego na trzynasty. Z  ośmiu naszych Lancasterów trzy nie wróciły. Z  początku nie mogliśmy się oswoić z  myślą, że zabrakło dwudziestu kolegów. Szukaliśmy ich wzrokiem podczas posiłków, przy brydżu, na odprawach... Tak się złożyło, że zginęli ci, co byli najdłużej w  dywizjonie: załoga Sweet-Frania, Dudy i  sierżanta Puhały. Przypadkowo byłem na odprawie przed tym lotem. Nastrój panował „wesoły: pokpiwali sobie z  Józefowicza, który – jak zwykle – wybierał się na tę wyprawę obładowany dodatkowym sprzętem „na wszelki wypadek”. Z  kieszeni sterczał mu sekstans, „bo może nawalić i  radio, i  GEE”; przez ramię przewiesił lornetkę, „bo i  astro może nawalić, więc trzeba będzie lecieć według mapy”; na brzuchu dyndał mu u  pasa ogromny pistolet, „bo właściwie wszystko może nawalić i  trzeba będzie wędrować na piechotę’”. Kto wie, może wędrują... Patrzę w  stronę lasu, który majaczy we mgle ciemnym, wystrzępionym pasmem. Samotna wrona zerwała się z  jezdni okalającej lotnisko i  wiosłuje ku hangarom. Za nią zrywa się druga. Ktoś jedzie: z  daleka słychać samochód. Sierżant Dorota wzdycha i  z hałasem zamyka przeczytaną książkę. – Wie pan – mówi do Zygmunta, który dziś „trwa na stanowisku” – ten Charles okradł bank! – Okradł?! – zdumiewa się Zygmunt. – Co pani mówi... Dorota przystępuje do szczegółów: – Ona go właściwie kochała, choć na początku zaręczyła się z  tym drugim; ale tamtego trzymali, wie pan, na Wyspach Diabelskich. A  jeszcze przedtem, to panu zapomniałam powiedzieć, że oni byli razem i  jemu się udało uciec. I  opowiadał, że ten detektyw go gonił, a  on umyślnie, wie pan... Ale to wszystko dlatego, żeby ją zdobyć, bo ta, co mu pomogła, to znów miała tamtego. No i  się w  nim zakochała, a  potem dopiero się wydało. Bardzo ciekawe! – A  ile było w  banku? – pyta Zygmunt. – Nie wiem. Ale przecież to nieważne. – Jak dla kogo. Dla niej ważne. – Co też pan kapitan mówi! – gorszy się Dorota. – No widzi pani: zawsze forsa to grunt. – Przecież ona była bogata. A  ten Marlow...” – Jaki Marlow? – No ten, co okradł bank. Więc Marlow..: – Ale pani mówiła, że Charles okradł bank. – Taak? No to się pomyliłam. Bo wie pan, on z  nim się tak umówił, a  potem uciekł. Rozumie pan? Zygmunt kłamie, że rozumie, ale Dorota raz jeszcze opowiada całą historię od początku. Na szczęście w  połowie tej relacji głośniki obwieszczają: „Stand-by od godziny szesnastej”, po czym przez telefon zgłasza się meteorologia z  prognozą. Korzystając z  tej „dywersji” wstaję i  wychodzę na taras. Na prawo, na najbliższym postoju czernieje sylwetka ćzterosilnikowego bombowca. Ogromny, ciężki Lancaster zdaje się spoglądać ku mnie wybałuszonymi ślepiami swych przednich kabin. Wellington wyglądałby przy nim jak nietoperz przy puchaczu. Poczciwy, stary Wellington. Niegdyś wydawał mi się smokiem; latającym potworem, którego żądłem byłem ja, tylny strzelec, a  ośrodkiem instynktu – Góral, który od piętnastu miesięcy jest w  niewoli niemieckiej. Później, gdy sam pilotowałem ten samolot, mój stosunek do Wellingtona ulegał powolnej zmianie. Zdaje mi się, że Wellington również zmieniał swoje postępowanie w  stosunku do mnie. Przestał robić mi na złość, porzucił zgryźliwą ironię i  wyższość, z  jaką mnie traktował, i  wreszcie przywiązał się do mnie, jak ja przywiązałem się do niego. Piloci mówią zwykle: „opanowałem tę maszynę”. Ja jednak wiem, że są maszyny, które – poddawszy się na pozór pilotowi – narowią się właśnie w  chwilach najgorszych; które mszczą się na nich za zbytnią zarozumiałość; za brak sentymentu; za brutalność w  postępowaniu. Nie doświadczyłem tego nigdy ze strony mego Wellingtona. Nie twierdzę też, że go opanowałem: to była zgoda obustronna; przymierze, które wytrzymało najtrudniejsze chwile. Nie tylko ja ratowałem naszą „L – jak Lucy”: zdarzało się, że „L – jak Lucy” ratowała mnie. A teraz – od pierwszych dni kwietnia – dywizjon lata na Lancasterach. Zaczęło się to właściwie jeszcze w  lutym, kiedy wraz z  Zygmuntem kończyliśmy praktykę flying-controllerów, a  Sarat obejmował dowództwo dywizjonu. Był to okres szczególnie przykry: dowódcy eskadr i  Sarat odbywali narady, kto ma pójść na przeszkolenie, a  kogo przenieść do innego dywizjonu; wśród pilotów zaczęły się zawiści i  kłótnie; na kurs do Lancaster Finishing School71 wkręcił się jeden z  oficerów, który miał już dwadzieścia cztery loty bojowe, jakkolwiek pierwszeństwo przysługiwało tym, którzy nie mieli jeszcze piętnastu; starsi, kandydaci na dowódców eskadr (kandydaci – przynajmniej we własnym mniemaniu), starali się ubocznymi drogami wpłynąć na przyjęcie ich poza kolejką. Jednym słowem, atmosfera była pełna podejrzeń, żalów lub zniechęcenia. W marcu dywizjon stopniał do czterech czy też pięciu załóg, które latały przeważnie na minowanie. Pozostali kończyli loty szkolne na Halifaxach. Uzupełniano załogi „nowymi”, odbierano maszyny, przeszkalano mechaników... Potem zaczął się trening w  dywizjonie: przelot dzienny, po dwa przeloty nocne, strzelania do rękawa i  do markerów w  morzu, bombardowania ćwiczebne, walki z  myśliwcem. Piloci oblatywali nowe samoloty, załogi poziomowały celowniki bombardierskie, synchronizowały kompasy i  busole, dostrajały anteny ramowe i  odbiorniki. Wreszcie – osiemnastego kwietnia – pierwsza wyprawa bojowa. Wszystko odbyło się nader uroczyście. Group-Caplain72 Mason sam prowadził odprawę, bardziej zdenerwowany niż ci, którzy mieli polecieć. Kilkakrotnie powtarzał: – Dokładnie celować, bardzo dokładnie celować. Pamiętajcie, że ludność cywilna nie powinna ucierpieć. To samo powtarzali – równie zdenerwowani – oficer informacyjny, sygnalista, meteorolog, nawigacyjny itd. Przed startem znowu uroczystość: przyjechał cały sztab z  Air-Marshalem73 i  prasą... Dywizjon poleciał, zrębał coś tam pod Rouen, wrócił. Wszystko razem trwało niespełna trzy godziny. Potem była Kolonia, potem Kassel, Duisburg i  Dortmund, a  potem to nieszczęsne Gelsenkirchen... Pamiętam, że miss Lucy czekała wtedy na nich wraz z  nami. Była bardzo niespokojna. Załoga Sarata lądowała jako piąta, z  półgodzinnym opóźnieniem. Mieli uszkodzony jeden silnik i  postrzelane stery. Wylądowali dobrze i  po chwili Sarat wszedł do flying control w  kombinezonie, prosto z  maszyny. Lucy była tak roztrzęsiona, że objęła go za szyję i  rozpłakała się. On miał strasznie głupią minę: uspokajał ją, spoglądając po nas, bardzo speszony tym jej wybuchem. Pozostałe trzy załogi nie wracały, ale nie traciliśmy nadziei: mieli dość benzyny; mogło im starczyć jeszcze na godzinę lotu. Sarat poszedł złożyć sprawozdanie do oficera informacyjnego, a  następnie zabrał Lucy do kasyna. Trochę mieliśmy mu za złe, że nie został z  nami; Lordówną mógł był zająć się kto inny. – Góral zostałby tu do końca – powiedział Zygmunt. – Diabli nadali z  tymi babami. Ale i  Zygmuntowi pewnie żal było Lucy. Ona też myślała chyba o  Góralu... o  tym locie, z  którego nie wrócił. O trzeciej wiadomo już było, że tych dwudziestu także nie wróci. Zygmunt zatelefonował do Sarata. Ale nie było go. Odwiózł Lucy do domu, aby oszczędzić jej na razie tej smutnej wiadomości. Dobrze zrobił: w  parę dni potem przyjęła to zupełnie spokojnie, niemal konwencjonalnie: – That’s very sad indeed: I  am very, very sorry. Była roztargniona: miała jakąś sprawę do Sarata i  nie zastawszy go – pojechała do Lincoln, aby go tam złapać. Zygmunt wzruszył tylko ramionami, kiedy mu o  tym powiedziałem. – Diabli nadali z  babami, psiakrew – powtórzył. To było tydzień temu. Nie: już dziesięć dni! Dziś jest wtorek, dwudziesty trzeci maja... Spoglądam na zegarek. Dochodzi trzecia. Mgła jest wprawdzie nie tak gęsta jak przed południem, ale nie znika. Leży nisko, nieruchoma, uparta. Za dnia można startować i  lądować przy tej widoczności. Ale barometr spada. Co będzie w  nocy?... Od strony lasu znów zrywają się wrony i  kawki. Pojedynczo, po dwie, po trzy. Aha: to ten samochód. Jechał stamtąd i  widocznie zatrzymał się po drodze, a  teraz znów ruszył i  zbliża się wolno. Tak, to samochód osobowy. Kto, u  licha, o  tej porze włóczy się w  tamtej stronie? Nie ma tam żadnej drogi wylotowej, nie ma hangarów i  miejsc postojowych dla samolotów. Jest tylko las, odgrodzony zresztą drutem kolczastym od lotniska. Wytężam wzrok. Wóz zbliża się bardzo wolno, ale wreszcie widzę go wyraźnie. To roadster Lucy! Co za zbieg okoliczności: właśnie myślałem o  niej... Staje przed rzędem młodych drzewek klonowych, gdzie do perimetru skośnie dołącza kręta boczna droga z  dowództwa stacji. Otwierają się drzwi i  wysiada Lucy, a  za nią któryś z  oficerów; nie mogę rozpoznać kto. Lucy jest po cywilnemu, w  czymś popielatym, bez kapelusza. Rozproszone światło słoneczne znalazło wreszcie coś, co zdaje się je skupiać: złociste włosy tej dziewczyny. Widzę każdy ruch jej głowy, podczas gdy cała wdzięczna sylwetka rozpływa się we mgle. Stoją naprzeciw siebie i  on coś mówi, czemu ona energicznie zaprzecza. Gdybym nie był pewien, że to jest Lucy, pomyślałbym, że jestem przypadkowym świadkiem drobnego nieporozumienia między dwojgiem zakochanych. Ale to z  całą pewnością jest Lucy i  tylko moja wyobraźnia nasuwa mi podobnie bezsensowne przypuszczenia. Na pewno ta rozmowa dotyczy jakiejś sprawy zgoła nieromantycznej: Lucy jest nadal chrzestną matką dywizjonu i  bardzo się tą rolą przejmuje; omawiają może występ teatru żołnierskiego, dansing lub coś w  tym rodzaju. Sumiennie gaszę niedopałek papierosa i  odwracam się z  zamiarem powrotu do mego biurka, lecz mimo woli rzucam ostatnie spojrzenie w  stronę, gdzie stoi roadster, i  – doznaję chyba halucynacji?... Tych dwoje – ten oficer i  Lucy (Lucy!) – złączonych w  uścisku! W  pocałunku, który trwa o  wiele dłużej niż w  miłosnych scenach najwybitniejszych kochanków z  ekranu... Nie wierzę własnym oczom: Lucy?! Zaciskam powieki i  otwieram je znowu, ale zjawisko trwa. Nie ma rady: istotnie jestem przypadkowym świadkiem „sceny miłosnej”... Uświadomiwszy to sobie, doznaję uczucia pewnego zawstydzenia, co natychmiast przyprawia mnie o  złość na samego siebie. Ostatecznie – całują się na środku drogi? – no, to ich sprawa. Gdyby to załatwili w  samochodzie, tobym się im nie przyglądał. Zirytowany staję w  progu i  zapalam nowego papierosa, po czym siadam za biurkiem. Spoglądam spod oka na Zygmunta i  Dorotę. On szlifuje sobie paznokcie; ona czyta. Więc chyba nie widzieli? Ba, mogą lada chwila zobaczyć! Porywa mnie znowu złość na Lucy i  na tego osła, który ją całuje, zapominając o  bożym świecie, przekonany, że nikt go nie może zobaczyć na pustym, zamglonym lotnisku z  dala od zabudowań stacji. Całuje ją na wprost szklanej ściany flying control – idiota! Rzucam szybkie spojrzenie przez szyby. No, nareszcie! Lucy wsiadła do samochodu i  skręca na drogę ku dowództwu, a  on idzie wolno ku nam nie oglądając się, ze zwieszoną głową, jakby pocałunek najładniejszej dziewczyny w  Wielkiej Brytanii unieszczęśliwił go na resztę życia. Tuman, psiakrew! Kto to jest, u  licha?... – Sarat – mówi nagle Zygmunt, jakby słyszał moje myśli. Odwracam głowę zaskoczony, jakby mnie kto przyłapał na plądrowaniu w  cudzych rzeczach. – Sarat idzie – powtarza Zygmunt i  patrzy na mnie z  miną Sfinksa. – Zaraz będzie odprawa. Chodź, pogadamy... Wiedział. Naturalnie, że wiedział. Przecież to się rzucało w  oczy od samego początku: jeszcze zanim wiedziała o  tym Lucy; zanim to sobie uświadomiła; może nawet zanim Góral poleciał na tę ostatnią wyprawę, z  której nie wrócił. – Więc dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Zygmunt wzrusza ramionami. – Bo to nie moja i  nie twoja sprawa. – Ale sprawa Górala. – Zapewne. Tylko cóż byś ty zrobił, gdybyś nawet wiedział? Nie umiałem znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Teraz zresztą też nie wiedziałem, co można by, co trzeba by zrobić. Rola „strażnika cnoty” czy też „stróża wierności” czyjejkolwiek narzeczonej, kochanki lub żony bynajmniej mnie nie pociągała. – Diabli nadali... – mruknąłem. – Z  babami – dokończył Zygmunt. Jeszcze gdyby chodziło o  kogo innego, o  jakiegoś Sweet-Frania, o  jakiegoś „szczeniaka”, można by taką sprawę załatwić. Albo gdyby to nie była Lucy... Ale tak, jak rzeczy stały... – Katastrofa – orzekł Zygmunt. – Kompletna zguba. Tu nic nie można poradzić: zwaliło się to na niego jak ciężka choroba, jak zaraza. A  Lucy... No cóż? Ona dopiero później się zorientowała, że – też... Może gdyby Góral tu był przez cały czas, gdyby wtedy nie wpadł, nie doszłoby do tego wszystkiego. Ale tyle miesięcy! Ostatecznie, cóż ona temu winna? – Ale Sarat – powiedziałem. – Sarat? Mój kochany, nie będę cię pouczał, że tak zwana miłość jest silniejsza od tak zwanej przyjaźni na śmierć i  życie. Może nie trwalsza, ale w  danej chwili silniejsza. Zresztą zdaje mi się, że taki typ jak Sarat nie od razu się poddał: musiał mieć z  samym sobą poważne kłopoty, zanim go to dziś zmogło. – Jak to dziś? – zapytałem, nie rozumiejąc, co Zygmunt ma na myśli, – No dziś, w  tej sentymentalnej mgiełce, na lotnisku. Maj, cholera! – Więc dopiero dziś...” – Tak. Przynajmniej tak mi się zdaje. Nie szpiegowałem ich przecie, więc nie wiem. Ale wydaje mi się, że dotychczas udawali wzajemnie przed sobą, że... no, sam rozumiesz: przyjaźń, psiakrew! Jakże się ten facet nazywał, co to wymyślił? – Platon? – Właśnie. Musiał być ananas. Nie próbowałem dociec, dlaczego Platon „musiał być ananas”, ponieważ doszliśmy do sali załóg, gdzie właśnie zaczynała się odprawa. Target for to-night: Cologne. Trzysta siedemdziesiąt mil w  jedną stronę. Taka średnia wyprawa; ani bardzo daleka, ani bardzo bliska. Koło stu mil nad morzeni. Można wytrzymać. Tylko ta mgiełka... Dowódca sekcji meteorologicznej oświadcza, że już nad Holandią będzie ceysto, a  nad celem pogoda bardzo dobra. Za to nad Anglią widoczność przy ziemi może być „niekoniecznie dobra”. Nie lubię tego angielskiego sposobu określania złych warunków atmosferycznych: „niekoniecznie dobra”... Znaczy to mniej więcej: bombardować można celnie, ale lądować trzeba na ślepo. Z kolei Zygmunt pociesza załogi. Referuje krótko, że start będzie z  runwayu E. W., a  kołowanie po perimetrze w  lewo, co sto jardów. Do lądowania nad lotniskiem będzie stożek z  trzech reflektorów. Wlot z  E. Nasz beacon lotniskowy świeci tej nocy trzy kreski, dwie kropki, na południe od lotniska. Rozmowy z  flying control na segmencie B. W  razie niebezpieczeństwa – na segmencie C. – No i  – sami rozumiecie – my tu mamy większego pietra niż wy, więc spokojnie, spokojnie, bez cudów... Piloci i  nawigatorzy ślinią anilinowe ołówki i  notują najważniejsze dane na wierzchu dłoni, tak by cyfry i  litery można było zetrzeć w  razie przymusowego lądowania. – Kolacja operacyjna o  siódmej – przypomina Kędzierzawy. Przy takiej „operacyjnej”, szczególnie pożywnej kolacji od razu można odróżnić młodsze załogi od starszych. Pierwsi jedzą mało i  milczą; drudzy napychają się za tamtych i  za siebie, rozmawiając jak zwykle. Potem wszyscy piją kawę w  palarni i  prawie wszyscy palą na zapas. Ale młodzi nie czytają gazet, nie zasiadają w  fotelach, nie słuchają radia, tylko stoją lub chodzą nerwowo z  kąta w  kąt: czekają... Oczekiwanie na start jest szczególnie przykre: czas dłuży się i  nie ma czym go wypełnić, ponieważ wszystko w  porównaniu z  wyprawą wydaje się zbyt błahe – ponieważ nie warto zaczynać czytania, robra, dyskusji – wobec tego, co ma nastąpić za trzy kwadranse, za pół godziny, za kilka minut... Dopiero w  povietrzu, po starcie następuje odprężenie. Ale dzisiaj nie tylko młodzi się denerwują. Patrzę na Sarata, który stoi w  rogu pokoju, trzymając filiżankę kawy. Porcelanowy spodek drży w  jego ręce. Popiół z  papierosa osypuje mu się na rękaw munduru. Raz po raz zwierają mu się szczęki, a  oczy utkwione w  oknie, za którym zapada zmierzch, nie widzą odbijających się w  nim przedmiotów. Sarat marszczy brwi i  przygryza wargi. Jest nieobecny. Czy zastanawia się nad tym, że może nie wrócić z  tej wyprawy? Albo – co będzie, gdy wróci? Wtem spojrzał na mnie i  spotkał mój wzrok. Uśmiecha się tym swoim dziwnym uśmiechem, który nigdy nie rozjaśnia jego ciemnych oczu. – Wiesz – mówi – to mój ostatni lot w  drugiej turze. Szkoda, że to nie Berlin. – Berlin – powtarzam. – Dlaczego? – Chciałem tak zakończyć, na Berlinie. Pamiętasz – Góral czekał wtedy na Berlin... Ale i  Kolonia to dobry cel, jak myślisz? – Oczywiście... Omal nie powiedziałem: „Oczywiście, i  stamtąd można nie wrócić”. Nie wiedziałem, że Sarat kończy turę, ale nie to mnie zaskoczyło. On myślał o  Góralu. Mówił o  nim. Czy to był po prostu cynizm czy też prowokacja? – Mam do ciebie prośbę – powiedział nagle, zniżając głos. – Ten list... – wyjął z  kieszeni zaklejoną kopertę bez adresu i  zawahał się. Pomyślałem, że to list do Lucy, i  postanowiłem odmówić wręczenia go, ale Sarat już mówił dalej: – To wygląda trochę melodrajnatycznie, ale jest jedna taka sprawa... Otóż chciałem cię prosić, żebyś ten list przechował do jutra. Jeżeli tak by się zdarzyło, że nie wrócę, spal go. Jeżeli wrócę, otwórz jutro i  przeczytaj, dobrze? – Dobrze – powiedziałem. – Ale przecież jak wrócisz, to sam będziesz mógł powiedzieć mi o  tej sprawie. Po co list? Uśmiechnął się. – Widzisz, tak się składa, że zapewne nie mógłbym ci tego powiedzieć po powrocie, a  nie chciałbym, żebyś o  tym wiedział, jeżeli nie wrócę. Rozumiesz? Skinąłem głową – Jak chcesz. Wyciągnął do mnie rękę. – Dziękuję ci. Uścisnąłem jego dłoń, ale cała ta sprawa wydała mi się sztuczna i  nienaturalnie tajemnicza. Rzeczywiście melodramat – pomyślałem. Włożyłem list do kieszeni i  wyszedłem przed kasyno, gdzie już czekał na mnie Zygmunt. Złapaliśmy jakiś samochód, który podwiózł nas na skraj lotniska. Potem na przełaj doszliśmy do flying control. Na służbie byli sierżant Woods i  Maria. Światła sprawdzone, „karawan”74 startowy na miejscu, łączność działa. Wszystko O.K. Dzwoni operation: – Jak tam z  widocznością? Woods melduje, że bez zmiany: mglisto, ale światła widać. – Może jeszcze odwołają – mówiła Maria. Zygmunt lekko wzrusza ramionami: on wierzy w  meteorologię. – Dlaczego mają odwoływać? Jest zupełnie znośnie. W pół godziny potem lotnisko ożywa: najpierw z  daleka słychać głosy mechaników, urywane okrzyki i  śmiechy; potem – warkot autobusów rozwożących załogi; wreszcie tu i  ówdzie ruszają silniki i  głęboki ich bas ściele się coraz grubszą warstwą na wszystkich innych dźwiękach jak śnieg przysypujący ziemię, drzewa, domy. I  tylko jak bystry strumyk, który wydobywa się na powierzchnię śnieżnej pierzyny – świergoce w  słuchawkach telefonów i  w głośnikach kierownictwa ruchu nieustanny szmer włączonego radiokontaktu. Zapalam czerwone światła graniczne dokoła lotniska i  ostrzegawcze światła przeszkód na dachach hangarów, na wieży wodociągowej i  na szczytach masztów podtrzymujących antenę. Na szklanym ekranie obok mego biurka świeci nieregularny rubinowy naszyjnik – plan kontrolny tych świateł. Włączam trzy żółte lampy wlotowe na wschodnim krańcu runwayu. Włączam białe i  zielone światła drogi startowej. Ekran wygląda teraz jak stół jubilera, na którym rozrzucono garść drogich kamieni. Podobnie wygląda lotnisko z  wysokości paru tysięcy stóp, z  tą różnicą, że tam klejnoty leżą na ciemnym aksamicie mroku, podczas gdy mój ekran jest mlecznobiały. Komendant stacji wchodzi wraz z  adiutantem. Stają za moimi plecami. Taras dokoła naszego szklanego domku zapełnia się ludźmi. Ksiądz kapelan i  lekarz są już z  pewnością na stanowisku; prócz nich – dowódcy sekcji, podoficerowie, WAAF-ki... Z głośników poprzez świergotliwy szum kontaktu wybucha zniekształcony głos Sarata: – „F – jak Feliks”, „F – jak Feliks”. Gotowi do kołowania na start. Give me exac time, płease. Over. Maria podaje mu czas. – You may go on „Fe – for Felix”. W mroku zagęszczonym przez lekką mgłę porusza się jakiś ciemny kształt. Cztery jęzory płomieni drgają u  wylotów rur wydechowych. Nad niewidzialnym perimetrem płyną wolno światełka pozycyjne kołującego samolotu: na lewo czerwone, na prawo zielone; pośrodku, za nimi – białe. Potem rusza druga maszyna, za nią trzecia, czwarta i  następne – cały dywizjon. Okrążają lotnisko, pełznąc ku żółtym lampom na wschodnim jego skraju. Po chwili znowu słychać głos Sarata: – Ready to take-off. Ujmuję słuchawkę. – You may take-off, Sarat. Good luck! Błysk zielonego sygnału z  budy startowej i  daleki ryk silników, który nabrzmiewa, rośnie, zbliża się, zalewa nas jak olbrzymia fala, aby odpłynąć wraz z  unoszącą się już ponad nami sylwetką Lancastera „F – jak Feliks”. Zaraz po tej przepływa następna fala, i  jeszcze jedna, i  jeszcze... Maria notuje numery, znaki rozpoznawcze i  czas startu. Wszystko odbywa się sprawnie, gładko, jak w  dobrze działającym mechanizmie. W  ciągu sześciu minut wypuszczamy jedenaście maszyn – sto czterdzieści trzy tysiące funtów bomb leci nad Kolonię... Tymczasem nad lotniskiem przeciągają setki innych Lancasterów i  Halifaxów. Lecą pojedynczo, zbierają się w  klucze, suną eskadrami i  całymi dywizjonami. Grzmot ich silników wprawia w  drżenie szyby i  nawet ściany kierować nietwa ruchu. Nad Kolonię leci kilkanaście milionów funtów bomb! Potem rozchodzą się ci, co przyszli patrzeć na start, odjeżdżają samochody, milkną glosy mechaników i  obsługi lotniska i  zapada cisza. Wygaszam światła. Czekamy. Po północy zaczną się zgłaszać do lądowania. Zygmunt z  przyzwyczajenia zlicza przypuszczalne kolejne pozycje i  czas. – Teraz mijają Norwich. – Wchodzą nad morze... – Teraz do nich grzeją nabrzeżne baterie w  Holandii... Pod Rotterdamem pewnie ominą reflektory i  artylerię. – Teraz przelecieli granicę i  cała Ruhra zostaje na lewo od kursu... – Pewnie już widzą Ren. Sierżant Maria patrzy na Zygmunta z  nie ukrywanym podziwem. – Żeby tylko nie spotkali myśliwców – mówi tonem prośby, jak do Opatrzności. Zygmunt waha się przez chwilę, po czym bezczelnie zapewnia: – Nie spotkali. Biorą kurs bojowy. No, teraz tam się robi ciepło! Maria jest głęboko przejęta. Krzyżuje palce wskazujące i  zaciska je z  całej siły. To nadzwyczajnie pomaga załogom, o  których się myśli w  danej chwili. Zegar wmontowany obok głośnika na prostopadłej ściance jej desku odmierza cierpliwie, bez pośpiechu sekundy, minuty, kwadranse. Strzałka na tarczy wskaźnika wiatru tkwi nieruchomo, wskazując zdecydowanie: WEST. W  rzeczywistości jednak wiatru nie ma: świeci tylko wewnętrzny pierścień białych żarówek; środkowe żółte („umiarkowany”) i  zewnętrzne czerwone („silny”) nie palą się ponad grotem strzałki: jest cisza. Spoglądam w  okna. Szyby lekko potnieją. Ochłodziło się znacznie i  mgła sięga coraz wyżej. Włączam na chwilę światła graniczne. Jeszcze je widać, ale zdaje mi się, że widoczność stale się pogarsea. Co chwila któreś z  nas spogląda na zegar: jedenasta... Jedenasta dziesięć... Jedenasta piętnaście... Maria siedzi oparta plecami o  poręcz krzesła. Głośniki są wyłączone. Maria ma na uszach słuchawki, podobnie jak telefonistka, która siedzi tyłem do nas, przed szafką centrali. Jest taka cisza, że opadnięcie klapki, któremu towarzyszy błysk sygnału wywoławczego łącznicy, wydaje się grzmotem. i To, co następuje po tym „grzmocie”, ma istotnie pewne znamiona burzy: operation uprzedza, że prawdopodobnie trzeba będzie przyjąć na lotnisku lądowanie dwóch dywizjonów brytyjskich, ponieważ ich stacje pokrywa gęsta mgła. Przylecą za godzinę, przed naszymi Lancasterami. Potem odzywa się meteo: mgła idzie z  południowego zachodu; front – Londyn – Birmingham – Liverpool. W dziesięć minut potem: Liverpool – Manchester – Hull pod gęstą mgłą. Mgła w  Leicester. Mgła w  Peterborough. Mgła w  Grimsby... Wychodzę na taras. W  belkach przyćmionego światła, które zdają się podpierać skośnie nasze okna, wirują miliony maleńkich kropelek wilgoci. Zimny pot okrywa żelazną poręcz. Rosa kapie z  wystającej krawędzi dachu. Ciemność dokoła jest miękka, mokra, kleista. Pachnie sadzą i  wilgotnym popiołem. Dwa reflektory błądzą daleko w  stronie Grantham; platynowe włócznie, wbijając się w  kłęby mgły, rzucają mętne odbicie blasku, jak w  zakurzonych, brudnożółtych zwierciadłach. Zresztą niebo jest czarne, tak samo jak ziemia. Wracam, włączam znów światła graniczne. Na prawo można je dostrzec jak przez matowe szkło. Dalej rozpływają się, giną. Granica rozłazi się, zlewa się z  terenem, który okala lotnisko. Tam na wprost powinien być las. Ciemność stamtąd podsuwa się blisko, staje naprzeciw oczu jak ściana. Jeden, dwa, trzy czerwone punkciki. Przeciekają i  wsiąkają w  błotnistą, cuchnącą przestrzeń. Stłumiony głos skrzeczy ze słuchawek: – Widoczność na lotnisku pogarsza się. – Widoczność na lotnisku pogarsza się – powtarza Maria i  patrzy z  niepokojem na Zygmunta. Wzdłuż oszklonych ścian słychać: płac!... plac!... plac!... spadających z  dachu ciężkich pojedynczych kropel, które rozbijają się na tarasie. Coś zbliża się do szyb, staje za nimi i  zagląda do wnętrza. Coś dąży ze wszystkich stron, łączy się w  zwartą masę i  ciągnie ku nam, zacieśniając krąg. Zwalnia, zwalnia, skrada się krok za krokiem i  staje w  drugim szeregu. Za nim od ziemi, z  lepkiego mroku podnosi się ciżba tworząca szeregi następne. Wszystko to odbywa się w  milczeniu, w  złodziejskiej ciszy, ostrożnie, żeby nas nie spłoszyć przed czasem. Wskazówki zegara są w  porozumieniu z  tym, co czai się na lotnisku: ta krótka, tępo ścięta u  końca, która wskazuje godziny, niedostrzegalnie dociera do zenitu; za nią coraz bliżej sunie dłuższa, zakończona ostrym grotem, a  smukła, czerwona jak krwawy sztylet strzałka sekundnika skacze drobnym truchcikiem, raz po raz mijając tamte dwie. Kąt zawarty pomiędzy nimi zmniejsza się ciągle jak pomiędzy ostrzami zamykających się nożyc. Gdy zniknie – coś się stanie. Coś musi się stać. Coś, ku czemu czerwony sztylet popędza czarne wskazówki. Coś, na co czeka ciżba mroku za szklanymi ścianami flying control. Widzę, że na biurku Zygmunta zapała się czerwony sygnał obok przełącznika operation. Włączam szybko głośnik. – Fix for „Siłkbird” – 0°12” West, 53°10” North! „Siłkbird” to jeden z  tych zapowiedzianych dywizjonów brytyjskich. Zygmunt wstaje i  znaczy zieloną kredą krzyżyk na celuloidowej płycie, pod którą leży mapa naszego sektora. Pierwsza maszyna jest o  dwadzieścia mil od nas. W tej samej chwili z  trzech stron wznoszą się długie, proste piszczele reflektorów, tworząc stożek podobny do trójnoga aparatu fotograficznego. Trójnóg poprawia się, przenosi swój wierzchołek nad środek lotniska, staje szeroko, wygodnie rozkraczony i  zastyga w  bezruchu. Opuszczam gałki kontaktów świetlnych: wlot, runway, droga okrężna do kołowania, czerwono-zielone lampy „karawanu” startowego. Wreszcie – reflektor poziomy do lądowania. Cienie i  upiory mroku – cała zgraja cieni i  upiorów przyczajonych dokoła nas – pierzchają w  popłochu przed ulewą światła. Ale mgła nie daje się spłoszyć: odpiera blask, staje przed nim, pożera jego smugi lub je odbija, tworząc nieregularną, oscylującą aurę w  połowie runwayu. – Zgaście reflektor: nic nie widać! – chrypi głos oficera startowego. Wyłączam. Noc jednym haustem połyka świetlną łunę, reflektor, lampy sygnalizacyjne – wszystko. Zaciskam powieki i  otwieram je powoli. Daleko, mogłoby się zdawać, że gdzieś na samym horyzoncie, majaczą trzy żółte lampy wlotowe. Wytężywszy wzrok, dostrzegam od czasu do czasu to tu, to tam iskierki świateł granicznych. Raz po raz nikną we mgle, ale przecież są. Spoglądam na zegar. Wszystkie trzy wskazówki przez mgnienie oka celują w  zenit: punkt dwunasta! Ale zastępy mroku, schwytane na gorącym uczynku przez zapalenie świateł, nie ośmielą się już na nic. W  górze, ponad mgłą, czuwa stożek reflektorów. Czerwony sztylet sekundnika obiegł dwukrotnie tarczę zegara. Nożyce czarnych wskazówek otwierają się z  wolna i  nic się nie dzieje. Tylko za nami słychać kroki po schodach i  stłumione głosy. Taras zapełnia się zwykłą publicznością. Po chwili zgłasza się pierwszy „Silkbird” i  dostaje zezwolenie lądowania. Schodzi z  tysiąca stóp i  powtórnie pyta o  kierunek, bo jeszcze nie widzi świateł wlotowych. – East-West – mówi Maria. – East-West! – powtarza wyraźnie. Jest opanowana, spokojna. Jej twarz ma wyraz powagi i  skupienia. Palce nieomylnie, bez wahania trafiają na właściwe przełączniki: raz, dwa – odbiór, odpowiedź... Over! Angielski Lancaster ryczy swymi czterema silnikami nisko ponad mgłą, odchodzi na wschód, cichnie. – O.K.! Widzę wlot! Po chwili wesoło: – O.K., widzę runway! – Szalenie nas to cieszy – mruczy Zygmunt. – Ląduj, byku jeden... Operation podaje fix drugiego dywizjonu, bardziej z  południa. Nowy krzyżyk na celuloidowej płycie. W  pół minuty potem zgłaszają się naraz trzy załogi „Silkbird” i  nadchodzi fix naszej maszyny „S – jak Stanisław”, dwadzieścia osiem mil na południowy wschód, nad brzegiem zatoki Wash. Zaczyna się... Maria podaje wysokość „Silkbirdom”: tysiąc, dwa tysiące i  trzy tysiące stóp. Znak wywoławczy tego drugiego dywizjonu brytyjskiego brzmi „Topbrown”; naszego – „Bluebottle”, czyli Chaber. Łatwo można się pomylić. Wypisuję wyraźnie te trzy nazwy na kartce papieru i  kładę przed Marią. Dziękuje mi wzrokiem. Pierwszy Anglik mija „karawan”, piszczy hamulcami, błyska raz po raz własnym reflektorem w  kłębiącej się mgle. – Runway cleared out! Wołamy następnego: – Yoy may pancake!75 Trzeci – na tysiąc stóp; czwarty na dwa tysiące. Słychać jeszcze ich silniki, gdy nadlatują dwa Halifaxy „Topbrown”. Segment C  zapala się na moim biurku. To jeszcze jeden „Silkbird”. Mówi, że leci na trzech silnikach. Trzeba mu dać pierwszeństwo. – Jak się nazywa? – pyta Zygmunt. – „D – jak Dawid” – mówi Maria. – Ale „Barbara” już schodzi... „Dawid” się denerwuje. Ma tysiąc pięćset stóp i  traci wysokość. Nie wie, gdzie jest wlot. – Keep him flying. Pierwsza „Barbara”. Nie można robić bałaganu. Niech czeka. Daj mu ten wlot, Herbert. Wołam „Dawida”, który klnie w  ograniczonym pod tym względem języku Szekspira, tłumaczę, skąd ma podchodzić, żeby trafić na wlot, i  – że ma czekać. Tymczasem „Barbara” podeszła za wysoko i  nie starczy jej lotniska. Oficer startowy wrzeszczy: – Każcie im dodać gazu! Sierżant Maria nieomylnie przełącza się na segment B, ostrzega wyraźnie, równym głosem: – „B – for Barbara”, „B – for Barbara” you are too long. Słychać gwałtowny ryk silników; za szybami w  mroku przelatuje lewe czerwone światło pozycyjne na skrzydle i  białe na ogonie „Barbary”. Przez szyby na lewo widać, jak płyną, oddalają się, wznoszą się coraz wyżej, giną we mgle. „Dawid” nie widzi wlotu; okrąża lotnisko dwukrotnie, odchodzi na wschód i  próhuje zniżyć się jeszcze. Słyszymy, jak się zbliża... Zamknął gaz. Siada na ślepo?... - Uwaga, sanitarka! Uwaga, straż ogniowa! Uwaga na lotnisku... - O.K. O.K. - skrzeczy głośnik. - Widzę wlot. Nie róbcie gwałtu. Aha - jest! Jeszcze podciąga gazem. Minął budę startową, czyli „karawan”. Traci prędkość... Siada, piszczą hamulce. - Runway cleared out! Oddychamy z  ulgą, jakkolwiek nad lotniskiem krąży już teraz osiem maszyn i  co chwila zgłaszają się nowe. Mgła gęstnieje. Pierwsza z  naszych załóg schodzi na sto pięćdziesiąt stóp, żeby zobaczyć wlot. Anglicy pytają, czy nie ma innego lotniska w  pobliżu, gdzie widoczność byłaby lepsza. - Nie: wszędzie jest tak samo lub nawet gorzej. Meteo podaje, że cała południowa Szkocja jest pod mgłą. Coś niebywałego! Dzwoni nasz operacyjny: - Spieszcie się, bo będzie coraz gorzej. - Idź do cholery - mówi Zygmunt. - Robimy przecież, co tylko można. Im więcej maszyn ląduje, tym więcej ich przybywa nad lotniskiem. - Żeby to tak z  wódką - wzdycha Zygmunt. - Nalewasz, rozumiesz, popijasz, a  w butelce coraz pełniej... Dziewięć maszyn na ziemi. Dwanaście maszyn na ziemi. Czternaście na ziemi. - Ilu się zgłosiło? - pytam. - Szesnastu krąży. Brak jeszcze siedmiu - mówi Zygmunt. Spoglądam przez ramię Marii na trzy kolumny znaków. Trzy załogi z  naszego dywizjonu już siedzą. Siedem jest nad lotniskiem. Jednej brak. Sprawdzam znaki. Nie zgłosił się „F - jak Feliks”...” Sarat!... Operation podaje: dwa Halifaxy i  cztery Laneastery lądowały w  Swinderby. - Czyje Lancastery? - „Silkbird”. Więc brak tylko Sarata. Jest kwadrans po pierwszej. No, jeszcze czas. Mgła gęstnieje. Widzę tylko najbliższe światła. Jakaś załoga ląduje na radiokompas. Idzie z  daleka, od wschodu. Wszyscy czekamy w  napięciu: to sierżant Nowak na „P - jak Piotr”. Dobry pilot. Powinien wejść na runway jak po sznurku. Schodzi coraz niżej. W  głośnikach milczenie. Trwa tylko świergotliwy szum kontaktu. Myślę o  Nowaku: wpatrzony w  środkowe białe światło wskaźnika, wsłuchany w  jednostajny ton wysokiego cis w  słuchawkach, trzyma w  tej chwili ręce i  nogi na sterach, gotów podciągnąć, zakręcić, wyrównać. Jeśli przed jego twarzą zapali się lampka zielona -?. jednostajny ton w  słuchawkach będzie się urywał co sekunda: kreski. Jeśli zapali się światło czerwone, wysokie cis rozpadnie się na trel: kropki. Kreski lub kropki - to zboczenie z  prostej linii lotu na prawo lub na lewo. Ton ciągły - to lot po przedłużeniu runwayu. Trzeba za wszelką cenę utrzymać maszynę w  strefie czystego wysokiego cis. Nie można dopuścić, by zapaliła się któraś z  kolorowych lampek. Mechanik pokładowy siedzi obok pilota, wpatrzony w  wysokościomierz i  wariometr: sto pięćdziesiąt stóp - sto trzydzieści - sto dwadzieścia... W pewnej chwili, gdy maszyna znajdzie się nad skrajem lotniska, w  uszach pilota zadźwięczy nowy sygnał: lądować! Wtedy mechanik domknie cztery sprzężone dźwignie gazu, a  pilot wytęży wzrok, szukając w  ciemności świateł runwayu i  orientacyjnych lamp na małym maszcie startowego „karawanu”. Te lampy orientacyjne powinny być na lewo. Koniecznie na lewo od niego. Inaczej... – „P – jak Piotr” podchodzi – odzywa się w  głośnikach. – Podchodzi dobrze... – O. K., „P – jak Piotr”, O. K. – mówi Zygmunt. Macie dobry kierunek. – Minął wlot – rozlega się z  głośników. Silniki cichną. Patrzę w  kierunku runwayu. Nic nie widać. Cisza. Wreszcie – światła płynące w  mroku... Drgnęły, zachwiały się... Pierwszy pisk hamulców. I  nagle – huk jak głośny strzał. Zielona iskra zatacza gwałtowny łuk, tuż za nią śmiga w  górę biała i  obie gasną. Rumor, zgrzyt, trzask! Ktoś krzyczy: „Kraksa!” Słychać, jak rusza sanitarka i  wóz pożarny. Ich reflektory napotykają ścianę mgły, która oślepia kierowców. Mimo to pędzą na przełaj, ku środkowi runwayu. Z  tarasu dochodzi podniecony gwar. Wołam pogotowie obsługi z  ciągnikami, wpatrując się w  mrok za szybą: kiedy błyśnie pożar?... Maria, blada, wystraszona, oddycha z  trudem. – Niechże pani wstrzyma następnych – mówi Zygmunt. – Halo, startowy! Co się tam stało? – Nie wiem – odpowiada głośnik. – Aha, nic wielkiego. Pękła im dętka w  kole. Załoga w  porządku, tylko maszyna leży na plecach. Okazuje się, że wypadek nastąpił za skrzyżowaniem runwayów. Można lądować na linii SE-NW, póki nie odciągną rozbitego samolotu dalej ku skrajowi lotniska. Zygmunt ociera pot z  czoła. Pięć Halifaxów i  dziesięć Lancasterów grzmi we mgle, krążąc nad lotniskiem. Dochodzi wpół do drugiej. Zapowiadamy lądowanie na północny zachód. Gaszę światła wlotowe i  runway E. W. Zapalam SE-NW. Oficer startowy melduje, że jedzie ze swoim „karawanem” na właściwe stanowisko. O pierwszej czterdzieści sprowadzamy na ziemię następną załogę. Czternaście pozostałych krąży już blisko półtorej godziny. A mgła jest coraz grubsza... Dwa Halifaxy i  jeden Lancaster zajęły nam osiemnaście minut. – Tamtym skończy się benzyna – mówi Zygmunt. Dzwonię do operation. – Zabierzcie sobie te maszyny do Swinderby albo gdzie chcecie. My nie damy rady. – Swinderby już zakorkowane. Wszystko zakorkowane. Spieszcie się, bo będzie jeszcze gorzej. – Pocieszają nas, psiakrew – wzdycha Zygmunt. – Runway cleared out! – skrzeczy kolejny pilot. – „R – for Robert”, „R – for Robert”! You may pancake... Ląduje „Robert”. To nasza załoga. Ląduje „George”, „V – for Victory” i  drugi „Robert” – Halifax. – Sarat się nie zgłosił? – pyta Zygmunt. Maria potrząsa głową: – Nie, panie kapitanie. Następny Halifax podchodzi ze złego kierunku, prosto na nas. Przez szyby na lewo widać jego światła. Zbliża się mimo ostrzeżeń. Jego pilot nie zauważył czerwonej rakiety, która trysnęła ze startu. Wali w  poprzek runwayów, rośnie nam w  oczach jako ogromna czarna masa i  nagle – zapaliwszy własny reflektor pod kadłubem – dostrzega tuż przed sobą budynek kierownictwa ruchu. Dodaje gazu, kładzie się na skrzydło, zadziera łeb... Jest na poziomie tarasu, gdzie powstaje panika. Ludzie skaczą przez poręcz, jedni na drugich. Wyciągnie czy nie wyciągnie?... Siedzimy jak przygwożdżeni do krzeseł. Grzmot silników, aż boli w  mózgu... Szyby jęknęły i  nagle wszystko przetoczyło się nad nami w  gwałtownym podmuchu: wyciągnął! Odsyłam go na największą wysokość – i  niech czeka, bo stracił kolejkę. To mu zrobi dobrae na nerwy. O wpół do trzeciej – widoczność zero. Pozostały w  powietrzu dwie nasze załogi, które krążą nad lotniskiem na resztkach benzyny. Słychać ich silniki to tu, to tam. Usiłuję po raz czwarty sprowadzić je na runway – bezskutecznie. Znów telefon z  operation. – Niech odejdą na południowy wschód i  skaczą pomiędzy Boston a  Skegness. Ale żadna z  załóg nie chce skakać. Rozumiem je doskonałe: może się zdarzyć, że wyskoczą do morza... – Spróbujemy jeszcze raz. Maszyny są lekkie, bez ładunku i  prawie bez benzyny. Będą lądować poza runwayem, byle w  dobrym kierunku. Schodzi pierwsza, mijając o  metr „karawan” oficera startowego. – Dobra! Zamknijcie gaz! Chwila napiętej ciszy. Niesie ich, niesie, niesie...” – Rany boskie, przesmarują lotnisko... Nie przesmarują. Na skrzyżowaniu runwayów rozlega się charakterystyczny chrobot amortyzatorów. Ogon Lancastera podskakuje na nierównościach. Bębni, dudni, dobija. Siedzą! Słyszę drugą maszynę nad nami: przeszła z  zachodu na wschód i  w parę sekund potem zawraca w  jakimś wariackim zakręcie, bo znów grzmi bardzo nisko, tym razem od północy. – Co oni, do cholery, oszaleli? – irytuje się Zyg munt. – W  takiej mgle... Wściekły ryk silników głuszy jego słowa. Maszyna przewija się w  zakręcie od południa, wpada nad budynek flying control i  natychmiast zawraca: słychać ją z  zachodu. – Akrobata, psiakrew. Zwali się w  takim wirażu na oślep i  pozabijti całą załogę. – Cleared out! – zawiadamia nas ten, co już wylądował. – You may pancake, bloody fool! – zgrzyta Zygmunt. – O.K. Odchodzę na południowy wschód – mówi spokojnie „akrobata”. Słyszymy, jak mija nas w  górze i  oddala się, ale w  tej samej chwili cztery silniki ryczą z  innego kierunku, huczą nam nad głowami, cichną w  oddali. – Co to jest? – Druga maszyna – mówi startowy ze swojej budy. – W  powietrzu są dwie załogi. Maria próbuje nawiązać kontakt z  tą drugą. Segment B  – nie odpowiada. Segment C  – milczenie. Ładna historia: nawaliło im radio... Od jak dawna krążą nad lotniskiem? Czy nas słyszą i  tylko nie mogą sami nadawać, czy też odbiornik ich nie działa? Dlaczego operation nie uprzedziło nas o  tym? Tymczasem schodzi tamten, którego niesłusznie posądzaliśmy o  szaleńcze zakręty we mgle. Prowadzi go równy, jednostajny sygnał wysokiego cis. Minuta... Dwie minuty... Dwie i  pół... Startowy podaje: – Mijają wlot. Zaraz potem słychać na runwayu hamulce. No, ten wycyrklował! Już porykuje silnikami, wykręca w  prawo, kołuje w  stronę perimetru. Cleared out! Słychać znów zbliżającą się maszynę w  powietrzu. Zygmunt robi cały wykład: – Jeżeli mnie słyszycie, lećcie na wierzchołek stożka reflektorów i  strzelcie rakietę. Jeżeli nie widać stożka, lądujcie z  południowego wschodu na sygnale dźwiękowym. Jeżeli nie możecie tego zrobić, to za trzy minuty zapalę silne światła pionowe u  wlotu na południowo-wschodnim skraju lotniska. Lądujcie według tych świateł. Jeżeli się nie uda, lećcie między Skegness a  Boston – kurs: jeden-trzy-pięć; jeden-trzy-pięć. Dwadzieścia do dwudziestu pięciu mil stąd. Tam możecie skakać. Over! Grzmot silników nad głowami, potem coraz dalej, coraz ciszej: odchodzą na wschód... Czekamy. Głowa mnie boli, oczy pieką od dymu tytoniowego i  z niewywczasu. Wstaję, wychodzę na taras. Mgła kłębi się w  żółtym świetle okien. O  balustradę oparte trzy sylwetki. W  pierwszej z  nich poznaję księdza. Wygląda, jakby był zatopiony w  modlitwie. Spoglądam ku wschodowi. Lepka, brunatna ciemność; nie widać ani jednego światła. Chłód wślizguje mi się za kołnierz, przyprawiając o  skurcz zmęczone mięśnie grzbietu. W tym gęstym, zimnym kleju, który napełnia ciemną przestrzeń, zatapiając nawet trójnóg reflektorów nad lotniskiem, od dwóch, może od trzech godzin krąży samolot. Siedmiu ludzi odciętych od świata czeka na zezwolenie podjęcia ryzykownej próby: muszą obniżyć lot do wysokości budynków i  masztów, ominąć je na ślepo, na ślepo obrać kierunek, na ślepo wejść nad skraj lotniska i  zamknąć gaz. Nie widząc ziemi wyrównać trzy stopy nad jej powierzchnią przy prędkości pięćdziesięciu mil na godzinę; przy prędkości większej od huraganowego wichru... Omyłka o  kilka stopni w  kierunku to zderzenie ze ścianą jakiegoś budynku, z  samolotem na postoju, z  nasypem szosy. To śmiertelny młyniec na jakimś płocie czy w  rowie. To kraksa, gorsza niż karambol najszybciej pędzącego samochodu. Omyłka o  ćwierć sekundy w  ściągnięciu steru nad ziemią to złamanie podwozia. Masa kilku ton, pomnożona przez prędkość cyklonu, stworzy moment bezwładności zdolny rozbić czaszki tych siedmiu ludzi jak skorupki od jajek i  zmiażdżyć ich ciała na krwawą masę. Wracam na swoje miejsce za biurkiem. Plan świateł na mlecznym ekranie mieni się klejnotami, do których przybył rząd brylantów na wschodnim skraju lotniska. To potężne białe światła pionowe, które może przebiją mgłę, a  w każdym razie utworzą z  niej jasny, świecący obłok. Widać go przez szyby na prawo: stoi jak blady upiór wśród nocy. Wskaże kierunek załodze, lecz i  oślepi ją, w  chwili gdy maszyna przeszyje go ria wskroś... Lecą!... Lotnisko jest puste: ciągniki wywlekły rozbitego Lancastera „P – jak Piotr” pod skraj lasu; oficer startowy odesłał swój „karawan” między hangary i  pozostał sam, z  rakietnicą w  ręku gotową do strzału. Słychać zbliżający się warkot silników. Cichnie i  rozlega się znowu. Pilot przymyka gaz i  podciąga, jakby macał podwoziem: jak daleko do ziemi?... Wszyscy patrzymy w  tamtą stronę, wstrzymując oddech. Lada chwila rozlegnie się dudniący chrobot podwozia i  pisk hamulców lub cisza pęknie łomotem walącej się maszyny. Nie! Czerwona rakieta spływa w  mętnej aureoli blasku. Kto ją wystrzelił: załoga czy startowy? Nagły, ochrypły ryk silników, nisko, tuż nad ziemią. Coś pędzi przez mgłę i  mrok, zbliża się, mija nas, rwie w  górę, oddala się szybko... – Ale podeszli – skrzeczy w  głośniku. – Omal nie wpadli na strzelnicę. Okrążają daleko, szerokim łukiem. Wracają. – Ja już nie mogę – mówi Maria półgłosem. Jest blada, żółta, roztrzęsiona, Ma zaczerwienione oczy między fioletowymi pianiami powiek. Zygmunt odprowadzał ją do krzesła pod ścianą i  sam siada przy jej desku. Trzask przestawianego kontaktu. – Weźcie bardziej w  prawo. Kurs dokładnie North-: – West, na środek świateł. Należy wątpić, czy oni nas słyszą. Musiała im nawalić cala instalacja. Ale – może... Podchodzą znowu, i  znów źle: tym razem na ukos, w  kierunku lasu. Pilot wyrywa w  powietrze Lancastera z  otwartymi klapami i  jeszcze raz odchodzi na południowy wschód, mimo że jeden z  silników przerywa: kończy się benzyna... Wreszcie za trzecim razem siadają dobrze. Zgrzyt hamulców wydaje mi się dźwiękiem najbardziej harmonijnym ze wszystkich, jakie może pochwycić słuch ludzki. Uśmiecham się po raz pierwszy tego wieczora, gdy Maria mdleje i  spada z  krzesła, a  Zygmunt mówi: – Diabli nadali z  babami. W chwilę potem, podczas gdy Maria pływa w  kałuży wody z  karafki, przychodzi wiadomość: Wylądował Lancaster „F – jak Feliks”. Wszyscy zdrowi. Tylko Sarat mógł to wytrzymać. Tylko on mógł zdobyć się na oczekiwanie swojej kolei tak długo. Każdy inny dowódca załogi lądowałby wcześniej; zapewne zaraz po powrocie. On wiedział, że dzieje się coś niezwykłego. Widział z  pewnością obce maszyny nad lotniskiem i  odgadł, że sprowadzamy w  trudnych warunkach kilka dywizjonów na ziemię. Czekał, bo nie mógł się z  nami porozumieć. I  teraz, prawie po siedmiu godzinach lotu, spędziwszy trzy godziny we mgle nad własną stacją, nie poddał się. Z  pewnością kierował każdym manewrem pilota, panował nad jego wolą, trzymał na wodzy jego nerwy i  potrafił wycisnąć z  załogi wszystko, na co ją było stać, Taki już był ten Sarat. Wiedziałem o  tym dobrze: znałem go przecież. Nie miałem czasu zajść do oficera wywiadowczego, żeby zobaczyć Sarata i  jego załogę. Trzeba było „zakończyć czynności służbowe”, zrobić jakieś wykazy, napisać raporty, a  że sierżant Maria – nawet po wysuszeniu – nadawała się bardziej do trumny nife do pracy biurowej, więc musiałem pomóc Zygmuntowi. Nie mogłem też wiele myśleć o  Saracie, choć raz po raz rzucało mi się wspomnienie tej sceny na opustoszałym lotnisku, której przypadkowym świadkiem byłem ostatniego popołudnia. Doznawałem dziwnego uczucia, jakby ich było dwóch. Jeden mocny, prosty, o  niezwyciężonej sile woli, dzielny, odważny Sarat, który ze złamaną stopą przewędrował pieszo pół Europy, aby nie zostać jeńcem wojennym, i  który – powróciwszy z  zadania bojowego z  uszkodzoną instalacją radiową – krążył przez trzy godziny we mgle, aby nie wprowadzać zamieszania wśród trzydziestu kilku lądujących bombowców. Drugi, który korzystając z  tego, że jego kolega dostał się do niewoli, ukradł mu narzeczoną; bezwzględny, wyrachowany drugi Sarat, który wycisnął z  własnej załogi nadludzki wysiłek, aby przysporzyć sobie uznania i  sławy... Który z  nich był prawdziwy? Nad ranem, rozbierając się wreszcie do snu, natrafiłem na ów list w  zaklejonej kopercie, który Sarat wręczył mi przed startem. Wrócił, a  zatem powinienem był ten list przeczytać. Byłem jednak zanadto zmęczony i  odłożyłem to do rana. Może zresztą on się rozmyślił i  będzie wolał, żebym mu zwrócił tę kopertę nie naruszoną. Nie miałem wcale ochoty wtrącać się w  tę jego osobistą sprawę. Spałem twardo, jednym ciągiem, do południa. Kiedy się obudziłem, Zygmunta już nie było. Wstałem i  zacząłem się golić. Byłem wypoczęty i  głodny jak wilk. Na dworze brzęczał w  słońcu pierwszy naprawdę majowy dzień. Ogoliłem pół twarzy i  dojechałem właśnie do podbródka, gdy do pokoju wpadł Zygmunt, zatrzaskując drzwi za sobą, jakby go kto gonił. – No, nareszcie wstajesz – powiedział z  ulgą, lecz tonem wyrzutu. Spojrzałem na jego odbicie w  lustrze i  wzruszyłem ramionami. – A  cóż ciebie tak pognało? Żołądek? Mruknął coś, że śliczna pogoda, i  nagle powiedział: – Wiesz, przyjechała Lucy... Chciałbym, żebyś z  nią pogadał. – Nie mam jej nic do powiedzenia. Niech z  nią Sarat gada. – Sarata nie ma. Poleciał do Londynu. Omal się nie zaciąłem. – Kiedy? – Z  samego rana. – Ma chłop zdrowie. Po takiej nocy... Zygmunt wiercił się niecierpliwie. – Słuchaj – zaczął – pogadaj z  nią. Ona... hm, ona chce jechać za nim. Diabli nadali z  babami! – A  co cię to obchodzi? Niech jedzie, kiedy jej tak pilno, że nie może poczekać. Kiedy on wraca? Zygmunt spojrzał na mnie z  tajemniczą miną. – On wcale nie wraca. Tym razem zaciąłem się naprawdę. – Nie gadaj idiotyzmów, kiedy się golę. Co się stało? – Nie wiem. Nikt nie wie. Adiutantowi powiedział, że dywizjon nowemu dowódcy ma zdać Szczygieł i  że ma go zastępować tymczasem. O  ósmej kazał przygotować maszynę, a  o dziewiątej odmeldował się u  komendanta stacji i  poleciał, zabierając wszystkie swoje klamoty. – Melodramat.– powiedziałem, obmywszy twarz z  resztek mydła. – A  cóż Lucy? – Lucy też nic nie wie, ale czegoś się domyśla i  czegoś się boi. Jest bliska spazmów, jeżeli takie rzeczy w  ogóle zdarzają się Angielkom. – Lucy jest Szkotką – powiedziałem i  nagle przypomniałem sobie o  tym liście: tam musiało być wyjaśnienie! Wziąłem kopertę ze stołu i  podałem Zygmuntowi. – Przeczytaj to na głos – powiedziałem. – Ja się będę ubierał. Wciągając świeżą koszulę, usłyszałem szelest rozdzieranego papieru, po czym okrzyk zdziwienia. – Cóż tam jest? – zapytałem niecierpliwie. – Mój kochany – rzekł Zygmunt sentencjonalnie – zawsze mówiłem, że prawdziwa męska przyjaźń jest silniejsza od tak zwanej miłości... – Mówiłeś coś wprost przeciwnego, ale mniejsza o  to. Czytajże nareszcie. Zygmunt chrząknął i  wreszcie zaczął: „Kochany Herbercie. W  moim życiu zaszły komplikacje, z  którymi nie umiem sobie poradzić. Nie chcę o  tym pisać szczegółowo. Nie umiałbym zapewne znaleźć słów właściwych. Nie zamierzam też usprawiedliwiać się z  tego, co się ze mną stało. Nikt tu nie ponosi winy i  w ogóle o  jakiejś winie nie może być mowy. Ale może być krzywda bez winy. Nie mógłbym tego znieść, a  nie potrafię wybrnąć z  sytuacji. Dlatego uciekam. Lecę do Londynu, skąd już mam przydział do dywizjonu transportowego między Ameryką a  Afryką Ltd. Tak się szczęśliwie składa, że wprost z  lotniska w  Londynie odlecę za Atlantyk. To mnie uchroni przede mną samym i  zapobiegnie dalszym komplikacjom. Ale – tak czy inaczej – to dezercja. Tu zostanie ktoś, kto uciec nie może. Ktoś – domyślasz się – bardzo mi drogi. Pomóż Jej. Niech zapomni o  mnie. Bądź zdrów. Dziękuję Ci.’, Sarat – Tak – powiedziałem na pól do siebie. – Gdyby nie wrócił z  tego lotu, list nie byłby potrzebny... – Co ty wygadujesz? – oburzył się Zygmunt. – Chodźmy. Lucy czekała na nas w  samochodzie. Była bardzo blada, ale starała się panować nad sobą. Nawet się uśmiechnęła. – Muszę koniecznie zobaczyć się dzisiaj ze squadron-leaderem Saratem – powiedziała siląc się na spokój. – To bardzo pilna sprawa. Kąciki jej ust opadły w  dół. Zacisnęła szczęki. Widać było, że może jej nie starczyć sił, aby utrzymać się w  trudnej roli, którą chciała grać nadal. Było mi jej żal. – Look here, Lucy – zacząłem łagodnie. – Sarat wyjechał i... – Wiem – przerwała. – Ale to naprawdę bardzo pilne: Czy może mi pan powiedzieć, o  której mam pociąg do Londynu? Zawahałem się, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że życzeniem Sarata było, aby dowiedziała się o  tym tu, między nami, nie sama, wśród obojętnych, obcych ludzi. – Jego nie ma już w  Londynie, Lucy... Spojrzała na mnie przenikliwie. Rumieniec gniewu wypłynął na jej policzki. – Pan kłamie – powiedziała. – Pan coś ukrywa przede mną – zaśmiała się nerwowo, raz jeszcze wracając do swej roli. – Cóż to za tajemniczy spisek? Zygmunt bezradnie spojrzał na mnie i  rozłożył ręce, unosząc w  górę ramiona. – No, nie, nie spisek, tylko... Oh, Lucy, on musiał wyjechać dalej... Służba, rozumie pani, i  tego... Herbert to pani wyjaśni. Lucy raz jeszcze zmusiła się do uśmiechu, za którym czaił się niepokój. – Oh Herbert, don’t be cruel. Intryguje mnie pan szalenie. Co ostatecznie zrobiliście ze swoim dowódcą? Ująłem delikatnie jej dłoń w  grubej, miękkiej rękawicy szoferskiej. – Sarat dostał przydział do Ameryki jako nawigator transportów lotniczych – powiedziałem, patrząc jej w  oczy. – Poleciał do Londynu dziś rano, zupełnie niespodzianie, i  teraz jest już zapewne nad Atlantykiem. I  am sorry, Lucy. Rozkaz przyszedł tak nagle, że nie mógł pożegnać się z  panią. Twarz jej stężała. Opuściła szybko powieki, schyliła głowę i  lekko uścisnęła moją rękę. Milczeliśmy wszyscy troje przez chwilę. – I  understand – powiedziała wreszcie cicho. – Czy który z  was może odwieźć mnie do Newark? – Zygmunt panią odwiezie. Ja mam służbę i  muszę zostać – zrejterowałem szybko. Mój przyjaciel przebił mnie na wylot jadowitym spojrzeniem, po czym zrezygnowany siadł obok Lucy. Wóz ruszył i  – błysnąwszy w  słońcu lakierem – wykręcił na szosę. Londyn, październik 1944 Przesłanie Kończę pisać tę opowieść, podczas gdy wojenne działania lotnicze są w  pełnym toku; podczas gdy dywizjon – po wyprawach przygotowawczych i  bezpośrednio wspierających inwazję kontynentu europejskiego – lata nadal nad Niemcy, rzucając któryś tam z  kolei milion bomb na niemieckie miasta. Może ktoś powie, że nie powinienem w  takiej chwili zamykać tej książki, że należałoby właśnie opowiedzieć o  tych działaniach i  o udziale w  nich polskich lotników bombowych. Ale ta książka ma inny cel. Nie chodzi mi o  przedstawienie w  niej historii działań lotnictwa polskiego, tego dywizjonu, o  którym piszę, i  nawet tej załogi, która tu odegrała role główne. Chodzi mi o  to, żeby czytelnik wiedział, co to za ludzie ci lotnicy. Jak czują, jak myślą, co przeżywają w  powietrzu i  na ziemi, jak sami mówią o  tych przeżyciach. Chciałem ich zbliżyć czytelnikowi, pokazać mu ich w  różnych okolicznościach, aby wiedział o  nich więcej, niż można wyczytać z  komunikatów w  prasie i  z „sensacyjnych” opisów korespondentów wojennych, którzy sami nie są lotnikami. Mam nadzieję, że przynajmniej częściowo udało mi się len cel osiągnąć, że czytelnik mi ufa i  wierzy, że piszę prawdę. Materiał zawarty w  tej książce jest autentyczny. Konstrukcja opowieści pod tytułem „Żądło Genowefy” i  „L – jak Lucy”, robota literacka, język – to tylko środki nie zmieniające samego tworzywa. Czytelniku, jeżeli słysząc w  nocy warkot samolotów lecących na wyprawę wspomnisz tę książkę, pomyślisz o  którymś z  przeczytanych rozdziałów, jeżeli gdy zobaczysz polskiego lotnika na ulicy, w  autobusie, w  pociągu, przyjdzie ci na myśl postać Górala, Pryszczyka, Zygmunta, Bujaka czy Sarata, będzie to dowodem, że warto było przeczytać tę opowieść i  że warto ją było napisać. Londyn, październik 1944 1 Korkociąg – figura akrobacji lotniczej polegająca na szybkim obrotowym ruchu samolotu ze znacznym pochyleniem w  dół po pionowej linii śrubowej o  dużym skoku. 2 PZL  – Państwowe Zakłady Lotnicze. Samoloty tej fabryki P-7 i  P-11 („siódemki” i  „jedenastki”) stanowiły sprzęt bojowy polskiego lotnictwa myśliwskiego w  roku 1936. 3 Półbeczka – figura akrobacji lotniczej polegająca na obróceniu samolotu wzdłuż jego osi podłużnej o  180 stopni, z  położenia normalnego do położenia na plecach (do góry podwoziem) lub odwrotnie. 4 Fletner – klapa przy sterze samolotu zmniejszająca wysiłek podczas sterowania. 5 Trawers – zboczenie z  kursu na skutek ślizgu na skrzydło lub pod wpływem działania wiatru bocznego. 6 Richthoffen Manfred von – as niemieckiego lotnictwa myśliwskiego z  pierwszej wojny światowej, dowódca eskadry, po osiemdziesięciu zwycięstwach zestrzelony w  roku 1918 przez angielskiego pilota niewiadomego nazwiska. 7 Povtic (rum.) – proszę. 8 Domnul (rum.) – pan. 9 Primar (rum.) – prefekt. 10 Plugar (rum.) – rolnik. 11 YMCA – Young Men’s Christian Association (ang.) – międzynarodowa organizacja kulturalno-oświatowa założona w roku 1844 przez G. Williamsa w  Wielkiej Brytanii dla młodzieży 12-18-letniej; w  Polsce istniała w  latach 1923-1939 i  1945-1949. 12 Ministerstwo wojny. 13 Garda – oddział wartowniczy. 14 Myine diminatsa (rum.) – jutro rano. 15 Santinel (rum.) – wartownik, strażnik. 16 Tsujka (rum.) – wódka pędzona z  winogron. 17 Il s’enfuira, ce gamin (franc.) – ucieknie, łobuziak. 18 Reda – obszar przed portem osłonięty od fali, o  dnie dogodnym do kotwiczenia. 19 Beczka – figura akrobacji lotniczej polegająca na obróceniu samolotu wzdłuż jego osi podłużnej o  360 stopni. 20 Intelligence Officer (ang.) – oficer wywiadu, który przyjmuje szczegółowe ustne sprawozdania załogi z  odbytego lotu. 21 Flight – pół dywizjonu; w  lotnictwie myśliwskim sześć samolotów. 22 Operation (właśc. operation room; amg.) – centrala operacyjna, w  której koncentrują się informacje o  działaniach lotniczych ma danym terenie. 23 Boost – urządzenie sprężarkowe zwiększające moc silnika. 24 Fix – namiar radiowy; kąt zawarty między kierunkiem północnym a  samolotem (lub statkiem) namierzanym przez radiową stację kierunkową (goniometryczną). QDM – według kodu radiotelegraficznego: kurs do lotniska. 25 Squadron-leader (ang.) – major lotnictwa brytyjskiego. 26 * Flight-lieutenant (ang.) – w  lotnictwie brytyjskim stopień kapitana. 27 King’s Regulation (ang.) – Królewski Regulamin Sił Zbrojnych. 28 Beacon (ang.) – reflektor lotniskowy – wysyłający umowne sygnały świetlne dla zidentyfikowania danej stacji. 29 Runway (ang.) – pas startowy na lotnisku. Światła pozycyjne – umieszczone na skrzydłach i  ogonie samolotu, pozwalające rozpoznać kierunek jego lotu i  położenie w  powietrzu. 30 Sphere, mosquito, sweep (ang.) – taktyczne zadania bojowe lotnictwa myśliwskiego. Readiness (ang.) – stan gotowości. 31 Soranible (ang.) – rozkaz natychmiastowego startu bez zachowania kolejności i  szyku. 32 Dispersal (ang.) – obszar na lotnisku przeznaczony do parkowania samolotów. 33 Log (ang.) – dziennik pokładowy samolotu, okrętu lub statku; nawigator zapisuje tam opracowaną oraz rzeczywiście wykonaną trasę lotu. 34 Flara  – raca wyrzucana z  samolotu na małym spadochronie w  celu oświetlenia terenu, ewentualnie celu bombardowania. 35 Coastal Command (ang.) – Dowództwo Lotnictwa Obrony Wybrzeży. 36 Hotel  „Rubens” – w  czasie II wojny siedziba polskiego sztabu generalnego w  Londynie. 37 Mesa – jadalnia dla oficerów. 38 Abisyńczyk – oficer pochodzący z  innego rodzaju broni, przeszkolony na pilota lub nawigatora. 39 Sekstans – przyrząd do mierzenia wysokości kątowej ciał niebieskich nad horyzontem; stosowany w  żegludze powietrznej i  morskiej przy wyznaczaniu pozycji samolotu lub statku. 40 Fonia – bezpośrednia rozmowa radiofoniczna, nie za pomocą umówionych znaków międzynarodowego kodu łączności. 41 Squadron (ang.) – dywizjon. 42 Orczyk – uruchamiana nogami dźwignia do operowania sterem kierunkowym. 43 Dinghy (aog.) – gumowa tódka ratunkowa nadymana powietrzem z  butli. 44 Komandosi – żołnierze brytyjskich wojsk desantowych. 45 Wafki – potocznie używana nazwa pracowniczek Pomocniczej Lotniczej Służby Kobiet (od W.A.A.F. – Women’s Auxilliary Air Force). 46 Driver (ang.) – kierowca. 47 Sperry (ang.) – sztuczny horyzont, przyrząd pozwalający pilotowi wykonywać loty „na ślepo” w  chmurach i  we mgle. 48 Przepadanie – nagła strata wysokości (od jednego do kilkudziesięciu metrów) wskutek przejścia samolotu przez strefę chłodnego prądu lub wskutek straty prędkości. 49 * „For the Forces” (aag.) – Rozrywkowy program radiowy dla wojska. 50 Speech (ang.) – mowa. 51 Lifeboat (ang.) – Łódź ratunkowa. 52 Corning for rescue (ang.) – idę na ratunek. 53 Wbrew regulaminowi (ang.). 54 Missing (ang.) – zaginiony. 55 Fresher (ang.) – nowicjusz. 56 Bomber Command (ang.) – Dowództwo Lotnictwa Bombardującego. 57 Stout  (ang.) – porter, mocne ciemne piwo. 58 News (ang.) – wiadomość. 59 Fighter Command (ang.) – Dowództwo Lotnictwa Myśliwskiego. 60 Marigold, Tarpan itp. – szyfrowane nazwy dywizjonów, dowództw operacyjnych; każdy dywizjon lotniczy dzieli się na sekcje (w których skład wchodzą po dwa samoloty): niebieską, czerwoną, żółtą, zieloną, białą itd... 61 Halo, Tarpan! Marigold niebieski wzywa. Niebieska sekcja B  wystartowała. Koniec meldunku. 62 Halo, Marigold niebieski! Tarpan odpowiada: pozostańcie w  wycinku trzy-siedem. 63 Mae West (ang.) – kamizelka lotnicza nadymana powietrzem z  butli. Amerykańscy i  angielscy piloci przezwali ją tak żartobliwie od nazwiska aktorki amerykańskiej odznaczającej się bardzo obfitymi kształtami. 64 * Sweep (ang.) – dosłownie „wymiatanie”, rodzaj bojowego zadania lotniczego. 65 Lord Woolton – minister wyżywienia Wielkiej Brytanii. 66 Dewiacja – różnica między kierunkiem do bieguna magnetycznego i  ziemskiego. Derywacja – odchylenie od kursu pod wpływem bocznego wiatru. 67 Stand-by (ang.) – pogotowie bojowe. 68 Crew-room (ang.) – sala odpraw. 69 Interkom – skrót od inter-oomraunication (ang.) – wewnętrzny telefon pokładowy. 70 Perimetr – betonowa druga dla samolotów dokoła lotniska do kołowania na poszczególne pasy startowe i  do miejsca postoju. 71 Finishing School (ang.) – kurs doskonalenia. 72 Group Captain (ang.) – pułkownik lotnictwa. 73 Air Marshall (ang.) – generał dywizji w  lotnictwie. 74 * „Karawan” – wóz posterunku startowego pomalowany w  czarno-białe ukośne pasy, w  nocy oznaczony światłami. 75 Możecie lądować (ang.: pancake – gwarowe). ?? ?? ?? ??