BARBARA PARKER DOMNIEMANA WINA PRZEKŁAD PIOTR MAKSYMOWICZ TYTUŁ ORYGINAŁU SUSPICION OF GUILT Dla Laury PROLOG Althea Tillett wydała małe przyjęcie dla swoich najlepszych przyjaciółek tego wieczoru, gdy została zamordowana. W środy cała czwórka zwykle grywała w brydża, ale tamten wieczór był szczególny — ostami brydż przed wyjazdem Althie do Europy, gdzie miała spędzić cały miesiąc. Po pierwszym robrze panie zostawiły karty, wypiły trzy butelki wina, w końcu zebrały się przy fortepianie, śpiewając kawałki ze starych musicali. Zgodnie z instrukcją, punktualnie o dziesiątej zjawił się kierowca Jessiki, który cierpliwie czekał w foyer, podczas gdy kobiety wśród śmiechów i pisku starały się wcelować stopami w swoje pantofelki. Gdy tylko tylne światła samochodu zniknęły za tropikalnymi pnączami rosnącymi przy bramie, Althie wróciła do domu i zamknęła drzwi na zamek. W środku panowała teraz cisza i dziwna pustka. Przez wysokie okna widziała ciemne wody zatoki Biscayne, a dalej — po stronie Miami — linię świateł ulicznych, pobłyskujących między drzewami. Popatrzyła na bałagan, jaki zostawiły po sobie przyjaciółki: serwetki, talerze, kieliszki, pusta butelka na dywanie. Stary zegar dziadka wybił kwadrans po dziesiątej. Mrucząc do siebie, Althea ruszyła chwiejnym krokiem po schodach. Zeszła na dół ubrana w kimono i drewniane, japońskie sandały. Włączyła płytę kompaktową z Madame Butterfly, scenę, w której Pinkerton żeni się z Cho–Cho San. Złożyła ręce na piersiach niczym gejsza i zaczęła śpiewać po włosku razem z bohaterami opery. Kłaniając się nisko, uderzyła w gipsową replikę rzeźby skrzydlatej Nike — bogini zwycięstwa, ale w porę chwyciła kołyszącą się figurę i wybuchnęła śmiechem, patrząc na swoje odbicie w oknie. Starzejąca się kurtyzana w czerwonej szacie. Rozwiązała pasek i rozsunęła kimono. Kiedyś, gdy jej niedawno zmarły mąż Rudolph W. Tillett sprowadził ją do tego domu, stwierdziła, że największą zaletą budynku jest prywatność. Kiedy dzieci się wyprowadziły, razem z mężem często chodzili po domu nago i włączali muzykę tak głośno, że aż żyrandol się kołysał. Poznali się w operze, gdzie przypadkiem zajmował miejsce obok niej. Podczas przedstawienia Cyganerii ujrzała łzy, które spływały po jego policzkach i wsunęła mu do ręki chusteczkę. Rok później, gdy zmarła jego chora żona, pobrali się. Dwójka jego dzieci — ciemnowłose bliźniaki, chłopiec i dziewczynka — były nieznośne, ale ona się tym nie przejmowała. Przyjaciele ostrzegali ją przed Rudolphem. Mówili, że jest egoistą i draniem, lecz ona słodkim głosem odpowiadała, żeby zamknęli buzie. Kochał ją przecież i tylko to się liczyło. Rudolph spełniał wszystkie jej zachcianki. Pozwolił zmienić wystrój całego domu; mogła robić, co tylko chciała. Pozbyła się francuskich mebli w stylu empire i pluszowych, zakurzonych zasłon, a ich miejsce zajęła mieszanina: art deco, nowoczesnych mebli włoskich, perskich dywanów, rzeźbionych chińskich paneli i pamiątek z wyjazdów zagranicznych. Krajobrazy powędrowały na strych i zostały zastąpione przez abstrakcyjne dzieła impresjonistów. W salonie Althie powiesiła wierną kopię nagiej Thaitanki pędzla Gauguina, a w sypialni oryginalny rysunek Picassa, przedstawiający diabła z ciemnymi, ciężkimi genitaliami. Nie przypuszczała, że w Rudolphie kryje się tyle namiętności. Gdy był w nastroju, wkładał smoking, siadał w fotelu i wypuszczając przez ramię kłęby dymu z cygara, wpatrywał się w Althie swymi szarymi, głęboko osadzonymi oczami. Przy delikatnych dźwiękach muzyki Mozarta, Bizeta lub Verdiego Althie lekko zsuwała z siebie ptasi kostium Pappageny, suknię w stylu flamenco, egipską perukę czy też cokolwiek innego, co miała na sobie. Jeśli nawet Rudolph zauważył, że z biegiem lat jego żona coraz bardziej ściemniała w takich chwilach światło, miał tyle taktu, że pomijał to milczeniem. Tanecznym krokiem bosa Althie podchodziła do niego, rozluźniała mu zawiązaną pod szyją muszkę, wyciągała spinki z koszuli… Na piętnastą rocznicę ślubu wyjechali do kurortu w Szwajcarii. On zrobił sobie implant w penisie, ona operację plastyczną. Potem spędzili tydzień w Paryżu w małym hotelu. Cały czas padał deszcz — cudowny, szemrzący deszcz. Wspomnienia. Zawsze wywoływały pieczenie oczu. Althie podeszła do stolika brydżowego, zaczęła zbierać talerze i westchnęła. Niech Rosa posprząta to rano. Otworzyła przesuwne drzwi i wyszła na taras przy dźwiękach głośnego śpiewu chóru Metropolitan Opera. Zatoka była bardzo spokojna, powietrze ciężkie i lepkie. Zatrzepotała połami luźnej szaty, wywołując lekki powiew. Pomyślała, że w Miami lato nigdy się nie kończy. Zimą trzy i pół roku temu, gdy na niebie iskrzyły się gwiazdy, razem z Rudolphem włączyli nową płytę kompaktową z muzyką Wagnera, zrzucili szlafroki na leżankę i zabrali kufle z piwem do wanny z gorącą wodą. Rudolph usiadł na stopniu i wyciągnął do niej swoją dużą dłoń. Śmiejąc się jak głupiutka nastolatka, Althie poprzez mydlaną pianę zbliżyła, się by usiąść okrakiem na jego udach. Chwilę potem Rudolph zaczął ciężko dyszeć — ledwie go słyszała przez dochodzące z zewnątrz dźwięki muzyki. Wtulając się w jego ramiona pomyślała, że przeżywa silny orgazm. Ale nie — jego implant był nadal sztywny, lecz całe ciało stało się wiotkie, po czym ześliznął się ze stopnia i zniknął pod wodą. W poniedziałek poleci ostatni raz nad Morze Egejskie. Rudolph — gdziekolwiek jest — na pewno wybaczy jej tę małą rozrzutność. Już wkrótce będzie wyglądała raczej głupio, tańcząc w tawernie z mężczyzną o połowę młodszym od niej. Jeszcze jedna wycieczka na Mykonos, a potem wróci do domu i zajmie się działalnością charytatywną. Nigdy nie wyjdzie ponownie za mąż. Och, Rudolphie… mój mężczyzno, mój kochany, moja jedyna miłości… Althea gwałtownie ruszyła z powrotem przez ciemny taras, aż zatrzepotały fałdy jej kimona. Zamknęła drzwi od środka, przekręcając zamek. Orkiestra zaczynała grać Un Bel Di Vedremo. Ściszyła nieco muzykę i stukając drewnianymi sandałami przeszła do kuchni, mijając łukowato sklepione wejście. Rozległ się srebrzyście brzmiący głos sopranistki: — …Vedi? E venuto! Io non gti scendo in contro… — Widzisz? On nadchodzi. Czując pragnienie, Althea przystawiła szklankę do kranika w lodówce i patrzyła, jak powierzchnia płynu zbliża się do krawędzi naczynia. — …Chedira? Chedira? Chiamera „Butterfly” dalla lontana… — On woła „Butterfly” z oddali. Althie śpiewała cicho sama do siebie. Nagle jej głos przeszedł w paniczny okrzyk strachu. Coś chwyciło ją za włosy i pociągnęło mocno do tyłu. Szklanka upadła na podłogę, lodowata woda opryskała jej stopy. Silne ramię ścisnęło ją za gardło. Ktoś wtargnął do jej domu. Obcy mężczyzna. Ale to niemożliwe, przecież system alarmowy… Próbowała krzyknąć, lecz z ust wydobył się jedynie charkot. Ramię jeszcze mocniej zacisnęło się na jej szyi. Chwyciła napastnika za nadgarstek, lecz jej dłonie ślizgały się po skórzanym rękawie. Uniósł ją z podłogi, a ona rozpaczliwie wierzgała nogami w powietrzu. Udało się jej kopnąć go drewnianym sandałem. Zaklął ciężko i obrócił nią tak, że zobaczyła przez chwilę w oknie własną twarz z wytrzeszczonymi oczami. Rzucił ją na blat i mocno przycisnął. Czuła ciężar jego ciała, czuła na skroniach gorący oddech. Gardło miała ściśnięte ramieniem napastnika, który wolną ręką chwycił ją za tył głowy. Dusiła się, charczała. Kręcił jej głową, wyginając szyję do granic możliwości. Kątem oka zobaczyła przedmioty leżące na blacie: miskę pełną brzoskwiń, filiżankę do kawy, powieść, którą niedawno zaczęła czytać. Nagle uświadomiła sobie z żalem, że nigdy nie pozna jej zakończenia. Sopranistka nadal śpiewała głosem czystym jak słońce… 1 W poniedziałek późnym popołudniem Gail Connor siedziała w gabinecie Larry’ego Blacka, czekając, aż skończy rozmowę telefoniczną. Już godzinę temu powinna była spakować teczkę i pojechać do domu, do córki, ale chciała jeszcze coś załatwić. Pewien bank, jeden z największych klientów firmy, zamierzał pozwać do sądu duże biuro maklerskie. Dwa lata temu Gail wygrała dla tego banku proces w sądzie federalnym, chciała więc otrzymać tę nową sprawę. Decyzja nie leżała całkowicie w gestii Larry’ego, ale on będzie wiedział, jakie ma szansę. Mógłby ją poprzeć. Gail przyniosła jeszcze jedne akta, dotyczyły one sprawy, która miała znaleźć się na wokandzie sądu hrabstwa Dade w przyszłym tygodniu. Udało się jej wynegocjować z przeciwnikami ugodę. Aprobata Larry’ego nie była konieczna, bo Gail miała wszelkie pełnomocnictwa, by doprowadzić do ugody, ale ta sprawa dała jej pretekst, żeby z nim porozmawiać. W ten sposób chciała osiągnąć swój główny cel. Prowadzenie sprawy banku to kolosalne zadanie związane z wyjazdami na spotkania poza stan, wymagające zorganizowania pracy młodszego personelu, wynajęcia dodatkowych pracowników do pomocy, nadzorowania sporządzania dziesiątków długich dokumentów. To byłoby naprawdę wielkie przedsięwzięcie dla kogoś, kto zasługuje na to, by zostać wspólnikiem w firmie. Wygranie takiej sprawy to wielka zasługa, bez dwóch zdań. Uśmiechnęła się, bo uświadomiła sobie nagle, że trochę się denerwuje przed rozmową z Larrym, choć to śmieszne. Jakby potrzebowała kuksańca dla kurażu. A przecież chodziło o zwykłą przysługę. Bawiła się pogiętym narożnikiem tekturowej teczki. Była poważną, trzydziestotrzyletnią kobietą, szczupłą, wzrostem dorównującą kolegom z pracy. Jej ciemne blond włosy omiatały kołnierzyk szytych na zamówienie żakietów. Nie miała problemu, by od razu po szkole prawniczej znaleźć pracę, częściowo dzięki znakomitym ocenom, ale głównie dzięki znajomościom. Rodzina Gail mieszkała w mieście od czterech pokoleń, co było rzadkością. Kiedyś istniała ulica ich imienia, ale jej miejsce zajął nowoczesny biurowiec. Mały złoty zegar stojący na kredensie Larry’ego wydał łagodny dźwięk. Wpół do siódmej. Domyśliła się, że Larry rozmawia z prawnikiem reprezentującym pewną pozwaną firmę przewozową. Najwyraźniej miał go na widelcu; roześmiał się głucho, odchylając do tyłu w fotelu. Już dawno przekroczył czterdziestkę, miał lekką łysinkę na czubku głowy. Był ubrany jak angielski bankier i tworzył wokół swojej osoby atmosferę całkowitego zaufania. W przeciwieństwie do innych znanych jej prawników, Larry nie udawał. Jego dziadek założył tę firmę i pozycja wnuka była mocna jak skała. Położywszy akta na małym stoliku stojącym obok sofy, Gail wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Larry uniósł dłoń dając jej do zrozumienia, że zaraz skończy rozmowę. Oparła się o parapet okna i poczuła ciepło, które przenikało przez przyciemnione szyby. Większość dużych firm prawniczych w Miami była jak chmury, które tworzyły się nad południową Florydą o tej porze roku, a więc późnym latem. Pojawiały się znikąd, zlewały w wielką, ciężką, szarą masę, wywoływały wielką burzę, potem zaś rozmywały się w deszczu wzajemnej urazy i złej reputacji — a wspólnicy i pracownicy szukali pracy w innych firmach. Hartwell, Black i Robineau, założona w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku, uniknęła podobnych turbulencji. Pracownicy pojawiali się i odchodzili, ale większość wspólników pozostawała na swoich stanowiskach, zadowolona z astronomicznych pensji. W siedzibie firmy przy ulicy Flagler pracowało sześćdziesięciu siedmiu prawników, z których siedemnastu było wspólnikami. Gail podjęła decyzję: po ośmiu latach pracy u Hartwella, Blacka i Robineau albo zostanie wspólniczką, albo odejdzie. Nie ma sensu tkwić tu i gnuśnieć, aż wszyscy zaczną zastanawiać się, na czym polega jej problem. Usłyszała stuk odkładanej przez Larry’ego słuchawki. Włożył okulary i wyszedł zza biurka. — Przepraszam, że to tyle trwało. Co przyniosłaś? — Spojrzał na akta. — Beltran–Plastiki. Tak. O co chodzi? Znał tę sprawę, więc Gail od razu przeszła do rzeczy. — Przeciwnicy proponują ugodę. Ostatecznie dają sto siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów i każda ze stron pokrywa własne koszty. Myślę, że to rozsądne, jeśli wziąć pod uwagę całą sprawę. Czytałeś zeznanie Oscara Beltrana? Prosiłam Miriam, żeby przekazała ci kopię. — Gail wyjęła kartkę z teczki. Larry z niechęcią kiwnął głową w kierunku leżącej na biurku sterty dokumentów. — Jest tutaj, ale jeszcze nie miałem czasu przeczytać. — Facet kręci. Mamrocze coś monosylabami. Pracowałam nad nim, ale nie zrobi na przysięgłych wielkiego wrażenia. Oni oczekują takich wystąpień, jakie widzi się w kinie. Larry przerzucał kartki z zapisem zeznania. — Czy jesteśmy gotowi na proces? — Oczywiście. — O ile wnosimy w pozwie? — Czterysta tysięcy. — Ach! — skrzywił się. — Ale oni mają wzajemne roszczenie na dwieście pięćdziesiąt — odparła Gail. — Beltran mógłby tego nie przełknąć. — Co z honorarium? — Nasze odbieramy od klienta. Pobraliśmy już piętnaście tysięcy, w tej chwili jest nam jeszcze winien mniej więcej dwa tysiące. Mamy nadwyżkę, jeśli chodzi o depozyt na poczet kosztów. Myślę, że nie warto ryzykować procesu. — Uważasz, że to dobra propozycja? — Przyjęłabym ją, zanim oni się rozmyślą. — Dobrze. — Zdjął okulary. — Znasz sytuację lepiej ode mnie. Nie zapomnij tylko uzyskać aprobaty naszego klienta. Klienci często niechętnie przyznawali, że ich roszczenia są wzięte z sufitu, zwłaszcza gdy wypłacili już parę tysięcy dolarów firmie prawniczej za prowadzenie ich sprawy. W przededniu procesu, gdy adrenalina bije do głowy jak szalona, gotowi byli umrzeć dla samej zasady. — Już mu to wyjaśniłam — powiedziała. — On to rozumie. — To dobrze. — Larry odwrócił się i spojrzał na zegar. — Oho, zapomniałem zadzwonić do Dee–Dee. Dzisiaj wieczorem idziemy na kolację. — Larry… Znieruchomiał, czekając, aż przejdzie do rzeczy. Nabrała głęboko powietrza. — Chodzi o bank Trans–State. Zdaje się, że nie są zadowoleni ze swojego maklera. — Zmarszczone czoło Larry’ego świadczyło o tym, że była to dla niego nowina. — Stracili na jakichś akcjach w Illinois niemal osiem milionów dolarów. Twierdzą, że miała miejsce malwersacja. Jeśli dojdzie do procesu, chciałabym to wziąć. — A, o to chodzi. — Złożył okulary i wrócił, stąpając po swoim orientalnym dywanie. — Tak, ktoś wspomniał o tym banku podczas ostatniej narady kierownictwa. Więc chcesz wziąć tę sprawę? — Dlaczego nie? Już kiedyś dla nich pracowałam. Znają mnie. Ale są klientami Paula. Może byłoby lepiej, żebyś z nim porozmawiał? Paul Robineau reprezentował banki, ale nie brał udziału w procesach sądowych. Rzadko rozmawiał z Gail, chyba że w sprawach zawodowych. Był jednym ze wspólników — dyrektorów firmy, stryjecznym wnukiem któregoś z założycieli. Gail nie bardzo wyobrażała sobie, że mogłaby wejść do jego wielkiego gabinetu na górze i jakby nigdy nic poprosić o sprawę wartą miliony dolarów. Larry zastanawiał się ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko za oknem. — Chcesz, żebym porozmawiał z Paulem w twoim imieniu? — Czy mógłbyś? — Poczuła jakąś niemoc w dłoniach. — Hmm… Będziemy tu mieli banki federalne, prawników spoza stanu, wzajemne roszczenia. Zakładałem, że Paul przekaże tę sprawę jednemu z wyższych rangą prawników, na przykład Jackowi. A co byś powiedziała, gdybyś została w tej sprawie adwokatem posiłkowym? Jack Warner kierował działem spraw sądowych. Nie był trudnym współpracownikiem, ale istniało ryzyko, że przypisałby całą zasługę sobie. — Nie. Dajcie mi parę osób do pomocy. Gdy w sprawie Beltrana nastąpi ugoda, będę miała czas na nowe zadanie. Ta sprawa jest mi potrzebna, Larry — dodała. Znowu zmarszczył czoło. — Nie rozmawiaj z Paulem. Nie musisz. Znając go można domniemywać, że pomyśli, iż starałam się załatwić tę sprawę za jego plecami. Spojrzał na nią z wyrzutem. — Gail, jesteśmy przyjaciółmi, prawda? — Nie lubię prosić o przysługę, więc nie będę. Tylko… — Uśmiechnęła się z trudem. — Tylko ten jeden raz. Mogłabym wiele zdziałać w tej sprawie, Larry. Wiesz o tym. Skinął głową. — Na pewno zrobiłabyś świetną robotę. Miałaś pewne… problemy osobiste, ale to już przeszłość. — Tak, oczywiście. — Dobrze. Poproszę Paula, żebyś poprowadziła sprawę Trans–State. Chciała go uściskać, ale się powstrzymała. — Jesteś prawdziwym skarbem. Ale nie mów mu, że to mój pomysł. To brzmi okropnie, prawda? Powiedz mu, co chcesz. — Powiem, że sam na to wpadłem. Podeszła do stołu, żeby zebrać akta dotyczące sprawy Beltrana. — Lepiej zadzwoń do Dee–Dee. Robi się późno. — Zadzwonię. — Spojrzał na nią z bliska. — Nic ci nie jest? — Skądże. — Gdybyś czegoś potrzebowała… — Dotknął jej ramienia. — Larry, czuję się świetnie, naprawdę. — Zaczekała, aż kiwnął głową. — Jeśli Paul odmówi, posłucham twojej rady i porozmawiam z Jackiem Warnerem, dobrze? — Jesteś pewna? Roześmiała się. — Już teraz tak. W korytarzu przed jej biurem nie było nikogo, a w pokoju panował półmrok. Okno wychodziło na północ, słońce zdążyło się już schować za przyległy budynek. Gail stała przez chwilę w drzwiach, odtwarzając w myślach rozmowę z Larrym. — To głupie — mruknęła w końcu i włączyła światło. Miriam zostawiła na jej biurku kilka wiadomości. Była też informacja: „Zabrałam do domu wnioski w sprawie Acosta Realty. Popracuję nad tym. Hasta manana!”. A dalej widniała śmiesznie powyginana litera „M” oraz wizerunek radosnej buzi. Gail uśmiechnęła się. Przejrzała wiadomości. Jeden z klientów prosił o zmianę jego zeznań. Dzwonił też któryś ze świadków. Pracowała w tej firmie niemal osiem lat. Mogła być już wspólnikiem, gdyby nie… problemy osobiste. Larry określił to bardzo łagodnie, ale jego słowa nie oddawały w pełni okoliczności śmierci i rozwodu. Te sprawy spadły na nią jak podwójne uderzenie wielkim młotem. Jej siostra Rence nie zmarła tak po prostu. Została pocięta nożem i pozostawiona, żeby się wykrwawiła, Gail zaś oskarżono o morderstwo. To było bardzo nieprzyjemne dla firmy Hartwell, Black i Robineau. Na czas śledztwa odebrano Gail prowadzone sprawy, oczywiście nie ze względu na jakość jej pracy. Chodziło o dobre imię firmy i uspokojenie zdenerwowanych klientów do czasu, gdy została oczyszczona z zarzutów. Może nie byłoby to takie straszne, gdyby Dave nie odszedł od niej dwa tygodnie wcześniej. W słoneczny sobotni poranek obudziła się i usłyszała od niego, że wszystko skończone. Nie wyjaśnił dlaczego, powiedział tylko, że połowa jego życia gdzieś uciekła i brakuje mu świeżego powietrza. A poza tym nigdy nie pasowali do siebie. Był pewien, że Gail da sobie radę, bo jest silną kobietą. Wyjdzie to także na dobre Karen, bo nie będzie słuchać, jak rodzice na siebie krzyczą. Można powiedzieć, że małżeństwo Gail też się wykrwawiło i w jakimś stopniu była to jej wina. Teraz Karen znajdowała się pod opieką psychologa, a Dave udzielał lekcji tenisa opalonym, czterdziestoletnim żonom biznesmenów, które spędzały wakacje w St. Thomas, St. Croix czy jakiejś innej miejscowości. Problemy osobiste. Larry Black nie wiedział, jak bliska była całkowitego załamania. Nikt tego nie wiedział. Teraz to brzmiało zabawnie. Wówczas były momenty, że nie wiedziała, dokąd jedzie albo nie mogła sobie przypomnieć imienia swojej córki. Potrafiła też siedzieć przez godzinę na podłodze w garderobie nie wiedząc, w co się ubrać. Rozpamiętywanie tych zdarzeń było stratą czasu. Gail przejrzała kilka następnych wiadomości. „Rzeczy w pralni chemicznej gotowe do odbioru”. „Przesłuchanie w czwartek — odwołane”. Zatrzymała się nad ostatnią, różową kartką. Miriam udekorowała jej margines serduszkami przebitymi strzałą. „Anthony Q. Zadzwoń, kiedy będziesz mogła”. Rzuciła inne kartki na biurko, chwyciła słuchawkę i wybrała numer. Odezwała się automatyczna sekretarka: Esta es la oficina de Ferrery Quintana. Tu biuro firmy Ferrer i Quintana. ,Al sonido electrónico, deje su mensaje…” — Cholera. — Wyłączyła się i wybrała numer do jego domu. Po czterech sygnałach jego głos powiedział po angielsku, a potem po hiszpańsku, żeby zostawiła wiadomość. Roześmiała się. — Anthony, gdzie się podziewasz? Czy zasługuję tylko na jeden telefon od ciebie? Czy wiesz, kiedy się ostatnio widzieliśmy? Dwa tygodnie temu. Zadzwoń do mnie, gdy będę już wieczorem w łóżku, querido, to posłucham twoich namiętnych westchnień. — Cmoknęła, przekazując mu pocałunek i odłożyła słuchawkę. Na biurku leżały akta przygotowane przez Miriam. Włożyła je do teczki, podobnie jak terminarz. Nie miała czasu, by na bieżąco notować wszystkie dzisiejsze czynności: ile godzin i minut spędziła na sporządzeniu pisemnego oświadczenia lub odbyciu rozmowy telefonicznej w sprawie klienta. Będzie musiała odtworzyć w pamięci cały dzień albo wymyślić coś, jeżeli sobie nie przypomni. Gdy Gail wjechała do garażu, żaluzyjne drzwi prowadzące do kuchni otworzyły się. Phyllis musiała usłyszeć dźwięk silnika i teraz czekała, stojąc na drugim schodku, z rękami skrzyżowanymi pod obfitym biustem. Phyllis Farrington miała niemal siedemdziesiąt lat i przychodziła do nich codziennie po południu, w razie potrzeby również w weekendy. Cierpiała na artretyzm w kolanach, więc nie mogła wykonywać cięższych czynności w domu Gail, za to miała odpowiednie podejście do Karen i potrafiła zmusić ją do właściwego zachowania. Gail uprzedziła Phyllis, że nie musi nosić mundurka, lecz ona odparła, że dzięki temu czuje się bardziej jak w pracy. Dzisiaj była ubrana na różowo, a na jej fartuszku widniał wzór w postaci pędów dzikich róż. Gail zamknęła automatyczne drzwi do garażu i wysiadła z auta, przeciskając się między stertami kartonowych pudeł i innych rupieci, zajmujących niemal połowę garażu, przeznaczonego na dwa pojazdy. — Phyllis, przepraszam za spóźnienie. Musiałam kupić benzynę, inaczej nie dojechałabym do domu. Kobieta zeszła o schodek niżej. — Poczekaj. Muszę ci coś powiedzieć o Karen. Dzwonili dzisiaj ze szkoły i mówili, że nie mogą się z tobą skontaktować. Twoja córka pobiła się w szkolnym autobusie z chłopcem o imieniu Javier. Znokautowała go. — Boże! Dlaczego? — Mówiła, że się z nią drażnił. Rąbnęła go w brzuch, aż się przewrócił i uderzył głową w fotel. — Nic mu się nie stało? — Nie. Odzyskał przytomność, zanim wezwali pogotowie. Inaczej twoja córka miałaby poważne kłopoty. Chcą, żebyś jutro rano zjawiła się na rozmowie z dyrektorem szkoły. Akademia w Biscayne była jedną z najlepszych szkół prywatnych w hrabstwie Dade. Roczne czesne wynosiło dwanaście tysięcy dolarów i obejmowało koszt nauki, podręczników, wycieczek oraz innych rzeczy. W drzwiach nie było wykrywaczy metali, w szafkach dzieci nie spotykało się narkotyków. Uczniowie byli traktowani indywidualnie. Zbierali pieniądze dla dzieci z Bośni i śpiewali piosenki o Ziemi. A Karen właśnie pobiła kolejnego czwartoklasistę. Gail czuła, jak od ramion w górę ogarniają napięcie. — Jutro zadzwonię do doktora Feldmana. Phyllis skrzywiła się. — Doktor Feldman… Karen miała z nim rozmowę dwa tygodnie temu. Wróciłyśmy do domu, a ona mówi, że nie będzie sprzątać swojego pokoju, bo jest dzieckiem z rozbitej rodziny. Gail potrąciła rogiem teczki puszkę z piłkami tenisowymi. Puszka upadła na podłogę, wieczko odleciało i trzy żółte piłeczki potoczyły się — każda w inna stronę. — Kiedy uprzątniesz stąd te rzeczy? — spytała Phyllis. — Dave powiedział, że zabierze je do końca miesiąca. — Uhu. Wypłynął w lipcu z Miami na czterdziestostopowym jachcie, pozostawiając w garażu to, co nie zmieściło się na łodzi: pudła z zimowymi ubraniami, małą przyczepę do holowania łodzi, narzędzia, kije golfowe, maszynę do naciągania rakiet tenisowych, jakieś inne graty. — Ma tu darmowy magazyn. Powinnaś dać mu tydzień na zabranie rzeczy. A po tym terminie zadzwoń po ludzi z dobroczynności i niech zabierają sobie to wszystko. Gail podniosła dwie piłki i wrzuciła je do puszki. — Nie mogę pozbyć się go z domu ostatecznie. Karen potrzebuje choć trochę odczuwać tu jego obecność. Już i tak obwinia mnie za odejście ojca. — Powiedział ci o tym doktor Feldman? — Phyllis… — Gail przycisnęła sobie dłoń do czoła. — Nie chcę teraz o tym mówić. — Ale przemyśl to sobie. — Przemyślę. Phyllis otworzyła drzwi i Gail weszła po stopniach do kuchni za opiekunką, postukującą ciężkimi pantoflami. Rzuciła teczkę i torebkę na blat, na którym leżała jakaś kartka. — Co to jest? — Był fachowiec od dachu. Gail wzięła do ręki kosztorys. — Dwa i pół tysiąca dolarów? Za uszczelnienie trzech przecieków? — On może je załatać, ale nie daje wtedy gwarancji. Twierdzi, że trzeba położyć nowy dach. — Świetnie. Powiedział ci, ile to wyniesie? Phyllis ściągnęła usta. — Około dwudziestu tysięcy, jeśli zdecydujesz się na takie same czerwone dachówki. Gonty z papy byłyby tańsze. — Gonty? Sąsiedzi by mnie zamordowali. — To zwykły oszust. — Phyllis spojrzała na zegarek i odwiązała fartuch. — Muszę iść. Dzisiaj jest zebranie stowarzyszenia. — Phyllis należała do stowarzyszenia właścicieli nieruchomości w Coconut Grove. Nie była to najlepsza dzielnica z szykownymi butikami i kawiarenkami, lecz stara, powstała na przełomie wieku, gdy dziadek Phyllis, Farrington, przybył z Bahamów, by pomóc w budowie Miami. Włożyła starannie złożony fartuszek do torebki. — Jest taki zrujnowany dom, który chcemy zburzyć. Jeśli trzeba będzie, pójdziemy z pikietą pod ratusz, podamy wiadomość do telewizji. Nie chcemy takiej rudery w okolicy. — Słusznie, zabierz się do nich, Phyllis. — Gail nalała sobie trochę lodowatej wody i otworzyła szafkę, szukając aspiryny. — A gdzie się podziewa nasz słodki aniołek? — Siedzi w swoim pokoju. Powiedziałam, żeby odrobiła lekcje. Już się wykąpała i zjadła kolację. — Phyllis ruszyła w stronę drzwi, jeszcze na chwilę stanęła i obejrzała się na Gail. — Resztki kolacji są w mikrofalówce. Jeśli nie będziesz jadła, rozchorujesz się, słyszysz mnie? — Dziękuję, Phyllis. Wyszła i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Gail weszła do pokoju Karen. Dziewczynka siedziała za biurkiem i na widok matki szybko wsunęła magazyn dla dziewcząt pod książkę do matematyki. — Odrabiasz lekcje? — Tak. — Pokręciła ołówkiem w powietrzu. — Mogę zobaczyć? — Kiedy skończę. — Karen uderzyła tenisówkami o nogi krzesła. Palce stóp prześwitywały przez wytarty materiał, koronkowych ozdób nie było już widać. Gail usiadła na krawędzi łóżka pokrytego kołdrą z wyblakłym wizerunkiem dinozaura. — Słyszałam o twojej bójce z Javierem. Uniosła lekko jedno ramię. — Chcesz mi o tym opowiedzieć? Karen odwróciła się szybko twarzą do matki. — Javier to gnój. Wszystkie dziewczyny go nie cierpią. — I to jest powód, żeby go uderzyć tak mocno? Oczy dziewczynki zwęziły się. — Powiedział, że nie mam cycków i nigdy nie będę ich miała. — Nie możesz jednak bić każdego, kogo nie lubisz. Pozwól, że pani Johnson zajmie się Javierem. — Ona nic nie zrobi. Tylko wstawia mu jakieś gadki, a on śmieje się za jej plecami. Dureń. — Wiesz, że zostałyśmy w tej sprawie wezwane do dyrektora. — Nie cierpię tej szkoły — powiedziała stanowczo Karen. — Nie zmuszaj mnie, żebym tam chodziła. — To świetna szkoła. — Obrzydlistwo. — Ani się waż używać takich słów, gdy będziesz w gabinecie pana Allistona. — Gail podniosła głos. — Musisz się zachowywać jak prawdziwa dama. Jeśli każe ci przeprosić Javiera, zrobisz to. Karen podrapała się w mały pieprzyk na ramieniu. Włosy częściowo zakrywały jej twarz, przebijało się przez nie światło z lampki stojącej na biurku. — Słyszałaś, co powiedziałam? — Wcale tego nie żałuję — mruknęła. — Nienawidzę chłopaków. To idioci. A zwłaszcza Javier. Jego ojciec występuje w głupiej telenoweli, a Javier przechwala się, że tatuś jest strasznie sławnym aktorem. Gail siedziała przez chwilę, trzymając dłonie na kolanach, po czym wstała i nabrała głęboko powietrza. — Dobrze. Porozmawiamy o tym później. Dokończ lekcje. — Uniosła podręcznik do matematyki, pod którym leżał magazyn. — To nie będzie ci potrzebne. — Tata powiedział, że może mogłabym chodzić do szkoły na Wyspach Dziewiczych. — Naprawdę? Karen spojrzała na nią swymi błękitnymi oczami ocienionymi jasnymi rzęsami. Takie same oczy miał Dave. — To znaczy nie na stałe. Tutaj też mogłabym mieszkać. Moja przyjaciółka, Marisol, mieszka w Bogocie i Miami, chodzi do szkoły i tutaj, i tam. A jej rodzice nawet nie mają rozwodu. — Szczęściara. Kiedy dzwonił twój ojciec? — W dniu Święta Pracy, pamiętasz? — To było trzy tygodnie temu. Karen wzruszyła ramionami. Gail nachyliła się, żeby ją pocałować. — Pójdę zobaczyć, co Phyllis zostawiła w mikrofalówce. Chcesz dokończyć lekcje w kuchni? Karen pokręciła przecząco głową. — Więc przyjdź do mnie, kiedy skończysz. Wyszła z pokoju córki i zamknęła za sobą drzwi. Cholerny Dave. Rzadko dzwonił, ale przysyłał Karen pocztówki — plaże, śliczne hotele i widoczki zalanych słońcem nadmorskich miejscowości. Ale śmieszne. „Nie mogę się doczekać, kiedy do mnie przyjedziesz. Jesteś najważniejszą kobietą w moim życiu”. Słodkie kłamstwa. Wydaje ci się, że kogoś znasz. A tu po dwunastu latach małżeństwa spotykają cię same niespodzianki. — Chciałbym porozmawiać z tobą na temat jej majątku — powiedział Patrick. Gail odparła, że wcześnie rano ma jedno spotkanie, ale zaprasza go na dziesiątą. — Miło cię będzie znowu zobaczyć, Gail. — Ciebie również. Rozłączyła się i siedziała, patrząc na telefon. Patrick Norris, po tylu latach. Ogarnęły ją wspomnienia. Leżąc na kanapie w dużym pokoju, Gail usłyszała dzwonek telefonu. Zaspana, otworzyła oczy i sięgnęła w kierunku, skąd dochodził dźwięk. Z kolan spadły jej jakieś papiery i rozsypały się na podłodze. To pewnie Anthony. Podniosła słuchawkę. — Halo. Odpowiedział jej jakiś nieznany głos. Uniosła się i usiadła. — Przepraszam, jak pan się nazywa? — Patrick Norris. — Na moment nastała cisza. — Gail? To ja. Patrick. Zamrugała zdezorientowana, starając się zebrać myśli. — Patrick? — Nie pamiętasz mnie? Jest mi głupio. Byłem pewien, że mnie pamiętasz. W końcu powiedziała, że oczywiście — przypomina go sobie. Ale niespodzianka. Dawne dzieje. Nie widzieli się od czasów studenckich. — Twoja matka była tak uprzejma, że podała mi numer do ciebie. Dzwoniłem wcześniej i prosiłem twoją córkę o przekazanie ci wiadomości. Chyba zapomniała. — Tak. — Gail wpatrywała się w zegarek. — Która godzina? — Koło wpół do dziesiątej. Spałaś już? — Niezupełnie. — Chciałbym się z tobą spotkać jutro rano, jeśli to możliwe. Nie mogła sobie przypomnieć planu zajęć na następny dzień. — A w jakiej sprawie? — Chodzi o moją ciotkę, Altheę Tillett. W środę minęły dwa tygodnie od jej śmierci. — A, tak. Bardzo ci współczuję. Była jedną z najlepszych przyjaciółek mojej matki. — Gail przypomniała sobie Patricka, gdy dowiedziała się o śmierci pani Tillett, która była jego ciotką. Matka opowiedziała jej, co się stało. Tamtego wieczoru Irene Connor grała w brydża w domu Althei Tillett. Irene usłyszała o tym, co się wydarzyło od swojej przyjaciółki, Edith, która z kolei otrzymała relację od Jessiki. Policja znalazła panią Tillett u podnóża schodów w salonie. Dużo wypiła i musiała zaczepić drewnianym chodakiem o krawędź kimona, które miała na sobie. 2 Gail chyłkiem wymknęła się z pokoju, w którym trwało dłużące się spotkanie działu procesów sądowych i rozejrzała się po holu, żeby sprawdzić, czy Patrick już jest. Był. Stał w promieniach słońca i wyglądał przez okno na zatokę Biscayne. W szybie widniało jego odbicie, przypominające ducha: broda, okulary w drucianej oprawie, jasnobrązowe włosy opadające na uszy. Klienci lubili czekać w miejscu, w którym teraz stał Patrick. Lubili obserwować ruch uliczny czternaście pięter niżej albo statki płynące przez zatokę na trasie między miastem i portem w Miami. Patrick rozmyślał zapewne o kaprysach ekonomii, które sprawiały, że jedni ludzie mieli ekskluzywne apartamenty, a inni — kartonowe pudło pod wiaduktem autostrady. Jakoś dwa miesiące po rozpoczęciu nauki na ostatnim roku prawa na uniwersytecie stanowym, Patrick wyszedł z sali podczas zajęć, na których omawiano podatki dla firm. Studenci siedzieli przy długich amfiteatralnie ustawionych stołach. Kiedy profesor nagle przestał mówić, Gail uniosła wzrok znad notatek. Patrick właśnie wstał i wkładał pod pachę zebrane ze stołu książki. Bez słowa zszedł po schodkach i rzucił je — ułożone w równą stertę — tuż pod nogi profesora. Popatrzył w milczeniu po twarzach kolegów, jakby chciał ocenić ich reakcję i wyszedł, zasuwając za sobą głośno drzwi. Profesor uderzał miarowo ołówkiem w pulpit, bo na sali słychać było ściszone komentarze. — Czy ktoś jeszcze chciałby rzucić na matę swój ręcznik? Nie? A więc kontynuujemy. Według poprawionego kodeksu z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku… Gail błagała Patricka, żeby nie odchodził, ale bez skutku. Urodził się w Miami, lecz wyruszył w zupełnie inną stronę i znalazł się w jakimś rezerwacie dla Indian na południowym zachodzie kraju. Dzwonił do niej kilka razy. Pracował w hospicjum, na budowie, w wagonie restauracyjnym w Gallup. Przeniósł się do Kalifornii, a tymczasem Gail rozpoczęła pracę w firmie Hartwell, Black i Robineau. Mniej więcej rok później Patrick przysłał jej list z Meksyku i kilka kartek z Ameryki Południowej. Jednak na żadnej nie było zwrotnego adresu. Potem nastała cisza. Patrick Norris powoli zacierał się w jej pamięci, stawał się jednym z wielu kolegów, jacy widnieli na pamiątkowych zdjęciach z uczelni, leżących gdzieś na dnie szuflady pośród innych fotografii. — Patrick? — Odwrócił się i popatrzył na nią pustym wzrokiem. Roześmiała się. — To ja. Jego koścista twarz o ostrych rysach rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. — Gail. — Uściskał ją i zatrzymał rękę na jej ramieniu. — To naprawdę ty. Elegancka i kwitnąca. Powinienem się domyślić. — Potargał lekko jej kędziory. — Obcięłaś włosy, ale tak mi się podoba. Są śliczne. Klepnęła go w pierś. — Wróciłeś tu na stałe i nie dałeś o sobie znać? — Jestem od ostatniej zimy. — Już tak długo? — Wiem, drań ze mnie. — Skrzywił się, jakby oczekiwał policzka. — Wróciłem na Florydę dwa lata temu, żeby pomóc imigrantom, zatrudnionym w Belle Glade, którym wytoczono sprawę w sądzie. Teraz reprezentuję ośrodek rehabilitacyjny dla narkomanów w Miami, a od czasu do czasu biorę jakąś dodatkową robotę. Nawet stolarkę. Nieźle sobie z tym radzę, aż wióry lecą. — Uśmiechnął się znowu. — Musimy kiedyś poopowiadać sobie o tym, co robiliśmy przez te lata. — Obawiam się, że moja opowieść na pewno nie będzie tak ciekawa, jak twoja. — Gail wskazała głową zdobione drewnem z orzecha drzwi za recepcją. — Chodź, pokażę ci moje biuro. Patrick wziął z krzesła dużą kopertę i poszedł za nią. W lewo i w prawo ciągnęły się wyłożone dywanem korytarze. Idąc mijali odgrodzone szklanymi ścianami boksy, metalowe szafki, litografie w ramkach, słyszeli pomruk głosów. Drzwi gabinetu jednego z właścicieli firmy były otwarte. Przechodząc obok nich, Patrick zwolnił i popatrzył na stożkowate, oszklone regały i gruby dywan. Gail zaczekała, aż do niej dołączył. — Teraz wchodzimy do samego brzucha tej bestii — odezwał się konspiracyjnym szeptem. — Nic się nie zmieniłeś. — Objęła go ramieniem w talii. Patrick był chudy niczym zagłodzony pustelnik. Przez niebieską koszulę wyczuwała pod palcami żebra. Na studiach kupował sobie ubrania w sklepach z używaną odzieżą. Poprowadziła go do swojego biura i zamknęła drzwi. Większość biurowych mebli sama wybrała; były wykonane z białego dębu. Na parapetach stały gliniane doniczki, a w nich kwitnące, różowe kwiaty. Patrick rozejrzał się i przejechał dłonią po grzbietach podręczników z dziedziny prawa, które stały na półce. Przyjrzał się napisom na wielkich teczkach z aktami różnych spraw, w końcu poklepał monitor komputera, znajdujący się na biurku. Otworzył na chwilę egzemplarz „Południowego Reportera”. — Wygląda na to, że powiodło ci się w życiu — powiedział. Spojrzał na wiszące na ścianie dyplomy i certyfikaty. — Nieźle powiodło. — Czy myślałeś kiedyś o powrocie? Nie przerywając czytania, pokręcił głową. — Nie. Wydział prawa to nie miejsce dla mnie. Nigdy nie umiałem w przekonujący sposób argumentować na rzecz żadnej ze stron. A oni są dobrzy w pozbawianiu człowieka moralności. — Uśmiechnął się do niej. — Nie wszyscy. Nie ty. — Usiadł na jednym z krzeseł przeznaczonych dla klientów i odgarnął włosy z czoła, które znowu opadły na twarz. Patrzył na Gail przez dłuższą chwilę. — Czytałem w gazecie o twojej siostrze. Cholera. Powinienem był wtedy zadzwonić do ciebie. Wzruszyła lekko ramionami. — A potem ta historia z Dave’em. Myślałem, że będziecie udanym małżeństwem. — Kto ci powiedział? — Twoja matka. Spotkałem się z nią na pogrzebie ciotki. Powiedziała, że masz się dobrze. — Jego mina mówiła, że nie był tego zupełnie pewien. — U mnie wszystko w porządku, naprawdę. Rozwód i tak był za późno. Kiwnął głową. — Irene pokazała mi zdjęcia Karen. — Pamiętasz ją? — Jasne. Jest śliczna i pewnie równie twarda jak jej matka. — Czasami taka bywa. A co u ciebie? Ożeniłeś się? — Nie. Przez ostatnie lata prowadziłem takie życie, że byłoby to niemożliwe. Żona, dzieci i tak dalej. Nie dałbym rady. — Jego krzywy uśmiech częściowo skrywała broda. Czując lekki ucisk w dołku, Gail przypomniała sobie, jak niegdyś dotykała ją ustami. Była sprężysta, miękka. Za pierwszym razem czuła w niej dym z palącego się na jego podwórku drewna. Był jedynym mężczyzną mającym brodę, z którym się kochała. Mały, słodki romans, z lekką nutką wstydu i winy. Gail, wówczas studentka, uległa pokusie, dała się uwieść, ale potem wszystko szybko się skończyło. Dave nigdy się o tym nie dowiedział. — No cóż — odezwała się. — A więc wróciłeś. Sama nie wiem, dlaczego nie zadzwoniłam do twojej ciotki, żeby spytać o ciebie. Przecież mogłam to zrobić. — Ona i tak zazwyczaj nie wiedziała, gdzie jestem. — Nie byliście ze sobą blisko? — Gail szukała w pamięci. — Nigdy o niej nie wspominałeś. — Nie. Wtedy nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Ale potem nasze stosunki zacieśniły się. Można powiedzieć, że oboje dojrzeliśmy. — Oparł jedną stopę na kolanie. Nosił ciemnobrązowe sandały, a skóra na kostkach nóg była blada i delikatna. Pod spodem spostrzegła niebieskie żyły. Rozprostował nogawkę spodni. — Ciągle wydaje mi się, że gdy pojadę do domu Tillettów, spotkam ciotkę Althie, która rzuci kilka sprośnych kawałów i nastawi bardzo głośno muzykę. Jedno trzeba jej przyznać: nie miała żadnych zahamowań. — Chciałeś porozmawiać ze mną na temat jej majątku. Jak mogę ci pomóc? Patrick podał jej dużą kopertę, którą przyniósł ze sobą. — Zacznij od tego. Gail sięgnęła do środka. Było tam kilka dokumentów, każdy składał się z paru kartek spiętych spinaczem. Na górze pierwszej strony widniał napis: „Ostatnia wola i testament Althei Norris Tillett”. — To egzemplarz testamentu twojej ciotki — odezwała się Gail. — A te inne? To poprzednie wersje? — Tak, datują się od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. — Patrick przysunął się bliżej biurka. — Ten, który leży na wierzchu, otrzymałem pocztą od Moniki po wielu prośbach z mojej strony. — Od Moniki? — Gail uniosła wzrok. — To moja kuzynka. Siostra Rudy’ego. Znasz ich oboje, chodziliście razem do szkoły średniej. Rudy i Monika Tillett. Brat i siostra. Czarne, kręcone włosy. Dwujajeczne bliźniaki. — Zdaje się, że byli dwie albo trzy klasy wyżej ode mnie w Ransom–Everglades — powiedziała w końcu. — Gdzie uczęszczają białe dzieciaki z bogatych rodzin, aby uniknąć kontaktów ze społecznymi mętami w publicznych szkołach hrabstwa Dade. Oczywiście wyłączając ciebie. — Nie mieszkaliście kiedyś razem? — Zgadza się. Po śmierci moich rodziców ciotka Althie wzięła mnie do siebie. Jego rodzice prowadzili mały kościół misyjny w Salwadorze. Gdy Patrick kiedyś opowiedział jej o nich, odniosła wrażenie, że jest mu wstyd i czuje się skrępowany. Rodzice Patricka nie byli ofiarami szwadronów śmierci. Nawet nie byli dobrymi misjonarzami. Podczas silnej ulewy ich samochód zderzył się z krową plączącą się po szosie i wypadł z drogi. Jedenastoletni wówczas Patrick został odesłany z powrotem do Miami. Zdjął okulary i sięgnął do kieszeni po chusteczkę, żeby przeczyścić szkła. — Czy byłaś kiedyś w domu ciotki Althie? — Pewnie tak — odparła powoli. Althea Tillett była przyjaciółką matki, lecz Gail nie znała jej zbyt dobrze. Patricka poznała dopiero wtedy, gdy znaleźli się w tej samej grupie na studiach. — Pamiętasz ulicę North Bay? — przyciągnął Patrick. — Dom w stylu śródziemnomorskim? Fontannę przy podjeździe? — Tak, przypominam sobie. — Była to jedna ze starszych dzielnic w Miami Beach. Kiedyś z matką przyjechały po panią Tillett, aby razem udać się do opery. — Ale to było wiele lat temu. Patrick, mrużąc, oczy przyglądał się okularom, po czym starannie wytarł przeoczoną plamkę. — Pojechałem tam po pogrzebie. Rudy i Monika urządzili coś w rodzaju stypy — Był szampan i przystojni młodzieńcy z South Beach, którzy roznosili gościom drinki. Musiałem przy wejściu pokazać dokumenty, żeby wpuszczono mnie do środka. Włożył okulary i starannie umieścił druciki za uszami, odsuwając na bok opadające włosy. Gail kołysała się w swoim fotelu i cierpliwie czekała. — Pokłóciłem się z Rudym. Powiedziałem, że to nie jego dom, ale on twierdził coś przeciwnego. Mówił, że ciocia Althie zostawiła mu go w spadku. Jemu i Monice. A potem razem z kilkoma gorylami wyrzucili mnie za drzwi. — Masz na myśli właśnie ten testament? — Gail podniosła dokument. — Datowany trzeciego sierpnia? — Nie wiem, kiedy został podpisany — odparł cicho. — Ale wiem, że jest fałszywy. — Dlaczego tak uważasz? Patrick wstał. — Po pierwsze podpis. — Przerzucił kilka stron. — Podobny, ale nie identyczny. — Gail nie miała nawet możliwości go zobaczyć, bo Patrick szybko wrócił na początek dokumentu. — Teraz przeczytaj to: „Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów mojemu ukochanemu bratankowi, Patrickowi Norrisowi”. To niemożliwe. — Niemożliwe? Patrick wyjął spod spodu inny testament. — Chcesz prawdy? Posłuchaj: „Mojemu bratankowi, komuniście Patrickowi bilet w jedną stronę do Hawany, żeby mógł odwiedzić swojego bohatera, Fidela Castro”. Gail spojrzała na niego. — To było wtedy, gdy wziąłem udział w marszu protestacyjnym przeciwko embargu Stanów Zjednoczonych, nałożonemu na Kubę. Mieszkający w Miami Kubańczycy dali nam niezły wycisk. A wcześniej, gdy powiedziałem, że nie chcę iść na studia, ciocia Althie zostawiła dla mnie milion dolarów w funduszu powierniczym. Pieniądze miały być wypłacone po uzyskaniu przeze mnie dyplomu. Mam tu kopię tego testamentu. Kiedy znowu ją wkurzyłem, nie pamiętam z jakiego powodu, wycofała pieniądze z funduszu. Patrick pogrzebał chwilę w papierach. — Zobacz: „Mojemu drogiemu bratankowi, radości mojego życia, trzy miliony dolarów”. Zaraz, co to było?… Aha. Wtedy zachorowała na grypę, a ja przyjechałem z Kalifornii, żeby się nią zaopiekować. A to: „Mojemu drogiemu bratankowi, Patrickowi, pięć milionów dolarów”. To było wcześniej, kiedy zacząłem studiować prawo. Była wniebowzięta. A testament uzupełniający… „Mojemu bratankowi, idiocie, który rzucił opłacone przeze mnie studia, pięć tysięcy dolarów, które mają być w jego imieniu przekazane na fundusz na rzecz edukacji kolorowych”. I jeszcze jeden, poprzedzający testament, który dostałem od Moniki: „Pięćdziesiąt dolarów na opłacenie członkostwa w Związku Komunistów Amerykańskich”. Wszystkie testamenty leżały porozkładane na biurku Gail. — Myślała, że będzie miała nade mną kontrolę dzięki swoim pieniądzom. Jakbym miał czternaście latek i był za dużym chłopcem, żeby spuścić mi lanie. Powiedziałem jej: „Przestań, ciociu, nie zależy mi na pieniądzach”. Ale ona nie przestała. Rzucił ostatnio przeglądany testament na wierzch. — Ciotka Athie to niesamowita kobieta. Kiedy była ze mnie zadowolona, zapisywała mi w testamencie krocie, jeśli nie… sama widziałaś. Robiła sobie żarty. Ale ćwierć miliona? To zbyt rozsądne jak na nią. Myślała, że zawsze zdąży wykręcić kolejny numer. Nigdy nie brała pod uwagę możliwości, że może doznać udaru, że zostanie uderzona przez piorun, a tym bardziej że spadnie ze schodów. Nigdy. Uwierz mi, znałem ją dobrze. — Opadł na krzesło. — To fałszerstwo. Genialne, znakomicie dokonane fałszerstwo. — A gdzie jest poprzedni testament? Ten, na mocy którego miałeś otrzymać pięćdziesiąt dolarów na Związek Komunistów Amerykańskich? — Kto to może wiedzieć? Pewnie został spalony. Zazwyczaj tak właśnie robiła. — No dobrze, załóżmy, że masz rację i sędzia unieważni sierpniowy testament. Przyjmijmy też, że nie uda się odnaleźć oryginału poprzedniego testamentu. To będzie oznaczało, że pani Tillett zmarła, nie zostawiając żadnego zapisu. Kopia się nie liczy. Wobec tego wszystko przypadnie jej dzieciom, bratanek nie otrzyma nic. Z pewnością pamiętasz na tyle prawo spadkowe, żeby o tym wiedzieć. Patrick spojrzał na nią zdumiony. — Jakie dzieci? Rudy i Monika? To nie są dzieci Althie, lecz zmarłego męża. Jestem jej jedynym krewnym. — Nazywałeś ich swoimi kuzynami. — Tak, ale wcale nimi nie są. To… jak to się określa? Kuzyni przyrodni. Gail potrzebowała kilku sekund, żeby pojąć znaczenie tego faktu. — Więc jesteś jedynym spadkobiercą? — No właśnie. — A ile jest wart jej majątek? — Nie wiem dokładnie. Może dziesięć milionów? Na pewno nie mniej. — Boże. — Gail wzięła kopię ostatniego testamentu i spojrzała na wydrukowany drobną czcionką napis u dołu każdej strony: była to nazwa kancelarii prawniczej z Miami Beach. — Weissman, Woods, Merrill i Sontag — mruknęła. — Znam Lauren Sontag. Będzie się starać o stanowisko sędziego sądu okręgowego, które ma być obsadzone w listopadzie. — To dobrze. Jej wspólnik, Alan Weissman, był prawnikiem cioci Althie. Chciałbym wiedzieć, co dostał za współudział w tym fałszerstwie. Gail roześmiała się. — Alan Weissman? Jest byłym prezesem palestry w stanie Floryda. Zasiada w Izbie Handlowej w Miami Beach. — Znakomicie. Pewnie to czyni go uczciwym. — Patrick, większość prawników nie miesza się w sprawy, które mogłyby zrujnować ich karierę. Czy to właśnie Weissman zajmuje się spadkiem? — Monika twierdzi, że tak. Tydzień temu majątek został zewidencjonowany. Gail spojrzała na listę spadkobierców, umieszczoną w testamencie. Gosposia. Ogrodnik. Kościół prezbiteriański w Miami Shores. Balet miejski w Miami. Lista była długa. Gail z ulgą stwierdziła, że nie figuruje na niej jej matka. To byłby kolejny problem, gdyby miała przyjąć sprawę Patricka. A problemów i tak było dosyć. — A gdzie są Rudy i Monika? — Na czwartej stronie. Dostali dom i kolekcję dzieł sztuki. — To wszystko? — Byłoby zbyt oczywiste, gdyby zapisali sobie wszystko. Ale dostają to, o co im chodziło. Mają galerię sztuki przy Lincoln Road. Dom należał od wielu lat do ich rodziny, ale Rudolph wymienił w swojej ostatniej woli tylko imię cioci Althie, więc to ona odziedziczyła posiadłość po śmierci męża. Rudy’emu i Monice zostawił trochę pieniędzy, nawet całkiem sporo, ale pewnie już wszystko przepuścili. — Czy w poprzednich testamentach twoja ciotka nie robiła na ich rzecz żadnego zapisu? — Owszem, mieli dostać dzieła sztuki i obrazy, które niegdyś należały do ich matki. Szczerze mówiąc, to były same kicze. W ten sposób chciała się im odpłacić. Gdy wyszła za Rudolpha, Rudy i Monika bardzo uprzykrzali jej życie. Mnie też, gdy zamieszkałem razem z nimi. Po śmierci Rudolpha zaczęli się jej podlizywać. Bali się, że zostaną na lodzie. Gail przeglądała poprzedni testament. — Tutaj przekazuje swoją kolekcję Muzeum Sztuki Bass w Miami Beach. — Tak zwykle robiła. Razem z Rudolphem sporo podróżowali, jeździli do Europy, Egiptu, na Daleki Wschód. Ona nigdy nie przekazałaby tych rzeczy Rudy’emu i Monice. Gail ponownie spojrzała na testament sporządzony w sierpniu. Ciekawa była, kto miał otrzymać całą resztę, czyli wszystko, co nie zostało wcześniej wyszczególnione w testamencie. Okazało się, że to jeszcze jedna organizacja charytatywna. Wcale się nie zdziwiła. — Co to za Fundacja Charytatywna Easton? Czy to jakaś miejscowa organizacja? Patrick wzruszył ramionami. — Nie wiem. Pojawia się we wszystkich testamentach jako spadkobierca pozostałego majątku spadkowego. Rudy i Monika również tego nie zmienili. Gail uderzała lekko długopisem o wciąż czysty notatnik. — A co oni mówili o tym nowym testamencie? Przypuszczam, że ich pytałeś. — Pewnie. Monika spytała mnie, o co robię tak dużo hałasu, skoro dostaję ćwierć miliona dolarów. W końcu udało mi się skontaktować z Rudym. — Uśmiechnął się, unosząc wąsy. — Kazał mi się odpierdolić. — To miło. — Gail zrzuciła pantofel i przysiadła na zgiętej nodze. Porównała podpisy Althei Norris Tillett, które znajdowały się na trzech testamentach, złożone płynnym ruchem zdecydowanej ręki. Potem przyjrzała się ostatniej wersji. Poniżej podpisu pani Tillett widniały sygnatury dwóch świadków oraz oświadczenie notariusza stwierdzające, że testatorka i świadkowie własnoręcznie podpisali dokument. Na fotokopii widać było także słaby odcisk pieczęci notariusza — była nim Carla Neapolitano. Gail musiała wydać cichy odgłos, bo Patrick nagle przestał trzeć palcami czoło. Przysunęła testament bliżej, aby lepiej widział. — Znasz tych ludzi, którzy podpisali się jako świadkowie? — Jessika Simms i Irving Adler — przeczytał. — Nie znam ich. — Aleja ich znam. Ona jest prezesem Towarzystwa Przyjaciół Opery, a Adler… zdaje się, że był kiedyś burmistrzem Miami Beach. Czekała na jego reakcję, ale Patrick siedział chwilę w milczeniu. — Sprawdź listę spadkobierców — odezwał się. — Jest wśród nich Opera. Odwróciła kilka stron. — Tak. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów dla Opery w Miami. Już widzę nagłówki w gazetach. „Powszechnie znani i szanowani, starzy obywatele Miami Beach oskarżeni o udział w fałszerstwie”. Nie wyobrażam sobie tego. — Podsunęła mu dokument. — Spójrz na te organizacje dobroczynne. — Widzę, no i co? — Spróbuj wyobrazić sobie sędziego, który orzeka na niekorzyść uniwersytetu w Miami albo organizacji „Bracia i Siostry Hrabstwa Dade”. — Uniosła brwi. — Pamiętaj, że w tym stanie sędziowie są wybierani. I powiedz sędziemu, że w sprawę jest zamieszany jeden z najbardziej szanowanych w Miami adwokatów od spraw spadkowych. Patrick wstał nagle, unosząc ręce wysoko w górę. — Ten nasz amerykański system prawny… czyż nie jest cudowny? — Daj spokój, Patrick. Sędzia będzie szukał faktów na potwierdzenie swojej opinii. Wszyscy tak robimy. — Więc przedstaw mu prawdziwe fakty. — Oparł się pięściami na biurku. — Możemy uzyskać ekspertyzę grafologa! — Oni też! Dla dziesięciu milionów dolarów będą mieli ekspertów z całego hrabstwa. — Zbierz pisemne zeznania pod przysięgą! Wynajmij detektywa, sam nie wiem… To ty jesteś prawniczką. Popatrzyła na niego. Ze spuszczoną głową opadł na krzesło. — Przepraszam. Ta cała sprawa kosztuje mnie wiele nerwów. — Nabrał głęboko powietrza. — Gail, potrzebuję twojej pomocy. Nie mogę pozwolić, żeby tym draniom się udało. — Draniom ciągle się udają różne oszustwa. — Nie, nie zawsze. — Obszedł biurko i przysiadł na jego krawędzi, ujmując rękę Gail. — Wiesz, co zamierzam zrobić z tymi pieniędzmi? Pokręciła przecząco głową. — Zgadnij. — Mam zgadywać? — Tak. Co zawsze chciałem zrobić? Na pewno pamiętasz, mówiłem ci o tym. Że byłoby dobrze, gdyby… Roześmiała się. — Patrick, przecież nie mówiłeś mi tego wczoraj. — Wiem, ale zgadnij. — No cóż. — Obróciła się na fotelu. — Wątpię, żebyś chciał kupić jacht i pożeglować na Riwierę. — Jestem daleki od tego. — Przewrócił oczami. Patrzyła na niego i nagle zaczęło jej coś świtać. — Chciałeś… chodziło o zbudowanie nowego osiedla w mieście. Patrick, na Boga, ty chyba żartujesz. — On jednak wciąż się uśmiechał. — Naprawdę zamierzasz przeznaczyć dziesięć milionów na dzielnicę Overtown? — Cofnęła rękę. — Niezupełnie. Po odliczeniu podatku zostanie znacznie mniej. Myślę o terenach bardziej na pomoc. Jest tam trochę pustych działek, w większości porośniętych chwastami, oraz zabudowań, które zostały spalone podczas zamieszek w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku. Mam tam paru przyjaciół i naradzamy się, co można by zrobić. Na przykład oczyścić teren i zacząć od podstaw. Zasadzić drzewa, urządzić park, wybudować małe centrum dla mieszkańców, klinikę medyczną. Nawet niewielką kancelarię prawniczą. W hrabstwie Dade jest dziesięć tysięcy prawników. Gdyby jeden na stu mógł poświęcić dzień w miesiącu, aby nieodpłatnie… — Patrick, ty oszalałeś. — Naprawdę tak myślisz? Zastanowiła się. — Nie. Właśnie tego mogłam się po tobie spodziewać. Przeszedł na drugą stronę biurka. — Jakiego honorarium życzysz sobie za tę sprawę? — Zakładając, że w ogóle przyjmę twoje zlecenie. — Przypuśćmy, że tak. — I zakładając, że w ogóle masz jakiekolwiek szansę. — Ale o tym przekonasz się dopiero po wnikliwym zbadaniu sprawy. — Moja firma nie zrobi tego za darmo. Nie ma takiej możliwości. — Domyślałem się tego. Gail bawiła się przez chwilę długopisem. — Pewnie poprosimy cię o podpisanie weksla na kwotę, którą masz otrzymać na mocy testamentu. To będzie zabezpieczenie. Dwieście pięćdziesiąt dolarów za każdą godzinę pracy w biurze, trzysta w sądzie, o ile w ogóle sprawa zajdzie tak daleko. A więc, powiedzmy… dziesięć tysięcy dolarów depozytu na poczet kosztów. — Kasujemy. — Patrick wykonał ruch imitujący otwieranie sklepowej kasy. Rzuciła mu krótkie spojrzenie i zaczęła coś gryzmolić w notesie. Narysowała długą spiralę. — Mogę ci polecić inne firmy prawnicze. — Nie. — Patrick odchylił się do tyłu i patrzył na swoje splecione dłonie. — Chcę Hartwell, Black i Robineau. Z dwóch powodów. Pierwszy, to ty. A drugi… ta firma jest dostatecznie silna, by walczyć z establishmentem. Gail uśmiechnęła się. — Patrick, ty chyba nie rozumiesz. To właśnie my stanowimy establishment. — Owszem, firma prawnicza, ale nie ty. Znam cię, Gail. — Przez moment wpatrywał się głęboko w jej oczy. W końcu wskazał głową na notatnik. — Nie chcesz zapisać sobie paru faktów? — To najgorszy zestaw faktów, z jakimi się zetknęłam w ciągu ostatnich lat. Wzruszył ramionami. — Sprawdź to. Jeśli nie mam racji, zastosuję się do każdej twojej rady. — Jego dłonie spoczywały nieruchomo na udach. — Niczego nie obiecuję — rzekła. — Wiem. Chwilę postukała długopisem w notatnik i zaczęła pisać. 3 W tych trudnych dniach, zaraz po rozwodzie, Gail nauczyła się zapisywać wszystkie ważne sprawy, które musiała załatwić, aby się nie pogubić. Ten zwyczaj stał się nawykiem. Teraz, o ósmej piętnaście rano, jeden z młodszych asystentów robił notatki, a Gail zaznaczała na swojej liście rzeczy, które miał na jej polecenie wykonać: zapoznać się z roszczeniem wzajemnym i napisać odpowiedź. Gdzie są rezultaty poszukiwań, które zleciłam? Proszę złożyć sprzeciw do tego wniosku o wymuszenie produkcji i wnieść o przesłuchanie świadków w tej sprawie. Eric J. Ramsay był już drugi rok młodszym asystentem w firmie. Teraz siedział z notesem w ręku na krześle przeznaczonym dla klientów i niecierpliwie poruszał kolanem. Gail wzięła z półki grubą teczkę. — Tutaj jest korespondencja. Postaraj się znaleźć ten list, na który oni powołują się w roszczeniu. — Teczka z hukiem opadła na biurko. Eric zapisał: „Znaleźć list z drugiego listopada”. Gail zauważyła, że krawat zsunął mu się poniżej dolnej krawędzi kołnierzyka. Chciała wsunąć go na miejsce i zapiąć mały guziczek, ale doszła do wniosku, że nie warto, bo i tak tego nie doceni. Miał około dwudziestu ośmiu lat i muskularne ciało piłkarza — twierdził, że grał w drużynie futbolowej uniwersytetu stanowego w Ohio. Jednak na czubku głowy, między jasnymi włosami zaznaczała się łysina. Różowa skóra pokryła się piegami zapewne jeszcze w dzieciństwie. Miał na sobie spodnie w prążki i szelki. Znajdował się wśród pięciu procent najlepszych absolwentów prawa w Michigan, jednej z najlepszych uczelni prawniczych w kraju. Gail nie mogła pojąć, jak ten niecierpliwy młodzieniec wytrzymał tam tyle czasu, by zdobyć specjalizację w dziedzinie podatków. Mówiło się, że ma w głowie procesor Pentium. Ale podobno doprowadził do pasji jedną ze wspólniczek w firmie, genialną prawniczkę, której wytykał błędy. Kilka tygodni temu, kiedy Gail poprosiła o asystenta specjalizującego się w procesach, przysłali jej Erica. Gail nie był potrzebny fachowiec od podatków, lecz od rozpraw sądowych. Gdy tylko zamkną tę sprawę, Gail podrzuci go komuś innemu. Stojąc za biurkiem, przerzucała strony akt, do których były przypięte pisemne oświadczenia stron. — Dobrze znasz się na komputerach, prawda? Eric uniósł znad notatek bladozielone oczy. — Nieźle. Zajmowałem się trochę programowaniem. A o co chodzi? — W piątek mają nam przywieźć około dwudziestu pudeł dokumentów. Chcę, żebyś razem z Miriam je odebrał i uporządkował. Ona wprowadzi ich listę do komputera. Uśmiechnął się lekko. — Chcesz, żebym porządkował dokumenty. Ale czy nie lepiej byłoby zatrudnić do tego zwykłego pomocnika? Kosztowałoby to firmę taniej. — Może i tak, gdybyśmy mieli pewność, że znajdzie się taki pomocnik, który będzie dokładnie znał całą sprawę. — A dlaczego nie można znaleźć kogoś takiego i udzielić mu odpowiednich instrukcji? — Wiesz co, Eric… — Gail uśmiechnęła się, patrząc na leżące przed nią papiery — Kiedy zaczęłam pracę w firmie, to gdy ktoś z wyższych rangą pracowników wydawał mi polecenie, wykonywałam je. Doszłam do wniosku, że to tworzy dobrą atmosferę do współpracy. Rozumiesz? — Odezwał się sygnał interkomu, lecz Gail była zajęta otwieraniem paznokciem tekturowej zapinki. Dołączyła do akt jakieś oświadczenie. — Dopilnuj tego, dobrze? Tak, aby system odpowiadał naszym potrzebom. Nie chcę, żebyś osobiście biegał z numeratorem i stemplował. Eric wydął policzki i zapisał coś w notesie. Gail podniosła słuchawkę. — Słucham, Miriam? — Dzwonią ze szkoły Karen. Nie wzięła ze sobą drugiego śniadania. — Znowu zapomniała? — Tak mi powiedzieli. — Cholera. Dobrze, połącz mnie. — Usłyszała cichy trzask. — Halo. — Pani Metzger? — odezwał się miękki głos nauczycielki Karen o południowym akcencie. Gail westchnęła i usiadła. — Mówi Gail Connor, matka Karen. — Już kilka razy podawała im właściwe nazwisko, Connor. Nigdy nie używała nazwiska byłego męża, ale w szkole o tym nie pamiętali. Jednak w centralce telefonicznej wiedziano, z kim się połączyć. — Moje nazwisko Johnson. Czy pani wie, że Karen znowu przyszła dziś do szkoły bez drugiego śniadania? Zupełnie jakby Gail zrobiła to celowo. — Nie — odparła. — Nie wiedziałam. — Dzisiaj Gail wyszła z domu o siódmej, zostawiając pudełko ze śniadaniem dla Karen przy drzwiach. Nawet gdyby go nie spostrzegła, potknęłaby się o nie. Autobus przyjeżdżał o siódmej trzydzieści. Gail wzięła z biurka pogięty spinacz i wodziła nim po krawędzi biurka. — Wie pani, Karen zrobiła to już trzy razy od początku roku szkolnego. Niech dzisiaj nie je posiłku. Może to ją czegoś nauczy. W słuchawce zapanowało oskarżycielskie milczenie. — Pani Metzger, głodne dziecko nie jest w stanie się skoncentrować. Karen powiedziała, że nie jadła śniadania. — Zjadła płatki kukurydziane i banana. — Przynajmniej leżały na stole, gdy całowała córkę na pożegnanie. — Dobrze, zajmę się tym… tak, przed jedenastą. Gail odwróciła się z powrotem. Eric Ramsay obserwował ją, jakby oczekiwał, że każe mu pobiec, kupić jedzenie dla córki i zawieźć je do szkoły. — To chyba wszystko — odezwała się. — Jakieś pytania? — Nie. — Wstał. Zebrał akta i opuścił pokój. Gail zadzwoniła do swojej matki. Irene Connor zamierzała właśnie wyjść. — Znowu? Jeśli biedactwo nie zje drugiego śniadania: Gail, naprawdę powinnaś postarać się… Odłożyła słuchawkę i zamknęła oczy, wciskając w nie piąstki. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić w tej sprawie do psychologa Karen. Później. Podeszła do drzwi i wyjrzała na korytarz, trzymając się rękami za futrynę. — Miriam! Na dziesiątą trzydzieści było wyznaczone przesłuchanie w gmachu sądu hrabstwa Dade, więc chciała się upewnić, czy wszystkie dokumenty są przygotowane. Miriam potwierdziła i otworzyła teczkę, żeby jej pokazać: wniosek, dowody i inne dokumenty mające uzasadnić słuszność roszczeń jej klienta, każde pismo z kopiami dla sądu i dla strony przeciwnej. Jakby Miriam mogła o czymkolwiek zapomnieć. Wszystko było starannie poukładane i oznaczone zakładkami. — Świetnie. — Gail odfajkowała kolejny punkt na swojej liście. Miriam była filigranową, dwudziestojednoletnią kobietą o kręconych, brązowych włosach, które z tyłu sięgały jej do pasa, a na czole tworzyły gęstą grzywkę. Usta miała pokryte jasnoczerwoną szminką. Cztery razy w tygodniu chodziła na zajęcia w ramach studiów wieczorowych na wydziale rachunkowości uniwersytetu stanowego i zdobywała najwyższe oceny. Jej mąż, Danny, pracował w straży pożarnej, pełniąc służbę przez dwadzieścia cztery godziny, po czym miał dwie doby wolnego. W tym czasie dzieckiem zajmowali się rodzice Miriam. Dziewczyna była w drugim pokoleniu Amerykanką kubańskiego pochodzenia, a jej osobowość ukształtowała się pod wpływem obydwu kultur. Miała dosyć romantyczne podejście do zawodu prawnika i sama chciała się kształcić w tym kierunku. Gail nie miała serca, by jej uświadomić, co w obecnych czasach ludzie myślą o prawnikach. — Było parę telefonów, gdy rozmawiałaś z Erikiem. — Włożyła rękę do kieszeni swetra Gail, który miała na sobie. Dolny brzeg swetra sięgał krawędzi jej minispódniczki. Miriam nie mogła nosić w pracy mini, ale — podobnie jak w wypadku innych śmiesznych rozporządzeń szefostwa firmy — nie zwracała na ten zakaz najmniejszej uwagi. Podobnie nie wolno jej było używać w pracy języka hiszpańskiego. Wyjęła z kieszeni plik karteczek. — O rany — odezwała się Gail. Wysypała z buteleczki, która zwykle leżała w górnej szufladzie biurka, dwie tabletki excedryny i popiła je resztką kawy, zimnej jak woda z kranu. Miriam odczytała wiadomości. Niektóre były sprzed dwóch, nawet trzech dni i mogły jeszcze zaczekać, ale inne nie. — Gdzie, u licha, jest ta dziewczyna, która od początku tego tygodnia miała pracować u nas na pół etatu? — mruknęła Gail. — Cały czas zajmuje się sprawą AeroMexico. Mogłabym zadzwonić do agencji pośrednictwa pracy. — I miałabym zapłacić za to z własnej kieszeni? Nieważne. Co jeszcze? — Dzwonił Paul Robineau. — O, to dobrze. Mówił w jakiej sprawie? — Gail wydawało się, że chodzi o bank Trans–State. Widocznie Larry już z nim rozmawiał. — Powiedział tylko, żebyś do niego przyszła, gdy będziesz mogła. — Na twarzy Miriam malowała się ciekawość, dziewczyna była najwyraźniej zaintrygowana faktem, że jeden z głównych właścicieli firmy wzywa jej szefową do swojego gabinetu. Ale Gail nie udzieliła żadnych wyjaśnień. Miriam przycisnęła ostatnią karteczkę do piersi — A to od twojego tu novio. Gail pogroziła jej palcem. Dziewczyna podała jej kartkę. — On jest zbyt poważnym człowiekiem, żeby mówić o nim „chłopak” — rzekła Gail do sekretarki. Przeczytała notatkę. Anthony dzwonił, żeby potwierdzić ich wspólny obiad. Nie udało im się wygospodarować dla siebie więcej czasu: on musiał się przygotować do rozprawy przed sądem federalnym, a Gail miała dużo zwykłych zajęć, które zawsze wypadają w środku tygodnia. — Kiedy zadzwonił, powiedziałam, że się zgadzasz. Dobrze zrobiłam? — Dobrze. Przy okazji mamy do omówienia parę spraw służbowych. — Mentira–a–a, kłamstwo. — Miriam uśmiechnęła się i zaczęła zbierać listy podpisane wcześniej przez Gail. Dwadzieścia minut później Gail przejrzała już połowę wiadomości. Zdjęła pantofle i podwinąwszy palce, oparła stopy o wysuniętą do połowy dolną szufladę biurka. Miriam wróciła, żeby włączyć dokumenty do teczek, rozrzuconych po gabinecie. Gail rozmawiała przez telefon. — Dobrze, składajcie apelację, jeśli czujecie się aż tak silni… Odroczenie? Nie proś mnie o to. Już i tak przekroczyliście termin… Marty, posłuchaj mnie… Pięćdziesiąt. Myślę, że to więcej niż rozsądne rozwiązanie… Nie, nie możemy. Gail zauważyła kątem oka, że Miriam skończyła już porządkowanie dokumentów. Często czuła, że dziewczyna uważnie ją obserwuje. Podobnie jak uczennica szkoły baletowej przyglądająca się zza kulis primabalerinie tańczącej na scenie w świetle reflektorów: na tyle blisko, by dojrzeć pot i koncentrację, ale za daleko, by zdać sobie sprawą z bólu mięśni i ścięgien. — Siedemdziesiąt pięć? O, tak. Nie możemy. — Westchnęła. — Może… Ale wy pokrywacie koszty… Mam nadzieję, Marty… Tak, ty też. Odłożyła słuchawkę. Miriam wciąż patrzyła na nią. — Kiedy zostaniesz prawnikiem, ninita, noś zawsze w torebce egzemplarz kodeksu postępowania cywilnego i naucz się go na pamięć. Nasz słynny przeciwnik zapomniał złożyć poprawione roszczenie wzajemne, więc mamy go na widelcu. — Przegrał tę sprawą? — No cóż… — sięgnęła po plan zajęć. — Marty Gerson to porządny facet. Gdybym go zmiażdżyła, on przy pierwszej okazji zrobiłby ze mną to samo. Nie ma sensu być aż tak okrutną. Wstawiła do planu symbol oznaczający „telekonferencję ze stroną przeciwną”. Potem wpisała czas trwania, który pojawi się na końcowym rachunku dla klienta: 30 minut. Pół godziny. Rozmowa nie trwała tak długo, ale sześć minut wyglądałoby głupio. Trzydzieści, to co innego. Koszt wyniesie sto dwadzieścia pięć dolarów. Wyobraziła sobie Jacka Warnera, szefa działu procesowego, wstawiającego do swojej siatki pełną godzinę, która w jego wypadku była warta pięćset dolarów. Na pytanie dlaczego tak zrobił, na pewno odpowiedziałby z irytacją: „Dlaczego? Bo właśnie przykopałem tamtemu facetowi w jaja, więc tyle mi się należy”. Tak więc trzydzieści minut jest do przyjęcia, zdecydowała Gail. Czasami z nieba spadają takie podarunki — pomyłka innego prawnika. Niekiedy — znacznie częściej — musiała samodzielnie wyrywać je z litej skały. Ale za każdym razem ogarniało ją przyjemne uczucie satysfakcji. — Miriam, czy mogłabyś pojechać ze mną do sądu? Jesteś mi potrzebna, żeby sporządzić zapis z uwierzytelnionej kopii testamentu Althei Tillett. — Jasne. Chętnie to zrobię. — Mogłabym to zlecić któremuś z gońców, ale jeszcze nie przyjęliśmy tej sprawy, więc nie ma komu wystawić za to rachunku. — Wzięła teczkę z regału. Nie było tam numeru akt, tylko odręcznie napisane nazwisko „Norris”. — Przygotuj mi wniosek o ustanowienie administratora spadku oraz upoważnienie do reprezentowania klienta. — Rzuciła teczkę na biurko. — I dowiedz się, w jakim trybie należy złożyć tę sprawę: czy to ma być równoczesne postępowanie w sądzie okręgowym? Czy wniosek o potwierdzenie autentyczności testamentu? Nigdy nie zajmowałam się takimi sprawami. — Drobiazg. Poproszę Claudię z działu spadkowego. — Miriam doszła do wniosku, że szkoda marnować czas w bibliotece, skoro można spytać głównego asystenta, który zwykle zna procedury lepiej niż sam adwokat. — Dobrze — odparła Gail. — Ale nie mów, o jaką sprawę chodzi. Przez jakiś czas nie chciałabym tego ujawniać. Przynieś mi też egzemplarz prawa spadkowego oraz zbiór przepisów dotyczących testamentu. Miriam nie zapisywała niczego. Potrafiła zapamiętać wszystko bardzo dokładnie. Przez chwilę czytała notatki Gail z rozmowy z Patrickiem, po czym uniosła głowę. Jej brązowe oczy były okrągłe ze zdumienia. — Mira! Dziesięć milionów dolarów! Aż tyle miała starsza pani? Patrick Norris nie wygląda na członka bogatej rodziny. — Więc to niespodzianka. Wciąż czytając, Miriam wyszła z biura. Gail otworzyła teczką z aktami sprawy. Chciała je przejrzeć przed przesłuchaniem w sądzie. Rozmyślając przez ostatnie dwa dni o Patricku, Gail doszła do przekonania, że dobrze zrobił, rzucając studia prawnicze. Nie nadawał się do tego, by posługiwać się — typowymi w tym zawodzie groźbami czy blefem. Jack Warner zgniatał swoich przeciwników dlatego, że to potrafił, a jego przeciwnicy zazwyczaj spodziewali się miażdżącego ataku ze strony tak znakomitego specjalisty od procesów. Patrick przedłużyłby termin Marty’emu Gersonowi i wtedy przegrałby sprawę. Udusiłby się pośród morza papierów, uwikłany w ograniczenia budżetowe, zmuszony do udziału w licznych spotkaniach, do przyjmowania skarg od pracowników. Zresztą i Gail, rozpoczynając studia prawnicze, miała inne wyobrażenie o zawodzie. Była tak samo naiwna jak inni studenci. Chciała pracować w agencji ochrony środowiska. Albo w sądzie dla nieletnich. Lub w wydziale spraw konsumenckich stanu Floryda. Razem z Patrickiem szybko doszli do podobnych wniosków. Stopniowo została jedną z jego znajomych, których zapraszał do swojej drewnianej chatki, położonej o kilka mil na północ od uniwersytetu. W sobotnie popołudnia wszyscy siadali nad jeziorem, popijając wino z dzbanów, prowadząc ożywione dysputy na temat prawa i sprawiedliwości. Tymczasem słońce chyliło się ku zachodowi, więc rozpalali ognisko, pili więcej wina i jeszcze goręcej dyskutowali. Wydawało się, że szczupłe, nieco kanciaste ciało Patricka drży w migotliwym świetle, w jego oczach tańczyły płomienie z ogniska. Kiedy Gail dowiedziała się, że Hartwell, Black i Robineau chcą ją zaangażować na lato, poczekała, aż wszyscy sobie pójdą i dopiero wtedy powiedziała o tym Patrickowi. Spodziewała się gorzkiego komentarza, w rodzaju, że przechodzi do obozu przeciwnika, lecz on ucieszył się i ścisnął ją za ramię. Przez sweter czuła jego dłoń, kostki i lekki nacisk opuszków palców. Ciemnoczerwone wino kołysało się miarowo w jej kieliszku. Odwróciła się do Patricka, przesunęła dłonią po jego policzku, dotknęła brody i pocałowała go. Jeszcze dwa lub trzy razy pojechała sama do jego domu nad jeziorem, patrząc uważnie we wsteczne lusterko, zanim skręciła w polną drogę, wiodącą do celu. Dave był w domu w Miami. Sprzedawał części do motorówek i zajmował się Karen, żeby Gail mogła skoncentrować się na studiach. Ogarnięta poczuciem winy i pożądaniem, Gail nie sądziła, by jej romans z Patrickiem potrwał dłużej. Kiedy uczucie wygasło, poczuła ulgę. Pomyślała, że on pewnie też. Dave nigdy się o tym nie dowiedział, ale i tak próbowała mu to jakoś wynagrodzić. Ciężko pracowała w firmie Hartwell, Black i Robineau, wstąpiła do Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, pomogła Dave’owi założyć własną firmę. Była tak dobrą żoną i matką, jak tylko mogła. Z biegiem czasu ich małżeństwo stawało się coraz bardziej kruche i smutne. Trwało jeszcze siłą bezwładu i ostatecznie umarło, gdy David odszedł. Przyjaciółki pocieszały ją, że związki nigdy nie są trwałe. Możesz liczyć na dzieci, przyjaciół, na pracę, bo mężczyźni i tak cię opuszczą. Niektórzy odchodzą, inni myślą o tym, ale w końcu wszystko kończy się rozstaniem. Gail nie wiedziała, czy tak jest w istocie. Domyślała się, że przyjaciółki przybierają melodramatyczny ton, gdy spotykają się ze sobą i obgadują mężczyzn. Może każda z nich miała więcej nadziei, niż gotowa była się do tego przyznać. Dzisiaj w południe, w eleganckiej restauracji klubowej na górze, Gail spotka się na obiedzie ze swoim kochankiem. Anthony Luis Quintana Pedrosa lubił jedwabne bokserki, hiszpański koniak i przemycane hawańskie cygara. I co najdziwniejsze — wierzyła mu, że nie spotyka się z inną kobietą, gdy Gail ma sprawę w sądzie i jest przez dwa tygodnie bardzo zajęta. Nie opowiadała przyjaciółkom wszystkiego, gdyż bała się, że będą jej zazdrościć. Znali się niezbyt długo. Ostatniej wiosny, kiedy Gail została oskarżona o morderstwo, Anthony był jej obrońcą. Zresztą krótko, gdyż etyka zawodowa nie zezwalała mu na sypianie z klientką. Przekazał sprawę innemu adwokatowi i czekał na zakończenie sprawy. Gdy oskarżenie zostało ostatecznie wycofane, zabrał ją na wyspę Captiva, gdzie wychodzili z pokoju tylko po to, by obejrzeć zachód słońca, kryjącego się w wodach zatoki, podczas gdy niebo przybierało ciemnogranatową barwę, a na jego tle zaczynały migotać gwiazdy. Teraz spotykali się kilkanaście razy w miesiącu, czasami rzadziej. Różne rozkłady zajęć często uniemożliwiały im wspólne spędzanie czasu. Gdy on miał wolny weekend, ona musiała przygotować się do rozprawy. Innym razem ona spędzała samotnie wieczór, bo on musiał polecieć do innego miasta. Gail wydawało się, że tak jest lepiej. Kiedy się kochali, to było jak magia: oprócz nich nie istniało nic. Gdyby spotykali się codziennie, Bóg jeden wie, kiedy magię zastąpiłaby narastająca niechęć. Proza życia… Nie spłukane mydło na ściance kabiny prysznicowej, cieknące dachy, przyniesiona z restauracji chińszczyzna zamiast domowego risotta. Dziesięcioletnia dziewczynka, która nie lubiła, gdy ktoś obcy kręcił się po domu. A potem wzruszenie ramion, mrukliwe zapewnienie, że on nadal ją kocha i zawsze będzie kochał… Gail nabrała gwałtownie powietrza i wstała z krzesła. Serce jej łomotało. Ogarnięta paniką nie mogła sobie przez chwilę przypomnieć, gdzie powinna teraz być. Zegar na półce pokazywał dziewiątą czterdzieści dwie. Wróciła na krzesło. Przesłuchanie miało się odbyć o wpół do jedenastej. To dobrze, ma sporo czasu. Miriam na pewno przyszłaby jej przypomnieć. Już nieraz wybawiła ją z opresji. Jednak przez minione pół godziny Gail bezczynnie wpatrywała się w grubą, brązową teczkę z aktami. Paul Robineau zajmował narożny gabinet na szesnastym piętrze. Stały tam meble o zaokrąglonych kształtach, na podłodze leżał dywan koloru kości słoniowej. Na ścianie wisiał abstrakcyjny obraz utrzymany w kolorystyce zatoki Biscayne, wnosząc do tego wnętrza nieco życia. Ze swojego miejsca Gail nie widziała zatoki, jedynie niebo i białe obłoki, które odbijały się w szybach pobliskiego biurowca, należącego do banku. W drugim końcu pomieszczenia, za biurkiem, stał telewizor, w którym ciągle ukazywały się najświeższe informacje kanału CNN Business Channel. Przy wyłączonej fonii po ekranie przesuwały się cyfry oznaczające aktualne ceny akcji. Robineau stał w drzwiach, rozmawiając ze swoją sekretarką. Kazał jej nie łączyć rozmów, po czym wrócił do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Gdyby miał choć odrobinę poczucia humoru, byłby z pewnością atrakcyjnym mężczyzną. Odznaczał się silną szczęką, masywnymi ramionami, gęstymi, siwymi włosami. Końcówki nakrochmalonego kołnierzyka jego białej koszuli łączyła złota spinka. Fakt, że mając zaledwie czterdzieści parę lat został jednym ze współwłaścicieli dużej firmy prawniczej w Miami zawdzięczał niesamowitej umiejętności zawracania klientom w głowie i utrzymywania personelu w ryzach. — Dziękuję, że przyszłaś tak szybko. — Robineau podszedł do biurka, którego blat, wykonany z grubego, przydymionego szkła, wspierał się na wypolerowanych, kamiennych kolumnach. — Akurat miałam kilka minut przerwy. — Uśmiechnęła się. Robineau usiadł. — Chciałbym omówić z tobą dwie kwestie. Pierwsza, to sprawa banku Trans–State, którą chciałaś przyjąć. Larry Black mówił mi o tym. Nie zgadzam się i chcę, żebyś wiedziała dlaczego. Nie mam zwyczaju… — Paul, zanim… — Czy mogę dokończyć? — Zaczekał chwilę. — Tak jak powiedziałem, nie mam zwyczaju zmuszać pracowników do zgadywania, dlaczego ich prośba została odrzucona. Larry nie mówił, że prosiłaś go o interwencję w swoim imieniu, ale zakładam, że tak właśnie było. Uniósł krzaczaste brwi, wyraźnie oczekując jakiejś odpowiedzi. Zrobiła głęboki wdech. — ”Interwencja” nie jest właściwym określeniem. Wspomniałam Larry’emu o tej sprawie, a on odparł, że porozmawia z tobą. — Następnym razem zwróć się bezpośrednio do adwokata, którego sprawę chciałabyś przejąć. Gail poczuła, że oblewa się rumieńcem. — Dobrze. Nie wiem, jakie to ma znaczenie, ale jeśli tak wolisz, to w porządku. Jeśli zaś chodzi o Trans–State, uważam, że znakomicie dam sobie radę. Larry wie, jak pracuję i zgadza się ze mną. Jednak masz powody, by przekazać tę sprawę komuś innemu. Skoro tak, muszę się z twoją decyzją pogodzić. Paul Robineau przesuwał palce wzdłuż złocistoczarnego pióra, odwrócił je, potem zrobił to jeszcze raz. Z każdym ruchem ręki połyskiwały osadzone w spinkach do mankietów szare prążkowane kamienie. — Przejdę teraz do drugiej kwestii, która zapewne pomoże ci zrozumieć moje stanowisko w sprawie Trans–State. Jack Warner powiedział mi o naszych poczynaniach w sprawie firmy Beltran–Plastiki. Zdaje się, że poszłaś na ugodę. Czy mam rację? — Tak. — Czuła, że coś wisi w powietrzu. — Mamy wygraną sprawę na sumę czterystu tysięcy dolarów, a ty zgadzasz się na sto siedemdziesiąt pięć. To znaczna strata. — Co mam powiedzieć? To była moja sprawa i taką podjęłam decyzję. Zresztą niesamodzielnie. Przedyskutowałam to z Larrym. — Miała wrażenie, że ześlizguje się po stromym zboczu. — Przegralibyśmy w sądzie, Paul. — Czyżby? Tydzień przed rozprawą, a ty już wiesz, że nie można wygrać. — Zajmujesz się działem bankowym, a nie procesów sądowych. Uwierz, ja naprawdę wiem, co robię. Wycelował w nią swoim piórem. — Nie mów mi, czym powinienem się interesować, a czym nie. — Uniósł głos. Jeśli ktoś stał w korytarzu, na pewno go słyszał. — Jeśli chcesz zostać udziałowcem w tej lub jakiejkolwiek innej firmie prawniczej, skoncentruj się bardziej na wygrywaniu spraw niż na ugodach, które są warte mniej niż połowę sumy uzyskanej w wyniku wygrania procesu. Rozumiesz? Chmury przesuwały się od jednego do drugiego okna budynku znajdującego się na południe od ich biurowca. Gail poczuła ucisk w żołądku i suchość w ustach. — Zapewne nie znasz szczegółów sprawy — odezwała się. — Oscar Beltran nie jest… — Daj już spokój. — Robineau wzruszył ramionami. — Posłuchaj, nie udaję podłego sukinsyna. Jesteś dobrą prawniczką i sam pierwszy to przyznam. Ale zauważyłem u ciebie tendencję do zbyt szybkiego przyjmowania kompromisowych rozwiązań. Myślę, że to ma głębsze podłoże niż twoje niedawne problemy osobiste. Chcesz być kimś więcej niż dobrą prawniczką? Do tego trzeba mieć jaja, więcej tupetu, że tak powiem. I tu nie chodzi o to, że jesteś kobietą. Myślę, że dosyć łatwo można cię wykorzystać i złamać. A skoro można ciebie, to także naszych klientów, a w końcu naszą firmę prawniczą. — Patrzył na nią beznamiętnie. — I to jest właśnie przyczyna mojej decyzji w sprawie Trans–State. Gdyby się okazało, że nie mam racji, bardzo bym się ucieszył. Po kilku sekundach Gail wstała. Nie potrafiła opanować drżenia nóg. Uśmiechnęła się grzecznie. — Czy coś jeszcze? Muszę jechać do sądu. — Nie, to już wszystko. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze. — Mylisz się co do mnie. Na moment oderwał dłonie od biurka. — Mam taką nadzieję. W damskiej toalecie na piętnastym piętrze była beżowa, marmurowa podłoga i złociste krany. Gail zabrała pudełko chusteczek, weszła do ostatniej kabiny i wymiotowała do momentu, aż odczuła silny skurcz w żołądku i kwaskowaty posmak w ustach. Trzęsła się jeszcze, gdy wyszła z kabiny i otarła twarz wilgotnym, papierowym ręcznikiem. Zeszła piętro niżej do swojego biura i zamknęła drzwi. Na dnie torebki miała jeszcze jedną tabletkę xanaxu. Przełknęła ją nie popijając i poprawiła makijaż. Lada chwila Miriam mogła jej przypomnieć, że już pora jechać do sądu. 4 W restauracji klubowej, znajdującej się w biurowcu Hartwella, stolik przy oknie gwarantował wspaniały widok na lśniącą, niebieską toń, która rozmywała się na horyzoncie. Dzisiejszy deszcz sprawił, że ten sam obraz wydawał się szary i nieciekawy. Liście palm, rosnących wzdłuż ulic, zwisały bezwładnie. Jakiś statek wycieczkowy skręcał powoli u wejścia do basenu portowego Miami. Woda morska przybrała barwę ołowiu. Wzdłuż relingu stali pasażerowie, chroniąc się przed deszczem pod kolorowymi parasolami. Gail żałowała, że nie poprosiła Anthony’ego o spotkanie w innym miejscu, restauracji, która miałaby boks gdzieś z tyłu, w ciemnym narożniku sali. Chciała usiąść przy nim, przytulić się do jego ramienia. Z prywatnej sali, gdzie jadali właściciele firmy, wyszedł kelner z tacą. Przez moment Gail widziała boazerię z różanego drzewa i połyskujące kryształy na nieskazitelnie białych obrusach. Kiedy była tam jako gość, pomyślała, że stołowanie się w tak ekskluzywnym miejscu może utwierdzić człowieka w przekonaniu, że jest panem tego miasta — razem z innymi współbiesiadnikami. Może i było w tym nieco prawdy. Tego ranka bywalczyni restauracji klubowej znalazła się w sali rozpraw. Sędziną była około pięćdziesięcioletnia blondynka, której mąż zajmował kierownicze stanowisko w banku First Union. Prawnikiem reprezentującym stronę przeciwną okazała się wspólniczka z małej kancelarii z północnego Miami, niejaka pani Rosenbloom — elegancka kobieta, chociaż najwyraźniej z trudem wiązała koniec z końcem. Miała na sobie dobre, ale znoszone ubranie. Może Gail zostałaby kimś takim, gdyby odeszła z firmy Hartwell, Black i Robineau, by zacząć pracę na własny rachunek. Pani Rosenbloom wnosiła o niedopuszczenie pewnych dowodów w sprawie o ubezpieczenie. Gail miała swoje własne argumenty i cytowała przykłady spraw, które jeden z pracowników wyszukał w komputerowej bazie danych. Wszystko było potwierdzone; Gail dodatkowo dołączyła ostateczne decyzje sądu apelacyjnego. W pewnym momencie do sali weszła po cichu Miriam i usiadła w ostatnim rzędzie ławek dla publiczności. Zacisnęła palce na oparciu stojącej przed nią ławy i oparła podbródek na dłoniach. Sprawa mogła się potoczyć w każdym kierunku, ale zanim jeszcze sędzina otworzyła usta, Gail wiedziała już, jaki będzie werdykt. Później w windzie wyjaśniła Miriam: to było jak pantomima. Wiadomo, co oznaczają pewne ruchy i ton głosu. Trzeba dodać, że w wypadku niekorzystnego orzeczenia zostanie wniesiona apelacja. I nie miało znaczenia, że ta właśnie sędzina należała do Tempie Beth Am, gdzie firma Hartwell, Black i Robineau regularnie wykupywała dużą liczbę biletów na coroczny cykl koncertów. Potem — w geście grzeczności — uścisnęły sobie ręce z panią Rosenbloom. Tamta nie należała do tego gatunku prawników, którzy biorą sprawy ze względu na wysokie honorarium, a potem, w wypadku przegranej, oświadczaj ą klientowi: „Mówiłam panu, że nie da się przewidzieć, co orzeknie ława przysięgłych”. Gail zastanawiała się, jak negocjowałaby pani Rosenbloom, gdyby miało dojść do ugody. Czy stawiałaby ostre warunki? Jak duże miała jaja? Gdy wracały do biura, Miriam pokazała Gail to, co skopiowała z akt Althei Norris Tillett w dziale spadkowym. Do tej pory wpłynęło niewiele dokumentów, plus kopia testamentu. Nie sporządzono jeszcze inwentaryzacji majątku, ale kiedy odpowiedni dokument zostanie złożony do akt, będzie potrzebny podpis sędziego, aby można było się z nim zapoznać. Gail spostrzegła, że Alan Weissman nie sygnował wszystkich dokumentów — na jednym z nich widniał podpis jego wspólniczki, Lauren Sontag. Razem z Gail pracowały kiedyś w palestrze hrabstwa Dade i rozmawiały podczas seminariów w czasie konferencji stanowej. Gail chciała zadzwonić, by życzyć jej — powodzenia, gdyż Lauren starała się o urząd sędziego w sądzie okręgowym. Co miałaby powiedzieć teraz? „Powodzenia, Lauren. Powiedz mi, czy Alan brał udział w fałszerstwie testamentu Althei Tillett?” Gail poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i oderwała wzrok od pustego kieliszka. Anthony. Nachylił się, by dotknąć ustami jej prawego policzka. Wyczuła delikatny aromat jego wody kolońskiej. — Tak się cieszę, że cię widzę — szepnęła. Pocałował ją w usta. — Ja też za tobą tęskniłem. — Oparł złożony parasol o ścianę. Miał na sobie dwurzędowy, ciemnozielony garnitur, na którym teraz widniały kropelki deszczu. Był wysoki i szczupły, poruszał się niczym skrzyżowanie tancerza i hiszpańskiego diuka. Dopiero od niedawna w jego gęstych, brązowych włosach zaczęły się ukazywać siwe pasemka. Czasami musiała odwracać głowę w inną stronę: jego ciemne oczy miały w sobie aż tak wielką moc. — Ja dzisiaj stawiam obiad — powiedziała. — Wymiana barterowa za twoją fachową poradę. Chociaż wydaje mi się, że z nas dwojga to ja odniosę większą korzyść ze spotkania. — Przywołała kelnera i poprosiła o jeszcze jeden kieliszek chardonnay: poprzedni zaczynał już działać kojąco i łagodził ból głowy. Anthony poprosił o wodę mineralną z limoną, następnie oparł się wygodnie i patrzył na Gail. Już wcześniej rozpięła dwa górne guziki u bluzki. Powędrował wzrokiem ku jej twarzy. — Gdzie się podziewałaś przez te dwa tygodnie? Przecież nikt nie ma aż tak napiętego rozkładu zajęć. — Lata spędzone w Miami osłabiły jego hiszpański akcent. — Pewnie nie będziesz chciał przyjechać do mnie dzisiaj wieczorem? Będę pomagała Karen w pracach ręcznych. Westchnął z udawanym żalem. — To ciekawe. Niestety, mam ważne spotkanie. Nie była zaskoczona. Zwykle przychodził do jej domu tylko po to, żeby ją gdzieś zabrać. Siadał na kanapie w salonie i stukał długimi palcami w poręcz, a Karen zamykała się w swoim pokoju. Celowo nie komentował faktu, że w garażu znajduje się sterta rzeczy Dave’a. — Nie znikaj mi tak zupełnie z horyzontu — powiedziała Gail. — Gdy Anthony powoli uśmiechnął się do niej, poczuła się jak w spadającej windzie. Pochyliła się nad stołem. — Zrób to jeszcze raz, a zapomnę, że jest tu oprócz nas jeszcze pięćdziesiąt osób. — A więc… — Odrzucił na bok serwetkę, którą przykryte było pieczywo. — Jakaż to sprawa, którą mamy omówić, daje mi przywilej spożycia obiadu w tym elitarnym klubie? — Chodzi o rzekomo sfałszowany testament, dotyczący wielomilionowego majątku. Nie wiem dokładnie, jaka suma wchodzi w grę. Zmarła nazywa się Althea Norris Tillett, ostatnio zamieszkała przy ulicy North Bay Road w Miami Beach. Była wdową i, tak się złożyło, dobrą znajomą mojej matki. Zmarła jakieś trzy tygodnie temu, w wyniku wypadku. Spadła ze schodów w swoim domu. — To niedobrze. — Anthony przełamał jeszcze ciepłą bułkę. Pod nieskazitelnie białymi mankietami koszuli widać było zegarek z paskiem z krokodylej skóry na jednej ręce, a łańcuszek na drugiej. — Kim jest twój klient? — Patrick Norris, jej bratanek. Twierdzi, że dzieci zmarłego niedawno męża pani Tillett, brat i siostra, sfałszowały testament. Mają otrzymać dom wraz z kolekcją dzieł sztuki, a Patrick dostanie ćwierć miliona dolarów. Jeśli testament jest rzeczywiście sfałszowany, wtedy bierze wszystko, dziesięć milionów dolarów, a może więcej. — Więc, oczywiście, chce wynająć prawnika. Czym on się zajmuje? — Jest doradcą prawnym w ośrodku rehabilitacyjnym dla narkomanów. Pracuje też jako stolarz. Poznaliśmy się na uczelni, ale on po dwóch latach rzucił naukę. Twierdził, że studia prawnicze wypaczają jego osądy moralne. — To zazwyczaj oznacza… — Anthony przesunął koszyk z bułkami, by sięgnąć po masło — że oblał egzaminy. Gail pokręciła przecząco głową. — Nie znasz Patricka. Powiedział, że studia prawnicze w połowie lat osiemdziesiątych przypominają kształcenie w dziedzinie zarządzania biznesem. Nie dbał zbytnio o pieniądze. Anthony smarował bułkę masłem. — Ale teraz zainteresował się majątkiem ciotki, prawda? — Twierdzi, że jeśli wygra, zbuduje modelowe osiedle w centrum miasta. — Que santo. — Nie jest święty. Ale wartości, jakie wyznaje, są nieco inne niż większości ludzi. — To widać. Powiedz mi coś więcej o pasierbach zmarłej. — To bliźniaki! Rudy i Monika. Pewnie słyszałbyś o nich, gdybyś częściej bywał w South Beach. Według słów Patricka, Rudy organizuje wypoczynek turystom z Europy, którzy odwiedzają południową Florydę. Na przykład egzotyczne wyprawy, ale oczywiście nie do „Disney World”. Organizuje też imprezy w nocnych klubach. Urządził „Noc w dżungli”, kiedy to wszyscy uczestnicy chodzili półnadzy z oszczepami w ręku. Była też jakaś kosmiczna impreza. Monika jest artystką, więc często współpracuje z bratem. Nie wiem, czy jest dobra, w każdym razie rodzeństwo ma własną galerię przy ulicy Lincolna. Dlatego zaczęli kombinować z testamentem. Chcieli przejąć kolekcję dzieł sztuki pani Tillett, a także jej dom, w którym się wychowali. Wrócił kelner, przynosząc wino i butelkę wody mineralnej. Zamówili obiad, a kiedy kelner odszedł, Gail sięgnęła do torebki, wyjęła kopię testamentu i poprosiła Anthony’ego, żeby zapoznał się z jego treścią. Popijała wino, obserwując go. Oparł jeden łokieć na stoliku i przewracał kartki. — Jak na fałszerstwo wygląda bardzo przekonująco. — Zgadzam się z tobą. — Gdzie znaleziono testament? W sejfie depozytowym? W kancelarii adwokata? To może mieć znaczenie. — Tak, ale Patrick nie wie. Jego przyrodnie rodzeństwo nie chciało rozmawiać na ten temat. — Gail wyjaśniła, dlaczego Patrick podejrzewa fałszerstwo: podpis, dziwny spadek w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów od kobiety, która nigdy przedtem nie robiła podobnego zapisu w testamentach. Wyjaśniła kwestię poprzednich testamentów, którymi Althea Tillett pragnęła nakłonić Patricka do porzucenia radykalnych poglądów. Słysząc tę opowieść, Anthony uśmiechnął się lekko. Gail była pewna, że myśli teraz o rodzinie i polityce. Jego ojciec, bohater rewolucji, a teraz niewidomy staruszek, wciąż mieszkał na Kubie. Jego dziadek ze strony matki, Ernesto Pedrosa, niegdyś bankier w Hawanie, dorobił się drugiej fortuny w Ameryce. Anthony trzymał się z dala od polityki, ale nie krytykował rodziny, która została na wyspie; rodzina mieszkająca w Miami przez palce patrzyła na jego wyjazdy do dawnej ojczyzny. Gail zastanawiała się, jak on to robi — spaceruje po cienkiej linie, zachowując równowagę, gdy z obu stron ciągną go za ręce. To niezwykła umiejętność. — A co z innymi podpisami, świadków i notariusza? — spytał. — Czy one też zostały podrobione? — Patrick twierdzi, że wszyscy konspirują z rodzeństwem Tillettów. Do stolika podszedł kelner z tacą. Gail zaczęła jeść sałatkę owocową, obserwując, jak Anthony czyta. Jego ryba z grilla leżała nietknięta na talerzu. Po chwili odezwał się: — A może Patrick poszedłby na ugodę? Na przykład, odstąpi od swoich roszczeń, jeśli dadzą mu milion dolarów. — Nie on. Naprawdę jest przekonany, że ktoś sfałszował testament. W innym wypadku nie prosiłby mnie o pomoc. — Claro que no. Wybacz. — Podniósł do ust kawałek ryby i mruknął zadowolony. — Uwielbiam, gdy tak robisz — odezwała się. Popatrzył na nią, uśmiechnął się i zwrócił w jej stronę, mówiąc niemal szeptem: — Jadąc tutaj myślałem sobie: obiad w klubie u Hartwella, ależ nuda. Oczywiście nie miałem na myśli spotkania z tobą. Chciałem zadzwonić do ciebie z samochodu, powiedzieć: Gail, spotkajmy się w hotelu „Intercontinental”. Wtedy zabrałbym cię na górę. — I nie zjadłbyś obiadu? — Gail zostawiła pantofel na podłodze i przesunęła stopą po wewnętrznej stronie jego łydki. — Zjadłbym ciebie na obiad. — Ścisnął nogami jej stopę. — A ja ciebie na deser. — Powiedz tylko „tak” i jedziemy. — Tak. Położył serwetkę na stole. — Chodźmy stąd. — Oszalałeś? O pierwszej przychodzi do mnie klient. — Odwołaj spotkanie. — Pod stołem gładził ja po podeszwie stopy, po kostce i wzdłuż łydki tak daleko, jak mógł. — Nie rób tego. — Poruszyła się gwałtownie i rozejrzała się, czy nikt na nich nie patrzy. — Pół godziny dotykania ciebie. Warto. Cofnęła nogę i roześmiała się. — Gdybym myślała, że mówisz poważnie… — Rumienisz się. — Nie wątpię. — Włożyła pantofel. Spojrzał w górę ponad jej głową. W tym samym momencie usłyszała głos Larry’ego Blacka, który wymawiał jej imię. Odwróciła się. — Witaj, Larry. Skinął głową z uśmiechem, po czym spojrzał na Anthony’ego. — Larry Black — przedstawił się. — Poznaliśmy się w lipcu na konferencji palestry w Tampa. Gail spostrzegła jeszcze jednego mężczyznę. Miał około pięćdziesięciu lat, garnitur szyty na zamówienie i fryzurę, która kosztowała pięćdziesiąt dolarów. Uśmiechał się szeroko, ukazując śliczne zęby. Widziała go już kiedyś. Chyba na premierze w teatrze albo w operze. Nie mogła sobie dokładnie przypomnieć. — Tak, oczywiście — powiedział Anthony. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Testament Althei Tillett leżał na stoliku nie zapisaną stroną do góry. Anthony nie zaprosił przybyłych, żeby usiedli, dając im do zrozumienia, że nie ma teraz ochoty na ich towarzystwo. Drugi mężczyzna wyciągnął rękę. — Tony, jak miło cię widzieć. Właśnie mówię do Larry’ego: zobacz, kto tu jest. Musimy podejść i przywitać się. — Mówił głębokim basem. Z takim głosem mógłby zapowiadać złote przeboje nadawane rano w programie na falach długich. — Gail, to jest Howard Odell — powiedział Larry. — Prowadzi tu różne interesy. Gail Connor pracuje w naszym dziale procesowym. — Witaj, Gail. — Howard Odell mrugnął do niej dyskretnie. Bez wątpienia zawsze tak postępował w stosunku do kobiet. Chyba miał taki odruch. Pomyślała, że ktoś powinien mu zwrócić na to uwagę. Odell położył rękę na oparciu krzesła Anthony’ego po drugiej stronie stołu. Rzucił parę uwag o biznesie w Miami, zagadał też do Gail, aby nie poczuła się obco. Zaproponował Anthony’emu spotkanie, może na obiedzie w przyszłym tygodniu w jego klubie. Anthony odparł, że sprawdzi swój terminarz. Odell wręczył mu swoją wizytówkę i uśmiechnął się do Gail. — A teraz wracaj do swojej uroczej towarzyszki. — Znowu mrugnął do niej znacząco. Kiedy mężczyźni odeszli, Gail powiedziała: — Przypomniałam sobie. Gdy ostatni raz widziałam Howarda Odella, był w smokingu z emblematem linii żeglugowej i otaczał go wianuszek różnych snobów. — Jak wy, prawnicy z centrum miasta, ich nazywacie? Nudziarze? Gail zobaczyła jeszcze, jak zamykają się drzwi do prywatnej sali właścicieli firmy. — Chciał, żebyś dał się skusić. — Nie ja — odparł Anthony. — Ma ochotę przejąć jedną z restauracji mojego dziadka. — I co? Ernesto nie chce sprzedać? — Ernesto ma gdzieś przyjaciół pana Odella. — Jakich przyjaciół? — Jeden z nich jest moim klientem. — Żartujesz. Taki biznesmen zadaje się z kryminalistami? — Gail, człowiek nie staje się zły tylko dlatego, że zna ludzi oskarżonych o przestępstwo. Kimże byłbym ja sam, gdyby to była prawda? — Byłbyś jeszcze gorszy, niż jesteś. — Posłała mu całusa. Uśmiechając się, Anthony wziął ze stołu wizytówkę Odella, złożył na pół i zamierzał wrzucić do popielniczki. — Zaczekaj, chcę ją obejrzeć. Podał jej jasnokremowy kartonik, na którym widniało wydrukowane złotymi literami: G. Howard Odell. Anthony wrócił do przerwanego posiłku. — Potrzebujesz jego porady w sprawie inwestycji? — Nie. Spójrz na adres. Taki sam, jaki ma Fundacja Charytatywna Easton przy alei Brickell. Stuknął palcem w testament. — Spadkobierca pozostałego majątku spadkowego Althei Tillett. — Właśnie. — Obracała wizytówkę w palcach. — Ciekawe, co Howard Odell robi dla tej fundacji. Opowiedz mi o nim coś więcej. — Niewiele o nim wiem. Poznaliśmy się przez mojego dziadka. Gdy jakiś Kubańczyk, znajomy Odella, został aresztowany, poradził mu, żeby do mnie zadzwonił. — Za co go aresztowano? — Co za dociekliwość! — Lubisz się ze mną drażnić. Czy coś się stanie, jeśli mi powiesz? Czy ja go znam? — Anthony rzadko mówił o swoich klientach. — Nie. Ma pralnię chemiczną w Hialeah. Został aresztowany za rozpowszechnianie pornografii. — I ty reprezentujesz takiego klienta? — Na tym polega moja praca. Bronię ludzi oskarżonych o przestępstwo. — Sprzedawców pornografii? No dobrze. Pierwsza i szósta poprawka do konstytucji Stanów Zjednoczonych. Już mi to mówiłeś. — Stuknęła go pod stołem. — Nie byłbyś nawet w połowie taki miły, gdybyś zajmował się sprawami majątkowymi. — Dlatego mnie kochasz. — Czy on był winny? — Kto? Ten właściciel pralni? — Tak, właśnie on. — Winny? Nieoficjalnie. Sędzia przychylił się do mojego wniosku o oddalenie oskarżenia. Policja niewłaściwie przeprowadziła rewizję w jego posesji. — Z uśmiechem uniósł szklankę. — Czwarta poprawka. Gail kiedyś spytała Anthony’ego, dlaczego zajmuje się prawem karnym, gdzie niemal wszyscy oskarżeni są winni zarzucanych im czynów. Odpowiedział jej, że wśród kryminalistów wcale nie ma więcej winnych niż w sprawach cywilnych. Prawo cywilne stało się domeną adwokatów, którzy nie chcą mieć do czynienia z marginesem społecznym. Anthony nie miał nic przeciwko temu. Jego klienci mogli pochodzić z nizin, przynajmniej nie byli hipokrytami. W sprawach cywilnych, mawiał, prawnicy i ich klienci zawsze twierdzą, że są kryształowo czyści. Gail włożyła wizytówkę Odella do torebki. — Howard nie polubi mnie, gdy mu powiem, że Patrick dostanie pieniądze przeznaczone dla fundacji Easton. A właśnie… — Wskazała testament, który Anthony położył na stole. — Wciąż jeszcze nie zapracowałeś na ten obiad. — Co mam zrobić? — Niewiele. Powiedz mi, jak zabrać się do takiej sprawy. Przestępstwa to twoja domena. Mogłabym skorzystać z pomocy jednego z prywatnych detektywów związanych z naszą firmą, ale kto ureguluje honorarium? Moja firma nie wyłoży z góry pieniędzy. Ani okoliczności sprawy, ani lista ustosunkowanych spadkobierców nie stanowią dostatecznej przesłanki. — Zacznij od swojej matki — zaproponował Anthony. — Była przyjaciółką Althei Tillett. Może rozmawiały o testamencie. — Myślałam już o tym. — I pogadaj ze świadkami. Powiedziałaś, że ich znasz. — A czy mógłbyś mi polecić jakiegoś detektywa, gdybym go potrzebowała? — Tak, nawet kilku. — Kolejne pytanie: jeśli Patrick ma rację i testament został sfałszowany, to co z ludźmi, którzy się tego dopuścili? O co zostaliby oskarżeni? O kradzież? Oszustwo? Jak postąpiłby w tej sytuacji prokurator stanowy? — Zapewne nic im nie zrobi. — Nic? — spytała z niedowierzaniem. — Dlaczego? Czy z powodu ich pozycji społecznej? — Nie, dlatego, że prokurator stanowy nie zajmuje się sprawami cywilnymi. Kto jest ofiarą? Patrick Norris? Oni mają pełne ręce roboty, skarżąc złodziei, którzy działają z bronią w ręku. Moich klientów — dodał, krzywiąc się lekko. — Mogłabym zagrozić im, że zostaną postawieni w stan oskarżenia. — Uważaj. — Anthony złożył testament i podał go Gail. — Możesz się sparzyć. — Jak? Zadając kilka pytań? — Schowała testament do torebki. — Może Althea Tillett rzeczywiście podpisała ten dokument w obecności świadków i notariusza w sali konferencyjnej Weissmana. Jeśli taka jest prawda, Patrick przyjmie to do wiadomości. Zrobię co w mojej mocy, żeby to wyjaśnić. Jestem mu to winna. Anthony uniósł brwi. — Jesteś mu to winna? Dlaczego? — Bo… jest przyjacielem. Albo z powodu tego, co sobą reprezentuje. — To znaczy? Zastanowiła się przez chwilę. — Poświęcenie. Czasami przejawia ekstremalne poglądy, ale przynajmniej wie, na czym stoi. Za to go podziwiam. Zawsze tak było. Na studiach zmuszał mnie, żebym sobie odpowiedziała szczerze na pytanie: Co naprawdę robię ze swoim życiem? Jaki jest jego cel? Wiesz, to taki typowy dla młodych ludzi idealizm. Kiedy człowiek usilnie stara się dokonać czegoś wielkiego i wspaniałego. Potem kończy się studia i zaczyna praktykę w zawodzie. Dowiaduje się, jak pogmatwane jest prawo. Trzeba się rozpychać łokciami, a ten kto jest w tej przepychance najlepszy, wygrywa. Rzadko jest o co naprawdę walczyć. Anthony przypatrywał się jej przez moment. — Za każdym razem gdy reprezentujesz klienta, masz o co walczyć. — Oczywiście, ale w imię czego? Dlatego, że za to mi płacą? A może, jak powiedziałby Patrick, dla wyższego dobra? — Dziesięć milionów dolarów to dużo. — Anthony podzielił widelcem szparaga. — Nauczyłem się jednego: nie należy reprezentować swoich przyjaciół. Odeślij go do kogoś innego. — Nie, on chce tylko mnie i, szczerze mówiąc, ja też potrzebuję takiej sprawy. Roześmiał się. — To ostatnia rzecz, jakiej potrzebujesz. — Będę wdzięczna, jeśli powstrzymasz się od udzielania mi porad dotyczących mojej pracy, dobrze? — Uśmiechnęła się słodko. — Aha. — Otarł usta chusteczką. — I oczekujesz, że firma Hartwell, Black i Robineau weźmie tę sprawę? — Tak, jeśli znajdę dowody, że testament został sfałszowany. Jeśli uda się udowodnić… — Gail, oni na to nie pójdą. Nie mogą. Jeśli próbowaliby obalić testament, na mocy którego ta kobieta zostawiła ponad połowę swego majątku fundacji dobroczynnej, sprawi to niedobre wrażenie. I jeszcze jedno: z tego, co mi mówiłaś wynika, że Patrick Norris jest socjalistą, a w Miami… — Na litość boską. — Roześmiała się. — Co za przestarzałe poglądy. Jeden z dziennikarzy w lokalnym radiu emigrantów kubańskich też nazywał komunistą każdego, kto stał trochę na lewo od Reagana. — Nie obchodzi mnie, czy Patrick jest wojującym marksistą, ale dla innych nie będzie to obojętne. Mogą nagłośnić sprawę. — Posłuchaj — powiedziała. — Hartwelł, Black i Robineau są bardziej zainteresowani honorarium niż układami politycznymi. — Tylko wtedy, jeśli wygrasz sprawę. — To zależy, czy uda mi się czegoś dowiedzieć, prawda? Powiedziałam Patrickowi, że mu pomogę i zrobię to. Przez chwilę milczał, potem oparł się wygodniej. — Spałaś z nim? — spytał z uśmiechem. Przekrzywiła głowę. Te słowa nie miały sensu. —Co? — Czy spałaś z Patrickiem Norrisem? — powtórzył, unosząc brew. — Gdy byliście na studiach. — Aha, rozumiem. Jeśli kobieta ma poczucie lojalności wobec mężczyzny, to dlatego, że z nim spała. — Więc spałaś? — Wbił w nią wzrok. — Nie. Powiedziała to automatycznie, zanim zdążyła pomyśleć. Przez chwilę chciała to odwołać, ale jak by to wyglądało? Zresztą, co było do powiedzenia? Zdarzenie sprzed wielu lat, które teraz nie miało żadnego znaczenia? Albo to, co łączyło ich obecnie? Nauczyła się, że całkowita szczerość między kobietą i mężczyzną się nie opłaci, chyba że nie ma się nic do stracenia. — Jesteś zazdrośnikiem — szepnęła. — To niesamowite. Nie chcesz, żebym wzięła sprawę Patricka, bo jesteś zazdrosny. Słyszałam o Latynosach, którzy myślą, że mogą… — To nie dlatego, że jestem Latynosem! Nie wrzucaj mnie do jednej szuflady z innymi. — Więc nie zachowuj się jak jeden z nich. Usiadł bokiem na krześle i zapatrzył się w okno. Przyszedł kelner pytając, czy życzą sobie coś jeszcze. Gail poprosiła o rachunek. Kelner zabrał talerze i odszedł. Przez zalaną deszczem szybę zobaczyła, że statek wycieczkowy już odpłynął, jego miejsce przy nabrzeżu było puste. Za chwilę Anthony podziękuje jej za obiad i zaproponuje, że odprowadzi ją na czternaste piętro, aby nie spóźniła się na spotkanie z klientem. Nieskazitelne maniery. Bliska rozpaczy wyciągnęła rękę przez stół i dotknęła jego nadgarstka. — Zamiast krzyczeć na ciebie, powinnam się ucieszyć, że troszczysz się o mnie. Odwrócił lekko głowę. Westchnął. — Dlaczego to robimy? — Nie wiem. — Nosił na palcu sygnet z kamieniem. Powiodła palcem po jego zakrzywionym obrysie. — Gail. Uniosła wzrok. Odwrócił się i ujął jej obydwie ręce. — Powinnaś spotkać się z pewnym grafologiem. Poproszę moją sekretarką, żeby przekazała ci numer jego telefonu. Drogo się ceni, ale myślę, że zrobi mi tę przysługę i wyda ci wstępną opinią o testamencie. — Dziękuję ci. — Ich palce się splotły. Uścisnął mocniej dłoń Gail. — Pozwól, że zaproszę cię na kolację jutro po pracy. — Cudownie. Zaczekaj… W środę rano muszę być na przesłuchaniu. — Ta praca zabiera ci całe życie. — Nie na zawsze — odparła. — A co powiesz na najbliższy weekend? Obiecałam Karen, że w sobotę pójdziemy do muzeum nauki i techniki. Chodź z nami. — Mam spotkanie z klientem w Fort Lauderdale. A może we trójkę zjemy kolację w sobotą u mnie w domu? — Karen też? Wzruszył ramionami. — Dlaczego nie? — Nie mogłabym zostać na noc. Nie z Karen. — Wiem. — Ale ona idzie na urodziny w niedzielę po południu. — Dobrze. Więc wróć w niedzielę. — Świetnie. Ale będę musiała wyjść o czwartej. Roześmiał się cicho. — Więc będziemy mieli dla siebie ograniczoną ilość czasu. — Wstał, obszedł stolik i odsunął krzesło Gail. Odwróciwszy się plecami do sali, uniósł jej dłoń. Poczuła jego ciepłe usta na czubkach palców. — Anthony. — Spojrzała ponad rękawem jego marynarki. — Co ty robisz? Nachylił się do jej ucha. — Esta noche, quiero quepongas tu mano dondeyo quisiera poner mi boca ahora. Przetłumaczyła w myślach: „Dziś w nocy połóż swoją dłoń tam, gdzie teraz chciałbym przyłożyć swoje usta”. — Jesteś nieznośny — szepnęła. 5 Matka Gail, Irene Connor, działała jako ochotniczka w kilku organizacjach dobroczynnych na terenie Miami, wśród nich była fundacja „Przyjaciele Opery”. W sobotę Gail zabrała Karen do nowego centrum kultury w śródmieściu. Zajrzały do sali teatralnej, gdzie na scenie stały oparte o ścianę dekoracje w egipskie wzory. Gdzieś z boku dochodził odgłos piły elektrycznej. Za dwa tygodnie miała się odbyć premiera Aidy. Karen spojrzała w górę. Na kładce pod sufitem jakiś mężczyzna rozwijał kable. — Co oni robią? — Chyba instalują system nagłaśniający. — Mamo, chcę tu zostać i popatrzeć. — Spojrzała Gail prosto w oczy. Opuściła nisko daszek czapeczki bejsbolowej drużyny Miami Hurricanes. — Nie. Chodź ze mną. Pewnie nie lubią, jak ktoś ich obserwuje. — Nie szkodzi. Jeśli ktoś zechce mnie wyrzucić, powiem, że pracuje tutaj moja babcia, Irene Connor. — Opuściła siedzenie fotela i usiadła na jego brzeżku. Gail rozejrzała się dookoła. Dwóch pracowników niosło element ściany, będący wnętrzem świątyni. — No dobrze. Ale nie biegaj między rzędami i nie wchodź na balkon. Dziewczynka westchnęła. — Nie będę. — Usiadła głębiej, dotykając czubkami swoich podniszczonych tenisówek pochyłej podłogi. Jak na dziesięciolatkę miała długie nogi. Kiedyś będzie wysoka, tak jak Gail. Teraz przesunęła torebkę i położyła ją sobie na kolanach. Była niewielka, zrobiona ze skóry aligatora. Karen znalazła ją kiedyś w cedrowej komodzie w domu swojej babci. Irene pozwoliła jej zabrać torebkę. Może w ten sposób starała się — zresztą bezskutecznie — wyrobić w Karen trochę poczucia kobiecości. Gail przypomniała sobie, że wiele lat temu Irene nosiła tę torebkę. Miała oprócz tego pantofle ze skóry aligatora, etolę z norek i rękawiczki. Pasek był za krótki, więc Karen zrobiła nowy — z paska do spodni ze skóry węża — i teraz nosiła torebkę przewieszoną na ukos przez pierś. Dziewczynka nie mówiła, co w niej trzyma, a Gail sama nigdy jej nie otwierała, szanując prywatność córki. Ale zastanawiała się, co jest w torebce. Miniaturowe jednorożce z długimi, różowymi grzywami? Nieżywe żuki i lupa? Fotografie ojca? A może rzeczy, które pomogłyby jej przetrwać samej w lesie. To zapewne udałoby się Karen tak samo jak większości dorosłych. Miała dziesięć lat. Robiła co chciała, a Gail dowiadywała się o wszystkim dopiero później. „To dziwne dziecko”, mawiała Irene głosem, w którym brzmiała nutka krytyki wobec Gail, że toleruje takie zachowanie córki. Teraz pociągnęła dziewczynkę za kucyk. — Bądź grzeczna. W biurze matka Gail wskazała palcem obitą ławę koło okna. Rozmawiała przez telefon, sprawdzając ceny hoteli dla kogoś, kto miał przylecieć z Nowego Jorku. Na jej biurku w popielniczce pochłaniającej dym wirował mały wiatraczek. Irene Srtickland Connor była niewysoką kobietą o rudych włosach, która lubiła jaskrawe kolory, wywołujące u patrzącego lekki oczopląs. Dzisiaj miała na sobie seledynowy sweter ze ściągaczem na wysokości bioder i dopasowane dżersejowe spodnie. Jej dziadek, Jankes z Północy, przybył na Florydę w tysiąc osiemset osiemdziesiątym drugim roku, żeby wykarczować teren z palm pod gospodarstwo rolne. Wzbogacił się na handlu ziemią. Mąż Irene zmarł, zanim zdążył przepuścić wszystko, co miała w funduszu powierniczym. Mimo to była członkiem grupy aktywistów i lubiła swoją działalność na rzecz sztuki. Często mawiała, że prawdziwa sztuka wymarłaby w Miami całkowicie, gdyby nagle wyjechało z miasta kilkadziesiąt kobiet, które bezimiennie pracowały w kuluarach. Irene odłożyła w końcu słuchawkę. — Gdzie Karen? Mówiłaś, że zabierzesz ją ze sobą. — Chciała popatrzeć, co robią w sali teatralnej. — Gail przesunęła się na ławie i wskazała matce miejsce obok siebie. — Porozmawiaj ze mną przez chwilę. Irene zaciągnęła się ostatni raz papierosem, po czym zdusiła go w popielniczce. — Otwórz okno, dobrze? Jeśli Jessika przyłapie mnie na paleniu, dopiero będę miała za swoje. — Jest tutaj? — Była to jeszcze jedna osoba, z którą Gail chciała porozmawiać, ale niekoniecznie dzisiaj. Jessika Simms, świadek przy podpisywaniu testamentu Althei Tillett. — Powinna być. Mamy spotkanie. — Irene uśmiechnęła się. — Hej, dziewczęta, a może pozwolicie, że zaproszę was gdzieś wieczorem? — A… — Nic specjalnego. Minigolf. Karen to lubi. — Roześmiała się. — Przegrałam z nią dwa dolary, gdy grałyśmy ostatnim razem. Spryciara. — Może w następny weekend? Jemy dziś kolację u Anthony’ego. Tylko nic nie mów, proszę cię. — U niego w domu? Czy Karen jest na to przygotowana? Gail skarciła ją spojrzeniem. Irene uniosła ręce do góry. — Nieważne. O czym chciałaś ze mną porozmawiać? — Usiadła. Już wcześniej Gail zastanawiała się, jak powiedzieć, o co chodzi, nie wywołując sensacji. — Mam sprawę, która wiąże się z pewnym dokumentem napisanym przez Altheę Tillett. Potrzebuję próbkę jej pisma, żeby się upewnić. Tu w biurze na pewno są jakieś dokumenty, na których widnieje jej podpis. — Sprawa? Co masz na myśli? — Wyjaśnię ci, ale jeszcze nie teraz. To kwestia lojalności wobec klienta. Czy mogłabyś poszukać czegoś dyskretnie? — Przez ciebie czuję się jak szpieg. Co to za dokument? Pokaż mi, to ci powiem, czy ona go napisała. — Nie, to musi obejrzeć grafolog. — To aż taka tajemnica? Przecież jestem twoją matką. Nikomu nie powiem. Gail pokręciła głową. — Nie mogę o tym rozmawiać. Jeszcze nie teraz. — Uhu. — Irene nagle wstała i wyjrzała przez okno. Potem rzuciła się w stronę biurka, chwyciła popielniczkę i wrzuciła ją do dolnej szuflady. Śmiejąc się, wyjęła odświeżacz powietrza w aerozolu. — Muszę z tym skończyć. Jessika dostaje szału, gdy przyłapie kogoś na paleniu w tym pokoju. — Nacisnęła dwa razy dozownik i w pomieszczeniu zapachniało różami. Gail spojrzała przez okno. Pięćdziesiąt metrów dalej pod portykiem zaparkował biały lincoln. Mężczyzna w ciemnym garniturze otworzył tylne drzwi samochodu, wsunął ramię do wnętrza, stanął w rozkroku i pociągnął. Powoli ukazała się Jessika Simms w dużych okularach przeciwsłonecznych, które zakrywały większą część twarzy. Ręką przytrzymywała słomiany kapelusz, aby nie zaczepić nim o krawędź dachu. Gdy stanęła na ziemi, wyprostowała fałdy szerokiej sukni z krótkimi, bufiastymi rękawami. Bawełna w kwiatowy wzór mogłaby stanowić obicie leżanki w damskim buduarze. Nogi odziane w białawe pończochy kończyły się zielonymi czółenkami na płaskim obcasie. Spojrzała na zegarek i powiedziała coś do kierowcy, który skinął głową i zamknął drzwi limuzyny. Jessika Simms znikła w drzwiach do budynku. Gail pomachała matce na do widzenia i dogoniła Jessikę w korytarzu prowadzącym za kulisy. — Pani Simms? Kobieta odwróciła się powoli. Miała duży biust i szerokie biodra, była o głowę niższa od Gail. Zdjęła już okulary, a rondo słomianego, zielonego kapelusza było lekko zadarte do góry. — Słucham? — Nazywam się Gail Connor. Jestem córką Irene. — A tak. Prawniczka. Jak się masz, Gail? Czy Irene już jest? — Tak, w biurze. Czy mogłabym prosić o chwilę rozmowy? Chodzi o Altheę Tillett. — Altheę? — Jessika uniosła brwi, patrząc na dwuskrzydłowe drzwi na końcu korytarza, spoza których dobiegały przytłumione dźwięki fortepianu. — Mam spotkanie z pracownikami. A o co chodzi? W ciągu trzydziestu sekund, jakie zabrał jej pościg, Gail zdecydowała, jaką taktykę przyjąć w rozmowie z Jessika. Kłamstwo. — Zgłosił się do mnie jej bratanek, Patrick Norris. Znamy się ze studiów. Miał do mnie kilka pytań dotyczących pewnych kwestii prawnych. Czy pani go zna? Uśmiechnęła się różowymi ustami. — Znam. — Poprosił mnie o zbadanie okoliczności dotyczących spisania testamentu jego ciotki. Zastanawia się, czy była wtedy w stanie napięcia nerwowego. Pani była jej przyjaciółką. Althea prosiła panią o sygnowanie testamentu. Może mi pani opowiedzieć, co się wydarzyło tamtego dnia. — Czy on uważa, że Althea… była niezdolna do wyrażania swojej woli? — Tak, interesuje go ta kwestia. W sali teatralnej rozległ się głos tenora. Gail rozpoznała tę melodię: scena śmierci w ostatnim akcie. Przez chwilę Jessika patrzyła w głąb korytarza, potem spojrzała na Gail. — Więc on się tym interesuje? Pewnie niepokoi go fakt, że Althea nie zostawiła mu dosyć pieniędzy. — Wie pani, o jaką sumę chodzi? — Myślę, że grubo ponad dwieście tysięcy dolarów. Proszę wybaczyć mi szczerość, ale ja nie zostawiłabym mu złamanego grosza. Powinien być wdzięczny. Fortepian zamilkł, rozległy się śmiechy, po czym znowu zabrzmiała muzyka i śpiew. — A jej pasierbowie? W jakich stosunkach była z Rudym i Moniką? Pani Simms się uśmiechnęła. — Tego nie wiem. — Nie opowiadała o nich? — Może wspominała coś od czasu do czasu. Ale teraz nic sobie nie przypominam. — Wie pani, że zostawiła, im dom i kolekcję dzieł sztuki? — Naprawdę? — Althea nie rozmawiała z panią o treści testamentu? Jessika patrzyła spokojnie przed siebie. — Ja byłam tylko świadkiem jego podpisania. Nie wiedziałam, nie dopytywałam się o jego treść. — A skąd dowiedziała się pani o zapisie dla Patricka? — spytała Gail. — Skąd? Myślę, że to musiało wypłynąć w czasie jakiejś rozmowy. Gail zawahała się. Miała zbyt mało faktów, żeby mocniej naciskać Jessikę Simms. — Gdzie odbyło się podpisanie testamentu? — W biurze Alana Weissmana — odparła cierpliwie. — Był prawnikiem Althei. Moim zresztą też. Zajmuje się sprawami wielu naszych przyjaciół. Gdyby Althea była pod jakąś presją, Alan nigdy nie zgodziłby się, żeby podpisała testament. — Jessika jeszcze raz uśmiechnęła się do Gail. Aria skończyła się głośnym tuszem, po którym zabrzmiały pojedyncze oklaski. Potem słychać było, jakby podnoszono coś bardzo ciężkiego. — Kto jeszcze był przy tym obecny? — spytała Gail. — Oprócz pani, Althei i pana Weissmana? — Irving Adler. Nasz dawny burmistrz. — Pani Simms podniosła rękę, by popatrzeć na zegarek. Był złoty, ozdobiony brylantami wokół tarczy. Miała bardzo pomarszczony nadgarstek. — Muszę już iść. Czekają na mnie. — Czy pamięta pani, w co była ubrana Althea Tillett? — W co była ubrana? — Tak. Co miała na sobie? Pani Simms patrzyła na nią długo. — A czemuż to chcesz wiedzieć, w co była ubrana? — To mogłoby pomóc w określeniu stanu jej ducha. — Gail towarzyszyła pani Simms, która ruszyła w stronę drzwi na końcu korytarza. — Na litość boską, nie pamiętam. Zdaje się, że miała suknię. Zawsze wkładała sukienkę, gdy wychodziła z domu. — Czy była w stanie prowadzić samochód? — Gail oparła się ramieniem o drzwi. — A może wszyscy przyjechaliście razem? Mieszkała niedaleko pani, prawda? Może wstąpiła pani po nią? — Przepraszam. — Pani Simms chwyciła klamkę szerokich, stalowych drzwi i czekała, aż Gail usunie się z drogi. — Proszę zapewnić pana Norrisa, że jego ciotka była całkowicie przy zdrowych zmysłach i jeśli spróbuje obalić testament, opierając się na takich podstawach, zmarnuje tylko czas. I pani również. — Otworzyła drzwi i Gail ujrzała scenę tonącą w światłach. Jessika Simms weszła do środka, po czym odwróciła się jeszcze do Gail. — Posłuchaj, moja droga — odezwała się ściszonym głosem. — Powinnaś wiedzieć, że Althea dała twojej matce pierścionek, mówiła mi o tym. Irene zawsze zachwycała się jej wspaniałym pierścionkiem ze szmaragdem. Sam kamień ma cztery karaty, a wokół niego jest jeszcze kilkanaście małych brylantów. Musi być wart ze dwadzieścia tysięcy dolarów. Althea powiedziała, że zostawi go twojej matce. Gail uniosła brwi. — W testamencie nie ma o tym mowy. — Jest, ale nie bezpośrednio. Althea przechowywała w bankowej skrytce listę, na której są wymienieni przyjaciele, mający otrzymać niektóre z jej rzeczy osobistych. Pan Weissman rozesłał zawiadomienia w tej sprawie w zeszłym tygodniu. Irene nic ci nie mówiła? Gail wiedziała, że to prawda. Ludzie czasami trzymali osobno taką listę i zmieniali ją, kiedy mieli na to ochotę, zamiast sporządzać nowy testament lub kodycyl. Althea Tillett wspomniała o tej liście na piątej stronie testamentu. Gail odpukała w nie malowane drewno z nadzieją, że nie ma tam nazwiska matki. Jessika Simms zbliżyła swoją okrągłą twarz i uśmiechnęła się. — Taka była ostatnia wola Althei, pamiętała o najlepszych przyjaciołach. Pomyśl o tym, gdy będziesz następny raz rozmawiać z Patrickiem Norrisem. Wycofała się. Drzwi zamknęły się za nią z głuchym stukiem. — Mamo? Kiedy Gail weszła do środka, Irene stała nad rozłożonym na stole planem sali teatralnej, na którym kolorowymi flamastrami zaznaczone były jej poszczególne części. — Wybiegłaś stąd, jakby cię ktoś gonił. — Zaraz muszę znowu wyjść. Możesz przez chwilę popilnować Karen? Niedługo wrócę. — Wzięła torebkę z ławy stojącej pod oknem. — Jeśli Jessika Simms zacznie coś mówić, udawaj zaskoczoną. — Wcale nie będę musiała udawać. Dokąd się wybierasz? Ale to pewnie nie moja sprawa. — Włożyła końcówkę na żółty mazak. — No dobrze. Przyszedł do mnie bratanek Althei, Patrick. Twierdzi, że Rudy i Monika sfałszowali testament. Pytałam w tej sprawie panią Simms, która była świadkiem. Przynajmniej tak to wygląda. Potrzebne mi są podpisy do porównania. — Jesteś tego pewna? — szepnęła Irene. — Jestem pewna, że Jessika Simms kłamie. Proszę cię, mamo, nie mów nic więcej na ten temat. Później wszystko ci wyjaśnię. Irene tylko pokręciła głową. Gail powiesiła torebkę na ramieniu. — Czy Althea rozmawiała kiedyś z tobą o testamencie? — Nigdy. — A czy była w dobrych stosunkach z Patrickiem? — Patrickiem? — Jej bratankiem. — Wiem, o kim mówisz. — Irene usiadła ciężko w fotelu. — Niewiele o nim mówiła, przynajmniej w mojej obecności. Kiedyś słyszałam, jak wydziera się na niego przez telefon. Ale to wcale nie brzmiało tak, jakby go nie kochała. Niektórzy ludzie wyrażają swoje uczucia w bardzo dziwny sposób i osoby z zewnątrz mogą tego nie rozumieć. Kiedyś Althea powiedziała: „Czy wiesz, co ten tuman zrobił?” Sposób, w jaki to mówiła uzmysłowił mi, że jednak podziwia go za to, że robi, co chce, nie oglądając się na jej majątek. Czasami wydawało się, że go nienawidzi, ale przecież tak nie było. — Irene uśmiechnęła się. — O, tak, Althea potrafiła się złościć, ale nigdy nie była samolubna. Trudno to wyjaśnić. Nie znam innej osoby, która podobnie jak ona nie liczyła się z opinią innych o sobie. Miała zamiar polecieć zupełnie sama do Grecji i szukać tam przygód. — Opuściła głowę. — Często o niej myślę. Gail przysiadła na brzeżku tego samego fotela, na którym siedziała Irene. — Jessika mówiła, że Althea zostawiła ci pierścionek ze szmaragdem. Czy to prawda? — Tak. — Nic mi o tym nie mówiłaś. Irene podniosła wzrok. — Nie widziałam się z tobą, a poza tym nie chciałam okazać braku szacunku dla zmarłej. Nie mogłam się chwalić, że coś mi zostawiła. — Wyciągnęła rękę przed siebie i spojrzała na swoją małą dłoń. — Wyglądałby cudownie, ale… pewnie go sprzedam. Jestem okropna, co? Mogłabym wyremontować kuchnię i wymienić terakotę na tylnym tarasie. — W jej oczach pojawiły się łzy. — Biedna Althea. Wolałabym mieć ją blisko siebie, a nie nowy taras. Gail przytuliła matkę i oparła podbródek na jej głowie. — Nie płacz. Althie cieszyłaby się, że siedzisz sobie na tarasie i myślisz o niej, patrząc na wodę. — Tak właśnie chciałam zrobić. — Irene roześmiała się. — Wypiłabym za jej pamięć cały dzbanek martini. Ale jeśli testament jest nieważny, to pewnie ta lista też? — Przykro mi. Irene przygryzła wargi. Starała się nie uśmiechać. — Jessice zapisała krzesło. Bardzo ładne, z pałacu w Wenecji. — Mam nadzieję, że jest solidne. — No, no. — Althea ciebie bardziej lubiła — szepnęła Gail. — Wcale nie — odparła Irene, ale się uśmiechnęła. Droga zabrała Gail piętnaście minut. Odszukała dom Irvinga Adlera i zaparkowała samochód w cieniu wielkiego drzewa przed frontem posesji. Chciała porozmawiać z byłym burmistrzem, zanim Jessika Simms zakończy swoje spotkanie i zechce do niego zatelefonować. Jednopiętrowy dom był ozdobiony sztukaterią i stał przy ulicy powstałej w latach pięćdziesiątych, która niewiele zmieniła się od tamtych czasów. Zawdzięczała to kanałowi oddzielającemu dzielnicę od wielkich hoteli po wschodniej stronie. Po drugiej stronie ulicy grupka Murzynów w jednakowych zielonych koszulkach kosiła trawnik. Poza tym wokół panowała cisza. Gail nacisnęła przycisk dzwonka i usłyszała dobiegające z wnętrza jazgotliwe ujadanie, potem coraz głośniejsze warczenie, a w końcu odgłosy uderzeń w drzwi. Wewnętrzne drzwi otworzyły się i przez szybę drzwi zewnętrznych Gail zobaczyła starego pudla z wyłupiastymi oczami i czerwoną kokardką na obroży. — Mitzi, cicho bądź! — Ze środka wyszedł przygarbiony mężczyzna. — Kto tam? — Pies zatrzymał się między jego nogami. Niespokojne stworzenie drżało. — Czy pan Adler? Jestem Gail Connor, córka Irene — powiedziała, przekrzykując warkot kosiarek. — Chciałabym porozmawiać z panem o Althei Tillett. Jestem adwokatem i reprezentuję jej bratanka, Patricka Norrisa. — Słońce odbijało się od białej farby. Gail miała na sobie przewiewne ubranie, ale i tak czuła, że pot spływa jej po plecach. Adler pochylił głowę, aby lepiej widzieć przez okulary. — Irene mówiła, że jej córka jest prawnikiem. To pani? — Tak. Czy mogę wejść? Zawahał się. — A co to za sprawa związana z Althea? Pudel zawarczał. Jedno oko miał pokryte bielmem. Był już siwy, ostrzyżony na lwa — zostawiono mu bujne futerko wokół barków, które przypominało kamizelkę ratunkową, oraz kuleczki sierści u dołu łapek i na końcu ogona. — Chciałabym prosić pana tylko o chwilę rozmowy. Mogłabym wyjaśnić kilka spraw, które nie dają spokoju panu Norrisowi. — Gail uśmiechnęła się zachęcająco. Po kilku sekundach otworzył zewnętrzne drzwi. Pudel rzucił się w stronę gołych stóp Gail. Żałowała, że ma na nogach sandały, a nie tenisówki. — Ma pan niezłego obrońcę — powiedziała, usuwając się z drogi. — Nie ugryzie pani. To mała pieszczoszka. Kocha swojego tatusia. — Adler pochylił się, wziął psa na ręce i pocałował w mały łepek. — Mitzi była suczką mojej żony, ale ona zmarła. — Przykro mi to słyszeć. — Gail poczuła zimne powietrze, które wydobywało się z instalacji klimatyzacyjnej. Irving Adler był ubrany w szary dres z czerwonymi paskami i nieskazitelnie białe adidasy, które wydawały się o kilka numerów za duże. Szyję miał owiniętą w ręcznik. Zaprowadził Gail do saloniku, gdzie stały meble obite niebieskim brokatem. Na kominku zobaczyła fotografie rodzinne w złotych ramkach. — Proszę usiąść. — Wskazał jej sofę. Przodem do okna stał błyszczący rower treningowy z przednim kołem przypominającym wielki wiatrak. — Przeszkodziłam panu w ćwiczeniach? Machnął ręką. — Jeszcze nie zacząłem, niech się pani nie martwi. — Usiadł na fotelu obciągniętym perkalem. Szczerząca zęby Mitzi spoczęła na jego kolanach. — Nie jeździłbym na tym rowerku, ale lekarz mówi, że muszę. Kiedy pogoda na to pozwala, spaceruję. W zeszłym roku byłem w szpitalu. Poklepał się w piersi. — Doktor Fishbein zaopatrzył mnie w potrójny bypass. Wstawił też stymulator, kazał ćwiczyć i przestrzegać diety. A pani wygląda znakomicie. Uprawia pani ćwiczenia? — Kiedy mam czas. — To dobrze. Będzie pani żyć dłużej. Proszę przekazać pozdrowienia dla Irene. Widziałem ją na pogrzebie. Co pani chce wiedzieć o Althei? Nie mam zbyt wiele czasu. Oczekuję przyjścia siostrzenicy. Jest mniej więcej w pani wieku. — Tak jak wspomniałam, reprezentuję Patricka Norrisa… — Patrick. Chłopak jej brata. Jej brat nie żyje. Na sofie leżał złożony szal. Gail miała ochotę się nim okryć, bo w domu panował przenikliwy ziąb. Potarła ramiona. — Może słyszał pan, że Patrick był jedynym krewnym Althei. — Tak. I do tego idiotą. Przepraszam, jeśli to pani klient, ale to naprawdę kretyn. — Dlaczego pan tak mówi? — Wiem, jaki jest. Takie dzieciaki żyją, ciągnąc pieniądze od bogatych krewnych. Nie interesuje ich praca na własne utrzymanie. To utracjusz. Mówił pani o tym? Gail spróbowała jeszcze raz. — Patrick obawia się, że pani Tillett mogła czuć presję, gdy sporządziła taki a nie inny testament. Pan był obecny przy jego podpisaniu, prawda? Adler popatrzył na nią przez chwilę, nie zdejmując okularów. — A kto, według niego, sprawił, że czuła jakąś presję? Nic takiego nie miało miejsca. — Być może. On chce się tylko upewnić. — To dziwne. Dlaczego zadaje mi pani takie pytania? — Ponieważ był pan przy tym. — Gail czuła, że stąpa po wodzie. — Prawda? Adler pochylił głowę, jego dolna warga wysunęła się do przodu. — Owszem, byłem tam. Jeśli chce pani wiedzieć, jak to się odbyło, powiem pani. Nic wielkiego. Wszyscy pojechaliśmy do biura Weissmana przy Alton Road. Zna pani Alana Weissmana? — Czy pan Weissman był obecny? — spytała. — Tak. — Przyglądał się jej uważnie. — To prawnik Althei. — Kto jeszcze tam był? Mitzi powarkiwała, pokazując zęby. Adler delikatnie zamknął jej pyszczek przez kaganiec i nakazał spokój. — Jessika Simms. Zna ją pani? No i, oczywiście, Althea. No więc ona podpisała testament, ja złożyłem swój podpis jako świadek, a po mnie Jessika. Wszystko. Nikt nie wywierał na nią presji. — Czy na miejscu był notariusz? — Notariusz? Oczywiście. Notariusz jest przecież potrzebny. — Zdaje się, że to był Carl Neapolitano, prawda? — spytała Gail. Wiedziała, że notariuszem była kobieta, Carla. — A kto to pamięta? — Czy był pracownikiem pana Weissmana? — Nie wiem, być może. Gail potarła ramiona i przesunęła się nieco na sofie, by znaleźć się dalej od nawiewu zimnego powietrza. — Jaki to był dzień tygodnia? Przypomina pan sobie? — Taki jaki zapisano w testamencie. Nie wiem. — A może to odbyło się podczas weekendu? — Może. Ja nie wiem, jestem na emeryturze. — Przycisnął pudla, zmuszając go, żeby usiadł. — Althea zmarła trzy tygodnie temu. To była wspaniała kobieta. Wspaniała. — Jak długo pan ją znał? — Bardzo długo. — Adler poklepał psa. Pod ciężarem jego ręki mała główka poruszała się w dół, to znów w górę. — Poznałem ją, gdy wychodziła za Rudolpha Tilletta. — Był pan jego przyjacielem? — Razem służyliśmy w wojsku. Jeszcze jako młodzieńcy, we Włoszech w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym. Ja zostałem ranny i odesłano mnie do domu. Gail patrzyła, jak pudel położył się na kolanach Adlera i przymknął oczy. — Zna pan jej pasierbów? Rudy’ego i Monikę? — A, tamtych. Trudno ich rozróżnić. Sami chyba mają z tym kłopoty. — Adler roześmiał się i zakaszlał, zakrywając dłonią usta. — Czy ich stosunki z Althea dobrze się układały? — Eee… — machnął ręką. — Jakoś dawała sobie z nimi radę. — Kiedy poprosiła pana, żeby został pan świadkiem? — Kiedy? — zastanawiał się. — Nie pamiętam. Chyba na dzień albo dwa przed podpisaniem testamentu. — Czy zapisała panu coś? — spytała Gail. Adler pokręcił głową. — Nic? A może jest coś na liście, którą trzymała w sejfie depozytowym? — Nic mi nie wiadomo o takiej liście. Zadzwonił telefon. Niebieski, stylowy aparat stał po drugiej stronie pokoju obok fotela, na którym spoczywała rozłożona gazeta. Mitzi zamarła na chwilę, potem odchyliła łepek do tyłu i zawyła. Odgłos przypominał miauczenie kota cierpiącego na zapalenie oskrzeli. — Mitzi, cicho bądź! — Adler wstał i trzymając Mitzi na przedramieniu podszedł do telefonu. Obserwując jego twarz, Gail zorientowała się, kto dzwoni. Rzucił jej spojrzenie, przeszedł do jadalni i stanął tak daleko, jak na to pozwalał kabel. Gail stała, kiedy Adler wrócił do salonu. — Niech pani już idzie — warknął, stając pod łukowatym przejściem. — Przypuszczam, że to dzwoniła pani Simms — odezwała się Gail. Odetchnął głęboko raz, potem znowu. — Wpuściłem panią do mojego domu, a pani robi jakieś sztuczki, chce mnie oszukać, zadając pytania dotyczące Althei. Pracuje pani dla Patricka Norrisa. Powinienem był się domyślić. To nicpoń. Może mu pani powtórzyć, co o nim myślę. — Będę musiała z panem jeszcze porozmawiać. I proszę, niech pan mnie nie zmusza, abym się postarała o wezwanie pana do sądu. — Powinna się pani wstydzić. Powiem Irene. Niech pani już idzie, zdenerwowałem się. — Machnął ręką w kierunku drzwi. — Proszę iść. — Mitzi wyrywała się z jego objęć. Gail stała w miejscu. — Przepraszam pana. Ale może wziął pan w tym udział za czyjąś namową. Czy tak było? Poczerwieniał. — Niech się pani wynosi. — Postawił Mitzi na podłodze, a pudel z głośnym ujadaniem rzucił się w kierunku Gail. Kokardka na obroży powiewała niczym chorągiewka. Gail nogą osunęła psa na bok. Mitzi się przewróciła. Adler krzyknął i ruszył do przodu. — Ja nie chciałam… — Gail pokręciła głową i wyszła. Wciąż słyszała skowyt i uderzenia psich łap w zamknięte drzwi. 6 Kochanie, podaj mi okulary przeciwsłoneczne z torebki. I znajdź mały notesik. Chcę, żebyś coś zapisała, zanim to zapomnę. Gail jedną ręką włożyła okulary i zakręciła przy budynku First Union. W soboty ulice w śródmieściu były niemal puste. Po wizycie u Adlera Gail wróciła do centrum kultury, żeby zabrać Karen. Jechały teraz do muzeum nauki i techniki. Gail miała już plan na całe popołudnie: godzina na pokaz w planetarium, o pierwszej w domu, potem kilka godzin pracy, zanim przygotują się do wyjścia na kolację u Anthony’ego. Karen wyjęła notes. W środku był zatknięty mały długopis. — Dobrze. Zapisz: „Norris. Noris.” Poniżej: „Dwie godziny, Simms i Adler. Adl…” — Mamo, ja umiem pisać. — Tak, jesteś bardzo zdolna. Dopisz jeszcze: „Razem z dojazdem”. Liczba godzin, jakie poświęciła sprawie Patricka Norrisa wciąż rosła. Jeśli firma oficjalnie przejmie tę sprawę, Gail wystawi rachunki za pracę, poczynając od dnia dzisiejszego. — Dzięki, córeczko. Karen mruknęła coś i włożyła notes do torebki. Gail poklepała ją w gołe kolano. Wciąż był na nim strup, pamiątka po upadku z drzewa w zeszłym tygodniu, — Dzisiaj dowiesz się wszystkiego o kalendarzu Majów. Karen obrzuciła ją spojrzeniem. — Już to widziałam. — Naprawdę? Kiedy? — Byliśmy tam z klasą w zeszłym tygodniu. Sama podpisałaś pozwolenie. — Więc możemy iść do muzeum. Zawsze tam mają jakieś ciekawe eksponaty, prawda? — Poprawiła nawiew, zimnego powietrza. — To chyba dobry pomysł? Szybkim manewrem wyprzedziła furgonetkę jadącą przed nimi i poczuła się trochę jak policjantka uczestnicząca w pościgu. Wciąż była pod działaniem adrenaliny po tym, jak Adler wyrzucił ją z domu. Stamtąd wróciła do centrum kultury, spodziewając się, że Jessika Simms nagada kłamstw jej matce. Irene przyznała, że istotnie pani Simms wpadła wzburzona do biura, ale ona udawała, że o niczym nie ma pojęcia. Po jej wyjściu matka odszukała w dokumentach kilkanaście kartek z podpisem Althei Tillett. W większości były to odręczne notatki, a także kopie listów. Teraz leżały w teczce na tylnym siedzeniu samochodu. Gail zamierzała zawieźć je we wtorek do grafologa, którego polecił Anthony. Przystawiła rękę do nawiewu powietrza. — Boże, spraw, żeby kompresor nie był zepsuty. Opuść okno, Karen. Nic tędy nie leci. Gdyby był Dave, sprawdziłby poziom freonu. To zabawne, pomyślała Gail, że teraz brakuje jej obecności byłego męża. Freon, wymiana oleju, ustawienie wtryskiwaczy. Próbowała wyobrazić sobie Anthony’ego Quintanę, który na czworakach stara się naprawić wtrysk paliwa. Ani razu nie widziała go w szortach. Kubańczycy z jego pokolenia nie chodzili w szortach. Tak słyszała. Młodzi, owszem, ale ci po czterdziestce… Wystawiła rękę przez okno, aby powietrze wpadało do jej rękawa. Muzeum znajdowało się jeszcze niecały kilometr dalej, przy autostradzie. — Jakoś niewiele opowiadasz ostatnio o szkole. Oprócz tego, że zapominasz zabierać drugie śniadanie. A co poza tym? — W porządku. — Tylko w porządku? Zaprzyjaźniłaś się z kimś? — Nie. Gail zwolniła, bo przed nimi zatrzymał się na przystanku autobus. — Pani Johnson jest bardzo miła, prawda? — Głupia pinda. — Dlaczego? — Po prostu taka jest. Gail miała nadzieję, że do wieczora humor Karen trochę się poprawi. Jak dotąd nie spędzili z Anthonym w tym samym pomieszczeniu więcej niż dziesięć minut. Jeśli tak będzie nadal, nigdy nie przełamią lodów. Sięgnęła do torebki po notes, napisała: „wymienić olej”, wyrwała kartkę i zaczepiła ją o krawędź popielniczki, żeby była na widoku. Z tyłu ktoś nacisnął klakson. Ruszyła z piskiem opon. Zaparkowała w cieniu, tuż koło parterowego budynku muzeum, którego dach w jednym końcu miał kształt kopuły. Przez chwilę siedziała z kluczykami w ręku, słuchając śpiewu ptaków. Tuż koło przedniego zderzaka, na pniu dębu przycupnęła szara wiewiórka, potrząsając ogonem. — Jesteśmy na miejscu — odezwała się Gail. Karen patrzyła przed siebie. — Tak… — Dobra. — Gail zamknęła okno i otworzyła drzwi, lecz Karen dalej siedziała. — O co chodzi? — O nic. — Więc chcesz iść, czy nie? — Ty sama nie chcesz. Wolałabyś być w biurze. — Nieprawda. Chodź. Dziewczynka co chwilę otwierała i zamykała zatrzask przy torebce ze skóry aligatora. — Mówiłaś, że to nudne. — Kiedy? — Mówiłaś to tacie, zanim odszedł. Pytał, czy pojedziesz z nami do muzeum, a ty odpowiedziałaś, że to nudne. Gail przypomniała sobie. Dave zaprosił ją, by pojechała z nimi w pewną sobotę. To było w tym krótkim okresie, kiedy miał poczucie winy. Powiedziała, żeby dał jej spokój, a tydzień później on był już w drodze na Karaiby. — Miałam na myśli to, że tamta ekspozycja, nie była zbyt interesująca. Karen odwróciła głowę i odsunęła rondo kapelusza na tyle, by spojrzeć matce w oczy. — Teraz mają tę samą ekspozycję. — Naprawdę? — Mówiłam ci wczoraj wieczorem. Jaskiniowcy. Gail spojrzała na transparent, wiszący koło wejścia. „Ludzkość u zarania dziejów. Do końca września”. — Oglądałaś to z tatą? Pokręciła głową. — Zamiast tego pojechaliśmy do oceanarium. — A chcesz zobaczyć to teraz? — Chcę jechać do domu. — Cholera! — Gail tak mocno chwyciła kierownicę, że aż zabolało ją ramię. — Przepraszam cię, że nie mogę być twoim ojcem! I za to, że odszedł, by popływać na swoim jachcie, ale nic nie mogę na to poradzić! Karen nie odrywała od niej wzroku. Gail opuściła głowę i ukryła twarz w dłoniach. Słońce odbiło się w szybie minivanu, który właśnie zaparkował tuż obok. Otworzyły się drzwi i z auta wysiadł mężczyzna z kobietą oraz dwoje dzieci. Kobieta rozłożyła wózek spacerowy, posadziła w nim mniejsze dziecko, a mężczyzna wziął drugiego dzieciaka na barana, po czym wszyscy ruszyli w kierunku muzeum. Gail zamknęła oczy, poczuła ból w gardle. Zanim Dave odszedł, wytworzył się między ich trójką pewien stan równowagi. Byli dla siebie jak równoodległe punkty na obwodzie okręgu. Nie byli szczęśliwi, ale przynajmniej wiedzieli, na czym stoją. Teraz wszystko się zawaliło. Wszystko było źle. — Karen, przepraszam, że krzyczałam na ciebie. To nie twoja wina. Dziewczynka znowu bawiła się zamkiem torebki. Pozlepiane na mokrym czole kosmyki zakrywały jej oczy. Gail zdjęła córce kapelusz i przeczesała jej włosy palcami. — Obetnę ci grzywkę, zanim pojedziemy dziś do Anthony’ego. Karen odsunęła głowę. Lekkie porywy wiatru poruszały gałązkami drzew, które rzucały na maskę samochodu koronkowe cienie. Ludzie wchodzili i wychodzili z muzeum. Widać było kolorowe ubrania, biegające dzieci, wózek lodziarza. Rodzina, która przed chwilą wysiadła z auta, znikła w budynku. — Dajmy sobie spokój z muzeum. Wrócimy tu, kiedy będziemy miały ochotę. — Dobrze. Gdzieś z góry dobiegł skrzeczący głos jakiejś papugi. Na dach samochodu spadła gałązka. — Chcesz ze mną gdzieś pojechać? — Dokąd? — Zabawimy się w detektywów. Karen zwróciła na matkę niebieskie oczy. Gail wyjęła z portfelika dwa jednodolarowe banknoty. — Masz, kup dla nas lody, ja tymczasem zadzwonię. Dla mnie cytrynowe, nie chcę mieć purpurowych ust. Mark Brody powiedział przez telefon, że Gail ma szczęście. Właśnie zamierzał wyjść na obiad. Brody i jego wspólnik byli właścicielami firmy Ekspertyzy Sądowe — Południowa Floryda, która mieściła się w przemysłowej dzielnicy na zachód od lotniska. Gail zrazu nie spodobał się niezbyt estetyczny budynek o płaskim dachu, ale zmieniła zdanie, gdy Mark wprowadził ją do środka. Ujrzała znakomite wyposażenie oraz lśniące podłogi. Przypominało to pracownię chemiczną, w której miała zajęcia na studiach. Ale tutaj za dźwiękoszczelnymi drzwiami ze stali znajdowała się strzelnica i niesamowita kolekcja broni. Karen chciała dotknąć MAC 10 i AK–47, które widziała w programach telewizyjnych. Gail poprosiła Brody’ego, żeby zamknął drzwi. Teraz siedziała przy białym stole, a mężczyzna pochylał się nad testamentami i próbkami pisma, które położyła na blacie. Miał podświetlaną lupę wielkości małego talerza, wspartą na stojaku. Gail niecierpliwie wierciła się na laboratoryjnym taborecie. — Może pan stwierdzić, czy to jej podpis? Wciąż pochylał się nad stołem. — Jeszcze chwileczkę. — Pasował do tego wnętrza, był gładki i staranny. Siwiejące włosy miał krótko ostrzyżone, po wojskowemu. Nosił koszulę z krótkim rękawem, ale bez krawata. Gail przypuszczała, że po powrocie do domu bawił się komputerem. Zauważyła, jak Karen kręci gałką przy mikroskopie. — Nie dotykaj tego, Karen. Brody wciąż patrzył przez lupę. — Nic się nie stanie — powiedział. — Gdyby to był mikroskop elektronowy, miałbym powody do obaw. — Wiem, jak to się robi — odezwała się Karen. — Mamy takie szkole. — Idź, przynieś trochę cukru. Albo robaczka. Pod maszynką do kawy jest pułapka na karaluchy. — Fajnie. — Wyszła do drugiego pokoju. — Karen… — zaczęła Gail, ale było już za późno. Brody spojrzał na nią. — Pułapki na karaluchy nie są toksyczne dla ludzi. Chyba że się je połknie. — Dobrze wiedzieć. — Rozejrzała się po laboratorium. — Czy ma pan stopień naukowy w tej dziedzinie? To znaczy w ekspertyzie grafologicznej? — Nie. — Podłożył pod lupę kolejny list Althei Tillett. — Tego można się nauczyć tylko przez praktykę. — Spojrzał na nią przelotnie i uśmiechnął się. — Mam dyplom ukończenia inżynierii chemicznej z uczelni technicznej w Georgii. Sześć lat pracowałem w wywiadzie marynarki wojennej, czternaście lat w laboratorium kryminalnym policji w Miami, potem jeszcze pięć na stanowisku głównego eksperta w dziedzinie dokumentów w Dade. Pracuję tam trzy dni w tygodniu, a pozostały czas spędzam tutaj. Prowadziłem szkolenia dla FBI, Departamentu Skarbu, policji stanu Floryda. Jestem członkiem Amerykańskiej Akademii Ekspertów Sądowych, Stowarzyszenia… — W porządku — roześmiała się Gail. — Wysoki Sądzie, stwierdzam, że świadek posiada wymagane kwalifikacje. Brody ponownie włożył okulary. — A co do tego testamentu… Zwykle sporządzam pisemną ekspertyzę, ale mój kolega, Anthony Quintana prosił, żebym był dla pani miły. — Bardzo panu dziękuję. — To dobry chłop. Szczerze mówiąc, jeden z niewielu adwokatów od spraw kryminalnych, których szanuję. — Odsunął lupę na bok i oparł łokcie na stole, splatając dłonie. — Mam kilka pytań dotyczących pani Tillett. Ile miała lat? — Pięćdziesiąt osiem. — Jaki był stan jej zdrowia trzeciego sierpnia? — O ile wiem, dobry. — Nie brała żadnych lekarstw? — Nie sądzę. — Piła? — Mało i tylko w towarzystwie. Piła tego wieczoru, kiedy zmarła. Odwrócił strony tak, aby Gail mogła je widzieć. — Te notatki i listy napisała własnoręcznie; będą nam służyły jako wzór. Tak samo podpisy na poprzednich testamentach. Proszę spojrzeć na różnice. Wynikają z tego, że ludzie podpisują się w różny sposób, zależnie od rodzaju dokumentu. Na przykład na czekach składamy parafkę, ale na podpisanie listu służbowego zużywamy więcej czasu. Podpisanie testamentu, to szczególnie ważna okazja. — Uśmiechnął się. — Chociaż może nie dla pani Tillett, bo ona sporządzała nowy testament co drugi rok. — W ciągu ostatniego roku nawet trzy — odezwała się Gail. — Zakładając, że ten sierpniowy jest autentyczny. — Chodzi o to, że pismo na notatkach nie wygląda tak jak na testamencie, ale nie należy się zniechęcać, tego się można było spodziewać. Szukamy subtelnych cech, takich jak kąty linii oraz odległości między literami. Albo współczynnik wysokości, to znaczy porównanie wielkości liter dużych i małych. Ułożył obok siebie kilka notatek. — To są oryginały, nie kopie. Widzi pani, że pani Tillett miała charakterystyczny sposób pisania. Chodzi o kąt nachylenia, siłę nacisku, miejsce oderwania długopisu od papieru i tak dalej. To wszystko robimy automatycznie. Piszemy i w ogóle o tym nie myślimy. Pani Tillett staranniej podpisywała testamenty, ale sposób prowadzenia pióra jest wciąż taki sam. Skinął głową w kierunku dokumentów leżących w zasięgu Gail. — Proszę o trzy ostatnie testamenty, nie licząc tego ostatniego. Nim zajmiemy się później. — Każdy był już otwarty na tej stronie, gdzie widniał podpis zmarłej. Brody ułożył kartki obok siebie. — Proszę spojrzeć na kąt nachylenia dużych liter, zwłaszcza „T”. Są różnice, lecz znikome. Notatki były podpisywane w znacznie szybszym tempie, widzi pani, jak pióro się unosi? Ale kąt nachylenia jest ten sam, podobnie jak współczynnik wysokości. Teraz proszę o ostatni testament. Gail położyła go obok innych. — Nie widzę wielkiej różnicy. — Gdybyśmy mieli przed sobą oryginał, moglibyśmy szukać różnic w sile nacisku i szybkości pisania. Zobaczyłaby pani wklęśnięcia w papierze. Ale ma pani rację: ten podpis na szóstej stronie, a raczej kopia tego podpisu, odpowiada naszym wzorcom. Jednakże… — Odwrócił testament na pierwszą stronę. — Ona podpisała się również na dole każdej strony. Tak się zazwyczaj robi w wypadku testamentów, prawda? Gail pochyliła się nieco bliżej. Brody tak poukładał kartki ostatniego testamentu, że widać było wszystkie sześć podpisów. — Przypuśćmy, że chce pani sfałszować testament. Dużo czasu poświęca pani podpisowi na ostatniej stronie. Teraz, gdy mamy drukarki laserowe, można szybko sporządzić pięćdziesiąt kopii strony numer sześć i eksperymentować, aż osiągnie się dobry rezultat. Ale w wypadku pozostałych stron nie chciałoby się już pani zrobić tego z taką samą starannością. Stuknął palcem w podpis na trzeciej stronie. — Aha… nie ma pętli nad podwójnym „r” w słowie „Norris”. — Nie tylko o to chodzi. Inny jest kąt nachylenia. — Wskazał stronę numer pięć. — Tutaj odległości są inne. Jest jeszcze kilka innych drobiazgów, które mógłbym wymienić. Gail wyprostowała się powoli. — To fałszerstwo, prawda? — Nie, ja nigdy w ten sposób nie formułuję opinii. Mogę tylko powiedzieć, że jeden z podpisów na testamencie z trzeciego sierpnia nie różni się od typowego podpisu zmarłej, dwa są średnio podobne, a trzy różnią się wyraźnie. — Mówi pan tak, jakby był po stronie oskarżonych. — Tylko Wszechmocny Bóg i osoby podpisane pod dokumentem mogą stwierdzić, że pani Tillett nie podpisała ostatniego testamentu. — No dobrze. Sformułuję pytanie trochę inaczej: Panie Brody, czy jako biegły ekspert sądowy, ma pan opinię dotyczącą autentyczności testamentu Althei Tillett? — Tak, pani mecenas. Mam. — Przyjął jej konwencję. — I jaka jest pańska opinia? — Według mnie nie podpisała testamentu. — Podniósł rękę. — Oczywiście należy uwzględnić fakt, że miałem do czynienia z kopią, a nie oryginałem testamentu. Gail oparła się o krawędź stołu. Zrozumiała znaczenie tej ostatniej uwagi. — A czy to może zmienić pańską opinię? — Mówiąc między nami: nie sądzę. W drugim końcu pomieszczenia Karen klęczała na krześle, patrząc w mikroskop. — Co tam masz, moja asystentko?! — zawołał do niej Brody. — Znalazłaś robaczki? Karen śmiechnęła się. Miała czerwone usta od zjedzonego wcześniej loda. — Nóżki karalucha. — Fajna dziewczyna — rzekł do Gail. Gail oparła ręce na stole. — Wykonali niezłą robotę, prawda? — spytała patrząc na testament. — Podpisany, opieczętowany i zatwierdzony notarialnie. A właśnie, czy trudno podrobić pieczęć notariusza? — Nie polecam tego sposobu. Lepiej zapłacić notariuszowi, to znacznie prostsze. — A pieczęć adwokata? Brody pokręcił głową. — To już nie moja rzecz, pani mecenas. Przebiegła palcem wzdłuż wydrukowanej u dołu strony nazwy kancelarii prawniczej. — Możliwe, że Rudy i Monika ukradli papier firmowy z biura Weissmana. — Więc dlaczego Weissman nie podnosi alarmu? Zastanowiła się. — A może za tym wcale nie stoją Rudy i Monika. Są jeszcze inni beneficjanci, na przykład Jessika Simms. Co pan na to? — Nie lubię takich spekulacji, ale… — Brody pokręcił głową. — W pierwszej kolejności podejrzewałbym pasierbów. — Czy miał pan już kiedyś do czynienia z podobną sprawą? — Podczas dwudziestu siedmiu lat w tym zawodzie? No pewnie. I wielu z tamtych podejrzanych siedzi teraz za kratkami. — Taboret Brody’ego zaskrzypiał, gdy mężczyzna sięgnął, by zgasić lampkę przy lupie. — Mam jeszcze inne pytanie. Czy pani Tillett była sama, gdy zmarła? — Tak. Moja matka i dwie inne jej znajome wyszły wcześniej. Rano gosposia znalazła ciało. — Policja prowadzi śledztwo? — Początkowo prowadziła. Matka powiedziała mi, że przesłuchiwali wszystkich, którzy byli tamtego wieczoru w domu zmarłej. Mówili, że to rutynowe czynności. Pobrali nawet od niej odciski palców. — Tak, do porównania z innymi, które znaleźli w domu. Jaką przyczynę śmierci podano w akcie zgonu? — Nieszczęśliwy wypadek, jak mi się wydaje. — Wydaje się pani? Proszę sprawdzić, czy nie ma dopisku „postępowanie wyjaśniające w toku”. To znaczy, że oni nie są pewni, czy ona sama spadła ze schodów, czy też ktoś jej pomógł. — Gail tylko spojrzała na niego, więc dodał: — To duży majątek. Można brać pod uwagę różne rzeczy. — Nie przyszło mi to do głowy — powiedziała po chwili. — Jeśli chodzi o bogatych ludzi, nauczyłem się jednego. Im więcej mają pieniędzy, tym bardziej inni chcą położyć na nich łapę. — Sugeruje pan, że Rudy i Monika… — Albo ktoś inny, kto odnosiłby z tego korzyść. Jestem sfrustrowanym detektywem, cóż innego mogę pani powiedzieć? — Zebrał papiery. — Włączmy kopiarkę. Chce pani zabrać oryginały, czy mogę je zatrzymać? — Na razie je zabiorę — odparła Gail. Poszła za nim rozmyślając, czy ktoś mógł zepchnąć Altheę Tillett ze schodów. To mało prawdopodobne. Gdyby policja miała wątpliwości, byłoby już o tym głośno w mediach. Gdyby Patrick został przesłuchany, powiedziałby jej o tym fakcie. Brody wcisnął guzik i kopiarka zaczęła cicho warczeć. — Więc co mam teraz robić? — spytał. — Czekać na wiadomości od pani? Wiedziała, jaki będzie następny krok. Chciała nakłonić zarząd swojej firmy, aby dał jej zielone światło. — Skontaktuję się z panem w przyszłym tygodniu. Jaka będzie procedura, jeśli skorzystamy z pana usług? — Sto siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę, minimum cztery godziny, plus koszty. Zgadza się pani? — Oczywiście. — O ile firma pozwoli jej wziąć tę sprawę. — Zwykle pobieramy przedpłatę, ale ponieważ Quintana ręczy za panią, prześlemy rachunek. — Brody stał przy kopiarce, opierając jedną rękę na biodrze. Przez szlufki jego brązowych spodni przeciągnięty był cienki pasek. Mężczyzna wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat, ale nie był otyły, tylko dobrze zbudowany. Zastanawiał się przez moment. — Sfotografuję oryginał, stosując specjalny obiektyw, aby można było zrobić duże powiększenie i zaprezentować je jako dowód w sądzie. Możliwe, że poproszę panią o uzyskanie sądowego nakazu, abyśmy mogli odciąć kawałeczek papieru i sprawdzić, czy odpowiada papierowi firmowemu adwokata pani Tillett. Trzeba będzie uzyskać zezwolenie na pobranie próbek papieru od Weissmana, bo zapewne nie udostępni ich dobrowolnie. Brody włożył testament do kopiarki i wcisnął guzik. — Jak pan sądzi, którego eksperta wynajmie strona przeciwna? — Nie wiem. W okolicy nie ma zbyt wielu takich specjalistów. Jest trzech czy czterech w hrabstwie Dade, ze dwóch w Broward. Proszę mi wybaczyć, za to, co powiem, ale gdy oni się dowiadują, że ja i mój wspólnik jesteśmy po jednej stronie, nie chcą być naszymi przeciwnikami. Może więc oskarżeni wezmą kogoś spoza stanu. — Automatycznie i rytmicznie przewracał kartki, naciskał guziki, jak maszyna. — Ale jeśli nie znajdą nikogo stąd, wówczas sędzia wyciągnie z tego odpowiednie wnioski. Jednego może być pani pewna: gdy w grę wchodzą takie pieniądze, oni bez wątpienia znajdą kogoś, kto powie dokładnie to, co mu każą. — Mam szczęście, że dotarłam do pana przed nimi. — To nie ma znaczenia. I tak nie zmienię opinii. — Adwokaci zachowują się inaczej. Roześmiał się. — Z przykrością muszę pani przyznać rację. 7 Gdy dotarły do domu Anthony’ego w Key Biscayne, była już prawie szósta. Karen długo chlapała się w wannie, potem narzekała, że boli ją brzuch. Gail straciła cierpliwość i skarciła córkę. W drodze prawie ze sobą nie rozmawiały. Przy drzwiach Gail pocałowała Anthony’ego w policzek. — Przepraszamy za spóźnienie. Korki na trasie, sam rozumiesz. — Powinnaś mieć telefon w samochodzie. — Przestań. Mówisz jak moja matka. Karen minęła ich i zatrzymała się u wejścia do salonu. Dom był pięknie urządzony: w salonie stał obity ciemnozieloną skórą narożnik, na podłodze wyłożonej meksykańską terakotą leżały dywany, wzdłuż regałów z książkami biegł rząd punktowych lamp. Karen miała na sobie czystą koszulkę i szorty oraz swoje stare białe tenisówki z luźno zwisającymi sznurowadłami. Torebkę przewiesiła na ukos przez ramię, na głowie miała zielono — pomarańczową czapeczkę drużyny bejsbolowej Hurricanes. Włosy związała w kucyk. Anthony podszedł do niej z wyciągniętą ręką. — Karen. Bienvenida, mi cielo. Cómo estés? Po chwili zdecydowała się podać mu dłoń. Uśmiechnął się. — To znaczy: „Witaj, jak się masz?” Twoja mama mówiła mi, że uczysz się hiszpańskiego w szkole. Gail objęła córkę ramieniem. — I ma piątkę z tego przedmiotu. — Que bueno. — Ale wolę mówić po angielsku — rzekła Karen. Anthony spojrzał na Gail. — W porządku. Niech będzie po angielsku. — Jeszcze raz uśmiechnął się do Karen i wskazał palcem na torebkę. — Widzę, że jesteś już młodą damą. Nosisz torebkę. Dziewczynka tylko patrzyła na niego. — No dobrze. — Klasnął w dłonie, jakby właśnie coś sobie przypomniał. — Mam dla ciebie niespodziankę. No i oczywiście dla twojej mamy. Zjemy kolację w „Biscayne Billy’s” i przycumujemy na przystani. Popatrzcie. — Podszedł do werandowego okna w drugim końcu salonu i wskazał coś ręką. — Łódź. Gail poszła za nim. — Więc dlatego kazałeś nam włożyć sportowe ubrania. — Poza ogrodzeniem zobaczyła małą zatoczkę, która wrzynała się niemal pod dom. Przy brzegu czekała smukła, biało–czerwona motorówka. Nawet nie motorówka, ale pełnomorski ścigacz w kształcie cygara. Na rufie ujrzała niewielki radar. — Boże… Chyba jej nie kupiłeś? — Nie, jest własnością Raula. — Jego wspólnik miał położony nad wodą dom w Coconut Grove. Gail poznała kiedyś Raula Ferrera. Był w średnim wieku, żonaty, miał też czwórkę dzieci. Nie spodziewała się, że posiada taką łódź. — Co ty na to? — spytał Anthony. — Wygląda na potwornie szybką. On cię nauczył, jak na tym pływać, prawda? — Gail… no oczywiście, że tak. Karen wciąż stała obok narożnika. Anthony zbliżył się do niej. — Chciałabyś obejrzeć dom? Oprowadzę cię, gdy wrócimy. Wypożyczyłem trzy filmy, gdybyśmy później chcieli coś pooglądać. „Piękna i Bestia”… dali mi jeszcze dwa inne, ale nie pamiętam które. Ale teraz już chodźmy. Przy kolacji obejrzymy sobie piękny zachód słońca. Gail przygryzła wargę, żeby się nie roześmiać. Jeszcze nigdy nie widziała, jak Anthony się denerwuje, nawet w najmniejszym stopniu. — Mamo, czy mogę iść do toalety? — spytała Karen. Gail zaprowadziła ją do łazienki w holu, zamknęła drzwi i dała jej krótki wykład na temat dobrych manier, po czym wyszła. Anthony był w kuchni, wkładał do torby ciasteczka, napoje, termos, kubeczki i serwetki — prowiant na wycieczkę motorówką. Kiedy skończył, wytarł blat i starannie powiesił ściereczkę obok zlewozmywaka. Gail zobaczyła belgijskie naczynia, jakieś przyprawy, o których nigdy przedtem nie słyszała, wyłożone płytkami blaty i szafki z litej dębiny. W rogu stał lśniący ekspres do kawy. Na obudowie stalowego piekarnika nie było najdrobniejszej plamki, tak samo na podłodze, nawet pod lodówką nie dojrzała kłębków kurzu. Oparła się o blat; po jego drugiej stronie stały dokładnie pod kątem prostym cztery krzesła. Patrzyła, jak Anthony zasuwa torbę. — Przepraszam, że Karen tak się zachowuje — powiedziała. Odwrócił się. — Cóż, to wszystko jest dla niej czymś nowym. Ja też po raz pierwszy goszczę tu dziecko. — Dwójka jego kilkunastoletnich dzieci przeprowadziła się cztery lata temu do New Jersey razem z matką. Spotykał się z nimi, kiedy tylko mógł. — Jesteś wspaniałym gospodarzem. Wzruszył ramionami. — Mam nadzieję, że miło spędzi dzisiejszy wieczór. A właśnie, co ona trzyma w tej torebce? — Nie mam pojęcia. — Gail uśmiechnęła się. — Antonio, widać twoje rodillas. Zdziwiony spojrzał w dół. Był ubrany w biały pulower i wyprasowane, granatowe szorty, które odsłaniały jego bladą skórę i ciemne włoski na nogach. — Moje kolana? — Myślałam, że Kubańczycy nie noszą szortów. Wolno pokręcił głową. — Skąd o tym wiesz? — Spojrzał jej prosto w oczy. Jego były brązowe, ocienione czarnymi rzęsami. Niedawno się ogolił, więc teraz jego gładka skóra wyglądała świeżo i przyjemnie. Gail poczuła ucisk w brzuchu. Westchnęła głęboko. Padli sobie w objęcia na środku kuchni. Splotła dłonie na jego szyi, a on przesunął rękę ku dołowi, by dotknąć jej krągłych pośladków. Kiedy je ścisnął, seret zaczęło jej gwałtownie łomotać. Odszukał wargami jej ucho, potem usta. Zwarli się w pocałunku, lecz po chwili odstąpili od siebie i zobaczyli Karen, stojącą obok lodówki. Dziewczynka patrzyła na nich, mrużąc oczy. Anthony cofnął się o krok. — A więc, jesteśmy gotowi? — Przygładził włosy i włożył turkusową czapeczkę drużyny bejsbolowej Florida Marlins. Przechodząc obok Karen, poklepał japo głowie. — Hurricanes są całkiem nieźli jak na zespół uniwersytecki. Dziewczynka w milczeniu patrzyła na jego plecy. — Nie odzywaj się — szepnęła do niej Gail. — Ani słowa! Anthony włączył alarm przeciwwłamaniowy, zamknął drzwi i poprowadził je przez tylne schody i gęstą trawę. Jego dom był jednym z kilkunastu, które zbudowano na brzegu niewielkiej zatoczki w kanale, wiodącym na zachód do zatoki Biscayne. Przy sąsiednich pomostach stały zacumowane dwa jachty i łódź dla wędkarzy. Motorówka Raula Ferrera miała dziób w kształcie ostrza sztyletu, dwa białe, sportowe fotele z przodu, kanapę z tyłu, deskę rozdzielczą jak w samolocie i cztery chromowane rury wydechowe z tyłu. Właz prowadził do małej kabiny pod pokładem. Wydawało się, że motorówka czai się do skoku, niczym kot szykujący się do ataku na swoją ofiarę. Gdy Karen weszła na łódź, Anthony podał jej jaskrawopomarańczową kamizelkę ratunkową. — Proszę. Powinna pasować. Raul ma córkę mniej więcej w twoim wieku. Karen nie poruszyła się. — A ty i mama? — My jesteśmy dorośli i umiemy pływać. — Ja też umiem. — Zobacz, to przecież kolor Miami Hurricanes. — Nie chcę, jeżeli nikt inny też jej nie włoży. Anthony milczał przez chwilę, po czym oznajmił, że zejdzie do kabiny i poszuka drugiej kamizelki. Gail zdjęła Karen czapeczkę, włożyła dziewczynce kapok przez głowę i pomogła zapiąć paski. — Dlaczego on nie musi nosić kamizelki? — Bo to jego łódź. — Wcale nie jego. — Przestań, dobrze? — Gail palcami przeczesała Karen grzywkę. Wcale nie miała zamiaru przycinać jej tak krótko, w połowie czoła. — Zrób to dla mnie, proszę cię. — Oddała jej czapeczkę. Anthony podał Gail kamizelkę i wrócił na pomost, aby odwiązać linki cumownicze na dziobie i rufie, po czym rzucił je na pokład. Gail chciała mu powiedzieć, że ktoś inny powinien to zrobić, gdy on włączał silnik. Mogli przecież zdryfować. Lecz Anthony był już z powrotem w kokpicie i zsunął się na fotel sternika z prawej strony. Gail zapięła paski swojej żółtej kamizelki, przeznaczonej dla uprawiających jazdę na nartach wodnych. Miała odblaskowe światełka na kołnierzu, zapewne na wypadek, gdyby ktoś wypadł w nocy za burtę. Gail żałowała, że łódź nie była wyposażona w pasy bezpieczeństwa. Siedząc na przednim fotelu, Karen patrzyła, jak Anthony przekręca jeden z kluczyków w stacyjce. Gail zdała sobie sprawę, że ścigacz ma dwa wielkie silniki. Zaszumiał rozrusznik. Anthony spróbował ponownie. Karen opuściła nogi. — Mój tata miał wiele łodzi. Jest teraz w St. Thomas. To część Stanów Zjednoczonych. Wyspy Dziewicze. Anthony uśmiechnął się do niej. — Tak, wiem. — Przekręcił drugi kluczyk. Znowu zaszumiało. Woda uniosła ich już na środek zatoczki. Gail wstała, by odepchnąć motorówkę od łodzi. — On ma żaglówkę, czterdziestostopowego słupa — ciągnęła Karen. — Jest większy niż ta łódź. Pozwala mi na nim pływać. Pewnie wróci na Boże Narodzenie. — Możesz zostać moją pokładową konsultantką. — Silnik zakrztusił się, lecz po chwili zaczął pracować z cichym warkotem. Anthony przekręcił drugi kluczyk i drugi silnik zawtórował pierwszemu. Gail poklepała córkę po ramieniu. — Usiądź z tyłu. Jestem starsza i mam przywilej siadania z przodu. Karen w pomarańczowym kapoku przelazła do tyłu i usiadła na pokładzie, pod którym kryły się silniki. — Powinnaś usiąść na kanapie — odezwał się Anthony. — Nie spadnę. Nawet jeszcze nie płyniemy. — Chwyciła stalowy reling u jednej z burt. Anthony bębnił przez chwilę palcami po kole sterowym, po czym wzruszył ramionami i włączył bieg. Śmiesznie długi dziób powolutku zatoczył duży łuk. Gail poczuła pod stopami silne wibracje, jakby pod pokładem jakaś potężna bestia napinając mięśnie szykowała się, by przebić pokrywę ze stali i szklanego włókna. Chwyciła się deski rozdzielczej i zerknęła na Karen. — Jak będziesz przyspieszał, to powoli, dobrze? Mrucząc coś po hiszpańsku, Anthony usiadł w swoim fotelu. Wolniutko wyprowadził łódź z zatoczki i dalej wzdłuż kanału. Powietrze było lepkie od wilgoci, ale nawet nie bardzo gorące. Tuż nad horyzontem słońce zmieniło barwę na pomarańczową. — Ona zwykle taka nie jest — powiedziała Gail. — Nie wiem, co się z nią dzieje. — Nie wiesz? — Bądź cierpliwy, dobrze? — Jestem. — Rzucił spojrzenie we wsteczne lusterko. — Jestem bardzo cierpliwy. Gail wstała i oparła ramiona na przedniej osłonie z pleksi. Karen to trudny temat. Lepiej go unikać. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne i wystawiła twarz do „wiatru. Jakaś mniejsza łódź przepłynęła tuż obok. Stojąca na pokładzie para pomachała do nich radośnie. Gail odpowiedziała tym samym gestem. Słychać było chlupot wody w kanale, która lśniła w gasnącym świetle dnia. Spojrzała na Anthony’ego. On też na nią patrzył i wyciągnął rękę, żeby objąć ją wpół i przyciągnąć bliżej siebie. Gail zdjęła mu czapeczkę i pocałowała w czubek głowy. Miał gęste, kręcone włosy, pachnące ziołowym szamponem i świeżym powietrzem. Przez chwilę opierał policzek na jej piersi, potem się odsunął. — Zgadnij, z kim się dzisiaj spotkałam. Z twoim kumplem, Markiem Brody. — Nalej nam daiquiri. Co powiedział? Odszukała torbę, którą przyniósł Anthony. W środku był termos, a w nim zamrożone daiquiri. Przekazała mu konkluzję z rozmowy z Brodym: te podpisy nie wyglądały na autentyczne. Nie stanowiło to gwarancji, że sprawa jest wygrana. Był to jednak wystarczający powód, by zacząć szukać czegoś więcej. Napiła się trochę, po czym włożyła termoizolacyjny kubek do specjalnego stojaka na desce rozdzielczej. Był wykonany z chromowanej stali i odchylał się, gdy łodzią kołysały fale. Była ciekawa, czy kiedykolwiek ktoś nakładał przynętę na haczyk na tej pływającej rakiecie. Karen leżała na tylnym pokładzie na brzuchu i bosa. Patrzyła, jak woda przesuwa się wzdłuż rufy. Obok niej leżało kilka herbatników. Gail odwróciła się. — W przyszłym tygodniu porozmawiam z kierownictwem, żeby pozwolili mi wziąć tę sprawę. — Zarobisz trochę pieniędzy — powiedział Anthony. — Może parę dodatkowych tysiączków pod koniec roku, gdy będą wypłacali premie. — I to wszystko? — Tylko współwłaściciele otrzymują procent, a nie my, zwykli pracownicy. Anthony zmrużył oczy, spoglądając w kierunku słońca i skierował łódź na północ. Płynęli ku zatoce Biscayne i coraz bardziej odczuwali kołysanie fal. — Nie rozumiem. Dlaczego pracujesz dla firmy prawniczej, która płaci tak mało, mówi ci, które sprawy możesz wziąć, kradnie ci czas, który mogłabyś poświęcić rodzinie… — Zniżył głos. — Wcale mnie nie dziwi, że Karen jest taka zazdrosna. Ma ciebie tak mało. — No jasne. Wszystko moja wina. Pracowałam dla Hartwella jeszcze przed ukończeniem studiów. Owszem, presja może być zabójcza, ale w końcu coś z tego mam. Wspólnicy sami ustalają sobie czas pracy, zatrudniają dodatkowy personel. Mogłabym nawet pracować osiem godzin, jak normalny człowiek. — Więc powiedz im… — Obrócił nieco koło sterowe, patrząc przed siebie. — Powiedz, że jeśli wygrasz tę sprawę, chcesz zostać wspólniczką. Niech ci to obiecają, a jeśli nie, odejdź. Łyknęła daiquiri, poczuła w ustach przyjemny chłód. — Zrobiłabym to tylko po to, żeby zobaczyć reakcję Paula Robineau. — A co będzie, jeśli nie wezmą tej sprawy? Roześmiała się. — Może przyjdę do twojego biura, co ty na to? Potrzebujecie dobrego prawnika od spraw cywilnych? Pod daszkiem czapeczki twarz Anthony’ego tonęła w złocistych promieniach słońca. Po chwili spytał. — Rozważałaś taką możliwość? — Nie, naprawdę nie. — Dopiła daiquiri, potem włożyła do stojaka pusty kubek. — Ale dzięki za twój entuzjazm. — Gail. — Spojrzał na nią z wyrzutem. Uśmiechnęła się do niego. — Czy mogłabym przyprowadzić Patricka? — Nie. Kiedy wypłynęli z kanału, odwrócił się. — Karen, usiądź na kanapie. Teraz popłyniemy dość szybko i nie chcę, żebyś wypadła. Przysunęła się do krawędzi i oparła stopy na kanapie. Tenisówki zostały za nią, na pokładzie. — Usiądź normalnie, proszę. — Ale z dołu nic nie widać. Zanim Gail zdążyła się odezwać, Anthony wyłączył bieg, wstał i pokazał palcem. — Usiądź tutaj. Natychmiast. I połóż tenisówki na podłodze. — Kiedy był zdenerwowany, mówił z wyraźnym hiszpańskim akcentem. Oboje mierzyli się wzrokiem, patrząc spod daszków bejsbolowych czapek. Po chwili Karen zabrała tenisówki i usiadła na kanapie. Gail z trudem powstrzymała się od śmiechu. — Tak jest, panie kapitanie. Karen, chodź tu do mnie. — Wyciągnęła się, by chwycić córkę za rękę i posadzić ją sobie na kolanach. Anthony dodał gazu. Silniki ocknęły się, przestały mruczeć i zaczęły głośno ryczeć. Rufa obniżyła się, dziób powędrował do góry. Termos z napojami spadł z deski rozdzielczej na podłogę. Gail krzyknęła. Karen ze śmiechem odwróciła się do niej. Koński ogonek powiewał na wietrze. Chwilę później łódź wróciła do poziomu, lecz woda syczała i pieniła się wzdłuż burt. Gail objęła córkę wpół. — Mamo! Puść mnie! — Karen wskazała palcem szybkościomierz. — To dopiero pięćdziesiąt kilometrów na godzinę! — zawołała. Gail spostrzegła, że skala kończyła się na stu dwudziestu. — O rany! — Z prawej strony przesuwał się brzeg. Widzieli domy kryte dachówką i zielone trawniki, dzieci bawiące się w basenie, kobietę, przycinającą krzewy róż. Woda w morzu była niewyraźną, wielką masą. Karen chwyciła Anthony’ego za ramię. — Szybciej! — Nie można. Za blisko brzegu. Podskakiwała na kolanach Gail, przekrzykując ryk silników. — Anthony, pozwól mi sterować. Proszę. — Umiesz? — Pewnie. — Nie! — sprzeciwiła się stanowczo Gail. Karen wyzwoliła się z jej objęć. Anthony ustawił ją między kolanami. — Skręć na południe. Popłyniemy na ocean. — Na ocean? — Nie bój się, Gail. Wszystko w porządku. Horyzont przechylił się. Niebo nad Miami przesunęło się przed dziobem i zatrzymało za rufą. Anthony stanął za Karen i pęd powietrza natychmiast zwiał jego czapkę do wody. Unosiła się jeszcze przez chwilę na falach, aż znikła im z oczu. Wiatr omiatał jego ciemne włosy. Mocniej wciągnął czapeczkę na głowę dziewczynki. Z całych sił trzymała się koła sterowego, mrużąc oczy patrzyła przed siebie i zginała nogi zgodnie z ruchami łodzi. Woda syczała pod kadłubem. — O rany! — Gail ścisnęła dłońmi poręcze fotela. Łódź przeskakiwała z jednego wierzchołka fali na następny. Fotele unosiły się i opadały. — Gail, popatrz na nią! — krzyknął Anthony. — Ona naprawdę steruje! — Rozciągnął opiekuńczo ramiona wokół Karen, nie dotykając jej. Jego ręce spoczywały lekko na kole sterowym. 8 Zarząd firmy Hartwell, Black i Robineau składał się z sześciu spośród siedemnastu wspólników. Gail szukała ich w restauracji, na korytarzu albo w gabinetach. Tak się załatwiało większość spraw — nie zaś podczas formalnych spotkań. Opowiedziała im o Patricku Norrisie i fałszywym testamencie. Larry Black był zdumiewająco powściągliwy. Jack Warner, szef działu procesowego, chciał dowiedzieć się czegoś więcej, Paul Robineau zaś nie miał czasu, żeby jej wysłuchać, więc poprosił o streszczenie sprawy na piśmie. Cy Mackey, zajmujący się nieruchomościami oraz rejonizacją, roześmiał się. Powiedział: „Hej, to rock and roli”. Szef działu prawa gospodarczego, Bill Schoenfeld, powiedział, że chciałby usłyszeć opinię innych. Forrest Putney, najstarszy współwłaściciel firmy, zaprosił Gail na zebranie zarządu. Odbywało się ono regularnie pod koniec każdego miesiąca — w poniedziałek po południu. Była już niemal szósta, gdy wezwali Gail, aby wyjaśniła, dlaczego ich firma powinna zająć się sprawą Patricka Norrisa. Paul Robineau przysunął swój fotel bliżej stołu. Wcześniej wpatrywał się w sufit, jakby liczył otwory w dźwiękochłonnych osłonach. — Czy są jakieś pytania? Sześciu mężczyzn wyglądało na zmęczonych. W pomieszczeniu czuć było dym papierosowy. Na gładkim, owalnym blacie leżały w nieładzie różne papiery, filiżanki, kalkulatory i akta. Gail usiadła obok Larry’ego Blacka. Cy Mackey uśmiechnął się do niej spod swoich gęstych, lekko siwiejących wąsów. — Jezu, piętnaście milionów. Jesteś tego pewna? — To rzetelna wycena. Sprawdziłam stan całego majątku i znalazłam rzeczy, o których nie wiedział nawet Patrick Norris. Przed inwentaryzacją, to najbardziej dokładna wycena. A może majątek jest jeszcze większy? — Rock and roll. Hej, Jack. — Cy Mackey wystukiwał rytm na stole. — Na jakie kwoty można liczyć w takiej sprawie? Chodzi o nasze honorarium. Warner, bez marynarki i w rozluźnionym krawacie, sięgał właśnie do dzbanka, stojącego na kredensie za nimi, aby nalać sobie kawy. Dobiegał już sześćdziesiątki, był jednym z najlepszych w całym stanie specjalistów od prawa procesowego. Z pewnością zarabiał sporo ponad milion dolarów rocznie. Potrafił wejść na salę sądową i zahipnotyzować przysięgłych. Niesamowite. Ostatnio mówiło się, że gdyby Jack Warner postawił na swoim, razem z Paulem Robineau przenieśliby firmę z ciasnych pomieszczeń przy ulicy Flagler do jednego ze lśniących wieżowców przy alei Brickell. Warner był wysoki i szczupły, miał rzedniejące już siwe włosy i ciężkie powieki. Teraz spojrzał w kierunku Cy Mackeya. — Byłbym za standardowym systemem opłat. Trzydzieści procent, jeśli doprowadzimy do ugody, czterdzieści, jeśli sprawa trafi do sądu, pięćdziesiąt, gdy dojdzie do rozprawy apelacyjnej. — Co takiego? — spytała Gail. Wszyscy zwrócili wzrok w jej stronę. — Sześć milionów dolarów za proces? Czy to nie za wiele? Ja podałam klientowi nasze honoraria za godzinę. Warner uśmiechnął się nieznacznie. — Za godzinę? — Dwieście pięćdziesiąt za pracę w biurze, trzysta w sądzie. On i Robineau wymienili spojrzenia. — Gail — odezwał się Robineau. — Proszę, nie mów mi, że uzgodniłaś honorarium, zanim porozumiałaś się z nami. — Nie. Dałam tylko panu Norrisowi wstępny kosztorys. Ale nie straszyłam go, że będzie płacił pełne, standardowe honorarium. Nigdy tego nie stosowałam w procesach komercyjnych. To raczej dotyczy spraw o czyny niedozwolone. Albo szkody osobiste. Robineau uniósł brew. — Wydaje mi się, że fałszerstwo jest czynem niedozwolonym. Czyżby prawo uległo zmianie? — Daj spokój, Paul — wtrącił się Larry Black. — Wiesz przecież, o co jej chodzi. Trzech mężczyzn zaczęło mówić jednocześnie. Po drugiej stronie stołu Forrest Putney opróżnił zawartość fajki do filiżanki i czekał, aż nastanie cisza. — Pani Connor ma rację — rzekł. — To byłaby przesada. — Jego włosy sterczały z różowej skóry na głowie niczym puch z mlecza. Na czole miał już starcze plamy. Ubrany był w marynarkę i czerwoną muszkę. Gdy pięćdziesiąt lat temu powrócił z wojny, udekorowany Krzyżem Marynarki Wojennej, zaczął pracować dla założycieli firmy. — Sprawa odbędzie się przed sądem spadkowym. Sędziowie w takich wypadkach bardzo nie lubią wysokich opłat. To odbieranie pieniędzy prawowitym spadkobiercom. — Chwycił fajkę w zęby i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął zieloną broszurę pod tytułem: „Tabela minimalnych opłat, palestra Floryda, 1970 r.”. Przewracał zniszczone kartki. — Stare wytyczne dotyczące opłat w sprawach spadkowych to piętnaście procent — powiedział, nie wypuszczając fajki z ust. — Nie przekraczałbym tego poziomu. Mackey prychnął. — Ta zasrana książeczka jest nieco przestarzała, prawda, Forrest? Robineau uniósł dłoń. — Wrócimy do tego później. Czy są jeszcze jakieś pytania do pani Connor? — Jeśli miałabym zająć się tą sprawą — powiedziała Gail — chciałabym mieć pewien wpływ na ustalenie wysokości opłat. Cy Mackey uśmiechnął się i spojrzał na Robineau, który bawił się piórem. — Pani Connor — odezwał się Robineau. — W dużych sprawach to zarząd wyznacza odpowiedzialną osobę i decyduje o wysokości opłat. Poczuła skurcz w żołądku. — Wiem o tym. Ale wiem również, że Patrick Norris pójdzie gdzie indziej, jeśli uzna, że za wiele żądamy. Robineau wyszczerzył zęby. — Dziwne, prawda? Chce, abyś to ty prowadziła sprawę, ale gotów jest zrezygnować, jeśli miałby zapłacić standardowe honorarium. Co proponujesz? — Myślę, że w wypadku wygranej gotów byłby zgodzić się na piętnaście procent, zamiast stawki godzinowej trzysta dolarów. Dziesięć procent w wypadku ugody, dwadzieścia, gdyby doszło do apelacji. Do tego zwrot kosztów. Gdyby w sprawę miał się zaangażować jeszcze inny prawnik, na przykład pan Warner, stawka godzinowa odpowiednio by wzrosła. — Sprawa jest do wygrania w sądzie? — spytał Warner. — Nigdy nie gwarantuję… Obrócił swój fotel. — Nie mówi pani do klienta. Musi pani wziąć dwadzieścia tysięcy zadatku na poczet kosztów. Chcę wiedzieć, co będziemy z tego mieli. Czy wierzy pani, że tę sprawę można wygrać? — Można — odparła. — Inaczej nie proponowałabym jej. I pamiętajcie, panowie, że mamy zabezpieczenie w postaci zapisu dla Patricka Norrisa w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. — Swobodnie nalała sobie szklankę wody. Poczuła suchość w ustach. Mackey zaśmiał się. — Daj spokój, Jack. Mamy szansę na duże honorarium, a ty się martwisz o dwadzieścia tysięcy zadatku? Schoenfeld zaciągnął się dymem z papierosa. Miał sześćdziesiąt lat i sporą nadwagę, spowodowaną nadmierną konsumpcją smakowitych kąsków w śmierdzących nikotyną salach konferencyjnych. — A więc, że tak powiem, nawet jeśli przegramy, nie możemy stracić. Larry wstał i zaniósł swoją filiżankę do kredensu, gdzie stał dzbanek z kawą. Zasłony były zaciągnięte. Światło za nimi zaczynało już blednąc. — Nie podoba mi się to — spojrzał przepraszająco na Gail. — Będziemy mieli więcej kłopotów, niż ta cała sprawa jest warta. — Od kogo? spytał Mackey. — O co ci chodzi? — Chodzi mi o fundacje charytatywne, które pomyślą, że zabieramy im pieniądze. — Uniósł pokrywkę porcelanowej cukiernicy. — I będą miały rację. Gail oczekiwała sprzeciwu, ale nie ze strony Larry’ego. Warner gapił się w przeciwległą ścianę. Obydwaj mężczyźni współpracowali ze sobą, ale najwyraźniej w tej sprawie mieli odmienne poglądy. Larry wsypał do kawy dwie łyżeczki cukru. — Owszem, możemy uzyskać wysokie honorarium. Ale to tylko jedna sprawa. A co na dłuższą metę? Boże. Zlikwidujemy półmilionowy zapis na rzecz Uniwersytetu Miami. Przypomnę wam, że jestem członkiem komitetu przy stadionie Orange Bowl — roześmiał się. — Skasują nasze darmowe bilety na cały sezon. A niech tam, nie o to chodzi. Chodzi o to, że nie można tak traktować ważnych ludzi w naszym mieście. Nie można nawet sprawiać wrażenia, że robi się coś takiego. Schoenfeld roześmiał się głucho. — Obawiam się, że moja żona przyjdzie do mnie z pretensjami. Grywa w golfa z żoną Weissmana, Moną. Jack Warner odchylił się do tyłu i splótł dłonie z tyłu głowy. — Wiecie, parę lat temu Alan i ja prowadziliśmy wspólnie seminarium dla prawników. Myślę, że już wtedy popełniał gafy. Mackey szturchnął Schoenfelda. — Parę dni temu byłem na obiedzie w restauracji „Sally RusselPs”, a on nie mógł się utrzymać na taborecie przy barze. — Tak, ale… sfałszować testament? To głupota. On pije, ale nie jest idiotą. Może ćpa kokę? Albo pieprzy Monikę Tillett? — Przypomnę wam, panowie… — Głos Forresta Putneya po czterdziestu latach praktyki procesowej wciąż brzmiał bardzo donośnie. — W tej firmie nie podajemy bezpodstawnie w wątpliwość uczciwości kolegów po fachu. — Przepraszam, Forrest. — Mackey wygładził wąsy i przybrał poważny wyraz twarzy. Schoenfeld spojrzał na Gail ponad pustyni fotelem Larry’ego. — A konflikty interesów? Czy sprawdziła pani wszystkie te nazwy i nazwiska w testamencie? Trudno mi uwierzyć, że ani jeden ze spadkobierców nie jest naszym klientem. Nie mówię o pani matce, bo gotowa jest oddać pierścionek. Z tym nie będzie problemu. — Jest jeden drobiazg — odparła Gail. — W zeszłym roku udzieliliśmy porady prawnej YMCA w sprawie odnowienia ich umowy najmu. — Czy umowa z nimi jest jeszcze w mocy? — spytał Robineau. Gail pokręciła głową. — Więc nie są już naszymi klientami. — Paul — odezwał się Forrest Putney z wyrazem bólu na twarzy. — Forrest ma rację. — Larry Black postawił swoją filiżankę na stole, ale nie usiadł. Stojąc za fotelem mieszał kawę, głośno postukując łyżeczką. — Istnieje pewien konflikt interesów. — Spojrzał na Gail. — Czy przesłali nam list, w którym rezygnują z naszych usług? Albo cokolwiek w tym rodzaju? Musiała przyznać, że nie wie. Warner westchnął. — Larry, daj że spokój. Gail mogła się domyślić, co zrobi Warner. Jeśli YMCA złoży protest, poprosi Patricka, aby wypłacił im kwotę wymienioną w testamencie. Pięć tysięcy. Koszt załatwienia tej sprawy. — Hej, Larry — odezwał się Mackey — chcesz wywiercić dziurę tą łyżeczką? Marszcząc czoło, Schoenfeld strząsnął popiół z papierosa do szklanej popielniczki, już i tak pełnej niedopałków. — A co ze spadkobiercą pozostałej masy spadkowej? — To Fundacja Charytatywna Easton. Mają dostać wszystko, co zostanie po spłaceniu osób wymienionych w testamencie. Może się z tego uzbierać całkiem spora sumka. Fundacja ma swoją siedzibę przy alei Brickell, jest też wymieniona w książce telefonicznej. — I przypuszczam, że pani tam zadzwoniła. — Tak. Odebrała bardzo miła kobieta. Udałam, że piszę artykuł o miejscowych organizacjach dobroczynnych dla gazety „Miami Business Review”. Powiedziała mi, że fundację utworzono w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku, ale jej działalność ma charakter ściśle poufny. Zarządza nią niejaki G. Howard Odell. Dyrektor. Spojrzała na Larry’ego, który ukrywał się za swoją filiżanką kawy. Znał Odella, ale nie zamierzał się do tego przyznać. Gail też nie chciała wyciągać tej sprawy na światło dzienne. Przynajmniej nie w tym miejscu. — Howarda Odella nie było w biurze. Sekretarka zaproponowała mi, że poprosi go, by oddzwonił, ale odmówiłam. Podałam jej fałszywe nazwisko. — Hej! — roześmiał się Mackey. — Prezesem jest Sanford V. Ehringer — podjęła Gail — obecnie mieszkający przy South River Drive. Jest on również wykonawcą testamentu. Larry opuścił filiżankę. — Co takiego? — Sanford Ehringer jest egzekutorem. — Cholera! — odezwał się Schoenfeld. — O co chodzi? — spytał Mackey. — Kto to taki? Larry spojrzał w stronę Robineau. — Będziemy występować przeciwko Sanfordowi Ehringerowi. — Tylko nominalnie, Larry. Nie panikuj. Jego koszty zostaną pokryte z masy spadkowej. — Do diabła, wiem o tym. — Kto to jest Sanford Ehringer? — powtórzył Mackey. Larry podszedł do końca stołu i uśmiechnął się. — Paul, powiedz mi: co sobie pomyśli Ehringer, gdy spróbujemy zabrać pieniądze, które Althea Tillett zostawiła jego ukochanej fundacji? — Pomyśli, że to biznes. Nie zamierzam siedzieć tutaj i martwić się, co sobie pomyśli Sanford Ehringer. Jeśli nie weźmiemy tej sprawy, zajmie się nią inna firma. — Spośród wszystkich osłów… — Larry oblał się rumieńcem. Zastanowił się, czy jeszcze ma coś do powiedzenia i przeszedł na drugą stronę pomieszczenia. Gail już wcześniej miała wrażenie, że ci mężczyźni nie lubią się, ale dopiero teraz zrozumiała, do jakiego stopnia. Nie spierali się o testament Althei Tillett, chcieli rządzić firmą. Polała się pierwsza krew. — Ehringer mieszka przy South River Drive? Przeceż tam nikt nie mieszka! Są tam tylko stare hangary i rudery. — Mylisz się, Cy — rzekł Forrest Putney. — Nie wychowałeś się tutaj i nie wiesz. Kiedyś South River Drive była dzielnicą najbardziej ekskluzywnych posiadłości w Miami. Większość z nich sprzedano i podzielono, ale rezydencja Ehringera się ostała. — No dobrze, ale spytam jeszcze raz: kimże on jest, do cholery? Putney wolno zapalił fajkę i wypuścił kłąb dymu. — Sanford Vanderbilt Ehringer był po wojnie ambasadorem w Grecji, gościem rodzin królewskich. Zna pięć czy sześć języków. Gra na skrzypcach, pisze wiersze, zbiera rzadkie rośliny tropikalne. Jest właścicielem… — wydawało się, że Putney stracił wątek. — Bóg jeden wie, czego właścicielem jest Ehringer. Gail wymieniła spojrzenie z Mackeyem. — Vanderbilt? Tak jak słynna rodzina Vanderbiltów, dobroczyńców z Nowego Jorku? — Tak. Jest ich kuzynem. — Putney mówił przez kłęby gęstego dymu. — Może właśnie z tego powodu albo z naturalnego braku zaufania do mediów, przykłada wielką wagę do anonimowości. Jego rodzina przyjeżdżała tu w zimie. Tutaj i do Palm Beach. On został, bo nie lubi zimna. Od czasu do czasu udzielałem mu różnych porad, ale nie w ostatnich latach. — Putney spojrzał spod krzaczastych, białych brwi na Gail. — Jeśli potrzebuje pani jego numer telefonu, chętnie służę. — Poznałem Ehringera na raucie — powiedział Warner — który odbył się podczas wizyty prezydenta Busha w naszym mieście. Już wtedy był stary. Ile ma teraz lat, Paul? Osiemdziesiąt? — Przynajmniej. — Robineau obserwował, jak Larry Black chodzi nerwowo po pokoju. Miał na sobie ciemny garnitur i wyglądał tak, jakby wybierał się na pogrzeb. — A kim był Easton? — Mackey zwrócił się do Gail. — Nie wiem, nie mogłam odnaleźć nikogo o takim nazwisku. — Rozejrzała się. — A może któryś z panów coś wie? Wszyscy, nawet Forrest Putney, przybrali obojętny wyraz twarzy. Gail nie miała pojęcia, o co tu chodzi: czy naprawdę nic nie wiedzieli, czy nie chcieli powiedzieć? Schoenfeld zapalił kolejnego papierosa i zaczął się bawić pudełkiem zapałek. — Easton… Już wiem, gdzie słyszałem tę nazwę. Kiedyś mój dział wykonywał jakieś zlecenie dla kogoś z Easton. — Może był to Howard Odell? — spytała Gail. Spojrzała na Larry’ego, ale ten wciąż chodził po pokoju. Schoenfeld wypuścił chmurę dymu. — Cholera, nie pamiętam, czy to była fundacja Easton, czy też Odell. Jeśli fundacja, będziemy mieli problem. — Istotnie — odezwał się Larry — klasyczny konflikt interesów. — Sprawą zajmował się ten dzieciak ze szkoły w Michigan, Ramsay. Zobaczę, czy uda mi się go złapać. — Z papierosem w kąciku ust wstał z fotela i sięgnął do jednego z trzech telefonów. Połączył się z recepcją i poprosił o odszukanie Erica Ramsaya. Gdyby się znalazł, miał zadzwonić do sali konferencyjnej na piętnastym piętrze. Jack Warner był wyraźnie poirytowany. — Gdybyśmy odrzucali każdą sprawę, w której mamy jakieś powiązania zjedna ze stron, stracilibyśmy połowę klientów. Tak jak każda większa firma prawnicza w Miami. Schoenfeld oparł ręce na oparciu fotela. Wydatny brzuch zwisał mu nad paskiem. Otarł dłonią łysą głowę. — Nie martwi mnie sam konflikt interesów. Moglibyśmy to obejść i wziąć tę sprawę. Wydaje mi się jednak, że sędzia wyrzuci nas za drzwi, jeśli nie będziemy mieli dowodów. Chcę mieć coś więcej, niż zeznanie byłego policjanta, że Althea Tillett nie podpisała swojego testamentu. Potrzebuję mocnego dowodu, który przeważyłby szalę także w sądzie apelacyjnym. — Hej, Bill — szepnął dosyć głośno Cy Mackey — wciąż mamy jednak ćwierć miliona dolarów. Gail spojrzała na niego. — Nie — powiedziała. — To niewystarczający powód, by wziąć tę sprawę. Nie chodzi tylko o pieniądze. Jeśli ją odrzucimy, to dlatego, że boimy się kogoś obrazić. Testament Althei Tillett został sfałszowany. Ktoś pozbawił Patricka Norrisa jego spadku, a on zgłosił się do mnie, do nas, po pomoc. — Brawo! — Putney roześmiał się. Jego blade, plamiste policzki poczerwieniały. Pochylił się i uścisnął Gail za ramię. — Bardzo dobrze. — Jakie są szansę osiągnięcia ugody? — Robineau zwrócił się do Gail. — To zależy, czego się dowiem. Jaka była rola poszczególnych osób w tej sprawie. Może Rudy i Monika zapłaciliby Patrickowi rozsądną cenę za dom i kolekcję dzieł sztuki. Gdyby Weissman maczał w tym palce, musiałby współpracować. Nie wiem, jaką propozycję Patrick gotów byłby przyjąć. Utrata piętnastu milionów to nie byle co. Nawet połowy tego, po odliczeniu podatków. Wokół stołu zapadło milczenie. W końcu Putney odezwał się: — Jeśli Alan Weissman brał w tym udział, mamy obowiązek zawiadomić palestrę. Schoenfeld opadł ponownie na fotel. — A komu przypadnie ten zaszczyt? Ty to zrobisz, Forrest. Wkrótce odchodzisz na emeryturę. — Biedny Alan — powiedział cicho Larry Black. — Mam nadzieję, że nie jest w to zamieszany. — Niech to diabli! — zawołał Mackey. — A powiedz mi, jak to możliwe, że nie jest? Rozległo się pukanie do drzwi. Zdenerwowany Robineau obrócił się w fotelu. — Kto tam? Przyszedł Eric Ramsay, w prążkowanym ubraniu i szelkach. Jasne włosy miał tak samo zmierzwione jak białą koszulę. — Pan mnie szukał, panie Schoenfeld? — Mówiłem, żebyś zadzwonił. Nie musiałeś tu przychodzić. — Nie szkodzi. Właśnie byłem w bibliotece. — W zeszłym roku — powiedział Schoenfeld — robiliśmy coś dla klienta związanego z Fundacją Charytatywną Easton. Kto to był? Eric przez moment patrzył na zwrócone ku niemu oczy zebranych. — Chyba Howard Odell. — O co tam chodziło? — Sprzedawał jakąś nieruchomość. Miałem sprawdzić kontrakt i określić jego konsekwencje podatkowe. — A jak to się stało, że właśnie ciebie o to poprosił? — Poznaliśmy się przy grze w racquetball. Wspomniałem, że mam kilka pomysłów, które mógłby wykorzystać. Zainteresował się i rozmawialiśmy na ten temat. — Czy to miało jakikolwiek związek z fundacją? — Nie, to była jego prywatna sprawa. — A czy istniało jakieś powiązanie z Sanfordem Ehringerem albo Altheą Tillett? — Nie przypominam sobie tych nazwisk. — Czy Odell wciąż jest naszym klientem? — Nie, zajmowałem się dla niego tylko tą jedną sprawą. — W porządku. Dziękuję. Eric ponownie rozejrzał się po sali. Wydawał się zaskoczony. Kiedy Schoenfeld podziękował mu, wyszedł, zamykając za sobą drzwi. — A więc nie ma konfliktu — orzekł Robineau. — Tutaj nie ma — wtrącił się Larry. — Ale chodzi o naszych obecnych klientów. Mam nadzieję, że potraficie im wyjaśnić całą sprawę, gdy trafi na pierwsze strony gazet, co z pewnością nastąpi. Wyjaśnicie im, dlaczego chcemy zabrać miliony dolarów, które Althea Tillett zapisała fundacji, i przekazać jej zwariowanemu bratankowi. Robineau rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie. — Jeśli chodzi o konflikt interesów, Larry, to czy ty i Althea Tillett należeliście do tego samego kościoła? — Tak, kościół prezbiterian Miami Shores. Gail nie miała o tym pojęcia. Okazuje się, że Larry znał Altheę Tillett. — I owszem, Paul — mówił dalej Larry. — Ona zrobiła zapis dla kościoła na kwotę dwustu tysięcy dolarów. I to jest problem. Czy wiecie, ilu naszych klientów chodzi do tego kościoła? — A kimże my jesteśmy? Firmą prawniczą czy klubem sportowym? — Nie leży w naszym interesie robienie sobie wrogów z wybitnych członków społeczeństwa. — Jakiego społeczeństwa? Zrazimy sobie jedynie Rudy’ego Tilletta, jego siostrę i tłumek, który zbiera się na potańcówki w sali Warszawskiej klubu w South Beach. — Uważaj, Paul — prychnął Cy Mackey. — Formułujesz niezbyt polityczne opinie dotyczące osób o innej orientacji seksualnej. — Zamknij się, Cy — powiedział zmęczonym głosem Schoenfeld. — Pożałujesz, że wciągasz nas w tę sprawę. — Larry stanął za fotelem Paula Robineau. — Przysięgam, że pożałujesz. — Ty przysięgasz? — Oczy Robineau błyszczały zimno, ale nie wyglądał na zdenerwowanego. Pokręcił głową z uśmiechem. — Larry, cały kłopot z tobą polega na tym, że jesteś mięczakiem. — Pieprz się, Paul. — Sam się pieprz. Mackey zaśmiał się radośnie, jakby oczekiwał, że za chwilę kogoś wyniosą z sali. — Panowie! — Putney wstał. Robineau wykonał przepraszający gest w kierunku Gail. Najwidoczniej przypomniał sobie, że jest wśród nich kobieta. — Mówicie nie na temat — rzucił ostro Putney. — Ja też czuję się obrażony. Jako członek zarządu tej firmy. Larry wycofał się i pocierając nos, mruknął coś do siebie. Złośliwy uśmieszek znikł z twarzy Mackeya. — Przepraszam — powiedział. Putney obrzucił wszystkich spojrzeniem, wygładził poły marynarki i usiadł. — To byłoby tyle, Gail — odezwał się Robineau. — Dziękuję, że przyszłaś. Schoenfeld zapalił kolejnego papierosa. Warner wpatrywał się w ścianę spod ciężkich powiek. Cy Mackey wydłubał coś spomiędzy zębów paznokciem małego palca. Larry ponownie ukrył twarz za filiżanką. Nikt się nie odezwał. Gail zebrała notatki i ułożyła papiery w równą stertę. Gdy wyjdzie, zarząd podejmie decyzję, a ona dowie się o wszystkim dopiero jutro. Gdyby przyjęli sprawę, poprosiłaby, żeby mogła ją prowadzić. Wręcz nalegałaby na to. Ale nie teraz. Żaden z nich nie był w dobrym nastroju. Wstała. Chciała już wyjść, ale wiedziała, że jej przyszłość w firmie zależy od tego, co się wydarzy w ciągu kilku najbliższych sekund. — Czy coś jeszcze? — spytał Robineau. Poczuła łomotanie serca, jakby jakaś ręka chciała wyrwać je z piersi. — Tak. Patrick Norris życzy sobie, abym to ja reprezentowała go w tej sprawie. Jeśli zdecydujecie panowie, że firma jej nie bierze, wówczas będę musiała podjąć decyzję, co zrobić. Nie planuję odejścia z firmy, ale czuję się zobowiązana wobec pana Norrisa. Jeśli przyjmiecie sprawę, chciałabym otrzymać procent od honorarium. Chciałabym też kupić za to udziały w firmie. W sali zapadła kompletna cisza. Przerwał ją w końcu Robineau. — Masz duże oczekiwania. — Po ośmiu latach pracy w firmie mam prawo czegoś oczekiwać. Zakładam, że jestem dobrym prawnikiem i że tutaj jest moje miejsce. Cy Mackey znowu wyszczerzył zęby. — Jeju. A ja myślałem, że chce pani tę sprawą, bo ten facet przyszedł do pani po pomoc. Gail zmusiła się do uśmiechu. — Gail ma rację — odezwał się stojący z boku Larry. — Minął już czas. Większość pozostałych mężczyzn patrzyła gdzieś w bok. Putney zarechotał bezgłośnie. Luźna skóra na jego szyi poruszała się rytmicznie. — Oto młoda kobieta z prawdziwą hucpą! Robineau obracał pióro palcami — W końcu powiedział: — Dziękujemy, Gail. Damy ci znać. Kiedy wróciła do biura, trzęsła się tak bardzo, że musiała usiąść. Zastała wiadomość od Anthony’ego. Zadzwoniła do niego do domu. Zaprosił ją do siebie na obiad. Gail zatelefonowała do Irene i namówiła ją, żeby zabrała Karen na kilka rundek minigolfa. Prosto z pracy pojechała do domu Anthony’ego. Już wchodząc po schodach, zaczęła rozpinać sukienkę. Teraz z głośników w salonie rozbrzmiewał soczysty baryton hiszpańskiego śpiewaka. W lustrze odbijał się płomyk świecy. W łazience było ciemno, bo Anthony przypiął do okna gruby ręcznik, aby odgrodzić się od popołudniowego słońca. Wanna była duża, połyskiwała czernią, miała otwory do masażu wodnego i półkę, na której leżały pachnące mydło, olejek i gąbki. Anthony oparł się o brzeg wanny. Gail leżała między jego nogami, z głową opartą na jego ramieniu, a on mydlił jej piersi, rysując palcami różne wzory. — Myślałam, że tam umrę — powiedziała do niego. — Nie. — Pochylił się i odsuwając podbródkiem włosy Gail, pocałował ją w szyję. Poczuła szorstką brodę. — Naprawdę. Myślałam, że serce mi stanie i będą musieli wezwać pogotowie. Potem powiedziałam sobie: jeśli z nich mogą być takie fiuty, ja też mogę. I ruszyłam do natarcia. — Wkrótce będziesz za mocna nawet dla mnie, prawda? — Właśnie. Będę silniejsza od ciebie. — Gail przewróciła się na brzuch. Była śliska i lśniąca od pachnącej wody. Chwyciła dłońmi za ramiona Anthony’ego i podciągnęła się do góry po jego ciele. Czuła na skórze włosy, rosnące na jego piersi. — No puedo mas — jęknął płaczliwie. — Gail, proszę cię. Przejechała czubkiem języka po jego zębach, aż w końcu poddał się i rozchylił usta. Jego dłonie wśliznęły się pod wodę i rozwarły jej uda. Uniósł ją lekko i posadził na biodrach. Woda w wannie zaczęła rytmicznie unosić się i opadać. Miał bladą skórę, jak Hiszpan z północy kraju, długi nos i arystokratyczne rysy — po dziadku ze strony matki. Oczy były ciemne, jak w rodzinie ojca: wśród byłych niewolników i wielbicieli świętej Barbary, która podczas pełni księżyca oddawała się Changó — bogu błyskawic, piorunów i męskości. To czyniło Anthony’ego pół — Mulatem. Był w jednej ósmej Afro — Kubańczykiem; w jego krwi grały gorące rytmy mambo, cha–cha, ritmo latino, perkusyjne instrumenty. Chwilę później przywarła do jego piersi. — Quien es mas macho, mujer? — Ja jestem — odparła. — Kto? — spytał, łaskocząc ją pod pachą, aż zapiszczała. — Kto jest bardziej macho? — Stuknął ją palcem w żebra. — Powiedz! — Anthony, przestań. — Quien es? Dimelo. — Ty, ty jesteś! — Ze śmiechem zanurzyła się pod wodę, wypuszczając z ust bańki powietrza. Anthony wyciągnął ją za łokieć i zsunął jej włosy z twarzy. Pocałował mocno i objął ramionami. Na kilka chwil zamknęła oczy. — Wyobraź sobie tylko: Anthony Luis Quintana Pedrosa i Americana z małą dupką i nieznośnym bachorem. Nie umie gotować, nie sprząta w domu. To senny koszmar dla każdej kubańskiej matki. Boże. Któż mógł to przewidzieć? Ja? Przenigdy. A ty? Oddychał równomiernie i powoli. — Nigdy w życiu. Jesteś śpiący? — szepnęła. — Nie. — Przesunął ręce, a wtedy chłodne powietrze z nawiewu w suficie owiało jej plecy. — Gail, już późno. Wpół do dziewiątej. Prosiłaś, żebym ci przypomniał. Spojrzała na zegar stojący na toaletce. — Mogłabym zostać trochę dłużej. Jeszcze nie jedliśmy. — Przygotuję coś później. — Klepnął ją w pośladek. — Powinnaś już iść. Ostrożnie wstali i wyszli z wanny. Anthony wycierał się, nucąc po hiszpańsku piosenkę, której dźwięki dobiegały z dołu. Gail owinęła się szczelnie ręcznikiem. Patrzyła na Anthony’ego, na długą linię jego pleców i nóg, mięśnie poruszające się pod skórą, ciemne włosy na piersi i w kroczu. Już niedługo pożegna ją pocałunkiem przy drzwiach, a o północy oboje będą czytać swoje akta nad filiżanką kawy. Zdusiła łkanie i usiadła ciężko na krawędzi wanny. — O co chodzi, Gail? — Nic — roześmiała się, ocierając policzki ręcznikiem. — Nic? — Usiadł obok niej. — Jezu, gdy wrócę do domu, będę miała tyle roboty. Sama nie wiem. — Wstała. — Zadzwonię do ciebie w tygodniu, dobrze? — Porozmawiajmy o tym teraz. — O czym? Nic mi nie jest. — Doprowadzasz mnie do szaleństwa. — Patrzył na nią, wciąż siedząc na krawędzi wanny. — Naprawdę? To dobrze. — Pocałowała go delikatnie w usta. — O ile szalejesz tylko za mną. 9 Dwa dni później Gail otrzymała odpowiedź z ust Jacka Warnera, szefa działu procesowego. Pozwolono jej wziąć sprawę Norrisa. Przez kilka minut rozmawiali jeszcze o szczegółach dotyczących umowy i wysokości honorarium, ale w końcu uzyskała to, co chciała. Miał nadzieję, że Gail nie odrzuci jego pomocy w tej sprawie, na co przystała. Spytała o udział w zysku i usłyszała, że dostanie pięć procent od kwoty honorarium. A jeśli wszystko pójdzie dobrze, za te pieniądze otrzyma udziały w firmie. Potem uścisnęli sobie dłonie i Gail wyszła z jego gabinetu. Wydawało się, że zarząd nie miał jej za złe tak odważnego wystąpienia w swoich interesach. Jeśli ktoś jest nieśmiały, nie ma dla niego miejsca w zespole. Poczuła dziwną mieszaninę radości i strachu. Pięć procent z honorarium w sprawie o piętnaście milionów… o ile wygra tę sprawę. Stanęła przy swoim biurku i układała akta oraz korespondencję w dwóch stertach: pilne i bardzo pilne. Miriam siedziała pochylona nad notesem i pisała szybko. Rano było do załatwienia wiele spraw, a o pierwszej miała się spotkać z Patrickiem Norrisem, żeby podpisał parę dokumentów. Spojrzała na zegarek. Było za dziesięć dziewiąta. — Czy załatwisz to wszystko do południa? Miriam przerzuciła włosy przez ramię. Miała kolczyki: duże kółka z małymi złotymi serduszkami, które wisiały na łańcuszkach. — Załatwię, o ile nie każesz mi jechać do szkoły Karen z tym listem. — W takim razie wezwij kuriera. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Karen zapomniała zabrać podpisane przez matkę pozwolenie na udział w koncercie chóralnym w Muzeum Holocaustu w Miami Beach. Autokar szkolny odjeżdżał o dziesiątej. Karen miała śpiewać solo, w przeciwnym wypadku Gail dałaby jej nauczkę. — Tak się zastanawiałam — powiedziała Miriam. — Mam dzisiaj wieczorem egzamin z finansów. Czy mogłabym wyjść godzinę wcześniej? Ostatniego wieczoru nie dałam rady się pouczyć, bo Danny pracował i nie mógł pilnować dziecka. — Oczywiście, możesz wyjść wcześniej. — Gail wspięła się na palce, by sięgnąć do ciężkiego pudełka, które stało na regale. — Twój rozkład zajęć jest tak samo napięty jak mój. Danny się nie uskarża? — Rzuciła pudełko na krzesło. — Nawet nie tak bardzo. Umiem z nim rozmawiać. — Miriam roześmiała się. — Tacy właśnie są mężczyźni. Najpierw dają ci wszystko, co chcesz, a potem… — strzeliła palcami — potem stają się typowymi mężami. Próbują rozkazywać w domu. Ja nigdy na to Danny’emu nie pozwalam. Ohidalo! Nie będzie taki, jak mój ojciec, który doprowadził do tego, że matka musi go pytać o pozwolenie w najdrobniejszej sprawie. Papa jest bardzo staromodny, wiesz? — Tak. Miriam wyszła zza biurka. Gail zobaczyła jej gołe kolana i nogi. — Myślisz o Anthonym? Nie martw się, nie jest tak stary, jak mój ojciec. Nauczysz go, żeby robił za ciebie różne rzeczy. Gail grzebała w zakurzonym pudle. — Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. — Nie każesz mu, żeby coś tam zrobił? — spytała Miriam zdziwiona, że Gail tego nie rozumie. — Nie mogą to być rzeczy, których i tak by nie zrobił. Czasami on odmówi tylko po to, aby potwierdzić, że jest panem w domu. Tak właśnie zachowuje się Danny. Wtedy mówię: „proszę”. Por favor, papi. — Bzdura. — Nie, to naprawdę działa, te juro. Przysięgam na Boga. Jeśli nie sprawisz, że zacznie robić dla ciebie różne rzeczy, skąd będziesz wiedziała, że cię kocha? Gail przyjrzała się jej uważnie. — Naprawdę tak postępujesz? Miriam zachichotała. — Gail, jesteś przezabawna. — Zebrała z biurka naręcze akt. — Wybierz się ze mną po zakupy. W pracy możesz sobie wyglądać jak prawnik, ale jeśli chodzisz gdzieś wieczorem z Kubańczykiem, powinnaś zmienić strój. Po pierwsze, bardziej obcisłe spódniczki… — Miriam, proszę cię… Dziewczyna wzruszyła ramionami i wyszła na korytarz. Chwilę później ktoś zapukał w otwarte drzwi i do pokoju wszedł Eric Ramsay. — Masz chwilkę? — spytał. — Ale tylko chwilkę. Co chciałeś? — Gail niosła pudełko, by postawić je na regale. Eric zamknął drzwi. Dzisiaj miał spodnie z mankietami i niebieskie szelki. Koszula znakomicie leżała na jego szerokich ramionach. — Pomyślałem, że może przyda ci się pomoc w sprawie tego fałszerstwa. — Fałszerstwa? — Spojrzała na niego uważnie. Wyjął pudełko z jej rąk i z łatwością umieścił je na górnej półce. — To przecież twoja sprawa, prawda? Chodzi o panią Tillett. — Skąd o tym wiesz? — Właściciele firmy uzgodnili, że nie będą nadawali sprawie rozgłosu, dopóki Gail nie ustali strategii postępowania w tej sprawie. Przestał się uśmiechać. — Dwoje asystentów rozmawiało o tym w bufecie. — A, to świetnie. — Mówili, że właśnie dostałaś sprawę o sfałszowanie testamentu. Chodzi o Alice Tillett? — Altheę Tillett. — No właśnie, Altheę. To nazwisko wydawało mi się znajome. Bill Schoenfeld pytał mnie o Altheę Tillett na spotkaniu w poniedziałek. A kiedy usłyszałem dzisiaj rozmowę asystentów, przyszło mi do głowy, że chętnie pomógłbym ci w tej sprawie. — Dlaczego? — spytała Gail. — Dlaczego? — Eric uśmiechnął się kącikiem ust. — Bo usłyszałem, że to będzie głośny proces. Nigdy nie brałem w czymś takim udziału, z wyjątkiem inscenizacji na studiach. Wiesz przecież, że firma Hartwell, Black i Robineau zatrudniła mnie ze względu na moją specjalizację — podatki. Taki był kierunek moich studiów w Michigan. Pisałem artykuły o „rajach podatkowych” oraz inwestowaniu poza granicami kraju. Tutaj zajmuję się kalkulacją podatków firm. — Oparł się o krawędź jej biurka. — Szczerze mówiąc, mam już tego dosyć. Same tylko cyfry, zimne i bezduszne. Wiesz, co chciałbym robić? Chciałbym być adwokatem i brać udział w procesach. Wiem, że to zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, ale ciągnęło mnie to od chwili, gdy po raz pierwszy znalazłem się w sali rozpraw. — No proszę. — Naprawdę. — Znowu się uśmiechnął. — Kto lepiej może nauczyć mnie sztuczek procesowych niż Gail Connor? Jesteś świetnym adwokatem. Jęknęła cicho i przeszła na drugą stronę biurka. — Eric, proszę cię. Daruj mi te bzdury o tak wczesnej porze. — Ale to nie bzdury. — Zamrugał oczami. — No dobrze. Dzięki za propozycję poświęcenia dla mnie twojego cennego czasu, za komplementy i tak dalej, ale nie potrzebuję niczyjej pomocy. — Popatrz tylko. — Wskazał plik akt leżących na biurku. — Już teraz masz za dużo pracy. Jak sobie poradzisz bez pomocy z tak wielką sprawą? Gail skrzyżowała ręce na piersiach. — W porządku. Będę z tobą zupełnie szczera. Pamiętasz tę skargę w sprawie Aventura Mazda, którą kazałam ci się zająć dwa tygodnie temu? — To było na początku września. — A więc miesiąc temu. Nieważne. Bardzo się zawiodłam. Musiałam to zrobić sama i ledwie zdążyłam przed upływem terminu złożenia skargi. — Gail, dałaś mi robotę, nie udzielając żadnych wskazówek. Powiedziałaś tylko: „Przygotuj skargę”. — Miałam cię trzymać za rączkę? Stanął przed nią, unosząc dłonie w pokojowym geście. — Zgadza się, nawaliłem. Jestem na tyle dorosły, żeby się do tego przyznać. — Świetnie. Mimo to nadal nie potrzebuję twojej pomocy. — Ale ja potrzebuję twojej. Proszę cię, Gail… — Usiadł ciężko na jednym z krzeseł przeznaczonych dla klientów. — Oni mnie zwolnią. Jestem na okresie próbnym i chyba nie zdołam się tu utrzymać. Gail patrzyła na niego z góry. — Wszystko przepadnie. Moją karierę wezmą diabli. — Przykro mi, Eric. Jesteś tego pewien? Kto ci powiedział? — Sam szef. Paul Robineau. Jezu, to prawdziwe szakale. — Nie wszyscy. — Usiadła obok niego. — Czy mogę ci coś poradzić? — Oczywiście. — Chodzi o twój stosunek do innych. Zachowujesz się tak, jakbyś wszystko najlepiej wiedział. Ludziom się to nie podoba, zwłaszcza starszym udziałowcom firmy. Milcząc pokiwał głową. — Może trochę przesadzam. Widzisz, nikt mi niczego nie podał na srebrnej tacy, jak to było w wypadku większości pracujących tu ludzi. Moja matka zmarła, gdy byłem dzieckiem, a ojciec pracował na dwie zmiany, żebyśmy mogli chodzić do szkoły: moja siostra, mój młodszy brat i ja. Mieszkaliśmy w przyczepie. Pamiętam tylko śnieg i deszcz. Nie chciałem tak samo skończyć. Uczyłem się. Poszedłem w świat. Obiecałem, że pomogę siostrze skończyć studia. — Nabrał głęboko powietrza. — I co ja zrobię? Co powiem ojcu? — Zacisnął oczy. Spoza drzwi dobiegły przytłumione głosy. Gail położyła rękę na jego ramieniu. — Jeszcze cię nie zwolnili. Uniósł głowę. — Gdybym tylko mógł udowodnić, ile jestem wart. Pozwól mi na to, daj szansę. Tylko o to proszę. O tę jedną szansę. Odwróciła wzrok. Nie lubiła słuchać, jak dorosły mężczyzna błaga o litość. Miała też niemiłą świadomość, jak to będzie wyglądać w oczach zarządu, gdy weźmie sobie do pomocy Erica Ramsaya, geniusza od podatków, którego Paul Robineau właśnie przeniósł na okres próbny. Do diabła z Paulem Robineau. — Jakie masz plany na dzisiejszy ranek? — spytała. — Jakie sobie zażyczysz. — Po pierwsze, uspokój się. Po drugie, powiedz Miriam, żeby pokazała ci akta sprawy Norrisa. Do południa chcę mieć próbny zarys wniosku o unieważnienie testamentu. Chwycił ją za ręce i powoli wstał. — Dziękuję ci, Gail. Serdecznie ci dziękuję. Wycofała się za biurko w obawie, że zechce ją objąć w przypływie radości. — Będziesz musiał przyzwyczaić się do współpracy z Miriam. Robi wiele rzeczy po swojemu i nie chcę, żeby poczuła się odsunięta na bok. — Nie ma sprawy. Ty jesteś szefową. — Otworzył drzwi i zatrzymał się jeszcze na chwilę. — Nie pożałujesz tej decyzji. Obiecuję. Wczoraj Patrick zaproponował, żeby Gail przyniosła mu dokumenty do podpisu. Miała więc okazję poznać dzielnicę, na której rozwój chciał przeznaczyć spadek, gdyby go oczywiście otrzymał. Poprosiła Erica, żeby jej towarzyszył. Nie chciała jechać sama do tej części miasta. Poza tym klimatyzacja w jej buicku nadal była zepsuta, mimo że zapłaciła mechanikowi trzysta dolarów za naprawę. Okazało się, że samochód Erica to srebrny lexus coupe, wyposażony w telefon komórkowy i stereo warte ze dwa tysiące dolarów. Gdy przy wtórze piszczących opon wyjeżdżali krętą rampą z garażu, Eric uśmiechnął się do niej, patrząc przez okulary przeciwsłoneczne w złotej oprawie. — Co ty na to? Świetny wóz, prawda? Chwyciła rączkę w drzwiach i przyznała mu rację. Wyjaśnił, jak mógł sobie pozwolić na takie auto: było w długoterminowym leasingu. Ona też powinna się nad tym zastanowić. Pojechali na północ bulwarem Biscayne, obok brzydkiego centrum handlowego, które niegdyś bezskutecznie chciało zwabić klientów, minęli Belle Mar, ogrodzoną murem dzielnicę, w której mieszkała matka Gail, pełną domów stojących nad samą wodą, kwitnących drzew i ochroniarzy. — Kiedy składamy wniosek? — spytał Eric. Zapoznał się z aktami Norrisa zdumiewająco szybko. Znał już najdrobniejsze szczegóły testamentu Althei Tillett lepiej niż sama Gail i przygotował niezły projekt wniosku o unieważnienie. — Najpierw musimy się upewnić, czy to jest do wygrania. Jeśli pokażemy Weissmanowi i rodzeństwu Tillettów, że nie mają szans, może poddadzą się bez walki. Przygotuj na wszelki wypadek wnioski o złożenie zeznań pod przysięgą. Chcę ich przycisnąć, zanim wymyślą jakąś logiczną historyjkę. — Oparła łokieć na krawędzi drzwi, dotykając zamkniętej, przyciemnionej szyby. — O rany, Alan Weissman będzie zeznawał pod przysięgą. To dopiero będzie gratka. Eric zatrzymał się na światłach i spojrzał przez boczną szybę, mrucząc coś o okropnej dzielnicy. — Możesz zrobić coś jeszcze — powiedziała. — Odszukaj Carlę Neapolitano. — Notariusza. — Tak. Myślałam, że będzie w biurze Weissmana. Miriam zadzwoniła tam wczoraj pod jakimś pretekstem i dowiedziała się, że Neapolitano u nich nie pracuje. — Więc gdzie może być? — Miriam odnajdzie ją w stanowym spisie. Chcę, żebyś ją sprawdził. Dowiedz się, gdzie pracuje, przejedź obok jej domu, popytaj, czym jeździ i zapisz numery samochodu. Zdobędziemy jej dane dotyczące karnych punktów. Można też sprawdzić stan jej kredytów, ale nie pozwól, żeby cię zobaczyła. — Dam sobie radę. — Eric patrzył na tabliczki z nazwami ulic. — Gdzie skręcamy? — W lewo. Ulica Sześćdziesiąta Druga. Była przed nimi. Eric włączył kierunkowskaz i przepuszczając mijające ich samochody, wcisnął guzik centralnego zamka. Skręcili na zachód, minęli znajdujące się na rogu kino porno: „Goła Prawda. Tylko dla Dorosłych. Otwarte 24h”. Połowa żółtych żarówek na markizach była przepalona. Gail patrzyła na podrzędne motele, brudne frontony sklepów, na betonowe bloki mieszkalne, odgrodzone od ulicy łańcuchami, dwu–, trzypiętrowe domy czynszowe. Niektóre z nich miały pozabijane deskami drzwi i okna. Na zaśmieconych trawnikach bawiły się dzieci. Gnijąca, spalona z jednej strony sofa leżała częściowo na jezdni. Gail przypomniała sobie, że gdzieś w pobliżu zginęło dziecko, trafione zabłąkaną kulą. Trzech nastolatków w obszernych spodniach i wielkich adidasach, obserwowało ich. Gail mimowolnie odsunęła się od okna, jakby ktoś miał zaraz podbiec do auta i uderzyć w szybę samochodową świecą. Kiedyś słyszała, że tę metodę stosują złodzieje, by ukraść coś ze środka. Położyła torebkę na podłodze. — To jeszcze nic — parsknął Eric. — Pojedź do Detroit. — Patrick chciał, żebym zobaczyła tę dzielnicę. Wtedy będę mogła wyrobić osobiste zdanie na temat jego projektu. — Patrzyła, jak chuda dziewczynka pcha wózek po zaśmieconym chodniku. — Osobiste zdanie — powtórzył Eric. — Skręć w następną ulicę po prawej stronie. Wskazała palcem trzeci z kolei blok. — To musi być tutaj. — Dwupiętrowy budynek stał wciśnięty pomiędzy samoobsługową pralnię i sklep z artykułami metalowymi, który miał okratowane okna. Biała farba odchodziła z brudnej ściany całymi płatami. Przy drzwiach do środkowego budynku wisiała tabliczka z napisem: „Centro Renacer, Doradztwo i Agencja Pracy. Archidiecezja Miami”. Eric zatrzymał samochód na pełnym dołów parkingu przed pralnią. Wysiadł, zaczekał na Gail i wycelował w auto pilota od autoalarmu. Lexus zapiszczał dwa razy, a obok wskaźników zamrugało czerwone światełko. Kawałek dalej, na bagażniku wyblakłego, zielonego plymoutha siedział rozebrany do pasa młodzieniec i popijał napój ananasowy. — Cześć, kolego! — Eric kiwnął na niego. — Może popilnowałbyś mojego samochodu? — Wyciągnął rękę, w której trzymał złożony banknot dwudziestodolarowy. — Gdy wrócę, dostaniesz następne dwadzieścia. Co ty na to? Tamten wpatrywał się przez chwilę w okulary Erica, potem uśmiechnął się i wziął pieniądze. Nosił na szyi ciężki złoty krucyfiks. — W porządku, koleś. — Wrócił do plymoutha i znowu usiadł na bagażniku. — Eric, na pewno dobrze robisz? — szepnęła Gail. — Nie martw się — odparł i wziął ją za ramię. Kiedy weszli do „Centro Renacer”, Murzyn z wyspiarskim akcentem poprosił, by usiedli, a on przyprowadzi pana Norrisa. Wąskie pomieszczenie, w którym unosiła się woń środków dezynfekujących, było wyposażone w obitą skajem sofę i kilka metalowych krzeseł. Na składanym stole obok okna stało akwarium. Pływały w nim ryby w żółte paski, na dnie leżały jasnoniebieskie odłamki skał. Nie czekali długo. Patrick Norris wszedł do środka i uśmiechnął się do Gail. Wydawał się jeszcze szczuplejszy niż przedtem, o ile to w ogóle możliwe, ale teraz jego ruchy były pewniejsze. Spoza okularów w drucianej oprawie błyszczały szeroko otwarte oczy. Ujął Gail za obydwie ręce i zwrócił się do Murzyna: — Trevor, to jest Gail. Zagadnięty uśmiechnął się, ukazując białe zęby. — Patrick mówił mi o pani. Mrucząc pod nosem jakieś miłe słowa, Gail zastanawiała się, co też Patrick rozpowiada na temat testamentu. Byłoby lepiej, gdyby trzymał to w tajemnicy i nie wzbudzał w ludziach nadziei. Przedstawiła Erica Ramsaya i mężczyźni wymienili uścisk dłoni. — Chodźmy do mojego mieszkania — rzekł Patrick. — To pół bloku dalej. Napijemy się herbaty. Wziął Gail za ramię, Erick ruszył za nimi, niosąc jej neseser. Ten krótki spacer nie był taki zły — pogoda się zmieniła, temperatura spadła poniżej trzydziestu stopni. Na ulicy Patrick uśmiechał się i kiwał głową napotkanym osobom. Jakiś starszy mężczyzna na jego widok dotknął ronda kapelusza. — Wyobraź sobie to miejsce za kilka lat — powiedział Patrick. — Nowe firmy, opieka dzienna, centrum pomocy dla mieszkańców. To dobrzy ludzie. Chcą oczyścić ten teren, tak jak to robią na przedmieściach. Chcą się pozbyć handlarzy narkotyków i kina porno. — Tego, które jest na rogu Biscayne? — Wokół niego kręcą się prostytutki. — Powinieneś to zgłosić na policji. — To nie jest dzielnica Coral Gables — odparł Patrick, niemal klepiąc japo głowie. — Gliniarzy to nie obchodzi. Jesteśmy zdani na siebie. Poprowadził ich przez bramę na podwórko, pełne bananowców i kolorowych kwiatów. Kilka kur dziobało w ziemi obok białej zagrody. Na ganku siedziała kobieta w chustce na głowie. Na stoliku obok stało radio, nadające jakąś audycję po kreolsku. Widząc Patricka, kobieta uśmiechnęła się i skłoniła głowę. — Bonjour, m’sieu. Gail była ciekawa, czy okoliczni mieszkańcy wiedzą, co Patrick zamierza tu zrobić. — Bonjour, pani Debrosse! — zawołał Patrick i spojrzał na Gail. — To moja gospodyni. Pochodzi z Port–au–Prince. — Jeszcze bardziej ściszył głos. — Jest członkiem grupy, która pomaga ludziom wydostać się z Haiti. Wiesz, jaka wspaniała jest polityka imigracyjna Stanów. Niechże przyjeżdżają tłumy wymęczonych, biednych ludzi, o ile nie będą zbyt biedne i zbyt liczne. Eric popatrzył na kury i podszedł do Patricka. — Do czego one służą? Jako rytualne ofiary voodoo? Patrick uśmiechnął się pobłażliwie. — Służą do składania jajek. Jego mieszkanie zostało zbudowane nad pojedynczym garażem. Poprowadził ich drewnianymi schodami i otworzył obite metalem drzwi. W środku na jednej ścianie wisiały równiutko stolarskie narzędzia. Przy drzwiach do małej łazienki stała para sznurowanych butów. W kuchni był stół, lodówka i dwupalnikowa kuchenka. W saloniku leżał utkany z bawełny dywan w meksykańskie wzory. Stało tam też jednoosobowe łóżko pokryte cienkim, brązowym kocem, jedno drewniane krzesło i biurko, nad którym sosnowe półki uginały się pod ciężarem książek: filozofia, historia, ekonomia, kilka tomików poezji. Na podłodze leżały wielkie poduchy. Gail przypomniała sobie, że kiedyś Patrick czytał jej wiersze na głos. Na biurku leżała otwarta książka Noama Chomsky’ego. To nie poezja. W pokoju brakowało telewizora, telefonu, nie było popielniczek ani pustych puszek po piwie. Nie było też śladu obecności jakiejś kobiety. Przez rozmieszczone na trzech ścianach, podnoszone do góry okna, do środka wpadało świeże powietrze. Na zasłonach poruszały się cienie liści, wśród gałęzi świergotały ptaki. W radiu pani Debrosse zabrzmiały dźwięki francuskiej piosenki. Patrick nastawił czajnik. Gail opowiedziała mu, czego się dowiedziała od grafologa, przekazała treść swojej rozmowy z Jessiką Simms i Irvingiem Adlerem. Uświadomiła go, że majątek jest większy, niż mu się wydawało. Może mieć wartość piętnastu milionów dolarów. Poprosiła go też, aby zachował te informacje dla siebie i nie rozmawiał o tej sprawie absolutnie z nikim. Gdy herbata była gotowa, Patrick nalał ją do trzech filiżanek. Każda z nich była innej wielkości i barwy. Erick powąchał swój napój i poprosił o cukier, lecz Patrick miał tylko miód. Usiadł po turecku na podłodze. Gail zrzuciła pantofelki, zajęła miejsce na jednej z poduch i poprawiła spódnicę. Eric przyglądał się im przez moment, po czym niezręcznie również usiadł na podłodze. Marynarka na ramionach uniosła mu się do góry, nie bardzo też wiedział, co zrobić z nogami. Gail pociągnęła łyk herbaty. — Wjazd do tej dzielnicy to jak przekraczanie granicy innego kraju. Tak niewiele wiem o tutejszych zwyczajach i życiu. Patrick uśmiechnął się do niej. — Różnice nie są aż tak wielkie. Wszyscy oczekujemy od życia tego samego. Godności. Uczciwej pracy. Bezpiecznego, czystego miejsca, gdzie mogłyby rosnąć nasze dzieci. Uścisnęła jego rękę. — Mam nadzieję, że wszystko tutaj ci się uda. Eric przysunął bliżej neseser Gail. — Powinniśmy zacząć. Nie chciałbym zbyt długo zostawiać samochodu na ulicy. Niechętnie odstawiła filiżankę. — Więc zacznijmy. — Prosiłaś, abym nie rozmawiał z nikim o tej sprawie — powiedział Patrick. — Dlaczego? — Ponieważ zbytni rozgłos może zmniejszyć nasze szansę na uzyskanie ugody. Kilka znanych osób popełniło wykroczenie. Jeśli dowie się o tym prasa, będą walczyli do upadłego. — Wyjęła z nesesera teczkę. — Mam nadzieję, że uda mi się zebrać wystarczające dowody fałszerstwa, zanim sprawa trafi do sądu. — A czy rozgłos nadany tej historii nie skłoni ich do ugody? — Bardzo wątpię. Patrick zastanowił się. — Mam odmienne zdanie. — Ale nie podejmuj tego ryzyka, dobrze? — Ile zapłaciliby w wypadku ugody? — To zależy. Należy porównać prawdopodobieństwo zwycięstwa i porażki, wziąć pod uwagę czynnik czasu. Jeśli druga strona wniesie sprawę do sądu apelacyjnego, werdykt może zapaść nawet za trzy lata. Tymczasem ty ponosisz koszty, w tym również honorarium dla adwokata. — Przez chwilę trzymała teczkę w ręku. — To też muszę wziąć pod uwagę. Honorarium. Jeśli przegramy… co prawda nie wierzę w to, ale nigdy nic nie wiadomo. Nie chciałabym, żeby wszystkie twoje pieniądze poszły na koszty. Patrick kiwnął głową w stronę teczki. — Pokaż, co tam masz. Umowę? Otworzyła teczkę i wyjęła dokumenty. — Ten czterostronicowy formularz to umowa o zastępstwo prawne, jeden egzemplarz dla ciebie, jeden dla firmy. Drugi dokument to skrypt dłużny i zapis na rzecz Hartwell, Black i Robineau. — Patrick uniósł rękę, ale Gail powiedziała szybko: — Firma nie weźmie tej sprawy bez zabezpieczenia procentowego. Dziesięć procent w wypadku ugody, piętnaście za proces, dwadzieścia po apelacji. Pobierzemy też zaliczkę na poczet kosztów. Na początek dwadzieścia tysięcy. Nasunął okulary głębiej na nos i powoli przewracał kartki. W końcu uniósł wzrok. — Uzgodniliśmy coś innego. — Niczego nie uzgodniliśmy. I uwierz mi, to najlepsza oferta, jaką udało mi się dla ciebie wytargować. Odłożył papiery. — Nie mogę tego podpisać. Przecież to rozbój. Gail poczuła na sobie wzrok Erica, ciekawego jej reakcji. — Patrick, chciałeś wynająć nie tylko mnie, ale firmę Hartwell, Black i Robineau. Żadna inna firma o podobnej reputacji i możliwościach nie zajmie się tym za niższą stawkę. Prawdopodobnie zażądają więcej. — Patrick milczał. — Jeśli nie dojdziemy do porozumienia, nie będę mogła wziąć twojej sprawy. Patrick siedział z kamienną twarzą. — Przypuśćmy, że dojdzie do ugody, tylko przypuśćmy. Na kwotę dziesięciu milionów. Niech to zabierze ci sto godzin pracy. Przy dziesięcioprocentowej stawce wychodzi dziesięć tysięcy dolarów za godzinę. Czyż to nie rozbój? — A kto mówi, że w ogóle nastąpi ugoda? Nikt tego nie wie. I nie wiadomo, ile godzin pochłonie ta sprawa. Może tysiąc albo pięć tysięcy. Mam nadzieję, że osiągniemy ugodę, ale równie dobrze sprawa może trafić do sądu. A ty nie dostaniesz nic. — Niechże to będzie skala ruchoma — powiedział Patrick. — Albo wyznaczmy stawkę godzinową. Mówimy o pieniądzach, które mają być przeznaczone dla ludzi, którzy potrzebują ich o wiele bardziej niż wasza instytucja z ulicy Flagler. Gail nie zamierzała wymawiać mu, jaką walkę musiała stoczyć, żeby wytargować dla niego takie warunki. — Przykro mi. Jeśli chcesz zwrócić się do kogoś innego to trudno. I nie musisz płacić za to, co zrobiłam do tej pory. Przygładził dłonią brodę i roześmiał się. — Mam uczucie, jakbym dostał po głowie. — Patrick, nie miałam takich intencji. Powinieneś to wiedzieć. Wstał i podszedł boso do okna, trzymając dłonie w tylnych kieszeniach dżinsów. Ponad szumem wywołanym ulicznym ruchem, ponad dźwiękami radia pani Debrosse, do pokoju wdarł się przejmujący odgłos syreny, zapewne policyjnego radiowozu. Patrick odwrócił się. — Wygrasz dla mnie tę sprawę? — Postaram się. — Zachichotała cicho. — Nawet nie wiesz, jak bardzo będę się starać. — Nie chcę iść do nikogo innego. Poczuła wielką ulgę, ale tylko skinęła głową. — Usiądź. Podpiszemy te dokumenty. Eric przechylił głowę i uniósł się na kolana. — Cicho… Co to takiego? — Gail wciąż słyszała głośny dźwięk syreny. Eric doskoczył do okna i walnął ręką w parapet. — Cholera jasna! — Eric, co… — Cholera. To mój samochód! Gnoje zabrali się do mojego lexusa! — Wybiegł przez drzwi. Na drewnianych schodach rozległ się głuchy odgłos jego szybkich kroków. Pewnie rozpoznał dźwięk alarmu tak jak matka, która nieomylnie rozpoznaje płacz swojego dziecka na zatłoczonym placu zabaw. — Dał jakiemuś facetowi dwadzieścia dolarów, żeby pilnował samochodu — odezwała się Gail. Patrick wciągnął powietrze przez zęby. — To mogło zostać uznane za obrazę. — Czuję się okropnie. Powinniśmy przyjechać taksówką. — Pewnie zabrali tylko radio. — Znowu usiadł po turecku i podpisał wszystkie egzemplarze dokumentów. Wziął sobie po jednej sztuce, złożył je i rzucił na biurko. Po chwili odwrócił się, uśmiechnięty. — Nie czuj się winna. Może to będzie dla niego dobra nauczka. Człowiek uczy się na błędach całe życie, prawda? Kiwnęła głową. — To niezbyt popularna sentencja w mojej firmie, ale chyba masz rację. — Powiedz mi szczerze: dobrze ci tam jest? — Tak. — Napiła się herbaty. — A właściwie tak i nie. Lubię swoją pracę, ale jest bardzo trudna. Większość ludzi nie wie, z czym muszą sobie radzić prawnicy. Staram się dobrze spełniać moje obowiązki. — Wiem o tym. — Gdybym tylko mogła… dojść do pewnego punktu. Wtedy byłoby dobrze, miałabym kontrolę nad tym, co robię. Mogłabym decydować. — A więc jesteś tam, gdzie powinnaś — odparł. — Nie dojdziesz do swojego punktu, jeśli nie przebrniesz przez tę sprawę. Roześmiała się. — Ale gdybym nie pracowała w Hartwell, Black i Robineau, nie zawracałbyś mi głowy swoją sprawą, prawda? Podszedł i pocałował ją w policzek. Przez moment szorstka broda łaskotała jej skórę. — Już dawno chciałem to zrobić. Masz coś przeciwko temu? Z uśmiechem pokręciła głową. — Miło cię znowu widzieć, moja przyjaciółko. — I ciebie też. — Rumienisz się. — Nieprawda. — Ależ tak. — Patrzył na nią. — Nie podrywam cię, Gail. Mówię szczerze. — Wiem. — Założę się, że masz chłopaka. — Chłopaka. — Zaśmiała się. — Co za określenie. Ale rzeczywiście, mam takiego. — To dobrze. A może… niedobrze? — Jest nam cudownie, ale… to trudne. Wiesz, po odejściu Dave’a. I jest jeszcze Karen. Ścisnął ją za ramię. — Co ma być, to będzie. — Nigdy nie wyznawałeś tej zasady. Mówiłeś zawsze, że w historii ludzkości nie dzieje się nic bez woli ludzi. — Tak mówiłem? Kiedy? Gdy byłem niecierpliwym młodzieńcem? — Aha, już rozumiem. Polityka to jedno, miłość — drugie. — Wygładziła spódnicę. — Powinnam zobaczyć, czy u Erica wszystko w porządku. Patrick podniósł nie napoczętą filiżankę herbaty Erica. Gail zaniosła swoją na stół, gdzie na ręcznie wykonanej, plecionej podstawce stał czajnik. — Patrick… Ten grafolog powiedział coś, co mnie zdziwiło. Czy policja przesłuchiwała cię w sprawie śmierci ciotki? Oczywiście poza rutynowymi pytaniami. Podrapał się w brodę. — A co takiego dziwnego ci powiedział? — To duży majątek. A ona zmarła bez świadków, więc możesz sobie wyobrazić. Oglądałam akt zgonu. Nie jest tam napisane „wypadek”, tylko „postępowanie wyjaśniające w toku”. — Tak — odparł. — Co to znaczy: „tak”? — Policjanci z Miami Beach przyjechali tu, żeby mnie wypytać. — Kiedy? — Dwa tygodnie temu, w zeszłym tygodniu i wczoraj. — Ale dlaczego? Patrick westchnął. — Kto wie? Takie są gliny. — Postawił na stole filiżankę swoją i Erica. — Mówili, że przed upadkiem ze schodów miała złamany kark. Kto to zrobił? Nie było śladów włamania. Mnie otworzyłaby drzwi, poza tym pokłóciliśmy się nieźle na tydzień przed jej śmiercią. — Patrick! — To idioci. Nie mają nic lepszego do roboty. — Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? — Żebyś oświadczyła, że nie chcesz się mieszać w tę sprawę? Popatrzyli sobie w oczy. — Nie zrobiłabym tego. Ustawił uszka filiżanek w tym samym kierunku. — Myślałem, że nie pozwolisz też naciągnąć mnie na wysokie honorarium. — Patrick, do cholery. Nie patrząc na nią, uśmiechnął się. — Pewnie musiałaś. To kwestia tego, po czyjej stronie się stoi. Teraz rozumiesz, dlaczego rzuciłem studia. Wróciła na środek pokoju, by włożyć pantofle. — I ty mówisz, że czujesz się tak, jakbyś dostał po głowie. — Odwróciła się. — Chciałabym to zrozumieć. Czy policja podejrzewa cię o morderstwo? — Nie wiem. Mnie, Rudy’ego, ogrodnika. Zadają pytania, a ja im mówię, żeby poszli do diabła. Odchodzą, ale zapominają, co powiedziałem i wracają, po czym wszystko zaczyna się od nowa. Gail oparła się o stół. — Patrick, czy to prawda? Czy ktoś ją zabił? — Oby tak nie było. Gdyby jednak ktoś… Wolę o tym nie myśleć. — Wskazał ruchem głowy biurko, gdzie na otwartej książce leżała umowa. — Chcesz zabrać ten kontrakt? — Nie. Teraz już jestem twoim adwokatem. Zastanawiała się tylko, jak wyjaśni wspólnikom w firmie Hartwell, Black i Robineau, że w sprawie prowadzone jest śledztwo o domniemane morderstwo. 10 Następnego dnia po południu Larry Black wezwał Gail do gabinetu. Usiedli na satynowej kanapie pod oknem. Sekretarka przyniosła tacę z kawą i ciasteczkami, którą postawiła na antycznym stoliku z wiśniowego drzewa. — Wczoraj zadzwonił do mnie Alan Weissman — odezwał się Larry, mieszając kawę. Gail spojrzała na niego zdumiona. — Powiedziałem mu, że powinien rozmawiać z tobą, ale zdaje się, że wolał ze mną. Pracowaliśmy razem w komitecie odbudowy miasta po zniszczeniach wywołanych przez huragan Andrew. On wie, że znałem Altheę. Chciałby się spotkać, aby jakoś rozwiązać tę sprawę, zanim, jak to ujął, „wymknie się spod kontroli”. Gail nalała sobie śmietanki. — Może ją rozwiązać przyznając, że testament został sfałszowany. Co jeszcze mówił? — Same ogólniki. Zaproponowałem termin spotkania, w następną środę o dziesiątej w jego biurze. Będziesz mogła? — Tak, najwyżej przełożę inne zajęcia. Ale jeśli mamy rozmawiać z Weissmanem, wcześniej musimy uzgodnić szczegóły. Poniedziałek i wtorek nie wchodziły w grę, bo Larry miał już umówione spotkania. — A może w weekend? — spytał. — Przyjedź w sobotę i zostań na kolację. Karen będzie mogła pobawić się z Trishą. — Młodsza córka Larry’ego chodziła z Karen do tej samej klasy. — Dee–Dee nie widziała cię już od miesięcy. Wczoraj skarżyła się nawet, że o niej zapomniałaś. Gail często rozmyślała, jak im się to udawało? Gdyby Larry kiedykolwiek powiedział jej, że on i Dee–Dee rozstają się, chybaby go udusiła. Albo straciłaby wszelką nadzieję, że małżeństwo może być udane. Minęły już dwa dni, odkąd zostawiła Anthony’emu wiadomość na automatycznej sekretarce w domu. Może jest zajęty, ale nie aż tak. Gdyby miał jakieś plany na sobotę, to trudno. — Chętnie przyjadę, Larry. Dziękuję. Wyprostował nogi i postawił kawę na stoliku. — A, mam coś dla ciebie. — Podszedł do biurka i podniósł leżące tam gazety. — Zanim zdałem sobie sprawę, że może tego nie widziałaś, gazeta była już w śmieciach. Pasierbica Althei Tillett, Monika, organizuje wystawę swoich prac. Popatrz. — Podał jej stronicę z „Heralda” i wskazał palcem miejsce. Informacja znajdowała się w dziale kulturalnym części weekendowej. Gail przeczytała: „Eros i Metafora, rzeźby i abstrakcje autorstwa Moniki Tillett. Galeria Tillett, ulica Lincolna osiemset trzydzieści trzy, Miami Beach. Zapraszamy od dziewiętnastej do dwudziestej pierwszej w piątek, czwartego października”. Uniosła wzrok. — A co to oznacza? Eros i Metafora? — Idź jutro i przekonaj się sama. Złożyła gazetę. — Może pójdę. Dzięki. Mam nadzieję, że nie zatrzasną mi drzwi przed nosem. Larry znowu usiadł i poprawił nogawkę spodni. — Gail… gdy sprzeciwiałem się przyjęciu przez nas sprawy Norrisa, to nie z twojego powodu. Rozumiem, że chcesz Patrickowi pomóc, ale ja muszę myśleć o całej firmie, ojej długofalowych interesach. — Wiem. Jesteś mi zbyt bliskim przyjacielem, aby kierować się osobistymi sympatiami. — Powiedz mi, czego potrzebujesz. Może dalibyśmy ci jakiegoś asystenta? Uśmiechnęła się. Ruszyło go sumienie. — Nie, na razie wystarczy mi Miriam. Może jednak poproszą o podwyżkę dla niej. A co powiesz na to, że Eric Ramsay sam zaoferował mi pomoc? Będę się nim dzieliła z działem podatkowym i gospodarczym. — Podziwiam twoją cierpliwość. — Zgoda, może jest niedojrzały, ale za to sprytny i chce się czegoś nauczyć. Poza tym, było mi go szkoda. Jego ojciec jest robotnikiem gdzieś w Ohio, a on sam posyła młodszą siostrę na studia. — Robotnikiem? On kieruje fabryką, która wytwarza części do silników, jeśli się nie mylę. Pan Ramsay trochę upiększa fakty. — Może już teraz szykuje się do rozprawy w sądzie — odparła. — Jest naprawdę zdesperowany. Larry napił się kawy. — Ramsay… prawnik lat dziewięćdziesiątych. Tak to jest, gdy przyjmujemy absolwentów, których kwalifikacje widnieją tylko na papierze. Może uda ci się go ustawić we właściwym kierunku. — Mówił mi, że Paul dał mu okres próbny. Czy to prawda? — Tak, słyszałem o tym od Jacka Warnera, ale Paul nic mi nie wspominał. — Larry… jak poważny jest zatarg między tobą i Paulem? Czy firma ma kłopoty? — Nie przejmuj się. To co wtedy widziałaś, było tylko starciem odmiennych osobowości. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Już kiedyś tak bywało, a okręt nadal płynie. Larry Black nosił na wąskich ramionach bagaż doświadczeń pięciu pokoleń prawników — swoich przodków. Odkąd Gail go znała, zawsze wydawał się jej mężczyzną w średnim wieku. Nie był błyskotliwy, a jego największy talent polegał na umiejętności pozyskiwania bogatych klientów. Pozwalał swoim pracownikom obsługiwać komputery, zajmować się inwestowaniem i kosztownymi kampaniami reklamowymi. Przyglądał się ułożonym w krąg ciasteczkom, w końcu wybrał serniczek. — Chciałbym, żebyś spotkała się z ludźmi od public relations, dobrze? — Podobnie jak inne duże firmy, Hartwell, Black i Robineau miała konsultanta od public relations, który zajmował się delikatnymi sprawami. — Nie możemy pozwolić, aby opinia publiczna uznała, że występujemy przeciwko wdowom i sierotom. Bierzemy tę sprawę dla zasady, aby udowodnić fałszerstwo. Najbardziej zależy mi na tym, żeby tak ocenił to Sanford Ehringer. Jest nie tylko egzekutorem testamentu, ale także prezesem fundacji Easton, która wiele straci w razie obalenia testamentu. Ehringer będzie podwójnie zainteresowany naszymi działaniami. Larry odwrócił się przodem do Gail. Miał bardzo poważną minę. — Chcemy przekonać Ehringera, że chodzi nam o sprawiedliwe rozwiązanie sprawy naszego klienta, a nie o zdobycie dużego honorarium. To bardzo ważne. Czy weźmiesz to pod uwagę? — Dobrze — odpowiedziała po chwili. — Bóg świadkiem, że nie chcemy zepsuć sobie opinii. Spotkałeś kiedyś Sanforda? — Kilka razy. Obecnie żyje jakby w odosobnieniu. Kreuje się na starego wujka, który lubi wypić kieliszeczek porto, czasami rzuci jakiś dowcip, ale naprawdę jest przebiegły i bardzo wpływowy. Mógłby nam bardzo nabruździć u naszych stałych klientów. — A skąd znasz dyrektora fundacji Howarda Odella? — spytała. — W zeszłym tygodniu jedliście razem obiad. — Cały czas szuka inwestorów dla własnych projektów. Ale nie byłem tym zainteresowany. — Co o nim wiesz? — Gail ciekawiło, czy Larry miał pojęcie o rzekomym powiązaniu Odella z handlem pornografią na zapleczu pralni. — Nic, naprawdę. Nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich. Gail dolała sobie kawy. — To dziwne, że nie słyszałam nigdy o fundacji Easton. Przecież urodziłam się w Miami. — Nie ma się czemu dziwić — odparł. — Słyszałem, że dbają, by nie nadawać rozgłosu swojej działalności. Członkowie zarządu pochodzą ze starych rodzin, które znają się od lat. Starannie dobierają beneficjantów swoich funduszy i unikają mediów. — Właśnie to mnie dziwi. Większość darczyńców na rzecz takich fundacji lubi poklask. Larry dokończył jeść sernik i wytarł palce o narożnik serwetki. — Anonimowy ofiarodawca jest błogosławiony. — No jasne. Uśmiechnął się krzywo. Spostrzegła, jak światło tworzy w jego rzadkich włosach coś na kształt aureoli. — Na czym polega ich działalność, Larry? Dają pożyczki bez odsetek z powierzonych funduszy? A może zarabiają na zwolnieniach podatkowych ze spłacanych kredytów? — Skądże, wszystko jest całkowicie legalne i zgodne z prawem. Ci ludzie to filary społeczeństwa. Mogą próbować wywierać wpływ na to, co dzieje się w Miami, a jeśli wykorzystają do tego powagę fundacji… Dlaczego nie? Ich opinia jest tak samo ważna jak każdego. Gail rozumiała już, w jaki sposób fundacja może egzekwować swoje wpływy. Gdyby któryś z jej członków chciał osiągnąć swoje cele, mógłby obiecać sporą dotację na rzecz ulubionego projektu jednego z miejskich komisarzy, na przykład domu kultury, nowego oddziału w szpitalu albo nowego posterunku policji wdanej dzielnicy. A potem komisarz otrzymałby nie oprocentowany kredyt. Typowy sposób załatwiania interesów. Człowiek taki jak Howard Odell, którego moralność nie należała do kryształowych, mógł być bardzo użyteczny w organizowaniu takich „transakcji”, pozostający zaś w cieniu szanowani obywatele nie musieli się wstydzić. — Więc Odell kieruje fundacją — powiedziała Gail. — A kto jeszcze tam działa? — Nie wiem dokładnie. — Może Althea Tillett? Przecież zapisała im tyle pieniędzy… — To logiczne. — Wzruszył ramionami. — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że była członkiem fundacji. — Powinieneś jeszcze coś wiedzieć. Wczoraj Patrick Norris powiedział mi, że policja w Miami Beach prowadzi śledztwo w sprawie śmierci ciotki. Nie wierzą w ten wypadek. Larry bezgłośnie otworzył usta, zamknął je i znów otworzył. — Mówią, że ktoś prawdopodobnie skręcił jej kark, zanim spadła ze schodów. — Boże. — Larry zbladł. — Wiedzą, kto to zrobił? Na czym opierają taką tezę? — Chyba na wynikach sekcji zwłok. Poza tym nie ma śladów włamania. Już trzy razy byli u Patricka w mieszkaniu i zadawali wiele pytań. Położył dłonie na kolanach i ze świstem nabrał powietrza. — Larry, dobrze się czujesz? — spytała. — Tak. — Uśmiechnął się. Na jego czole ukazały się kropelki potu. — To dla mnie lekki szok. Mówiłaś już komuś w firmie? — Nie. — Więc nie mów. Zastanówmy się, co z tym zrobić… Powinniśmy o tym wiedzieć przed zebraniem, zanim podjęliśmy decyzję o przyjęciu tej cholernej sprawy. — Larry, ty chyba nie myślisz… że to Patrick? Po nim najmniej bym się tego spodziewała. — Spróbujmy dowiedzieć się o postępy w śledztwie. Jak to zrobić? — Najprościej będzie zapytać policję — odparła Gail. Zadzwoniła do biura Anthony’ego, ale był na rozprawie w sądzie. Zostawiła wiadomość, żeby do niej oddzwonił. Nic pilnego, chodziło o poradę w sprawie, którą zajmowała się policja z Miami Beach. — Cholera. — Przez minutę albo dwie patrzyła na aparat, zastanawiając się, czy zadzwonić na policję teraz i co im powiedzieć. „Halo, jestem adwokatem Patricka Norrisa. Czy jest podejrzany o zamordowanie Althei Tillett?” Na pewno coś wymyśli. Znalazła numer, wybrała go i poprosiła o połączenie z działem akt. Jakiś mężczyzna odpowiedział jej, że policyjne akta są ogólnodostępne i za kilka dolarów może otrzymać kopie. Zerknęła na zegarek: była czwarta piętnaście. Miriam stukała w klawiaturę, mrucząc coś pod nosem. — Gdzie se?or Ramsay? — spytała Gail. Miriam odwróciła się. — O, jesteś. Chcę ci coś powiedzieć. — Dobrze, ale gdzie jest Eric? — Pojechał załatwić wycenę szkody w swoim samochodzie — odparła Miriam. Wcisnęła klawisz, aby zapisać na dysku kolejny fragment wykonanej pracy. — Właśnie dzwonił, już wraca. Rozbito mu szybę w prawych drzwiach, skradziono telefon komórkowy i wyrwano sprzęt radiowy z obudowy. — Jadę do Miami Beach. Powiedz Ericowi, żeby przygotował ostateczną wersję wniosku w prawie Tillett. A także wezwania dla wszystkich osób mających związek z tą sprawą. Pomóż mu trochę. Chyba nie odróżnia niektórych typów wezwań. — Ja jestem tylko sekretarką. Poczuje się dotknięty. — Miriam wstała i odwróciła się. — Wiesz co? Znalazłam Carlę Neapolitano. — Gdzie? — Zadzwoniłam do Tallahassee. To specjalne archiwum, gdzie znajdują się dane wszystkich notariuszy. — Podniosła kartkę, aby Gail mogła ją zobaczyć. Carla Neapolitano. Zamieszkała przy alei Collinsa. Biuro przy ulicy Alton w Miami Beach. Były też numery telefonów. — Znakomicie się spisałaś. — Gail przeczytała kartkę. — Może zadzwonisz do jej biura i dowiesz się czegoś? — Już tam dzwoniłam. — I co? Otworzyła szeroko swoje brązowe oczy. — Odebrał jakiś mężczyzna i powiedział: „Biuro podróży Gateway”. Spytałam, z kim rozmawiam, a on na to: „A o co chodzi?” Pytam, czy pracuje tam Carla. Powiedział, że na chwilę wyszła i chciał wiedzieć, kim jestem i w jakiej sprawie dzwonię. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc wymamrotałam, że nazywam się Patty, dzwonię w sprawie pracy i że zadzwonię jeszcze raz trochę później. Miriam zaciągnęła Gail do narożnika. — Potem on spytał, czy chodzi o pracę tancerki. Więc mówię, że tak, a on na to, czy mam doświadczenie. Zaprzeczyłam. On mówi: „Nie szkodzi, jeśli zostaniesz przyjęta, nauczymy cię tańczyć. Ile masz lat?” Mówię, że dwadzieścia jeden, a on pyta, czy mam implanty. — Żartujesz. — Nie! Te juro! Tak powiedział. To ja na to: „Ay, Diós mio. Nie potrzebuję implantów”. To on mówi: „Jesteś fajną dziewczyną, może przyjedź od razu teraz?” Miriam podskakiwała w miejscu, jej głowa poruszała się na wysokości ramienia Gail. — Bożeno no lo creo que to zrobiłam! Entonces, le digo. „Nie mogę wyjść teraz z pracy”. A on mówi: „To może później, na przykład o siódmej?” Podał mi adres przy autostradzie North Dixie. Tuż obok „Dzikiej Wiśni”. — A co to jest? — Zadałam mu to samo pytanie. „To klub, w którym będziesz tańczyć, maleńka”, odpowiedział. „Przywieź bikini i szpilki, to zrobię parę zdjęć” Fijate! „Nazywam się Frankie, jak przyjdziesz, to pytaj o mnie”. Gail spojrzała w głąb pustego korytarza, potem przeniosła wzrok na Miriam. — Chcesz mi powiedzieć, że kobieta, która jako notariusz podpisała testament Althei Tillett ma powiązania z nocnym klubem? — No a co to może być innego? Z taką nazwą? — Powinnaś iść na to spotkanie, Miriam. Dostaniesz małą premię. — Alaba o! Danny by mnie zabił. Gail ponownie spojrzała na adres biura Carli Neapolitano. — Spójrz. To biuro podróży mieści się w tym samym budynku co kancelaria Alana Weissmana. To wyjaśnia, skąd Weissman ją wytrzasnął. — Założę się, że jest striptizerką. — Chciałabym to dołączyć do materiału dowodowego. Spodoba się przysięgłym. — Więc chcesz, żebym spróbowała się czegoś dowiedzieć? — To było pytanie retoryczne. Na twarzy Miriam malował się entuzjazm. — Oczywiście. Robi się ciekawie. — Gail rzuciła okiem na zegarek. — Muszę jechać. Postaraj się dowiedzieć, kto jest właścicielem biura podróży. I przekaż Ericowi adres „Dzikiej Wiśni”. Na pewno się ucieszy. W ten weekend będzie miał do roboty jeszcze coś oprócz czytania ustaw podatkowych. Pół godziny później weszła do głównego komisariatu policji w Miami Beach. Recepcja była utrzymana w kolorach białym i turkusowym, podłoga wyłożona kamiennymi płytami, a na tylnej ścianie widniał fresk z motywami ryb i plaży. Gdyby ustawić tu stoły i krzesła, a policjantów przebrać w kelnerskie stroje, wnętrze wyglądałoby jak stylowa restauracja nad brzegiem oceanu. Hol miał kształt ćwiartki koła, z atrium sięgającym sufitu. Cztery pomalowane na turkusowo metalowe poręcze, ciągnęły się wzdłuż każdego piętra. Lada recepcyjna wydawała się zawieszona na podświetlonych blokach ze szkła. Muskularny Adonis przemknął na rolkach obok Gail i zatrzymał się koło fontanny, żeby napić się wody. Miał obcisłe, zielone szorty, włosy związane w koński ogon, ciało pięknie opalone i lśniące od potu. Otarł usta, odwrócił się i wyjechał z powrotem na zewnątrz przez automatyczne drzwi. — Często tu przyjeżdża — powiedziała dziewczyna w recepcji, krępa blondynka w niebieskim mundurze służby pomocniczej. — Na pewno jest miły. — Gail spytała ją, gdzie znajdują się kartoteki. Obróciła się na krześle i wskazała pokrytą malowidłami ścianę. Przy recepcji w dziale kartotek młody mężczyzna spytał ją, czy zna numer sprawy. — Niestety, nie. Mam tylko nazwisko. — Zapisała je na kartce. — Chwileczkę. — Zaczął szperać w papierach, po czym znowu spojrzał na Gail. — W tej sprawie muszę zadzwonić na górę. — Przecież to ogólnie dostępne informacje. — Bez zgody zwierzchników niczego nie mogę pani pokazać. Proszę usiąść, sprawdzę, co da się zrobić. Jak się pani nazywa? Gail podała mu swoje personalia i podeszła do wiszącego na ścianie plakatu z fotografiami dziesięciu najbardziej poszukiwanych przestępców w Miami Beach. Wyglądali żałośnie, w większości byli nie ogoleni. Po chwili otworzyły się srebrne drzwi jednej z dwóch wind. Wysiadł z niej jakiś mężczyzna i skierował się prosto do Gail. Wstała. Był dobrze zbudowanym Murzynem, niższym od Gail o jakieś pięć centymetrów. Siwiejące włosy miał bardzo krótko ostrzyżone. Ubrany był w koszulę z krótkimi rękawami i krawat. Na pasku nosił odznakę policyjną, broń w kaburze. — Detektyw Gary Davis — przedstawił się, opierając ręce na biodrach. — W czym mogę pomóc? — Nazywam się Gail Connor. Jestem adwokatem. — Wręczyła mu wizytówkę. Przeczytał ją i włożył do kieszonki na piersi. — Czego pani poszukuje w dziale kartotek? — Chodziło mi o raporty policyjne w sprawie Althei Tillett, która zmarła w zeszłym miesiącu w swoim domu przy North Bay Road. — Mogę wiedzieć, dlaczego to panią interesuje? — Reprezentuję jej bratanka w pewnej sprawie cywilnej. — A tym bratankiem jest… ? — Patrick Norris. Powiedział mi, że policja prowadzi śledztwo. Czy to prawda? Davis spoglądał na nią przez moment, po czym wyciągnął rękę w stronę wind. — Proszę mi wyświadczyć przysługę i pojechać ze inną na górę. Tam porozmawiamy. Gail uniosła głowę. — Proszę pana, chciałabym tylko wiedzieć, co się dzieje. — Pani ma pytania, a ja odpowiedzi. Bardzo proszę. Skinęła głową i poszła za nim. Jej obcasy stukały głośno o kamienne płyty. W windzie Davis nacisnął guzik trzeciego piętra. — Jak dotąd nie słyszałam w mediach, żeby policja prowadziła śledztwo w sprawie morderstwa — odezwała się. — Nie udzielaliśmy nikomu takich informacji. — Davis oparł się o ścianę windy. — Przepraszam, był raport w sprawie wypadku, który otrzymała prasa. Tam na dole siedzą ci z gazet i grzebią w pudle, gdzie leżą stosy sprawozdań. Jest tam wszystko, każda kradzież torebki, wyrwanej kobiecie na ulicy, każdy napad z nożem w ręku albo kradzież w sklepie. Jeśli znajdą coś ciekawego, proszą o dokładniejsze informacje. Jeśli czegoś nie ma w pudle, znaczy, że taka sprawa nie istnieje. — Pani Tillett była dość dobrze znana. Drzwi windy otworzyły się i Davis przepuścił ją przodem. — W Miami Beach jest bardzo wiele znanych osób. — Czy to właśnie pan prowadzi śledztwo? — Tak. A po co Norrisowi adwokat? — Nie jestem od spraw kryminalnych — odparła. — Zauważyłem to. Gail A. Connor. Adwokat, sprawy cywilne. — Davis powtórzył treść wizytówki. — Firma prawnicza z ulicy Flagler. Poprowadził ją przez poczekalnię i drzwi z napisem „Śledztwa”. Sala była podzielona niskimi ściankami na niewielkie boksy. Trzech mężczyzn i kobieta, ubrani po cywilnemu, popatrzyli na nią bez specjalnego zainteresowania i wrócili do swoich rozmów. Na jednej ze ścianek ujrzała zdjęcie Fidela Castro, z którego sterczały powbijane lotki. W innym miejscu wisiał kalendarz z fotografią dziewczyny w dżinsowych szortach, odsłaniających pośladki. Davis zatrzymał się przed pokojem — odgrodzonym szybami od reszty pomieszczenia. Gail weszła do środka. Na biurku leżały w nieładzie papiery, formularze, foldery. Zielona maskotka — Gumby zwisała nad tacami z korespondencją. Małe przenośne radio spoczywało na ładowarce, z głośnika dobiegał cichy głos dyspozytora. Na parapecie stały fotografie członków rodziny Davisa: kobiety i dwóch nastoletnich chłopców. Za oknem podmuchy wiatru poruszały liśćmi dużej palmy. Davis zatrzymał się z ręką na klamce. — Może napije się pani kawy? Albo czegoś zimnego? — Nie, dziękują. — Usiadła na krześle o chromowanych, metalowych nogach. Davis zamknął drzwi i uniósł wskazujący palec. — Connor. Skądś znam to nazwisko. Gail nie widziała powodu, żeby coś ukrywać. — Moja matka była jedną z kobiet, które grały z Altheą Tillett w brydża tego wieczoru, kiedy zmarła. — Irene Connor. To pani matka? Czy pani też znała Altheę Tillett? — Tak, ale bardzo słabo. — Czy dzięki temu poznała pani jej bratanka? — Poznaliśmy się na studiach. — Aha. Jak to mówią, świat jest mały. — Oparł się biodrem o blat metalowego stołu, na którym leżały sterty akt. Ręce skrzyżował na grubym brzuchu, lekko kołysał w powietrzu jedną stopą. — Na studiach? Pan Norris nie zdradził, że jest prawnikiem. — Bo nie jest. Proszę mi wybaczyć, ale wciąż nie powiedział mi pan, dlaczego go przesłuchujecie. Davis miał czerwone obwódki wokół oczu. — Mówiła pani, że reprezentuje Norrisa w sprawie cywilnej. O co chodzi? — O zatwierdzenie testamentu pani Tillett. — Słucham dalej. — Wolałabym teraz więcej nie mówić. — Lojalność wobec klienta? — Sięgnął do kieszonki i odczytał z wizytówki: — Adwokat, sprawy cywilne. Zajmuje się pani również zatwierdzaniem testamentów? — Tangencjalnie. — Piękne słowo. — Wie pani, kim jest Alan Weissman? — Tak, adwokatem pani Tillett. Reprezentuje jej majątek w sądzie. — On twierdzi, że pani klient ma dostać dwieście pięćdziesiąt kawałków. — Zgodnie z testamentem. — Czy pan Norris wiedział o tym, zanim jego ciotka zmarła? — Nie jestem gotowa, żeby odpowiedzieć na to pytanie. Davis westchnął i rzucił jej wizytówkę na biurko. — Pani Connor, nie zamierzam być niemiły, ale czy chce pani zostać oskarżona o utrudnianie śledztwa? Jestem zmęczony. Mam na głowie trzy zabójstwa, dwa zgwałcenia i rozbój z użyciem broni. Wczoraj znaleźliśmy ciało francuskiego turysty, spalone w śmietniku niedaleko alei Collinsa. Od wtorku nie widziałem się z żoną. Nie jestem w nastroju, by pozwolić wodzić się za nos adwokatowi. I nie obchodzi mnie, w jakiej to znanej i poważanej firmie z ulicy Flagler pani pracuje. Gail poczuła przyspieszone bicie serca. — Jestem adwokatem pana Norrisa. Nie może mnie pan aresztować za to, że zadaję pytania. Davis zgiął się w pasie. — Ma pani informacje związane ze sprawą dotyczącą morderstwa? Patrick Norris nie jest pani klientem w tej sprawie? Niech pani tylko patrzy, co teraz zrobię. Instynktownie chciała odjechać razem z krzesłem do tyłu, lecz powstrzymała się. — Panie Davis, nie będę wyrażała opinii na temat tego, co mój klient wiedział i od kiedy. Więc jeśli chce mnie pan wrzucić do swoich lochów, czy też tam, gdzie pan wsadza pracowników firm prawniczych z ulicy Flagler, proszę bardzo. Wezwę swojego adwokata i wytoczę panu sprawę o bezpodstawne zatrzymanie. Gary Davis zaśmiał się krótko, przeszedł za biurko i usiadł, chwytając dłońmi poręcze fotela. — Jedyny dziedzic i marne ćwierć miliona. Po co panią wynajął? Żeby obalić testament? Davis mógł się o tym dowiedzieć od Weissmana. Kiwnęła głową. — Tak. Wystąpimy o unieważnienie testamentu. — Jeśli wygracie, Patrick Norris dostanie dwadzieścia pięć milionów. To znaczy, jeśli chodzi o motywy, mamy tu piękny przykład. Zgodzi się pani? — Dwadzieścia pięć? — Kiedy Davis utkwił w niej wzrok, zamilkła. Dwadzieścia pięć milionów dolarów. Więcej niż mogła sobie wyobrazić. Davis wziął do ręki figurkę Gumby’ego i wyprostował jego zielone rączki. — W czwartek, piątego września, gospodyni Althei Tillett zadzwoniła na telefon alarmowy. Przyjechali strażacy, obejrzeli zwłoki, umundurowani funkcjonariusze odgrodzili miejsce zdarzenia. Wyglądało to na wypadek, tak zresztą opisano to w „Miami Herald”. Gospodyni zeznała, że weszła do domu przez kuchnię i tak jak zwykle wyłączyła alarm. Potem zobaczyła panią Tillett u podnóża schodów w salonie. Kiedy przyjechałem, stężenie pośmiertne już ustępowało. Na podstawie plam opadowych mogłem stwierdzić, że leżała tam dosyć długo. Wyglądało na to, że nie była przenoszona z miejsca, gdzie upadła. Miała na sobie czerwone kimono, a pod spodem stanik i majtki. Na nogach białe skarpetki i jeden drewniany sandał. Drugi leżał na schodach. Jej oczy były otwarte. Uderzyła nosem w podłogę i wybiła sobie trzy zęby. Obok znajdowały się związane z tymi urazami ślady krwi. Wypróżniła też zawartość jelit, ale wydaje mi się, że nie nastąpiło to w momencie lądowania, ale może wcześniej. Uniósł wzrok na Gail, spoza tęczówek widać było białka jego oczu. Nie przestawał bawić się Gumbym. — Obejrzałem jej dłonie. Nadgarstki nie były połamane, co pewnie nastąpiłoby, gdyby spadając, próbowała się ratować. Szukałem miejsca, gdzie mogła chwycić się poręczy, zdartego paznokcia, siniaków. Kiedy człowiek spada i jest przytomny, próbuje się czegoś uchwycić, to automatyczna reakcja. Nawet ci, którzy skaczą z budynków, próbują za coś złapać w ostatniej chwili. Mają rany na palcach, które powstały, gdy starali się przytrzymać cegieł. Tak silny jest instynkt samozachowawczy. Ale mało kto próbuje popełnić samobójstwo, rzucając się po schodach w dół. Słyszałem, że Althea Tillett nie miała skłonności samobójczych. Postępowaliśmy rutynowo: zebraliśmy zeznania, odciski palców, pytaliśmy sąsiadów, czy ktoś widział lub słyszał coś dziwnego. Pani matka i pozostałe kobiety wyszły o dziesiątej piętnaście. Sąsiadka mieszkająca obok słyszała ich głosy i śmiech. Chwilę później, o wpół do jedenastej usłyszała muzykę operową. Madame Butterfly. Trwało to kilka minut, potem muzyka ucichła. Przez resztę nocy panowała już cisza. Tak więc koło drugiej panią Tillett zawieziono do kostnicy, a następnego ranka wykonano sekcję. Byłem przy tym. Zawsze jestem, gdy są jakieś wątpliwości. Położył maskotkę na pliku folderów i przejechał palcem wzdłuż swojego torsu. — Lekarz otworzył ją na całej długości. Były urazy wewnętrzne, ale niewiele. Potem doszedł do szyi i powiedział: „Gary, widzę tu coś dziwnego. Uraz, który mógł nastąpić przed śmiercią. Przypuszczam, że ktoś maczał w tym palce. Wróć tam lepiej i rozejrzyj się dobrze”. Gail skrzyżowała ręce na piersiach. — Więc stwierdził, że faktyczna przyczyna śmierci jest tymczasowo nieznana. — Właśnie. Ale jestem pewien, że w tym tygodniu wystawi załącznik do aktu zgonu i napisze w nim: zabójstwo. Powinna pani zrobić sobie kopię. — Wykręcił głowę maskotki w taki sposób, że jej śmiejąca się buzia i duże oczy skierowane były w stronę Gail. — Althea Wilma Norris Tillett, pięćdziesiąt osiem lat. Słyszałem, że była miłą kobietą. Wielu przyjaciół tak właśnie o niej mówi. Płakali przy tym. Pani matka również. — Matka nie wspominała mi, że pan prowadzi dochodzenie — odparła Gail. — Przesłuchiwał ją pan, prawda? I pozostałe kobiety, które wtedy były na brydżu? — Oczywiście, ale to były rutynowe pytania. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że chodzi o morderstwo. Zresztą ich zeznania niewiele wnosiły do sprawy. Davis pozaginał nóżki Gumby’ego i posadził go na krawędzi biurka. — Zabawne. Pytałem pani klienta o tę uroczą kobietę i otrzymywałem wymijające odpowiedzi. Chce pani wiedzieć, czy Patrick Norris jest podejrzany? Z pewnością tak. Potrafi wyłączyć alarm, sam mi to powiedział. Nie ma żadnego alibi. A ćwierć miliona to znakomity motyw. I szczerze mówiąc, jego stosunek do tego wszystkiego jest bardzo dziwny. Prosiliśmy go, żeby z nami porozmawiał. Wie pani, co odpowiedział? Pokręciła przecząco głową. Miała ochotę udusić Patricka. — Powiedział, żebym się pieprzył. Jest wulgarny. Kiedy ktoś nie chce ze mną rozmawiać, mam dziwne przeczucie. Zadaję sobie pytanie: co ten człowiek ukrywa? — Davis pochylił się i rzucił Gumby’ego na tacę z korespondencją. — Czy ma już pani odpowiedź na swoje pytania? — Niezupełnie. Jakie są dowody przeciwko Norrisowi? A może to tylko domniemania wynikające z pańskiej niechęci do jego sposobu bycia? — Nie jestem gotowy, aby odpowiedzieć na to pytanie — uśmiechnął się Davis. — Czy mogę otrzymać kopie sprawozdań? — Nie. Sięgnęła po torebkę. — Więc to chyba wszystko. — Tylko chwilowo. — Gary Davis odjechał fotelem do tyłu. — Proszę mi coś powiedzieć: Jeśli Patrick Norris dopuścił się tej zbrodni, byłoby dla niego wielkie nieszczęście, prawda? Morderca nie może dziedziczyć po swojej ofierze. — Otwierając drzwi, wciąż się uśmiechał. — Jestem pewna, że zna pan odpowiedź. 11 Następnego wieczoru Gail przyjechała do matki za kwadrans siódma. Jedną ręką trzymała Karen za łokieć, w drugiej niosła torbę z rzeczami. Irene otworzyła drzwi i uściskała wnuczkę tak mocno, że czapeczka bejsbolowa spadła dziewczynce na podłogę. — Kogo my tu mamy? Mój najukochańszy skarb na całym świecie. — Pocałowała ją i spojrzała na Gail, gdy Karen schyliła się, by podnieść czapkę. — Znalazłam ją na dachu — powiedziała Gail. — Kochanie, bardzo nas przestraszyłaś, gdy tak znikłaś bez śladu. — Irene poprowadziła Karen przez salon i dalej przez jadalnię, w której stał świecznik i cicho tykał zegar, aż do kuchni. Była na tyle duża, że można było w niej również jeść. Na ścianach wisiały oryginalne szafki z lat sześćdziesiątych i uzbierane w ciągu trzydziestu lat ozdobne bibeloty. Na drzwiach lodówki wisiały poprzyczepiane magnesikami rysunki Karen. Na piekarniku stała żaroodporna miska przykryta odwróconym talerzem. Gail poczuła aromat sera. — Po kolacji zrobimy ten wulkan do szkoły — powiedziała Irene. — Nie miałam w ręku masy papierowej od czasu, gdy twoja mama była małą dziewczynką. Karen powiesiła swoją torebkę na oparciu krzesła i pogłaskała kota w rude prążki, który leżał zwinięty w kłębek na sąsiednim krześle. Gail spojrzała na nią surowo. — Babciu… — Słucham, kochanie. — Irene wlewała sok jabłkowy do plastikowego kubka z rysunkiem Króla Lwa. — Przepraszam, że martwiłaś się z mojego powodu. Chciałam przyjechać do ciebie, bo bardzo lubię być w twoim domu. — Oczywiście, że lubisz. Zawsze miło spędzamy razem czas, prawda? — Irene zawiesiła czapeczkę dziewczynki na wystającym, ozdobnym kołku krzesła. — A co się stało z twoimi włosami? — Postawiła sok na stole. — Mama je obcięła. Wyglądam głupio. Irene roześmiała się i uścisnęła Karen za ramiona. — Ależ skąd. Wyglądasz świetnie. — Palcami wymodelowała jej grzywkę. — No proszę. Najładniejsza dziewczyna w Miami. Powiedz mamie, żeby następnym razem zabrała cię do prawdziwego salonu piękności. — Jeszcze raz ją uścisnęła. — Teraz biegnij umyć ręce. Karen nałożyła czapeczkę, wzięła kota, podtrzymując mu łepek rozpostartymi palcami i poszła korytarzem do łazienki. Irene wyjęła z szafki dwa talerze. Miała na sobie jasnożółtą spódnicę, bluzkę w tropikalne wzory i białe sandały ozdobione sztucznymi szmaragdami, które połyskiwały, gdy chodziła. — Jesteś głodna? — Nie, zaraz muszę jechać — rzekła Gail. — Zresztą po zwiedzeniu galerii idziemy na kolację. Irene uniosła brew. — Tak, mamo. Spędzę tę noc z Anthonym. — Więc to poważna sprawa? — Sama nie wiem. Lubimy swoje towarzystwo. I jesteśmy monogamiczni. — On jest bardzo przystojny. — Irene wyjęła z miski kawałek zapiekanki i położyła go na talerzu. Paznokcie miała pomalowane na jaskrawy, czerwony kolor. — A co na to Karen? — Mówi, że to palant. Nie potrafimy rozmawiać na jego temat spokojnie, więc rzadko wymawiam jego imię. — Gail sięgnęła do szuflady, gdzie matka przechowywała aspirynę. — Boi się, że Anthony mnie zabierze. Już jest nerwowa, bo ojciec nie dzwoni tak często, jak obiecał. Dave mówi, że nie może… bo na jachcie nie ma telefonu. Przysyła jej pocztówki. — No cóż, uważaj. — Jak to? — spojrzała pytająco na matkę. — Na uroczego pana Quintanę. Obawiam się, że biologiczne instynkty mogą pokierować twoim postępowaniem. — Moje instynkty są pod pełną kontrolą, bardzo ci dziękuję. — Gail zamknęła jedną szufladę i otworzyła następną. — Czego szukasz? — Głowa mnie boli. Irene wskazała brązową buteleczkę, stojącą w widocznym miejscu na blacie. — Myślałaś o tym, żeby wyjść za niego? — Nie obawiaj się. Nie było o tym mowy. — Gail popiła aspirynę sokiem jabłkowym z kubeczka Karen. — Jednak mam obawy. Córka Mary Ott wyszła za lekarza, Wenezuelczyka, a po sześciu miesiącach on zaczął robić skoki w bok. Oni to mają we krwi. — O Boże. — Możesz mi nie wierzyć. Przeczytałam kiedyś Królowie Mambo grają pieśni miłosne. Napisał to Kubańczyk. To powinno mieć dla ciebie jakieś znaczenie. Samo już odejście Dave’a było ciężkim przeżyciem. Nie chciałabym, abyś musiała doświadczyć kolejnego rozczarowania. Wolność ma swoje zalety. Robisz co chcesz i żaden chłop nie plącze ci się pod nogami. Popatrz na mnie. — Irene zlizała z palca kawałeczek roztopionego sera. Talerze postawiła na podstawkach w słoneczniki. — Ale ty jesteś jeszcze młoda, kochanie. — Uśmiechnęła się do Gail. — Możesz ułożyć sobie z kimś życie. A ja chcę, bez względu na to, kim będzie, żeby okazał się dla ciebie właściwym partnerem. Aby zaopiekował się moją dziewczynką. — Mamo, ja nie potrzebuję opieki. — Gail z uśmiechem wysunęła krzesło. — Wiesz dobrze, o co mi chodzi. — Irene przeszła przez kuchnię, postukując sandałami. — Lepiej zacznij zadawać stanowcze pytania, czego on naprawdę od ciebie chce. — Jeszcze nie jesteśmy na tym etapie. — Kobieta zawsze jest na tym etapie. — Irene ułożyła na stole sztućce, każdy dokładnie na swoim miejscu — widelec do sałatki, do dania głównego, nóż i łyżeczkę. Żółte płócienne serwetki leżały już przewleczone przez obręcze z muszelek. — Co doktor Feldman mówi o Karen? — Doktor Feldman się nie nadaje. Marylin, sąsiadka, która mieszka parę domów dalej, wozi swoją córkę do psychoterapeutki w Kendall, która podobno cudownie sobie radzi z dorastającymi dziewczynkami. — Gail potarła sobie szyję. — Zadzwonię do niej. Tworzy małe grupki psychoterapeutyczne, których członkowie wspólnie omawiają mityczne bohaterki i różne typy kobiet. — Mówisz jej dobranoc rano. I co będzie dalej? — Irene schowała się za drzwiami lodówki. — Spędzasz z nią zbyt mało czasu. — Gail widziała tylko czubek jej głowy. — A czy mam jakiś wybór? — Patrzyła, jak Irene kładzie na stole cytrynową galaretkę z kawałkami ananasa i gąbczastymi żelkami. Zastanowiła się, czy Anthony Luis Quintana jadł w swoim życiu taką galaretkową sałatkę. Irene podeszła do Gail i położyła dłonie na jej ramionach. — Jeśli chodzi o pieniądze, mogłabym pomóc. — Ależ mamo. — Uniosła się nieco wyżej i pocałowała ją. Policzek Irene był lekko wilgotny i miękki, pachniał perfumami Chanel. — Dziękuję ci, ale dam sobie radę. — Nie bądź taka dumna. — Irene ponownie sięgnęła do lodówki, tym razem po sałatkę z marchwi, którą przełożyła do porcelanowej miseczki. — Nigdy nie prosisz o pomoc, gdy najbardziej jej potrzebujesz. Co chcesz udowodnić? Gail wstała i wyjrzała przez szklane, przesuwne drzwi, szukając wzrokiem Karen. Słońce chyliło się ku zachodowi i patio było już pogrążone w półmroku. Karen skradała się do małej, szarej jaszczurki, która siedziała na ogrodzeniu. Dłoń dziewczynki była już gotowa, by chwycić gada. Pewien starszy chłopak z sąsiedztwa pokazał jej kiedyś, jak zmusić jaszczurkę, by otworzyła pyszczek, a potem zacisnęła go na płatku ucha. Jaszczurka nie miała nawet widocznych zębów. Karen złapała dwie sztuki i zrobiła sobie z nich klipsy. Lubiła obserwować reakcję Gail. Może Karen trzymała w swojej torebce właśnie jaszczurki albo inne małe gady. Gail była ciekawa, do jakiej grupy kobiet zakwalifikowałaby Karen ta znakomita psychoterapeutka. Odwróciła się z powrotem do kuchni. — Chciałabym dowiedzieć się czegoś od ciebie w sprawie testamentu Althei Tillett. — Dobrze. — Irene położyła na stole bagietkę. Gail już wcześniej podjęła decyzję, że nie powie matce o domniemanym zabójstwie Althei. Nie było sensu jej denerwować. — Początkowo sądziłam, że to Rudy i Monika dopuścili się fałszerstwa. Spójrz tylko na testament. Jest taki sam jak poprzednie, ale poszerzony o zapis dla nich. Ale dlaczego Jessika Simms i Irving Adler mieliby ryzykować swoją reputację, by pomóc bliźniakom? Nawet ich nie lubili. Teraz zaczynam wątpić, czy Tillettowie maczali w tym palce. — Nie mam o tym pojęcia. — Irene włożyła bagietkę do opiekacza. — A co do udziału Jessiki i Irvinga, nic się za tym nie kryje. Byli bardzo blisko związani z Altheą. I razem z nią należeli do grupy przyjaciół, która zawiązała się wiele lat temu. — Chodzi o jakieś dawne interesy. — Nie tylko. — Irene z dezaprobatą opuściła głowę. — Nie wszyscy z nich mieli wtedy pieniądze. To nie jest żaden klub, raczej poczucie więzi, uznawanie tych samych wartości. — Należysz do tej grupy? Stricklandowie byli już tutaj, zanim utwardzono pierwsze drogi. — Tak, wielu moich przyjaciół to stara gwardia. Możesz do nich dołączyć jako moja córka, gdybyś tylko chciała, ale na razie nie okazałaś zainteresowania. — Nie tylko ja. Irene rzuciła jej znaczące spojrzenie i odwróciła się, by zajrzeć do piekarnika. — Według mnie Jessika i Irving zorientowali się, iż Althea przez wiele lat sporządzała kolejne testamenty i robiła w nich zapisy dla organizacji, do których należeli jej przyjaciele. Więc jeśli pomogli sfałszować testament, zrobili to nie dla Rudy’ego i jego siostry. Zrobili to dla samej Althei. — Albo dla siebie. — Czy to zawód prawnika powoduje, że jesteś taka podejrzliwa? Nie. Czyż Jessika i Irving nie wiedzieli w głębi serca, czego chciała Althea? Gdyby, jak przypuszczasz, zniszczyła ostatni testament, co by się wtedy stało? Jedynym spadkobiercą był Patrick. Przy braku testamentu właśnie on odziedziczyłby wszystko. Pomyśleli więc: przecież Althie by tego nie chciała. Musimy coś przedsięwziąć. — Grupa trzyma się razem nawet po śmierci — dodała Gail. — Jestem pewna, że Jessika i Irving zrobili to w jak najlepszych intencjach. — Irene włożyła rękawicę kuchenną, otworzyła piekarnik, wyłączając go jednocześnie, po czym wyjęła blachę z grzankami i położyła ją na blacie. — I powiem ci coś jeszcze: gdyby ktoś poprosił mnie o złożenie podpisu na tym sfałszowanym testamencie, pewnie zgodziłabym się. Althea nie życzyłaby sobie, aby Patrick odziedziczył cały majątek. Irene włożyła grzanki do koszyczka wyłożonego serwetką. — Niech sobie zabierze te swoje ćwierć miliona i cieszy się z tego. — Wytarła dłonie w ściereczkę. — Na co jeszcze Karen miałaby ochotę? — Przygotowałaś i tak za dużo. — Gail wzięła grzankę. — A co z Rudym i Moniką? Czy należą do grupy starych przyjaciół z Miami? — Może tylko dzięki więzom krwi, ale nie są zapraszani do lepszych domów. — Znasz ich? — Nawet jeśli się spotkaliśmy, ja tego nie pamiętam. — A może widziałaś ich w Ransom–Everglades? Byli dwa lata wyżej ode mnie. Usiłowałam sobie coś przypomnieć, ale pamiętam tylko, jak razem z innymi dzieciakami rzucili na jezdnię zdechłego szopa, by zobaczyć co się stanie, kiedy przejedzie po nim samochód. — Przestań! — To tyle na ich temat. — Gail ugryzła grzankę. — Mamo, a słyszałaś kiedykolwiek o Sanfordzie Ehringerze? Irene właśnie przepołowiła brzoskwinię i wyrzuciła pestkę do kosza pod zlewozmywakiem. — Słyszałam, a dlaczego pytasz? — Jest zarządcą majątku Althei. Skąd go znasz? — Był znajomym mojego ojca. Oczywiście tata nie dorównywał mu majątkiem, ale dobrze się znali. — Irene rozłożyła wachlarzowato kawałki brzoskwini na talerzu Karen. — Już od dawna go nie widziałam. Razem z żoną urządzali wspaniałe przyjęcia w okresie Bożego Narodzenia, na które chodziłam z ojcem. Niestety, żona Ehringera zmarła dwadzieścia lat temu, a on jest już teraz bardzo stary. Wątpię, czy w ogóle mnie pamięta. — To nie do wiary. Moja matka zna Sanforda Ehringera. A fundacja Easton? Tylko mi nie mów, że w niej działasz. Irene spojrzała na nią obojętnie. — Nigdy o niej nie słyszałam. — Bogu dzięki. — A o co chodzi? — Występuję do sądu przeciwko Ehringerowi, jako zarządcy majątku. Jego Fundacja Charytatywna Easton może stracić miliony dolarów. Tak samo jak inne organizacje dobroczynne, łącznie z twoim Towarzystwem Przyjaciół Opery. — Ojej. — Irene poprawiła córce sukienkę pod szyją. — Sanfordowi z pewnością nie spodoba się, że chcesz przekazać wszystkie pieniądze Althei jej bratankowi. — A co on może zrobić? Każe mi spłacić całą hipotekę? — Nie bądź głupia. To dżentelmen, na pewno nie będzie się odgrywał. — Rozejrzała się dookoła, podeszła do drzwi wiodących na patio i odsunęła je. — Karen! Kolacja gotowa! Co ty robisz? Zostaw to stworzenie! One żywią się komarami, kochanie, są naszymi przyjaciółmi. I nie pozwól, żeby złapał to kot. — Wróciwszy do kuchni, spojrzała na Gail. — Dziwne dziecko. Zanim Gail dotarła z pobliskiego parkingu do Lincoln Road Mall, zapaliły się uliczne latarnie. Było piętnaście po siódmej, jeszcze za wcześnie, by oczekiwać Anthony’ego. Zastanowiła się, czy wejść do księgarni, z której — przez otwarte drzwi — dobiegały dźwięki muzyki klasycznej. Lincoln Road Mall nie była w zasadzie ulicą, gdyż już dość dawno temu zamknięto ją dla ruchu samochodowego, zasadzono drzewa, zbudowano fontanny i postawiono ławki. Podjęto się też renowacji budynków. Teraz na ulicy było niewiele osób: jakaś starsza para z psem, dwie przeraźliwie chude dziewczyny, które biegły gdzieś w swoich wielkich drewniakach. Gail nie widziała turystów — oni woleli Ocean Drive, gdzie było pełno ludzi takich samych jak oni: modelek, różnych pomyleńców, dzieciaków, bogatych obcokrajowców, pedałów i hetero, włóczęgów oraz osób, które przyjechały na wieczór spoza półwyspu. Wszyscy tonęli wśród różnobarwnych świateł neonów nad brzegiem Atlantyku. Ulica Lincolna nie przeżywała jeszcze takiego boomu jak Ocean Drive, ale powoli i tutaj zachodziły zmiany. Pojawiały się nowe butiki, nowe szyldy agencji nieruchomości. Strony gazet poruszały się, targane podmuchami wieczornej bryzy. Eleganckie pary, rozmawiające po francusku, wchodziły do restauracji, ale tuż obok, z sąsiedniej bramy dochodziła przykra woń uryny. Gail skierowała się do następnego budynku, gdzie powinna być galeria rodzeństwa Tillettów. Pod jasnozieloną markizą, na którą padało światło z wnętrza galerii, ludzie popijali wino z plastikowych szklanek i wesoło rozmawiali. O sztuce? Gail nie wiedziała, kto w Miami kolekcjonuje dzieła sztuki, a nie tylko zbiera je w celu udekorowania wnętrz swojego domu. Ona na pewno nie — brakowało jej wyobraźni, czasu i pieniędzy. A więc kim byli ci ludzie? Rudy i Monika będą mieli dużo do sprzedania, jeśli Gail przegra sprawę. Ich macocha zbierała prawdziwe dzieła sztuki, ale kupowała też mnóstwo kiczów. Gail przypomniała sobie, jak Irene opisywała dom Althei: na tej ścianie mały Degas, poniżej, na komodzie — kolekcja porcelanowych pantofelków, na górze Picasso. Obok stał parawan z okresu dynastii Manchu, dalej kowboj na ognistym koniu, który spoczywał na francuskim empirowym stoliku. Jeszcze gdzie indziej stała szczelnie zamknięta urna ze zmumifikowanymi szczątkami kocich wnętrzności. Wszędzie pełno było różnych rzeczy — na ścianach, na każdym kawałku blatu. Może na tyle dużo, by sfałszować testament. Ale żeby dokonać morderstwa? Gail zastanowiła się. To chyba niewielka różnica: rzucić zdechłe zwierzę na jezdnię albo zepchnąć kogoś ze schodów? A przecież zysk byłby olbrzymi. Miliony dolarów to o wiele więcej niż emocje wywołane chrzęstem łamanych kości i wylewających się jelit z rozjechanego szopa. Ale to nie było takie proste, nie wystarczyło pchnąć Altheę w plecy. Trzeba było złamać jej kark, przeciągnąć ciało do schodów i dopiero wtedy zepchnąć. Kobieta raczej nie była w stanie tego zrobić — ale może Monika ćwiczyła w siłowni Gold’s Gym na South Beach, dzięki czemu wyrobiła sobie silne ramiona i mięśnie nóg. Bardziej prawdopodobne, że był to Rudy, chociaż on nie stosował nigdy przemocy, mimo wrednego charakteru. Albo zrobili to razem. Wspólny akt krańcowej chciwości. Gail oparła się o słupek podtrzymujący markizę przed wejściem do galerii. Nie była pewna, po co tu przyszła. Poprosił ją o to Anthony. Zapewne z ciekawości. Rozejrzała się za dogodnym miejscem, gdzie mogłaby na niego zaczekać. Nie chciała, żeby zauważył ją ktoś ze znajomych. Co prawda nie zaliczali się oni do grona intelektualistów i wielbicieli sztuki. Na środku ulicy, między dwoma drzewami, była kwadratowa fontanna, której dno stanowiła mozaika popękanych płytek. Podświetlana od spodu woda tryskała do góry, tworząc cały rząd łuków. Gail poszła w tamtą stronę. W betonowy murek okalający fontannę były powklejane wymyślne wzory z guzików, jakieś muszle, połówka radia, głowa lalki Barbie, plastikowy flaming — nie mogła nawet wszystkiego rozpoznać w tej gmatwaninie. Nie znalazła miejsca do siedzenia, więc spacerowała powoli tam i z powrotem, szukając wzrokiem Anthony’ego. Dopiero teraz zrozumiała, że przyjechała tutaj w konkretnym celu: aby znaleźć dowody winy. Dowody fałszerstwa, o ile nie czegoś znacznie gorszego. Dowody świadczące o tym, że Patrick ma rację. Chciała się upewnić, że nie będzie musiała przyznać się właścicielom firmy do popełnienia ogromnego błędu. Wyobraziła sobie, jak Rudy Tillett rzuca niespokojne spojrzenia na boki, szarymi jak u rekina oczami, jak Monika drży ze zdenerwowania, jak obojgu występuje pot na czole. Najpierw będą zaprzeczać, potem wyznają prawdę: „Tak, zapłaciliśmy Alanowi Weissmanowi za sfałszowanie testamentu!” Właśnie w tym momencie spośród tłumu zebranego pod markizą wyszła na chodnik kobieta w bladoróżowej sukience. Jej twarz kryła się w cieniu, końce blond włosów zawijały się na szyi. Zapaliła papierosa. Gail ujrzała błysk złotej zapalniczki, która następnie znikła w torebce na długim pasku. Będąc w nie najlepszym nastroju, Gail pożałowała, że sama nie pali. Chciałaby jednak robić to tak elegancko jak tamta kobieta, która oparła łokieć na dłoni drugiej ręki, odchyliła do tyłu głowę, wolno unosząc do ust papierosa. Odsunęła go od ust ruchem samego nadgarstka. Gail ze śmiechem obeszła dookoła fontannę. Znała tę kobietę. Po kilku krokach znalazła się przy niej. — Lauren Sontag! Papieros opadł na wysokość biodra. — Gail? — Tyle razy chciałam do ciebie zadzwonić. — Uściskały się krótko. Opierając dłoń na ramieniu Gail, Lauren cofnęła się o krok i obrzuciła ją spojrzeniem. — Jakże się miewasz? Wszystko w porządku? — Znakomicie, dziękuję. — Miło cię widzieć. Powinnam była częściej kontaktować się z tobą. Jestem okropna. — Obie jesteśmy takie same. A jak przebiega twoja kampania? — Cudownie. Zrobiliśmy badania sondażowe i okazało się, że jestem na czele. — Sędzina Sontag. Brzmi bardzo ładnie. — Zgadzam się z tobą — powiedziała ze śmiechem Lauren, zaciągnęła się dymem i wydmuchnęła go na bok. — Sama wędrujesz po South Beach? — Nie, jestem tu umówiona. — Z tym samym mężczyzną, z którym się spotykałaś, czy też… — Z tym samym — zaśmiała się Gail. — Opowiadałam ci o nim? — Szczegółowo. Parę lat temu Lauren Sontag rozwiodła się z mężem maklerem. Mieli jedno dziecko, kilkunastoletnią córkę, która została przy ojcu. Lauren mówiła, że pozostaje w przyjaźni z byłym mężem. Gail pomyślała wtedy, że to o wiele bardziej cywilizowany sposób niż ten, w jaki ona rozstała się z Dave’em. Cywilizowany, ale wtedy Lauren zupełnie opadła z sił. Miała niecałe czterdzieści lat i była zupełnie zrezygnowana. Gail nalegała, żeby Lauren wzięła się w garść, zadzwoniła do paru znajomych, nawet odpowiedziała na ogłoszenia matrymonialne. Lauren się uśmiechała. „Wreszcie jestem sobą”. Gail nie wiedziała, co to znaczy. Trudno było odgadnąć, co Lauren naprawdę myśli. Teraz ruchem głowy wskazała galerię. Jej włosy wyglądały niczym złocisty jedwab. — Przyjechałam z Barrym. — Barry Fine był jej przyjacielem, około trzydziestoletnim wykładowcą literatury angielskiej. — Zawzięcie z kimś dyskutuje o pustce moralnej postmodernizmu. Powiedziałam mu, że muszę zapalić. Powinnaś go odszukać i przywitać się, o ile nie obawiasz się spotkania z Rudym Tillettem albo jego siostrą. — Właśnie chciałam dzisiaj z nimi porozmawiać. — Gail spojrzała w stronę drzwi. Zapadło krótkie milczenie. Przerwała je Lauren. — No cóż, wydaje mi się, że jesteśmy po przeciwnych stronach w tej sprawie. Przynajmniej twoja firma i mój wspólnik. — Mimo to, będę na ciebie głosować — uśmiechnęła się Gail. — Dzięki. — Znasz Monikę? — Znam jej prace. — Lauren wzruszyła ramieniem. — Nie każdemu się podobają, mnie tak. Poznałam ją, gdy szukałam czegoś do swojego domu. Znowu zapadła cisza. — W przyszłym tygodniu — odezwała się Gail — wybieramy się z Larrym Blackiem na rozmowę z Alanem. — Tak, słyszałam. Gail słuchała plusku wody w fontannie. — Przepraszam za to wszystko. Gdy tylko cię ujrzałam, Althea Tillett wyleciała mi z głowy. Chciałam, żebyśmy umówiły się na obiad i nadrobiły towarzyskie zaległości. — Umówimy się. — Lauren uniosła papierosa do ust. Miała wypielęgnowane paznokcie i brylanty na palcach. — Nie bardzo rozumiem, co się dzieje. Przecież znam ciebie, nie wzięłabyś przegranej sprawy. O co więc chodzi? Nie możesz wykazać, że pani Tillett nie była zdolna do sporządzenia testamentu. Była tak samo w pełni władz umysłowych jak ty i ja. — Być może. — Będziesz rozmawiać o tym z Alanem w środę. Może powiesz mi już teraz, o co chodzi? — Wybacz, nie proś mnie o to. — Przecież nie jestem kimś obcym. — Proszę, przestań. — To ty przestań — powiedziała twardo Lauren. — Ta sprawa nie dotyczy tylko ciebie i mnie. — Nie. Przepraszam cię, Gail. Nie miej urazy. — Wydawało się, że patrzy w stronę galerii, gdzie ludzie chodzili między białymi ściankami działowymi. Z czarnego, wysokiego sufitu zwisały punktowe lampy. — Pomimo tego co powiedziałaś Jessice Simms o poczytalności Althei, nadal sądzisz, że testament został sfałszowany. Gail milczała. — Nie zaprzeczaj — uśmiechnęła się Lauren. — Rudy powiedział mi, że Patrick rzuca na lewo i prawo oskarżenia. — Badamy tę sprawę. Lauren upuściła papierosa na chodnik i powoli zdusiła go czubkiem różowego pantofla z zamszu. — Mylisz się, Gail. Jesteś obiektem manipulacji, wmawiają ci kłamstwa. — Kto? — Twój klient. Nienawidzi swoich kuzynów. Mogłabym opowiedzieć ci parę ciekawych rzeczy. — Na przykład? Lauren pokręciła głową. — To historie z dzieciństwa. Zawsze musi być czyjaś krzywda. — Co wiesz o tej sprawie? — A jeśli ci powiem, powołasz mnie na świadka? — Na litość boską, Lauren. Cokolwiek Alan Weissman zrobił, to jego problem. Boisz się, że to zepsuje ci opinię? Będziesz już dawno sędziną, zanim ta sprawa trafi do sądu. — I dlatego nie powinno mnie obchodzić, co się z nim stanie? Ale mnie obchodzi. To on wciągnął mnie do firmy, był tam dla mnie kimś tak wyjątkowym. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Nikt nie był wobec mnie równie wierny co Alan. — Uśmiechnęła się. — Nie chodzi o seks, jeśli o tym myślałaś. — Chronisz go. Przez moment zastanawiała się, co powiedzieć. — Może przyzna się wam w środę, że spartaczył podpisanie tego testamentu. Ale oskarżać go o fałszerstwo…? Roześmiałabym się, gdyby to nie było takie smutne. — Więc co się stało? — Ale to tylko między nami, dobrze? — Dobrze — odparła powoli Gail. Zastanawiała się, czy Lauren piła. Nie miała żadnego interesu, by rozmawiać o sprawie z przeciwniczką. Wstrzymując oddech, Gail powędrowała za spojrzeniem Lauren, która patrzyła na ludzi zgromadzonych pod markizą. Stał tam blady młodzieniec w podkoszulku i skórzanej, pomalowanej kamizelce. Jego blond włosy, zaplecione w warkoczyki, sterczały na pięć centymetrów we wszystkich kierunkach. Mówił coś o tym, że musi sobie wstawić plombę. Słuchała go tęga kobieta w długiej, purpurowej spódnicy i takich samych butach. Gail pomyślała, że to typowy temat na taką okazję. W końcu Lauren odezwała się: — W piątek po południu Althea Tillett zadzwoniła do Alana, by umówić się na sobotę w celu zmiany testamentu. Musisz wiedzieć, że Althea robiła to często, gdy tylko przychodziły jej do głowy jakieś nowe wątpliwości związane z prawnymi aspektami testamentu, majątku, ubezpieczenia. Rzucała temat i oczekiwała pełnej obsługi. Oczywiście Alan wystawiał jej odpowiednie rachunki, ale czuł się dotknięty takim traktowaniem. Nie powinien zgodzić się na jej wizytę w tamtą sobotę, bo nie ma wtedy personelu. W ciągu tygodnia na miejscu są osoby, które mogą być świadkami: sekretarki albo asystent. Alan powiadomił o tym Altheę, ale ona odparła, że przyprowadzi na świadków dwoje swoich przyjaciół. Jessika Simms w ogóle nie miała ochoty, żeby się tam zjawić, Irving Adler zaś w ogóle nie powinien przyjeżdżać. Słyszałam, że złożyłaś mu wizytę w domu. Na pewno spostrzegłaś, jaki jest skołowany. Jednak Althea nalegała i wszyscy przybyli na miejsce w sobotę o dziesiątej rano. Pod markizą kobieta w purpurowej spódnicy rozmawiała z inną, ubraną w garsonkę. Obie popijały wino. Kobieta w garsonce miała w lewym nozdrzu złoty kolczyk. Gail przeniosła wzrok z powrotem na Lauren, która właśnie sięgała do torebki po nowego papierosa. Zapaliła go, zamknęła torebkę i zaciągnęła się mocno dymem. — Powinnam zerwać z tym nałogiem — rzekła. — Kiedyś to mnie zabije. — Odgarnęła na bok włosy. — O czym mówiłam? — Althea i jej przyjaciele przyjechali w sobotę o dziesiątej. — Tak. Alan powiedział, że wprowadzi zmiany na komputerze i wezwie notariusza. Weszłam tam chwilę później, by zabrać jakieś dokumenty i zobaczyłam, że Althea jest bardzo wzburzona. Gdzie się podział Weissman? Minęła już niemal godzina. Znalazłam go śpiącego w biurze. Później dowiedziałam się, że pił całą noc i nawet nie był domu. Wyjęłam z drukarki testament, po czym zaprowadziłam wszystkich do biblioteki i wróciłam, by zbudzić Alana. Gdy przyszedł, wszyscy zdążyli już podpisać testament, lecz Alan nie mógł uprawomocnić dokumentu, bo nie jest notariuszem. Ja też nie, a ponieważ Althea i jej przyjaciele chcieli już jechać, Alan powiedział, że załatwi tę sprawę. Lauren zaciągnęła się dymem i wypuściła go. — Testament nie musi być potwierdzony notarialnie, aby miał moc prawną, lecz tam było już miejsce na podpis notariusza i Alan nie mógł tego tak zostawić. Jak by to wyglądało? — Więc znalazł Carlę Neapolitano. Dym unosił się powoli w stojącym powietrzu. — Nie, jaja znalazłam. Pracuje na dole, w biurze podróży. — To… nie było zbyt rozsądne. — Zgadzam się. Postąpiłam głupio. Pod markizą kobieta z kolczykiem w nosie objęła za szyję mężczyznę w starannie wyprasowanych spodniach i bawełnianej koszuli od Armaniego za sto pięćdziesiąt dolarów. Gail poznała tę koszulę. Taką samą miał Anthony. — Ale wtedy wydawało mi się, że to dobre rozwiązanie. Althea podpisywała już wiele testamentów i zapewne po kilku miesiącach wróciłaby w celu sporządzenia kolejnego. Gail przeniosła na nią wzrok. — Jak namówiłaś Carlę Neapolitano, żeby się tego podjęła? — Pięćdziesiąt dolarów. — O Boże. W niebieskich oczach pojawiła się mimowolna prośba. Lauren uśmiechnęła się i znowu podniosła do ust papierosa. — I co teraz? — Nie wiem. Teraz żałuję, że mi to wszystko powiedziałaś. — Gail, testament jest ważny, nawet jeśli notarialne poświadczenie nie ma mocy prawnej. Alan będzie próbował mnie chronić, powie, że nie brałam w tym udziału. Jednak byłam tam. Jestem bardziej winna od niego. Nie wiedział, co robi, to ja myślałam trzeźwo. — Zaśmiała się cicho. — A może nie. — Niezręcznie ujęła dłoń Gail drżącą ręką. — Nie niszcz go, nie niszcz nas obojga, bo i tak przegrasz tę sprawę. Proszę cię jak przyjaciółkę. — Lauren, ja nie mogę tego tak po prostu zostawić. — Nie proszę o to. Chodzi o ugodę, zanim o wszystkim dowie się cały świat. Na pewno uda się ustalić kwotę, która zadowoli Patricka Norrisa. I… znajdzie się też coś dla ciebie. Wiem, że masz problemy… — Przestań. Nie chcę tego słuchać. Porozmawiamy w środę, ale i tak będziesz musiała złożyć zeznanie pod przysięgą. Ty i Alan także. Lauren spojrzała na nią zimno. — Powiedziałam ci to w zaufaniu, jako przyjaciółce. Zgodziłaś się. Nie sądziłam, że wykorzystasz to przeciwko mnie. — Lauren, popełniłaś przestępstwo — powiedziała Gail, lekko wyprowadzona z równowagi. — Przestępstwo? — Lauren roześmiała się. — Daruj. Powiedz, czy sama nigdy nie działasz na granicy prawa? Co zrobisz? Wykorzystasz to, by wymusić ugodę? Gail poczuła ucisk w piersiach. Ognik papierosa rozjarzył się czerwienią. Lauren wypuściła dym i zdusiła peta. — Chyba już pójdę i zobaczę, czy Barry ma już dosyć. — Co ja mam z tym zrobić? Zapomnieć? — Zrób co chcesz. Ja wszystkiemu zaprzeczę. — Odwróciła się i ruszyła przez tłum. Po chwili znikła w galerii. — Niech to cholera — zaklęła Gail. Odwróciła się w stronę ulicy i spostrzegła Anthony’ego, który stał z rękami w kieszeniach, opierając się o drzewo. Przez jego gałęzie przeciskały się promienie światła z latarni. Gail podeszła do niego. — Od dawna tu stoisz? — spytała. — Kilka minut. Nie lubię wtrącać się w sprzeczki, chyba że dochodzi do rękoczynów. Kto to był? — Lauren Sontag, moja przyjaciółka i kandydatka na sędzinę. Właśnie zaproponowała mi łapówkę. Spojrzał w kierunku galerii. — Wspólniczka Weissmana. Co ona tu robi? — Nie wiem. Przyszła skumać się z bandą snobów. Pasuje tu. Myślałam, że ją dobrze znam. — Poprawiła pasek torebki, zawieszonej na ramieniu. — Chodźmy. — Dokąd? — Do ciebie do domu. Albo do hotelu. Wszystko mi jedno. — A galeria? — Pieprzyć ją. — Wzbudzasz we mnie zainteresowanie właścicielami galerii, a teraz chcesz jechać? — Ujął ją za ramię i odwrócił. — Dojdziemy do rogu i zawrócimy, potem obejrzymy galerię. Powiedz mi, co się stało. Spełniła jego prośbę. Poszli kawałek na wschód, gdzie na ulicę padało światło z wnętrza drogerii, kawiarni i eleganckiego sklepu z odzieżą. Minął ich policjant na rowerze, w niebieskich szortach i białej koszuli. Przy pasku miał kaburę z bronią. — Nie wiem, czy Lauren kłamie, mam nadzieję, że nie. — Oparła się na jego ramieniu. — Czułam, że chcę jej pomóc i Alanowi również. Nawet świadczyć na ich korzyść. Dlaczego nie? Jeśli testament jest ważny, dlaczego miałabym ujawnić, że Alan wyszedł na pijanego głupca? Albo doprowadzić do tego, że Lauren przegra wybory? — Więc wierzysz, że testament jest autentyczny? — spytał. — Wyobraźmy sobie, że tak. Zapomnijmy o moich udziałach w firmie, o Robineau. Niestety, pokpiłam sprawę. — Zaśmiała się, lecz po chwili spojrzała ze smutkiem na chodnik, który przesuwał się pod jej stopami. Anthony wziął ją za rękę. Minęli dwie inne pary, po czym Anthony poprosił, aby zwolniła. Mieli przed sobą całą noc. Ciepły wiaterek niósł woń morza. Gail spojrzała na niego. — Chcesz znać teorię mojej matki, dlaczego Jessika Simms oraz Irving Adler to zrobili? Bo Althea Tillett tego by właśnie chciała: aby pieniądze trafiły do organizacji dobroczynnych. Anthony wykrzywił twarz w uśmiechu. — Może to i prawda. Może mieli rację. Kierowali się najlepszymi intencjami, jak twierdzi moja matka. Mam ich zostawić w spokoju? To zacni ludzie, szanowani obywatele i tak dalej. Po prostu nie chcieli, aby jej rozwiązły bratanek dostał wszystko, gdy te pieniądze mogły posłużyć lepszym celom. — To brzmi bardziej rozsądnie. — On nie jest rozwiązły — powiedziała stanowczo Gail. — Nie chce tych pieniędzy dla siebie, lecz dla innych. Chciałabym sama kierować się w życiu takimi prostymi motywami. Czasem zastanawiam się, dlaczego zajmuję się tą sprawą. Czy dlatego, że podziwiam idee Patricka, czy po to, by zyskać udziały w firmie? — Ależ Gail. Egoizm jest częścią wszystkiego, co robimy. Nie oznacza to, że mamy wszystkiego zaniechać. — Objął ją ramieniem. Stanęli przed szkołą tańca. Sylwetki tańczących przesuwały się za ciemnym oknem. — No dobrze. Mam do ciebie pytanie — powiedział Anthony. — Często je sobie zadawałem, gdy zaczynałem praktykę adwokacką w sprawach kryminalnych. Kim jest twój klient? Kto cię wynajął? — Patrick, ale… — Tak, Patrick. I jego sprawie powinnaś poświęcić całą swoją wiedzę i umiejętności. — To zbyt proste. A jeśli w rezultacie zrujnuję komuś życie? — Jesteś adwokatem, nie sędzią. No dobrze, kolejne pytanie. Czy testament został sfałszowany? Jeśli tak, popełniono przestępstwo, a sprawcy nie mogą liczyć na twoją sympatię, a ty nie powinnaś brać pod uwagę konsekwencji ich działania. Ciebie wynajął Patrick Norris i wobec niego musisz być lojalna. On twierdzi, że testament sfałszowano. Podobne jest zdanie grafologa. Simms i Adler najwyraźniej kłamią. Lauren Sontag zapewne też. A więc podejmij stosowne działania. Roześmiała się. — Wszystko jasne, prawda? To pomaga utrzymać emocjonalny dystans. — Wsunęła ręce pod jego marynarkę. Miał na sobie białą, jedwabną koszulę i czekoladowobrązowy garnitur. Pocałował ją, z początku lekko, delikatnie, potem wsunął język w jej usta. Po dłuższej chwili odsunęła się, zarumieniona. — No, tak. To było fałszerstwo, czy też nie? Wiesz, co niektóre moje współpracowniczki w firmie powiedziałyby na takie postawienie sprawy? Anthony przywarł do niej mocno. — Może mnie to wcale nie obchodzi. — I tak ci powiem. — Wsunęła udo między jego nogi. — One stwierdziłyby, że to etyka mężczyzny, prosta, linearna. — Bardzo prosta. — Jak włącznik. Pstryk i w tę lub w tamtą stronę. Wciągnął głęboko powietrze. — Bardzo mocno w tę stronę. — Widzisz? Żadnej subtelności. — A tobie jest ona potrzebna? — Nie. Objął dłonią jej pierś. — Chcesz wracać do galerii? Oboje myśleli o tym przez moment, po czym Gail wysunęła się z jego objęć. Wyjęła z torebki puderniczkę i pomadkę. — Tak, chcę tam wrócić. Chcę zobaczyć, z kim będziemy mieli do czynienia. Ujrzeć ich reakcję na wieść, że prowadzone jest śledztwo w sprawie zamordowania Althei Tillett. — Przeciągnęła usta pomadką. — Mógłbym ci przypomnieć, że głównym podejrzanym jest twój przyjaciel, Patrick. — Ale nie będziesz mi o tym przypominać, prawda? — Gail uśmiechnęła się do lusterka, pokryła pudrem nos i policzki. — Czy chciałbyś wiedzieć, co Rudy i Monika Tillett robili ze zdechłymi szopami? 12 Przed galerią było coraz więcej ludzi, niektórzy nie mieścili się już pod markizą. Jakieś nastolatki w wytartych dżinsach kręciły się w pobliżu — zapewne uczniowie szkoły plastycznej, których zwabiło darmowe wino. W grupkach stali młodzi, w widoczny sposób zamożni ludzie. Jakiś mężczyzna z brodą w szortach i drewniakach rozmawiał po francusku z Murzynką w turbanie. Nie było tam wielu Latynosów, którzy — jak poinformował ją Anthony — woleli galerie w Coral Gables i zazwyczaj trzymali się razem. Wziął ze stojaka przy wejściu dwustronicowy przewodnik. Galeria była długa i wąska, miała betonową podłogę, ale sufit znajdował się dość wysoko. Młody blondyn z warkoczykami na głowie nalewał wino przy stoliku w rogu. Ponad szumem rozmów rozlegał się rytmiczny dźwięk jakiejś dziwnej muzyki. Białe ścianki działowe łączyły się ze sobą pod różnymi kątami, tworząc prawdziwy labirynt. Przy drzwiach Gail wspięła się na palce i usiłowała odnaleźć wzrokiem Rudy’ego i Monikę. Siedemnaście lat temu, gdy chodzili do szkoły, mieli czarne, kręcone włosy. Rudy był wzrostu Gail, Monika niższa o kilkanaście centymetrów. Obydwoje byli zwinni i silni jak sportowcy. — Gail, w przyszłym miesiącu są moje urodziny. — Anthony wskazał ruchem głowy stojącą na podwyższeniu machinę, która wyglądała tak, jakby ją wyrzeźbiono z drewna. Liście i wici wyłaniały się spośród przekładni i kół zębatych. Z bliska okazało się, że drewno i liście nie były prawdziwe, lecz wykonane z metalu i znakomicie pomalowane. Maszyna poruszała się; jedna część wchodziła w drugą. Po małym ekranie przesuwały się słowa: „Pokazała mi lilie, by włożyć ją na moje włosy, rumieniące się róże na me czoło…”. Na małej, białej tabliczce widniał napis: Romans. Monika Tillett. $4500”. — Czy bardzo się pogniewasz, jeśli kupię ci po prostu kartkę? — Gail wzięła go pod rękę. — Chociaż nawet mi się podoba, cokolwiek to jest. Spoza ścianki działowej rozległ się „głośny śmiech kobiecy. Wtedy Gail dojrzała mężczyznę, który wydał się jej znajomy. Miał niecałe pięćdziesiąt lat, ładnie przystrzyżone włosy i kosztowną marynarkę. Właśnie ruszył spod drzwi wejściowych w jej kierunku. Po chwili wyciągnął do niej rękę. — Gail, jak się masz? Poznaliśmy się w zeszłym tygodniu w mieście. — Uśmiechnął się. Miał wspaniałe zęby i głęboki głos. — Howard Odell. — Miał rozpięty kołnierzyk, a na szyi płaski, złoty łańcuszek. — Oczywiście — odparła. — Jak się pan miewa, panie Odell? — Mów mi Howard. — Tym razem nie mrugnął. — Tony, stary przyjacielu. Dawno z tobą nie rozmawiałem. — Cóż, tak wypadło. — Musimy się kiedyś spotkać. — Znowu spojrzał na Gail. — Czy mogę zadzwonić do ciebie do biura? Chciałbym z tobą porozmawiać. — O czym? — spytała grzecznie. — O… interesach. Chodzi o sprawę uznania autentyczności testamentu, z którą ma pani związek. — Przepraszam — odezwał się Anthony. — Jest tutaj ktoś, z kim chciałbym porozmawiać. — Oddalił się, a Gail odprowadziła go wzrokiem. — Sprawa uznania autentyczności testamentu? — Proszę, na imię mi Howard. — Stuknął się w pierś. — Nie jestem aż takim formalistą. Podał jej wizytówkę, podobną do tej, którą widziała wcześniej. Imię i nazwisko wypisane złotymi literami, a poniżej: „Dyrektor. Fundacja Charytatywna Easton”. Uniosła wzrok. Odell się uśmiechał. — Rozumiem, że bratanek Althei Tillett wynajął cię, by obalić testament ciotki. Muszę ci powiedzieć, że jestem rozczarowany. Althea zapisała całą resztę swojego majątku fundacji Easton, w której działam. Była wspaniałą kobietą. Największą radość w życiu przynosiło jej pomaganie ludziom mniej niż ona szczęśliwym. Chciała zapoczątkować program przyznawania stypendiów dla młodzieży z miasta. Tydzień lub dwa przed śmiercią zadzwoniła do mnie i powiedziała: „Howard, wiesz, że zawsze w testamencie robiłam zapis dla fundacji Easton. Zrobisz więc tak: zapewnij tym dzieciom…” — Przepraszam — wtrąciła Gail. — Kto ci powiedział, że reprezentuję Patricka Norrisa? — Rudy Tillett zrobił to właśnie przed chwilą. Obaj działamy w Lidze Art Deco, więc znam go dość dobrze. — Pokręcił głową. — Powiedziałem mu: „Rudy, chyba żartujesz. Co się dzieje?” Ale powinienem spytać raczej ciebie. Zauważyła, że ma gęste, brązowe włosy, chociaż na skroniach lekko przyprószone siwizną. Znakomicie wyglądał. Musiało to kosztować fortunę. — Na czym polega twoja praca jako dyrektora Easton… Howardzie? Zaśmiał się cicho. — Staram się wyciągnąć od ludzi pieniądze, a potem pomagam zarządowi zdecydować, jak je wydać, by pomoc otrzymali najbardziej potrzebujący. Więc co zrobimy z Patrickiem Norrisem? Posłuchaj, Gail. Czy twój klient nie jest usatysfakcjonowany? Zobaczymy, co się da zrobić, aby był zadowolony. Załatwmy tę sprawę tout de suite. Jeśli wniesiecie pozew, potrwa to latami. Z tego co mówi Rudy, on i Monika nie wycofają się. Zaproszę cię na obiad i porozmawiamy. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że fundacja Easton zapłaci panu Norrisowi, aby nie kwestionował testamentu? Dotknął jej ramienia. — Proponuję, i wydaje mi się, że to ma sens, by fundacja, Tillettowie i pozostali główni spadkobiercy zebrali się i uzgodnili jakieś kompromisowe rozwiązanie. Chętnie to zorganizuję. — Nie sądzę… chyba że mówimy o naprawdę dużych pieniądzach. — Jaką kwotę masz na myśli? — Czy wiesz, Howard, ile jest wart cały majątek? — Mam dobry pomysł. I wiem, że wasze powództwo nie ma większych szans w sądzie. — Spojrzał na nią spokojnie. — Rudy powiedział mi, że według was testament został sfałszowany. Jak to możliwe? — Wolałabym o tym nie mówić. Zbliżył się do niej, donośnym głosem przekrzykując panujący w galerii gwar. Poczuła zapach mięty. — Co ty wyprawiasz, Gail? Althea chciała, by jej pieniądze powędrowały na rzecz fundacji, a niejako podatki do urzędu skarbowego albo honoraria dla prawników. Pamiętała też o najlepszych przyjaciołach. A co ze zwykłymi ludźmi, których los był jej tak bliski? Na przykład gosposia, która wiernie jej służyła przez tyle lat. Chcesz im wszystko zabrać? Wrzuciła wizytówkę do torebki i uśmiechnęła się. — Miło cię było spotkać, Howard. Może kiedyś do ciebie zadzwonię. Uniósł rękę i wymierzył w nią palcem. — Uważaj, Gail. Media jeszcze nie wiedzą o całej sprawie. Ale gdy stanie się głośna, wtedy wasza siła przetargowa nie będzie warta funta kłaków. Co my tu mamy? Prawniczkę, która blokuje wypłatę dużych pieniędzy na rzecz fundacji, prawniczkę wykorzystującą system, aby uzyskać jak najwyższą kwotę ugody dla człowieka, o którym sama zmarła nie miała dobrego zdania. Już widzę w kubańskiej telewizji, jak Patrick rozmawia z zaprzyjaźnionymi lewicowymi aktywistami popierającymi Castro. Widzę, jak „Miami Herald” ujawnia, że był skazany za posiadanie narkotyków. Nie wiedziałaś o tym? Założę się, że Norris ma jeszcze dla ciebie kilka niespodzianek. Twój klient nie jest wzorowym obywatelem. Masz na karku całą społeczność, sędzia zaczyna się zastanawiać. Musi. Taka jest ludzka natura. — Co planujesz? Konferencję prasową? — To zależy od ciebie. Jeśli będziesz grać fair, to ja też. W porządku? Drżącymi ze złości rękami Gail wyjęła z torebki jego wizytówkę i podarła na kilka kawałków, które spadły na podłogę. Odwróciła się i ruszyła na poszukiwanie Anthony’ego. Przeklinała Howarda Odella i samą siebie, za nie kontrolowany napad złości. Gdzieś w głębi galerii rozległ się ten sam, głośny śmiech kobiety, który słyszała już przedtem. Inne osoby jej zawtórowały. Anthony wpatrywał się w miniaturowy ekran telewizyjny, zamocowany w skrzyni z różanego drzewa. Jednym palcem przytrzymywał za wieszak marynarkę przewieszoną przez ramię. Gail chciała stanąć za nim, przytulić się do jego jedwabnej koszuli i zamknąć oczy. Spojrzała na to, co przykuwało jego uwagę. Na zniszczonym filmie widać było kobietę o opływowych kształtach, ubraną tylko w pończochy opuszczone do kolan, która poruszając głową omiatała włosami wyciągnięte do góry ramiona. Usta miała rozchylone, jakby w ekstazie. Jakiś szczupły mężczyzna w płóciennym garniturze, stojący po drugiej stronie Anthony’ego, wskazał ruchem kieliszka ekran. — Niezwykłe, prawda? Jakże wspaniale ona potrafi operować formą człowieka w swojej sztuce. Genialne. A jednak jest tu także pierwiastek spirytualizmu. Rozumie mnie pan? Gail zobaczyła, że Anthony powoli odwraca głowę. Mogła sobie wyobrazić jego błyszczące, ciemne oczy. — Mieszka pan blisko plaży? — spytał mężczyzna. — On jest mój — powiedziała Gail zza pleców Anthony’ego, ujmując go za rękę. Mężczyzna popatrzył na nią i roześmiał się. — No cóż, pani wygrywa. — Wyjął z kieszeni koszuli wizytówkę, którą podał Anthony’emu. — Pracuję w agencji. Szukamy mężczyzn o śródziemnomorskim typie urody. W pana przedziale wiekowym nie ma zbyt wielu dobrych modeli. Interesuje to pana? Można sporo zarobić. — Nie. Mężczyzna cofnął rękę. — Trudno — powiedział i odszedł. Gail uszczypnęła Anthony’ego w policzek. — Przestań się dąsać. On ma rację. Naprawdę jesteś ładny. — Czego chciał Odell? — Ta świnia? Groził mi, że w „Miami Herald” obsmaruje mnie i postawi jako przykład, dlaczego Amerykanie mają w pogardzie prawników. Później ci opowiem. — Położyła głowę na jego ramieniu. — Muszę odszukać Rudy’ego i Monikę. Potem chcę drinka. — Co on ci powiedział? — Pobijesz go w moim imieniu? — Gail, sprawa może być poważna. — Tak, wiem. — Westchnęła. — Odell twierdzi, że Patrick był kiedyś aresztowany za posiadanie narkotyków. Tylko proszę, nie mów mi znowu, że nie powinnam była angażować się w tę sprawę. — Chciałabyś, żeby ktoś to sprawdził? Mam znajomego detektywa. — Przecież to oczywiste kłamstwo. Na studiach nie widziałam nigdy, żeby Patrick palił nawet trawkę. — A te studia były… ile lat temu? — O Boże. Biedny Patrick. Takie problemy. Howard Odell nie jest święty, prawda? Mówiłeś mi, że ma przyjaciela, który zajmuje się pornografią. Jakiś twój klient, pamiętasz go? — To nie przyjaciel, raczej znajomy — poprawił ją Anthony. — Ach, wybacz mi, Howardzie. — Szybko uściskała Anthony’ego w pasie. — Zaraz wracam. — Dokąd idziesz? — Poszukać Rudy’ego i Moniki. Jestem w wojowniczym nastroju. — Tylko nie narób sobie kłopotów. Uśmiechnęła się przez ramię. — A ty nie daj się podrywać. Monika Tillett — Gail poznała ją od razu — stała w środku grupki ludzi. Była dość atletycznie zbudowaną kobietą o silnych ramionach. Miała na sobie czarne rajstopy i powłóczystą, czerwoną bluzką. Jej kruczoczarne brwi wyrastały ponad głęboko osadzonymi oczami. Czarne włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem, opadały w dziko poskręcanych lokach, jakby właśnie uderzył w nie piorun. Mówiąc o słabości współczesnej sztuki, gestykulowała zawzięcie. — Wszyscy boimy się kogoś obrazić. Musimy być wzorowi, nie krytykować ofiar społeczeństwa. Ofiar! Te ofiary wyróżniają się spośród wszystkich! To wymówka, usprawiedliwiająca brak talentu. Jeśli jesteś wyróżniającą się postacią, czy to oznacza, że twoja twórczość ma jakąś wartość? Gail spostrzegła, że jakiś mężczyzna robił notatki. Krytyk sztuki? Dziennikarz? Ile z tego pojawi się w prasie? — Tak jak ta pieprzona Whitney Bennial, te działki proszku, które rozdawali. Te słowa: „Nigdy w życiu nie chciałabym być biała”. Ha! — Monika roześmiała się głośno. To właśnie ją Gail słyszała wcześniej. — No jasne, jeśli czegoś nie ma w katalogu, to nie jest sztuka? Tak powiedział Hitler. Sztuka ma obowiązek piąć się w górę. Pieprzyć to. Gdy znajdziesz się w katalogu, zaczynasz wymyślać utarte slogany. — Ale czy pani własna sztuka nie zawiera tematów feministycznych? — spytała jakaś kobieta. — Co, proszę? Jakby to miało zmieścić się w małym, kwadratowym pudełku? Z etykietą? — Jej wyraziste, szare oczy, nad którymi czarne brwi zebrały się niczym burzowe chmury, spoczęły na Gail. Zaczęła mówić trochę wolniej. — Nie obchodzi mnie, co to jest. W tym rzecz. Właśnie tak. Przepraszam was na chwilę, muszę z kimś porozmawiać. Gail mimowolnie cofnęła się o krok. Monika Tillett podeszła do niej, była niższa o kilkanaście centymetrów, lecz poruszała się jak ociężały kot. Uważnie popatrzyła na Gail zwężonymi oczami. — Jezu Chryste — szepnęła. — Nie myślałam, że się tu pojawisz. — Mogę wyjść. — Wyjść? Nie. — Odwróciła się, szukając kogoś wzrokiem. — Chyba powinniśmy porozmawiać, co? Hej, Rudy! Zobacz, kto tu jest. Gail nie spostrzegła go wcześniej — zamyślony mężczyzna o tak samo czarnych włosach jak Monika, chociaż ostrzyżonych znacznie krócej. Spoglądał ponuro na Gail, kołysząc się na obcasach. Nosił dżinsy i wyblakłą, czarną koszulkę, ściśle przylegającą do wypukłych muskułów. Monika chwyciła Gail za ramię. — Chodź, mamy pokoik na zapleczu. Gail spojrzała przez ramię na Anthony’ego. Monika roześmiała się. — Boisz się, że cię zwiążemy i zakneblujemy? Brudny pokoik, oświetlony pojedynczą świetlówką miał około sześciu metrów kwadratowych; pełno w nim było płócien, ram, stała drabina, leżały jakieś pudełka i inne drobiazgi. Rudy zamknął drzwi. Zapadło milczenie. — Chyba po tylu latach nie poznalibyście mnie? — spytała Gail. — Dlaczego? To była mała szkoła. Byłaś starostą klasy, prawda? Pamiętam. — Monika roześmiała się. — Jezu, wiesz co jest dzisiaj? Mój wielki dzień. Po tylu latach ciężkiej pracy. I zobacz. Był tu wcześniej ktoś z pisma „Sztuka w Ameryce”. Wpadł przypadkowo, akurat spędza tu urlop. Powiedział, że podoba mu się moja sztuka i nie sądzę, żeby kłamał. — Gratuluję. — Taaak. Bardzo się cieszyłam, gdy nagle przyszłaś ty. Stojący przy drzwiach Rudy, skrzyżował ręce na piersiach. Mięśnie poruszały mu się pod skórą. — A właściwie co tutaj robisz? — Ciekawość — odparła po chwili. — Czego chcesz? Gail spostrzegła, że oboje mają pełne, czerwone usta, że w ich ciele krew krąży tuż pod skórą. — Rudy, kochanie, uspokój się. — Monika usiadła ciężko na szczeblu drabiny i spojrzała posępnie na Gail. — Wiem, co o nas myślisz. Jeśli Patrick naopowiadał ci takich bzdur, to znaczy, że postradał zmysły. Zupełnie zwariował, rozumiesz? Gail zdążyła już dojść do siebie. — Mogę o coś spytać? Monika podniosła ręce. — Jasne! Co chcesz wiedzieć? Będziemy to mieli już za sobą. — Kto znalazł testament? — My, w domu Althei, dzień po jej śmierci. Na górze miała gabinet i biurko. Testament był w szufladzie. — Dlaczego ty i Rudy przeglądaliście jej papiery? Patrick jest jej najbliższym krewnym. — I co z tego? Althea była naszą macochą przez dwadzieścia dwa lata. — Jak dostaliście się do domu? — Wpuściła nas gosposia, Rosa. — Monika zaśmiała się krótko. — To przecież nasz dom. Dorastaliśmy w nim. — Co zrobiliście z testamentem? — Zanieśliśmy go wraz z innymi papierami do biura Alana Weissmana, jej adwokata. — Oddaliście go osobiście Weissmanowi? — Nie, zapomniałam, jego sekretarce. Osobie, która była w recepcji. — Przeczytaliście go? — Pewnie. Nie zrobiłabyś tego? Niemal padłam z wrażenia. Postąpiła tak, jak obiecała. Zwróciła nam dom matki. Czy nie tak mówiłam, Rudy? — Zgadza się. I zapisała nam dzieła sztuki. — Rudy patrzył zimno na Gail. — Mówiła, że możemy je zabrać. — Kiedy? — Wiele razy. To zrozumiałe. One należały do naszych rodziców. — Myślałam, że wasze stosunki z Altheą nie układały się dobrze. — Kto ci tak nakłamał? — Powiedzmy, że to ogólne wrażenie, jakie wyniosłam z rozmów z osobami, które ją znały. — Gail zaczęła odczuwać lekką klaustrofobię w tym ciasnym pomieszczeniu. — To dopiero gnój! — krzyknęła Monika, uderzając się pięściami po udach, po czym wyprostowała się i wbiła wzrok w Gail. — Wiesz, o co tu chodzi, prawda? Patrick się mści. W porządku. Traktowaliśmy go jak śmiecia, gdy ojciec pozwolił mu z nami zamieszkać. Ale byliśmy dzieciakami. — Ojciec, którego uwielbialiśmy — rzekł Rudy — ożenił się już kilka miesięcy po śmierci naszej matki, i to z kobietą młodszą od niego o osiemnaście lat. A gdy Patrick przeprowadził się do naszego domu, to my, Monika i ja… czuliśmy do niego urazę. — Mówił drżącym głosem i poruszał nerwowo nozdrzami. — Szczerze mówiąc, Althei też nie traktowaliśmy zbyt miło. Ani ona nas. Lecz z biegiem lat schowaliśmy do kieszeni wzajemne żale i zbliżyliśmy się bardzo do siebie. Monika podskoczyła do góry, chwytając się za włosy. — Nie wierzę, do cholery, że to naprawdę się dzieje. — Monny, przestań. — Rudy szybko podszedł do niej. — To nasz dom! — Wtuliła twarz w jego koszulkę, a on objął ją i kołysał miarowo. — Mama umarła, gdy byliśmy dziećmi, potem ta czarownica doprowadziła tatusia do grobu, a teraz Patrick chce nam zabrać nasz dom! — Uspokój się! — Delikatnie klepał ją po włosach, które jak sprężynki wracały do poprzedniego kształtu. Patrzył oskarżycielsko na Gail. — Już dobrze. — Monika sztywno wyciągnęła przed siebie rękę z rozpostartymi szeroko palcami. Otarła policzek wierzchem drugiej dłoni. — Ile on chce? Za mało mu zostawiła? Dobrze, Rudy, daj mu Degasa i Krasnera. Daj mu, do cholery wszystko, co tylko zechce. — Nie dam nawet jednego rysunku. To szantaż. — Rudy, proszę cię. Nie mogę już tego znieść. Zmarszczył czoło i znowu przyciągnął ją do siebie, obejmując mocno. — Spokojnie, Monny — szepnął. Gładził ją delikatnie po włosach. — To najwspanialszy wieczór. Najwspanialszy. — Aha! — Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci. — Rzucił Gail nieprzyjazne spojrzenie. — Udało ci się zniszczyć wernisaż mojej siostry. Zadowolona jesteś? — Niespecjalnie. — Powiedz, czego chcesz. Powiedz. Mamy przeciąć dom na pół łańcuchową piłą? Albo dać Patrickowi wózek na zakupy? Co sprawiłoby mu największą przyjemność? Strzepując kurz ze spódnicy, Gail podeszła do nich. Czarnowłose rodzeństwo patrzyło na nią wyzywająco. — Zobaczę, co on powie. Niczego nie mogę obiecać. Jeśli ma nastąpić ugoda, on musi ją zaakceptować. Monika zacisnęła zęby. — Powiedz temu świętoszkowatemu wężowi, że przenigdy nie oddamy mu naszego domu. Ktoś zapukał do drzwi. — Czego tam?! — krzyknęła Monika. Był to blondyn z warkoczykami. Wsunął do pokoju tylko głowę i jedno ramię, trzymając ręką krawędź drzwi. — Powinniście tam przyjść — powiedział. — Natychmiast. — Dlaczego? — Kło–po–ty — sylabizował. — Co się dzieje? — spytał Rudy. Tamten zmrużył oczy. — Wasz kuzyn. — Niech to cholera! — Monika rzuciła się do drzwi i momentalnie wypadła z pokoju. Rudy popędził za nią. Kiedy Gail dogoniła ich, zobaczyła, jak stoją skamieniali koło grupki ludzi, zebranej wzdłuż zachodniej ściany galerii. W samym środku tłumu ujrzała wysoką, szczupłą sylwetkę Patricka. Zwisające z sufitu lampki obijały się lekko o jego okulary w drucianej oprawie. Pokazywał palcem jeden z wiszących na ścianie olejnych obrazów, nie będący dziełem Moniki, przedstawiający cienkie szare linie na białym tle. — Na przykład ten obraz — mówił. — Co to jest? Nic. Żadnej treści ani znaczenia. Nie mamy jednak śmiałości, aby głośno to powiedzieć. Nie tutaj. Będziemy udawali, że widzimy coś pięknego. Wolimy przynależeć do elity — narysował palcem znak cudzysłowu — niż do hołoty na paradzie. Do miernot z Hialeah, Homestead i Kendall, którzy nie rozumieją sztuki. — O mój Boże — jęknęła Gail. — Patrick, tu skurwysynu — rozległ się przerażająco głośny wrzask Moniki. Po jej policzkach spływały łzy. Z głośników nadal rozbrzmiewały dźwięki elektronicznej muzyki. Uśmiechnął się do niej. — Cześć, Monika. Chyba dobrze poznaję, że ten obraz pochodzi z korytarza na parterze domu cioci Althie? Jeśli chcecie kraść jej obrazy, musicie postępować bardziej dyskretnie. Gail poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. — Co się dzieje? — spytał Anthony. — Pomóż mi go stąd wyprowadzić. — Więc to jest Patrick Norris? Rudy torował sobie łokciami drogę przez tłum. Słychać było śmiechy, lecz większość zszokowanych ludzi czekała, co będzie dalej. — Wynoś się, natychmiast, zanim każę cię wyrzucić na ulicę. — Stali niemal pierś w pierś, Rudy był jednak o pół głowy niższy. Dłonie zacisnął mocno w pięści. Patrick uśmiechnął się, wykrzywiając brodę. — Może za bardzo zbliżamy się do prawdy? — Spokojnie poprawił okulary i pochylił się, by odczytać napis z kartki przyczepionej do ściany obok obrazu. — Trzy tysiące dolarów. Wielki Boże. To powinno wystarczyć na opłacenie czynszu przez kilka miesięcy. Co jeszcze wynieśliście z domu? Rudy odwrócił się i wymierzył mu cios prosto w twarz. Uderzenie poszło nieco bokiem, lecz okulary Patricka poszybowały w powietrzu. Drugi cios trafił go w żebra, po czym obaj mężczyźni zatoczyli się na ściankę. Patrick trzymał się za głowę. Ludzie zaczęli krzyczeć, inni podbiegli, żeby zobaczyć, co się stało. — Ay, Diós mio. — Anthony ruszył do przodu. Tymczasem Patrick zachwiał się i usiadł na betonowej podłodze. Rudy kopnął go wysokim, sznurowanym butem w udo. Jeden, drugi kopniak. — Wynoś się stąd! Wynoś się! Jakaś kobieta zachichotała, przykładając ręce do ust. Ktoś zawołał, by zadzwonić po policję. Anthony odsunął Rudy’ego na bok i schylił się, by chwycić Patricka za ramię. Gail ujęła go za drugą rękę i oboje odciągnęli go do drzwi. Niezdarnie przebierał nogami, nie mogąc złapać równowagi. Za rogiem znajdował się rząd małych sklepów z ceglanym klombem przed frontem. Przysiedli na jego krawędzi. Gail wzięła od Anthony’ego chusteczkę, którą otarła policzek Patricka w miejscu, gdzie szkło z rozbitych okularów przecięło mu skórę. W słabym świetle krew miała ciemnopurpurowy kolor. Anthony chodził tam i z powrotem, strzepując kurz z marynarki. — Przyszedłem tu — mówił Patrick — bo właśnie tego się spodziewałem. Oni już zaczęli okradać dom. — Powinieneś mi o tym powiedzieć — rzekła Gail. — Zajęłabym się tą sprawą. — W jaki sposób? — spytał zaczepnie. — Sądowym nakazem? Kawałkiem papieru? — Nie, Patrick. Moglibyśmy ich zniszczyć. Może przypomnisz sobie, że masz adwokata? Nie rób niczego na własną rękę. Jesteś bardziej narażony na niebezpieczeństwo, niż ci się wydaje. Zmrużył oczy. Okulary zostały w galerii — bez nich jego twarz wydawała się jakaś pusta. — O czym ty mówisz? — Na przykład o policji. Rozmawiałam z jednym z nich. Uważają, że Althea Tillett została zamordowana i ty jesteś sprawcą. Roześmiał się sztucznie. — Tyle to i sam wiem. — Przeniósł wzrok na Anthony’ego, który doszedł do końca klombu i właśnie się odwracał. Ręce trzymał oparte na biodrach. — Anthony Quintana stoi po naszej stronie — powiedziała Gail. — Jest moim przyjacielem i adwokatem do spraw kryminalnych. Możesz go potrzebować. Anthony spojrzał na nią z przyganą. Sam wybierał sobie klientów. — O co chodzi gliniarzom? — spytał Patrick. Jeśli mają tak zwany „dowód”, na pewno go spreparowali. — Nic nie mówili. — Jezu. Ale przecież ktoś musiał ich naprowadzić na taką teorię. Gail usłyszała, jak Anthony prychnął i znowu zaczął spacerować. — Znasz Howarda Odella? — spytała. Pokręcił przecząco głową. — Nie. A kto to jest? — Kieruje jedną z fundacji wymienionych w testamencie. Spotkałam go dziś przypadkowo. Wredny drań z niego. Zagroził mi, że prasa nie zostawi na nas suchej nitki, o ile nie pójdziesz na kompromis. — Jebać go. Gail uciszyła go ruchem ręki. — Odell twierdzi, że byłeś aresztowany za posiadanie narkotyków. Czy to prawda? — Tak. Czekała. — No i co? — Heroina i strzykawki. — Patrick! — Sprawę umorzono. Usiłowałem wdrożyć program wymiany igieł w Belle Glade, ale glinom się to nie podobało. Pracuje tam dużo robotników — emigrantów. Statystyki mówią, że zachorowań na AIDS jest tam więcej niż w San Francisco. Wolą, aby wszyscy poumierali. W ten sposób pozbędą się niepożądanych osób. — Skończ z tą pompatyczną mową, Patrick. — Gail złożyła chusteczkę i położyła ją na murku. — Czy jest coś jeszcze, o czym powinieneś mi powiedzieć? — Nie ma nic takiego. — Oparł czoło na dłoniach zaciśniętych w pięści. — Przepraszam. Nie chciałem się tak unieść. I masz rację, nie powinienem tu przychodzić. — Ujął jej dłonie. — Nadal jesteś ze mną, Gail? Teraz chyba jeszcze bardziej cię potrzebuję. Kątem oka dostrzegła, że Anthony się zatrzymał. — Dzisiaj już cztery osoby powiedziały mi, że przegramy — rzekła. — Wspólniczka Weissmana przysięga, że widziała, jak Althea i świadkowie wchodzili do biura, by podpisać testament. Howard Odell twierdzi, że sędzia dla zasady wyda orzeczenie dla nas niekorzystne. A twoi przyrodni kuzyni mówią, że Althea obiecała im dom, bo należał do ich rodziców. — Przecież testament został sfałszowany. Wiem o tym. Może to potwierdzić nasz grafolog. Przecież to się liczy, prawda? Gail spojrzała na Anthony’ego, który uśmiechnął się, jakby dawał jej do zrozumienia, że Patrick lepiej niż ona zrozumiał najważniejszy aspekt sprawy. Westchnęła. — Tak, jestem z tobą, Patrick. Głośno pocałował ją w obydwa policzki, potem objął mocno. — Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Anthony zatrzymał się tuż przy nim. Patrick puścił Gail. — Quintana. Jesteś Kubańczykiem? — Tak. — O Boże. — Roześmiał się i pokręcił głową. Anthony patrzył na niego zimnym wzrokiem. — Zabawne. To wszystko. — Dlaczego? — Ja jestem socjalistą, a ty Kubańczykiem z Miami. Na pewno dostrzegasz śmieszność tej sytuacji. — Nie interesuję się polityką. — Życie to już polityka. Wszystko nią jest. Trzeba wybrać którąś ze stron, bo pośrodku zostają same zera. — Nie wydawaj takich ocen — odezwała się Gail. — Nie wiesz, kim on jest ani w co wierzy. Anthony spochmurniał na twarzy., — Nie tłumacz mu, kim jestem — powiedział ostro. — I nie proś, żebym został jego adwokatem. To idiota. Skończyliśmy już? Chcę wracać do domu. Patrick spojrzał na Gail. — On zawsze ma tyle zastrzeżeń? — Odczep się — odparła. Pod satynową kołdrą Anthony wyjaśniał Gail, jak działa machina za cztery i pół tysiąca dolarów. Była wykonana z gałęzi, patyków i liści, a także przekładni, kół pasowych i śrub, które kręciły się bardzo lekko, obracały wokół siebie, arriba y abajo y arriba. Wałek był wykonany tak precyzyjnie i delikatnie, że idealnie pasował do obudowy, adentro y afuera y adentro… prawdziwe dzieło sztuki. Przesunął usta od jej warg do ucha. — Te quiero. — Naprawdę? — Co, naprawdę? Chwyciła go za włosy i uniosła nieco jego głowę, aby lepiej widzieć twarz. — Naprawdę mnie kochasz? — Właśnie to powiedziałem. — Mówimy to tylko w łóżku. Wtedy się nie liczy. — Liczy, dlaczego nie? — Nie udawaj, że nie rozumiesz. — Tak, Gail, kocham cię. — Mówisz to dlatego, że cię poprosiłam. — No dobrze. Powiem ci to jutro, gdy będziesz pić kawę. Zsunęła się niżej, by przytulić twarz do jego piersi. — Patrick ma rację. Ludzie muszą dokonywać wyborów. — Cóż za żałosna wymówka dla faceta. Gada dużo i bez sensu. — Wiesz, co mam na myśli. Anthony położył się płasko na plecach i westchnął głęboko. — Me vuelves loco. — Biedactwo. Kompletny wariat. Pocałowała go i wsparła się na łokciu. — Mów do mnie. — O czym? — Nie wiem. — Milczała chwilę. — O czymkolwiek. — O filozofii? Polityce? — Przestań. — Usiadła na łóżku. Ze śmiechem wyciągnął ku niej rękę i przyciągnął ją do siebie, obejmując ramionami. — Już wiem. O sztuce. — Bądź poważny. — Jestem. — Ujął w dłoń jej pierś i ścisnął ją lekko. Po chwili wśliznął się między jej rozchylone nogi. — Zauważyłaś kwiatki w tej machinie, którą oglądaliśmy w galerii? Gail zamknęła oczy. — Tak, widziałam je. — Bardzo realistyczne. A widziałaś, jak płatki się otwierały? — Tak… 13 W poniedziałek rano padał deszcz, drobna, szara mżawka, świadcząca o tym, że lato wreszcie się skończyło. Nawet w południe temperatura nie przekroczyła dwudziestu sześciu stopni. Gail wysiadła z taksówki, którą przyjechała z sądu, gdzie brała udział w przesłuchaniu. Strząsnęła wodę z parasolki pod markizą budynku i od razu pojechała na szesnaste piętro, żeby się zobaczyć z Ramsayem. Miał malutki pokoik między salą komputerową i działem kadr. Mógł stamtąd obserwować okna sąsiedniego wieżowca. Nowi pracownicy zazwyczaj tak zaczynali pracę, potem przenosili się bliżej, o ile przetrwali w firmie wystarczająco długo. W pustym korytarzu Gail usłyszała cichy pomruk. To system nerwowy Hartwell, Black i Robineau: pracujące bez przerwy komputery, brzęczące drukarki, z których wyłaniały się zestawienia finansowe, rachunki i różne teksty. Drzwi pokoju Erica okazały się otwarte. Jego samego w nim nie było, lecz paliło się światło, jaśniał też ekran monitora, na którym Gail zobaczyła rzędy liczb. Nie była tu już od wielu tygodni, ale jeszcze nigdy nie widziała takiego bałaganu. Oprócz wciśniętych na półki książek, akt i czasopism prawniczych, na szafce stał miniaturowy stół bilardowy, a nad drewnianym koszem na śmieci — obręcz do gry w koszykówkę. Obok krzesła leżała na podłodze sterta egzemplarzy „Wall Street Journal”. Krzesło, a raczej fotel wykonany ze stali i czarnej skóry kosztował tysiąc dwieście dolarów, o czym Eric już dwukrotnie wspominał w rozmowie z Gail. Uskarżał się też na bardzo niską pensję. Jako początkujący pracownik zarabiał pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów rocznie. Nie zauważyła w pokoju fotografii członków jego najbliższej rodziny. Przy oknie stała wysuszona paproć, z której spadały na parapet poskręcane, brązowe liście. — Cześć, szefowo. Szukasz mnie? Gail odwróciła się. Eric wszedł do środka i minął ją, niosąc pod pachą stertę książek. — Tak. Chcę ci opowiedzieć o moich przygodach z Rudym i Moniką. — Postawiła parasolkę na podłodze, opierając ją o ścianę. — Byłam też ciekawa, czy masz już wnioski o złożenie zeznań pod przysięgą w sprawie Norrisa. — Prawie. Będą gotowe po południu. — Eric, mówiłeś, że zrobisz to do południa. Rzucił książki na biurko. — W piątek o wpół do siódmej Cy Mackey wlepił mi to gówno. Powiedział, że musi pilnie wyjechać do miasta i potrzebuje tego dzisiaj do południa. — Kiwnął głową w stronę monitora. — Już prawie skończyłem. Siedziałem tu do wpół do piątej rano. A wiesz, jaką to pilną sprawę miał Cy Mackey? Zabrał swoją przyjaciółkę na weekend do Cozumel. Chłopak z działu Schoenfelda właśnie mi to powiedział. — Znam to. Podczas pierwszych dwóch lat pracy miałam podobne sytuacje. — Gail usiadła. — Musisz być wykończony. — Nie — roześmiał się głucho. — Co bierzesz? Amfę? — Nie tylko ja. Robi to co drugi asystent albo urzędnik, który musi pracować szesnaście godzin na dobę. Nie mów mi, że sama nie brałaś. — Nie przypuszczam, żebyś miał sposobność dowiedzieć się przez weekend czegoś o Carli Neapolitano — zmieniła temat. — A właśnie, że się dowiedziałem. — Usiadł w fotelu. — Carla Neapolitano. Kobieta w średnim wieku o brązowych włosach, trochę otyła. Jeździ niebieską toyotą rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt, mieszka sama, wynajmuje apartament nad plażą koło Pięćdziesiątej ulicy i Collinsa. Pracuje w biurze podróży Gateway Travel. No i jest notariuszem. To chyba wszystko. — Podsunął jej kartkę. — Tu jest numer rejestracyjny jej wozu. — A co z tym barem „Dzika Wiśnia”? — To obskurny lokal przy autostradzie West Dixie, obok warsztatu samochodowego. Wpadłem tam na pięć minut w drodze z pracy do domu w sobotę około pomocy. Spytałem, czy znają kogoś o nazwisku Carla Neapolitano. Gdy zaprzeczyli, spytałem o Frankiego. Także go nie znali. Wtedy ich goryl zapytał mnie o nazwisko, więc wyszedłem. Kimkolwiek był ten Frankie, z którym rozmawiała Miriam, nie udało mi się go odnaleźć. Może coś się jej pomyliło? Nie bardzo widzę, jak możemy powiązać tę Neapolitano z klubem striptizowym dla mężczyzn. Miriam jest dość roztargniona. — Miriam? Wcale nie. — To wszystko. — Pstryknął kilka razy długopisem i zaczął stukać nim w książkę. Gail wyprostowała nogi. — Widzę, że jesteś zajęty. Uśmiechnął się do niej krzywo. Miał krótki nos i szerokie, rumiane policzki. — Nie aż tak. Chciałbym usłyszeć, co się wydarzyło w galerii. Posiedź jeszcze. — Rudy i Monika nie przyznali się do sfałszowania testamentu, ale tego się spodziewałam. Rozmawialiśmy o dojściu do jakiejś ugody, gdy nagle zjawił się Patrick. — Żartujesz. — To była niezła scena. Oskarżył Rudy’ego o kradzież majątku zmarłej, a Rudy rzucił się na niego i uderzył go w twarz. Musiałam szybko wyprowadzić Patricka z galerii. — Złożyłaś doniesienie na policję? Machnęła ręką. — Patrickowi nic się nie stało. Nie wracajmy do tego. Posłuchaj, chcę, żebyś sporządził nakaz, zabraniający Monice i Rudy’emu dotykania czegokolwiek, co należy do majątku. Dasz radę do końca tygodnia? — Jasne. Nie ma sprawy. — Ale nie umieszczaj go w aktach. W środę razem z Larrym Blackiem jedziemy na rozmowę z Alanem Weissmanem. Zobaczymy, co będzie. — Postanowiła nie mówić Ericowi o rozmowie z Lauren Sontag. Zatrzyma to dla siebie. — Też chciałbym pojechać i zobaczyć, co zrobicie Weissmanowi. — Nie będziemy mu niczego robić. Posłuchaj, Eric. Nie można iść na spotkanie bez uprzedzenia. Druga strona to wyczuje i albo nastawi się do nas wrogo, albo zacznie kłamać. W taki sposób niczego nie osiągniesz. Trzeba najpierw zdobyć zaufanie i dopiero uderzać. Roześmiał się. — To trochę jak taniec — rzekł. Gail nawet się nie uśmiechnęła. — Chciałabym zadać ci pytanie dotyczące Howarda Odella. Przechylił głowę. — Na spotkaniu zarządu powiedziałeś, że w zeszłym roku coś dla niego robiłeś. — Tak. A o co chodzi? Opowiedziała mu o swojej rozmowie z Odellem w galerii, o jego propozycji ugody i groźbach. Eric pokiwał głową. — Tak, to do niego podobne. Nie lubi, gdy nie może mieć nad wszystkim kontroli. Poznałem go podczas gry w racquetball w kurorcie, do którego jeżdżę. Wkurzył się, bo wygrałem z nim o całe piętnaście punktów. Nieźle gra, ale nie dał mi rady. — Co dla niego robiłeś? — Sprzedawał dom na wyspie Star Island, który był częścią majątku rozwodzących się małżonków. Dał mi do sprawdzenia tekst ugody. — Eric owijał sobie gumką palce. Miał mocne dłonie, jak przystało na sportowca. — Dopiero potem zastanowiłem się nad tą sprawą. Dlaczego pokazał tę umowę właśnie mnie? Byłem początkującym pracownikiem, poza tym ma własnych adwokatów w innej firmie. Wtedy przypomniałem sobie, że dałem mu wygrać dwadzieścia dolarów podczas dwóch poprzednich rozgrywek. — Naciągnął gumkę palcem, zaczepiając ją o kciuk. Wyglądało to tak, jakby odbezpieczał pistolet. Nawet przymrużył jedno oko. — Więc następnym razem pokonałem go dwadzieścia jeden do sześciu. Tyle jeśli chodzi o naszą grę. — Eric poruszył palcem i gumka strzeliła w stronę okna, zrywając kilka liści z wysuszonej paproci. — Mówił ci coś o sobie? — Niewiele. Ma dwie byłe żony, którym płaci wysokie alimenty. Jego syn uczy się w Ivy League College. Odell dużo inwestuje, działa jako pośrednik. Jest też spowinowacony z Sanfordem Ehringerem. — Tego nie wiedziałam. Co to za powinowactwo? — Jego matka była kuzynką Ehringera, czy coś takiego. W Palm Beach. Obydwie rodziny mieszkają tu od wielu lat. — Czy dzięki temu Odell został dyrektorem fundacji? — Nie mam pojęcia. Czemu Odell tak cię interesuje? — Bo jeśli planuje jakiś atak, chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia. — Howard? On dużo gada, ale nic nam nie zrobi. — Larry Black mówił coś innego. — Czy oni są przyjaciółmi? — Nie. Wiążą ich interesy. W niedzielę Gail zabrała Karen do domu Larry’ego i Dee–Dee w Gables Estates. Gdy Dee–Dee przygotowywała sałatkę, a dziewczynki bawiły się w basenie, Larry zabrał Gail do swojego gabinetu. Opowiedziała mu o wydarzeniach w galerii, łącznie z groźbami Odella. Wysłuchał i nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky. „Wiedziałem, że tak się stanie. Teraz sprawą zainteresował się Sanford Ehringer. Musimy doprowadzić do ugody. Jeśli będzie trzeba, wykręć ręce Norrisowi, żeby się zgodził”. Karafka stuknęła o brzeg szklanki. Śmiech Erica rozdarł ciszę. — A niech to! Chciałbym tam być, gdy podarłaś na strzępy wizytówkę Howarda. Chciałbym zobaczyć jego minę. Masz mocne nerwy. — Wbił w nią wzrok. Jego oczy były zielone, nakrapiane małymi, brązowymi plamkami. — Jesteś świetna. Cieszę się, że razem pracujemy. Po chwili kiwnęła głową. — Dzięki. — Daj mi jeszcze parę minut, a potem będziemy mogli porównać notatki dotyczące Norrisa. Chodźmy razem na obiad. Ja zapraszam. Wahała się. Nie wiedziała, czy dobrze odczytuje jego intencje. — Przykro mi, ale jestem zajęta. Może innego dnia. — Trzymam cię za słowo. — Podparł się na rękach. Miał podwinięte rękawy, a muskularne ramiona pokrywał meszek jasnych włosków. — Powiem ci coś bez owijania w bawełnę. Jesteś cholernie atrakcyjną kobietą. Myślę, że moglibyśmy fajnie spędzić razem czas. Popatrzyła na niego. W pokoju zaległa cisza, jeśli nie liczyć szumu komputerów i drukarek. — Wiesz co, Eric? Umawianie się na randkę w biurze to nie najlepsza polityka. Zaśmiał się cicho. — Naprawdę? To twoja polityka czy firmy? — Moja. Wzruszył ramionami i rozsiadł się w fotelu. — A właśnie, czytałaś dzisiejszego „Heralda”? — Nie, a dlaczego pytasz? — Zabierz ją sobie. — Wskazał leżący na biurku fragment gazety. — Przyniosła to moja sekretarka. Chodzi o informację podpisaną przez Liz Lerner. Część biznesowa gazety była już otwarta na właściwej stronie. Kolumna była zatytułowana „Wiadomości prawnicze”. Liz Lerner znała różne pikantne historyjki o każdej firmie prawniczej na południu Florydy. Przynajmniej taka krążyła o niej opinia. Różne przecieki i plotki stanowiły podstawę jej słodkich i złośliwych artykułów. Prawnicy kontaktowali się z nią zawczasu, aby udzielić odpowiednich wyjaśnień w sprawach, o których przedtem nie mogła słyszeć. Nagłówek brzmiał: „Najstarsza firma w Miami rozpada się?” Gail zaczęła czytać. W firmie Hartwell, Black i Robineau, istniejącej od tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku, krążą dziwne plotki. Paul Robineau, jeden z głównych wspólników firmy zatrudniającej siedemdziesięciu ośmiu prawników, której siedziba znajduje się w Miami, nie zaprzeczył, że zasięgał informacji w sprawie nowych biur w wieżowcu Inter America Tower. „Z biegiem czasu firma też musi się zmieniać” — powiedział Robineau. — „Szkoda, że niektórzy z nas nie są skłonni do porzucenia starych nawyków”. Inny udziałowiec, Lawrence Black, zaprzeczył pogłoskom o rozpadzie firmy. Stwierdził jednak, że ma „najwyższy szacunek do Paula, bez względu na wszystko”. — No i trzeba sobie zadać pytanie — odezwał się Eric — dlaczego mam harować dla nich jak wół. Po co, skoro jutro mogę zostać bez pracy? Odłożyła gazetę na biurko. — W firmie już nieraz działy się takie rzeczy. Eric otworzył jakiś poradnik podatkowy. Spojrzał na nią z uśmiechem. — Wybacz, ale muszę się zająć robotą dla Mackeya. Miejmy nadzieję, że świetnie się zabawiał w Cozumel. Gail rozwinęła kanapkę z szynką i serem i wyrzuciła kawałki marynowanych przypraw do kosza pod biurkiem Miriam. Ugryzła spory kęs i pochyliła się nad blatem, by przeczytać ostateczną wersję wniosku, którą Eric przygotował w zeszłym tygodniu. „Patrick Norris przeciwko Sanfordowi V. Ehringerowi, zarządcy majątku zmarłej Althei Norris Tillett”. Wniosek wyglądał dobrze. Zależnie od wyników środowego spotkania z Weissmanem, zostanie formalnie złożony następnego dnia. Albo nie. Uniosła głowę. Do boksu weszła Miriam, niosąc całe naręcze akt. Ujrzawszy Gail, uśmiechnęła się, jakby właśnie przyłapała gdzieś w magazynie jednego z dyrektorów w niedwuznacznej sytuacji z sekretarką. Dzisiaj miała na sobie pantofelki na płaskim obcasie. Rozpuściła też włosy, dzięki czemu wyglądała niemal jak szesnastolatka. — Masz mi coś do powiedzenia? — spytała Gail. — Chodzi o Carlę Neapolitano. — Miriam rzuciła teczki na biurko i zaczęła czegoś szukać. — Dziś rano połączyłam się przez modem z biurem sekretarza stanu w Tallahassee. Biuro podróży, w którym pracuje Neapolitano, czyli Gateway Travel, to fikcyjna nazwa firmy Seagate. Natomiast „Dzika Wiśnia” jest własnością firmy Atlantic Enterprises. Gail odsunęła serwetkę, by ugryźć następny kawałek kanapki. — Potem sprawdziłaś w komputerze obie firmy? — Tak! — Podniosła do góry długą kartkę z perforacją po obu stronach. Na liście były dwie firmy: Atlantic Enterprises oraz Seagate Inc. Poniżej widniały adresy oraz daty powstania, odpowiednio tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty dziewiąty i tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy rok. Wśród wymienionych dyrektorów nie było żadnego znajomego nazwiska. Okazało się, że każda z firm ma biuro przy alei Brickell, gdzie można było zgłosić się ze skargą, gdyby ktoś zamierzał pozwać firmę do sądu. Wszystkie dane sprawiały wrażenie anonimowych. — Spójrz na ich adresy — wskazała palcem Miriam. — Widzę. Obie mają taki sam: 1470 Drexel Avenue w Miami Beach. No, no… To oznacza, że Gateway Travel i „Dzika Wiśnia” mają ze sobą ścisły związek. Ale co ma z tym wspólnego Carla Neapolitano? Jeśli mamy podważyć jej wiarygodność, potrzebujemy czegoś więcej. — Może w weekendy pracuje jako striptizerka w „Dzikiej Wiśni”? — To nie striptizerka, Miriam. Porozmawiaj z Ramseyem. Jest na to o wiele za stara. — Wiesz, jak Eric kazał mi na siebie mówić? — spytała Miriam z nachmurzoną miną. — Pan Ramsay. Naprawdę! — Nie przejmuj się. Każ mu mówić do siebie „pani Ritz”. — W każdym razie nie zamierzam zwracać się do niego „panie Ramsay”. Jeśli będą tu klienci, w porządku, ale nie jak będziemy sami. — Nabrała gwałtownie powietrza. Jej oczy, których kształt podkreślała czarna kredka, rozszerzyły się. — Se me olvidó! Dzwoniła twoja mama. Jedzie tutaj razem z Karen. — A po co, na litość boską? — Dzisiaj nie było szkoły i Gail poprosiła Irene o opiekę nad Karen, bo Phyllis miała przyjść dopiero po południu. — Powiedziała tylko, że musi z tobą porozmawiać. Wzdychając głośno, Gail podpisała dokumenty w sprawie Patricka, zapoznała się z innymi wnioskami, listami i notatkami, które przygotowała dla niej Miriam. Gdy skończyła, Miriam wyciągnęła szczupłą dłoń i pobrzękując bransoletami rzuciła na biurko wizytówkę połyskującą złotem. Należała do Howarda Odella. Gdy spotkali się wtedy na górze, Anthony wyrzucił kartonik do popielniczki, Gail zabrała go i wpięła do akt sprawy Norrisa. — Po co mi to? — Przeczytaj adres. — Miriam oparła się o biurko i czekała z rękami skrzyżowanymi na piersiach. — Widzisz, gdzie Howard Odell pracuje? — Aleja Brickell numer 1000, lokal 2140. — Gail podniosła głowę. — To adres fundacji Easton. Wiem o tym. Jest jej dyrektorem. — Tak, ale zobacz tutaj. — Na wydruku komputerowym Miriam wskazała nazwę i adres zarejestrowanego agenta wyszukanych przez siebie firm. Corporate Services Inc. Aleja Brickell 1000, lokal 2190, Miami, FL 33131. — Hmmmmm… — Gail patrzyła na kartkę, gryząc kanapkę. — Ten sam budynek, w którym mieści się Easton. Nawet w tym samym korytarzu. — To ciekawe. Firmy, które były właścicielami „Dzikiej Wiśni” oraz biura podróży Gateway, mieściły się w tym samym budynku w Miami Beach. I korzystały z usług tego samego agenta, który miał biuro w centrum miasta i to w tym samym bloku, co fundacja Easton. — Co teraz? — spytała Miriam. — Połącz mnie z tym agentem. Miriam wykonała polecenie i po chwili oddała słuchawkę Gail. Po kilku sygnałach w słuchawce odezwał się męski głos: — Tu biuro Corporate Services Inc. Nie możemy teraz odebrać telefonu, proszę zostawić wiadomość… — Ślepy zaułek — rzekła Gail. Jeszcze raz spojrzała na wydruki z komputera. — Chciałabym wiedzieć, kto jest właścicielem Seagate i Atlantic. Miriam wzruszyła ramionami. — Ci, których nazwiska są na wydruku? — Może, ale niekoniecznie. Ktoś inny może być właścicielem udziałów. Ale tej informacji nie da się uzyskać z komputera. — Mogłabym zadzwonić do Tallahasse. — Oni nie będą nic wiedzieć. Nie mają podobnych informacji. Zawsze możemy skontaktować się z jednym z tych dyrektorów, ale to nic nie da. — Wzięła do ust ostatni kęs kanapki i wrzuciła do kosza serwetkę. — Coś mi się tutaj nie podoba. — Co? — Carla Neapolitano. Pracuje dla jednej z tych firm. Mają zarejestrowanego agenta w tym samym budynku, gdzie znajduje się fundacja Easton. A potwierdzony notarialnie przez Neapolitano testament przekazuje pieniądze właśnie dla fundacji. Wydawało się niemożliwe, żeby Carla Neapolitano mogła mieć powiązania z Easton. Przekraczało to granice prawdopodobieństwa. A jednak… — Zacznijmy z innej strony — podjęła wątek Gail. — Zacznijmy od Easton. — Chyba nie chcesz, żebym zadzwoniła do Howarda Odella, prawda? — Przenigdy. I daj sobie spokój z Tallahasse. Fundacja nie jest firmą. Lepiej sprawdź w spisie właścicieli nieruchomości hrabstwa Dade. Chciałabym wiedzieć, co jest własnością fundacji. Co kupiła, sprzedała… i komu. Dowiemy się w ten sposób, z kim prowadzą interesy. Może to będzie jakiś punkt zaczepienia. Powiedz Ericowi, żeby ci pomógł. — Mówiła coraz szybciej. Nie słyszała nawet, gdy zadzwonił telefon Miriam. — Idź do biblioteki i poszukaj w indeksie „Miami Herald” Sanforda Ehringera. Zdobądź dla mnie jego życiorys, dowiedz się, kto jeszcze jest w zarządzie fundacji Easton. I na koniec: kim do cholery jest ten Easton? Miriam kiwnęła głową i podniosła do ucha słuchawkę, odgarniając włosy na bok. — Tu Miriam. — Spojrzała na Gail z uśmiechem. — Oczywiście, już po nie idę. — Odłożyła słuchawkę. — Są w holu. Za każdym razem, kiedy Irene przychodziła do biura Gail — a zdarzało się to naprawdę rzadko — była elegancko ubrana. Chciała, jak to mówiła, okazać w ten sposób szacunek dla stanowiska, jakie córka zajmowała w firmie. Dzisiaj miała na sobie ciemny kostium i czarne, skórzane pantofle. Usiadła na jednym z krzeseł przeznaczonych dla klientów. Nie zdjęła okularów przeciwsłonecznych i płakała cicho. Gail przysunęła bliżej drugie krzesło i podała jej chusteczkę. Irene uniosła nieco okulary, by otrzeć łzy. — Nie chciałam robić tego ponownie w obecności Karen. Była taka kochana. Objęła mnie za szyję, mówiła: „Nie płacz, babciu, nie płacz już”. — Tak mi przykro. — Wzięła matkę za rękę. — Może powinnam była powiedzieć ci o Althei w zeszłym tygodniu? — Wolałabym o tym nie wiedzieć. Zamordowana. Policja w czasie przesłuchania nie wspomniała o tym ani słowem. O Boże. Żałuję, że Jessika do mnie zadzwoniła. — A skąd ona wie? — Od syna czy też brata jej szofera. To policjant. Zapewne niedługo wiadomość przedostanie się do prasy. — Obawiam się, że tak właśnie będzie. Przez półprzymknięte drzwi Gail widziała Karen, siedzącą po turecku na podłodze w boksie Miriam. Dziewczynka położyła czapeczkę na podołku i tarła pryszcz na nosie rąbkiem spódnicy. Torebka ze skóry aligatora leżała obok na podłodze. Tenisówki były przemoczone. Irene odwróciła głowę w stronę Gail. Szare światło z okna odbijało się od jej okularów. — Jessika powiedziała, że policja podejrzewa Patricka Norrisa. Że chciał zagarnąć jej pieniądze… — Policja tak myśli, ale to nieprawda. — Musiałam się dobrze gimnastykować, żeby wyjaśnić Jessice, dlaczego zgodziłaś się zostać jego adwokatem. Posunęłam się do kilku drobnych kłamstw. — Ścisnęła dłoń córki. — Proszę cię, nie przebywaj z nim sama. Tak na wszelki wypadek. Gail uśmiechnęła się. — Nie obawiaj się. Jest łagodny jak baranek. Karen opierała się teraz o metalową szafkę na dokumenty i patrzyła nie widzącym wzrokiem w głąb korytarza. Miriam przyklękła, by podać jej kilka flamastrów i notes. Obserwowała, jak dziewczynka rysuje. Gail usłyszała cichy głos Miriam. — Naprawdę świetnie rysujesz. Irene złożyła okulary i schowała je do torebki. — Myślisz, że powinnam porozmawiać z Irvingiem Adlerem? — Dlaczego chcesz to zrobić? — Nie wtrącałabym się w twoje sprawy, ale on jest przyjacielem. Chciałabym mu powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro. Był załamany już w chwili jej śmierci, a teraz musi przejść jeszcze przez ten koszmar. Wydaje mi się, że był w niej kiedyś zakochany. Nigdy się do tego nie przyznał, oboje mieli już swoich życiowych partnerów. Za bardzo szanował Rudolpha i swoją żonę. Potem, kiedy Ruthie zmarła… cóż, było za późno. Irving ma zszargane zdrowie. Na pewno żałuje, że nigdy nie powiedział Althie o swoich uczuciach… W oczach Irene znowu pojawiły się łzy. — Mamo… — Gail objęła ja ramieniem. — Ona na pewno wiedziała. — Nie obwiniaj go za to, że ją kochał — rzekła Irene, wytarłszy nos. — Wszyscy ją kochali, była taka inteligentna i dowcipna. Gail, jakież to okropne. Po drugiej stronie korytarza Miriam wycinała coś ze złożonej kartki. Pryszcz na nosie Karen stał się bardziej widoczny. Uśmiechnęła się do Miriam. Gail nie mogła sobie przypomnieć, kiedy sama usiadła z córką, żeby porysować, czy robić coś innego i nie patrzeć co chwilę na zegarek. — Gail, czy masz coś przeciwko mojej rozmowie z Irvingiem? — Oczywiście, że nie. Miło, że chcesz to zrobić. Powiedz mu, że też ją kochałaś. Zapadło milczenie. — Czy śmierć Althei miała jakiś związek z fałszerstwem jej testamentu? — spytała w końcu Irene. Gail już wcześniej przyszło do głowy, że fałszerstwa dokonano najpierw, ale wydawało się to mało prawdopodobne. — Naprawdę nie wiem. — A co będzie, jeśli on opowie mi coś jeszcze? — spytała Irene. — Co się naprawdę wydarzyło, gdy podpisywali testament? Gail poczuła przyjemny dreszcz. Może tajemnicę Althei Tillett uda się rozwiązać jednym pytaniem, podczas rozmowy połączonych w żałobie przyjaciół. Bez skomplikowanego procesu. — Jeśli zechce mówić, pozwól mu. Ale nie wyciągaj z niego nic na siłę. — Oczywiście. Będę bardzo delikatna. Jessika postąpiła paskudnie. Zdenerwowała mnie. — Irene wstała, trzymając mocno torebkę obiema rękami. Gail odprowadziła matkę do drzwi. — Idziemy z Karen do kina… o ile znajdziemy film, w którym podczas pierwszych dziesięciu minut kilkunastu bohaterów nie zginie z rąk innych. Chodźmy, zajączku — zawołała wnuczkę — bo spóźnimy się do kina. — Zajączku — mruknęła Karen. Przewiesiła torebkę na ukos przez pierś, pozwoliła Gail dać sobie pożegnalnego buziaczka. Matka obiecała jej na wieczór jakieś atrakcje. — Gail — powiedziała Miriam. — Przed chwilą dzwoniła Gwen. Ktoś czeka na zewnątrz. Jakiś pan Quin. Chce z tobą rozmawiać. — Nie znam żadnego Quina. Czego on chce? — Ma wiadomość od Sanforda Ehringera. Kiedy Gail otworzyła drzwi na korytarz, recepcjonistka wskazała głową w stronę okien. Stał tam mężczyzna w trzyczęściowym garniturze. Spoglądał przez okno, jedną ręką opierając się na rzeźbionej rączce złożonego parasola. Miękkie siwe włosy okalały sporą łysinę. Gail ruszyła przez korytarz, postukując obcasami po marmurowej podłodze. Mężczyzna odwrócił się, ale z wyrazu jego twarzy wynikało, że nie poznał Gail. Może pomyślał, że jest sekretarką? — Pan Quin? Jestem Gail Connor. Skłonił głowę. — Witam panią. Nazywam się Thomas Quin i pracuję jako osobisty sekretarz pana Sanforda Ehringera. — Mówił z pięknym, brytyjskim akcentem ludzi z wyższych sfer. — Zapraszam pana do mojego biura. — Dziękuję, ale to nie jest konieczne. — Wyjął z kieszeni na piersi małą kopertę. Widniało na niej imię i nazwisko Gail. — Czy mógłbym panią prosić o przeczytanie tego listu? Pan Ehringer kazał mi zaczekać na pani odpowiedź. Wyjęła z koperty sztywną, złożoną na pół kartkę. Tekst był pisany na maszynie Moja droga Pani Connor Byłbym uszczęśliwiony, gdyby zaszczyciła mnie Pani swoją obecnością dzisiaj wieczorem na kolacji. Mój samochód przyjedzie po Panią o siódmej, chyba że inna pora wyda się pani bardziej dogodna. Bardzo proszę o przekazanie swojej odpowiedzi Thomasowi Quinowi, który dostarczył Pani ten list. Przepraszam za ewentualne niedogodności. W zamian obiecuję, że miło spędzi Pani czas. Z poważaniem, Sanford V. Ehringer. Zamaszysty podpis złożono wiecznym piórem. Spojrzała na Thomasa Quina, który skierował swoje brązowe oczy ku jakiemuś bliżej nieokreślonemu punktowi. — Czy mogę spytać, z czym ma związek to zaproszenie? — Dobrze wiedziała, że chodzi o Altheę Tillett. — Bardzo przepraszam, pani Connor, ale nie umiem odpowiedzieć — odparł. Albo nie chcę, pomyślała. — To strasznie krótki termin. — Zgadza się. Pan Ehringer żałuje, że dopiero teraz pomyślał o spotkaniu z panią. Niestety, nie może zmienić terminu, bo ma już pełny kalendarz spotkań. — Po raz pierwszy Quin uśmiechnął się. — Zapewniam panią, że szef kuchni jest niezwykle utalentowany. Jeśli ma pani jakieś ulubione danie, proszę powiedzieć. Gail włożyła list z powrotem do koperty. — Czy muszę dać odpowiedź na piśmie? — Nie. Przekażę pani odpowiedź ustnie. — A więc, proszę powtórzyć panu Ehringerowi, że… przyjmuję zaproszenie. 14 O wpół do siódmej włosy Gail były jeszcze nawinięte na lokówki i przykryte chustą. Ubrana w szorty, weszła na chwilę do garażu, by sprawdzić, jak przebiegają porządki. Phyllis Farrington poprosiła swoich dwóch wnuków, żeby przyjechali tu po pracy i teraz ładowali na półtonową furgonetkę rzeczy, które zostawił Dave. Poobijany, niebieski samochód stał tyłem do drzwi garażu, by na mężczyzn nie padał deszcz. Na drzwiach znajdował się napis: „Farrington Inc. — słynni specjaliści od trawników”. Mężczyźni mieli doczepić przyczepę do przewozu łodzi, okryć wszystko płachtą i zawieźć do magazynu. Phyllis była w kuchni, gdzie zmywała naczynia po kolacji. Karen siedziała w garażu na odwróconym kubełku i patrzyła, co się dzieje. W sobotę rano Gail spędziła niemal godzinę na rozmowie z psychologiem, Clarindą Campbell. Potem zadzwoniła do doktora Feldmana i powiedziała mu, że Karen już do niego nie przyjdzie. Clarindą — nalegała, żeby mówić sobie po imieniu — zachęciła ją, by opróżnić garaż. „Musicie przenieść tam jakieś własne rzeczy. Niech Karen wybierze parę rzeczy po ojcu, które położy sobie na półce nad łóżkiem, reszta musi zniknąć”. — Chodź do środka, kochanie. — Gail przykucnęła obok córki. — Porozmawiamy, gdy będę się ubierać. — Coraz bardziej tu pusto. Tata dostanie szału. — Zrozumie to. Jego rzeczy będą w bezpiecznym miejscu, lepszym niż ten garaż. — Gail patrzyła, jak wnukowie Phyllis ładują maszynę do zakładania naciągu na rakiety, wciskają ja między jakieś pudła i brązową leżankę. Rozmawiali ze sobą, żartowali, a ich głosy odbijały się echem we wnętrzu garażu. Na dworze wciąż padał deszcz, robiło się coraz bardziej szaro. Gail przysunęła sobie inny kubełek i usiadła. — Widzisz tę plamę na suficie? Musimy naprawić dach. Odmalować cały dom, w środku i na zewnątrz. Może nawet uda się nam zbudować basen. Niedługo zostanę wspólnikiem w firmie, wtedy będziemy miały dużo pieniędzy. — Ja jeśli tata wróci do domu i go nie pozna? „Do domu”. Jego domem był dwunastometrowy jacht, stojący na kotwicy koło St. Croix. Gail przyglądała się, jak jeden z mężczyzn kładzie na pudłach torbę z ubraniami. — Twój tata na pewno nie zapomni, gdzie mieszkasz. Karen odwróciła głowę, marszcząc czoło. Miała równe brwi, po swoim ojcu, a także jego kwadratową szczękę. Ramiona i nogi miała zgrabne, lecz wzrostem przewyższała swoje rówieśniczki, przez co poruszała się trochę niezgrabnie. Gail często widziała, jak Karen ogląda się w lustrze. — Czy Anthony wprowadzi się tutaj? Gail zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie. Chciałabym, żebyś nie okazywała mu niechęci. Naprawdę jest bardzo miły. — Nie chcę, żeby tu był cały czas. — Prawie wcale nas nie odwiedza, więc nie myśl o tym, dobrze? Mężczyźni powoli opuścili przyczepę na hak i zabezpieczyli ją łańcuchami. Już teraz garaż wydawał się jakiś inny. Gail próbowała wyobrazić sobie granatowy, dwuosobowy kabriolet Anthony’ego marki Cadillac, zaparkowany obok jej buicka. — Jedziesz z nim gdzieś dzisiaj? — Nie, już ci mówiłam, że mam służbowe spotkanie. Przecież cię nie okłamuję. — No dobrze. Przyjedzie po ciebie jakiś Anglik rolls–royce’em. — Tego nie powiedziałam. — Mówiłaś, że może to będzie rolls–royce. Gail zamknęła oczy. — Boże, daj mi więcej cierpliwości. — Mówiłaś też, że wieczorem wybierzemy się do Pizza Hut. — Przepraszam cię. Karen odwróciła się, kładąc ręce na kolanach. — Mamo, ja naprawdę rozumiem, że to twój chłopak i tak dalej. — Włosy zwisały po obu stronach jej twarzy. Przyglądała się jakiemuś przedmiotowi, trzymanemu w ręku? — Często jeździsz do jego domu i spędzasz tam noc. — Ależ Karen, wcale nie tak często. — Czasem tak. — Wolałabyś, żebym tego nie robiła? — Wiesz, czego naprawdę nie lubię? Nie lubię zostawać u babci. Tam nie ma co robić. Wolałabym zostawać u Molly. — Teraz przez jakiś czas nie będę jeździła do Anthony’ego. Karen odsunęła włosy za uszy. — Dlaczego? — Ponieważ… kiedy tam jestem, ciągle myślę o tym, że powinnam być tutaj. — On mógłby tu przyjechać. Wiesz na kolację albo coś takiego. Foliowa płachta osiadła powoli na skrzyni furgonetki, zakrywając pudła, torby i meble. Dwaj wnukowie Phyllis owinęli ją dookoła sznurem i przywiązali mocno. Gail objęła córkę ramieniem i pocałowała ją. — Tak, mogłybyśmy go zaprosić na kolację. Może ty to zrobisz? Byłoby mu bardzo miło. — Nie ma mowy — prychnęła cicho. — On mnie nienawidzi. — To nieprawda. — Właśnie że tak. Wolałby, żeby mnie w ogóle nie było. — Dlaczego tak myślisz? — Mamo, przecież on jest dla mnie miły tylko ze względu na ciebie. Sama to wiesz. — Daj mu szansę. Musisz przyznać, że niczego mu nie ułatwiasz. — Po chwili dodała: — On jest dla mnie kimś bardzo ważnym i chciałabym, żebyście się zaprzyjaźnili. — Dobrze. Niech przyjdzie na kolację, ale ty go zaproś. Będę grzeczna, obiecuję. — Obiecujesz i przyrzekasz? — Będę taka słodka, że aż go zemdli — odparła z uśmiechem. — Włożę różową sukienkę i tak będę robić. — Zamrugała kokieteryjnie. — Jesteś niemądra. — Uściskała córkę i wstała. — Muszę iść. Zaraz po mnie przyjadą, a jeszcze nie jestem gotowa. — Nagle zobaczyła coś, co dziewczynka trzymała w dłoniach. — Co to jest? Karen pokazała jej dziesięciocentymetrowy, składany nóż z wygiętą, czarną rączką. — Znalazłam go w skrzynce wędkarskiej taty. — Nie możesz się nim bawić. To nie zabawka. — Jezu, mamo! Nie jestem pięcioletnim dzieckiem. — Wygląda na bardzo ostry. — Gail wyciągnęła rękę. — Daj mi go. — Powiedziałaś, że mogę zabrać do pokoju parę rzeczy tatusia. — Ale nie nóż. — Dlaczego? — Możesz się nim skaleczyć. Ty albo któraś z twoich koleżanek. To niebezpieczne narzędzie. — Myślisz, że nie umiem posługiwać się nożem. — Karen, nie zamierzam z tobą dyskutować. Oddaj mi go. Karen wstała sztywno. — Chcesz wszystko wyrzucić. Nie chcesz, żebym w ogóle miała po tacie jakąś pamiątkę. — Powiedziałam, oddaj mi go. — Gail wyciągnęła rękę, by chwycić Karen za ramię, ale dziewczynka odskoczyła i wybiegła z garażu. Wnukowie Phyllis przyglądali się tej scenie. — Karen! — Gail ruszyła pędem na podwórko i w ostatniej chwili spostrzegła żółtą koszulkę córki koło narożnika domu. Potem widziała tylko mokre krzewy i wodę ściekającą z dachu. Krople deszczu spływały jej po policzku. Wróciła do domu i weszła do kuchni, trzaskając drzwiami. — Co się stało? — Phyllis wychyliła się spoza zmywarki. — Moja kochana córka uciekła z nożem, który należał do Dave’a. Nie mam pojęcia, dokąd pobiegła. Niech to szlag! — Spojrzała na zegar stojący na kuchence mikrofalowej. — Dlaczego ona to robi? Za dwadzieścia minut muszę wyjść. Boże. Doktor Feldman miał rację. Nie powinnam była wyzbywać się rzeczy Dave’a. Karen myśli, że robię miejsce dla Anthony’ego. To nieprawda! Nie przeprowadziłby się tutaj, nawet gdybym go poprosiła. Phyllis delikatnie skierowała Gail w stronę drzwi. — Wróci, a ty idź się ubrać. Szybciej. Uspokoję ją, gdy tu przyjdzie. Nic jej nie będzie. Za to ty nie wyglądasz najlepiej. Gail oparła się o ścianę w salonie. Czuła w oczach pieczenie. Łzy. Gorące lokówki zaczęły parzyć ją w głowę. — Au! Niech to diabli. — Roześmiała się i zdjęła chustę. — No idź już — powiedziała Phyllis. Z garażu dobiegł jazgot rozrusznika, silnik zaskoczył głośno i po chwili zacząć pracować w równym rytmie. Drzwi garażu opadły z chrzęstem. 15 Dokładnie o siódmej Gail usłyszała plusk opon w kałuży na końcu podjazdu. Po chwili rozległ się trzask zamykanych drzwi. — Wychodzę! — Zarzuciła na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy i wzięła torebkę. Phyllis siedziała boso w małym pokoiku, oglądając telewizję. Karen była u siebie. Nóż gdzieś schowała. Phyllis powiedziała Gail, żeby się nie martwiła, bo na pewno go znajdzie. Gdy zabrzmiał dzwonek przy drzwiach, Karen podbiegła do okna i włożyła palec między żaluzje, aby wyjrzeć na zewnątrz. — To nie rolls–royce tylko jakaś ciężarówka! Gail otworzyła drzwi. Na ganku z parasolem w ręku stał trzydziestokilkuletni Murzyn w ciemnym garniturze. — Pani Connor? Przysłał mnie Sanford Ehringer. Nazywam się Russel. — Uśmiechnął się i odsunął się od drzwi, żeby ją przepuścić. Gail przyjrzała mu się i popatrzyła na samochód. Zanim Karen zdążyła zadać pytanie, Gail powiedziała: — Słuchaj się Phyllis. Zobaczymy się, kiedy wrócę. Nie była to ciężarówka, lecz kanciasty range–rover z szerokimi oponami. Russel pomógł Gail zająć miejsce na przednim fotelu. Wyjaśnił, że powinien przyjechać zwykłym samochodem, ale drogi są bardzo mokre, poza tym jest ciemno. Wycofywał samochód z podjazdu, patrząc przez tylną szybę. Wówczas Gail dojrzała pasek i kaburę pod jego marynarką. Kilka kilometrów dalej skręcił z piskiem opon z autostrady South Dixie w kierunku rzeki. Gail próbowała nawiązać rozmowę. Russel odpowiadał grzecznie, ale sam nie zadawał pytań. O tej porze panował już niemal zupełny mrok, jeśli nie liczyć pasa szarego nieba po zachodniej stronie. Pojechali wąską szosą, minęli przystań, by w końcu skręcić w nie oznakowaną drogę dojazdową, przy której rosły bananowce; łącząc się w górze, przesłaniały niebo. Samochodowe reflektory oświetlały porośnięty winoroślą mur i metalową bramę z małą szczeliną, przez którą można było patrzeć. Russel wcisnął guzik w desce rozdzielczej i brama się otworzyła. Droga prowadziła pomiędzy dziko rosnącymi platanami, piżmakami i mahoniami. Wkrótce roślinność przerzedziła się i Gail zobaczyła kolumny, pokryty dachówkami dach i szeroką werandę dwupiętrowego domu, zbudowanego ze skał koralowca. Po drugiej stronie ganku leżały dwa dobermany, które teraz uniosły głowy i obserwowały, jak Russel pomagał Gail wysiąść z auta. Deszcz przestał już padać. Woda kapała z liści na kwiaty w pleśniejących, glinianych donicach. Podwórza chyba nie projektowano, dostosowano go do potrzeb. Wyłożone kostką ścieżki nikły w mroku. Gail weszła na ganek. Odniosła dziwne wrażenie, że już kiedyś tu była, ale niczego nie mogła sobie przypomnieć. Nagle gdzieś od strony dachu rozległ się przeraźliwy krzyk. Gail podskoczyła przestraszona. — To tylko paw — rzekł Russel, otwierając szklane drzwi. — Pan Ehringer trzyma je na terenie swojej posiadłości. Serce biło jej szybko, ale po chwili się roześmiała. Starszy mężczyzna w białej marynarce zaprowadził ją do słabo oświetlonego foyer, wyłożonego hiszpańską terakotą. Ściany pokrywała tapeta. Podała mu swój płaszcz. — To niezwykły dom. Kiedy go zbudowano? — Chyba gdzieś około tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Będzie pani musiała spytać o to pana Ehringera. Dom należał do jego ojca. Poszła za lokajem do sześciokątnego salonu, w którym stały ręcznie rzeźbione meble i porowaty kominek ze skały koralowca. Na podłodze leżały ręcznie tkane dywany. Wsparty na belkach sufit tworzył w centrum salonu kopułę. Była ona tak zaprojektowana, by umożliwić wywiew ciepłego powietrza. W tamtych czasach nie było klimatyzacji. Wysokie okna wychodziły na taras, za którym krzewiła się prawdziwa dżungla. Gail ujrzała w szybie własne odbicie. Znała ten pokój. Pewnie gdzieś widziała jego fotografię. Lokaj uniósł rękę. — Tędy, proszę pani. — Wskazał kierunek. Mijając schody znajdujące się przy ścianie, cofnęła się przestraszona. Ktoś ją obserwował. Twarz znikła, ale zobaczyła ręce trzymające balustradę. Po chwili ukazała się ponownie. Chłopiec w pasiastym swetrze, o włosach starannie zaczesanych na bok. — Cześć, jak ci na imię? — spytał wolno, poruszając grubymi wargami. — Gail — odparła. Uśmiechnął się szeroko, a szparki jego oczu zwęziły się jeszcze bardziej. — Mam chomika. Chcesz go zobaczyć? Starszy mężczyzna spojrzał do góry. — Uciekaj, Walter. Powinieneś zostać na górze — powiedział z łagodną przyganą. Chłopiec patrzył z twarzą przyklejoną do prętów balustrady, jak Gail idzie dalej. — Cześć. — Cześć — odpowiedziała. — Kto to? — spytała szeptem lokaja. — Mieszka tu — rzekł po chwili. Na końcu wyłożonego dywanem korytarza znajdowały się masywne drzwi. Zapukał dwa razy i otworzył je. — Pani Connor, sir. — Ukłonił się sztywno i odszedł. — Droga pani Connor! Proszę wejść! — Mężczyzna w pokoju nadal siedział. Miał na sobie ciemnozieloną aksamitną marynarkę. Czerwona apaszka była wsunięta pod rozpięty kołnierzyk jego koszuli. Natychmiast zorientowała się, dlaczego nie wstał: jego fotel miał kółka. — Dobry wieczór, panie Ehringer. Sanford Ehringer był niegdyś bardzo wpływowym człowiekiem. Poznała to po jego szerokich ramionach i sposobie, w jaki ujął jej dłoń — uczynił to tak serdecznie, jakby była jego wnuczką, która przyszła w odwiedziny. — Ależ pani jest urocza. I wysoka. Postawna młoda kobieta. — Zaśmiał się. — Proszę mi nie mieć za złe szczerości. W moim wieku nie można zwlekać z powiedzeniem tego, co się myśli. Był zupełnie łysy. Jego nos i uszy obwisły, jak to zwykle bywa u starszych ludzi, krzaczaste brwi wystawały ponad głęboko osadzonymi oczami. Mimo to jego twarz była sympatyczna i pełna ciepła, jak rozgrzany kominek w zimowy wieczór. Emanowała z niej wielka radość. — Zjemy tutaj — powiedział. — Będzie przytulniej. Co pani na to? — Oczywiście. — W tym momencie zobaczyła boczny stolik, na którym ustawiono chińską porcelanę i kryształy. Ten pokój był z pewnością biblioteką: wokół stały regały, meble były obite czerwoną skórą, a na drewnianej podłodze leżał perski dywan. Światło stojącej lampy świeciło przez jedwabny abażur. Na jednej z półek Gail ujrzała nagą figurkę z brązu w stylu art nouveau. — Świetnie. — Podjechał wózkiem do sofy, przy której stał kubełek z lodem, a w nim butelka obwiązana białą serwetą. — Przyniosą kolację, kiedy będziemy chcieli. Tutaj mam bardzo dobry francuski trunek. Zdaje się, że to pouilly–fuisse. Ma pani ochotę? Gail nadal rozglądała się wokoło. — Tak, bardzo dziękuję. — Jedną ze ścian zajmował sprzęt elektroniczny: telewizor, zestaw stereofoniczny, komputer, monitor i faks. — Czy Russel przywiózł panią bez kłopotu? — Wszystko było w najlepszym porządku. Pański dom jest dobrze ukryty. Wątpię, czy udałoby mi się go odnaleźć na podstawie mapy. Ehrihger zdusił śmiech. — To miasto powstało wokół mojego domu. Dzięki murowi udaje mi się zapomnieć, że w ogóle tam jest. Nalewał wino, a Gail przyglądała się obrazom, wiszącym nad sofą. Pierwszy ukazywał złotowłosą kobietę z epoki wiktoriańskiej, namalowaną przez artystę o nazwisku Rossetti. Patrzyła w niebo, trzymając w ręku kwiat lilii. Drugi obraz nie był już tak dobry: skalisty krajobraz, brodaci mężczyźni w togach, płaczący ludzie. — ”Pogrzeb Peryklesa” — powiedział Ehringer. — Okropny, prawda? Kupiłem go w Anglii, gdy byłem młody. — Ale nie tam się pan urodził? — Nie, studiowałem filologię klasyczną w Cambridge. Oczywiście nie ma z tego żadnego praktycznego pożytku, ale wtedy to uwielbiałem. I nadal uwielbiam. Pierwsza miłość nigdy nie umiera. — Włożył butelkę z powrotem do lodu. — Oryginalna greka to męska rzecz. Proszę nie wierzyć przekładom. To się robi dla samego siebie i tak już zostaje. Podał jej kieliszek. Skórę jego dłoni pokrywały plamy wątrobowe, a pod spodem wyraźnie odznaczały się ścięgna i żyły. — Boże, gdyby w Hollywood umieli wymyślać historie chociaż w połowie tak samo dramatyczne jak u Homera. Pożądanie, zdrada, zemsta, honor. Rżące konie, wojownicy padający na ziemię. Niech pani pomyśli o takiej scenie z Iliady: Achilles przywiązuje do swojego rydwanu ciało Hektora za pięty i ciągnie go tak wokół miasta! Gdyby pokazać to młodzieży, nikt by już nie chciał oglądać Terminatora. — Ehringer uniósł kieliszek. — Sante. Smakuje pani wino? — Znakomite. — Właśnie pociągnęła drugi łyk, gdy jej uwagę przykuł mary stolik obok sofy. Pod szkłem leżały pudełeczka różnej wielkości, a w każdym z nich znajdował się jakiś niezwykły chrząszcz. Ehringer podjechał bliżej. — Czyż nie są piękne? Jeśli chce pani poznać ich nazwy, tu w szufladzie mam całą listę. Tego zielonego z rogami znalazłem w Maroku. — Już kiedyś je widziałam — wolno powiedziała zdumiona Gail. Spojrzał na nią z uśmiechem. — Byłam tu kiedyś, prawda? — Tak! — Ehringer roześmiał się. — Myślałem, że pani zapomniała. Była pani wtedy małą dziewczynką, która chciała pobawić się żuczkami. Zamiast tego dałem pani jakieś próbki różnych skał. Gail odwróciła się, patrząc na półki, uginające się pod ciężarem książek: niektóre już rozsypywały się ze starości, inne, niektóre po niemiecku i francusku, dotyczące współczesności leżały poutykane na różne sposoby. — Kto mnie tu przyprowadził? — Pani dziadek, John Strickland. Mieliśmy wspólne interesy. Przyprowadził panią raz, a może dwa razy. Dawno temu ojciec Johnny’ego, Benjamin i mój ojciec wypływali na pełne morze w okolicach Keys, by łowić wielkie ryby. Byli serdecznymi przyjaciółmi. Ben nauczył mnie, jak zakładać przynętę. Byłem wtedy małym chłopcem. Boże, już nie wspominałem tego od bardzo dawna. — Uśmiechnął się. — A jak miewa się Irene? — Pamięta ją pan? — Jestem stary, moja droga, ale nie aż tak. Irene Strickland. Niska, rudowłosa kobieta. Nigdy jednak nie poznałem pani ojca. Nie pamiętam jego imienia. — Edwin Connor. — Edwin. Agent ubezpieczeniowy. Tak, nigdy nie sądziłem, że Irene wyjdzie za akwizytora. Nie twierdzę, że pani ojciec nie był dobrym człowiekiem i tak dalej, lecz Irene… dopiero wyruszała w dorosłe życie. Moja żona nosiła nazwisko Vanderpoole, była autentyczną potomkinią holenderskich osadników. Ale dzisiaj młodzi ludzie nie zwracają na to uwagi, prawda? Założę się, że pani dobrze wyszła za mąż. Widać to po pani. Gail pociągnęła łyk wina, zastanawiając się, do czego Ehringer zmierza. — Jestem rozwiedziona. — Chyba ktoś wspominał mi o tym. Właśnie o córce Irene. Chodziło o panią. Ma pani dzieci? — Jeśli wie pan o mnie tak dużo, z pewnością zna pan odpowiedź i na to pytanie. Uśmiechnął się. — Owszem, dowiadywałem się, dlaczego nie? Kiepska próba odnowienia znajomości po dwudziestu pięciu latach. Postawiła kieliszek na stoliku. — Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że będzie pan taki miły, zwłaszcza po moim spotkaniu z Howardem Odellem w piątek. — Co pani przez to rozumie? — Oparł brodę na sztywnym kołnierzyku koszuli. Gdy opowiadała o zajściu z Odellem w galerii, Ehringer patrzył na różowe warzęchy nad drzwiami: jedna miała dziób na zawsze wbity w półkę, druga, z rozpostartymi skrzydłami, wydawała się zrywać do lotu. — Nie podobały mi się groźby pana Odella — powiedziała Gail. Ehringer machnął ręką. — Niech się pani nim nie przejmuje. Zbyt poważnie podchodzi do swoich obowiązków. — Czy do jego obowiązków należy zmuszanie mnie groźbą do zawarcia ugody? — Ależ skąd! Jego zadaniem jest zdobywanie pieniędzy dla fundacji. Przypuszczam, że uważa to za osobisty afront, jeśli ktoś podważa zapis na rzecz organizacji. Czy mam z nim porozmawiać w pani imieniu? — Zaaferowany poklepał ją po ręce. — Jest pani wrażliwą, młodą kobietą, inteligentną i dobrze wychowaną. Jeśli panią obraził, to ja przepraszam. — Jesteście panowie spokrewnieni, prawda? — To daleki kuzyn. Lubię go, więc mam nadzieję, że wybaczy mu pani jego gwałtowność. Nie spotykamy się na tyle często, bym miał wpływ na to, co robi. Mam tysiąc rzeczy na głowie. — Dlaczego pan mnie tu zaprosił? Sądziłam, że chodzi o testament Althei Tillett. — Niech pani nie popędza starego człowieka. Porozmawiamy o tym później. — Uśmiechnął się. — Chciałbym dowiedzieć się o pani czegoś więcej. Pamiętam panią jako małą dziewczynkę. Gdzież ona jest, wnuczka Johnny’ego, która kiedyś bawiła się na tej podłodze, goniła motyle w moim ogrodzie? Ta sama, która teraz się je tyle zamętu wśród moich przyjaciół? — Oparł nieco kanciasty policzek na palcach, a łokieć na poręczy fotela. — Kim jest ta Antygona, która staje przed murami miasta, oczekując potępienia ze strony mieszkańców? Nie, nie mieszkańców, bo ich nic nie obchodzi. Powiedzmy, że ona ryzykuje swoją pozycję pośród sobie równych. Dlaczego to czyni? Gail nie potrafiła powstrzymać śmiechu. — Nie ma w tym aż tyle dramatyzmu. Jestem prawnikiem, mam klienta i wierzę w niego. — I to wszystko? — Tak. Oczywiście za swoją pracę dostaję pieniądze. — I to niemałe, o ile znam firmę Hartwell, Black i Robineau. To dobrze! — Ehringer uniósł kieliszek. — Tak, wierzmy w sprawę, o którą walczymy. — Napił się wina. — A jakaż to sprawa? — Słucham? — O co pani walczy? A raczej pani klient. Powiedziała pani, że w niego wierzy. W co konkretnie? — Odchylił się nieco do tyłu i patrzył na nią. — Dlaczego walczy pani dla tego klienta? Nie dla zwycięstwa, chociaż lubi pani wygrywać. Nie dla pieniędzy. Myślę, że kierują panią wyższe pobudki. Nawet nie dla samej satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Pies potrafi aportować patyk i robi to znakomicie. W co pani wierzy? Wszyscy musimy w coś wierzyć, bo inaczej… kim byśmy byli? Gail opuściła kieliszek. — Wierzę w odkrycie prawdy, panie Ehringer. W robienie tego, co słuszne. Jak mam to panu wyjaśnić? Nie jestem filozofem, nie studiowałam w Cambridge. Nie mam za sobą osiemdziesięciu lat przemyśleń na ten temat. — Osiemdziesięciu czterech. — Uśmiechnął się. — Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem być grubiański. Lubię interesujące rozmowy. Co innego pozostało starcowi? Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy. — Czy wie pan, że policja przypuszcza, iż Althea Tillett została zamordowana? Oblicze Ehringera pociemniało. — Wiem. Jeśli taka jest prawda, czynu dokonał prawdziwy barbarzyńca. — Zacisnął pięść i uderzał nią wolno o poręcz. — Dobrze pan ją znał? W pierwszej chwili Gail pomyślała, że nie usłyszał pytania. Potem rysy jego twarzy złagodniały. — Zawsze będę ją wspominał z wielkim sentymentem. Jeśli sądzi pani, że namiętność dotyczy tylko młodych, jest pani w błędzie. Miłość nigdy nie umiera. Z wyjątkiem ludzi mniej wykształconych, jej płomień obejmuje serce i intelekt, który umiera razem z ciałem. Mykonos, lato tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku. Morze Egejskie wyglądało cudownie, jak kryształ, jak… nie można sobie tego wyobrazić. Piasek był gorący, niebo tak błękitne i bezkresne, że aż chciało się płakać z zachwytu. Mieszkaliśmy w małym pensjonacie na skałach… Boże, cóż to była za kobieta. — Pogładził apaszkę i jeszcze bardziej wcisnął głowę w ramiona. Chwilę później podjechał wózkiem do stołu okrytego obrusem i przycisnął jakiś guzik. — Kolacja! Łosoś z jakimś tropikalnym sosem, który wymyślił mój kucharz. Niech pani potrzyma mój kieliszek. Pokażę pani podwórze za domem. Zobaczymy, czy pani je pamięta. Przekręcił i pociągnął wypolerowaną gałkę w oszklonych drzwiach. Wilgotne, nocne powietrze wpadło do wnętrza, poruszając firanki. Gail poczuła zapach kwiatów, usłyszała szmer fontanny. Poszła za nim na taras, który widziała z salonu. Ehringer przekręcił włącznik i gdzieś wysoko zapaliły się światła. Doniczki z kwiatami oraz miniaturowymi drzewkami stały ścieśnione na półkach i zwisały z belek. Kółka wózka zamigotały w świetle, gdy objechał fotel na biegunach i wjechał głębiej w dżunglę tropikalnych roślin. — Czy tutaj nie było stawu z rybami? — spytała Gail. — Był! Po drugiej stronie fontanny. — Spojrzał na nią przez ramię. — Pamięta pani białego karpia w kropki, którego karmiła pani herbatnikami? Wyskoczył z wody i przestraszył panią, a pani uciekła do swojej babki. Pamięta pani? — Z zadowoleniem stwierdzam, że nie. — Roześmiała się. — Schyliła się pod wielką paprocią. — Ten dom zbudował pański ojciec, prawda? — Miał to być ogród botaniczny — odpowiedział. — On i matka mieli dom w Palm Beach oraz letni domek na Brickell, ale często tu przyjeżdżali, by oddawać się ulubionym zajęciom. Matka wyposażyła kuchnię i już niedługo zamieszkali tutaj, przynajmniej w okresie zimy. Życie na wsi! Ha! Teraz słychać ruch uliczny i przelatujące samoloty. Nawet strzały! W sobotni wieczór dzieją się tu ciekawe rzeczy, panno Gail! Taras był ogrodzony, obsypane kwiatami dzikie wino wspinało się spiralnie po kamiennych kolumnach. Ehringer odemknął zatrzask w drzwiach i wyjechał na otwarte patio. Niebo miało nieprzyjemną, brązową barwę — światło reflektorów odbijało się od niskiej podstawy chmur. Pięćdziesiąt metrów dalej na północ widok zasłaniały drzewa, lecz mimo to Gail dostrzegła za nimi jakieś lśnienie. — Tam jest rzeka, prawda? — spytała. — Tak. Kiedy byłem chłopcem — powiedział Ehringer — często w niej pływałem. Tu w pobliżu mieli swój obóz Indianie. To była pułapka na turystów. Zabierali turystów na przejażdżki w swoich dłubankach. Tamte czasy minęły bezpowrotnie. Musiałem postawić ogrodzenie. Teraz w rzece Miami nie pływają nawet ryby, są na to za mądre. Płyńcie gdzie indziej, rybeczki. — Ale pan wciąż tu jest — rzekła Gail, oddając mu kieliszek. — Nie jestem rybą! — Roześmiał się. Jego otwarte usta wyglądały niczym ciemna jama w starej twarzy. Napił się wina i spojrzał na nią bystro. — Zastanawia się pani, dlaczego zostałem? Dlaczego nie przeprowadziłem się w jakieś czyściejsze i bezpieczne miejsce? Młoda damo, ja kocham Miami! Europa podupada, Nowy Jork jest brudny i zimny, w Palm Beach można umrzeć z nudów. Więc dlaczego nie mieszkać właśnie tutaj? Opieka zdrowotna jest dobra, powietrze czyste, klimat znakomity, jeśli nie liczyć upalnego lata. Zresztą dziękuję Bogu, że jest właśnie takie, inaczej utonęlibyśmy w tłumie turystów. — Obrócił się na wózku. — Proszę spojrzeć w górę. Tego pani na pewno nie pamięta. Kazałem to zbudować w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Była to kamienna wieżyczka górująca nad dachem. Na jej szczycie znajdowały się umieszczone pod ostrym kątem okna, zupełnie jak na wieży kontrolnej lotniska. — Jest tam klimatyzacja, kuloodporne szyby, telefon i kamera wideo, żebym mógł uwieczniać moje obserwacje. Przesiadywałbym tam całymi godzinami, gdybym tylko miał czas. — Uniósł głowę. — Powiem pani, co widzę. Widzę, jak Miami gwałtownie rozrasta się i zmienia. Napływają imigranci, przynosząc ze sobą nowe wartości. Rodzą się nowe tradycje, inne wymierają. Widzę Amerykę za pięćdziesiąt lat, fin de siecle. Tak. Tektoniczne płyty społeczeństwa ulegną wstrząsom. Widzę różne rzeczy, jak astronauta w kosmicznym pojeździe. W ciemnych szybach odbijały się światła wielkiego miasta. — Wie pani, jak bardzo ludzie cierpią. Serce mi pęka. Wszędzie tyle ubóstwa, przemocy, rozpaczy, wszelkich perwersji, uznanych za normę. Ale co możemy zrobić? Jesteśmy tylko kłaczkami piany na wzburzonych wodach ewolucji. A jednak… — Ehringer chwycił ją za rękę i potrząsał nią dla większego efektu. Jego palce były twarde i suche. — Nadchodzi nowy świat. Już teraz można to wyczuć: ludzie mają już dosyć przestępczości, gnuśności i degeneratów, którzy okupują nasze ulice. Ludzie chcą powrotu starych wartości! Niech powróci odpowiedzialność, moralna czystość, uczciwość. Znowu chcemy być doskonali. Każdy, kto ma rozum, musi dokonać wyboru: albo dołączyć do miernot, wymarłej części społeczeństwa, albo nagradzać tych, którzy mogą nas z niej wyprowadzić. Mówił coraz głośniej, drżąc z emocji. — My i ludzie nam podobni przechowaliśmy przez wieki ziarno doskonałości, ale nie tylko dla nas samych. To dar od nas dla całego świata. Większość z nas to głusi i ślepcy, lecz niektórzy… — Przycisnął jej dłoń do swojej aksamitnej marynarki. — Niektórzy z nas słyszą tę muzykę z zamierzchłych czasów. Nim Gail zdążyła odpowiedzieć, o ile w ogóle potrafiłaby zdobyć się na adekwatną odpowiedź, Ehringer odwrócił wózek, by patrzyć na ciemne sylwetki drzew. — Gdyby to ziarno zakorzeniło się tutaj, w naszym mieście pełnym zła, lecz również i dobra, wtedy umrę z nadzieją, że świat nie pogrąży się w ciemnościach na kolejne dwa tysiące lat. — Jego głowa jaśniała niczym blada kopuła. — Dlatego tu pozostaję. Jestem z moralnego punktu widzenia potrzebny, dzięki sile, jaką obdarzył mnie Bóg, bym ciągnął nas wszystkich ku światłości. Gail nie mogła wydobyć głosu. Ehringer roześmiał się. — Chodźmy do środka, kolacja czeka. Boże, cóż ten kucharz potrafi uczynić z cr?eme brulée! Gdyby mój lekarz dowiedział się, co jem, dałby mi niezłą reprymendę. Do diabła z nim, przecież to wyjątkowa okazja! Gail przytrzymała drzwi i Ehringer wjechał wózkiem do wnętrza. Jeszcze raz rzuciła okiem na wieżę obserwacyjną i wróciła za ogrodzenie. W pobliskich krzakach rozległ się głośny szelest. Zamarła, pomyślała, że to jeden z psów Ehringera czai się do skoku. Cofnęła się i ujrzała okrągłą twarz chłopca, którego już wcześniej widziała na schodach. Walter. Po chwili znowu znikł w zaroślach. Usłyszała jego śmiech. — Gail, niech pani mnie popchnie po tej rampie. Koło chyba zawadziło o jakiś kamień. Miała na końcu języka pytanie o tego dziwnego chłopca, lecz może mały miałby potem jakieś kłopoty. Kiedy wrócili do pokoju, kolacja stała na stole. W srebrnym świeczniku paliły się trzy długie świece. Ehringer włożył do odtwarzacza CD płytę z muzyką Schumanna i poprosił, żeby Gail nie zamykała drzwi, bo właśnie zakwitały orchidee. Z pewnym wysiłkiem przesiadł się z wózka na ręcznie rzeźbione i zdobione mahoniowe krzesło, które stało przy stole. Z pochyloną głową odmówił krótką modlitwę, po czym rozwinął swoją serwetę. Przez pewien czas jedli, wymieniając jedynie uwagi na temat spożywanych dań, które były — jak obiecał Thomas Quin — wyśmienite. Na początek potage germiny — szczawiowa zupa — krem — a po niej chrupiąca sałata posypana rukwią wodną, polana malinowym sosem winegret. Do tego jeszcze ciepłe pieczywo i słodkie masło. Co pewien czas do pokoju wchodziła — jakby wezwana magicznym zaklęciem — kobieta o azjatyckich rysach, która zabierała nakrycia po każdym daniu i nalewała odpowiednie wino. Sanford Ehringer wziął na widelec nieco tamarinde z łososia. — Proszę mi powiedzieć, co pani myśli o moich zwariowanych teoriach społecznych? — Nie wiem, czy są zwariowane. To wszystko jest poza moim zasięgiem. Te wspaniałe idee o prądzie historii oraz… — Poza pani zasięgiem? Moja droga, to nieprawda. Pani pochodzenie i wykształcenie stawiają panią wśród elity. — Wątpię. — Ale tak jest! Proszę to przyznać! Proszę się nie obawiać, że inni uznają panią za zarozumiałą snobkę. Bez elity nadal zbieralibyśmy jagody i mieszkali w jaskiniach. — Wolę wierzyć w to, że społeczeństwa dążą raczej w stronę powszechnej równości ludzi. — Boże, naprawdę? Jest pani kolejną ofiarą bzdurnych koncepcji liberalizmu. Nie ma równości! Czy w szkołach nie uczą już teorii Platona? Są ludzie, którzy mają zdolność do postępu, są też tacy, którzy jej nie mają. — To dość pesymistyczne. — Moja droga, prawda nigdy nie jest pesymistyczna. — Uniósł kieliszek. — Jest tylko prawdą. Azjatka wniosła tacę z deserem: budyń w polewie z karmelu i sosie renklodowym. Kobieta zabrała niepotrzebne talerze i wyszła. Uwagę Gail zwrócił jakiś ruch przy otwartych drzwiach na taras. Odwróciła głowę i znowu zobaczyła tego samego chłopca. Był nieco starszy, niż pierwotnie przypuszczała, miał ze dwanaście lat. Wychylał się i uśmiechał do niej. — O co chodzi? — Ehringer obrócił się na krześle. — Kogóż ja tam widzę? — spytał ze śmiechem. — Jesteś ciekawski, prawda, Walterze? Zawsze chcesz wiedzieć, co się dzieje. — Przeniósł wzrok aa Gail. — To mój wnuk, Walter. Uśmiechając się, Walter podszedł bliżej ze spuszczoną głową. Chował coś za plecami. — No dobrze — burknął Ehringer. — Pokaż, co tam masz. Chłopiec trzymał w wyciągniętych dłoniach biało–brązowego chomika. Uśmiechał się szeroko. — Ona może go wziąć. Mam drugiego. — Ależ nie — odparła Gail. — On jest twój. — Pogłaskała zwierzątko po łebku. Różowy nosek i wąsy poruszały się niespokojnie. — Dziękuję, że mi go pokazałeś. Ehringer potrząsnął wnuka za ramię. — Chodź tu bliżej i uściskaj dziadka. — Chłopiec oparł głowę na jego piersi. — Dziadziu. — Tak, dziadziu. — Przycisnął go mocno i zaczął mu jeździć zaciśniętą pięścią po głowie, a chłopiec wyrywał się ze śmiechem. — On nigdy nie zrozumie świata — zwrócił się Ehringer do Gail. — Kiedy czasami dochodzi do tego wniosku, robi się bardzo smutny. Na szczęście nie potrafi zbyt długo koncentrować się na jednej myśli. — Pocałował go. — Dobry z ciebie chłopiec. Chcesz cukierka? O, zobacz, miętowe czekoladki. Tylko obiecaj, że potem umyjesz zęby. — Obiecuję, że umyję zęby. — No to zmykaj. Już późno. Gdzie jest Maggie? Położy cię spać. — Dobranoc, Walter — powiedziała z uśmiechem Gail. — Cześć. — To syn mojej córki — odezwał się Ehringer, gdy chłopiec wyszedł. Zginęła w tym samym wypadku samochodowym, w którym ja zostałem kaleką. — Przykro mi. Kiwnął głową. — Dobry z niego chłopak. Gdy odejdę, chyba będzie za mną tęsknił. — Ma pan jeszcze inne wnuki? — Nie. — Wpatrywał się w drzwi przez dłuższą chwilę. — Bóg dał mi tylko jednego. A pani ma tylko jedno dziecko, prawda? Karen. Musi być dla pani wielką pociechą. — Tak, to prawda — skinęła głową. Wskazał ręką jej pusty talerz. — Jak pani smakowało? Ostrzegałem, że wszystko ma boski smak. — Pochylił się, by nacisnąć guzik. — Zaraz będzie kawa. A może kieliszek likieru? Albo porto? — Nie, dziękuję. — Nie będzie pani przeszkadzało, jeśli napiję się ponczu? Pomaga mi zasnąć. — Ehringer przesiadł się z powrotem na wózek. Gail położyła serwetkę obok talerza. — Chyba wiem, co pan usiłuje zrobić — rzekła. — Chce mi pan wmówić, że pieniądze Althei Tillett nie powinny być zmarnowane. Wydawanie ich na biednych nie ma sensu. Wolałby pan, aby przeznaczono je na sztukę i edukację, nawet jeśli testament został sfałszowany. — Usiadła na brzeżku sofy, kładąc splecione ręce na kolanach. — Co pan na to? — Chyba popełniłem gafę. Kiedyś byłem bardziej subtelny. Ehringer podjechał wózkiem na drugą stronę pokoju i wybrał z pudełka cygaro. Upewniwszy się, że Gail nie będzie to przeszkadzało, obciął końcówkę. — Mam pytanie, lecz boję się usłyszeć odpowiedź. Czy pomyślała pani, jak ewentualny proces wpłynie na reputację pewnych starych, szanowanych osób? — Tak, uświadomiłam to sobie z niemałym bólem. Ehringer nacisnął złotą zapalniczkę i zaciągnął się dymem. Płomień zamigotał w jego ciemnych oczach. — To dobrze. Takie decyzje powinny być bolesne, jeśli jesteśmy ludźmi honoru. — Jestem prawnikiem. Patrick Norris przyszedł do mnie po pomoc i zamierzam mu jej udzielić. To też jest honorowe. — Jak wysoki byłby okup za moich nieszczęsnych przyjaciół? — Okup? — Wybrałem niewłaściwe słowo. Chodzi mi o panią Simms i pana Adlera. Co do innych… — Machnął cygarem. — Do diabła z Rudym Tillettem i jego siostrą. Gail zawahała się. — Być może jestem naiwna. Spytam otwarcie. Czy chodzi panu o ugodę w tej sprawie, czy… o honorarium dla mnie? — Dobry Boże! Łapówka? Nigdy bym pani nie obraził taką sugestią. Chodzi mi o rozsądną ugodę, może nawet trzy miliony dolarów, płatne natychmiast. I proszę pamiętać, że pani szansę wygrania tej sprawy w sądzie są znikome. — Więc dlaczego w ogóle proponuje pan ugodę? — Bo proces, nawet jeśli pani przegra, będzie miał swoje konsekwencje. Lokalne media, które mają mentalność brukowych gazet, rzucą się jak piranie. Wielu ludzi straci reputację, bez względu na to, jaka jest prawda. Zostaną skrzywdzeni. — Czy oni sfałszowali testament, panie Ehringer? — spytała. — Czy właśnie dlatego chce pan ich chronić? Blada łysina jakby poruszała się w niebieskawej mgiełce dymu. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czy to zrobili. To jest bez znaczenia. — Bez znaczenia, ale konieczne — dokończyła jego myśl. — Tego właśnie chciałaby Althea Tillett. Gail skrzyżowała nogi i usiadła głębiej na kanapie, z której emanował zapach starej skóry. — Dowiedziałam się kilku rzeczy o fundacji Easton. Została założona w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. Pan jest jej prezesem, a członkowie należą do elity mieszkańców Miami. Zajmują się dobroczynnością, ale jak jeszcze mogą wykorzystywać fundację? Może jakaś cicha dotacja na rzecz kampanii wyborczej wysokiego urzędnika. Może fundacja zatrudnia członków ich rodzin, może daje nie oprocentowane kredyty. Czy o krzywdę tych właśnie ludzi mam się martwić? — Jakże mało pani wie. To smutne — westchnął Ehringer. — Fundację Easton założono jako alternatywę dla lewicowego programu społecznego Roosevelta. Jej członkowie, których nazwisk nie wymienię, mają niezbyt popularne poglądy, więc wolą zatrzymać je dla siebie. To wszystko. — Mogę spytać, czy słyszał pan kiedyś o firmach Seagate i Atlantic Enterprises? — Nie. A co to za firmy? — Seagate jest właścicielem biura podróży Gateway Travel. Wzruszył tylko ramionami. Nad jego głową unosił się dym. — Atlantic Express ma nocny klub, w którym egzotyczne tańce wykonują striptizerki. — Nieczęsto chodzę do nocnych klubów, moja droga. — Czy któraś z tych firm jest własnością fundacji Easton? Roześmiał się. — Nie powiedziałbym. Ktoś zapukał do drzwi. Ta sama kobieta co poprzednio wniosła tacę z ponczem dla Ehringera i zebrała nakrycia ze stołu. Ehringer palił cygaro, przekręcając je w ustach. Koniuszek cygara był ciemny, mokry od śliny. Gail wstała i palcami dotknęła frędzli na zielonym, jedwabnym abażurze. — Kto jest w fundacji Easton? — spytała, gdy kobieta już wyszła. — Dlaczego chce pani to wiedzieć? — A dlaczego to ma być tajemnicą? — odparła. Strzepał popiół do kryształowej popielniczki. — Jest pani gorsza od tych rządowych biurokratów. Niech pani spróbuje się dowiedzieć. — Może przynajmniej powie mi pan, kim był ten Easton? Ehringer powoli przeniósł na nią wzrok. — Kim był Easton? — Uśmiechnął się cienkimi wargami. — Obawiam się, że nie mogę pani tego powiedzieć. — Niech pan nie będzie taki tajemniczy. I proszę nie bawić się ze mną w kotka i myszkę. Ehringer ze śmiechem uderzył w poręcz wózka. Gail wstała i uśmiechnęła się grzecznie. — Muszę już iść, robi się późno. Kolacja była wspaniała. — Wzięła z sofy torebkę. — Czy mógłby pan polecić Russellowi, aby mnie odwiózł do domu? Ehringer schował głowę w ramiona. — Przepraszam, to nie było miłe z mojej strony. — Podjechał kawałek i nacisnął guzik. — Proszę mi powiedzieć, czy zastanowiła się pani, co się stanie, gdy sprawa trafi do sądu? — Trzymając w zębach cygaro, podjechał bliżej. — Przypuśćmy, że boska sprawiedliwość zawiedzie i pani wygra, pani klient zaś będzie mógł rozdawać pieniądze jak chleb i ryby. Jego rodzice byli misjonarzami w Salwadorze. Może zechce pójść ich śladem. Lecz jaki będzie rezultat tego szczytnego eksperymentu? Ludzie odtrącą go, zresztą powinni. Kimże on jest? Bogaty biały człowiek, który mówi im, co robić, jak żyć. Co za arogancja. Niedoszły prawnik, który sam wpadł w szpony wymiaru sprawiedliwości, a teraz jest podejrzany przez policję. Tak, wiem, o co go podejrzewają. — On tego nie zrobił. — Wina i niewinność… dzieli je bardzo cienka linia. Ehringer obejrzał żarzący się koniuszek cygara i przymrużył jedno oko. — Ciekawe byłoby zobaczyć, jak łatwo można by go popchnąć, żeby spadł. — Zaciągnął się głęboko i odchylił głowę do tyłu. — Co pan ma na myśli? — Jedyną odpowiedzią było kolejne kółko dymu, leniwie unoszące się do góry. Drzwi otworzyły się i stanął w nich lokaj w białej liberii. — Słucham pana? — Pani Connor wychodzi. Zawołaj Russella, dobrze? A pani chciałbym powiedzieć jeszcze jedno. Stanęła w korytarzu i odwróciła się z furią. Ehringer podjechał bliżej. — Pytała mnie pani, kim jest Easton. Wciąż chciałaby pani znać odpowiedź? Lekko wzruszyła ramieniem. — Owszem, jeśli tylko zechce mi pan powiedzieć. — Powiem tyle: on nie istnieje. Jest nikim. To wszystko. Nie musi go pani szukać. — Sięgnął ręką, by zamknąć drzwi i uśmiechnął się. — Dobranoc, pani Connor. Gail już odkładała słuchawkę, gdy wreszcie usłyszała głos Anthony’ego. — To ja — powiedziała. — Spałeś już? Po dłuższej pauzie, w czasie której słyszała szelest pościeli, odezwał się: — Jest wpół do drugiej. Co się stało? — Już tak późno? Leżałam trochę, nie wiedziałam… — Gail, o północy wróciłem do domu, a o siódmej rano mam spotkanie z klientem. — Przepraszam cię. Byłam w domu Sanforda Ehringera. — Mówiłaś, że będziesz. No i co? — Myślę, że on chce wrobić Patricka w to morderstwo. Zaśmiała się zmęczonym głosem. — Tak się dzieje tylko w filmach. — Mówię poważnie. Mógłby to zrobić. Ma więcej pieniędzy i wpływów, niż sobie wyobrażasz. Mieszka w ukrytej rezydencji nad rzeką. Na podwórzu ma wieżę obserwacyjną, gdzie przesiaduje z kamerą i patrzy… — Ay, mi dios. Milczała kilka sekund, zdając sobie sprawę, jak irracjonalnie brzmią jej słowa. — Nieważne. Czy mógłbyś porozmawiać z policją, dowiedzieć się czegoś? A gdybyś jeszcze porozmawiał z Patrickiem… — Nie chcę z nim rozmawiać. — Cóż, przepraszam, że cię obudziłam. — Zaczekaj. Nie odkładaj słuchawki. — Milczał przez chwilę. — Zadzwoń do mnie jutro, dobrze? Jutro po południu. — Westchnął. — Nie chciałem się z tobą kłócić. Nie martw się tak bardzo. — Co robisz jutro wieczorem? Przyjedź na kolację. Karen sama to zaproponowała. — Karen? — Nie mów, że jesteś zajęty. Zrobimy coś prostego, pizzę lub coś w tym rodzaju. — Odczekała chwilę. — Przyjedziesz? — Dobrze. O szóstej. Tylko żadnych grzybków. — Kocham cię — odpowiedziała. — Ja ciebie też. Dobranoc. — Anthony? — Zamknęła oczy i mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha. — Czy myślisz, że kochamy się sercem i intelektem? Usłyszała, jak odetchnął kilka razy. — Gail, o czym ty mówisz? — To właśnie powiedział Ehringer o Althei Tillett. — Oni się kochali? — Namiętny romans latem tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku na wyspie Mykonos na morzu Egejskim. Minęło kilka sekund. — Nie kocham cię intelektem, lecz sercem. I kilkoma innymi miejscami. — Ziewnął. — Pozwól mi się przespać, dobrze? 16 Większość wtorku Gail była bardzo zajęta pracą w biurze i starała się nie myśleć o Sanfordzie Ehringerze. Nie było to proste. Przyłapała się na tym, że myśli o międzynarodowej konspiracji, wewnętrznych kołach CIA, establishmencie północno — wschodnich uniwersytetów tzw. Lidze bluszczu. Myślała też o ukrytej elicie władzy, która faktycznie rządziła wszystkim, podczas gdy zwykli ludzie jeździli do pracy i do domu, wierząc, że żyją tak, jak chcą. Sanford Ehringer i jego przyjaciele obserwowali wszystko z wież jak Jane Goodall w Kenii. Może pomagali temu czy owemu, o ile to nie zachwiało naturalnego porządku rzeczy. Anthony zadzwonił. Od znajomego policjanta z Miami Beach dowiedział się, jakie mieli dowody przeciwko Norrisowi: nada. Gliniarze nie lubili go, a poza tym wszyscy inni podejrzani mieli alibi. Powiedział, żeby się nie martwiła. Stary lis nie mógł przekupić całej policji, a potem jeszcze sędziego i ławy przysięgłych. Przesłał jej buziaka i potwierdził, że przyjedzie o szóstej. O wpół do czwartej Gail pędziła estakadą z centrum na wschód w kierunku Miami Beach, mijając po prawej stronie luksusowe statki wycieczkowe, a po lewej posiadłości położone na wyspach Palm, Hibiscus i Star. Wjechała do South Beach, przechwytywanego przez konsorcjum instytucji finansowych. Wreszcie skręciła w ulicę Alton Road i skierowała się ku siedzibie biura podróży Gateway Travel. Chciała osobiście porozmawiać z Carlą Neapolitano. Na podstawie słów Patricka, Gail założyła, iż fałszerstwo testamentu Althei Tillett było dziełem Rudy’ego i jego siostry. Teraz czuła, że maczały w tym palce inne osoby, a przede wszystkim fundacja Easton. Jej prezes, Ehringer, pragnął cichej ugody. Tak samo jej dyrektor, Howard Odell. Zazwyczaj zawiera się ugodę, jeśli nie ma szans na wygraną, a nie dlatego, że ma się coś do ukrycia. Gail była ciekawa, co odkryje, jeśli uda się jej zajrzeć pod podszewkę tej sprawy. Najbardziej niepokoiła ją myśl, że może testament wcale nie został sfałszowany. Grafolog mógł się przecież pomylić. Rozbieżności w zeznaniach świadków też dałoby się jakoś pogodzić. I Lauren Sontag mogła mówić prawdę: że Althea Tillett podpisała testament, lecz został on w niewłaściwy sposób potwierdzony notarialnie. Wszystkie te teorie zbiegały się w jednym punkcie, którym była Carla Neapolitano. Lauren Sontag powiedziała, że zapłaciła jej pięćdziesiąt dolarów za poświadczenie testamentu, a Carla pracowała dla biura podróży Gateway Travel, którego agent miał siedzibę w tym samym budynku, co fundacja Easton. Jadąc ulicą na północ, Gail zwolniła za gmachem banku, gdzie mieściła się również firma prawnicza Weissman, Woods, Merrill i Sontag. Jutro razem z Larrym Blackiem przyjedzie tu na spotkanie z Alanem Weissmanem, ale teraz chciała zachować anonimowość. Gateway Travel było dwa wejścia dalej. Zaparkowała auto w bocznej uliczce. Na szczęście włożyła dzisiaj sukienkę i nie wyglądała na adwokata. Wiedziała, że Carla jest dość pulchną kobietą w średnim wieku i ma brązowe włosy. To wszystko. Eric zauważył niewiele szczegółów. Ludzie go nie interesowali, o ile nie byli uczestnikami gry. Kto wie, może właśnie tędy prowadziła droga do dużych pieniędzy w branży prawniczej. Trzymać się faktów, liczb, sprawy. Idąc powoli, Gail rzuciła okiem na okno wystawowe biura podróży. Tanie bilety lotnicze. Specjalna oferta wycieczek do Nowej Anglii jesienią. Zobaczyła wyblakły kartonowy wizerunek statku wycieczkowego. Może Carli Neapolitano wcale tam nie było? A Frankie Delgado? To on odebrał telefon, gdy dzwoniła tu Miriam i chciała rozmawiać z Carlą. Cóż to był za człowiek, jeśli proponował dziewczynie, której nigdy nie widział na oczy, pracę striptizerki w nocnym klubie? Gail minęła drzwi i poszła dalej, potem zawróciła. W środku były trzy, może cztery biurka, więcej plakatów, stojaki z folderami. Nigdzie nie widziała żadnego pracownika. Zatrzymała się. Dopiero teraz dojrzała na tyłach pomieszczenia siedzącą przy biurku kobietę. Miała brązowe włosy. Gail znów zawróciła i przeszła obok Gateway Travel po raz trzeci, zdumiona swoją odwagą. Jeśli tamta kobieta jest Carlą Neapolitano, co jej powiedzieć? „Czy Lauren Sontag dała pani pięćdziesiąt dolarów, żeby poświadczyła pani sfałszowany testament?” Albo: „Czy to biuro podróży ma powiązania z klubem dla panów o nazwie »Dzika Wiśnia?«„ To było szaleństwo. Gail pomyślała, że takie postępowanie — udawanie kogoś innego w celu wydobycia ze świadka informacji — może być w sprzeczności z kodeksem etycznym palestry na Florydzie. Kłamstwo w celu wykrycia prawdy. Wracaj do domu, powiedziała do siebie w myślach, jeszcze raz mijając drzwi. Może ktoś pokazał Carli Neapolitano jej zdjęcie. A co by się stało, gdyby Alan Weissman pokazał jej fotkę Gail w środę? — Czy pani się zgubiła? Gail odwróciła się i ujrzała staruszka z laską, który mrużąc oczy, patrzył na nią znad okularów. Pokręciła głową. — Nie, dziękuję. To właśnie tu. Gdy weszła do środka, nad drzwiami zabrzęczał dzwoneczek. — Wie pani, Canciin jest bardzo piękne w listopadzie. I tanie. Mogę pani zaproponować weekend dla dwóch osób za pięćset dolarów, łącznie z ceną przelotu. — Niezupełnie mi to odpowiada. — A więc Rio! — Carla Neapolitano poklepała Gail po ramieniu. — Tam dopiero jest zabawa. Jedyna rzecz, jaka zgadzała się z tym, co mówiło o Carli Eric, były jej brązowe włosy. Miały odcień ciemnego kasztanu, były poskręcane i podtrzymywane dwoma wsuwkami pokrytymi sztuczną lamparcią skórą. Nie była pulchna, ale miała duży biust. Jeśli chodzi o średni wiek — Carla Neapolitano nigdy nie zaakceptowałaby takiego określenia, bez względu na to, czy wyglądała na tyle, czy też nie. A wyglądała, podkreślał to makijaż. Miała długie rzęsy, a na policzkach podłużne cienie pociągnięte różem. Wokół oczu widać było wyraźne zmarszczki tworzące siateczkę. — Rio? — zastanowiła się Gail. — Nie mamy aż tyle czasu. — Wobec tego może hotel „Doral” w naszym mieście? — Chcemy gdzieś poza Miami. — On nie jest żonaty, prawda? Przepraszam, to nie moja sprawa. — Jest żonaty, ale właśnie się rozwodzi. — Aha. Niech pani uważa, złotko. — Carla założyła nogę na nogę. Nosiła obcisłe, czerwone spodnie i plastikowe klapki, ozdobione stokrotkami. Gail usiadła przy końcu biurka, na którym stał komputer leżał i cały plik instrukcji. — Nie poszczęściło się pani w małżeństwie? — spytała. Carla spojrzała gdzieś ponad Gail i ściszyła głos. — Nie poszczęściło się. Miałam dwóch mężów, ale wtedy byłam młoda i głupia. Jeden był lekarzem. Dał mi kabriolet MG, bo czuł się winny, potem zażądał jego zwrotu. — I oddała go pani? — No nie! — Carla roześmiała się i ponownie zajęła folderami, które leżały na biurku. — No dobrze, zobaczmy, co możemy znaleźć dla Connie i Luisa. — Miała na sobie bluzkę bez rękawów i widać było, jak ciało na ramionach faluje przy każdym ruchu, duże piersi zaś pozostały nieruchome. Gail zastanawiała się, czy są naturalne. — Chciałabym pracować w biurze podróży — powiedziała. — Ha! — Naprawdę. Jak można dostać taką pracę? — Chyba tylko przypadkiem. Jestem miła dla ludzi, no i znam kierownika. — A kto nim jest? — Gdy Carla spojrzała na nią, Gail dodała: — Chciałabym z nim porozmawiać. Może znajdzie się jakieś wolne miejsce. Carla pokręciła głową, aż zakołysały się jej złote kolczyki w postaci dużych kółek. — Nie ma nic wolnego. I trzeba przejść odpowiednie szkolenie. Powiem pani coś: wypisuję się z tego interesu. Żegnaj Miami. — Uśmiechnęła się. — Może nie zdecydowałabym się na to, gdyby wszyscy byli tacy mili jak pani. Naprawdę. Gail odwzajemniła uśmiech. — A gdzie pani pracowała przedtem? — Ach, robiłam mnóstwo rzeczy. Byłam księgową, tutaj zresztą też zajmuję się rachunkami. Co jeszcze? Śpiewałam w klubie. Byłam również modelką. — Naprawdę? Ja też. Gdzie pani pracowała? — W Nowym Jorku, w Jersey. Głównie reklamy bielizny. Co mogę powiedzieć? To popłatne zajęcie, ale jestem za niska. Pani za to ma świetną figurę. Nadal pani pozuje? — Już nie. Za stara jestem. — Wiem coś o tym. Najpierw angażują, potem dają kopniaka w dupę. No dobrze, niech pani popatrzy. — Ułożyła foldery w wachlarz. — Polecam pani Ocho Rios albo Club med, chyba że pani chłopak pragnie czegoś bardziej niezwykłego. — Niezwykłego? — Innego. Faceci czasami lubią coś… niezwykłego. No może nie pani, ale… — wzruszyła ramionami. Przez kilka sekund Gail przyglądała się kolorowym folderom. Pary biegające po plaży, obejmujące się na balkonie, tańczące na pokładzie statku. — Jak bardzo niezwykłe są te inne atrakcje? — Cóż, miałam tu klientów, którzy chcieli zabrać swoją dziewczynę na sztukę Szekspira w londyńskim teatrze, ale byli i tacy, którzy woleli rejs naturystów na luksusowym jachcie. Co tylko zaświta w głowie. Gail rozłożyła jeden z folderów. Na zdjęciu widać było sfotografowaną od tyłu kobietę, która stała w lagunie i chlapała wodą na wszystkie strony. Pomyślała, że to biuro podróży oferuje wycieczki, które idealnie pasują do rodzaju rozrywki preferowanej w „Dzikiej Wiśni”. — Może mój pan miałby ochotę na coś… niezwykłego — rzekła obojętnie. — Zawsze narzekał, że jego żona nie zna się na rzeczy. — A on potrzebuje w życiu trochę mocnych wrażeń, co? — powiedziała Carla. — No właśnie. — Mam nadzieję, że jest tego wart. — Do tej pory był dla mnie bardzo hojny. Chce, żebyśmy miło spędzili czas na tej wycieczce, bez względu na koszty. Zresztą sam wspomniał mi o waszym biurze. Specjalizujecie się w takich dyskretnych imprezach? — Gail wstrzymała oddech. Może posunęła się za daleko? Carla nawet nie mrugnęła. — A dlaczego on sam tu nie przyszedł? — Jest bardzo zajęty. To… chirurg kardiolog. — O matko, lekarz. — Uniosła wzrok na sufit i znów spojrzała na Gail. — Niech odgadnę. Ma ponad czterdzieści lat i jeździ sportowym autem. — Kabriolet marki Cadillac. — Typowe — roześmiała się Carla. — No cóż, mogłabym coś dla was zorganizować, ale nie wydaje mi się, żeby pani się to spodobało. — Jaki wyjazd ma pani na myśli? — Mogłabym was wysłać do Meksyku, gdzie dziewczyny robią to z osłami. — O! — Gail położyła płasko dłoń na piersiach. — Nie, chyba nie o to nam chodzi. — Przepraszam, ale sama pani pytała. — W porządku. Czy Gateway organizuje dużo takich wyjazdów? — Ludzie bywają dziwni, zresztą co będę pani mówić? — A czy to nie jest zabronione? — Skądże. My tylko organizujemy wyjazd, a co oni tam robią, to już ich sprawa. Nie wszyscy mają świra. Większość chce przyjemnie spędzić czas, tak jak pani i Luis. Ale są i tacy… — zniżyła głos. — Mogłabym pani opowiedzieć ciekawe historie. Przychodzą różni turyści: geje, hetero, grupki… i oczekują czegoś innego. Rozumie pani? — A jeśli Luis chciałby czegoś takiego, ale bliżej domu? — Zależy, o co konkretnie mu chodzi. — To znaczy, że mogłaby pani zorganizować… damskie towarzystwo? Gdyby chciał mieć jeszcze jedną babkę na naszych randkach. Kiedyś o tym wspomniał, ale myślałam, że żartuje. — Aha. — Carla zaśmiała się pobłażliwie. — Nie bardzo się to pani podoba, prawda? — Już niedługo, gdy tylko będę miała trochę forsy na koncie, wybywam stąd. — I dokąd pani się wybiera? — Wyjadę do Paramus w New Jersey. Mam tam rodzinę. Gail wskazała ramkę z trzema zdjęciami, która stała obok komputera. — To oni? Czy mogę zobaczyć? — A, proszę. To mój wnuk. — Jest pani babcią? Carla się roześmiała. — Moja droga, wszyscy mi mówią, że nie wyglądam na babcię, aleja się nie wypieram wnusia. — Przesunęła ramkę po blacie w kierunku Gail. Na pierwszym zdjęciu widać było noworodka, zawiniętego w niebieski koc. Miał pucołowate policzki, nieco zezowate oczy i czarne włosy, które ktoś uformował w mohikański czub. Na piersiach niemowlęcia leżała kartka z napisem: „Michael Roy Lo Russo, 4100g”. Następna fotografia przedstawiała to samo dziecko w ramionach ładnej, młodej, ciemnowłosej kobiety. Na ostatnim zdjęciu, zrobionym zapewne w dużym domu towarowym, byli: mama, tata i dziecko, na nieostrym tle ekranu z widokiem drzew. — To pierwsze zdjęcie zrobiono pewnie zaraz po urodzeniu? — spytała Gail. — Był świeżutki jak ciepła bułeczka. — Duży chłopak. — Prawda? Już prawie szykowali ją do cesarki. — Była pani przy tym? — No pewnie. Mój zięć zadzwonił, gdy Rita zaczęła rodzić. W godzinę później siedziałam w samolocie. — I długo pani z nią została? — Cały weekend. — Uśmiechnęła się do fotografii. — Tak długo, jak tylko mogłam. — I pewnie wróciła pani w poniedziałek, z powrotem do tego kieratu. — No właśnie. — Piękna rodzina. — Są całym moim życiem. — Carla ustawiła ramkę dokładnie na tym samym miejscu. Jej złote bransolety pobrzękiwały jak dzwoneczki. — Ma pani męża? — Nie, rozwiedliśmy się dawno temu. Był pijakiem. Za to Rita wyszła za wspaniałego chłopaka. Pomogę im kupić dom. A pani ma dzieci? — Córkę. Mieszka… u dziadków… w Kansas City. Wysyłam im pieniądze. — Rozumiem, sama przez to przeszłam. Ciężko tak, prawda? — Uścisnęła jej rękę. — Niech pani posłucha. Nie chcę prawić kazań, ale takie życie… Wszyscy się starzejemy, pani też, i co potem? — Zebrała foldery, wyrównała je na blacie. — Niech pani zapomni o tym dupku, Luisie. Proszę mi wybaczyć, ale wiem, co mówię. Niech pani znajdzie sobie miłego faceta, póki jeszcze jest pani młoda, niech pani założy rodzinę. Może wtedy odzyska pani córkę. Robimy wszystko dla naszych dzieci, prawda? Tylko to się liczy. Gail stała przy samochodzie, przytrzymując otwarte drzwi, by z wnętrza uleciało ciepłe powietrze. Zapomniała położyć osłonę przeciwsłoneczną na desce rozdzielczej. Po drugiej stronie ulicy widziała sześciopiętrowy biurowiec, w którym mieściła się siedziba banku. Górował nad dachami pawilonów z markizami wspartymi na aluminiowych drążkach. W dużym gmachu pracowała Lauren Sontag. Zapewne była tam, a może prowadziła intensywną kampanię w terenie na rzecz swojej kandydatury. Gail poczuła lekki szum w głowie. Lauren kłamała, kłamała, kłamała. Nie było już wątpliwości, że testament został sfałszowany. Nie został podpisany trzeciego sierpnia. Notariusz przebywała wtedy w Paramus, stan New Jersey, gdzie czule opiekowała się swoim wnukiem. Do Miami Beach wróciła dopiero w ostatniej chwili, by zdążyć do pracy w poniedziałek. Gail wsiadła do samochodu, włączyła silnik i nastawiła regulator klimatyzacji na maksymalne chłodzenie. Teraz, gdy powietrze nie było już tak gorące, urządzenie działało znakomicie. Skręciła w lewo w Alton Road, kierując się z powrotem do miasta. Carla Neapolitano widziała w życiu różne rzeczy, różnie też postępowała. Miała swoje wady, ale nie była złym człowiekiem. Gail będzie musiała ją zdradzić i ta myśl była dla niej przykra. Jack Warner będzie musiał załatwić przesłuchanie pani notariusz pod przysięgą. Zatrzymując samochód na kolejnych światłach, spojrzała na zegarek. Był dopiero kwadrans po czwartej. Zawróciła i pojechała w przeciwnym kierunku. Skoro już tu jest i ma dzisiaj trochę szczęścia… Zatrzymała się za rogiem domu oznaczonego numerem tysiąc czterysta siedemdziesiąt przy alei Drexel, wysiadła z auta, nie zwracając uwagi na parkometr. Pomyślała, że zajrzy tam tylko na chwilkę. Idąc chodnikiem, wśród innych przechodniów zobaczyła alejkę za dwupiętrowym domem. Leżała tam sterta pudeł i stara opona. Tylne drzwi były otwarte, dobiegał stamtąd odgłos postukujących garnków oraz zapach czosnku. Z szumiącego klimatyzatora, umieszczonego w oknie, kapała woda. Skręciła na północ, minęła pizzerię i salon fryzjerski. W murowanej obudowie klombu leżały stare kubki po napojach. Następne wejście było większe i nieco cofnięte, obok wisiała tabliczka z nazwami mieszczących się tu firm. Było ich dziesięć. Na pierwszym miejscu Atlantic Enterprises, Seagate bliżej końca. Firmy zajmowały odpowiednio lokale dwieście trzy i dwieście pięć. Gail zerknęła przez ciężkie szklane drzwi. W głębi znajdowała się winda. Może wejść tam pod jakimś pretekstem? Odegrać jakąś komedię, sprawdzić, czy nie poszukują pracowników lub udać nowego lokatora budynku. Otworzyła drzwi. Wykładzina na drugim piętrze była pomarszczona, pełna plam, a nawet rozpruta, jakby ktoś zaczepił o nią butem. Gail szła cicho korytarzem. Przez zakryte siatką okno w końcu korytarza do wnętrza wpadało żółtawe światło i oświetlało brzydkie ściany. Dosłyszała jakieś głosy, a potem śmiech. Drzwi oznaczone numerami dwieście trzy i dwieście pięć były pomalowane na ten sam kolor. Żadnych tabliczek z nazwiskami, tylko cicha muzyka rockowa, która dobiegała z wnętrza. Gail zaczęła już przekręcać gałkę, lecz zamiast tego zapukała. Poczuła gwałtowne bicie serca. Jakiś męski głos zawołał, by weszła. Pokój miał dwadzieścia kilka metrów kwadratowych, pod ścianami stały jakieś gabloty. Na jednej z półek były manekiny bez głów w koszulkach z napisem: „Tutaj twoje logo”. Zobaczyła katalogi, pudełka z breloczkami, długopisami, plastikowymi kubkami, wszystko pokryte warstwą kurzu. W drzwiach do następnego pomieszczenia, skąd dobiegała muzyka, stał niski, krępy mężczyzna dobiegający czterdziestki. Kręcone czarne włosy przylegały do głowy. Miał na sobie luźną koszulę w abstrakcyjne wzory i jasnozielone spodnie. Za jego plecami Gail dojrzała gołe, skrzyżowane nogi kobiety w pantoflach na grubej podeszwie z paskiem obejmującym kostkę. — Słucham panią? — Lekko zaintrygowany zbliżył się do Gail. Był od niej sporo niższy, miał pucołowatą twarz i owłosione dłonie. Gruba złota bransoleta na przegubie była ozdobiona diamentami. Odczytała z niej wygrawerowane dwie pierwsze litery: „F. R.”. — Szukam Frankiego Delgado. Uniósł brwi i szeroko rozpostarł ręce. — A kto szuka? — Miriam — powiedziała, bo to nagle przyszło jej do głowy. Odgarnęła włosy i spojrzała na niego z góry. Serce w niej zamarło. — Słyszałam, że macie wolne miejsca w „Dzikiej Wiśni”. Włożył do ust powyginaną i pogryzioną plastikową słomkę. Przez chwilę gryzł ją zębami. — Bez obrazy, kochanie, ale ile masz lat? — A co to ma za znaczenie? — Ma. Widoczne w drugim pokoju nogi wyprostowały się i w drzwiach ukazała się ich właścicielka: młoda, szczupła kobieta z wystającymi pośladkami i piersiami w kształcie dorodnych jabłek. Nosiła bluzkę z długimi rękawami, przytrzymywaną na ramionach srebrnymi kółkami. Kręcone, bardzo jasne włosy spięte ozdobną klamrą opadały aż do pasa. Frankie odwrócił się do niej. — Ścisz radio. Gail przeniosła na niego wzrok. — Nie wiedziałam, że jest jakiś limit wieku — powiedziała nieco ochrypłym z przejęcia głosem. Radio umilkło. — Nie wyglądasz na tancerkę. — Robię wiele rzeczy. — Wzruszyła ramionami. Dziewczyna oparła się o framugę i prychnęła. — Przecież ona ma trzydziestkę. Albo więcej. — Przymknij się. — Frankie nadal gryzł swoją słomkę. — Co jeszcze potrafisz, Miriam? — Wszystko. Mam nieograniczoną wyobraźnię. Obejrzał się na stojącą w drzwiach dziewczynę. — Może powinienem cię wysłać na kawę, cyculko? Uśmiechnęła się do niego, wyciągając do góry środkowy palec ozdobiony i długim, pomalowanym na purpurowy kolor paznokciem. Jej okrągła buzia była pozbawiona zmarszczek. Dziewczyna miała może z piętnaście lat. — Miriam, kto cię tu przysłał? — Ktoś… z biura podróży. — Czyli kto? — Jakaś kobieta. Dziewczyna się roześmiała. — To Carla prowadzi teraz pośredniaka? — Zamknij się — rzucił jej Frankie. — Albo wracaj do pokoju. Usiadła na plastikowym krześle obok gabloty i splotła dłonie, obejmując nimi kolano. Miała różową bieliznę. Frankie przysiadł na krawędzi stołu. Spodnie mocno opinały jego grube uda. — Wychodzisz czasem z kimś? Przyszło jej do głowy, że powinna go przeprosić, otworzyć drzwi i uciec. Nie mogła jednak oderwać wzroku od jego grubych ramion i pokrytych żelem kędziorów na czole. Uśmiechnęła się. — Tak, ale mam szczególne wymagania. Wyjął z ust słomkę i wygiął ją w drugą stronę. — Chodzisz z biznesmenami? Facetami z klasą? Poczuła na szyi zimny pot. — Inteligentni mężczyźni doceniają moje talenty — odparła. — Na przykład prawnicy. Dziewczyna siedząca na krześle parsknęła śmiechem. — Zamknij się — powiedział znowu. Nie spuszczał jednak wzroku z Gail. — Masz jakąś specjalność, coś, co lubisz robić? — Zsunął się ze stołu i ruszył w jej stronę. Cofnęła się, czując jak gałka w drzwiach ciśnie ją w plecy. — Nie mam specjalności. — Więc jesteś, jak to się mówi? … Wszechstronna. Dama o wielu różnych talentach. — Kręcił słomką we wszystkie strony. Czuła zapach jego wody toaletowej. — Ładna kiecka. Z klasą. — Dziękuję. Dostałam ją w prezencie. — Tak? Od kogo? Od jakiegoś faceta? — Spędziliśmy cudowny wieczór. — Kolacja, deser i tak dalej? Dokąd pojechaliście? — Tutaj, do South Beach. — I co robiliście? Dałaś mu dupci? Patrzyła na niego, milcząc. — No wiesz, za taką kieckę. — Spojrzał jej w oczy i nagle przycisnął ją ramieniem do drzwi. Ściągnął jej torebkę, zanim zdążyła ją chwycić. Syknęła z bólu. Uścisk mężczyzny uniemożliwiał oddychanie, a gałka boleśnie wbijała się w jej żebra. — Przestań! Cofnął się, unosząc rękę. — Spokojnie, nie zabiorę ci jej. Chcę tylko zobaczyć, z kim mam przyjemność. — Rzucił torebkę dziewczynie, która wytrząsnęła jej zawartość na stół. Frankie stanął obok, nie spuszczając wzroku z Gail. Dziewczyna odgarnęła włosy i zaczęła grzebać w rzeczach na stole. — Ma prawo jazdy na nazwisko Gail Ann Connor. Mieszka w południowym Miami. W grudniu kończy trzydzieści cztery lata. Mówiłam ci. Ma rachunek u Barnetta. Złota karta American Express, Visa, Lord i Taylor… — Machnęła jedną z wizytówek Gail. Frankie wziął ją i obejrzał. — Prawnik. O rany! Gail A. Connor. Powiedz mi, czego tu szukasz? Myślała gorączkowo, co powiedzieć. — Co z tego, że prawnik? Robię to dla zabawy i dodatkowej forsy. — Tak? — Roześmiał się, wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki. — Kobieta prawnik, która przyznaje się, że jest dziwką. A to dobre. — Oddaj mi torebkę! — Spokojnie. — Grzebał chwilę w jej rzeczach, w końcu włożył do kieszeni wizytówkę. — Nigdy nic nie wiadomo, może będę potrzebował prawnika. I do tego kobiety tak wszechstronnej. Może być fajnie. Spakuj jej torebkę, cyculko. A ty, Gail, spadaj. 17 Gdy dojechała do domu spóźniona o dwadzieścia minut, na podjeździe obok starego chevroleta Phyllis stał ciemnoniebieski cadillac. Gail zaparkowała na trawie. W drodze powrotnej modliła się, żeby Anthony się spóźnił. Chciała wziąć prysznic, przebrać się, zmyć woń wody toaletowej Frankiego Delgado, którą śmierdziała jej sukienka, jakby nasikał na nią pies. We frontowych drzwiach ukazała się poirytowana Phyllis. — Czy mogę już jechać? Mam dziś zebranie komitetu mieszkańców. — Tak, oczywiście. Przepraszam za spóźnienie. Straszne korki. — Zatrzymała się przy samochodzie Phyllis. — Co oni tam robią? — Kto? — Wrzuciła do samochodu ciężką torebkę. — Karen i pan Quintana? Siedzą w kuchni i rozmawiają, a co myślałaś? — Wcisnęła się na fotel kierowcy i opuściła szybę. — Chciałabym, żebyś jutro wypisała mi czek. Nie, nie teraz. Muszę jechać. — Po chwili zahamowała i wychyliła głowę przez okno. — Dlaczego tak chodzisz? Coś ci się stało? — Uderzyłam plecami w klamkę. — Boże litościwy! — rzuciła Phyllis i odjechała. Gail weszła do środka i rzuciła neseser na kanapę. Gdy zjawiła się w drzwiach kuchni, Karen i Anthony, siedzący na taboretach przy blacie, odwrócili głowy. On miał podwinięte rękawy koszuli oraz poluzowany krawat pod szyją. — Mamo, gdzie byłaś? — spytała Karen. — W Miami Beach. Trwało to dłużej, niż się spodziewałam, i jeszcze był wypadek na autostradzie. — Trzymając się w miarę prosto, weszła do kuchni, położyła torebkę i uściskała Karen. — Tak się cieszę, że cię widzę. — Uśmiechnęła się do Anthony’ego ponad głową córki. — Ciebie też. — Przydałby ci się telefon w samochodzie — powiedział, unosząc brwi. — Wiem, już mi mówiłeś. — Pocałowała go lekko w policzek. Pod ręką poczuła jego silne, ciepłe ramię. Miała ochotę wbić paznokcie w jego czyste włosy. — Co robiliście? — Czekaliśmy na ciebie — odparł. — Karen dała mi coś do picia, pokazywała, jak karmi jaszczurki w ogrodzie, ja opowiadałem jej o iguanie, którą miałem jako dziecko. Karen wyciągnęła dłoń ze złotą monetą wielkości ćwierćdolarówki. — Zobacz, dał mi to. Kubańskie peso. Widzisz? To jest portret Jose Marti. I napis „Patria o Muerte”. To znaczy: „Ojczyzna albo śmierć”. — Schowała monetę. — Czy możemy już zjeść? Gail zauważyła na stole płaskie pudełko. — Kto zamówił pizzę? — Ja — odparł Anthony. — Właśnie ją przywieźli. — Ile kosztowała? — Nieważne. — Ja cię zaprosiłam, to mogę zapłacić. — Poszła po torebkę. — Gail, daj spokój. — Nie dam. — Roześmiała się krótko, odgarniając włosy. — Pozwól mi. Oboje patrzyli na nią spokojnie. — Dałem chłopakowi dwadzieścia dolarów. — Chcecie sałatkę? Mam parę dojrzałych pomidorów… — Wyjęła portfelik i otworzyła go. — Gdzie… — Odłożyła portfelik i zaczęła szukać w torebce, wyciągając szczotkę, notes, kosmetyczkę i mandat za parkowanie, który znalazła za szybą. Karty płatnicze leżały na spodzie, ale pieniędzy nie było. — Zdaje się, że nie mam pieniędzy. Oddam ci kiedy indziej. — Powiedziałem już: daj sobie spokój. Gail, co się z tobą dzieje? — Wygląda na to, że ktoś bawił się moim portfelem. Anthony wstał. — Kiedy? W South Beach? Podeszła do zlewu i odkręciła ciepłą wodę. — Karen, kochanie, podaj trzy talerze, widelce i serwetki. — Kapnęła na dłoń nieco mydła w płynie z dozownika. — Pojechałam, żeby porozmawiać z paroma osobami na temat sprawy Patricka Norrisa. Chodziło, jakbyś to określił, o świadków. — W gorącej wodzie jej dłonie zmieniły barwę na różową. — Odwrócili moją uwagę… — Musisz zadzwonić na policję. — Ktoś ukradł ci pieniądze? — Karen patrzyła na matkę szeroko otwartymi oczami, trzymając talerze. Gail wyjęła z szuflady świeżą ściereczkę. Miała trzy wersje tej historii: jedną dla Karen, drugą dla Anthony’ego, trzecią dla siebie. Wytarła ręce. — Nie chcę dzwonić na policję. To nie była duża suma. — Ale wiesz, kto je zabrał — powiedział Anthony. — Jedna dziewczyna. Nie wiem, jak się nazywa. — Kiedy ukradli mi rower, powiedziałaś, że trzeba dzwonić na policję. My też nie wiedzieliśmy, kto to zrobił — odezwała się Karen. Gail uśmiechnęła się do niej. — To co innego, kochanie. Później ci wyjaśnię. Idź, nakryj do stołu. Kiedy dziewczynka odwróciła się, Gail przyciągnęła Anthony’ego bliżej i szybko pocałowała go w usta. — Między wami wszystko w porządku? — spytała cicho. — Tak. — Była grzeczna? — Idealnie. Ile musiałaś jej zapłacić? — Przestań. — Przesunęła ręką po jego koszuli i pociągnęła go za krawat. — Pójdę się przebrać. Zaraz wracam, czuję się nieświeżo. — Co ci się stało? — Zatrzymał ją za ramię. Spojrzała na Karen, która napełniała plastikowe kubeczki wiśniowym napojem. — Czy miałeś kiedyś ochotę wypłynąć w rejs na statku z samymi nagusami? Ścisnął ją mocniej. — Gail! — Dobrze, posłuchaj w skrócie. Dowiedziałam się, że moja przyjaciółka, Lauren Sontag, okłamała mnie. Testament jest na pewno fałszywy. Poza tym wiem, gdzie możemy się udać, by kupić sobie wycieczkę z atrakcjami dla dorosłych. Po trzecie — jeszcze bardziej ściszyła głos — dowiedziałam się, że jestem za stara na dziwkę. — Co takiego? — Opowiem ci po kolacji. — Roześmiała się. — Jeśli w pokoju nie będzie Karen. Teraz wydaje mi się to zabawne, niemal warte tych osiemdziesięciu dolarów, które straciłam. — Położyła dłoń na jego policzku, ledwo poczuła szorstki zarost. — Chciałabym, żebyś został na noc. Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała. Przez moment Gail wydawało się, że słyszy, jak Karen chlapie się w łazience na dole. Zawsze nalegała na to, żeby dziewczynka nie zamykała drzwi, ale ostatnio zgodziła się na pewien kompromis przez wzgląd na uszanowanie jej prywatności: Karen mogła przymknąć drzwi niemal zupełnie, zostawiając jedynie małą szparkę. Ciągle słyszało się historie o tym, jak dziecko pośliznęło się na kawałku mydła, rozbijając sobie głowę, w końcu tonąc, bo matka nie słyszała, co się dzieje. Jednak dziś, gdy w domu był mężczyzna, Karen zamknęła drzwi i jeszcze przekręciła blokadę. Anthony stał w milczeniu na środku pokoju. Jedną rękę oparł na biodrze, drugą zakrył sobie oczy, jakby miał migrenę. — To było idiotyczne… — Nie miałam pojęcia, że do tego dojdzie. — O to chodzi. Nie wiedziałaś, co robisz. — Teraz to bez różnicy — powiedziała lekko poirytowana. — Dostałam to, co chciałam. Mogę udowodnić, że testament jest fałszywy. — Nie możesz. Roześmiała się. — Przestań. — Nie przestanę. Chętnie podjąłbym się obrony w tej sprawie. Spytałbym przysięgłych: czego dowodzi fakt, że Carli Neapolitano nie było w mieście trzeciego sierpnia? — Że testament jest fałszywy. Wolno pokręcił głową. — Tak, panie i panowie przysięgli, ona była w New Jersey. Ale co z tego? Mogła postawić dowolną datę na testamencie. A to jeszcze nie oznacza, że Althea Tillett nie podpisała testamentu. — Mogę udowodnić, że Carla skłamała. To podważa jej wiarygodność jako świadka. — Dobrze. Przypuśćmy, że kłamała i przysięgli są o tym przekonani. Masz jeszcze wyjaśnienia Lauren Sontag. Wciąż musisz udowodnić, że Althea Tillett nie podpisała testamentu. — Anthony rozpostarł ramiona i czekał na odpowiedź. — Nie cierpię, gdy to robisz — powiedziała i odwróciła się. — Lepiej, żebyś usłyszała to ode mnie niż od przeciwników w sądzie. — Podszedł do niej. — O to właśnie mi chodzi. Bawiąc się z entuzjazmem w detektywa, przestałaś myśleć. Być może Carla Neapolitano ma związek z twoją sprawą, ale ten drugi typ? Co chciałaś osiągnąć, udając prostytutkę przed Frankiem Delgado? — Powinnam przedstawić ci tę samą wersję dla dzieci, którą opowiedziałam Karen. Najwyraźniej cię to przerasta. — A czego oczekujesz? Mówisz, że cię zaatakował. Ukradli ci pieniądze… Mogłaś zginąć albo mogło ci się przytrafić coś jeszcze gorszego. — Coś gorszego od śmierci? — Tak. Mógł cię zgwałcić, pociąć na kawałki, wyrzucić twoje ciało, a twoja córka… — wyciągnął rękę w stronę korytarza — pozostałaby bez matki. — Dosyć! Dziękuję ci za troskę! Gwałtownie wypuścił powietrze przez nos. — Nigdy więcej nie rób czegoś takiego. Popatrzyła na niego. — Nie mów do mnie w taki sposób. Zdobywałam informacje. Mam zobowiązanie wobec klienta. — Aha. Wobec klienta. Twojego przyjaciela Patricka. — Zrobiłabym to dla każdego. Odwrócił się i zaczął mówić coś po hiszpańsku tak szybko, że nie mogła zrozumieć ani słowa. — Nigdy taka nie byłaś — powiedział po chwili. — Nigdy. A potem wzięłaś tę sprawę. Ostrzegałem, żebyś tego nie robiła. — To moja sprawa, do cholery. I zajmę się w nią w taki sposób, jaki uznam za stosowny! — Myślę, że ktoś powinien bronić cię przed samą sobą. — Co za łaskawość! Nie potrzebuję obrony. — Nie? A co to za siniak, który masz na plecach? — Jeśli tak zamierzasz reagować, dlaczego miałabym mówić ci cokolwiek? — Bueno. No me digas nada. — Anthony poszedł do kuchni. — Dokąd się wybierasz? — Do domu. Nie da się z tobą rozmawiać. — Zabrał marynarkę z oparcia krzesła. — Dzięki za kolację. — To łatwe, prawda? Wściekasz się i wychodzisz. Spokojnie włożył rękę do rękawa, zawahał się, w końcu zdjął marynarkę i rzucił ją przez kuchnię. Razem spostrzegli Karen siedzącą na jednym z wysokich taboretów przy blacie. Była owinięta w jeden ze szlafroków Gail. Anthony mruknął coś i poszedł podnieść marynarkę, która wylądowała na podłodze. — Kochanie. — Gail objęła córkę ramieniem. — Przecież nie kłóciliśmy się tak naprawdę. Jest między nami różnica zdań na temat pewnej sprawy. Anthony włożył marynarkę i wyrównał dłonią klapy. — Tak, kłóciliśmy się. Twoja mama zrobiła dzisiaj coś bardzo niebezpiecznego, a teraz nie chce… — Nie mów jej tego! — Dlaczego? Czy to nieprawda? — Sama decyduję, co mówić mojej córce. Anthony przez moment koncentrował się na prostowaniu mankietów. Na jego policzkach pojawił się ognisty rumieniec. — Masz rację. To twoja decyzja. — Uśmiechając się do Karen, skłonił lekko głowę. — Dobranoc. Było mi naprawdę przyjemnie jeść z tobą pizzę i słuchać, jak opowiadasz o jaszczurkach. Karen patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Gail odprowadziła go do drzwi. Oparła głowę o futrynę. — Nie wiem, co ci powiedzieć. — Nic. — Patrzył na dłoń, którą położył na klamce. — Wszystko jest w porządku. — Nie jest. — Nie jest — westchnął. — Może kiedyś porozmawiamy o tym — rzekła. — O tym i o innych rzeczach, których unikamy w rozmowach. — Może. — Milczał chwilę. — Gail, myślę, że powinniśmy zrobić sobie przerwę na jakiś czas. Na tydzień albo dwa. Zaśmiała się cicho. — Pewnie masz rację. — Tak. Dotknęła jego rękawa i powiodła palcem wzdłuż fałdy materiału. — A po tygodniu albo dwóch? — Nie wiem. Wtedy się zastanowimy. Kiwnęła głową. — Pocałuj mnie na dobranoc. Odwrócił się i pocałował ją w usta. Odszedł, zamykając za sobą drzwi. 18 Następnego ranka Gail wróciła do Miami Beach — pojechała w towarzystwie Larry’ego Blacka na spotkanie z Alanem Weissmanem, by omówić warunki ewentualnej ugody w sprawie testamentu Althei Tillett. Był on oficjalnie adwokatem Sanforda Ehringera, wykonawcy ostatniej woli zmarłej. Weissman miał na głowie jeszcze jeden problem: musiał się bronić przed zarzutem sfałszowania testamentu. Gail przypuszczała, że w pewnym momencie Ehringer zmusi Weissmana do wycofania się z pozycji adwokata. Wtedy może być świadkiem dla jednej lub drugiej strony. Dlatego teraz właśnie należało odbyć z nim rozmowę. Za pięć dziesiąta mercedes Larry’ego Blacka zatrzymał się na parkingu przy budynku, w którym mieścił się bank. Gail już czekała w cieniu przed wejściem. Larry zamknął drzwi, oparł wyprostowane ręce na dachu samochodu i stał tak chwilę z opuszczoną głową. Potem odwrócił się i ruszył w stronę budynku. Gail wstała z betonowej ławki. — Zapowiedziałam już nasze przyjście sekretarce Weissmana — powiedziała. Kiwnął głową. — Dobrze się czujesz? — spytała. Wyglądał na zmęczonego. — Tak. — Patrzył na automatyczne drzwi. — Uda się nam dzisiaj osiągnąć jakiś postęp? — Zobaczymy. Aha, mam wiadomości o Carli Neapolitano. — O kim? — To notariusz. — Jakże mógł o tym zapomnieć? Zaczekała, aż jeden z klientów banku się oddali. — Wczoraj byłam w Gateway Travel i rozmawiałam z Carlą, podając się za kogoś innego. Udawałam, że interesują mnie podróże. Nawiązałyśmy rozmowę i dowiedziałam się, że nie było jej nawet na Florydzie w dniu, kiedy testament został rzekomo potwierdzony notarialnie. — A niech mnie — rzekł Larry. — Udowodniłaś fałszerstwo. — Niezupełnie. Możemy wykazać, że Carla potwierdziła testament w niewłaściwy sposób, lecz nie mamy dowodu, że Althea Tillett nie podpisała go trzeciego sierpnia. Weissman może powiedzieć, że Carla potwierdziła testament, kiedy wróciła do miasta, podpis Althei Tillett zaś został już złożony na dokumencie. Mamy jedynie opinię grafologa oraz kilka dość prawdopodobnych domysłów. — Jakie wynikają z tego konsekwencje? — Stracili Carlę Neapolitano jako wiarygodnego świadka. Mamy dowód, że Weissman kłamie, podobnie jak Lauren Sontag, co stwierdzam z dużą przykrością. Jest coś jeszcze, ale nie bardzo widzę, jaki to ma związek z fałszerstwem. Biuro podróży Gateway Travel i jego właściciel, czyli firma Seagate, są prawdopodobnie parawanami dla jakiejś nielegalnej działalności. — Co masz na myśli? — spytał cicho Larry. — Nielegalnej działalności? Skąd wiesz? — Pamiętasz, co ci mówiłam o Frankiem Delgado? Spotkałam się z nim. Szybko opisała mu przebieg swojej wizyty w biurze przy ale i Drexel, włącznie z odegraną przez siebie rolą prostytutki. Larry był zdumiony. — Nie powiesz o tym Weissmanowi. — Nie, dlaczego miałabym to zrobić? Może to ewentualnie wyniknąć w trakcie rozmowy. Nie możemy się zdradzić, że rozmawiałam z Carlą i Frankiem. Określimy to mianem „poufnych źródeł informacji”. Larry roześmiał się, lecz wcale nie było mu wesoło. — Firma dostała w plecy, gdy w tej cholernej gazecie ukazała się notatka, że jesteśmy na krawędzi rozpadu. Gdy obecna sprawa trafi do sądu, ludzie zaczną myśleć, że okradamy fundację dobroczynną. Sanford Ehringer może doprowadzić do tego, że nasz klient zostanie oskarżony o morderstwo. Boże, co będzie dalej? Powiedzą, że zajmujemy się sprawą, z którą są powiązani stręczyciele i kryminaliści. Gail musimy załatwić ugodę, bez względu na wszystko. Wolno pokręciła głową. — Patrick nie widzi sensu w ugodzie, o ile nie zaakceptują przyzwoitej kwoty. I ja się z nim zgadzam. Policja nic na niego nie ma. Nie powinniśmy się obawiać tego, co może zrobić Sanford Ehringer. — Co według Patricka Norrisa byłoby przyzwoitą kwotą? — spytał, marszcząc brwi. — Dziesięć milionów dolarów. — Wielkie nieba! — Zgodzi się na cztery, ale nie mów o tym Weissmanowi. Powiedziałam Patrickowi, że nie mamy jeszcze wystarczających dowodów, by spodziewać się wygranej w sądzie. Wolałby więc wziąć cztery, niż procesować się przez rok, może dwa i w końcu zostać z niczym. Szczerze mówiąc, poczuję się zawiedziona, jeśli nie uda nam się wyciągnąć z nich sześciu milionów. Larry bawił się przez moment naderwaną skórką koło paznokcia. — Czy nie to właśnie proponował ci w galerii Howard Odell? Nie mówił o ugodzie? — Wolałabym nie mieć z nim do czynienia. Nie ufam mężczyznom, którzy noszą peruki i sztuczne zęby. Jeśli on i jego krewny Sanford chcą partycypować w ugodzie, proszę bardzo, ale nie zamierzam opóźniać sprawy ze względu na nich. O ile tam na górze nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, jutro składamy wniosek o unieważnienie testamentu. Larry patrzył pustym wzrokiem na drzwi do budynku. — Cóż, chodźmy więc na górę. Gail złapała go za ramię. — Zaczekaj. Pozwól mi poprowadzić rozmowę. Jesteś jego przyjacielem, będzie mu tym bardziej przykro. Musimy zmusić Weissmana, by uważnie nas wysłuchał. Trzeba go przekonać, że mamy wygraną sprawę, że ugodę traktujemy jako wygodniejsze rozwiązanie dla naszego klienta. Jeśli nie zgodzi się, rozłożymy go na czynniki pierwsze. Posłuchaj, zapomnij, że pracowaliście razem w tym komitecie obywatelskim. Nie uśmiechaj się, nie żartuj. Pozwól, że ja sama powiem mu wszystko. — Więc co mam robić? Siedzieć tam i warczeć? — Nie. Chcę, żebyś mnie stamtąd wyciągnął w momencie, kiedy coś osiągniemy. Udawaj dobrego. Ja na pewno mu się nie spodobam. Będzie chciał z kimś porozmawiać. Możesz to zrobić? — Boże. Oto mentalność specjalistki od procesów. Podniosła z ławki neseser. — Czy miałeś sposobność zastanowić się nad tym, co Sanford Ehringer powiedział mi o Eastonie? — Że nikt taki nie istnieje? — Pokręcił głową. — Nie mam pojęcia, co chciał przez to powiedzieć. — Może był duchem. Albo postacią z poematu Kiplinga. — Widzę, że jesteś w dobrym humorze — odezwał się, patrząc na nią ponuro. — Żartujesz? Jestem po prostu maniaczką. Podeszli do ciemnych, szklanych drzwi, które otworzyły się na zewnątrz. W słońcu błysnęły litery nazwy banku. Do windy weszli sami. — Powiedz mi o fundacji Easton, Larry. Gdy rozmawialiśmy na ten temat po raz ostatni, odniosłam wrażenie, że znasz kilka osób, które zasiadają w jej zarządzie. Wspomniałeś, że niektórzy z nich to klienci naszej firmy. — Nie przypominam sobie. — Na pewno powiedziałeś, że znasz kilka osób. — Naprawdę? Roześmiała się. — Tak, Larry. Naprawdę. Parę tygodni temu jadłeś obiad w prywatnej sali w restauracji klubowej z Howardem Odellem. Znasz go, a on pracuje w Easton. — Nie rozmawialiśmy o fundacji. — Wszystko jedno. On jest jej dyrektorem, a Sanford Ehringer prezesem. Kto jeszcze w niej działa? — Dlaczego pytasz? — Ściany windy były wyłożone przydymionymi lustrami. Zobaczyła w nich wielokrotne odbicie jego głowy i garnituru z firmy Brooks Brothers. — Nie wiem, dlaczego o to pytam. Zastanawiam się tylko, dlaczego oficjalny agent Seagate i Atlantic ma biuro w tym samym budynku, co fundacja Easton. W testamencie jest zapis dla fundacji, a notariusz pracuje dla Gateway. Jaki tu zachodzi związek? — A musi być jakiś związek? Wiesz, Gail, w życiu zdarzają się zbiegi okoliczności, niezwykłe przypadki, które bożek Ironii podsuwa nam, by doprowadzić nas do obłędu. — Patrzył na migające liczby, oznaczające mijane piętra. — Kto jest w tej fundacji, Larry? — spytała po chwili milczenia. Usłyszeli gong. — Porozmawiamy o tym później. — Drzwi otworzyły się. Larry wyciągnął rękę, by przepuścić Gail przodem. Zastąpiła mu drogę, stawiając stopę na prowadnicach drzwi. — Weissman może zaczekać. Nie chcę tam wejść i rozmawiać o tej sprawie, która ma jakiś związek z Easton, a następnie zostać zaskoczona niespodziewanym uderzeniem. — To w ogóle nie ma związku! Drzwi uderzyły ją w stopę. Gail chwyciła Larry’ego za ramię i wyciągnęła na korytarz. Nie było tam nikogo, tylko liczne drzwi po obydwu stronach korytarza. Naprzeciwko windy stał mały, ozdobny stolik, a na nim wazonik ze sztucznymi kwiatami. — Sanford Ehringer był odrażający — powiedziała, trzymając Larry’ego pod rękę. — Miałam przez niego koszmarne sny. A wczoraj Frankie Delgado… Mam wrażenie, że gdyby udało mi się chwycić mocno krawędź kamienia, okrywającego tajemnicą tę sprawę, a potem odwrócić go, zobaczyłabym wilgotne, ośli — złe robactwo, szukające kryjówki w ziemi. — Gail, niepokoję się o ciebie. Ostatnio byłaś pod wpływem silnego napięcia. Kłopoty finansowe, śmierć siostry, rozwód, chęć zdobycia udziałów w firmie… — Larry, przestań. Nie przechodzę załamania nerwowego — powiedziała cicho. — Chcę tylko wiedzieć, kto jest w zarządzie fundacji Easton. — Wolałbym o tym nie mówić — odparł po chwili. — Dlaczego, do cholery? — Bo oni nie mają z tą sprawą nic wspólnego. Wkraczasz w ich prywatny świat z powodu źle ukierunkowanej ciekawości. — Ciekawości? Ta sprawa dotyczy majątku wartego dwadzieścia pięć milionów dolarów. Powinieneś być po mojej stronie. Larry, o co tu chodzi? Jego zwykle łagodne oblicze zapłonęło wściekłością. Zacisnął wargi. — Co ty sobie wyobrażasz? Nie okazujesz mi szacunku, jako przełożonemu. Dotychczas pozwalałem ci na to, bo z natury jestem spokojny, ale moja cierpliwość ma swoje granice. Poparłem cię w sprawie otrzymania możliwości zakupu udziałów w firmie, ale zaczynam tego żałować. Twoje decyzje są żałosne. Sama rozmawiałaś z Carlą Neapolitano i do tego jeszcze w taki sposób. Jestem wstrząśnięty. Właściciele dużych firm prawniczych nie robią takich rzeczy. Po chwili ciszy Gail odetchnęła nerwowo. — Przepraszam, jeśli sprawiłam ci zawód. Zawsze starałam się pracować, jak umiem najlepiej. Larry zacisnął mocno oczy. — Wiem o tym. — Powiedziałeś mi to w złym momencie. Uścisnął lekko jej ramię. — Przepraszam cię, Gail. Naprawdę nie miałem tego wszystkiego na myśli. Zdenerwowałem się. Odwróciła się i pomaszerowała korytarzem w kierunku biura Weissmana. — Miejmy to już za sobą. Alan R. Weissman był pilotem myśliwca w Wietnamie. Na ścianie w jego gabinecie wisiała szklana gablota, a w niej insygnia w postaci skrzydeł i odznaczenia. Niegdyś pełnił funkcję prezesa palestry na Florydzie, a dokumentujące to fotografie również wisiały na ścianie. Podobnie jak zdjęcia Weissmana wymieniającego uścisk dłoni z Jimmym Carterem, Goldą Meir, Frankiem Sinatrą oraz Arnoldem Palmerem. Był też Weissman przecinający wstęgę wśród innych członków Izby Handlowej w Miami Beach. Opalony, na fotografiach wyglądał na mężczyznę w dobrej formie fizycznej. Jego garnitury mieniły się w świetle fleszów niczym jedwabna zbroja. Był przystojny, uśmiechnięty, miał wysokie czoło i siwiejące, kręcone włosy. Wyrobił sobie pozycję i układy, gdy miał trzydzieści parę lat i później. Wciąż znał wpływowych ludzi. W sądzie sędziowie zwracali się do niego po imieniu. Jego klienci — w większości starsi ludzie — mieszkali przeważnie w Miami Beach. Weissman i kilku innych adwokatów w jego wieku, spotykali się w barze przy alei Collinsa na popołudniowego drinka. Spośród jego trzech wspólników, jedna osoba zmarła ostatniej wiosny na atak serca podczas gry w golfa w klubie LaGorce. Nie zmieniono jednak papierów i kopert firmowych. Inny wspólnik zajmował się handlem nieruchomościami, a ostatni — Lauren Sontag — miała duże szansę zostać sędziną sądu okręgowego. Weissman kierował jej kampanią wyborczą. Krążyły plotki, że łączy ich romans, i że to właśnie z tego powodu opuściła go żona. Weissman należał do znanych adwokatów, ponieważ miał za sobą lata praktyki i kiedyś był w swoim fachu naprawdę dobry. Było na niego kilka skarg, złożonych przez klientów, którzy twierdzili, że zaniedbał ich sprawy, jednak palestra pozwoliła mu po cichu uregulować sporne kwestie z każdym z nich. Jak by to wyglądało: były prezes palestry pociągnięty do odpowiedzialności dyscyplinarnej za nieetyczne postępowanie? Wysłali go do kliniki w Boca Raton na odwyk, ale jego żona, Mona, wynajęła już adwokata, by przeprowadzić rozwód. Zablokowała ich wspólne konta, a teraz zajęła się pozostałym majątkiem. Młodszy syn Weissmana siedział w więzieniu w Nowym Jorku za oszustwa finansowe, a jedyna córka przeszła na katolicyzm. Gail dowiedziała się o tym wszystkim w zeszłym tygodniu, wypytując odpowiednich ludzi. Zgodnie z zasadą „poznaj swojego przeciwnika”. Jadąc rano do Beach, ułożyła sobie w głowie następującą wersję: Alan Weissman musiał płakać z wdzięczności, kiedy zjawiło się u niego rodzeństwo Tillett, by poprosić o radę w sprawie testamentu ich zmarłej macochy. Nie mogli go odnaleźć. Zaginął, został spalony, podarty, Bóg wie, co się z nim stało. Konsekwencje tego faktu były straszne: jedyny dziedzic, Patrick Norris, miał otrzymać dom ich rodziców, kolekcję sztuki ich matki, dosłownie wszystko! Więc może pan Weissman mógłby coś pomóc, oczywiście za godziwym wynagrodzeniem i przy stosunkowo małym ryzyku. Jakie to szczęście, że Althea przyjechała do niego miesiąc wcześniej. Można było wykorzystać tę datę, wymyślić nowy testament. W końcu byłby taki sam, jak wszystkie inne, z wyjątkiem zapisu domu i dzieł sztuki dla rodzeństwa Tillettów. A tu zjawia się Patrick Norris i podnosi alarm, że testament jest fałszywy. Druga wersja: z Weissmanem skontaktował się Sanford Ehringer. Althea zmarła, nie ma testamentu, a fundacja może stracić mnóstwo pieniędzy. Czy można coś na to poradzić? Jessika i Irving chętnie pomogą. Spłaćmy też Monikę i Rudy’ego, żeby byli zadowoleni i siedzieli cicho. Gail trochę współczuła Weissmanowi. Zapewne lubił sprawy spadkowe, ale jego klienci powoli wymierali. Składał wniosek w sądzie, wypełniał odpowiednie formularze, które były sprawdzane pod kątem ewentualnych nadużyć podatkowych. To wszystko. Ale sprawa Tillettów to było bagno. Gail nie mogła zrozumieć, jaką rolę w tym przedstawieniu odgrywała Lauren Sontag. Dlaczego ryzykowała karierę dla Weissmana? Z przyjaźni? Miłości? Miłość. Alan Weissman był przystojnym, załamanym mężczyzną, na pewien sposób tragicznym. Czy Lauren nie była na swój sposób również dotknięta tragedią? Gail przez wiele lat nie umiała zgłębić jej pełnego elegancji i zadumy smutku. Miała nieudane małżeństwo. Wiele kobiet przez to przeszło. Miała córkę, zdolną i ładną dziewczynę, która kończyła szkołę i planowała dalsze kształcenie się w Radcliffe College. Przecież to był powód do radości. To fascynujące, że ta chłodna i zamknięta w sobie Lauren Sontag skłamała w imię miłości. A jednak powiedziała, że między nimi nie dochodziło do zbliżeń. Więc co? Z pewnością ich związek był owiany mgłą tajemnicy, istniała w nim jakaś dziwna więź, niezwykłe uczucie. Czy istnieje namiętność bez seksu? Nie potrafiła sobie tego wyobrazić odnośnie swojego związku z Anthonym. Przestała o tym myśleć. Jadąc znowu do Miami Beach, poczuła nagle panikę, samotność. Miała świadomość, że go traci. Pozostałą część drogi do biura Alana Weissmana przejechała przy głośno grającej muzyce. Teraz Gail i Larry Black siedzieli naprzeciwko niego. Weissman przesuwał dłonie po krawędzi biurka — palcami po wierzchu, a kciukiem od spodu — tak jakby chciał je nagle wywrócić do góry nogami. Na blacie widać było przypalone ślady obok przepełnionej, marmurowej popielniczki. Kiedy weszli do gabinetu, właśnie zgasił papierosa. Na podłodze leżała brązowa wykładzina, na ścianach beżowa tapeta, wytarta nieco w pobliżu włącznika światła. Zasłony zwisały bezwładnie po obu stronach metalowych żaluzji, odchylonych tak, aby nie wpuszczać do środka porannego słońca. — Dziesięć milionów dolarów? — Weissman roześmiał się z niedowierzaniem. — Larry, skąd wytrzasnąłeś tę kobietę? Przecież ona zupełnie oszalała. Larry poruszył się na krześle. — Alan, nie ma potrzeby robić osobistych wycieczek. Gail próbuje powiedzieć… Gail zgromiła go wzrokiem, wstała i zaczęła chodzić po gabinecie. Miała rozpięty żakiet, ręce włożyła do kieszeni spódnicy. W pantoflach na grubej podeszwie miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. — Popatrzmy na dowody. Jeden z najlepszych grafologów na Florydzie mówi, że Althea Tillett nie podpisała testamentu. Domniemani świadkowie nie mogą zgodnie stwierdzić, jaki był przebieg wydarzeń. Na podium dla świadków załamią się, wie pan o tym przecież. — Zgodziłbym się na dziesięć, Alan — rzekł Larry. — Oboje gadacie bzdury. — Weissman machnął ręką. — Testament został sfałszowany — podjęła Gail. — Sądzę, że to się stało w tym biurze. Dokonał pan tego sam albo też stało się to za pańską wiedzą i przy pańskiej współpracy. Jeśli sprawa trafi do sądu, będzie pan miał problemy. — Ja sfałszowałem testament klientki? — Weissman uderzył się palcem w pierś. — Czy naprawdę mógłbym być aż tak głupi? — Wyjął czerwony terminarz. — Niech pani posłucha i przemyśli to sobie. Moja sekretarka rozmawiała z Altheą i zapisała, że Althea przyjedzie do mnie w sobotę, trzeciego sierpnia o dziesiątej rano. — Upuścił terminarz, który głośno uderzył w biurko. — I proszę sobie wyobrazić, że zjawiła się tutaj. — Świetnie — rzekła Gail. — Była tutaj trzeciego sierpnia. Ale czy po to, żeby podpisać testament? A może wybrał pan taką datę dla testamentu, bo jej nazwisko było już zapisane w terminarzu? Larry patrzył z kamienną twarzą na Weissmana. — Czy wiedział pan o tym, że kobieta, która notarialnie potwierdziła testament była trzeciego sierpnia w New Jersey? Weissman rozłożył ramiona i roześmiał się. Miał czerwone czoło. — Proszę bardzo. Złóżcie sprawę do sądu. Nic nie wskóracie. Złóżcie skargę do palestry. Przez kilka miesięcy będą mnie mieli za idiotę. Faktycznie okazałem się idiotą, bo zrobiłem Althei przysługę. Myślicie, że inni adwokaci nie pomagają swoim klientom? Tak się powszechnie robi, pani Connor. — Nie w mojej firmie. — Pani firmie? Pani tam jest nikim. — Weissman odzyskiwał pewność siebie. Wstał i podciągnął spodnie w pasie. — Dziesięć milionów dolarów! Zwariowaliście. Damy mu dwa. To wszystko. Powinien to przyjąć z wdzięcznością. Gdyby Althea to widziała, zmarłaby po raz drugi. Larry spojrzał na Gail pytająco. Co dalej? — Ile Lauren Sontag zapłaciła notariuszowi? — spytała Gail. — Lauren tu nie było. — Weissman zapalił papierosa. — Powiedziała mi co innego. — Nie obchodzi mnie, co pani powiedziała. — Rzucił zapalniczkę na biurko i zaciągnął się mocno. — Irving Adler również potwierdza, że Lauren tu była. — Złożyłem wam ofertę — powiedział Weissman, patrząc na Larry’ego. — I czekam na odpowiedź. Larry podniósł głowę i już chciał się odezwać, lecz Gail była szybsza. — Wezwę notariusza do złożenia zeznań. Pod przysięgą wyjaśni, ile Lauren Sontag zapłaciła jej za to oszustwo. — Będzie pani pozwana o oszczerstwo, pani i wszyscy wspólnicy z firmy Hartwell, Black i Robineau. — Patrzył z góry na Larry’ego. — Kiedy sprawa trafi do sądu — odezwała się Gail — już nie uda mi się utrzymać jej w tajemnicy przed prasą. Co zrobią dziennikarze z „Heralda”, gdy dowiedzą się, że kandydatka do sądu okręgowego jest zamieszana w fałszerstwo? — Koniec dyskusji. — Weissman uniósł ręce. — To wszystko. Po krótkim wahaniu Larry wstał. Gail podeszła do biurka Weissmana. Zagrała ostatnią kartę. — Lauren prosiła mnie, nawet błagała, żebym nie robiła panu krzywdy. Mówiła, że będzie się pan starał ją chronić, będzie pan kłamać, że nie brała w tym udziału. Ale prawda jest inna. Ona panu pomogła, a teraz pan będzie patrzył, jak Urząd Prokuratora Stanowego rozerwie ją na strzępy? Podobnie zrobi Sądowa Komisja Kwalifikacyjna. — Wynoście się stąd. — Weissman otarł dłonią czoło. — Dotrę do prawdy. Może być pan tego pewien. Zamierza pan stracić licencję przez wzgląd na Sanforda Ehringera? Zrujnować Lauren Sontag, by ocalić własny tyłek? Może pan zaproponować więcej niż dwa miliony, bo dwa to dla nas obraza. Odwrócił się do niej. — Obrazą jest dziesięć milionów, pani Connor. — Proszę podać inną sumę. Weissman odszedł na bok, przygładzając włosy obiema rękami. Z papierosa, którego trzymał między palcami, unosiła się spiralna smuga dymu. Larry podszedł za nim do okna. — Alan, może uda się nam dojść do porozumienia. Nikt przecież nie chce, żebyśmy się wzięli za łby. Znajdźmy jakiś kompromis. — Dziesięć milionów to dobra oferta — rzekła Gail. — Chciałabym do jutra otrzymać odpowiedź. — Z panią teraz nie rozmawiam! — Gail — odezwał się Larry. — Dajmy mu cały weekend. Musi to omówić z Ehringerem oraz innymi beneficjantami. Co nam szkodzi? Przez chwilę Weissman stał tyłem do nich, paląc papierosa. — Zabierz ją stąd — powiedział. — Nie chcę, żeby tu była. Larry obejrzał się na Gail, która w milczeniu podniosła neseser i wyszła z pokoju. W windzie oparła się o ścianę. Nie mogła opanować drżenia. W lustrach widziała swoje zwielokrotnione odbicie — kobieta w szarym kostiumie. Włożyła neseser do samochodu i czekała w środku, nie zamykając drzwi. Larry zjawił się po kilku minutach. Był blady i zawzięcie skubał naderwaną skórkę na palcu, aż ranka zaczęła krwawić. Gail zdążyła się już uspokoić. Wysiadła z samochodu. — Co powiedział? — Da odpowiedź w poniedziałek. — Co o tym myślisz? Unikał jej wzroku. — Postara się jakoś zadziałać. Patrick pewnie dostanie swoje cztery miliony. Chyba wygrałaś. — Wcale tego nie czuję. — To duży sukces. — Zdała sobie sprawę, że Larry jest zły z powodu roli, jaką przyszło mu odegrać. — Paul Robineau będzie bardzo zadowolony. — Nie chciałam tego zrobić, Larry. To znaczy wykorzystać ludzi w taki sposób. — Dlaczego? Nie można być prawnikiem i tylko dużo mówić, a nic nie robić. — Wyjął swoje kluczyki i popatrzył na nie. — Kiedyś lubiłem swój zawód. Teraz nie jestem tego pewien. Może to wina czasów, w jakich żyjemy. Nigdy nie nauczę się niszczyć ludzi, nawet udawać, że to robię. Zobaczymy się w biurze. Kiwnęła głową i poczuła dreszcz. Larry spojrzał na nią lodowato. — Zamknij tę sprawę. 19 Kiedy Patrick i Gail szli powoli w kierunku bulwaru Biscayne, rozmawiając o możliwości zawarcia ugody, Eric Ramsay podążał parę kroków za nimi. Nie miał na to ochoty ze względu na niebezpieczeństwa czające się na tych ulicach, lecz Patrick zapewnił go, że oczekują ich przyjaciele. Teraz, gdy mijali obite dyktą i pomalowane sprayem sklepy, Gail zrozumiała, co Eric miał na myśli: stojący na rogu młodzieniec obserwował ich, opierając nogę na zderzaku samochodu. Inny szedł równolegle z nimi po drugiej stronie ulicy, a trzeci kroczył nieco z tyłu. Wszyscy nosili okulary przeciwsłoneczne. Gail zastanawiała się, co też kryje się pod tymi luźnymi marynarkami. Patrick zatrzymał się tuż za tawerną, na której wisiał wyblakły zielony szyld, oznajmiający, że w środku można zagrać w bilard. Przez wysokie, okratowane okna płynęła głośna rapowa muzyka. Następna działka była nie zabudowana. Pomiędzy gęsto rosnącymi chwastami połyskiwały kawałki rozbitego szkła. W głębi placu rosły dwie, nachylone ku sobie palmy, z przodu zaś leżała sterta śmieci — palmowe liście, gnijące drewno, stary materac, rozbity sedes. — Chciałem, żebyście to zobaczyli — powiedział Patrick. — Miasto przejęło tę działkę kilka lat temu, tytułem nie zapłaconych podatków. Zostawiliby to w takim stanie na zawsze, ale my już zaczęliśmy robić porządki. Chciałbym, żebyś wynegocjowała zakup tej działki. — Miał na myśli nieformalną grupę, która zorganizowała się, by pracować razem w ramach projektu odnowy społecznej, a wszystko to zależało od tego, czy Patrick wygra sprawę lub przynajmniej dostanie kilka milionów drogą ugody. Gail stała chwilę na popękanym chodniku, starając wyobrazić sobie grządki warzyw i drzewa owocowe. Dwa bloki dalej, na Biscayne, widać było żółtą farbę na budynku kina wyświetlającego ostrą pornografię. — Nie bardzo widzę, jak tutaj można zebrać dość plonów, by wyżywić całą dzielnicę — powiedział Eric. — Będą dziesiątki takich ogrodów — wyjaśnił Patrick. — Jeden na każdy blok. Wszyscy będą przy tym pomagać. Dzieciaki, starcy, rodzice. Trzeba to tylko zorganizować i wyłożyć trochę pieniędzy. — I myślisz, że ludzie będą chcieli to robić? — Oczywiście. Ludzie chcą znowu w coś wierzyć. Mają dosyć tej beznadziei. Wszedł dalej między chwasty. Lekki wiatr poruszał rąbkiem jego białej koszuli. — To nie tylko ogród, ale również pewna metafora. Przedstawia możliwość stworzenia czegoś z niczego, wykorzystania własnych rąk w celu przeżycia. Tutaj prawdziwym wrogiem nie jest przemoc i narkotyki. To tylko symptomy. Prawdziwy wróg jest na zewnątrz: kultura masowej konsumpcji. Mówi ludziom, że nic nie znaczą i robi to tak często, że zaczynają w to wierzyć. Ludzie pracujący w swoim ogrodzie są ważni. I ci, którzy własnymi rękami stworzą coś, co jest im potrzebne. Albo ich rodzinom. Przemoc nie jest naturalną cechą człowieka, lecz wynikiem jego rozpaczy. Eric przygryzł wargę i przewracał oczami. Z rękami w kieszeniach rozgniótł czubkiem buta starą puszkę po piwie i kopnął ją między zarośla. Gail spojrzała na niego chłodno. — Sprawdź, ile miasto chce za tę działkę. — Oczywiście. Patrick odwrócił się. Na jego twarzy malowała się spontaniczna radość. — Gail, my to zrobimy! Na początek w Miami; to znakomite miejsce. Jest tu tyle życia, tyle się odnawia, istnieją olbrzymie możliwości. Kupił sobie nowe okulary w drucianej oprawie, takie same jak te, które połamał Rudy Tillett, uderzając go w twarz. Na policzku Patricka nadal widniał plaster. Okulary były takie same, lecz ubranie zupełnie inne. Spodnie koloru khaki zostały zastąpione luźnymi, bawełnianymi spodniami, które przydawały nieco masywności jego wysokiej, szczupłej postaci. Wycięta w serek biała koszula bez mankietów miała na przodzie ręcznie haftowane, arabskie wzory. Zrobiła je dla niego starsza kobieta z sąsiedztwa. Madame DeBrosse, gospodyni Patricka, zajmowała się teraz praniem jego rzeczy, a pewne dwie siostry przynosiły mu posiłki. Gail miała nadzieję, że nie będą bardzo rozczarowani, jeśli Patrick nie zbierze plonów z tego metaforycznego ogrodu, że ci trzej młodzieńcy w przeciwsłonecznych okularach zrozumieją. — Co o tym myślisz, Patrick? Beneficjanci odbywają spotkanie właśnie w tym momencie. Wątpię, czy w pierwszej ofercie zaproponują więcej niż trzy miliony. Wrócił do niej przez wysokie chwasty. Do jego spodni i brązowych sandałów przyczepiły się liczne rzepy. — To za mało. Spróbuj, może uda się uzyskać chociaż pięć i powinni zapłacić jeszcze należny podatek. — Spokojnie, Patrick. We wtorek powiedziałeś, że zgodziłbyś się na cztery miliony, ale nie wspominałeś nic o podatkach. Nie jesteś fundacją dobroczynną i musisz płacić podatki. To oznacza, że będą musieli dać ci ponad osiem milionów, żeby zostały ci na czysto cztery. — Gail, jeśli mam zapłacić podatek od czterech, zostanie mi mniej niż dwa. To za mało. Wszystko już policzyłem. Potrzeba pięć milionów, żeby wykonać tu pierwszorzędną robotę. Stojąc tyłem do pustej działki, Eric przyglądał się blokowi mieszkalnemu po przeciwnej stronie ulicy, gdzie w ogóle nie było drzew, leżały za to sterty śmieci. — Dwa miliony to kupa forsy. Mnie by wystarczyło. Ale mając pięć, mógłbyś zrównać z ziemią wszystko, co jest na pomoc od ulicy Flagler. — Eric, na litość boską! — W porządku, nic się nie stało — rzekł Patrick z uśmiechem. — Nie wszystkie ofiary naszego systemu mieszkają w tej dzielnicy. Każdy jest pogrążony na swój własny sposób. Eric odpowiedział uśmiechem. — Ale nie ja. Tego możesz być pewien. — Najlepszym wskaźnikiem rozpaczy jest, że człowiek sobie tego nie uświadamia — powiedział cicho Patrick. — Naprawdę? Cóż, ty żyj po swojemu, a ja po mojemu. — Nie możesz izolować się od świata, Eric. Dorastałeś w uprzywilejowanych warunkach, prawda? Żadnych problemów. Czy rozglądasz się czasem dookoła? Większość ludzi nie miała takiego szczęścia jak ty. — Przecież to nie moja wina. — Eric poczerwieniał na twarzy. — Starasz się, żeby ludzie czuli się winni. Ja tam nie jestem winny. Przyszedłem na świat tak samo jak inni. I widzę rzeczy takimi, jakimi są. To miasto jest prawdziwym bagnem. Na twoim miejscu zabrałbym forsę i wyjechał stąd. Żadne twoje działania nie zmienią sytuacji. Patrick wciąż się uśmiechał. — To jest właśnie światopogląd, jaki społeczeństwo wpaja młodemu pokoleniu. Gdybyś był biedny, nie zostałbyś prawnikiem, lecz okradałbyś turystów albo sklepy z elektroniką. Mięśnie na szyi Erica napięły się groźnie. — Przestańcie — odezwała się Gail. Rzuciła Ericowi karcące spojrzenie, chwyciła Patricka za rękę i pociągnęła go w przeciwną stronę. Zaczęli iść. — Posłuchaj, musisz być rozsądny. Proces oznacza spore ryzyko. — Nie mam zamiaru się wycofać, Gail. Oni sfałszowali testament ciotki Althie. Chodzi o pewne zasady. — Więc spadniemy z wielkim hukiem. — Gail — jęknął. — Spadniemy? Nie chcę przegrać i nie mogę przegrać. Wiesz, kto chce przeprowadzić ze mną wywiad? „Miami Herald”. Zatrzymała się. — Miałeś trzymać sprawę w tajemnicy. — I trzymałem. Nie mam wpływu na to, że ludzie sami się dowiedzieli. Cała dzielnica o tym mówi. — Teraz wiem, dlaczego Liz Lerner zadzwoniła do mnie dziś rano. — A kto to jest? — spytał Patrick. — Redaguje kolumnę ploteczek ze świata prawa i prawników. Powiedziałam jej, że nie rozmawiam na temat prowadzonych spraw, a zwłaszcza tej sprawy. — Co mam powiedzieć dziennikarzowi, kiedy się u mnie zjawi? Ruszyli dalej. — Poproszę kogoś z naszego działu public relations, żeby się z tobą skontaktował. — Kiedy Patrick roześmiał się, dodała: — To bardzo poważna sprawa. Sędzia będzie po wpływem opinii dziennikarza na twój temat, chociaż może się do tego nie przyznać. Nie możemy sobie pozwolić na popełnienie błędu. Media muszą przedstawić nas w korzystnym świetle. — No dobrze. — Nie wygłaszaj żadnych przemówień. Nie dyskutuj o tej sprawie. Uśmiechaj się i rzucaj ogólniki. Włóż normalną koszulę i idź do fryzjera. — Inaczej mówiąc, mam być sobą. — Przez chwilę szli w milczeniu. — Naprawdę uważasz, że możemy przegrać? Gail wcześniej opowiedziała mu o spotkaniu z Carlą Neapolitano, co wprawiło go w dobry humor. — Weissman, Lauren Sontag i świadkowie podpisania testamentu mogą uzgodnić swoje zeznania do tego stopnia, że sędzia to kupi, jeśli będzie szukał powodu, by wydać orzeczenie na naszą niekorzyść. Mamy grafologa, lecz nawet on nie może przysiąc, że Althea Tillett nie podpisała testamentu. Może tylko potwierdzić, że trzy spośród sześciu podpisów nie wyglądają na autentyczne. Chcesz poznać smutną prawdę? Możemy mieć kłopoty. — Rosa Portales — odezwał się Patrick. — Kto? — Gosposia mojej ciotki. Mieszka na terenie posesji. Będzie wiedziała, co ciotka zrobiła z testamentem. Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? — Chodzi ci o przedostatni testament? — Tak. — Ten, w którym ciotka zapisała ci pięćdziesiąt dolarów, żebyś wstąpił do Związku Komunistów Amerykańskich? A jeśli ten testament istnieje? — Na pewno go nie ma, został podarty lub spalony — rzekł Patrick. — Jeśli ciocia Althie nie zrobiła tego sama, zniszczyli go Rudy i Monika, kiedy go znaleźli, szperając w jej rzeczach. — Uśmiechnął się, odwracając głowę w stronę Erica. — Ja i Gail udajemy się do Miami Beach. Chętnie poszukam kogoś, kto odwiezie cię do centrum. Przyjechali taksówką, bo Eric nie chciał już ryzykować kolejnego włamania do lexusa. Towarzyszył Gail, jak twierdził, ze względu na jej bezpieczeństwo. Gail spojrzała na zegarek. — Sama nie wiem… — Dajże spokój — powiedział Patrick. — Znajdziemy Rosę. A poza tym na pewno chętnie zobaczysz to miejsce. Nie jesteś choć odrobinę ciekawa? Pojechali starą, brązową mazdą Patricka, tocząc się pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Patrick trzymał kierownicę obiema rękami, mrużąc oczy patrzył przed siebie przez popękaną szybę. Gail opuściła okno, bo klimatyzacja w samochodzie była zepsuta. — Myślisz, że zbyt ostro potraktowałem Erica? — spytał. — Biedny Eric. Nie ma pojęcia, co z tobą zrobić. Nie jesteś typowym klientem. — Wystawiła rękę przez okno. Dzisiaj miała na sobie sukienkę, bo w garsonce byłoby jej za gorąco. — Może jest zesłany przez los? Kiedyś powiedziałeś, że los zsyła ludzi, by ingerując w nasze życie, poddali nas testowi. Popatrzył na nią zdziwiony. — Nie przypominam sobie. — Tak powiedziałeś. Mnie przytrafił się jeżdżący lexusem, wysoki spec od podatków w garniturze w prążki. — Uniosła głowę, by poczuć na szyi powiew wiatru. — Jeśli wygramy sprawę, to nie będzie moralnie naganne, jeśli naprawisz klimatyzację w samochodzie. Patrick skręcił z estakady w prawo w North Bay, wąską ulicę, która od zachodniej strony obiegała łukiem Miami Beach. Stary asfalt kruszył się na krawędzi jezdni. Ulica była obsadzona chylącymi się ku sobie drzewami figowymi. Zabudowania nie miały jednolitego charakteru, łączyło je tylko to, że wszystkie były bardzo starannie utrzymane. Na podjazdach stały rolls–royce’y, minivany. Największe domy znajdowały się od strony zatoki, niektóre schowane za ogrodzeniami lub murami. Ze względu na bezpieczeństwo przy bramach umieszczono kamery. Dom Althei Tillett był nieco cofnięty od ulicy. Prowadziła do niego łukowata brama z lampami po obydwu stronach. Był piętrową willą w stylu śródziemnomorskim, z czerwonymi dachówkami i markizami w błękitne pasy. Wzdłuż portyku stały kolumny porośnięte kwitnącą winoroślą. Garaż na trzy samochody usytuowany był pod kątem prostym do głównego budynku, tworząc z nim jedną bryłę w kształcie litery „L”. Wyłożony kostką podjazd prowadził przez wysoką trawę i tworzył pętlę wokół fontanny, gdzie stała figura nagiej kobiety z wystającym brzuszkiem i piersiami, trzymającej na ramieniu duży dzban. Fontanna była nieczynna. Przed domem stały dwa samochody: średniej klasy japoński sedan i stary zielony plymouth z plastikowym dachem. Amerykańskie auto miało na zderzaku naklejkę z napisem: ,Jesucristo es el se?or”. — Pracuje tu Emilio — powiedział Patrick. — To ogrodnik. Drugi samochód zapewne należy do Rosy. — Zaparkował obok, w cieniu figowca. Gdzieś spoza domu dochodził cichy warkot kosiarki. Stając przed drzwiami, Patrick wybrał właściwy klucz i włożył go do zamka. — Możemy tu wejść? — Pewnie. Przecież to mój dom. Kiedyś tu mieszkałem, pamiętasz? Powietrze w słabo oświetlonym holu było chłodne. Po chwili oczy Gail przywykły do mroku. Na parkiecie leżał gruby, orientalny dywan, na ścianach błyszczało złoto. Po każdej stronie parawanu z ręcznie rzeźbionego mahoniu, stał na warcie chiński lew, wysuwając spoza białych zębów czerwony język. Gail poklepała jednego z lwów po łbie. — Rudolph i ciocia Althie przywieźli je z Hongkongu — powiedział Patrick. — Wygląda to trochę jak wejście do paryskiego burdelu, prawda? Z holu przeszli do dużego salonu, w którym stały kanapy obite żółtym brokatem. W oknach wisiały ozdobione frędzlami zasłony w kwiaty, na jednej ze ścian dwa kubistyczne obrazy, na innej współczesne abstrakcje. Pod żyrandolem, na stoliku w stylu art deco spoczywała figura z brązu: bożek Pan z kozimi kopytami, grający na swoich piszczałkach. Wzdłuż jednej ze ścian stały greckie kolumny, przy sąsiedniej spiralnie wznosiły się schody. Na postumencie obok fortepianu znajdowała się replika skrzydlatej Nike — bogini zwycięstwa” w długiej todze. — Dwór Tillettów — rzekł Patrick, idąc wolno przez salon z rękami w kieszeniach. — Marzenie burżujów. Gail przesunęła palcami po oparciu pięknego włoskiego krzesła z obiciem z czerwonego pluszu. — Kto kupił to wszystko? Twoja ciotka? — Większość. Rudolph strasznie się na nią wściekał, lecz nigdy jej tego nie zabronił. Myślę, że lubił kłótnie na ten temat. Znałaś go? — Jeśli nawet się spotkaliśmy, to go nie pamiętam. Patrick roześmiał się. — Wyobraź sobie prezbiteriańskiego ministra w czarnym, trzyczęściowym garniturze. Strasznie się czepiał, więc starałem się schodzić mu z drogi, lecz z ciocią Althie współżyło im się całkiem dobrze. Dziwne, ale pasowali do siebie. Po jego śmierci nadal kupowała różne rzeczy, chyba dlatego, by wypełnić pustkę, gdy odszedł. Za każdym razem, gdy przyjeżdżałem, miała mi do pokazania coś nowego. Patrick chodził po salonie. Spojrzał na schody wiodące na piętro. Jego wzrok powędrował po wyłożonych czerwoną wykładziną stopniach ku marmurowej podłodze na parterze. Gail stanęła obok niego. — Tutaj ją znaleźli? Kiwnął głową. — Tak. Nie wiem, gdzie ona… gdzie to się stało. Mam nadzieję, że umarła szybko, ale jeśli nie… Mówi się, że wtedy widać białe światło, czy coś takiego. — Spojrzał na Gail i uśmiechnął się nieznacznie. — Ciocia Althie wierzyła w takie rzeczy. Uderzył otwartą dłonią w balustradę i znowu schował ręce do kieszeni. Spojrzał na coś po drugiej stronie salonu. — A to co? — Podszedł do sofy i patrzył na puste miejsce na ścianie. — Nie ma go. — Czego? Wskazał palcem blady, pusty prostokąt. — Nie ma Gauguina cioci Althie. Obraz przedstawiał thaitańską kobietę z małym lisem leżącą nago na trawie. — Prawdziwy Gauguin? — Gail zbliżyła się do ściany, jakby obraz mógł nagle powrócić na swoje miejsce. — No nie, to była kopia. Kupili ją w Amsterdamie. Ale wyglądała jak oryginał. — Przepraszam, kim państwo są? — rozległ się z góry czyjś głos. Gail i Patrick odwrócili się. Po schodach szła na dół szczupła, około trzydziestoletnia kobieta w okularach. Krótka grzywka z blond włosów zakrywała do połowy jej czoło. Dżinsy w okolicy kolan były świeżo wybrudzone. — A kim pani jest? — spytał Patrick. — Ja pierwsza spytałam. Gail ruszyła w jej kierunku. — To jest Patrick Norris, bratanek pani Tillett, ja jestem jego adwokatem. Nazywam się Gail Connor. Próbujemy znaleźć gosposię. Czy ona jest na górze? Kobieta zawahała się, jakby nie była pewna, czy może im zaufać i zdradzić, że jest w domu sama. — Nie — powiedziała w końcu, przenosząc wzrok na Patricka. — Jak państwo tu weszli? — Mam klucz — odparł. — Teraz pani kolej. Kim pani jest? — Susan Stone. Pracuję dla firmy Stone Art and Antiques. Robimy wycenę majątku. — Więc sępy już się zleciały. Kto panią wynajął? Alan Weissman? — Nie, Monika Tillett. Przepraszam, ale ona powiedziała mi, żebym nikogo nie wpuszczała. Może powinnam do niej zadzwonić. — Proszę tylko powiedzieć, czy widziała pani Rosę Portales. Byłą gosposię pani Tillett. — Jestem tu trzeci dzień i widziałam tylko ogrodnika. — Wskazała głową tylny dziedziniec, widoczny przez szerokie okna. Mężczyzna w słomianym kapeluszu przesypywał trawę z worka kosiarki na taczkę. — Może Emilio wie, gdzie ona jest? — odezwał się Patrick. — Spytamy go. Nie ma pani nic przeciwko temu? — zwróciła się Gail do Susan Stone. Patrick spostrzegł trzy kartonowe pudła, ustawione jedno na drugim koło drzwi. — Co to jest? — spytał ostro. — Co wy tu robicie? Nie macie prawa niczego zabierać. To nie jest wasze. Rzuciła mu wrogie spojrzenie. — Lepiej, żebyście już poszli. — Moi adwokaci przygotowują dokument zakazujący wynoszenia czegokolwiek z domu. — Potem się tym zajmę, Patrick — rzekła Gail. — Porozmawiajmy z Emilio. — Uśmiechnęła się do Susan Stone. Patrick podszedł do bocznych drzwi i odsunął blokadę. Kobieta odwróciła się i przeszła między dwiema greckimi kolumnami, znikając w głębi domu. Zanim Gail i Patrick przeszli przez taras, Emilio już wracał przez podwórze, popychając taczkę. Gail poczuła w nozdrzach zapach świeżo skoszonej trawy. — Oye, viejo, que pasa?! — zawołał Patrick, machając ręką. Ogrodnik zmrużył oczy i powoli postawił taczkę. Jego oblicze rozjaśniło się. — Se?or Norris, es usted? — Z krwi i kości, amigo. Jak się miewasz? — Dobrze. — Nadal tu pracujesz? Emilio roześmiał się. Na jego opalonej twarzy pojawiły się głębokie bruzdy. — Trawa nie przestaje rosnąć. — To mój adwokat, pani Gail Connor. Emilio ukłonił się, wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i otarł pot z szyi. Miał grube dłonie i popękane paznokcie, za którymi widać było brud. — Straszna rzecz z panią Tillett. Bardzo mi smutno. To była miła kobieta. — Zdjął kapelusz. — Zostawiła mi pieniądze — dodał ciszej — w… Cómo se dice? El testamento. — Testament — rzekła Gail. — Zostawiła panu pieniądze w testamencie. — Przypomniała sobie, że była to kwota dziesięciu tysięcy dolarów. — Si. — Emilio, widziałeś Rosę? — spytał Patrick. — Czy ona jeszcze tu przychodzi? Pokręcił głową. — Nie ma jej. Wyjechała na… — Machnął lekceważąco ręką. — Na długo. Po śmierci pani Tillett nie widziałem jej tu. — Wie pan, dokąd wyjechała? — spytała Gail. Emilio wzruszył ramionami. — Chyba do Hialeah. Spytajcie tę panią w środku. Albo el se?or Tillett. — Chwycił taczkę. — Spokojnie. — Patrick poklepał go po plecach. — Que Diós te bendiga. — Emilio uśmiechnął się, kiwnął głową w stronę Gail i ruszył w kierunku domu. — Hialeah — powtórzyła Gail. — Gdzie to jest? Patrick wciąż patrzył na oddalającego się ogrodnika. — Przypomnij mi o czymś. Jeśli nasza sprawa trafi do sądu i wygramy, on dostanie swoje pieniądze. — Przypomnę ci. Pokazał palcem dom. — Zobacz. Gail ujrzała Susan Stone, która obserwowała ich przez drzwi. Patrick złożył dłonie w trąbkę. — Miłego dnia! — krzyknął do niej. — Chodźmy już. — Widzisz te małe okrągłe okienka pod szczytem dachu? — spytał Patrick. — To strych. Przesiadywałem tam całymi godzinami i czytałem, by nie zwariować w tym domu pełnym czubków. Wydawało się, że zachodnia ściana domu jarzy się w popołudniowym świetle. Nastawała pora roku, gdy dni przyjmują pastelowe i złote barwy, a słońce odsuwa się coraz bardziej na południe. Gail patrzyła na czerwone dachówki, łukowate okna, markizy w biało niebieskie paski, bogactwo zieleni, kwiatów, pochyłych drzew. Słychać było śpiew ptaków. Woda w długim, turkusowym basenie pluskała cicho o kafelki na jego obrzeżach. Altana rzucała cień na biały metalowy stół i krzesła z jasnymi obiciami. Gdzieś spoza wału rozległ się odgłos włączanego silnika łodzi, a potem przytłumiony warkot. — Jak tu pięknie — powiedziała Gail. — Chętnie bym tu zamieszkała. Wskazał palcem piętro. — Tam na końcu był pokój Moniki, ten z balkonem, a obok pokój Rudy’ego. Bardzo rodzinnie. Mój pokój był w drugim końcu korytarza. Na górze jest sześć pokojów, na dole osiem, a nad garażem mieszkanie dla służby. Ależ tu były przyjęcia! Zespół muzyczny na tarasie: jazz — band, kwartet smyczkowy i tak dalej. Wszyscy pili i bawili się, ubrani w wieczorowe suknie i smokingi. Zawsze ktoś sprowokował jakąś scenę albo dał się złapać z cudzą żoną w którejś z sypialni. Przypominało mi to przyjęcia Jaya Gatsby’ego. Czytałaś Fitzgeralda? — Od czasów szkoły nigdy — przyznała się. Patrick spoglądał na niską linię drzew i domów o milę dalej w zatoce Biscayne oraz na położone znacznie bliżej wysepki, gęsto porośnięte rozłożystymi sosnami. Lauren Sontag wspomniała w rozmowie z Gail, że Patrick nienawidził swojego przyrodniego rodzeństwa z powodów ważniejszych niż zwykła zawiść. „Mogłabym ci opowiedzieć różne rzeczy”, mówiła Lauren. Historie z dzieciństwa, które wycisnęły swoje piętno na nich wszystkich. — Spójrz na Miami od tej strony — rzekł Patrick. — Co widzisz? — Nie wiem. Nic szczególnego. — Nie, to jest miraż. Nie widać brudu, przemocy, naćpanych dzieciaków. Stoisz tutaj i wyobrażasz sobie, że życie w Ameryce jest takie dobre, dla tylu ludzi narzeka? Gail poczuła nagle zmęczenie. — Jedźmy już — powtórzyła. Patrzył na nią przez chwilę, marszcząc czoło. — Za każdym razem, gdy się ostatnio spotykamy, wyglądasz tak, jakbyś właśnie dowiedziała się, że naszą planetą rządzą przybysze z kosmosu. — Bo wszystko jest ostatnio takie dziwne. Objął ją ramieniem. — Może zostawisz tę fabrykę, w której pracujesz, i zrobisz w końcu i ważnego? — Praca dla ciebie jako klienta nie jest ważna? — Mogłabyś zostać u nas doradcą prawnym, gdy zaczniemy realizować nasze przedsięwzięcie. Nie będziemy ci kazali pracować osiemdziesiąt godzin tygodniowo, jak to robisz w firmie Hartwell, Black i Robineau. Jak znajdujesz czas na życie prywatne? — To samo mówił mi Anthony. — Daj spokój. On chce, żebyś pracowała dla niego. — Roześmiał się. — Żeby mógł mieć cię na oku. — Wcale tego nie proponował. Zresztą i tak bym sienie zgodziła. Nie oczekuję, że mnie o to poprosi. Promienie słońca odbiły się od okna tarasu. Ktoś otwierał przesuwne drzwi. Monika Tillett szybkim krokiem minęła basen. Na jej twarzy malowała się wściekłość. Ręce zacisnęła w pięści. Pęd powietrza sprawiał, że czarne włosy co chwila omiatały jej twarz. Miała na sobie obcisłą bluzkę w paski, która sięgała niemal do kolan i luźne białe skarpety naciągnięte na czarne spodnie. — Co robisz na tej posesji, Patrick?! — wrzasnęła na niego. — Monika, jakże miło cię widzieć. — Tylko nie zaczynaj od nowa — powiedziała do niego Gail ściszonym głosem. — Chodźmy stąd. — I ty też — zwróciła się do niej Monika. — Powinnaś wiedzieć, co wam wolno. — Spokojnie — rzekła Gail. — Szukamy tylko Rosy Portales. — A kto to jest? — Nie pamiętasz, Moniko? — zdziwił się Patrick. — Pracowała dla cioci Althie przez ostatnie piętnaście lat. Sprzątała ubikacje, pastowała podłogi, przynosiła ci napoje na tacy, kiedy pofatygowałaś się w odwiedziny. Gail spojrzała na niego groźnie. — Wydaje się, że Rosa odeszła po śmierci pani Tillett. Czy wiesz, gdzie możemy ją znaleźć? — Nie wiem. — Monika zmrużyła oczy. Szklane drzwi znowu otworzyły się i ukazał się w nich Rudy. Był w czarnych dżinsach i koszulce. Na nosie miał okrągłe okulary przeciwsłoneczne o połyskujących w świetle, błękitnych szkłach. — Bezprawnie wszedłeś na ten teren, Patrick. Ty i twoja pani adwokat. Powiedziałem już pani Stone, żeby zadzwoniła na policję. Najlepiej zrobicie, natychmiast opuszczając posesję. — Opuszczając posesję? — Patrick uśmiechnął się. — Jakie oryginalne sformułowanie. Spoza drzwi wyglądała Susan Stone. Nerwowo splotła dłonie na brzuchu. — Rudy, wiesz, dokąd wyjechała Rosa Portales? — spytała Gail. — Niebieskie okulary powoli odwróciły się w jej kierunku. — Pracowała tu jako gosposia waszej macochy. — Nie mam pojęcia. — Czego od niej chcecie? — rzuciła Monika. Gail nie odpowiedziała. — Pani Tillett na pewno miała numer jej telefonu w swoim notesie. Jeśli to nie byłby kłopot… — Dlaczego nie zapytacie o to Alana Weissmana? — spytał Rudy. Gail czuła narastające napięcie. — Chodzi o to, żebyście nie byli zaskoczeni. Jeśli do południa w poniedziałek nie dojdziemy do ugody, tego samego dnia po południu składam wniosek o unieważnienie testamentu oraz o pilne wydanie nakazu opuszczenia domu. Oprócz tego wystąpię o ustanowienie kuratora. Rudy uniósł jedną brew ponad ramkę okularów. — Co takiego? — Kuratora, który jako osoba neutralna będzie sprawował nadzór nad majątkiem do momentu, aż sąd wyda orzeczenie w sprawie jego rozdysponowania. Dlaczego nie zapytacie o to Alana Weissmana? — Wynajęliśmy rzeczoznawcę i to was tak wkurza? Musimy wszystko wycenić, no nie? Patrick stanął przed Gail. — Hej, Rudy, gdzie jest ta kopia Gauguina, która wisiała nad sofą? Sprzedaliście ją jakiemuś łatwowiernemu turyście z Iowy? Rudy odwrócił głowę w stronę domu. Ścięgna na jego szyi harmonizowały z szerokimi barami. Mógłby występować w reklamach męskiej wody toaletowej. — Susan! — zawołał. — Czy policja już przyjechała? — Wcale nie kazał jej po nich dzwonić — rzekł Patrick do Gail. — On kłamie. — Chodźmy stąd. — Gail wzięła go za ramię. Monika wycelowała palec w kierunku ścieżki wiodącej wokół domu. — Wynoś się stąd, Patrick! — wrzasnęła na niego. — Co jest w tych pudłach, które leżą w salonie? — Rzeczy naszej matki, znalezione na strychu. Zresztą to nie twój zasrany interes. Patrick ruszył przez taras, lecz Monika podbiegła i zagrodziła mu wejście, stając w drzwiach. Była od niego ze trzydzieści centymetrów niższa, lecz aż kipiała ze złości. — Precz od tego domu! Patrick odsunął ją na bok i popchnął przesuwne drzwi tak mocno, że rama wypadła z prowadnic i szyba rozbiła się na tysiąc kawałków, które niczym grad uderzyły w taras. Gail ruszyła pędem do środka, depcząc rozbite szkło. — Patrick! Rudy dopadł go pierwszy. — Zapłacisz za rozbite drzwi, gnoju jeden! Patrick uderzył go w brzuch, aż tamten zgiął się wpół, tracąc oddech. Małe okulary przeciwsłoneczne wisiały mu na jednym uchu. Patrick wymierzył mu dalsze dwa ciosy w twarz, a chwilę później obaj potoczyli się po dywanie. Replika bogini zwycięstwa zachwiała się na postumencie i runęła na podłogę, rozbijając po drodze szklany stolik. Przestraszona Susan Stone z krzykiem uskoczyła w bok. Rudy poderwał się na nogi i wymierzył kopniaka swoim wojskowym buciorem, celując w głowę Patricka. Patrick chwycił go za nogę, a Rudy zatoczył się na fortepian, zrzucając na podłogę zeszyty z nutami. Pokrywa instrumentu opadła z hukiem, a struny zajęczały boleśnie. Patrick przycisnął Rudy’ego do łukowato wygiętej skrzyni fortepianu i chwycił go za gardło. Usta i nos Rudy’ego zalane były krwią. Monika wisiała na nadgarstku Patricka, drąc się wniebogłosy. Gail upuściła torebkę i chwyciła Patricka za ramię. — Co robisz? Przestań! Jak przez mgłę usłyszała głuche dudnienie i jakieś krzyki. Susan Stone rzuciła się do frontowych drzwi, a Patrick i Rudy upadli na mały stolik, który najpierw jęknął, by po chwili złamać się pod ich ciężarem. Patrick leżał na wierzchu i uderzał głową Rudy’ego w plik czasopism. Jego czarne włosy podskakiwały w zgodnym rytmie z rzucanymi przez Patricka przekleństwami. — Pierdzielona ciota, skurwiel! Zabiję cię, ścierwo! Zatłukę na śmierć! Rudy przewracał oczami. — Przestań, Patrick! Nagle Gail poczuła, że ktoś odsuwa ją na bok tak energicznie, że aż uderzyła się o przewrócony taboret od fortepianu. Ujrzała przed sobą jakiś granatowy kształt. — Hej, puśćcie się! — krzyknął ktoś męskim głosem. Policja, dwóch funkcjonariuszy. Murzyn i biały. Murzyn podłożył pałkę pod szyję Patricka i odciągnął go obiema rękami, aż naprężone bicepsy odznaczyły się pod rękawami munduru. Patrick zaczął charkotać, wywijając nogami w powietrzu. Gail zawisła na ramieniu policjanta, błagając go, by przestał. Rudy rzucił się na Patricka. Drugi policjant złapał go za łokieć i dostał silny cios w żebra. — Ty skur… — Zamachnął się pałką i Rudy zawył z bólu. Monika doskoczyła do policjanta, wbijając paznokcie, niczym szpony, w jego szyję. — Zejdź ze mnie, suko! Wtedy do środka weszli jeszcze dwaj policjanci. 20 Policja wyciągnęła wszystkich na zewnątrz. Ciekawscy sąsiedzi zebrali się u wylotu długiego podjazdu. Emilio obserwował scenę, stojąc pod drzewem, cały czas kręcąc swoim słomianym kapeluszem. Susan Stone usiadła na ganku i ukryła twarz w dłoniach. Policjanci niechętnie uwolnili Gail z plastikowych kajdanków, bo Susan wyjaśniła, że Gail chciała jedynie powstrzymać walczących. Trzymając się za lewe biodro, podeszła do fontanny, przy której stali w rzędzie Patrick, Rudy i Monika. Policjanci odczytali wszystkim ich prawa, a teraz przeszukiwali ich kieszenie, zaczynając od Patricka. Stanęła za nim. Jego nowe okulary były połamane. Miał zamknięte jedno oko, a szczęka pod brodą coraz bardziej mu puchła. — Nic ci nie jest? — spytała go. Pokręcił głową i skrzywił się, gdy jeden z policjantów odsunął mu ręce, by sięgnąć do tylnej kieszeni jego spodni. — Już kiedyś zostałem pobity przez policję. — Przód koszuli miał poplamiony krwią. — Pojadę za tobą na posterunek — powiedziała, nie wiedząc, co więcej mogłaby zrobić. Pomyślała, że mogłaby zadzwonić do Anthony’ego, ale szybko odrzuciła ten pomysł. — Czy mam zadzwonić do jakiegoś poręczyciela? — Proszę wracać do budynku — rzekł do niej policjant rewidujący Patricka. — Ona jest moim adwokatem — wyjaśnił cichym głosem Patrick. — To dobrze. A teraz się zamknij. — Włożył mu z powrotem do kieszeni grzebień, krople do oczu i portfel, lecz breloczek na klucze ze scyzorykiem wrzucił do plastikowej torby, którą trzymał jego czarnoskóry kolega. Obaj mieli na dłoniach lateksowe rękawiczki. Pozostali dwaj funkcjonariusze, kobieta i mężczyzna, stali z boku, z uśmiechem przyglądając się tej scenie. Policjantka opierała rękę na kolbie swojego rewolweru. — On ma prawo porozmawiać ze swoim adwokatem — powiedziała Gail. Procedury mające zastosowanie w takich sytuacjach znała bardziej z filmów niż z praktyki w dziedzinie prawa cywilnego. Policjant wskazał kciukiem drzwi do budynku. — Powiedziałem, żeby pani tam przeszła. Przeszkadza pani. — Obejrzał się, gdy Rudy zajęczał. — Niech ktoś zadzwoni po pogotowie. Natychmiast — powiedział Rudy ochrypłym głosem. Strużki krzepnącej krwi spływały z nosa po twarzy i szyi, aż do owłosionego torsu. Miał opuchnięte wargi i rozdartą koszulkę. — Potrzebuję pomocy lekarskiej. Policjant obmacał mu kieszenie i przesunął rękami po nogawkach jego spodni. — Zamknij się, dupku. Rudy zesztywniał. — Nie możecie odzywać się do mnie w taki sposób. Nie jestem kryminalistą, z którymi macie na co dzień do czynienia. Jestem ranny. — Wiem tylko jedno, dupku, że zabieramy cię ze sobą. — Policjant włożył mu z powrotem do kieszeni portfel ze strusiej skóry. — To nie ja zacząłem. Patrick Norris rzucił się na mnie. — Zamknij się, do cholery — nakazał funkcjonariusz, zbliżając twarz do jego twarzy. — Sam się zamknij! — wrzasnęła Monika. — Złożymy skargę. Znamy burmistrza, będziesz miał duże kłopoty. Jak się nazywasz? Policjant wskazał swój identyfikator. — Liebowitz. Tylko się nie pomyl — odrzekł zapytany. Jego czarny kolega roześmiał się. — No proszę. — Otworzył małe, ozdobne pudełko. — Mamy tu całą aptekę, panie Tillett. Co to za biały proszek? Rudy patrzył na niego w osłupieniu. Liebowitz wrzucił pudełko do plastikowej torby, a wazelinę do ust włożył Rudy’emu do kieszeni. Monika z rękami związanymi do tyłu, uderzyła w płacz. — Jak możecie robić coś takiego? Spójrzcie, mój brat jest ranny! — Otarła wilgotny nos o ramię. Jej długa bluzka nosiła ślady krwi Rudy’ego lub Patricka, a najpewniej ich obu. — Dopilnuję, żebyście wylecieli z pracy! — wrzasnęła znowu. — Dzięki za pomoc. Płaca wcale nie jest taka wysoka. Pozostali trzej policjanci parsknęli śmiechem. Funkcjonariuszka zaczęła rewidować Monikę. Poirytowana Gail podeszła do radiowozu, w którym sierżant przeglądał jakieś papiery. Przyjechał właśnie przed chwilą i jeszcze nie wyłączył błyskających na dachu niebieskich świateł. Spojrzała na jego identyfikator. — Sierżancie Taylor, to zakrawa na żart. Żaden z funkcjonariuszy nie został ranny. To prywatna sprawa pomiędzy… — Proszę się usunąć — odparł, nawet nie podnosząc wzroku. — Nie musi pan rozmawiać ze mną takim tonem. Wycelował w nią długopis. — Ma pani do wyboru: zamknie się pani albo pojedzie z nimi. Co pani wybiera? Gail wyjęła z torebki swoją wizytówkę i podstawiła mu ją pod nos. — Jestem adwokatem pana Norrisa. Mam prawo dowiedzieć się, jakie są zarzuty przeciwko mojemu klientowi. Poza tym wcale nie zamierzam się usunąć. Taylor wstał i gwizdnął przez zęby. — Liebowitz! Załóż tej dziwce bransoletki. Utrudnia pracę organów ścigania. — Nie możecie tego zrobić! Jestem jego adwokatem! Policjanci znowu zaczęli się śmiać. Liebowitz podał jej torebkę sierżantowi, gwałtownie wykręcił jej ręce do tyłu, założył na nadgarstki plastikowe kajdanki i zacisnął mocno. Gail syknęła z bólu. Liebowitz popchnął ją w kierunku fontanny, gdzie stał Patrick i cała reszta. Patrick odwrócił się i spojrzał na nią zdrowym okiem. — Teraz nawet przywileje klasowe i wykształcenie nie mogą cię chronić. — Nic już nie mów — odparła z rezygnacją. Sierżant skończył papierkową robotę i schował długopis do kieszeni munduru. — Dobra. Ładować ich. — Uśmiechnął się do Rudy’ego i Patricka. — Tych dwóch wsadzić do tego samego wozu. Będzie zabawniej. Kiedy Gail rozmawiała w zeszłym tygodniu z detektywem Garym Davisem w siedzibie policji w Miami Beach, widziała pomieszczenia aresztu na trzecim piętrze, lecz nie przyglądała im się. Teraz, po spisaniu odpowiednich dokumentów, znalazła się w jednej celi z Moniką, a Rudy i Patrick zajmowali drugą. Z metalowych drzwi łuszczyła się szara farba, lecz poza tym cele były w miarę czyste. Wzdłuż jednej ze ścian stała długa ława, a za parawanem w rogu była toaleta i umywalka. Po piętnastu minutach przyszedł po Gail detektyw o nazwisku Hanlon i poprosił ją o podpisanie zobowiązania, że stawi się na każde wezwanie. Była wolna. — A Patrick Norris? — spytała. — Zabiorą go do miasta. — Dlaczego? Czy mogę zadzwonić do poręczyciela? — Nie w tym wypadku. Nikt nie wychodzi za poręczeniem, gdy przedstawia mu się takie zarzuty. Wszyscy jadą do miasta. — Hanlon był chudym mężczyzną o rudych włosach. — Może pani skorzystać z telefonu, jeśli pani chce. Tutaj albo w recepcji. — Jakie są zarzuty przeciwko mojemu klientowi? — Pani klientowi? — Tak, jestem adwokatem Patricka Norrisa. Hanlon z lekkim uśmiechem rozparł się w fotelu. — Rudy i jego siostra: napad na funkcjonariusza i stawianie oporu podczas aresztowania. Rudy dodatkowo ma postawiony zarzut posiadania kokainy. A Patrick Norris? Bezprawne najście, rabunek, pobicie, czynne stawianie oporu. To są przestępstwa, proszę pani. — Rabunek? Przecież on się nie włamał. Użył klucza. — Czy możemy panią wezwać jako świadka? — spytał Hanlon. Zamilkła. — Jest pani wolna. — Nie mogę odejść, gdy jest tu mój klient. Chciałabym skorzystać z telefonu. — Proszę bardzo. — Wskazał aparat stojący na sąsiednim biurku. Podnosząc słuchawkę, zobaczyła jak dwóch funkcjonariuszy prowadzi Rudy’ego i Monikę wzdłuż rzędu czarnych szafek z aktami, zasłaniających widok na cele. Cicho odłożyła słuchawkę. Spodziewała się, że lada chwila pojawi się również Patrick. Nie pojawił się, więc zadzwoniła do biura Anthony’ego. Mirta, jego sekretarka, poinformowała, że pan Quintana jest nieobecny. Gail poprosiła ją o przekazanie mu informacji, że została aresztowana po awanturze w posiadłości pani Tillett, teraz jest na posterunku i nie wie, co dalej zrobić. — Arrested? Ay, Diós. Proszę tam czekać, wyślę mu wiadomość na pager. Nie chciała spekulować na temat reakcji Anthony’ego. Przyjęła, że może tutaj przyjedzie. Zatelefonowała do Miriam, która właśnie wychodziła z biura. — Gdzie jesteś? Strasznie się martwiłam! Gail opowiedziała jej w skrócie, co się stało i poprosiła o dyskrecję. Jeszcze nie wiedziała, jak wyjaśni to zajście Larry’emu Blackowi. Odłożywszy słuchawkę, oderwała wiszący na jednej nitce złoty guzik przy sukience, która w dodatku pękła pod pachą, a w dolnej części nosiła ślady krwi. Rajstopy też miała podarte. Zadzwoniła do matki i poprosiła ją, żeby odebrała Karen. — Powiedz Karen, że jestem na spotkaniu z klientem. W toalecie umyła się, uczesała i poszła sprawdzić, co z Patrickiem. Siedział z zamkniętymi oczami na ławie w celi, opierając się o ścianę. Mokre ręczniki papierowe leżały u jego stóp, tworząc czerwonawą, wilgotną masę. Wycierał nimi krew z rąk i twarzy. Gail przykucnęła. — Patrick — powiedziała przez gęstą metalową siatkę. Otworzył oczy. Jedno z nich było czerwone i mocno podpuchnięte. — Dzwoniłam do biura Anthony’ego. Sekretarka próbuje go zlokalizować. Wszystko w porządku? — Tak. — Przewiozą cię do miasta, prawdopodobnie do więzienia stanowego. Nie martw się. Wyjdziesz za poręczeniem. — Jasne. — Przymknął oczy. — Patrick, źle się czujesz? Pokręcił głową. — Jak tylko wyjdziesz, zabiorę cię do lekarza. — Gail — szepnął — to, co zrobiłem… — Wszystko będzie dobrze. Mają przeciwko tobie różne zarzuty, ale nie dadzą rady ich utrzymać. Kiedy biuro prokuratora stanowego dowie się, jaki był przebieg wydarzeń… Patrick wolno kręcił głową. — Nie. Chodzi o to, co zrobiłem Rudy’emu. — Jeśli wytoczy ci sprawę, mamy kogoś w firmie… — Nie! — Chwycił palcami metalową siatkę. — Ja go pobiłem, wyzwałem tak, jak jeszcze nikogo w życiu, przysięgam ci. Nie robię takich rzeczy. Nigdy. Nie potrafię tak… nienawidzić. — Złapał gwałtownie powietrze. — Jednak poczułem do niego nienawiść, chciałem go zabić. Gdyby gliniarze mnie nie odciągnęli… zrobiłbym to, gołymi rękami bym go zamordował! — Ciszej! — Patrick tak mocno trzymał siatkę, aż zbielały mu paznokcie. Gail dotknęła go lekko. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. — Ludzie czasami tracą panowanie nad sobą. — Ale nie do tego stopnia. Chryste! Odstąpił od siatki, patrząc gdzieś ponad jej głową. Odwróciła się i ujrzała Gary’ego Davisa, z którym spotkała się niedawno w bardziej przyjaznych okolicznościach. Wstała, sycząc z powodu stłuczonego biodra. — Nie będę państwu przerywał. Bo inaczej zrobi pani… co pani zrobi? — Davis miał na sobie jasnozieloną koszulę, a jego siwiejące, poskręcane włosy błyszczały niczym metalowe wiórki. Uśmiechnął się do Patricka. — Chyba musimy porozmawiać, panie Norris — rzekł, patrząc na niego z góry. — On ma zostać przewieziony gdzie indziej — odezwała się Gail. — Nie, przez jakiś czas zostanie z nami. Patrick podszedł do przeciwległej ściany i stanął plecami do nich. Jego kanciaste ramiona sterczały do góry, okryte luźną, białą koszulą. — Ta kobieta, która pracowała w domu pańskiej ciotki… Susan Stone, powiedziała, że wszedł pan tam, otwierając drzwi kluczem. Czy to prawda? — Wolałabym, żeby nie rozmawiał pan z moim klientem — powiedziała Gail. — Więc teraz zajmuje się pani prawem karnym? — Tak. — Aha. — Davis postukał w siatkę. — Panie Norris, wysłałem jednego z moich ludzi, żeby sprawdził, czy pańskie klucze pasują do drzwi domu pani Tillett. I wie pan co? Jeden klucz pasuje, nie ma wątpliwości. — Patrick, nic nie mów. — Ręce Gail drżały. Ze złością patrzyła na Davisa. — On ma prawo nie odpowiadać na pańskie pytania. — Zgadza się. — Davis wciąż patrzył na Patricka. — Pamięta pan, jak dwa tygodnie temu pytałem pana o klucz? Pytałem, czy pan go ma, a pan wtedy zaprzeczył. Patrick odwrócił się nieznacznie. — Pierdol się — mruknął. — Jest pan szczupły i nie wygląda pan na takiego, który mógłby skręcić kark Althei Tillett. Ale jest pan silny. Nieźle pan załatwił Rudy’ego, całkiem nieźle. — Panie Davis, proszę zostawić mojego klienta w spokoju — wtrąciła się Gail. — Pan Norris złoży mi wizytę w sali przesłuchań. Chce pani być przy tym obecna? — Spojrzał na jej podartą i pobrudzoną sukienkę. — Musimy jeszcze porozmawiać o sprawie Althei Tillett. To będzie dłuuuga rozmowa. Podszedł Hanlon. — Gary — powiedział, dając mu znak głową. Davis uśmiechnął się do Gail. — Zaraz wracam, proszę się nie oddalać. Kiedy odszedł, chwyciła siatkę. — Patrick, nie wolno ci z nim rozmawiać! — Wiem — powiedział głucho. — Mam już pewnie doświadczenia z policją. Opuściła głowę. — Niezbyt dużo dla ciebie robię, prawda? Podszedł bliżej i przez otwór w siatce dotknął palcem jej policzka. — Mylisz się. — Nie pozwolę, żeby tobą poniewierali, nie dopuszczę do tego. — Prawdziwa z ciebie przyjaciółka. Uśmiechnęła się. — Żebyś wiedział. Davis znowu pojawił się na widoku, lecz nie podszedł do nich. — Pani Connor, bardzo proszę tutaj! — zawołał do niej. Otarła wilgoć pod oczami. — Po co? — Ktoś do pani. Poszła za nim i ujrzała Anthony’ego, który stał obok wejścia do biura detektywa. Ręce trzymał w kieszeniach spodni od garnituru, ciemnogranatowych w cieniutkie, czerwone prążki. Był starannie uczesany. Do klapy miał przypiętą tabliczkę z napisem „Gość”. Obrzucił ją szybko wzrokiem, lecz nie wykonał żadnego ruchu, by ją dotknąć. — Dlaczego kulejesz? — spytał. — Upadłam. Podczas bijatyki potknęłam się o taboret i przewróciłam się. — A co to za krew? Twoja? — Nie. — Dobrze się czujesz? — Przeżyję. — Jadąc tutaj, zadzwoniłem do paru osób. Powiedzieli, że jesteś wolna. Gdzie twoja torebka? — Ale oni chcą zatrzymać Patricka — powiedziała. — Po co? — Mają więcej pytań w sprawie Althei Tillett. Znaleźli przy nim klucz do jej domu. Nie wiem, może chcą mu wlepić trzeci stopień. Zarzucają mu też rabunek! Będzie potrzebował adwokata. — Niech sobie poszuka w książce telefonicznej. — Nie zostawię go tu samego. Nie mogę. Anthony wypuścił powietrze przez zęby. — Zaczekaj tu. — Dokąd idziesz? — Porozmawiać z detektywem. Zostań tu. — Podszedł do miejsca, gdzie siedział Hanlon. Zbliżył się do nich Davis i rozmawiali we trójkę. Davis z Anthonym przeszli do oszklonego biura i zamknęli za sobą drzwi. Prawie nie słyszała ich głosów spoza wysokiej ścianki, zwłaszcza że w sali rozmawiały jeszcze inne osoby, dzwoniły telefony, ktoś opowiadał jakiś dowcip. W tym momencie nienawidziła Anthony’ego Quintany, tak mocno, że chciało się jej wrzeszczeć z wściekłości. Spojrzała w kierunku celi, którą było widać z tego miejsca. Patrick znowu półleżał na metalowej ławie. W biurze Davisa Anthony usiadł swobodnie na jednym z krzeseł i założył nogę na nogę. Pod starannie uprasowanymi mankietami spodni nie było widać ani centymetra łydki. Zastanawiała się, czy tam nie wejść, lecz po chwili zorientowała się, że sama jest tutaj klientem. Często mówiła swoim klientom, żeby czekali na nią, gdy udawała się na rozmowę z przeciwną stroną. I zawsze czekali bez cienia sprzeciwu, bo wiedzieli, że to ona gra teraz pierwsze skrzypce. Wiedziała, co robi. Teraz Anthony wiedział, co robi. Czy chciała tego, czy nie, był jej potrzebny. Po chwili drzwi się otworzyły i Anthony gestem zaprosił ją do środka. Usiadła sztywno na jednym z krzeseł przy biurku. Zobaczyła przez okno, że słońce już zaszło. — Opowiedziałem detektywowi Davisowi o sprawie, w której reprezentujesz Patricka Norrisa — zaczął Anthony. — To znaczy o fałszerstwie i waszych podejrzeniach. Dokumentacja dotycząca zajścia musi być przesłana do centrali, ale zostanie zaopatrzona w sugestię, by sprawę zamknąć. Masz dużo szczęścia. Mocno splotła trzęsące się dłonie. — Dziękuję. — Co do Patricka, zostanie natychmiast przeniesiony. Wyślę poręczyciela, żeby spotkał się z nim w więzieniu. Jestem jego adwokatem. Przynajmniej na razie. Spojrzała na niego zaskoczona i skinęła głową. — Pan Davis chciałby wiedzieć, co ty i Patrick robiliście w domu pani Tillett. Nie mów nic o tym, jak dostaliście się do środka. — Czy powinnam z nim rozmawiać? — Tak, ale przerwij, kiedy ci powiem. — Szukaliśmy Rosy Portales. — Wyjaśniła, że może Rosa wie, co Althea Tillett zrobiła z poprzednim testamentem. — Gary, czy moglibyśmy dostać od ciebie ten adres? — spytał Anthony. Gail była zdziwiona, jak udało mu się w dziesięć minut znaleźć się w takiej komitywie z policjantem, który zajmował się zabójstwami. Davis potwierdził. — Dlaczego nie? Rosa i tak nie miała mi nic do powiedzenia na temat żadnego testamentu. Znalazła ciało pani Tillett. To wszystko. — Wie pan, gdzie ona jest? — spytała Gail. — W Hialeah. Mieszka u swojej siostry. Gail poruszyła się na krześle. Bardzo bolało ją biodro. — Czy słyszał pan kiedyś o człowieku nazwiskiem Frankie Delgado? — spytała policjanta. — Ma biuro przy alei Drexel. Firma nazywa się Seagate. Oficjalnie sprzedają artykuły promocyjne, ale według mnie to zwykły alfons albo coś w tym rodzaju. Anthony uniósł rękę, by przerwać jej wypowiedź, lecz zmienił zdanie i położył dłoń na kolanie. — Mów dalej. Powiedz, co zrobiłaś. Może on coś wie o tym człowieku. Spojrzała na niego twardo i zaczęła opowiadać od momentu, gdy stanęła przed głównym wejściem do budynku i pojechała na górę. Davis uśmiechnął się. — Wygląda na to, że ten Frankie Delgado to kawał śmierdzącego gnoja. Jednak nie mam nic na jego temat. Dzieje się wiele rzeczy, o których nie wiemy. I pani weszła tam, udając prostytutkę? Hmm… — Roześmiał się, spoglądając w stronę Anthony’ego, który nawet się nie uśmiechnął. — Może to nie ma nic wspólnego z fałszerstwem, ale… Seagate jest właścicielem innej firmy, biura podróży Gateway Travel. Zna je pan? — Jasne. Mieści się przy Alton Road. — Pracuje tam kobieta, która jako notariusz poświadczyła testament Althei Tillett. Carla Neapolitano. W dniu kiedy rzekomo testament został podpisany, nie było jej nawet na Florydzie. Anthony, opowiedziałeś mu o Carli? — Nie zdążyliśmy dojść do tego tematu. — Więc… czy mogę? — spytała zimno. — Proszę. Przez dwie minuty tłumaczyła Davisowi, dlaczego poszła do Gateway Travel, wspominając nawet o swoim udawanym zainteresowaniu egzotyczną wycieczką w towarzystwie swojego kochanka — kardiologa. Anthony słuchał tego z kamienną twarzą, stukając równomiernie palcami w udo. — Chwileczkę. — Davis podniósł słuchawkę i wybrał numer. — Donna? Pamiętasz tę wczorajszą sprawę? To, co się stało na rogu Collinsa i Pięćdziesiątej? Tak. Jak się nazywała ta kobieta?… Aha. Dzięki. — Odłożył słuchawkę i skierował swoje brązowe oczy w stronę Gail. — Co się stało? — spytała. Miała wrażenie, że wydarzyło się coś złego. — Carla Neapolitano zmarła wczoraj w nocy. Wypadła z balkonu. Albo wyskoczyła, ale tego jeszcze nie wiemy. Drzwi do mieszkania były zamknięte. Spadła z dziesiątego piętra prosto na parking. Straszna rzecz. — Och! Szok doznany podczas bijatyki, poniżające aresztowanie i niemożność udzielenia pomocy Patrickowi — wszystko to spadło na Gail, która poczuła się strasznie zagubiona i słaba. Chciała ukryć się w ramionach Anthony’ego, lecz on siedział na swoim miejscu i tylko położył jedną rękę na oparciu jej krzesła. — Dobrze pani znała tę kobietę? — spytał Davis. — Spotkałyśmy się tylko ten jeden raz. Nawet nie wiedziała, kim jestem. — Wytarła nos. — To musiał być wypadek. Ona nie popełniłaby samobójstwa. Jej córka właśnie urodziła dziecko. Chciała się przeprowadzić do New Jersey. Davis oparł splecione ręce na biurku. — Chciałbym usłyszeć coś więcej na ten temat. — Zabiorę ją do domu, Gary — wtrącił się Anthony. — Sam chcę z nią najpierw porozmawiać. Gail patrzyła, jak Patricka wyprowadzają z celi. Nadal był pogrążony w depresji, ale nie sądziła, żeby z tego powodu mógł się powiesić. Anthony powiedział mu, że poręczyciel prześle rachunek, który Gail może opłacić z zabezpieczenia na poczet kosztów w firmie Hartwell, Black i Robineau. Patrick podziękował obojgu, a Gail pocałował w policzek, zanim policjanci zabrali go, zakutego w kajdanki. — Myślisz, że nic mu się nie stanie w więzieniu? — Przez dwie godziny? Na pewno nic — odparł Anthony. Mówił tak, jakby obserwował coś z dużej odległości. — Nie chciałabym sprawiać ci kłopotu, ale mój samochód jest na parkingu koło biura — powiedziała słodko. — Zawieziesz mnie tam? — Oczywiście. W milczeniu zjechali windą do recepcji. Anthony patrzył w drzwi. Wyszli na zewnątrz. Było już ciemno i niechlujni mężczyźni z brudnymi włosami szukali miejsca na długich, betonowych ławach pomiędzy ratuszem i komisariatem. Tuż przed frontowym tarasem Gail odwróciła się gwałtownie i spojrzała mu w oczy. — Chyba powinnam ci podziękować za pomoc udzieloną Patrickowi. Więc dziękuję. A teraz idź do diabła! Ku jej zaskoczeniu Anthony usiadł ciężko na niskim murku, który odgradzał podjazd od ulicy. Gdzieś z dołu padało przytłumione światło. Oparł łokcie na kolanach i chwycił się palcami za włosy. — Dlaczego, Gail? Porqué me haces asi? Dlaczego ci na to pozwalam? — jęknął. — Estoy perdiento mi mente. Tracił rozum. Jakby ona go nie traciła. Spojrzała na niego, krzyżując ręce na piersiach. — Zachowałeś się tam okropnie. Potraktowałeś mnie jak gówno! — Wiem. Przepraszam. Kilkanaście metrów dalej stał jakiś brodaty mężczyzna w grubych spodniach i pasiastym swetrze. Patrzył na nich ciekawie. Zobaczyła, jak odwinął nieco brzeg papierowej torebki, aż ukazała się szyjka butelki. — Nawet mnie nie dotknąłeś. Jakbym była… parszywa. Albo… zbezczeszczona. — Jej głos drżał. — I dokładnie tak się czuję. Anthony podniósł głowę, wstał bez słowa i przygarnął ją do siebie, obejmując jedną ręką za szyję, drugą w pasie. Całował jej usta i policzki. — Anthony! — Oparła ręce na jego piersi i popchnęła silnie. — Puść mnie! — Nie mogłem cię dotknąć w biurze Davisa. — Trzymał ją mocno. — A chciałem cię przytulić tak jak teraz. Dla nich muszę pozostać tylko twoim adwokatem, nikim więcej. Gdybyś wiedziała, co myślałem jadąc tutaj! Me asustasl Mirta powiedziała mi, że brałaś udział w bójce, jesteś ranna i przebywasz w areszcie. Tak strasznie się bałem. — Ty? — Tak. Kochanie ciebie przypomina obserwowanie niewidomego, który przechodzi przez autostradę. — Bardzo ci dziękuję. — Serce mi stanie. — Roześmiał się, przykładając jedną rękę do piersi. Sycząc z bólu, Gail podniosła torebkę, która spadła z jej ramienia. — No więc zawieziesz mnie do biura czy nie? Od strony placu dobiegł ich jakiś słaby głos. — Pocałuj ją jeszcze raz! — Rozległ się śmiech. To stary mężczyzna z papierową torebką. Uniósł ją jak do toastu i pociągnął duży łyk. — Chodźmy stąd. — Anthony złapał Gail za rękę. — Nie tak szybko. Biodro mnie boli. Słońce już zaszło, z okien przy alei Waszyngtona sączyło się światło. Kabriolet Anthony’ego stał przy następnej przecznicy. Wyjął z kieszeni kluczyki. — Gdzie jest Karen? — Z moja mamą. Dlaczego pytasz? Znalazł właściwy klucz i otworzył drzwi od strony pasażera. — Jedźmy do hotelu. — Wrzucił jej torebkę do samochodu. — Mamy czas. Nie martw się o ubranie. Dam ci marynarkę. W South Beach i tak nikt niczego nie zauważy. Patrzyła na niego w milczeniu. Wzruszył ramionami. — A co będziesz robiła w domu? — Mówiłeś, żeby się nie spotykać przez jakiś czas, pamiętasz? — Byłem zły. — Teraz ja jestem trochę wkurzona. — Gail… — Chciał ująć w dłonie jej policzki, lecz ona się cofnęła. — Przepraszam cię. Pozwól, że ci pokażę, jak bardzo jest mi przykro. — Podszedł bliżej, lecz tym razem Gail pozostała na miejscu. — Wystraszyłaś mnie, to wszystko. — Pocałował siniaka na jej szczęce. Na policzku poczuła jego oddech. Zaśmiał się cicho. — Chyba coś się ze mną dzieje. Proszę cię, znajdźmy jakiś hotel. — Ty chyba naprawdę oszalałeś. — Więc wyobraź sobie, że jesteśmy na Mykonos, na morzu Egejskim i że jest pełnia lata. — Ucałował kąciki jej ust. Jego wargi były ciepłe i delikatne. — Albo powiedz, że już tam byłaś, wtedy odwiozą cię do biura. Nie możesz po prostu wsiąść do samochodu i pojechać do domu. Patrzył prosto w jej oczy. Pod wpływem tego spojrzenia poczuła, jak ziemia pod stopami zaczyna się kołysać i już wiedziała… Niech go diabli! Poczuła rozgrzane do białości słońce i morskie fale… 21 Gail siedziała przy biurku, czytając po raz trzeci krótki artykuł w „Miami Herald”, poświęcony sprawie Patricka Norrisa: „Fundacje dobroczynne mogą przegrać walkę o majątek”. Między wierszami przeczytała prawdziwą opowieść: odrzucony bratanek wynajmuje sprytnych prawników, żeby podważyli testament. Bratanek jest nie tylko chciwy, ale i kompletnie postrzelony. Chce kupować posesje w mieście i zmieniać je w gospodarstwa komunalne. Jest niebezpiecznym wariatem: włamał się do domu zmarłej i pobił jej pasierba, Rudolpha W. Tilletta juniora. Zakończenie artykułu było równie niemiłym zaskoczeniem: „Policja w Miami Beach potwierdza, że śmierć Althei Tillett zakwalifikowano jako morderstwo. Detektyw Gary Davis stwierdził, że jakiś napastnik skręcił jej kark, nie chciał jednak wypowiadać się na temat podejrzanych lub motywu”. Ktoś z poczuciem humoru przypiął wycięty artykuł do tablicy w firmowej kawiarence i zaopatrzył go w podpis: „Masz skłonności samobójcze? Cierpisz na psychozę? Zadzwoń już dziś do Hartwell, Black i Robineau po bezpłatną konsultację”. Gail wyrzuciła to do śmietnika. Firma otrzymała jeszcze jeden bolesny cios. W kolumnie „Wiadomości prawnicze” ukazała się notatka: „»Niestety, zarząd firmy dojrzał możliwość łatwego zwycięstwa i zarobienia wysokiego honorarium«, powiedział nam anonimowy informator. Gail A. Connor, za namową której firma zdecydowała się przyjąć tę sprawę, odmówiła komentarza”. Gail nie wiedziała, czy stał za tym Howard Odell, lecz z pewnością musiał się teraz bardzo cieszyć. Zorganizował spotkanie o godzinie drugiej dzisiaj, w poniedziałek. Przybędzie w towarzystwie osobistego adwokata Sanforda Ehringera z Palm Beach. Obecny będzie również prawnik z firmy, która przejmie sprawę od Alana Weissmana. Gail mogła tylko przypuszczać, że Alan jest zajęty spożywaniem alkoholu. Spotkanie miało się odbyć w gabinecie Paula Robineau, w obecności Jacka Warnera i Larry’ego Blacka. Gail pomyślała, że warto będzie zobaczyć, jak szczerzą na siebie zęby, o ile sama nie znajdzie się w niebezpiecznej sytuacji, jak kotka, otoczona przez sforę psów. Już w południe spotka się z Paulem, Jackiem i Larrym. Będą się w nią wpatrywać: trzy pary oczu żądne wyjaśnień, co robiła i dlaczego. Już słyszała ich pytania: czy możemy zmusić beneficjantów do zawarcia ugody? Jeśli nie, to czy dostaniemy baty w sądzie? Przygnębiona, wyrzuciła gazetę do kosza pod biurkiem. Przeczytany artykuł przedstawiał zupełnie inne oblicze Patricka. Dziwne, jak bardzo można przeinaczyć prawdę. Wciąż musiała sobie przypominać fakty i oddzielać je od fałszu. Patrick został zwolniony z więzienia za poręczeniem w wysokości dwóch tysięcy pięciuset dolarów. Za trzy tygodnie, gdy zostanie mu przedstawiony akt oskarżenia, będzie go reprezentował Anthony Quintana. Tymczasem będzie próbował zmienić zarzuty i zminimalizować ich skalę. I prześle firmie Hartwell, Black i Robineau rachunek opiewający na 300 dolarów za każdą godzinę pracy. Anthony przekazał jej wszystkie te wiadomości, gdy zadzwonił w sobotę rano. Przeprosił, że nie mogą się zobaczyć w weekend, ale musi się przygotować do rozprawy przed sądem federalnym. Gail odparła, że rozumie, zresztą sama też była zajęta. Potem nastało milczenie, które trwało o jedną chwilę za długo. Oboje zaczęli wypełniać je banałami, lecz żadne z nich nie wspomniało ani słowem o piątkowym wieczorze na South Beach. Od tamtej pory już nie zadzwonił. Gail też się nie odzywała, bo najpierw musiała się zastanowić, co mu powie. Słowa należało starannie dobrać. Stosunki między kobietami i mężczyznami bywały nieraz aż tak delikatne. Trzypiętrowy hotel przy Ocean Drive był pomalowany jak tort urodzinowy i miał różowy neon wokół tablicy z nazwą, której teraz Gail nie mogła sobie przypomnieć. Weszła do środka z opuszczoną głową. Marynarka Anthony’ego zakrywała jej sukienkę. Hol urządzono w stylu art deco, ale sam pokój miał standard podrzędnego motelu: oprawione w ramki fotografie palm nad dwuosobowym łóżkiem, foldery turystyczne na toaletce, lodówka, w której stał tani szampan po dziesięć dolarów za butelkę. Na tacy w łazience znalazła jednorazowe, plastikowe szklanki. Rozpakowała je, gdy Anthony zdjął pantofle i postawił je obok nowoczesnego, duńskiego krzesła, które nosiło wypalone ślady po papierosach. Korytarzami chodzili ludzie, rozmawiając w różnych językach. Muzyka dobiegająca z sąsiadującej restauracji była od czasu do czasu zagłuszana przez głośne, basowe rytmy z samochodów, gdy ktoś przejeżdżał obok z opuszczonymi szybami. Zbyt mocny szampan po chwili stracił cały gaz — w plastikowych szklankach nie było widać bąbelków. Nie wiedziała, czy to wina tego miejsca, czy też jej nastroju… ale jeszcze przed dziewiątą wracali do Miami. W pewnym momencie wzięła Anthony’ego za rękę, ale nie wiedziała, co powiedzieć, by nie zabrzmiało to fałszywie i sztucznie. Nie chciała być niewdzięczna w stosunku do mężczyzny, który zabrał ją do hotelowego pokoju, kupił szampana, całował sińce na jej plecach. Nie mogła mu powiedzieć, że nie czuje się cudownie. To byłoby niewdzięcznością. Dopiero później zrozumiała, jak się naprawdę czuje — gdy była już w domu i leżała patrząc w sufit. W końcu zasnęła, lecz miała niespokojne sny. Budziła się z krzykiem. Jej koszula nocna była pomięta i przepocona. W sobotę po południu przyjechał Patrick z podziękowaniem i został, by naprawić dach. Drewno, papa i dachówki kosztowały czterysta dolarów. Pozwolił Karen, żeby mu pomagała. Była przy tym kupa śmiechu, bo oboje strasznie się wybrudzili. Gail usmażyła hamburgery na grillu. Patrick wrócił następnego dnia rano i wtedy Gail weszła na dach razem z nimi. Piłowała, wbijała gwoździe, układała nowe dachówki. W pewnym momencie złamała paznokieć i zawyła z bólu. Pomyślała, czy nie lepiej byłoby skoczyć z tego dachu głową w dół albo zaczekać, aż odbędzie się poniedziałkowe spotkanie z Paulem Robineau. Gail uniosła głowę, kiedy ktoś zapukał do jej drzwi w rytmie salsy. Do biura weszła Miriam Ruiz, poruszając na przemian ramionami, niczym w tańcu. Włosy upięła w koński ogon, który teraz poruszał się we wszystkie strony. Zamknęła drzwi, popychając je swoim tyłeczkiem, a potem ruszyła do przodu tańcząc cha — cha. W ręku trzymała jakieś papiery. — Jesteś w świetnym humorze — stwierdziła Gail. Miriam zatrzymała się. — A z tobą wszystko w porządku? — spytała, patrząc na nią z góry. — Boli mnie głowa, to wszystko. Co masz dla mnie? Miriam z uśmiechem rzuciła papiery na biurko. Były to ręczne notatki, wykonane czterema różnymi kolorami, pełne poprawek, skreśleń i strzałek. Gail przejrzała kilka stron. Były to listy nieruchomości, opisy, daty, adresy… — To wynik moich poszukiwań dotyczących Easton — oznajmiła Miriam. Gail przypomniała sobie, że chciała się dowiedzieć, jakie nieruchomości są własnością fundacji. Teraz już nie pamiętała, do czego była jej potrzebna ta informacja. Potarła czoło. — Czy możesz przejść do wniosków? Muszę się przygotować do spotkania, które zaczyna się o dwunastej. Miriam usiadła na krześle. — No więc tak: dowiedziałam się, kto jest właścicielem firmy, w której pracowała Carla Neapolitano, a także tej, do której należy nocny klub. Jest nim w obydwu wypadkach firma Biscayne Corporation. I zgadnij kto w niej pracuje? Gail pokręciła głową. — Spróbuj strzelać. — Miriam, proszę cię. Uśmiechnęła się szeroko. — Howard Odell. — Nie! — Tak! — Jak to… — Mira. — Miriam wstała, rozłożyła notatki na biurku i stanęła obok Gail, żeby lepiej widzieć. — Tak jak kazałaś, szukałam nieruchomości, które są własnością fundacji Easton. Cofnęłam się do lat sześćdziesiątych, bo tego okresu sięgają dane zapisane w komputerach. Było pięćdziesiąt sześć transakcji. Easton weszła w posiadanie większości nieruchomości w drodze spadku po zmarłych osobach. Potem były sprzedawane. — Kto podpisywał dokumenty? Sanford Ehringer? — Tak. Był jedyną osobą, jaką udało mi się zidentyfikować z nazwiska. Był powiernikiem i mężem zaufania. A tu jest lista nieruchomości, które są obecnie w posiadaniu fundacji. Przypuszczam, że zostaną sprzedane z dużym zyskiem. Na liście było centrum handlowe, ekskluzywne bloki mieszkalne, działki pod zabudowę. A wszystko warte grube miliony. Gail zaznaczyła długopisem jeden z punktów na liście. — Ulica Lincolna, numer osiemset jeden i osiemset trzydzieści dziewięć. W tym budynku znajduje się galeria rodzeństwa Tillett. Kiedy tam byłam, spotkałam Howarda Odella. Powiedział, że zna Rudy’ego z Ligi Art Deco, ale może ich łączyć coś innego. Jestem pewna, że Tillettowie płacą czynsz do Easton. Miriam przesunęła kilka stron. — Jedną z nieruchomości sprzedanych przez Easton jest… o, tutaj: aleja Drexel tysiąc czterysta siedemdziesiąt w Miami Beach. Tam właśnie spotkałaś się z Frankiem Delgado. — Więc fundacja była właścicielem tego burdelu? — Ktoś zmarł i zostawił im to w spadku, a fundacja sprzedała nieruchomość w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku Biscayne Corporation. Byłam ciekawa, kto teraz jest jej właścicielem, poszukałam, gdzie trzeba i… proszę bardzo: Atlantic Enterprises. — Która to firma jest także właścicielem „Dzikiej Wiśni”. — Potem znalazłam… no, musiałam wykorzystać dostęp do komputera. — Wyjęła dwie kartki spod spodu. — Zobaczmy, co jeszcze jest własnością Atlantic. Znalazłam pięć innych nieruchomości. Wszystkie zostały kupione od Biscayne Corporation w latach tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt dwa do osiemdziesiąt trzy. Zaciekawiło mnie to i znalazłam dwanaście innych nieruchomości, z których Biscayne ma jeszcze osiem, a cztery sprzedała Seagate, również na początku lat osiemdziesiątych. — Na czystej kartce narysowała koło, z którego wychodziły dwie linie zakończone kwadratowymi ramkami. W kole napisała „Biscayne”, a w ramkach odpowiednio „Atlantic” i „Seagate”. — Siedemnaście nieruchomości, z czego Biscayne sprzedała pięć Atlantic, cztery Seagate, a osiem zatrzymała dla siebie. — Kiedy powstały te dwie firmy? Pamiętasz? — W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym i tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku. — A Biscayne? — Nie wiem, ale popatrz, co jeszcze znalazłam. Spodoba ci się to. — Wyjęła na wierzch komputerowy wydruk. Między ręcznymi dopiskami, numerami telefonów i przekreśleniami znajdowała się lista nazwisk. Dwóch spośród nich Gail nie znała. Ale skarbnikiem był Howard Odell. Wyprostowała się w fotelu. — Howard! — Przeczytała adres: ulica West Flagler numer dziewiętnaście. Był też numer telefonu. — Dzwoniłaś tam? — Odbiera automatyczna sekretarka — powiedziała Miriam. — Jakiś kobiecy głos mówi: „Tu biuro Biscayne Corporation, proszę zostawić wiadomość i tak dalej”. Dzwoniłam tam cztery razy o różnych porach i za każdym razem było to samo. Jeśli chcesz, mogę tam pojechać i zapukać do drzwi… — Urwała. Chwyciła z biurka inną kartkę, którą przycisnęła do piersi obiema rękami. — A teraz… jesteś gotowa na małą sensację? Powiedziałam sobie: o rany, Biscayne sprzedała dom przy Drexel firmie, która jest właścicielem nocnego klubu. Ciekawe, czym są pozostałe nieruchomości? — Podała Gail żółtą kartkę pokrytą odręcznym pismem. — Z samego opisu zabudowań nie można się zorientować, jaką działalność się tam prowadzi, więc zebrałam adresy i sprawdziłam w Wydziale Gruntów i Nieruchomości Hrabstwa Dade. Gail przesuwała palcem po kartce. Seagate kupiła od Biscayne trzy nieruchomości w Miami Beach. Działały w nich trzy firmy: Boginie Słońca, Magiczne Trunki oraz Gateway Travel. — No proszę, nasze biuro podróży. W północnym Miami Seagate była właścicielem sklepu odzieżowego o nazwie: Stroje Śmiałe i Eleganckie. Biscayne sprzedała Atlantic pięć nieruchomości w różnych częściach hrabstwa Dade — na przykład: hotel „Afrodyta” w Hialeah i sąsiadującą z nim pralnię chemiczną „Carlito”. Gail odwróciła stronę i zobaczyła na liście jeszcze ośrodek rekreacyjny „Sans Souci” oraz „Dziką Wiśnię” w pomocnym Miami. Roześmiała się, gdy jej wzrok padł na ostatni punkt z listy. — ”Goła Prawda”? Nie, nie wierzę. — A co to jest? — Kino pornograficzne przy bulwarze Biscayne, niedaleko miejsca, gdzie mieszka Patrick. — Nie pasuje mi tylko jedna rzecz — powiedziała Miriam, wskazując palcem. — Ta pralnia przy ulicy Okeechobee, tuż obok motelu „Afrodyta”. A może właśnie tak miało być. Anthony Quintana miał kiedyś klienta w osobie znajomego Howarda Odella. Ten znajomy był oskarżony o sprzedaż pornografii na zapleczu. Może chodzi o tego samego człowieka. — Motel „Afrodyta”? — zachichotała Miriam. — Może mają wibrujące łóżka wodne. — Howard Odell — mruknęła Gail. — To wszystko należy do ciebie? Jestem na dobrym tropie? — Czuła przyspieszone bicie serca. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju, myśląc, jak rozegrać te karty. — Jeśli chodzi o Odella — odezwała się Miriam — to w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku razem z żoną kupili od fundacji Easton dom na wyspie Star. — Ładna okolica. — Nagle Gail przypomniała coś sobie, chwyciła słuchawkę i wybrała wewnętrzny numer Erica Ramsaya. Dopiero po dłuższej chwili odebrała jego sekretarka. Erica nie było, ale zostawił wiadomość, że musiał wyjechać, żeby osobiście dostarczyć jakieś dokumenty do sądu federalnego w Fort Lauderdale. Gail poprosiła, żeby do niej zadzwonił, gdy wróci. — W zeszłym roku Howard Odell sprzedał dom — powiedziała do Miriam. — Był częścią majątku rozwodzących się małżonków. Może to ten sam dom, który jest na twojej liście. Eric może coś o tym wiedzieć, bo Odell prosił go o poradę prawną w związku ze sprzedażą jakiejś nieruchomości. Jeśli Eric wróci, gdy będę na spotkaniu u Robineau, powiedz, żeby do mnie zadzwonił, nawet jeśli przeszkodzi w rozmowie. Po pierwsze, czy chodzi o ten sam dom, a po drugie, ile Odell zarobił na tej transakcji? — A po co nam to? — Ponieważ Howard Odell prawdopodobnie okrada fundację Easton. Sanford Ehringer może być sobie prezesem, ale wszystkim kieruje Odell. Może kupił dom za grosze, a potem sprzedał z dużym zyskiem? A jeśli tak, czy powiadomił o tym Ehringera? Odell może mieć wiele do ukrycia, a im więcej człowiek chce ukryć, tym łatwiej nim manewrować. — Chodzi ci o ugodę w sprawie Patricka Norrisa? — Właśnie. — No widzisz? — Miriam uśmiechnęła się radośnie. — Dlatego chciałabym kiedyś zostać prawnikiem. Czyż to nie fascynujące? — Miriam… — Gail przysiadła na poręczy fotela i westchnęła ciężko. — Czy ty naprawdę nie wiesz, co tu się dzieje? Miotamy się pełni strachu, boimy się, że nie uda się udowodnić przed sądem fałszerstwa testamentu, więc szukamy łatwej drogi wyjścia, czyli ugody. Lecz ugoda wcale nie jest rzeczą łatwą ani przyjemną. Dowiadujemy się o czyichś brudnych sprawkach i grozimy mu, że ujawnimy te fakty, jeśli nie przystanie na naszą propozycję. Może tobie wydaje się to fascynujące, ale sama widzisz, na czym to polega. Miriam kiwnęła głową. — Wykonałaś znakomitą robotę, naprawdę doceniam to. — Gail uśmiechnęła się do Miriam i uścisnęła jej rękę. — No dobrze. — Wstała. — Dowiedz się jak najwięcej o Biscayne Corporation. Kim są ludzie, którzy figurują na twojej liście jako prezes i sekretarz? Kto ją założył? Porównaj nazwiska z tymi, które występują w związku z Seagate i Atlantic, sprawdź też adresy i numery telefonów. Na końcu sporządź ostateczne podsumowanie. — Chcesz to mieć teraz? — spytała Miriam. — Chciałabym się z tym zapoznać przed spotkaniem z Robineau. Niech Eric ci pomoże, kiedy wróci. Aha, jeszcze jedno… — Miriam, która już stała w drzwiach, zatrzymała się. — Czy dowiedziałaś się czegoś o Easton? Kim są aktualni członkowie fundacji? — W archiwach hrabstwa nie ma żadnych akt, w bibliotece również niczego nie znalazłam. — Miriam kręciła nogą obutą w pantofle na wysokim obcasie. — To nawet nic dziwnego, że nie ma żadnych informacji. Sanford Ehringer mówił, że Easton nie istnieje, jakby ktoś go wymyślił. — Może rzeczywiście nie było człowieka o takim nazwisku. Czy w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku było miasto o nazwie Easton? East Town, East… — Easy Town… podjęła Miriam. — Słyszałaś o czymś takim? Miejsce, którego nazwa zaczyna się od East…? — A może to inicjały? Tworzy się wtedy zupełnie nowe słowo. — Akronim. Dlaczego nie? Mała zgadywanka Sanforda Ehringera. Mówił o tym w taki sposób… stary lis. Powiedział: „Jest nikim. Teraz już nie musi go pani szukać”. — Więc „E” oznacza Ehringer? — spytała Miriam. — Bardzo dobrze. Jego ojciec był założycielem Easton. Samuel Ehringer. — A jaki to ma związek ze sprawą Patricka Norrisa? — Pewnie żaden, ale nie daje mi to spokoju. Nikt nie chce mi powiedzieć, kto jest członkiem fundacji. Nie podoba mi się to. Gdy Miriam wyszła, Gail nagrała na dyktafonie kilka wniosków. Na jej biurku leżały jeszcze trzy teczki z aktami, z którymi musiała się dzisiaj zapoznać. Zaczęła czytać, lecz nie mogła się skoncentrować. Wciąż myślała o przyniesionych przez Miriam listach nieruchomości oraz o wymienionych tam firmach. Powiązania między Howardem Odellem i motelem „Afrodyta” albo „Boginiami Słońca” czy nawet „Dziką Wiśnią” były znikome, lecz oczami duszy Gail widziała gdzieś w głębi przesuwający się cień, jakby bezgłośnie płynącego rekina. Odsunęła na bok dokumenty i zadzwoniła do biura Anthony’ego. Dreszczyk emocji dodawał jej odwagi. Powie mu: „Przepraszam, że w piątek zachowywałam się tak dziwnie, ale miałam okropny dzień”. Nie, to brzmiało sztucznie. Spróbowała jeszcze raz: „Muszę się z tobą zobaczyć”. Boże, ależ to żałosne. A może powiedzieć po prostu: „Cześć. Myślałam o tobie”. — Przykro mi, pani Connor — odezwała się sekretarka. — On jest teraz w sądzie. — Tak… — Odgarnęła włosy za ucho. — Mówił mi, ale widocznie zapomniałam. — Czy mam coś przekazać? — Proszę mu powiedzieć… że zadzwonię wieczorem. — Chciała już odłożyć słuchawkę, lecz w ostatniej chwili zmieniła zdanie. — Niech pani zaczeka. Czy udało mu się uzyskać od policji w Miami Beach adres gosposi Althei Tillett? — Nie słysząc odpowiedzi, dodała: — Razem prowadzimy tę sprawę. Chodzi o Patricka Norrisa. Na pewno wspominał coś o tym. — Patrick Norris. Tak. — No więc? Ma pani ten numer telefonu? — Chyba nie. — A czy mogłaby pani to sprawdzić? Ja zaczekam. — Nigdy nie grzebię w jego papierach, pani Connor. — Ale jest pani jego sekretarką. — Chciałam powiedzieć, że pan Quintana zabronił mi przekazywać komukolwiek tę informację. — Ja nie jestem kimkolwiek. Prowadzę tę sprawę. — Hmm… Gail z trudnością powstrzymała się, by nie wrzasnąć do telefonu. Ale zmusiła się do grzeczności. — Czy pan Quintana wydał pani instrukcję, żeby właśnie mnie nie dawała pani adresu i telefonu Rosy Portales? — Oczywiście, że nie. — No jasne. Więc proszę mu przekazać, żeby do mnie zadzwonił, dobrze? — Ze złością odłożyła słuchawkę. Widocznie Anthony postanowił nie dopuszczać jej do wszystkiego, zapewne ze względu na jej bezpieczeństwo. Drań! Chciała poprosić Miriam, żeby połączyła ją z detektywem Davisem, ale on nie poda jej adresu Rosy bezinteresownie. Będzie chciał, żeby przyjechała do niego i opowiedziała mu o Carli Neapolitano. Ojej samobójstwie lub wypadku. A może o morderstwie? Gail oparła głowę na dłoni. Trzy teczki akt nadal czekały na biurku. Czego nie zdąży zrobić w pracy, zabierze do domu. Karen się to nie spodoba, bo Gail obiecała, że pojadą razem kupić jej nowe dżinsy. Eric Ramsay zapukał do drzwi krótko po jedenastej. Trzymał w ręku jakiś folder. — Wejdź. — Gail odłożyła wypełniany formularz na bok. — To są wnioski w sprawie Patricka Norrisa, o które mnie prosiłaś. — Stanął przy jej biurku i odgarnął włosy, które opadły mu na oczy. — Zrobiłbym to w zeszłym tygodniu, ale musiałem sporządzić apelację w sprawie podatkowej. Pomyślałem sobie, że te wnioski mogą zaczekać, skoro i tak nie złożymy ich, dopóki nie przekonamy się, czy dojdzie do porozumienia z Odellem. Gail pomyślała, że pewnego dnia asystent rzuci wszystko inne i zajmie się w pierwszej kolejności wykonywaniem jej poleceń. Szybko przeczytała wnioski. Były pełne charakterystycznych dla Erica szczegółów, kończyły się żądaniem, by Rudy i Monika nie wchodzili na teren posesji zmarłej i propozycją wyznaczenia neutralnej osoby do nadzoru nad majątkiem. — Dobrze. To wystarczy. Gdzie są wezwania dla świadków? Zawahał się. — Jeszcze w komputerze. — Rozumiem. Eric, a co będzie, jeśli okaże się, że musimy złożyć je w sądzie jeszcze dzisiaj? Albo jutro z samego rana? Wezwania są równie ważne jak wnioski. Chciałam je mieć już w piątek. Jeśli nadal chcesz pracować w Hartwell, Black i Robineau, a zakładam, że tak, nie możesz tłumaczyć się tym, że miałeś co innego do roboty. Przestąpił z nogi na nogę. — Dobrze. Przepraszam. — A co w ogóle robiłeś w Fort Lauderdale? — Czuła wzbierającą w niej złość, której nie potrafiła opanować. — Mamy przecież kurierów. A ty masz sekretarkę. — Posłuchaj, Gail… — Nie chcę, żebyś jeździł sobie po południowej Florydzie, by załatwić inną sprawę tuż przed spotkaniem z Howardem Odellem i jego prawnikami. Miriam ma na głowie mnóstwo… — Na litość boską, musiałem tam jechać. Chodziło o dowody w sprawie o oszustwo podatkowe, trzeba je było dostarczyć, zanim klient złoży zeznanie. Musieliśmy wykazać, dlaczego miał prawo odliczyć sobie cztery miliony dwieście tysięcy dolarów jako postępującą amortyzację. — Dobrze. — Przycisnęła palce do czoła. — Przecież gdybym mógł, byłbym tutaj. Wiesz o tym. Opuściła rękę na biurko. — Gail. — Pochylił się i ścisnął jej nadgarstek. — Coś niedobrze z tobą. — Miał ciepłe palce. — Potrzebujesz czegoś? Mam w swoim pokoju coś, co może ci pomóc. To bardzo łagodne, naprawdę. — Nic mi nie jest. Czy dowiedziałeś się czegoś na temat domu Howarda Odella na wyspie Star? — To ten sam dom, w którego sprawie prosił mnie wtedy o poradę, ale nie ja finalizowałem jego sprzedaż. Sprawdziłem tylko umowę. Rozwodził się i chciał jak najwięcej zaoszczędzić na podatkach. — A ile na tym zarobił? — Ojej, to było w zeszłym roku. — Potrzebne mi te liczby. Nie sprawdzałeś w aktach? — Są gdzieś… — Podniósł rękę. — Ale poproszę sekretarkę, żeby je znalazła. — I przynieś je tu przed moim spotkaniem z Paulem Robineau. — Nie ma sprawy. — Wybacz, nie mam zamiaru być zrzędą, ale mówiłeś, że chciałbyś być prawnikiem od spraw sądowych. To jest właśnie taka sprawa. Trzeba wykonać dużą robotę, zanim zjawimy się przed ławą przysięgłych. A najczęściej w ogóle nie dochodzi do rozprawy. Siedzisz przy biurku i wydzwaniasz do ludzi, grożąc im, rzucasz w przeciwnika papierowymi bombami i starasz się znaleźć czas na śniadanie. Zmarszczył czoło. — Co się stanie podczas spotkania z Odellem? — Daj mi kryształową kulę, to ci powiem. — Pozwól mi być przy tym. Chciałbym usłyszeć, co powiedzą, nauczyć się czegoś. Do licha, może dzisiaj dojdzie do ugody. A wszystko rozegra się na górze, w gabinecie Paula Robineau. Zadzwonił telefon. — Przepraszam — rzekła Gail, podnosząc słuchawkę. Usłyszała głos matki. — Gail, to ważna sprawa. Jesteś zajęta? — Nie, zaczekaj chwilę. — Zakryła ręką mikrofon i kazała Ericowi pomóc Miriam w wyszukiwaniu informacji na temat Odella. — Ona wyjaśni ci, czego dowiedziała się do tej pory. Jeśli miałeś coś innego w planach, łącznie z modlitwą do pana Boga, musisz to odłożyć na później. Jesteś mi potrzebny. Eric! — Odwrócił się od drzwi. — Jeśli chodzi o spotkanie… nie tym razem. W porządku? Wzruszył ramionami. — Oczywiście. — Już jestem, mamo — powiedziała do słuchawki. — Gail, właśnie zadzwonił do mnie Irving. — Irving? — Zaczęła pisać na formularzu: „Rozmowa z asystentem, 20 minut”. — Irving Adler. Pamiętasz chyba? Pojechałam do niego w zeszłym tygodniu, żeby porozmawiać o Althei. Powinnam była zrobić to wcześniej. On nie czuje się zbyt dobrze. — Co mówił o testamencie? — Gail odłożyła długopis. — Kiedy tam byłam, nic nie powiedział. Wypiliśmy po drinku i plotkowaliśmy trochę. Wspomniałam jeden raz o testamencie, ale on zmienił temat. Zadzwonił do mnie pięć minut temu i przyznał, że testament Althei Tillett został sfałszowany i on przy tym pomagał. Gail wstała. — Co powiedział? Komu pomagał? Rudy’emu Tillettowi? — Nie pytałam. Chciał, żebym przyjechała razem z tobą, żeby o tym porozmawiać. — Ze mną? Dlaczego? — Chce ci coś wyznać o Althei. Powiedział: „Nie chcę umierać, mając to na sumieniu”. — Chodziło mu o fałszerstwo? — Nie, mam wrażenie, że chciał porozmawiać o Althei. — Ale o czym konkretnie? O jej śmierci? — Nie wiem. Gail, on płakał. Biedak, aż mi się serce krajało. Musimy się z nim spotkać jak najszybciej. Natychmiast. Gdy tylko znajdziesz trochę czasu. Gail spojrzała na zegar. Było dziewięć po jedenastej. — Nie mogę teraz wyjść. Oddzwoń do niego i spytaj, czy możemy przyjechać po południu. — Spotkanie z adwokatami Ehringera skończy się do tej pory. — Nie, zaczekaj. O piątej Karen ma pierwszą sesję z tym nowym psychologiem. Muszę tam być i nie mogę tego odwołać. — Więc może jutro rano? — spytała Irene. — Nie chcę, żeby Irving Adler się rozmyślił — rzekła Gail. — Spytaj, czy mogłybyśmy przyjechać dzisiaj o siódmej. I pamiętaj, żeby mu podziękować. Obiecuję, że będę dla niego bardzo miła. 22 Sekretarka Paula Robineau zamówiła dla zebranych obiad, który dostarczono z restauracji na górze. Jedzenia było dosyć dla czterech osób, które miały się spotkać w sali konferencyjnej, ale tylko troje z nich zasiadło do stołu. Larry Black nie zjawił się. Gail przypuszczała, że nie chciał siedzieć przez dwie godziny w tym samym pokoju z Paulem Robineau. Dała Robineau i Jackowi Warnerowi kopie notatek Miriam oraz podsumowanie zawierające wyniki porannych poszukiwań dokonanych przez Miriam i Erica. Mężczyźni przerywali Gail, rzucając od czasu do czasu rzeczowe pytania i niekiedy zapisywali coś w notesach. Warner zabrał się do pieczeni wołowej, uśmiechając się co chwila, jakby wyobrażał sobie Odella na miejscu dla świadków w sądzie. Robineau szybko zjadł rogalik z szynką i stanął w rozkroku przy oknie. Poruszał szerokimi ramionami, na których znakomicie leżała szara marynarka. Kołnierzyk jego koszuli był równie biały i sztywny, jak dopiero co złożona kartka papieru. Gail włożyła dzisiaj swój najlepszy kostium w cieniutkie, czarne paski, który dwa lata temu kosztował ją osiemset dolarów. Miała starannie uczesane włosy, wypielęgnowane paznokcie, złota biżuteria połyskiwała dyskretnie na jej szyi oraz w uszach. Gdzieś na spodzie szuflady biurka znalazła pół opakowania silnych środków uspokajających. Przez ostatnie pół godziny wyjaśniała, że Howard Odell, dyrektor fundacji Easton, tkwił po szyję w bagnie działalności związanej z klubami nocnymi dla dorosłych, agencjami towarzyskimi oraz kinami porno. Wyjaśniła też powiązania. Atlantic i Seagate, które zajmowały się tą działalnością, zostały założone w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym i tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku przez obecnego prezesa Biscayne Corporation, Leo Dolana — byłego bankiera, a także partnera Howarda Odella w interesach. Sam Odell piastował w tej firmie stanowisko skarbnika. Biscayne została założona w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku przez Waltona Nasha i George’a Odella, zapewne krewnego Howarda, a może nawet jego ojca. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku firma była znana jako Biscayne Casinos Inc. W hrabstwie Dade kasyna istniały już w latach dwudziestych. Trzydzieści lat później, gdy próbowała przejąć je mafia, właściciele kasyn sami je dobrowolnie zlikwidowali. Biscayne, znana teraz jako Biscayne Corporation, stała się holdingiem. Obecnie zajmuje się wynajmem lokali w posiadanym kompleksie mieszkaniowym, prowadzeniem dwóch restauracji oraz produkcją plastikowych opakowań. Wszystko legalne i czyste jak łza. Jednak Atlantic i Seagate to zupełnie inna historia. Czy ich działalność jest legalna? Bardzo wątpliwe. Czy czysta? To zależy od indywidualnej definicji tego słowa. Kto był właścicielem tych firm? Jak dotąd Gail nie otrzymała informacji, jakie osoby posiadały udziały w Biscayne albo Atlantic i Seagate. Przypuszczała jednak, że należały one do tej samej grupki ludzi. Zakładała też, nie mając jednak dowodów, że swoje udziały miał tam również Howard Odell. Opowiedziała Paulowi Robineau oraz Jackowi Warnerowi o wyznaniu Irvinga Adlera: oprócz opinii grafologa będą mieli również zeznanie z pierwszej ręki, potwierdzające, że testament został sfałszowany. Dopóki zeznanie Adlera nie zostanie złożone pod przysięgą, nie mogą na nie liczyć. Obecnie będą żądać odpowiedniej ugody, wykorzystując informację o powiązaniu Odella z różnymi instytucjami dla dorosłych: motel w Hialeah, kino pornograficzne przy bulwarze Biscayne, agencja towarzyska w Miami Beach albo biuro podróży, które proponowało turystom spragnionym seksu atrakcyjne wyjazdy do Bangkoku. Współpracownikiem Odella był alfons, Frankie Delgado, którego przyjaciółka to nieletnia. Gail nie umiała udowodnić, co się dzieje, lecz z pewnością coś tam było. Groźba wyjawienia brudnych interesów Odella mogła stać się kartą przetargową w uzyskaniu odpowiedniej ugody dla Patricka Norrisa. Członkowie fundacji Easton — kimkolwiek byli i jakiekolwiek zasady etyczne wyznawali — z pewnością odwołaliby Odella ze stanowiska dyrektora. A jego wspólnicy w interesach stwierdziliby, że jego fatalna opinia źle rzutuje również na nich. — Chciałabym poprosić was o opinię w pewnej kwestii — powiedziała Gail. — Prawdopodobnie Odell zarobił sporo pieniędzy kosztem fundacji Easton. Chodzi o dom na wyspie Star. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku ktoś podarował go fundacji i wtedy jego deklarowana wartość opiewała na sumę siedmiuset tysięcy dolarów. Była prawdopodobnie sporo zawyżona, aby zyskać na odpisach podatkowych. Pół roku później Odell kupił ten dom za czterysta tysięcy, a w zeszłym roku sprzedał go za półtora miliona. Firmy, które wymieniłam, mogą postępować w podobny sposób. Kupują tanio nieruchomości od Easton za pośrednictwem Biscayne i sprzedają je znajomym firmom lub przyjaciołom. A wszystko z ogromnym zyskiem. Gail wstała i podeszła do stolika na kółkach, który dostarczono z restauracji. Nałożyła sobie na talerz trochę krewetek i sosu. — Powinniśmy chyba przyjąć założenie, że Sanford Ehringer nie wie, czym zajmuje się Odell. Fundacja Easton jest tylko jedną z wielu organizacji, w jakie zaangażowany jest Ehringer. Jeśli wyjawimy to wszystko jego adwokatom podczas spotkania, moglibyśmy stracić naszą przewagę. Myślę, że powinniśmy porozmawiać najpierw z Odellem na osobności. Jeśli Ehringer dowie się o wszystkim, nie będziemy już mieli czym zagrozić Odellowi. Robineau skinął głową. — Zgadzam się. Kiedy możesz potwierdzić, czy on faktycznie macza palce w tych brudnych sprawach? — Może to potrwać całe tygodnie, chyba że wynajmiemy detektywa. — To niewykluczone. Zobaczymy, jak nam dzisiaj pójdzie. Jack Warner otarł usta serwetą. Już wcześniej zdjął granatową marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła. Właśnie w tym garniturze występował przed Stanowym Sądem Najwyższym. Na spotkanie z adwokatami Ehringera wystarczy. Jack wiedział, co robić: miał za sobą trzydzieści lat procesowych doświadczeń. — No więc, ile chcemy dostać w ramach ugody? — spytał Warner. — Patrick Norris zgodzi się na pięć milionów — odparła Gail. — Chciał też, aby beneficjanci zapłacili jego podatek, lecz powiedziałam mu, żeby o tym zapomniał. Gdyby miał dostać pięć na rękę, oni musieliby zapłacić prawie jedenaście milionów. Nie sądzę, żeby na to przystali. — A ile my dostaniemy, gdy dojdzie do ugody? Dziesięć procent, prawda? — Tak. Plus nasze koszty. Warner spojrzał na Robineau. — Pięćset kawałków honorarium. Co ty na to? — Gdyby sprawa poszła do sądu, dostalibyśmy piętnaście procent całego majątku — odrzekł Robineau. — Przyjmując, że jest wart dwadzieścia pięć milionów, to by było… trzy miliony siedemset pięćdziesiąt tysięcy. — Ale tylko w wypadku wygranej — wtrąciła Gail. Oparła się wygodnie na miękko obitym krześle i założyła nogę na nogę. Miała nowe, nieskazitelnie czyste i gładkie pantofle. — Nie mamy jeszcze dość dowodów, żeby podjąć takie ryzyko. Chciałabym usłyszeć, co ma do powiedzenia Irving Adler. Robineau nie przypadły do gustu te słowa. — Więc co mamy powiedzieć naszym przeciwnikom, gdy spotkamy się z nimi o drugiej? Żeby wrócili do nas jutro? — Nie. Powiemy im, że chcemy dostać dziesięć milionów. Albo się zgodzą, albo powiedzą, że przekażą nam odpowiedź. — Gail uśmiechnęła się do niego, ale poczuła na karku zimny pot. Podszedł do okien, poruszając ramionami. — Teraz, gdy Weissman wypadł z gry, sprawę przejął ten skurwiel Ted Mercer. Na pewno spyta, czy spotkaliśmy się z nim, żeby poważnie rozmawiać czy tracić czas. Warner zaśmiał się głucho. — Denerwuje cię to, co, Paul? Chciałbyś powiedzieć: „Nawet zupełnie niewidoma ława przysięgłych uzna, że testament był sfałszowany. Chodźmy więc do sądu”. — To mi radzisz? — spytał Robineau. — Ale nie z takimi dowodami, jakie mamy w ręku. Gail ma rację. — Warner dopił mrożoną herbatę i spojrzał na zegarek. — Gdzie się podziewa Larry, do ciężkiej cholery? — Widocznie ma coś ważniejszego na głowie. — Robineau podszedł do krzesła, na którym siedziała Gail. — Dlaczego ta sprawa nie została jeszcze złożona do sądu? — Do chwili, aż dziś rano w „Miami Herald” opublikowano artykuł na ten temat — odparła — wszyscy mieli korzyść z utrzymywania sprawy we względnej tajemnicy. — To nie ma znaczenia, Paul. Teraz trzeba finezji. — Warner wstał i włożył marynarkę. — Złóżmy sprawę do sądu. Jesteś na to gotowa, Gail? — Choćby jutro. Wszystkie wnioski są już przygotowane. Chciałabym, żeby Irving Adler jak najszybciej złożył zeznanie pod przysięgą. — Podniosła ostrzegawczo rękę. — Tylko nie wymieniajcie jego nazwiska na dzisiejszym spotkaniu. Nie należy uprzedzać, co na nich mamy, dopóki Adler nie złoży swoich zeznań w sądzie. — Mam ochotę powiedzieć im, żeby poszli do diabła — rzekł Warner, uśmiechając się do niej. — Ale, tak jak mówisz, jeszcze na to za wcześnie. — Kto porozmawia z Odellem przed spotkaniem? — spytała. Robineau spojrzał na Warnera, który niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami. — To twoja sprawa — odezwał się Robineau, kierując wzrok ku Gail. — Czujesz się na siłach? Nie od razu odpowiedziała. Gdyby wyszła z Odellem do osobnego pokoju, czy chciałby ją wysłuchać? Może tylko uśmiechałby się i mrugał do niej porozumiewawczo? Jack Wamer chyba lepiej by sobie poradził. Albo Paul Robineau, który mógłby złamać Odellowi kręgosłup na swoim kolanie. Któryś z nich powinien to zrobić. Zresztą… co ona miałaby w ten sposób udowodnić? Nadrzędnym celem było uzyskanie jak najkorzystniejszej dla klienta ugody. A jednak… Jeden z głównych dyrektorów firmy, Paul Robineau spytał, czy to właśnie ona mogłaby się zająć tą sprawą. I nie było to wcale pytanie, lecz wyzwanie. Kiwnęła głową i wstała. — Dajcie mi piętnaście minut na rozmowę z Odellem przed spotkaniem. Na pewno w tym czasie uda się wam zająć czymś adwokatów Ehringera. Na spotkanie z Odellem wybrała główną salę konferencyjną, która była teraz zupełnie pusta i cicha, jeśli nie liczyć szumu powietrza wpadającego do środka przez otwory systemu klimatyzacyjnego. Ściany były pokryte bogato zdobioną boazerią, na podłodze leżała zielona wykładzina w czerwono — złote wzory. W ciągu dziesięciu minut powiedziała Odellowi, o czym się dowiedziała i czego oczekuje w ramach ugody. Teraz stał przy oknie i patrzył gdzieś w dal. Był ładnie opalony, ale nie wyglądał tak młodo, jak wtedy w galerii. Dzisiaj nie miał sportowego ubrania, lecz wyjściowy garnitur i nieskazitelnie białą koszulę. — Ładny widok — rzekł po chwili swoim soczystym basem. — Słońce, błękit nieba. Aż chciałoby się wsiąść do łodzi i popłynąć na wyspy, połowić ryby. — Czekam na odpowiedź. — Ależ z ciebie suka, pani Connor. Nie lubię, gdy kobiety są właśnie takie. Ożeniłem się z dwiema takimi. — Poszedł kawałek dalej wzdłuż okien, lekko uderzając kostkami w marmurowy parapet. — Nie ode mnie zależy, ile Easton i pozostali beneficjanci będą skłonni zaproponować. — Sanford Ehringer pozwala ci kierować fundacją — powiedziała. — Inni na pewno nie wyrażą sprzeciwu. — Ale nie dziesięć milionów dolarów. Nie ma mowy. — Przecież to nie z twojej kieszeni. Roześmiał się. Na jego twarzy ukazały się głębokie bruzdy. — Jezu. Ci prawnicy. Oczywiście, że to nie moje pieniądze. To tylko licz — ‘ j by. Tu kilka milionów, tam kilka milionów. — Na twoim miejscu, przystałabym na nasze warunki. Testament został sfałszowany. Możemy to udowodnić. Mój klient chce dostać pieniądze teraz, a nie za dwa, trzy lata. Ty ocalisz dobre imię, a razem z innymi beneficjantami i tak dostaniecie ponad połowę spadku. — Tere–fere. — Odwrócił się do niej ze śmiechem. — Nic mnie to nie obchodzi. Wierzysz mi? To prawda. A ty, Gail? Zależy ci? Dzisiaj ludzie żyją jak w klatce. Na toczącym się kółku. Na przykład ty. Może tego nie widzisz, tak jak większość ludzi. Ja za miesiąc kończę pięćdziesiąt cztery lata. I schodzę już z mojego koła. Więc nic mnie nie obchodzi ta ugoda. Tak jak powiedziałaś, to nie z mojej kieszeni. Przyglądała mu się przez chwilę. — Więc co powiesz adwokatom Ehringera? — A co mam im powiedzieć? — Rozłożył ręce. — Nie powiem, że chcecie dziesięć. — Jeśli zaproponujecie mniej niż osiem, sprawa idzie do sądu. — Sześć brzmi znacznie lepiej. Może zgodziliby się na sześć. — Osiem. Płatne w ciągu trzech miesięcy. — To zależy od zgody beneficjantów, prawda? Ja nie wypisuję czeków. — Znowu zapatrzył się w horyzont na wschodzie. — Zadzwonimy do ciebie w przyszłym tygodniu. To znaczy, Ted Mercer zadzwoni. Teraz on zajmuje się testamentem. Niech zarobi na swoje honorarium. — Sprawa jutro idzie do sądu, ale to nie będzie miało wpływu na nasze negocjacje — rzekła Gail. — Jeśli nie będziesz niczego utrudniał, możesz liczyć na moją dyskrecję. Jego uśmiech przerodził się w zduszony śmiech. — Ty i moje byłe żony powinnyście utworzyć klub, naprawdę. Oparła się swobodnie o parapet, chociaż nogi miała jak z waty. Przełknęła ślinę, żeby oczyścić gardło. — Jest coś, co mnie intryguje. Kim są aktualni członkowie fundacji Easton? Odwrócił się zaskoczony. — Dlaczego pytasz? — Zwyczajnie chciałabym wiedzieć. — Sanford mówił, że jego też o to pytałaś. A skoro on ci nie odpowiedział, to ja tym bardziej. — Czy ta nazwa jest akronimem? — A co to takiego? — Zobacz. Samuel Ehringer i jego pięciu przyjaciół, również konserwatystów. „E” jak Ehringer. Uśmiechnął się, odsłaniając idealnie równe zęby, niemal zbyt białe, w porównaniu z jego opaloną twarzą. — Mój dziadek, George, grywał w karty z ojcem Sanforda. Więc masz jeszcze jednego. Za darmo. „O” jak Odell, pomyślała. — Jeszcze jedno pytanie. Dobrze znałeś tę kobietę, która notarialnie poświadczyła testament? Nazywała się Carla Neapolitano, pracowała w Gateway Travel. Wydął wargi i delikatnie dmuchnął. — Wiem, kim jest, ale to wszystko. Dlaczego pytasz? — Zmarła w ostatni czwartek. — Tak, słyszałem. Spadła z balkonu. Przykra historia. — Wcale nie wydajesz się tym przejęty. A to była bardzo miła kobieta. — Ledwie ją znałem. Słuchaj, ona wcale nie była miła. Kiedyś puszczała się za pieniądze i ćpała heroinę. Taka jest prawda. Szef w Gateway Travel dał jej szansę. Ale wiesz, jak to jest: tacy ludzie się nie zmieniają. — Uśmiechnął się smutno i uniósł ramiona. Gail spojrzała na zegarek. — Na pewno zamierzasz porozmawiać z adwokatami Ehringera. Jeśli chcesz, możesz skorzystać z tej sali. — Więc poproś ich, żeby tu przyszli, dobrze? — Mrugnął do niej okiem. — Dzięki. Jeszcze chwilę patrzyła na niego, potem odwróciła się i wyszła, zostawiając go stojącego przy oknach. Ostatniej nocy śniła się jej Carla Neapolitano. Tańczyła wzdłuż poręczy na balkonie, w swoich plastikowych klapkach ozdobionych stokrotkami. Na jej nadgarstkach pobrzękiwały bransolety. A potem wzleciała w powietrze i wolno machając rękami, skierowała się ku New Jersey. Niebo było przeraźliwie niebieskie, na jego tle unosiły się kłębiaste, białe obłoki. Poniżej greckie kutry rybackie płynęły w wodzie o turkusowej barwie. Nagle morze zmieniło kolor na szary, stało się płaskie, pojawiły się na nim żółte linie oznaczające miejsca do parkowania… i runęło na nią jak błyskawica. Stoczyła się ze schodów, a na marmurowej podłodze zaczęła się rozlewać ciemnoczerwona kałuża… 23 Gail dotarła do domu Irene dopiero o siódmej trzydzieści pięć, a dziesięć minut później jechały już mostem w kierunku Miami Beach, gdzie mieszkał Irving Adler. Karen siedziała z tyłu, trzymając w ręku pudełko McNuggets od MacDonalds’a oraz dużą porcję frytek. — Gail, zwolnij — powiedziała Irene. — Jedziesz tak, jakby nas ktoś gonił. Uprzedziłam go, że się spóźnimy. — Jadę tylko dziesięć kilometrów na godzinę szybciej, niż pozwalają przepisy. — Jest już ciemno, a wiesz, że nie lubię jeździć nocą po Miami. Gail zdjęła nieco nogę z gazu, włączyła lampkę pod sufitem i ustawiła wsteczne lusterko. — Trzymaj colę między nogami, żeby się nie przewróciła — powiedziała, patrząc na odbicie Karen. — I nie pobrudź sobie ubrania. Para niebieskich oczu spojrzała na nią, lecz Karen zaraz się przesunęła, by siedzieć dokładnie za fotelem kierowcy. Nadal była zła, bo Gail nie zabrała jej na zakupy. Zazwyczaj Karen nie dbała o ubranie, a teraz nagle zaczęła się tym interesować. Gail musiała odbyć z nią pojedynek na wrzaski i dać jej pięć dolarów kieszonkowego, żeby z nimi pojechała. Phyllis nie mogła zostać, w domu Molly, przyjaciółki Karen, nikt nie odpowiadał na telefon, a Gail nie chciała zostawiać córki samej w domu. — Jesteś pewna, że Irving nie będzie miał nic przeciwko temu? — spytała Gail Irene. — Karen ma chyba tremę. — Nie będzie miał nic przeciwko temu. Sam ma piątkę wnuków. — Irene uśmiechnęła się do Karen i sięgnęła do tyłu, by poklepać dziewczynkę po kolanie. — Ma najmądrzejszego psa, jakiego w życiu widziałaś. Malutki, biały pudełek. — Tak, na pewno — mruknęła Karen. Gail musiała się z nią zgodzić. Mitzi była nieposkromioną małą suką. Idealnie pasowała do stanu ducha, w jakim znajdowała się Gail. Pociągnęła jeszcze jeden łyk wody sodowej i włożyła kubek z powrotem do uchwytu na desce rozdzielczej. — Może posiedzimy w kuchni, a Karen poogląda telewizję w pokoju. Czy mogłabyś mu to zaproponować? W kuchni ludzie są mniej spięci. Mam w torebce dyktafon. — Irving jest moim przyjacielem. — Irene spojrzała na nią ostrzegawczo. — Nie występuje w roli świadka, więc niech ta rozmowa nie ma formy przesłuchania. — Mamo, przecież bym tego nie zrobiła. Zobaczysz, będę jak aniołek. Siedząca z tyłu Karen parsknęła śmiechem. Gail odwróciła się do niej. — Jeśli skończyłaś, włóż wszystko do torebki i nie kładź jej na siedzeniu tylko na podłodze. — Wyłączyła górne światło. O piątej pojechały na spotkanie z Clarinda Campbell. Dwieście dolarów za pierwszą sesję, sto za każdą następną. Pierwsze spotkanie było przeznaczone dla całej rodziny, ale jedna trzecia rodziny płynęła teraz jachtem z St. Croix do Cu — racao. Gail poinformowała o tym Clarindę dużo wcześniej i usłyszała w odpowiedzi, że David może przyjść, gdy będzie w mieście, lecz ona musi pracować z rodziną, w ich wypadku dwuosobową. Potem Clarinda delikatnie spytała, czy powinna porozmawiać z Anthonym Quintaną. Gail odparła, że jeszcze nie widzi takiej potrzeby. „Może w ogóle nigdy jej nie będzie”, dodała w myślach. Clarinda Campbell wyglądała jak czarodziejka: miała wyłupiaste oczy, mocno wygięte brwi i jasnobrązowe włosy, zaczesane do góry. Cały czas sprawiała wrażenie zachwyconej. Nosiła miękkie ubrania, które sama zaprojektowała i uszyła ze starych bluzek i sukienek. Na sękatej, sosnowej półce stały kwiaty w doniczkach zrobionych przez Indian Navajo, a w rogu pokoju przyjęć stał bęben ze skóry łosia, który zrobiła wspólnie z innymi kobietami i pomalowała sokiem z jagód. Powiedziała Karen, że jako dziewczynka miała swoją tajną szkatułkę, a w niej pełno rzeczy, o których nikt nie mógł wiedzieć. Potem zachwycała się torebką ze skóry aligatora, która była znacznie lepsza od jej szarego, metalowego neseseru. Torebka Karen była jakby żywa, a poza tym pochodziła od babci. Głos psychoterapeutki był miękki i spokojny, jak równomiernie padający deszcz. Clarinda wyjaśniła, że w wieku dziesięciu lat Karen poszukuje swojej tożsamości. Podczas spotkań zamierzała wychwycić różne aspekty jej życia i stworzyć z nich kobiecość dziewczynki. Tymczasem matka nie powinna pozwalać Karen oglądać w telewizji scen przemocy i bezmyślnych komedii. Najlepiej oglądać programy wspólnie, a potem o nich rozmawiać. Powinny razem poznawać mity i legendy. Oczywiście, zabiera to dużo czasu, ale wszystko, co cenne, wymaga czasu. Na zegarku Gail było już dwadzieścia po szóstej. Clarinda dała im listę specjalnych potraw, które mogą przygotować razem w domu. Będzie to z korzyścią zarówno dla ducha, jak i dla ciała. Żadnego mięsa, tłuszczu, mało cukru, dużo owoców i ziaren. Gdy wychodziły, Clarinda wyciągnęła rękę i lekko ścisnęła Gail za kark. Jej drobne palce były chłodne i silne. — Jesteś strasznie spięta. Próbowałaś ćwiczyć jogę? Gail uśmiechnęła się tylko i wypisała czek. Było już wpół do siódmej, a więc za późno, by ugotować coś w domu. W drodze do domu Irene wstąpią do MacDonalds’a, a brązowy ryż i jarzynki zostawią sobie na jutro. Gail skręciła na pomoc w Alton Road. Światła reflektorów omiatały ciemne zakręty drogi. — Mamo — odezwała się Gail — mam dla ciebie zagadkę od Sanforda Ehringera. To akronim. — Przedstawiła Irene swoją teorię dotyczącą nazwy Easton. Najprawdopodobniej poszczególne litery były inicjałami nazwisk wpływowych i zamożnych partnerów oraz przyjaciół ojca Sanforda Ehringera, Samuela. — Mam już dwa nazwiska: Ehringer i Odell. Ty znasz wielu ludzi. Kim mogą być pozostali? — To dotyczy tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku? Ile ja mam według ciebie lat? — A może to był mój dziadek, John B. Strickland? — spytała Gail. — Przyjaźnił się z Ehringerem. „S” jak Strickland? — Nigdy nic o tym nie słyszałam — rzekła Irene. — To mógł być mój kuzyn, Eugene Spencer. Znał Ehringerów. Założył Bank of Miami, o ile dobrze sobie przypominam. — W tym banku nadal jest Spencer. Leland Spencer. To twój kuzyn? — Gail zatrzymała się na czerwonym świetle. — Wiesz co? On jest klientem Hartwell, Black i Robineau. — Czy to ważne? — Larry powiedział mi, że niektórzy członkowie fundacji Easton są naszymi klientami, ale nie chciał wymienić ich nazwisk. — Postanowiła, że spyta go o to jutro. Chciała z nim porozmawiać jeszcze po południu, opowiedzieć przebieg swojej rozmowy z Odellem, lecz Larry’ego wciąż nie było w biurze. Zapaliło się zielone światło. Ruszyła. Teraz mogła się domyślić, dlaczego Ehringer nie podał jej nazwisk założycieli. Stanowili grupę bliskich przyjaciół. Aktualni członkowie nosili te same nazwiska. Zapewne ich przodkowie przekazali im członkostwo, gdy żegnali się z tym światem. Z ojca na syna, na wnuka. — Zwolnij! — powiedziała nagle Irene. Gail wcisnęła hamulec. — No dobrze, mamy „E”, „O”, być może „S”. Kto jeszcze? — Adler, wuj Irvinga. Nie pamiętam jego imienia. Był adwokatem Ehringera w Nowym Jorku. Jak on… Jacob. Jacob Adler. — Klasnęła w dłonie. — To dobra zabawa. Jacob Adler spędzał tu każdą zimę. Pamiętam, jak kiedyś na przyjęciu u Ehringerów grał na wiolonczeli. Boże, to musiało być ze trzydzieści lat temu. On grał na wiolonczeli, a Ehringer na skrzypcach. — Więc „A” to Adler. Karen, przestań kopać w oparcie mojego fotela. Czy Irving jest teraz w zarządzie Easton? — Nie mam pojęcia. — Spytam go. A może „T” oznacza Tillett? Larry sugerował, że Althea też była członkiem fundacji. — Ale ona nie nosiła nazwiska Tillett, lecz Norris. — W słowie „Easton” występuje również litera „N”. Czy w latach trzydziestych, zanim się urodziła, jej rodzina była znana w Miami? — Ależ skąd. Althea doszła do wszystkiego sama. Jej ojciec był inżynierem kolejowym, a matka wcześnie zmarła. Althea ciężko pracowała w branży hotelowej. Każdego zarobionego centa wydawała na siebie. Piękne stroje, ładny samochód, udział w spotkaniach lepszego towarzystwa. Rudolpha Tilletta poznała w operze. Chodził tam sam, bo jego poprzednia żona była bardzo chora. Myślę, że Althea miała z nim romans, zanim poprzednia pani Tillett w końcu zmarła. Kilka miesięcy później się pobrali. — Wiedziała, czego chce. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku pojechała do Grecji z Sanfordem Ehringerem. Mówił mi o tym. — Tak — westchnęła Irene. — Szkoda, że mnie nie starczyło śmiałości. — Co masz na myśli? — spytała Gail. — Nic. — Światła mijanego samochodu padły na twarz Irene. — Mamo… Zerknąwszy na tylne siedzenie, wyszeptała: — Prosił mnie, żebym pojechała z nim do Włoch. Stchórzyłam. Ojciec by mnie wyklął. — Teraz już zmyślasz! — Jako młoda kobieta byłam bardzo ładna — powiedziała poważnie. — Nadal jesteś ładna. Nigdy nie jest za późno. On jest teraz samotny. — Przecież ma ponad osiemdziesiąt lat — zauważyła Irene. — Skręć teraz w lewo. — Gail włączyła kierunkowskaz. — Nie mów o tym nikomu, ale Irving i Althea… Zanim wyszła za Rudolpha. Powiedział mi to, gdy byłam u niego w zeszłym tygodniu. — Myślałam, że jest żonaty. — Był — westchnęła znowu Irene. — Niektórzy ludzie wpadają w to jak w pułapkę. Powiedział, że był gotów opuścić żonę, lecz Althea nie dopuściła do tego. Dla dobra wszystkich. Jednak nigdy nie przestał o niej myśleć. A potem dowiedział się, że została zamordowana. Co za cios. Między przednimi fotelami ukazała się głowa Karen. — Kto został zamordowany? — Nikt, kogo znasz, kochanie — odpowiedziała Gail. Irene odwróciła się i wzięła wnuczkę za rękę. — To jedna z moich najbliższych przyjaciółek. Nazywała się Althea Tillett. Ktoś skręcił jej kark i zrzucił ze schodów w jej własnym domu. — Mamo, dajże spokój! — Przecież dzieci w jej wieku oglądają w telewizji tysiące morderstw. — Ale one są na niby. — Przyłożyła dłoń do policzka córki. — Ktoś przyszedł do jej domu, ale do naszego nikt nie przyjdzie. — Powinniśmy kupić sobie broń. Ojciec Molly ma uzi. — Ryan Perlmutter wcale nie ma uzi. — Ona mówi, że ma. — Kłamie. A teraz siadaj, jak należy. Jesteśmy prawie na miejscu. — Skręciła na najbliższym skrzyżowaniu. — Czy Irvingowi ciąży na sumieniu właśnie ten romans? — Wątpię — odparła Irene. — Jestem pewna, że wspomina go z sentymentem. Żadne z nich nie było już dzieckiem, lecz Althea miała w sobie taki… ogień. Nigdy nie można było jej posądzić o nieśmiałość. Nie czekała, co przyniesie los, sama kierowała swoim życiem, nie tak jak ja. Byłam zbyt bojaźliwa. Wierzyłam, że mój wyśniony książę sam się zjawi. W ten sposób jesteś stracona dla normalnych mężczyzn. Oczekujesz, że będą bohaterami, a wcale nimi nie są. Biedactwa. — To prawda — rzekła Gail. — Nigdy nie chciałam, żebyście wierzyły w fantazje. Tak starałam się was wychować. — Nie, mamo. To wisi gdzieś w powietrzu. Nie można się przed tym obronić. Gail zwolniła. Wieczorem ulica wyglądała zupełnie inaczej. Było spokojnie, cicho. Wiał lekki wiaterek, bo przez miasto przechodził chłodny front. Światło latarni tańczyło między gałęziami drzew. Zasłony w oknie salonu Irvinga Adlera były zaciągnięte, lecz w pomieszczeniu paliło się światło i przebijało się przez materiał. Gail podjechała do drzwi i wyłączyła silnik. — Karen, bądź miła dla pana Adlera, słyszysz mnie? Dziewczynka kiwnęła głową, patrząc na dom. — To starszy pan, który jest bardzo smutny z powodu śmierci przyjaciółki. Okaż mu szacunek, dobrze? — Dobrze. Irene zamknęła drzwi. — Ciemno tu. Powinien włączyć oświetlenie przed domem. Nie potknijcie się, dziewczęta. Odsunąwszy na bok torebkę ze skóry aligatora, Gail strzepała okruchy ze sportowej bluzy Karen. Nie pozwoliła jej włożyć klubowej czapeczki. Gail wciąż miała na sobie ten sam kostium. Nie zdążyła się przebrać. Podeszły po trzech stopniach do drzwi. Irene nacisnęła dzwonek. Gail spodziewała się, że pudel Adlera rzuci się z dzikim ujadaniem ku drzwiom. Zewnętrzne drzwi postukiwały lekko, poruszane wiatrem. Irene ponownie zadzwoniła — jeszcze raz we wnętrzu rozległ się przeciągły sygnał. Otworzyła zewnętrzne drzwi i tym razem zapukała bardzo głośno w wachlarzowate okienko na wysokości jej głowy. — Irving? To ja, Irene. — Stanęła z boku. — Widzisz coś? Gail stanęła na palcach. — Nic, tylko kawałek korytarza. Irene spróbowała otworzyć drzwi, były jednak zamknięte. — Może spróbujemy od tyłu? — zaproponowała Gail. — Nie. — Irene oddychała gwałtownie. Położyła obie dłonie na ramionach Karen. — Zostań tu z mamą. Pójdę do sąsiadów, żeby zadzwonić. Najpierw przyjechał radiowóz. Policjanci z początku pukali do drzwi, potem wołali, w końcu rozbili szybę w kuchennych drzwiach, by sięgnąć do zasuwy i otworzyć je. Zjawiła się też karetka na sygnale. Sanitariusze weszli do domu frontowymi drzwiami. Gail kazała Karen siedzieć w samochodzie. W otwartych drzwiach ukazała się Irene. Oparła się o białą, żelazną poręcz, by zejść z ganku. Gail znała odpowiedź, zanim jeszcze zbliżyła się, by przytulić matkę. — Mamo, czy on… odszedł? — Tak. Mówią, że to serce. — Boże, gdybyśmy przyjechały… — On nie żyje już od pewnego czasu — mówiła drżącym głosem. Wyjęła chusteczkę. — Próbowali złapać puls, a on był już zimny. Widziałam jego twarz. W ogóle niepodobna do Irvinga. W ogóle. Gail uścisnęła ją mocno. Z sąsiedniej posesji dobiegł ich głos sąsiadki. — Co się stało? Czy Irving dobrze się czuje? Ktoś inny wołał z drugiej strony ulicy. Irene otarła oczy i podeszła tam, by powiedzieć, co się stało. Gail rozejrzała się dookoła. — Karen, zostań w samochodzie. Zaraz wracam. — Mamo, czy on nie żyje? — Jego serce nie wytrzymało, kochanie. Był już bardzo stary i na pewno odszedł w spokoju. Wiesz, że tak właśnie bywa. — Mogę zobaczyć? — Nie, zostań z babcią. Gail weszła do domu. W kuchni było gwarno i tłoczno: jeden z funkcjonariuszy rozmawiał przez krótkofalówkę, inny patrzył, jak sanitariusze pakują swoje rzeczy. Na podłodze leżało przewrócone krzesło, a obok niego Irving Adler, tak jakby właśnie w tym miejscu zasnął. Jego nogi były wyciągnięte w stronę drzwi do salonu. Widziała czyste podeszwy adidasów, cienkie nogi w kostkach, wyprasowane spodnie. Jedna ręka Adlera była odwrócona spodem do góry. Kuchnia była ładnie urządzona, miała lśniącą, niebieską podłogę. Na kuchence stał garnek, na stole nakrycia. W wazie z zupą utworzył się mały wianuszek z wyschniętej soli. Gail podeszła do otwartych drzwi, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Woda w basenie lśniła w blasku świateł docierających z kuchni. Usłyszała ciche odgłosy z telewizora w sąsiednim domu. Podwórze było ciemne, otoczone drewnianym płotem. Jeden z policjantów zbliżył się do niej i spytał, o co chodzi. Powiedziała, kim jest i dodała, że jej matka, przyjaciółka pana Adlera, może mieć jakiś kontakt do rodziny zmarłego. — Spytamy ją — kiwnął głową i wskazał ręką salon, aby tam przeszła. — Czy on zmarł na atak serca? — spytała. — Na to wygląda. Czy może pani zaczekać na zewnątrz? — Dzisiaj pan Adler miał mi wyjawić, kto sfałszował pewien testament, dotyczący majątku wartego wiele milionów dolarów. Chodziło o spadek po Althei Tillett. Słyszał pan to nazwisko? Policjant spoglądał na nią przez moment. Był młody, miał duże, brązowe oczy i prosty przedziałek pośród czarnych włosów. Odwrócił głowę ku swojemu koledze i polecił mu, żeby jak najszybciej wezwał ekipę śledczą. Detektyw Gary Davis był na miejscu już po dziesięciu minutach. Wszedł od razu do kuchni, a Gail, Irene i Karen czekały w salonie. Dziewczynka chciała zobaczyć ciało, lecz Gail się nie zgodziła. Chciała nawet poprosić Irene, żeby zabrała Karen do siebie, lecz Irene nie była w stanie prowadzić samochodu. Chwilę później przyjechał duży ambulans — bez migających świateł i włączonej syreny — i zabrał Irvinga. Irene zadzwoniła do wspólnych przyjaciół. Syn Irvinga też otrzymał wiadomość i był już w drodze. Davis poprosił młodszego policjanta, żeby sprawdził wszystkie okna, a drugiego wysłał na zewnątrz z latarką. Karen spytała, czy może się przyglądać. Gail odmówiła jej prośbie, lecz Davis oznajmił, że nie ma nic przeciwko temu, o ile dziewczynka nie będzie im przeszkadzać w pracy. Usiadł na brzeżku obitego perkalem fotela Irvinga. — Myślę tak — powiedział do Gail. — Mówiła mi pani, że w zeszłym roku poddał się operacji wstawienia potrójnego bypassa. Nie widać na nim żadnych śladów, nie ma oznak walki. Drzwi były zamknięte, więc wygląda to na zwykły atak serca. — Myślałam tylko… — Urwała, dopowiadając resztę gestem. — Nie, zawsze warto wszystko sprawdzić. Ale to cios dla pani sprawy. Przecież miał być świadkiem. — No cóż. — Gail dotknęła ramienia Irene. — Mamo, czy jesteś gotowa, żeby jechać do domu? — spytała cicho. Irena pokiwała smutno głową. Miała czerwone oczy. Gail wstała. — Czy… dowiedział się pan czegoś więcej o Carli Neapolitano? — zwróciła się do Davisa. — To był wypadek? — O ile wiem, wszystko wskazuje na wypadek. Na balkonie stała w połowie pusta butelka southern comfort, a patolog, który robił sekcję, stwierdził, że miała we krwi 1,6 promila alkoholu. Jeśli wie pani coś jeszcze, może mi pani bardzo pomóc. Poczuła się strasznie zmęczona. — Niech pan zadzwoni do mnie jutro. Niewiele mam do powiedzenia. — Więc proszę zrobić to teraz. Irene ponownie usiadła, a Gail opowiedziała Davisowi, co Howard Odell mówił o Carli. — Czy ona brała kiedyś narkotyki? — spytała policjanta. — Sekcja coś wykazała? — Nie ma śladów wskazujących, że ostatnio coś zażywała. Nie wiem nic ojej przeszłości. Sąsiedzi twierdzą, że prowadziła spokojne życie. — Mówiła mi, że w tym biurze nie tylko organizuje wyjazdy, ale też prowadzi księgi. — Zgadza się. Potwierdził to jej szef, Frankie Delgado. Gail rzuciła krótkie spojrzenie swojej matce. Nie mówiła jej o tym, jak udawała prostytutkę. — Wspominałam panu coś na jego temat. — Chyba tak. — Czy przypadkiem spytał go pan, gdzie spędził czwartkową noc? To znaczy wtedy, gdy pani Neapolitano miała wypadek? — Pewnie, że spytałem. Był na prywatnym przyjęciu w hotelu Tony’ego Roma, co sprawdziłem u kierowniczki. — Uśmiechnął się. — Chce pani zostać detektywem? — Wcale nie gorzej mi to idzie niż pracownikom pańskiego wydziału. Nadal podejrzewacie Patricka Norrisa. — Zabrała ze stolika swoją torebkę. — Jeśli wraca pan do komisariatu, czy mogę do pana zadzwonić? Potrzebny mi jest adres i numer telefonu gosposi pani Tillett. Podrapał się w policzek. — Podałem go już Quintanie. — Tak, ale on ma teraz proces i nie mogę się z nim skontaktować. — Co zamierza pani zrobić? — Porozmawiać z nią. — Nie. I proszę przekazać Quintanie, że zabraniam z nią rozmawiać. Muszę ją ponownie przesłuchać w związku z tym, co pani mi powiedziała o testamencie. Może coś przeoczyłem. — Ale ona może odegrać ważną rolę w mojej sprawie. — W mojej też. Tu chodzi o morderstwo. — Nie może mi pan zabronić rozmowy ze świadkiem w sprawie cywilnej. Przecież nie będę pytać o sprawy nie związane… Wycelował palcem w jej twarz. — Nie chcę słyszeć o tym, że rozmawiała pani z Rosą Portales bez mojej zgody. Może będę musiał zmienić coś w raportach dotyczących wypadku w domu pani Tillett. Rozumie pani, co mówię? Gdzieś z wnętrza domu dobiegł nagle przejmujący krzyk płaczącego dziecka. Gail bez namysłu rzuciła torebkę, przebiegła przez jadalnię, by w drzwiach do kuchni zderzyć się z Karen. — Mamusiu! — Jej bluza była poplamiona krwią. — Co się stało? — Gail chwyciła ją za ramiona. — Karen! O Boże, co ci jest? — Nie! Mamo, nie! — Co się dzieje?! — krzyknął Davis. — Ten piesek jest ranny! Mamo, on krwawi! Musisz go zawieźć do weterynarza. Koło Davisa pojawiła się Irene. — Masz na myśli Mitzi? Gail, dzisiaj w ogóle nie widziałam tej suczki. — Była w śmietniku! Usłyszałam, jak płacze, uniosłam pokrywę i ona tam była! — Karen zacisnęła mocno oczy i zaczęła dreptać w miejscu drobnymi kroczkami. — Upuściłam ją. Naprawdę nie chciałam! — Karen, gdzie ona jest? — spytała Irene. Dziewczynka odwróciła się i pobiegła do drzwi. Podwórze za domem tonęło w blasku wielu reflektorów, zamocowanych na krawędzi dachu. Młody policjant o czarnych włosach wskazał miejsce obok pojemnika na śmieci, wypełnionego niemal po brzegi plastikowymi torbami. — To chyba jakiś szczeniak. Davis podszedł bliżej. — Cholera, nie lubię takich widoków. Gail odciągnęła Karen do tyłu i spojrzała na Davisa, który wolno pokręcił głową. Jasnowłosy policjant pochylił się nad trawą. — Jezu… Ma złamany kręgosłup. Straszne. — Co ten stary jej zrobił? — spytał jego kolega. — Wyrzucił ją przez okno? Karen z całą mocą przywarła do Gail. — Mamusiu! Zabierz ją do lekarza! Proszę! — Dobrze. Panowie policjanci zawiozą ją do weterynarza, prawda? — spojrzała na nich, przytulając córkę. — Tak — odparł jeden z nich. — Do weterynarza. Zaopiekujemy się nią. — Teraz! Teraz ją zabierzcie! — łkała Karen. Gail odciągnęła ją w stronę domu i obejrzała się za siebie. Blondyn dotknął psa lekko czubkiem buta. Zwierzę zakwiliło z bólu. Karen zakryła sobie uszy rękami. — Przestańcie! — zawołała. — Mamusiu! Irene przyklękła obok psa. Mitzi skamlała wysokim, rwącym głosem, jakby drżały jej szczęki. Irene spojrzała na młodego policjanta. — Przynieś mi ręcznik z kuchni! Ruszaj się! Davis ruchem głowy potwierdził polecenie i policjant poszedł je wykonać. Irene podkasała rękawy swetra, kazała rozłożyć przyniesiony ręcznik na trawie, przeniosła nań Mitzi i owinęła ją szczelnie, tłumiąc kwilenie psa. Szybko poszła na skraj basenu, gdzie przyklękła, opuszczając zawiniątko do wody, która pociemniała od krwi. — Cholera. — Młody policjant odwrócił głowę i spojrzał w niebo. Karen przyglądała się tej scenie bez słowa. — Chodź. — Gail pociągnęła ją do domu. — Niech zostanie! — zawołała Irene. Rękę wciąż trzymała w wodzie. — Karen, nie płacz już. Posłuchaj mnie, piesek był ciężko ranny i nie można go było uratować, a bardzo mocno cierpiał. Nie przeżyłby jazdy do weterynarza. Rozumiesz mnie? Karen jęknęła. — Odpowiedz! — Tak, babciu. — To dobrze. A teraz idźcie z mamą do domu i znajdźcie mi czysty, ładny ręcznik. Przynieście też łopatkę. Zrobimy miejsce, gdzie Mitzi będzie mogła spocząć. Już dobrze. Idźcie. W jednej z szafek znalazły ręcznie haftowany ręcznik. Gail w łazience zmoczyła myjkę, którą wytarła pobrudzoną twarz Karen. Dziewczynka chlipała cicho, łapiąc powietrze małymi haustami. — Tak mi przykro, kochanie. Naprawdę — mówiła do niej Gail. Coś ściskało ją za gardło, utrudniając mówienie. Nie był to żal z powodu śmierci pudla ani przerażenie wywołane sceną uśmiercenia zwierzęcia. To był wstyd. Będąc dzieckiem, Gail widziała, jak Irene w ten sam sposób utopiła w wiadrze kociaka, którego pogryzł pies. Razem ze swoją siostrą, Renee, modliły się i śpiewały piosenki nad malutką mogiłą za domem. Tym razem Gail sama powinna dokonać tego aktu miłosierdzia. 24 W budynku sądu federalnego Gail zajrzała do sali na dwunastym piętrze. Była pusta, jeśli nie liczyć flag, ławy sędziowskiej i kilku rzędów krzeseł obitych tkaniną o barwie jasnej purpury. Rozprawa, w której uczestniczył Anthony, miała się rozpocząć o dziewiątej. Jadąc do swojego biura, Gail zboczyła trochę z drogi w nadziei, że znajdzie go tutaj pół godziny wcześniej. Zjechała windą do recepcji, gdzie przez wysoką szklaną ścianę światło wpadało do wnętrza, na brązową, marmurową podłogę. Czuła się jakoś dziwnie, nieswojo, całą noc nie mogła zasnąć. Wokół panował duży ruch i gwar rozmów. Patrzyła na twarze wchodzących ludzi, potem spojrzała na ulicę i zobaczyła go. Anthony właśnie szedł chodnikiem, trzymając w dłoni teczkę. Towarzyszyły mu trzy osoby: z lewej szedł młody adwokat z jego firmy Ferrer i Quintana, z prawej inny mężczyzna i trzymająca go za rękę kobieta. Mężczyzna to zapewne klient — czterdziesto — kilkuletni Latynos, współoskarżony w sprawie o malwersację. Anthony powiedział coś do klienta, dotykając dla większej emfazy jego ramienia. Miał dzisiaj na sobie klasyczny, szary garnitur, co oznaczało, że rozprawa odbędzie się przy udziale ławy przysięgłych. Kiedyś powiedział Gail, że przysięgli wolą takie garnitury, bo podobne widzieli u adwokatów w kinie i telewizji. Kiedyś obserwowała go w czasie rozprawy z miejsca dla publiczności. Był opanowany, spokojny, ale potrafił też dać upust emocjom, wprawiając w osłupienie ławę przysięgłych. Miał znakomite wyczucie czasu, naturalne, pełne wyrazu gesty — wznoszenie oczu ku niebu, delikatne wzruszenie ramion, szperanie w papierach, jakby właśnie przypomniał sobie coś ważnego. Był zawsze doskonale przygotowany, wiedział, co chce powiedzieć. Pewnego razu, gdy skończył maglować świadka strony rządowej i wracał na swoje miejsce, miał taką dzikość w oczach, że Gail ogarnęło nagle ogromne pożądanie. Myślała, że zemdleje. Młody adwokat przytrzymał drzwi do gmachu sądu, Anthony zaś przepuścił przodem klienta i jego żonę. Znalazłszy się w środku, od razu zauważył Gail i powiedział coś do swoich towarzyszy. Podszedł do niej z uśmiechem. — Ale niespodzianka. — Nie zawracałabym ci głowy, gdy masz rozprawę, ale chciałam cię prosić o przysługę. — Dlaczego tak pobladłaś? Coś się stało? — Prawie nie spałam. Wczoraj wieczorem zmarł Irving Adler. — Zmarł? Jak to się stało? — Atak serca. Wcześniej dzwonił do mojej matki, aby mnie przyprowadziła, bo chciał mi powiedzieć, że testament był sfałszowany. Kiedy przyjechałyśmy na miejsce już nie żył. Była ze mną Karen. Znalazła jego psa ze złamanym kręgosłupem, którego ktoś wrzucił do śmietnika. Całą noc miała jakieś koszmary. Anthony wziął ją za rękę. — Chciałam do ciebie zadzwonić, ale było już za późno. — Trzeba było zadzwonić. — Obejmując ją ramieniem poprowadził na bok, gdzie nie byli potrącani przez przechodzących obok ludzi. Przy ścianie było trochę miejsca, postawił teczkę na podłodze. — Gdzie jest teraz Karen? — U mojej matki. Już jej przeszło. Posłuchaj, potrzebny mi jest adres i telefon Rosy Portales. Właśnie dostałam cios w plecy, bo Irving zamierzał powiedzieć mi prawdę. Teraz nie żyje. Chciałabym dzisiaj porozmawiać z Rosą. — Dlaczego? Skąd ten pośpiech? — Możemy dojść do ugody. Powiedziałam im, że potrafię udowodnić fałszerstwo, ale nie jestem już tego taka pewna. Czy muszę ci teraz wszystko wyjaśniać? Chcę z nią porozmawiać. — W przyszłym tygodniu, kiedy dobiegnie końca moja sprawa, pojadę do niej razem z tobą. — Nie jesteś mi tam potrzebny — powiedziała ostro, lecz ściszyła głos pod karcącym spojrzeniem stojącej w pobliżu kobiety. — Powiedziałeś sekretarce, żeby mi nie dawała numeru do Rosy. Dlaczego? Milczał chwilę, po czym nie patrząc na nią, odpowiedział w taki sposób, jakby zadała mu najbardziej oczywiste pytanie na świecie. — Ponieważ ma to związek z oskarżeniem o przestępstwo kryminalne mojego klienta. Wolę najpierw sam porozmawiać ze świadkiem, zanim jej pamięć zostanie osłabiona pytaniami w innej sprawie. Gail roześmiała się krótko. — Co proszę? A cóż to za klient? — Patrick Norris. Krew uderzyła jej do głowy. — Nie chciałeś takiego klienta! — Ale teraz już nim jest, prawda? — Patrick nic cię nie obchodzi. Chcesz kontrolować moje poczynania, a mnie się to bardzo nie podoba. Spuścił wzrok. — Gdy chodzi o dobro klienta, upodobania innych osób nie mają żadnego znaczenia. Poczuła, że traci grunt pod nogami. — A gdzież się podziały te wzniosłe idee, kiedy ja mówiłam ci dokładnie to samo? Wrzeszczałeś na mnie, bo chciałam zabrać się do sprawy po swojemu. Tak było? — To nie to samo. — Owszem, to samo. Zadzwoń do Mirty. Zdaje się, że masz w teczce telefon? — Uśmiechnęła się przymilnie. — Gail, czeka na mnie klient. — Z obojętną miną zbliżył się do niej, aby nikt postronny go nie usłyszał. — Zadzwonię do ciebie wieczorem. Wtedy o tym porozmawiamy. — Możesz sobie darować! — Ogarnęła ją wściekłość, aż zakręciło się jej w głowie. — Daruj sobie dzwonienie do mnie. Daruj sobie wszystko. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Poprosiłam cię o coś, co mogłeś zrobić bez żadnego poświęcenia. Ale okazałeś się dupkiem. Zawsze taki byłeś. Mam już dosyć. Więcej nie pozwolę ci na takie traktowanie. Anthony podniósł teczkę, a drugą ręką mocno chwycił Gail za łokieć. Rozejrzał się, uśmiechnął z daleka do swojego kolegi i ruszył w kierunku drzwi. — Dam ci ten cholerny numer — syknął przez zęby — ale najpierw musimy porozmawiać. Schodząc po stopniach, omal się nie przewróciła. Zaprowadził ją za najbliższy róg. Promienie słońca padały na budynki po drugiej stronie ulicy. — A teraz powiedz, co się z tobą dzieje — zażądał. Nie umiała mu wyjaśnić swojej agresji. Poczuła jeszcze większą złość. — Mama zawsze mi mówiła: zerwij z mężczyzną, zanim zaczniecie się nienawidzić. Wtedy przynajmniej będziecie mogli zostać przyjaciółmi. Jak myślisz, czy się spóźniłam? Patrzył na nią zdumiony. — Wracaj do swoich klientów — powiedziała, zamknąwszy oczy. — Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Po prostu nie chcę. Ostrożnie postawił teczkę na chodniku, jakby zawierała bombę. — Co ty wygadujesz? To z nami już koniec? Co ja takiego zrobiłem? — Nie chodzi o ciebie. — Odgarnęła do tyłu włosy i roześmiała się cicho. — Zawsze chciałam jechać na Mykonos, a teraz już wiem, jak tam jest i chcę wracać do domu. — Co się stało? — Zmrużył oczy, oślepiony promieniami słońca. — Już wiem. To się zaczęło w piątek, w hotelu na South Beach. Rozumiem. To był zły pomysł. Nie powinienem był tego proponować. Byłaś zbyt zdenerwowana działaniem policji… — Nie o to chodzi. Prędzej czy później i tak by do tego doszło. Czułam to od wielu tygodni. — Dlaczego nic mi o tym nie mówiłaś? Skoro miałaś takie myśli, powinnaś podzielić się nimi ze mną. — Wiem. Wiem o tym. — Oparła się ciężko o ścianę. — Anthony, co my ze sobą robimy? Czy kiedykolwiek zastanawiasz się nad tym? Bawimy się w miłość. To jest fajne, ale dalekie od rzeczywistości. Bawię się z tobą i zaniedbuję córkę. Ostatniej nocy zdałam sobie sprawę, jaką złą jestem matką. Ona mnie potrzebuje. Jestem dla niej wszystkim, co ma. Moje małżeństwo rozpadło się, ponieważ je zaniedbałam. Teraz moja córka nie ma ojca. A ja daję jej tak mało… — A więc o to chodzi. Masz poczucie winy z powodu jej problemów. Gail, on nie pisze do niej. Sama mówiłaś. Przyśle czasem kartkę, czasem zadzwoni, jeśli sobie o tym przypomni. — Coraz bardziej podnosił głos. — On was zostawił. Mieszka sobie na jachcie z inną kobieta i odbywa rejsy po Morzu Karaibskim. Tak mi mówiłaś! — I dobrze mu z tym. Niech robi, co chce. Ja nie mam takiej wolności. Dwóch mężczyzn w garniturach podeszło bliżej. Jeden z nich uniósł rękę, dając znak Anthony’emu, który odpowiedział skinieniem głowy. Gail spoglądała na chodnik, gdzie widniał ślad po starym liściu. Kiedy mężczyźni odeszli, Anthony powiedział: — Skarżyłaś się, że sam nie wiem, czego oczekuję po naszym związku. Chcesz, żebym podjął decyzję? Pokręciła głową. — Nie umiałabym mówić ci, co masz robić, nawet jeśli bym chciała. — Złość jej już przeszła i żałowała, że wcześniej rozmawiała z Anthonym w taki nieprzyjemny sposób. Z uśmiechem dotknęła marynarki na jego piersi. — Zanim mnie poznałeś, wiodłeś bardzo spokojne życie, prawda? Mawiałeś: „Gail, doprowadzasz mnie do szaleństwa”. Wiem, że nie mówiłeś tego dosłownie, ale taka była prawda. Gdybyśmy spędzali ze sobą dużo czasu, naprawdę byś oszalał. Znam cię. Czułbyś się ograniczany, jak w pułapce. Nie mogę prosić cię, żebyś był kimś innym, niż jesteś. To nie byłoby fair. — Piękne przemówienie. A kiedyś mówiłaś, że to ja jestem protekcjonalny i łaskawy. Przestała się uśmiechać. — Ja… naprawdę bardzo się staram być z tobą szczera. — Niewiarygodne. — Odsunął się od niej na kilka kroków, spojrzał na zegarek i wrócił. — Przychodzisz do sądu tuż przed moją rozprawą i stawiasz mnie przed faktem dokonanym. Dowiaduję się, że z nami koniec. Nie dałaś mi nawet możliwości zabrania głosu. — Posłuchaj samego siebie. Właśnie o to chodzi. Czy zauważyłeś, że wszystko musi być zawsze tak, jak ty tego chcesz i wtedy, gdy ty tego chcesz? Roześmiał się. — Z tobą jest inaczej? Teraz chcesz, żebym błagał cię, abyś zmieniła zdanie, prawda? Znowu ogarnęła ją złość. — Nie chcę, żebyś cokolwiek robił. Nie lubisz dokonywać wyborów. Spójrz na siebie. Unosisz się bezwładnie między Miami i Hawaną, całe twoje życie jest właśnie takie. Nie wierzysz w nic, co nie ma wpływu na twoje życie. — Aha. Więc o to chodzi. Teraz już wiem, co naprawdę o mnie myślisz. W końcu dowiedziałem się prawdy. Nagle poczuła, że chce jej się płakać. Skrzyżowała ręce na piersiach. — Miałeś rację. Nie powinnam brać sprawy Patricka. Dzięki niej przejrzałam na oczy. — Ten człowiek sam siebie oszukuje… Este mongólico retardado! Este hombre estafundido! — Oczekujesz jeszcze więcej szczerości? — mówiła drżącym głosem. — Myślałeś, że skoro chciałam mu pomóc, musieliśmy być kiedyś kochankami. Zaprzeczyłam. Ale masz rację. Miałam z nim romans. Byłam już wtedy mężatką. Nie mówiłam ci o tym, bo wiedziałam, że się wkurzysz. Anthony nie odezwał się, lecz mocniej zacisnął zęby. — A widzisz? — Uśmiechnęła się. — Nie. Nic mnie nie obchodzi, co robiłaś z Patrickiem Norrisem na studiach. Ale to, co robisz teraz, jest jeszcze gorsze. To nie jest nasz romans, tylko twój. Biedna, cierpiąca Gail musi zdecydować, co będzie dalej, bo nie można ufać uczuciom Anthony’ego. Jesteś potwornie zarozumiała. — Nagle roześmiał się i opuścił bezwładnie ręce. — Bueno. Wiesz, a może masz rację? Powinniśmy to skończyć. Tak, zgadzam się. Z tobą również niełatwo wytrzymać. Gail zobaczyła, że przechodnie zerkają na nich ciekawie. — Cóż, porozmawialiśmy sobie — rzekła cicho. — Więc dasz mi adres Rosy Portales czy nie? Przez chwilę patrzył na nią płonącymi oczami, potem przykucnął, by otworzyć teczkę, z której wyjął telefon komórkowy. Sztywnym palcem wybrał numer, skrzyżował ramiona i odszedł kilka kroków dalej, odwrócony plecami do Gail. — Mirta. Es Quintana. Llama a la secretaria de la Se?ora Connor con la dirección y numero de telefono de Rosa Portales. — Po chwili dodał, że nie chce teraz wysłuchiwać, kto do niego dzwonił. Wróci do biura o szóstej. Schował antenkę, wrzucił telefon do teczki, zamknął ją na zatrzask. — W porządku? — Podniósł teczkę i poprawił sobie krawat, wciskając go głębiej pod marynarkę. — Mira zadzwoni do twojej sekretarki — rzekł, nie patrząc na Gail. — Coś jeszcze? Mam zaraz sprawę. Nie wiem, czy dotrwam do jej końca, nie zabijając nikogo. Znowu to samo odczucie. Tak musi się czuć spokojny z natury człowiek, gdy samolot pikuje do ziemi i nic nie można na to poradzić. — Przykro mi. Postaraj się zrozumieć — powiedziała. — Zrozumieć? Ja mam zrozumieć? Kim ja jestem według ciebie? — Zrobił kilka kroków i zawrócił. Teczkę trzymał pod pachą, drugą rękę wyciągnął siebie. — Wiesz, najbardziej niesamowite… — Nabrał powietrza. — Najbardziej niesamowite jest to, że kochałem ciebie całym sercem. I co teraz? Mam pozwolić, by to umarło? Nie każ mi, żebym zrozumiał, co robisz. Nie potrafię. Zbyt wiele ode mnie żądasz. 25 Gail znalazła Erica Ramsaya przy jednym z komputerów w bibliotece. Dostrzegłszy Gail, uniósł głowę. — Witaj, szefowo. Usiadła na sąsiednim krześle. — Miriam powiedziała mi, że dzisiaj rano złożyłeś w sądzie dokumenty w sprawie Norrisa. — Tak. Najpierw stałem w kolejce do biura podawczego. Dostałem też wezwania dla świadków, które można wykorzystać w dowolnym momencie. Wszystko jest w aktach. — Nacisnął kilka klawiszy i ekran zgasł. Obrócił się na krześle. — Miriam powiedziała mi o Irvingu Adlerze. Wezwanie dla niego możemy wyrzucić do kosza. Kiwnęła głową, która wydawała się jej ciężka jak kamień — I ty właśnie go znalazłaś. To musiał być szok. Ale nie sądzę, by jego śmierć zaszkodziła naszej sprawie. Jesteśmy na dobrej drodze do ugody. Dlaczego Odell miałby się teraz wycofać? — Odell nie, ale mogą to zrobić adwokaci Sanforda Ehringera. — Oparła głowę na ręce. — Skoro Irving nie może zeznać, że testament został sfałszowany, co nam zostało? — Co będzie dalej? — Porozmawiam z gosposią pani Tillett. — Gail zamknęła oczy. Miała wrażenie, że są strasznie gorące i suche, jakby ktoś chciał je wepchnąć głęboko w oczodoły. — Mamy już jej adres. Zadzwoniłam do niej. Eric, zawieziesz mnie tam? — Jasne. Wyglądasz na wykończoną. — Mało spałam. — Hej. — Dotknął jej ramienia. — Powinnaś wrócić do domu i odpocząć. Z panią Portales porozmawiamy później. Niewiele brakowało, a oparłaby się o niego. Pozwoliła, by przez moment przytrzymał ją mocniej. Miał duże, ciepłe dłonie. — Nie, jedźmy teraz. — Odsunęła się. — Eric… — Zerknęła do pokoju. Któryś z pracowników siedział w końcu korytarza obok regałów i wolno przewracał kartki w jakiejś książce. — Słucham? — Chyba nie dociągnę do piątej. Masz coś…? — Tak — powiedział cicho. Jeszcze raz dotknął jej pleców. — Mam coś, co możesz wziąć. Nie jest zbyt mocne. — Wybacz, że cię o to proszę. Zwykle nigdy tego nie robię. — Nie przejmuj się. — Wyłączył komputer. — Kiedy chcesz jechać do Rosy? — Niedługo. Muszę jeszcze zadzwonić. Wstała. Wcześnie rano przyjechała do niej Irene, żeby zostać z Karen, która nie poszła dziś do szkoły. Gail chciała się dowiedzieć, czy córka jeszcze śpi. — Zajrzyj najpierw do mego pokoju. — Eric zebrał notatki. Nosił granatowe szelki ze skórzanymi paskami, które były przypięte w pasie do wewnętrznej strony spodni. Grube, błyszczące pióro włożył do kieszonki na piersi. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to po drodze do Rosy chciałabym wstąpić jeszcze w kilka miejsc — powiedziała Gail. — Oczywiście. Dokąd chcesz jechać? — Ciekawa jestem, jak wygląda „Dzika Wiśnia”. Pół godziny później byli już kilkanaście kilometrów na północ od centrum i jechali autostradą West Dixie, mijając włoską pizzerię, sklep z przecenionym towarem, jakiś parking. Eric zwolnił. — To tam, po prawej. „Dzika Wiśnia” nie wyglądała tak niebezpiecznie, jak to wynikało z opisu Erica. Był tam nawet równo przycięty żywopłot i szyld w złotej ramce. Nad wejściem znajdowała się czerwona markiza, jak w miejskim hotelu. Parking był w trzech czwartych pusty. Na taborecie przy wejściu siedział wykidajło. A jednak… nie było wątpliwości, czym jest to miejsce: „Najbardziej namiętne tancerki w Miami. Panie — wstęp gratis, drinki za pół ceny. Daj się ponieść fantazji”. Gdy przejeżdżali obok, Gail odwróciła głowę, żeby lepiej widzieć. — Nie wygląda najgorzej. Jak sądzisz, dużo zarabiają na tym interesie? — Ile zarabiają to jedno, a ile zgłaszają, to zupełnie co innego. Podobny interes może być prawdziwą żyłą złota — powiedział Eric. — Zwłaszcza jeżeli jest nastawiony na turystów i biznesmenów. Za zwykłego drinka musiałem zapłacić dziesięć dolarów, piwo kosztuje tam szóstkę. I dziesięć za wstęp. — Myślałam, że byłeś tam tylko pięć minut. Uśmiechnął się. — Czy mogę wliczyć to sobie w koszty? — Nie, bo pewnie bardzo miło spędziłeś czas. — Byłaś kiedyś w takim barze dla dorosłych? — Nie. — Możemy zawrócić. Wpuszczają tam również kobiety. — Eric nosił ciemne okulary w złotej oprawce. Wcisnął hamulec, jakby szykował się do zawrócenia. — Dziękuję, może innym razem — powiedziała Gail. — Gdy w zeszłym roku rozmawiałeś z Odellem, czy wspomniał nazwę „Dzika Wiśnia”? — Nie. Mówił, że inwestuje w różne interesy, ale nie miałem pojęcia, że chodzi o coś takiego. — Howard Odell to prawdziwy skurczybyk i hipokryta. Zbiera pieniądze dla biednych, a zarazem ma udziały w firmach, które prowadzą bary dla dorosłych, kina pornograficzne, a wszystko finansuje środkami z fundacji Easton. Gail chciała się dowiedzieć, co o tym sądzi Larry Black, ale jeszcze się nie zjawił. Jego sekretarka powiedziała, że poprzedniej nocy nawet nie wrócił do domu, a jego żona, Dee–Dee, strasznie się piekliła. Gail poprosiła Erica, by skręcił w lewo przy Sto Sześćdziesiątej Siódmej ulicy, sześciopasmowej drodze, przy której znajdowały się centra handlowe, delikatesy z koszerną żywnością, chińskie restauracje i pomniejsze punkty handlowe. Wśród nich powinien być sklep odzieżowy „Stroje Śmiałe i Eleganckie”. — Powiedz mi, co się wydarzyło wczoraj wieczorem — poprosił Eric. — Co mówiła policja? Gail opowiedziała mu, jak Irene pukała do drzwi w domu Adlera, jak przyjechała karetka, jak znaleźli Adlera na podłodze w kuchni. — Stwierdzili, że to atak serca. Nie było żadnych śladów włamania, drzwi były zamknięte, tak samo jak w przypadku Carli Neapolitano i Althei Tillett. Różnica polega na tym, że u niego w śmietniku znaleźliśmy zmaltretowanego psa. Eric oderwał wzrok od drogi, by spojrzeć na Gail. — Trzy trupy, trzykrotnie zamknięte od środka drzwi… Czy to jakaś prawidłowość? — I wszyscy troje mieli jakiś związek z tą sprawą. — Roześmiała się. — Następną ofiarą będzie kolejny świadek, Jessika Simms, której ciało zostanie znalezione w hydroforze. — Całkiem możliwe — odparł Eric. — Powinnaś zadzwonić do tego policjanta z Miami Beach i dowiedzieć się, co on o tym sądzi. — Pomyślałby, że zwariowałam. Ta suczka Mitzi nie daje mi spokoju. Dlaczego Adler wrzucił swoje ukochane zwierzątko do pojemnika na śmieci? — Może potracił ją samochód, a on sądził, że zdechła. — Nie. On by ją pochował. Samochód zresztą spłaszczyłby psa na naleśnik. — Może Adler niechcący na nią nadepnął — wysnuł przypuszczenie Eric. — A potem tak się zdenerwował, że dostał ataku serca i zmarł. Gail przypomniała sobie czystą kuchnię, krakersy starannie ułożone na talerzu. — Nie sądzę. — Pokazała coś palcem przez przednią szybę. — Zwolnij. To będzie kawałek dalej z lewej strony. Eric skręcił na parking centrum handlowego i wolniutko pojechał wzdłuż rzędu sklepów. Gail spojrzała na „Stroje Śmiałe i Eleganckie”. Sklep wyglądał jak inne butiki, wyróżniał go jednak szyld: czarne sylwetki kobiety i mężczyzny w czerwonym sercu. Z wystawy patrzyły przed siebie manekiny w bogato zdobionych nocnych koszulach. Plakat w oknie głosił: „Wszystkie nowości i zabawki 50% taniej”. — Jedźmy dalej — rzekła Gail. — Zobaczyłam już dosyć. Eric przyhamował koło chodnika i włączył się do ruchu. — Wiesz, myślałem, że jesteś zimna i powściągliwa. Nigdy bym się nie spodziewał, że pójdziesz tak po prostu do Frankiego Delgado i będziesz udawać prostytutkę. A teraz oglądamy sobie sex shop. Oparła głowę na zagłówku. — To ciekawsze niż prawo podatkowe, prawda? Dojechali do Okechobee Road, która jako droga numer dwadzieścia siedem przecinała pola trzciny cukrowej osiemdziesiąt kilometrów dalej na północny zachód. W Hialeah trasa prowadziła obok położonych po prawej stronie sklepów i stacji benzynowych, gdzie większość napisów była w języku hiszpańskim. Po południowej stronie drogi znajdował się rów odwadniający. Rosły tam wysokie sosny, które zrzucały igły na kamieniste podłoże. W końcu Gail zauważyła motel „Afrodyta”. Przed domem w kształcie litery „U” stała betonowa figura bogini, częściowo pokryta pleśnią. Całość była ogrodzona drewnianym parkanem, a wysoki żywopłot wyznaczał dyskretne miejsca do parkowania. Było też kilka garaży. Gość mógł, nie wysiadając z samochodu, zapłacić należność i otrzymać klucz, jego sekretarka lub żona sąsiada pochylała się, by nie zdradzić swej obecności. „Abierto 24 Horas”. Specjalne stawki godzinowe na spotkania biznesowe. Możliwość płatności kartą Visa Jub MasterCard. W następnym budynku był kolejny motel. „Filmy dla dorosłych i łóżka wodne”. Gail poczuła niesmak. Lexus zatrzymał się na parkingu przy pobliskim sklepie. Gail rozejrzała się. Eric patrzył na nią z uśmiechem. — Mamy dużo czasu. Może tam wejdziemy? Roześmiała się. — Mówisz poważnie? — Jasne. Chodź. — Nie. Daj spokój, Eric. Przestał się uśmiechać, włączył bieg i gwałtownie ruszył z miejsca, wyprowadzając auto z parkingu. — Wcale nie chciałam się śmiać. Naprawdę. — Tak. — Wskazał jej teczkę. — Podaj mi adres Rosy. Znalazła go wśród notatek i powiedziała, żeby skręcił na północ przy Zachodniej Dwunastej alei. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, lecz jego twarz pozostawała obojętna. Kręcąc głową, obserwowała ruch uliczny. — Wczoraj nie zdążyłam przejrzeć wszystkich dokumentów — powiedziała. Jeśli masz trochę czasu po południu, poprosiłabym cię o pomoc. Eric ustawił nawiew zimnego powietrza. — Mam czas. Niedługo będę miał bardzo dużo wolnego czasu. Wczoraj Paul Robineau wręczył mi wymówienie. Mam dokończyć wszystkie sprawy i zabierać się z firmy. — Co takiego? Jak on mógł? — Robi, co chce. To jego firma. — Nie. Powinien był mi o tym powiedzieć. Wie, że pracujesz dla mnie. Eric nasunął okulary głębiej na nos. — To nie będzie wielka strata. Ja sam też mam tego dosyć. Nikt nie lubi prawników, nawet inni prawnicy. Człowiek czuje się jak ekskluzywna prostytutka: wszyscy cię kochają, gdy jesteś im potrzebny, a potem koniec. — Dlaczego więc poszedłeś na studia prawnicze? — To miało tyle samo sensu, co studiowanie czegoś innego. Można dobrze zarobić. — Zaśmiał się. — Ale godziny pracy są nie do przyjęcia. — Nie odchodź z zawodu — powiedziała Gail. — Ta praca jest taka sama, jak każda inna. Nie powinno się odchodzić, gdy zdarzają się przejściowe trudności. Klienci przychodzą, gdy mają kłopoty, i można im pomóc. To wiele znaczy. Widziała odbicie swojej twarzy w jego okularach. Uśmiechał się, unosząc lekko różowe policzki. — Będę za tobą tęsknił. Do naszych rozmów, twoich ciekawych uwag dotyczących życia i prawa. — Lepiej zapomnij o tym — powiedziała, czując jak pusto musiały brzmieć jej słowa. Cytaty z małego poradnika. — Jedź na północ Zachodnią Dwunastą. Nacisnąwszy hamulec, skręcił na najbliższym skrzyżowaniu. W tej części Hialeah znajdowały się niewielkie zakłady, restauracje z małym okienkiem, przez które sprzedawano kawę na wynos, prywatne stacyjki benzynowe. Dwa kilometry dalej Eric skręcił w lewo, gdzie znajdowała się dzielnica mieszkaniowa, a w niej pudełkowate domy o płaskich dachach. Łańcuchy na słupkach oddzielały poszczególne podwórka. Zatrzymali samochód na rzadko porośniętym trawniku przed domem, w którym mieszkała Rosa Portales razem ze swoją siostrą. Pod jedną z palm zobaczyli małą kapliczkę poświęconą Matce Boskiej. Rosa Portales wskazała im miejsce na sofie. Podłoga z terakoty lśniła czystością, w otwartych oknach wisiały udrapowane zasłony. Na chromowo–szklanej etażerce stała figurka San Lazaro, wazonik ze sztucznymi kwiatkami, zrobionymi z piórek, i fotografia w srebrnej ramce, przedstawiająca młodego mężczyznę w smokingu i kobietę w ślubnej sukni. Oboje patrzyli na siebie z zachwytem. Z któregoś pokoju dochodziły dźwięki rockowej muzyki. Rosa wyjaśniła, że jej siostrzeniec ma dzisiaj wolny dzień. Sama usiadła w fotelu, krzyżując nogi w kostkach. Na jej pulchnych kolanach połyskiwały błyszczące pończochy. Ubrana była w zieloną sukienkę z paskiem w talii oraz luźny żakiet. Miała zadbane paznokcie, długie, pomalowane na czerwono. Krótkie włosy były starannie ułożone, a w uszach wisiały duże kolczyki. Kształt ust podkreślał kontur wykonany brązową kredką. Jej wygląd znacznie się różnił od wcześniejszego wyobrażenia Gail. Rosa zaproponowała im kawę, lecz podziękowali. Przez chwilę rozmawiali na tematy ogólne. Tak, mieszkanie w Hialeah to zupełnie coś innego niż North Bay Road. Nie, Rosa nie zamierza zostać tu na dłużej. Straszna historia z panią Tillett. Tak, Rosa znała panią Connor. Gdyby było inaczej, zapewne w ogóle nie chciałaby rozmawiać z Gail. Urodziła się w Nowym Jorku. Jej mąż, Portorykańczyk, został przeniesiony do wojskowej bazy lotniczej w Homestead, i tam już pozostali. Nie mieli dzieci. Kiedy mąż zmarł, ktoś znajomy polecił Rosę pani Tillett. Przez szesnaście lat zajmowała się domem Althei Tillett z takim poświęceniem, jakby był jej własnym domem. — Czy już wiadomo, kto ją zabił? — spytała unosząc brwi, między którymi miała silnie zaznaczoną bruzdę. — Jeszcze nie — odparła Gail. — Środowe noce zawsze spędzałam u siostry, w przeciwnym razie zostałabym w domu. — Wstrząsnęła się. — Czy oni podejrzewają, że zrobił to Patrick? Tak piszą w gazetach. Pobił Rudy’ego, widziała pani to? — Tak, czytałam. Znała ich pani, gdy byli dziećmi? — Nie, bliźniaki były już na studiach, a Patrick kończył liceum. Nie chcę mówić o nim nic złego, ale był dziwny. Całymi godzinami przesiadywał na strychu, czytając książki. Ale nie sądzę, żeby to on ją zabił. — Co się wydarzyło po śmierci pani Tillett? Czy Rudy i Monika przyjechali, żeby poszukać testamentu? — Czy pani wie, że to ja znalazłam panią Tillett u podnóża schodów? Tak. Strasznie płakałam. Policja zadawała mi różne pytania. Powiedzieli, że mogę umyć podłogę następnego dnia, kiedy skończą swoją robotę. — Spojrzała na sukienkę i wygładziła ją na kolanach. — Musiałam to dla niej zrobić. Nikt inny, tylko ja. Ale było mi ciężko. Tego samego popołudnia przyjechali Rudy i Monika. Znalazłam ich na górze, gdy szperali w jej papierach. Spytałam, czego szukają, a oni odparli, że to nie moja sprawa. Wyjaśniłam im, że jeśli szukają testamentu, to go nie znajdą, bo on nie istnieje. Chyba się jednak pomyliłam. Gail rzuciła spojrzenie Ericowi. — Dlaczego uważa pani, że nie było testamentu? Czy pani Tillett zniszczyła go? — Myślałam, że tak. Jakoś miesiąc przed śmiercią poszła na wał ochronny z puszką płynu do zapalniczki i tam paliła jakieś papiery. To samo zrobiła pół roku temu, a gdy ją wtedy spytałam, powiedziała, że zniszczyła testament. Popioły wrzuciła do wody. — A te papiery, które spaliła miesiąc temu? — spytał Eric. — Czy mówiła, że był tam testament? — Nie, to tylko moje przypuszczenia. Kiedyś podarła testament na strzępy i wrzuciła go do ubikacji. Wiem o tym, bo zatkała się rura i trzeba było ją przepychać. Myślałam, że spaliła ostatni testament i powiedziałam o tym Rudy’emu i Monice. — Po oczach Rosy widać było, że czuła się dotknięta. — Powiedzieli, że mogę sobie iść, bo już więcej nie jestem tam potrzebna. Zabrali mi klucze, a potem przysłali czek na pięćset dolarów. Ale mieli chyba do tego prawo. W końcu to rodzina pani Tillett. — Dzwoniła pani do Patricka? — Nie, bo nie wiedziałam, gdzie on jest. Rudy powiedział, że sam go zawiadomi. — Rozumiem, że Althea Tillett zapisała pani pewną sumę w testamencie — rzekła Gail. — Tak. Ten prawnik napisał do mnie list. Miałam otrzymać dwadzieścia tysięcy dolarów. Chciałam zrobić przedpłatę na mieszkanie. Pracuję popołudniami jako recepcjonistka, dlatego jestem tak ubrana. Gail uśmiechnęła się do niej. Oto kolejna osoba, którą Patrick chciałby w pełni spłacić, gdyby wygrał sprawę. — Czy kiedykolwiek spotkała pani Irvinga Adlera? Był jednym z przyjaciół pani Tillett. — Ależ tak, znam go. — Zaśmiała się. — To ten z małym pieskiem, który jest strasznie złośliwy. Gdyby był nieco większy, należałoby go zastrzelić. — Mitzi — powiedziała Gail. — Tak, Mitzi. Przynosił ze sobą do pani Tillett wykwintne jedzenie dla swojej suczki, na wypadek gdyby zgłodniała. Zimą wkładał jej sweterek, zrobiony przez żonę na drutach. — Rosa uniosła wzrok. — Pan Adler zmarł wczoraj wieczorem na atak serca. — Naprawdę? Ojej… — Zanim zmarł, chciał ze mną porozmawiać o pani Tillett. Coś ciążyło mu na sumieniu. Czy nie wie pani, z jakiego powodu mógł mieć poczucie winy? Kiwała głową, lecz jej twarz pozostała bez wyrazu. — Czy pani Tillett mówiła coś na ten temat? Rosa zapatrzyła się w otwarte okno. Słychać było, jak obok przejechała z głośnym warkotem furgonetka. — On przyjechał do pani Tillet w ostatni poniedziałek przed jej śmiercią. Wróciłam do domu z zakupami, bo zawsze robiłam zakupy w poniedziałki, a on już tam był. W ogóle to nie pojawiał się zbyt często. Wtedy byli razem na tarasie. — Słyszała pani, co mówili? — Ja nie podsłuchuję. — Oczywiście, że nie — powiedziała szybko Gail. — Ale może usłyszała pani coś przez przypadek? Pomyślała chwilę. — Kiedy poszłam, żeby zanieść im drinki, kłócili się. Pani Tillett była zdenerwowana. — Ale dlaczego? Rosa zamknęła oczy. — Co ona… coś mówiła, że ma dosyć, że musi z czymś skończyć, nie wiem. A pan Adler mówił: „Nie, nie rób tego, nie pozwolę ci na to”. Wtedy mnie zobaczyli i skończyli rozmową. Gail wymieniła spojrzenie z Erikiem. Był zarumieniony z podniecenia, siedział na brzeżku sofy, złożone razem dłonie ściskał między kolanami. — A inne osoby, które przychodziły do domu w tamtym tygodniu? — spytał Rosę. — Na pewno ktoś ją odwiedzał. Bruzda na jej czole jeszcze bardziej się pogłębiła. — Nic niezwykłego się nie działo. We wtorek przyszła na obiad pani Simms. Jessika Simms, jej przyjaciółka. Słyszałam, jak plotkowały, to wszystko. Aha, pojawił się też Rudy… nie, to było tydzień wcześniej. — Rudy Tillett? — spytał Eric. — Czy była z nim Monika? — Nie, przyszedł sam. — O czym rozmawiali? — Ja nie podsłuchuję — powtórzyła stanowczo. — Czy podczas rozmowy z nim była w dobrym nastroju? — odezwała się Gail. — A może złościła się? — Wchodzili po schodach na górę, więc nic nie słyszałam. Nie wydawała się zdenerwowana, zachowywała się normalnie. — Długo tam był? — Około godziny. Potem pani Tillett powiedziała do mnie: „Rosa, czy chciałabyś pracować dla Rudy’ego i Moniki?” Odparłam, że nie, że nadal chcę pracować dla niej. I zaczęłam płakać, bo pomyślałam, że chce mnie zwolnić. — Uśmiechnęła się, zawstydzona. — Ale ona powiedziała, że Rudy i Monika odziedziczą dom po jej śmierci. — Gail wciągnęła powietrze i wstrzymała oddech. — Więc ja powiedziałam: „W takim razie musi pani napisać nowy testament”. — I zrobiła to? — spytał Eric. — Zadzwoniła w tej sprawie do adwokata. — Do Alana Weissmana — rzekła Gail. Powoli traciła nadzieję. Rosa kiwnęła głową. — Umówiła się na tamten piątek, ale potem odwołała spotkanie, chyba dlatego, że miała na głowie przygotowania do wyjazdu na wakacje. Miała już bilety na samolot, ale nigdy nie wyruszyła w tę podróż. — Czy pani Tillett wymieniała imię Rudy’ego podczas poniedziałkowej rozmowy z Adlerem? — spytała Gail. — Nie. — A telefony? Czy dzwoniła do kogoś w tamtym tygodniu? — Oczywiście, ale robiła to zawsze. — Czy spotykała się z kimś poza domem? Rosa patrzyła w sufit. — Widziała się z adwokatem. — Z kim? Z Alanem Weissmanem? — Nie. — Pochyliła się, by wziąć do ręki wizytówkę Gail, którą wcześniej położyła na szklanym stoliku. — Nazywał się Black. — Lawrence Black? — powiedzieli zgodnym chórem Gail i Eric. — Pani Tillett zostawiła taką samą wizytówkę w kuchni po odbyciu rozmowy telefonicznej. Ale na tamtej było inne nazwisko. Spytałam, czy wizytówka jest jej potrzebna, czy też mam ją wyrzucić. Mówiła o nim „Larry”. — Kiedy to było? — W środę rano. Zaraz po tej rozmowie powiedziała mi, co mam przygotować na wieczornego brydża, dlatego to zapamiętałam. — Rosa uśmiechnęła się do Gail. — Była na nim obecna pani matka. — Czy rozmawiała z Larrym Blackiem o swoim testamencie? — spytał Eric. — Nie wiem. — Musiała pani coś zapamiętać z tej rozmowy. — Powiedziała, że musi się z nim zobaczyć, to pamiętam. Potem skończyła śniadanie, poszła na górę, żeby się ubrać, i wyszła z domu. — Jakim tonem rozmawiała z Larrym Blackiem? — odezwała się Gail. — Nie znoszącym sprzeciwu. Ale to było dla niej typowe. Powiedziała mu: „Porozmawiamy o tym i to natychmiast”. — Więc pojechała do jego biura? — Nie. Mieli się spotkać przy filiżance kawy, ale nie wiem gdzie. — A gdy wróciła, w jakim była nastroju? Mówiła coś? — Nie było mnie przy tym. Wyszłam w południe, jak zwykle w środy. Wtedy widziałam ją po raz ostatni. Jeśli nie liczyć następnego dnia, kiedy już nie żyła. — Wymawiając to ostatnie słowo, zniżyła głos do szeptu. Gail ujęła ją za rękę. — Czy jest coś jeszcze, co mogłaby nam pani powiedzieć? Rosa pokręciła głową. — Dobrze. — Wymienili spojrzenia z Erikiem. Gail podniosła swoją torebkę. — Bardzo nam pani pomogła. — Eric wstał i ruszył powoli w stronę drzwi, spodziewając się, że Gail pójdzie w jego ślady. Ale ona wciąż siedziała na sofie. — Mówiła pani, że Althea Tillett wybierała się na wakacje. — Tak. Irene również o tym wspominała. Martwiła się, jak sobie poradzi, wyjeżdżając sama. Podziwiała ją, że zdecydowała się na tak odważny krok. — Dokąd miała jechać? — spytała Gail. — Do Grecji. Najpierw miała polecieć do Aten, a stamtąd dostać się na Mykonos. Chyba właśnie tak. — Czy pani Tillett często podróżowała? — Oczywiście. Niemal co roku gdzieś wyjeżdżała. Do Rzymu, Nicei, Londynu. W zeszłym roku odwiedziła Ibizę. To wyspa niedaleko Hiszpanii. Raz była w Amsterdamie, ale nie spodobał się jej. Mówiła, że za dużo tam brudu. Najbardziej lubiła greckie wyspy. — Wyjeżdżała sama? Rosa zarumieniła się lekko, rzuciła spojrzenie w stronę Erica, który stał przy drzwiach, pobrzękując monetami w kieszeni spodni. — Spotykała różnych ludzi tam, na miejscu — szepnęła. — Rozumie pani, mężczyzn. I to młodych. — Naprawdę? — Tak. I wracała naprawdę bardzo zadowolona. Zawsze przywoziła coś dla mnie. Bluzeczkę, sandały albo butelkę wina. — Uśmiechnęła się. — Kobieta w jej wieku. — Czy wie pani, gdzie kupowała bilety na wyjazd? — Pani też chce się tam wybrać? — Nie… tylko tak się zastanawiam. Czy korzystała z usług Gateway Travel? — Hmm… pamiętam obrazek jakiejś bramy na folderze, w którym dostarczono bilety. Gail wolno pokiwała głową. — A z kim tam rozmawiała? Może z Carlą? — Nie mam pojęcia. Gail podeszła do drzwi. — Pani Portales, gdyby zjawił się tu detektyw Gary Davis z policji w Miami Beach, proszę mu nie mówić, że byłam u pani. — Dobrze. — Jeszcze jedno. Zadzwoni do pani prawnik Anthony Quintana. — I dla niego też tu pani nie było? — Nie, on wie, że miałam przyjść. To drugi adwokat Patricka Norrisa, a także mój przyjaciel i w ogóle dobry człowiek. Może pani z nim porozmawiać. — Dobrze. — Rosa uśmiechnęła się. — Cieszę się, że udało nam się spotkać. Pani matka mówiła, że ma córkę, która jest adwokatem. Jest z pani bardzo dumna. Winda jechała na czternaste piętro biurowca, gdzie mieściły się biura Hartwell, Black i Robineau. Gail niecierpliwie patrzyła na numery mijanych pięter i wciskała guzik zamykający drzwi za każdym razem, gdy ktoś wysiadał. Pora była obiadowa, więc winda stawała niemal na każdym piętrze. Eric cofnął się o krok, by zrobić miejsce dla chłopaka z dużym pudłem pełnym kanapek i napojów. Do jednej z torebek był doczepiony rachunek z baru na dole. — Myślę, że Adlerowi było przykro, że namówił Altheę, by nie robiła tego, co zamierzała — odezwał się Eric. — Pewnie obwiniał się za jej śmierć. Chłopak z kanapkami obejrzał się. Gail szybko pokręciła głową, patrząc na Erica. Między dziesiątym i jedenastym piętrem jechali sami. — Bardzo intensywnie myślałeś w czasie drogi powrotnej — powiedziała Gail. — Już nie musisz. Porozmawiam z Larrym Blackiem. Mógł być teraz na obiedzie, który zwykle jadł w firmowym klubie. Gdziekolwiek jest, znajdzie go i zaciągnie do osobnego pokoju. Powie mu tak: „Larry, niemal zemdlałeś, gdy powiedziałam ci, że Althea została zamordowana. Teraz wiem dlaczego. Ona była w coś wplątana. Co to takiego, Larry? Easton? Tym razem powiedz mi prawdę”. Eric zaczął coś mówić, ale na kolejnym piętrze do windy wsiadły trzy kobiety, które ze śmiechem rozmawiały o tym, jak zostały uwięzione w metrze pomiędzy stacjami. Eric przysunął się bliżej Gail. — Pozwól, że pójdziemy do niego razem. — Sama sobie poradzę. — Przestań — szepnął jej do ucha. — Zawsze odstawiasz mnie na bok. Myślałem, że w tej sprawie jesteśmy partnerami… A jeśli on będzie agresywny? — Larry? — Tak. Mnie nie ruszy. — Jego chłopięce rysy stwardniały. Gail wyobraziła sobie, jak wyglądał w stroju zawodnika futbolu amerykańskiego. Trzy kobiety wysiadły z windy. — Chyba nie sądzisz, że Larry Black zamordował Altheę Tillett? — spytała. — Ale jeśli się kłócili… — Nie. Larry musiał wiedzieć, o czym rozmawiała z Irvingiem Adlerem. To wszystko. Wysiedli na czternastym piętrze i Gail ruszyła szybkim krokiem przez korytarz. Eric przytrzymał drzwi wiodące do pokoi. — Adler i pani Tillett rozmawiali o fundacji Easton — powiedział. — Tak musiało być. Dlatego Larry nie chciał ci powiedzieć, kto jest jej członkiem. I przypomnij sobie, kto był u niej tydzień wcześniej. Rudy Tillett. „T” oznacza Tillett. Ten akronim. — Myślałam już o tym. — Może to właśnie Rudy ją zabił, a potem sfałszował testament. — To również przyszło mi do głowy. Skręcili i nagle Gail zrozumiała, co nie dawało jej spokoju od momentu, gdy znaleźli się w korytarzu. Było tam cicho jak w grobowcu. Żadnego stukania w klawiatury, żadnych rozmów. Na końcu korytarza stało trzech adwokatów i kilka sekretarek. — Co się dzieje? — spytał Eric. Miriam spostrzegła Gail i podbiegła do niej. — Co się stało? — spytała Gail. — To Larry Black — wyrzuciła z siebie szybko. — Znaleźli go. Cały dzień był w szpitalu, a oni nie wiedzieli, kim jest. — Czy dobrze się czuje? — Gail chwyciła ją za ramiona. Miriam pokręciła głową i wybuchnęła płaczem. 26 Trzech wagarowiczów znalazło Larry’ego Blacka wczesnym popołudniem w poniedziałek na opuszczonym placu na zachód od lotniska. Leżał na ziemi za stertą starych śmieci. Otrzymał kilkanaście uderzeń ciężkim, metalowym narzędziem. Miał złamaną rękę i kilka żeber oraz uszkodzoną czaszkę, tak że twarzy nie dało się rozpoznać. Brakowało portfela, zegarka i obrączki. W szpitalu był jeszcze jedną nie zidentyfikowaną ofiarą napaści, jednak kosztowne ubranie wskazywało, że ktoś będzie go szukał. W czwartek rano Dee–Dee zgłosiła jego zaginięcie, szybko powiązano je z bezimiennym pacjentem. Gail dotarła do szpitala wpół do drugiej i w drzwiach natknęła się na wychodzącego Paula Robineau. Uparł się, że musi porozmawiać z lekarzem Larry’ego, ale niczego się nie dowiedział. Wylew wewnętrzny oraz prawdopodobne uszkodzenie mózgu. Rokowania nie były zbyt optymistyczne. Przed wejściem na oddział intensywnej terapii Gail przywitała się z przyjaciółmi i rodziną Larry’ego. Do środka wpuszczono tylko Dee–Dee. Gail usłyszała, jak niektórzy z odwiedzających mówili o Larrym w czasie przeszłym. Z automatu zadzwoniła do Clarindy Campbell, żeby poradzić się, co powiedzieć Karen. Musiała postępować bardzo delikatnie, bo co prawda Karen nie znała Irvinga Adlera, ale z Larrym spotkała się kilka razy. Telefon odebrała automatyczna sekretarka. Gail zostawiła wiadomość. Zatelefonowała też do domu, zawiadomiła Phyllis o tym, co się stało i poprosiła ją, żeby nie pozwoliła Karen oglądać wiadomości w telewizji. Phyllis powiedziała, że będzie się modlić za pana Blacka. Po zakończeniu rozmowy Gail jeszcze przez chwilę nie odkładała słuchawki. Bardzo chciała porozmawiać z Anthonym, żałowała tej porannej rozmowy przed gmachem sądu. Nie pozostało jej nic innego, jak wrócić do biura. Tabletka, którą dał jej wcześniej Eric, przestawała już działać i Gail poczuła wzmożone napięcie. Gdyby nawet pojechała do domu, opuściła żaluzje i położyła się do łóżka i tak nie mogłaby zasnąć. W głębi korytarza spostrzegła szczupłą kobietę o kasztanowych włosach, która odprowadzała jakiegoś staruszka do windy. Za chwilę wróci, a wtedy osoby stojące w poczekalni zbiorą się wokół niej. Gail odłożyła słuchawkę i ruszyła w stronę windy, której drzwi właśnie się zamykały. Dee–Dee miała wilgotne, podpuchnięte oczy, rozmazany makijaż, włosy upięte z tyłu. Gail podeszła i lekko dotknęła jej ramienia. — Dee–Dee, strasznie mi przykro. Czy jest coś, co mogłabym zrobić? Uśmiechnęła się słabo. — Teraz możemy tylko czekać. Jego stan troszkę się poprawił. Na kilka sekund otworzył oczy… to znaczy oko, które nie jest przykryte opatrunkiem. Chyba mnie nawet poznał. Boże… wygląda potwornie. — Jak się czują Trisha i Mandy? — Rozpaczają. Są u mojej siostry. Nie chcę, żeby go teraz oglądały, ale jeśli coś się z nim stanie… Gail przytuliła ją mocno. Przez moment stały w tym uścisku. Dee–Dee spojrzała ponad ramieniem Gail w stronę ludzi zebranych na końcu korytarza. — Muszę do nich iść, przywitać się. Są wspaniali, przyjechali tu i czekają. Poszły razem. Gail spytała, czy policja wie, jak to się stało. — Larry wyszedł z domu gdzieś za kwadrans ósma — powiedziała Dee–Dee. — O jedenastej zadzwoniła jego sekretarka z pytaniem, czy Larry pojawi się w firmie. Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć, może pojechał na spotkanie z klientem. Po południu załatwiłam parę spraw. Larry nie wrócił do domu. Czekałam niemal do pomocy i zadzwoniłam na policję. Ale oni dopiero dzisiaj rano przyjęli zgłoszenie. — Mówiła w taki sposób, jakby opowiadała tę historię wiele razy. — Ci chłopcy znaleźli go w ostatnim momencie. Ktoś go okradł i zostawił tam, żeby umarł. Zatrzymała się i stanęła za wysokim wózkiem do przewozu pościeli, chowając się przed wzrokiem czekających w korytarzu osób. — Gail, oni znaleźli w jego kieszeniach… kokainę w małej plastikowej torebce. — Miała łzy w oczach. — I paczkę kondomów. Jednego z nich już nie było. — Nie wierzę. To do Larry’ego niepodobne. — Możesz sobie wyobrazić, co sobie teraz myślą. Gdzie był, co robił! — mówiła przez ściśnięte gardło. — Przestań, nawet o tym nie myśl. — Gail oparła się o ścianę i przywarła ramieniem do ramienia Dee–Dee. — Czy znasz sprawę, którą prowadzę, dotyczącą majątku po Althei Tillett? — Zobaczyła, że Dee–Dee kiwa głową. — Dzisiaj rano jej gosposia powiedziała mi, że w dniu swojej śmierci Althea pojechała na spotkanie z Larrym. Czy mówił ci coś o tym? Dee–Dee zaprzeczyła ruchem głowy. — Gail, ja już nie mogę myśleć. — Nie pytałabym cię teraz, ale to może się okazać bardzo ważne. — Czy to ma związek z tym, co przytrafiło się Larry’emu? — Przewracała oczami we wszystkie strony, w końcu spojrzała na Gail. — Być może, jeszcze nie wiem. Dee–Dee sięgnęła do wózka po czysty ręcznik, którym wytarła sobie nos. Uśmiechnęła się słabo. — O co pytałaś? — O czym rozmawiali Althea i Larry? — Nawet nie wiem, czy się spotkali. Nic o tym nie mówił. Obok przeszła pielęgniarka, skrzypiąc pantoflami po wypolerowanej podłodze. — Ostatnio coś się z nim działo — powiedziała Gail. — Od chwili, gdy firma wzięła sprawę Norrisa, Larry zrobił się strasznie wybuchowy. — Zauważyłam. To do niego niepodobne. — Czy Larry rozmawiał kiedyś z tobą o fundacji charytatywnej Easton? — Nie bardzo… jest członkiem tylu klubów i organizacji. — Jest członkiem fundacji Easton? Mnie mówił, że nie. Dee–Dee uśmiechnęła się smutno. — To głupcy. Larry mówi, że nie lubią, jak ludzie błagają ich o dotacje, dlatego trzymają swoją działalność w tajemnicy. — Althea Tillett też była członkiem, prawda? — Tak. Może właśnie o tym rozmawiali, bo o czym innym? Na pewno nie o sprawach kościoła, gdyż Althea rzadko tam chodziła. Nie była też jego klientką. — Czy wiesz, kto jeszcze działa w fundacji? — Kilka osób. Całością kieruje Howard Odell. A Sanford Ehringer… znasz go? — Tak, rozmawialiśmy ze sobą. Jest prezesem. — Wspaniały człowiek. Kto jeszcze? Sędzia Joe Herran. I Kevin McCarr z rady miejskiej. Jest klientem Larry’ego. Poza tym Leland Spencer z First Miami Bank. I ta gruba kobieta z opery. Jezu, jak ona się nazywa? — Jessika Simms — rzekła Gail. — A Irving Adler? — Tak, on też. — W jaki sposób Larry został członkiem fundacji? — Mój ojciec go namówił. Zmarł kilka lat temu. — Jak się nazywał? — Herbert Nash. — A twój dziadek? — Gdy Dee–Dee spojrzała na nią pytająco, dodała: — Czy był jednym z założycieli w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku? — Nigdy o tym nie słyszałam, ale… mój dziadek, Walton Nash był przyjacielem Samuela Ehringera, ojca Sanforda. — Odgarnęła za ucho kosmyk włosów. — W fundacji był mąż Althei Tillett, Rudolph, a przedtem jego ojciec, Wadę Tillett. Poprzez małżeństwo Rudolph został dalekim krewnym sędziego Herrana. Oni wszyscy dobrze się znają. — A ilu ich tam jest? — Teraz? W radzie zasiada chyba z tuzin członków, ale oni się zmieniają. Razem jest może ze dwadzieścia osób, naprawdę nie wiem. Niewiele rozmawialiśmy z Larrym na ten temat. Nigdy nie chodził na zebrania, zresztą nie odbywają się zbyt często. Myślałam, że Easton jest już prawie martwą organizacją. — Dee–Dee wytarła nos i odetchnęła ciężko, jakby właśnie skończyła wspinaczkę po stromych schodach. — Kiedyś fundacja Easton miała duże wpływy w Miami. Niektórzy z jej członków udają, że jest tak nadal. Nie ma już hojnych ofiarodawców, pozostają w zasadzie tylko spadki po zmarłych. — Takich jak Althea. — Tak — powiedziała zmęczonym głosem. — Gail, o co ci chodzi? — Nic. — Pokręciła głową. — Chodź, czekają na ciebie. — Powiedziała jej, że zadzwoni za dzień albo dwa, gdy życiu Larry’ego nie będzie grozić niebezpieczeństwo. Poszły dalej korytarzem, gdzie Dee–Dee otoczyli przyjaciele, oczekujący dobrych wieści. Wracając do windy, Gail minęła szerokie drzwi prowadzące na oddział intensywnej terapii. Gdyby tylko udało się jej spytać Larry’ego, co się naprawdę dzieje. Wcześniej wyczuwała jego zdenerwowanie, ale nie dociekała jego przyczyn, bo nie chciała się okazać wścibska. Powinna była wziąć go za klapy, potrząsnąć nim mocno i krzyknąć: „Co się z tobą dzieje, do cholery?! Jestem twoją przyjaciółką! Powiedz mi!”. Czuła ssanie w żołądku, gdy winda zjeżdżała na parter. Larry nie powiedział jej o swojej wizycie u Althei Tillett, okłamał ją w sprawie fundacji Easton. Kiedy poinformowała go, że Althea została zamordowana, strasznie się zdenerwował, niemalże wpadł w panikę. Nie mogła jasno myśleć, dziwne fakty i niejasne powiązania nie dawały się ułożyć w logiczną całość. Może prawda była bardzo prosta: Larry skręcił swoim mercedesem w niewłaściwą ulicę, gdzie napadła go banda rzezimieszków. Ale ta kokaina i prezerwatywy w jego kieszeni? Może jego życie rodzinne nie było takie idealne, jak Gail sobie wyobrażała. Okazał się narkomanem, szukającym przygód, a Dee–Dee wyszła na słodką idiotkę. Kiedy otworzyły się przed nią automatyczne drzwi prowadzące na zewnątrz, słońca nie było prawie widać pomiędzy cętkowanymi chmurami, które wyglądały, jakby miały zaraz spaść na ziemię. Stając przy krawężniku, Gail odruchowo spojrzała w lewo i znieruchomiała. Po drugiej stronie ulicy zatrzymała się w niedozwolonym miejscu duża, biała limuzyna, z której wysiadł szofer w uniformie i otworzył tylne drzwi. Gail zobaczyła obfity biust, mały czarny pantofelek, nogę w białej pończosze. Czyjaś pulchna ręka podała szoferowi wazon z kwiatami. Kierowca wziął je, zamknął drzwi i udał się w stronę szpitala. Kiedy Gail podeszła bliżej i zapukała w okno, przyciemniona szyba uchyliła się. Jessika Simms miała na sobie sukienkę w grochy, słomiany kapelusz i sznur pereł na szyi. Jej twarz pokrywały zmarszczki. Na widok Gail uśmiechnęła się. — Gail, jak miło cię widzieć. — Nie wątpię. Czy te kwiaty były przeznaczone dla Larry’ego Blacka? — Oczywiście. Widziałaś się z nim? — Cały czas leży na oddziale intensywnej terapii. — Gail oparła dłonie na krawędzi opuszczonej szyby i pochyliła się niżej. Silnik auta pracował, klimatyzacja była włączona. — Przypuszczam, że o Irvingu Adlerze też pani słyszała. — Tak. Właśnie jadę, żeby odwiedzić jego rodzinę. — Obok niej na kanapie leżał jeszcze jeden bukiet kwiatów. — To dobrze, że zmarł szybko i nie cierpiał. Mój mąż męczył się wiele tygodni. — Pani Simms — rzekła wolno Gail — niech pani uważnie posłucha tego, co powiem. Przed śmiercią Irving Adler wyznał, że razem z panią dopomógł w fałszerstwie testamentu Althei Tillett. Jessika otworzyła usta ze zdumienia. — Niemożliwe… — Zrobiliście to. Jeśli pani mnie okłamie, usmażę panią w sosie własnym, gdy będzie pani zeznawać jako świadek na rozprawie. Wyląduje pani w więzieniu za współudział w przestępstwie. — Ale to nieprawda! Nie zrobiłabym… — Niech się pani zamknie! Gdyby powiedziała mi pani prawdę wtedy, gdy pytałam o to po raz pierwszy, Larry zapewne nie leżałby w szpitalu, walcząc ze śmiercią. — Jego pobili bandyci. Jak możesz mówić, że to moja wina! Gail wbiła w nią wzrok. — W jaki sposób znalazła się pani w fundacji Easton? Za sprawą swojego zmarłego męża? — Tak, i co z tego? — Jessika Simms oddychała ciężko. Dłonią, na której błyszczało kilka diamentów, bawiła się sznurem pereł. — Kto w rodzinie był członkiem fundacji przed pani mężem? — Jego starszy kuzyn, Fauntroy Simms, a co? — A przed Fauntroyem? Jessika pokręciła głową. Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. — Dlaczego zadajesz mi te wszystkie pytania? — A Rudy i Monika Tillett? Oni też są w Easton, prawda? Niech pani odpowie. — Tak. Zostaw mnie już w spokoju. — Kto panią poprosił o podpisanie testamentu? Rudy Tillett? Howard Odell? Sięgnęła ręką do przycisku, żeby podnieść szybę. — Odejdź. — Dlaczego pani to zrobiła? Dla Althei? A może dla pieniędzy w fundacji? — Ciemna szyba zaczęła się podnosić, Gail musiała zabrać ręce. — Odejdź stąd — powiedziała Jessika Simms drżącym głosem. Po półgodzinnym błądzeniu w ślepych uliczkach Gail znalazła w końcu wąską drogę wiodącą do domu Sanforda Ehringera. W linii prostej znajdował się niedaleko szpitala, lecz był po drugiej stronie rzeki. Jechała między drzewami, aż zobaczyła metalową bramę. Przez baldachim z liści przedzierało się szare światło. Widać w nim było zasieki z drutu kolczastego na górnej krawędzi muru. Na jednej z kolumn przy bramie przymocowana była kamera, a pod nią domofon. Gail wysiadła, podeszła bliżej i nacisnęła guzik. Nikt nie odpowiadał. Nacisnęła guzik jeszcze raz i nie puszczała. W końcu odezwał się jakiś męski głos. — Kto tam? O co chodzi? Cofnęła się o krok i spojrzała w obiektyw kamery. — Czy to pan Russell? Mówi Gail Connor. Chciałabym porozmawiać z panem Ehringerem. — To nie jest możliwe, pani Connor. — Niech mu pan powie, że wiem, kim jest Easton. Odgadłam ten akronim. — Co takiego? — Akronim. A–k–r… — Znam ortografię. Sprawdzę, czy pan Ehringer jest w domu. Minęło piętnaście minut. Gail chciała znowu nacisnąć dzwonek, ale usłyszała warkot silnika, który po chwili zamarł. Rozległ się trzask zamykanych drzwi i chwilę później umieszczona na szynie brama powoli odsunęła się na bok, chowając wewnątrz muru. Po drugiej stronie stał Russell, szofer Ehringera, w czarnym garniturze. Podszedł bliżej, zajrzał do jej samochodu i poprosił, żeby jechała za jego range–roverem. Ten sam stary lokaj poprowadził Gail przez sześciokątny salon, potem obok schodów o ciemnych, rzeźbionych poręczach. Lampy stojące na podłodze obok długich sof rozjaśniały narożniki. Zza okien dochodził aromat orchidei. Mężczyzna zapukał cicho w drzwi gabinetu Ehringera, wpuścił Gail do środka i zamknął za nią drzwi. Wózek Ehringera znajdował się przy biurku, jego sekretarz, Thomas Quinn, stał obok z notesem w ręku. Obaj spojrzeli na Gail. Ehringer skończył dyktować list dotyczący wyborów w Singapurze, który Quinn stenografował. Na ekranie komputera pojawiały się różnobarwne geometryczne figury, które zwierały się w jedną, by dać początek nowej konfiguracji kształtów. Dzisiaj Ehringer był w swetrze z golfem, miękkich kapciach z czerwonej skóry, a na nosie miał okulary. Wychodząc, Thomas Quinn ukłonił się lekko Gail. — Dzień dobry. Miło panią znowu widzieć. Ehringer położył okulary na biurku. — Niech pani siada. Russell powiedział, że chce pani ze mną porozmawiać. Znalazła pani naszego tajemniczego pana Eastona. Muszę przyznać, że jestem zdumiony pani wytrwałością. Gail chodziła po pokoju. — Czy słyszał pan o Larrym Blacku? Ehringer odwrócił wózek. — Tak. Straszna historia. — Gorzej niż straszna — rzekła sztywno. — On może nie przeżyć. Ehringer wodził za nią wzrokiem. — Przypuszczam, że nie przyszła pani tylko po to, żeby podać rozwiązanie mojej zagadki. — Tym razem ja mam zagadkę dla pana. Dwa dni przed śmiercią Althei Tillett przychodzi do niej Irving Adler. Kłócą się. Następnego dnia spotyka się z Larrym Blackiem. Cała trójka działa w fundacji Easton. Althea ginie, zostaje zamordowana. W testamencie pozostawia resztę spadku, a są to miliony dolarów, fundacji Easton. Ginie również kobieta, która notarialnie potwierdziła fałszywy testament: ulega wypadkowi i spada z dziesiątego piętra. Irving umiera na atak serca. A teraz ktoś próbuje zabić Larry’ego Blacka. Pytam więc pana, czy te wszystkie wydarzenia nie mają ze sobą związku? A może jest tu jakaś prawidłowość? — To może być kwestia religijna, teologiczna: czy we wszechświecie istnieje jakaś prawidłowość, czy też jesteśmy jedynie produktami kaprysów losu… — Niech pan odpowie na moje pytanie. Uśmiechnął się, ukazując żółte zęby. — Zakłada pani, że ja wiem coś na temat tych wydarzeń? — Zakładam, że jedna z tych osób, to znaczy Larry, Althea albo Irving, rozmawiała z panem. Albo pan wie, o czym oni rozmawiali. Mogę się założyć, że w Easton nic nie dzieje się bez pana wiedzy. — Pochlebia mi pani. Przyglądała się mu uważnie. Jego ciemne oczy nie zdradzały absolutnie nic. Luźna skóra na policzkach wydawała się blada i zimna jak podgardle gada. — Niech pan mi powie, co się dzieje. Bezgłośnie podjechał wózkiem do miejsca, gdzie stała — obok półki z opasłymi tomiskami. Uśmiechnął się. — Więc co z tym akronimem? Niech pani powie pierwsza. Nabrała głęboko powietrza. — Nazwa Easton reprezentuje nazwiska sześciu założycieli fundacji. Pański ojciec, Samuel, to litera „E”. Jego adwokat, Jacob Adler to „A”. Pod „S” kryje się Fauntroy Simms, a pod „T” Wade Tillett, wspólnik pańskiego ojca. Dziadek Howarda Odella, George, to litera „O”, zaś „N” oznacza Waltona Nasha, przyjaciela Samuela i zarazem dziadka Dee–Dee Black. Cała szóstka już nie żyje, lecz ich miejsce zajęli członkowie ich rodzin lub przyjaciele. Nie potrafię wymienić wszystkich z nazwiska, ale stanowią zwartą, trzymającą się na uboczu grupkę, wyłonioną z resztek wybitnych osobistości starego Miami. — Na Boga, to naprawdę imponujące! — powiedział Ehringer, uderzając w poręcze wózka otwartymi rękami. — Prawie wcale się pani nie pomyliła. W odpowiedzi zacisnęła zęby. — Sądzę, że w Easton dzieją się jeszcze inne rzeczy. Niektórzy członkowie organizacji wykorzystywali ją do własnych celów, czerpiąc z jej funduszu pieniądze na inwestycje lub przekupywanie miejscowych polityków. Ostatnio dotacje się skończyły, a fundacji pozostało niewiele nieruchomości, które można by sprzedać. Więc zaplanowano morderstwo Althei Tillett i przejęcie jej majątku. To by się udało, gdyby Patrick Norris nie zorientował się, że testament ciotki został sfałszowany. Ehringer wolnymi ruchami dotykał swojego podbródka. — Morderca pośród nas? To brzmi jak powieść grozy. Ma pani jakieś dowody? Poczuła drżenie w piersiach, jakby miała wejść do ciemnego lochu z migocącą świeczką. — Wolę zachować te informacje dla siebie. — Musiała przyznać, że to, co przed chwilą powiedziała, było w dużej części domysłem. Ale niech Ehringer też się domyśla. Wydawał się ubawiony. Patrzył na nią śmiejącymi się oczami. — Gdybym nie znał pani jako młodej, inteligentnej kobiety, pomyślałbym, że postradała pani rozum. Kim są ci konspiratorzy? Irving Adler i Jessika Simms? — Myślę, że zostali okłamani. Pomogli sfałszować testament, bo powiedziano im, że tak swoim majątkiem zadysponowałaby Althea. A co do innych — Pomyślała chwilkę. — Nie jestem pewna, ale moje myśli nieustannie powracają do Howarda Odella, Rudy’ego Tilletta oraz Alana Weissmana. Ale może maczały w tym palce jeszcze inne osoby. Zapewne Rudy Tillett wiedział, że Althea zniszczyła testament, gdyż rozmawiał z nią na tydzień przed jej śmiercią. Gdyby nie było testamentu, wszystko odziedziczyłby jego przyrodni kuzyn, Patrick. Może wspomniał o tym Odellowi, więc znaleźli kogoś, kto za pieniądze… zrealizowałby ich plan. A gdy to już się stało, a może nawet wcześniej, tego nie wiem, namówili Weissmana, żeby im pomógł. Odell i Weissman znają się, a ten ostami potrzebował pieniędzy. Znaleźli notariusza… — Gail urwała. To nie Weissman znalazł notariusza, lecz Lauren Sontag. Przynajmniej tak twierdziła. — Musi mi pan pomóc. Chciałabym, żeby mi pan opowiedział, czym się zajmowali ci ludzie, żebym miała jakiś punkt zaczepienia. Larry Black musiał się wszystkiego domyślić na podstawie tego, co Althea powiedziała mu w dniu śmierci. Co to było? Pan jest częścią Easton, musi mi pan pomóc dotrzeć do prawdy. Jeśli Larry umrze… — Nie umrze! — Ehringer uniósł rękę. — Mój osobisty lekarz rozmawiał z ordynatorem szpitala. Szansę Larry’ego są znakomite. — Tylko dlaczego mnie to jakoś nie cieszy? — odparła twardo. — Czy Althea nie rozmawiała z panem przed śmiercią? Powinna, skoro bała się do tego stopnia, że zadzwoniła do Larry’ego. Rozmawiał pan z nią? Tym razem Ehringer uniósł obydwie ręce. — Dobry Boże, kobieto! Konspiracja wśród członków fundacji Easton? Ho — ward Odell planujący morderstwo? Howard? Znam go od urodzenia. Znam jego rodzinę. To niemożliwe. Zapewniam panią, że w takich sprawach się nie mylę. — Czy Althea dzwoniła do pana? — naciskała Gail. Ehringer zmarszczył czoło. — Byłem wtedy w Nowym Jorku. — Ale próbowała się z panem skontaktować, prawda? Jednak pan wrócił za późno. — Ehringer gwałtownie zakręcił kółkami w przeciwnych kierunkach, obracając wózek w miejscu. — A może nie zależało panu na tym, żeby do niej oddzwonić. Pogroził jej drżącym palcem. — Gdyby Althea potrzebowała mnie, a ja byłbym na pustyni Kalahari, przyjechałbym do niej. Tak, dzwoniła do mnie, zostawiła wiadomość, ale nie było to nic pilnego. Niech pani nie próbuje wzbudzić we mnie wyrzutów sumienia, już i tak czuję się… rozdarty. — Na chwilę zakrył oczy dłonią, po czym krzyknął na nią: — Co pani tutaj robi?! W co pani gra?! — To nie jest żadna gra. — Rzuca pani bezpodstawne oskarżenia o morderstwo… — Chyba wiem, co Althea chciała panu powiedzieć. Kłóciła się z Adlerem o to, żeby fundacja Easton wycofała się z brudnych interesów, w które zainwestowała pieniądze. Mówił mi pan, że nigdy nie słyszał o Seagate ani o Atlantic Enterprises. To było kłamstwo, prawda? — Gail oparła obydwie dłonie na poręczach wózka i zbliżyła twarz do twarzy Ehringera. — Wie pan o czym mówię? — Do rzeczy — odparł. — Myślę, że w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku, kiedy Walton Nash i George Odell utworzyli Biscayne Casinos, fundacja Easton czerpała część swoich wpływów z hazardu i nocnych klubów. To przyniosło znakomite zyski. Lokale były dyskretne, eleganckie i przeznaczone dla bogatych klientów. Ale czasy się zmieniły. Pod płaszczykiem kilku podlegających sobie firm, Easton ma motele z pokojami na godziny, sex shopy, bary dla dorosłych i biura podróży, gdzie można kupić ekscytującą wycieczkę, pełną mocnych wrażeń. Dopóki płyną pieniądze, wszyscy przymykają na to oczy. Przyznanie się do takich interesów zniszczyłoby reputację szanowanych osób. Niech pan sobie wyobrazi, jak mały Timmy opowiada innym dzieciakom w klubie rekreacyjnym: „Wiesz, mój tatuś ma kino pornograficzne”. Więc udają, że o niczym nie wiedzą i pozwalają Odellowi prowadzić te interesy. Przez otwarte drzwi werandy widać było między drzewami światła samochodów przejeżdżających trasą po drugiej stronie rzeki. Zaczęła się godzina szczytu i ludzie wracali do domów. — Larry Black nie chciał, żeby nasza firma brała tę sprawę — podjęła temat Gail. — Pan również usiłował namówić mnie, żebym ją zostawiła, odwołując się do moich powiązań z tak zwaną elitą. Z początku myślałam, że pan nie wie, co się dzieje. Teraz jestem przekonana, że to nieprawda. Zagroziłam Howardowi Odellowi, że wyjawię panu całą prawdę, ale on się tym nie przejął. Ehringer zaśmiał się bezgłośnie, poruszając rytmicznie ramionami. — Oczywiście, że Howard się nie przejął. Ja wiedziałem o tej działalności. Ale pani się myli, twierdząc, że bierze w niej udział fundacja Easton. To nieprawda. Może większość naszych członków posiada udziały w pewnych… firmach, ale żadna z nich nie jest własnością Easton. Co za pomysł! — To wcale nie jest zabawne — rzekła. — Ależ moja droga, niech pani znajdzie dzisiaj młodego człowieka, któremu taka działalność wyda się szokująca! Ja też nie jestem zgorszony. Jeśli ludzie chcą zabawy, to niech się bawią. Nie można ich powstrzymać, można obserwować. To ciemna, wrodzona część naszej natury. Jeszcze nie udało się nam jej pozbyć i wątpię, by to kiedykolwiek nastąpiło. Niech pani poczyta Freuda, literaturę erotyczną w oryginalnej, łacińskiej wersji, może wtedy otworzą się pani oczy. Niech pani poczyta markiza de Sade. — Śmiech Ehringera przeszedł w długie westchnienie. — Nie, Althea wcale nie dowiedziała się nagle o tych brudnych interesach, jak to się pani wydaje. Nie dlatego wpadła w gniew. Wiedziała o wszystkim od bardzo dawna. — Jego twarz była poważna i spokojna jak twarz Buddy. — Radzę pani, żeby szukała pani odpowiedzi na swoje pytania w bardziej oczywistych miejscach. Wczoraj mój sekretarz, pan Quinn, rozmawiał na moją prośbę z naczelnym patologiem hrabstwa Dade. Irving Adler zmarł na atak serca, a nie z powodu zażycia trucizny czy w wyniku tajemniczych rytuałów voodoo. Jeśli chodzi o Larry’ego Blacka… — Poruszał wolno ciężką głową. — Mimo pięknego słońca jest to jednak niebezpieczne miasto. — A Althea? — spytała ostro. — Niech mi pan poda jeszcze jedno proste wytłumaczenie. Co się z nią stało? Światło z lampy za plecami mężczyzny tworzyło wokół jego głowy półkolistą poświatę. — Czy na swoją listę podejrzanych nie zapomniała pani wpisać jednego nazwiska? Nazwiska pani klienta? Człowieka, który dostaje napadów agresji, a w dodatku miał klucz do domu Althei? Tak, obserwuję tę sprawę. Prędzej czy później policja ustali prawdę. Jeśli Althea powiedziała Rudy’emu, że zniszczyła testament, mogła to również powiedzieć swojemu bratankowi. Nie zabił jej dla ćwierć miliona dolarów, lecz dla dwudziestu pięciu milionów! Ehringer ruszył wózkiem ku drzwiom. — Przepraszam, że muszę skrócić nasze spotkanie, ale w tym miesiącu nasłuchałem się już dosyć bzdur. Została pani oszukana. Patrick Norris! Perfidny szczeniak! — On jej nie zabił! Wózek zatrzymał się tak gwałtownie, że kółka zapiszczały na podłodze. Ehringer odwrócił się do niej. — A skąd pani może to wiedzieć? Nie widziała go pani od studenckich czasów. Zamarła na chwilę pod jego lodowatym spojrzeniem. — To nie ma znaczenia. Wiem, jaki jest. — Gdy Ehringer nie spuszczał z niej wzroku, dodała: — Znam go. To wszystko. — Jest pani bystrą kobietą. Zna go pani. — Ehringer uśmiechnął się. — Zanim pani pójdzie, jeszcze coś pani powiem. „S” w słowie Easton to nie był Fauntroy Simms, bo on doszedł dopiero później, po drugiej wojnie światowej. „S” to Strickland, pani pradziadek o imieniu Benjamin. — Nie wierzę. Matka powiedziałaby mi o tym. Wymownie wzruszył ramionami. — Powiedziałaby? W krótkiej historii tego miasta Stricklandowie zajmują poczesne miejsce, na równi z Henrym Flaglerem i Julią Tuttle. Przykro stwierdzić, że nasi przodkowie bekali i pierdzieli tak jak wszyscy ludzie. Benjamin Strickland został usunięty z rady fundacji Easton w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku za romans z żoną burmistrza. Jego syn John, pani dziadek, a mój przyjaciel, ryzykował inwestując nie tylko w nieruchomości. Z dnia na dzień stracił wszystko. Regularnie miewał kłopoty ze strony pewnych Włochów z Nowego Jorku. Miał też kochankę… zresztą to nieważne. — Spojrzał na obity skórą fotel — Siedział dokładnie tutaj i błagał mnie o pomoc. Boże, to jest jak déj?–vu. Przyszła pani razem z nim, mała dziewczynka. Bawiła się pani na dywanie, a pani dziadek w tym czasie podpisał weksel. Pożyczyłem mu pół miliona dolarów. Miesiąc później zmarł na udar mózgu. Weksel porwałem i wyrzuciłem. Co mogłem zrobić? Wyrzucić pani babkę na ulicę? Uśmiechając się, Ehringer podjechał do ciężkich, drewnianych drzwi. — A więc, droga Gail, poznaj pana Eastona. Nie jesteś mu tak obca, jak ci się zdawało. Do widzenia. 27 Kiedy Lauren Sontag rozwiodła się dwa lata temu, kupiła mieszkanie na ostatnim piętrze z widokiem na Coconut Grove. Gail była tam kilka razy, więc nie miała problemu z odnalezieniem domu. Podała swoje nazwisko ochroniarzowi na dole, który zadzwonił do Lauren. Przywitała ją w białym, satynowym szlafroku i na bosaka. Przez chwilę trzymała się krawędzi drzwi. — No proszę, kogóż tu mamy — rzekła z uśmiechem. — Dzwoniłam do twojego biura. Powiedzieli mi, że dzisiaj pracujesz w domu. Jasne włosy Lauren zwisały luźno. Jej skóra pozbawiona makijażu wydawała się szara. — Wejdź. Siadaj. — Źle się czujesz? — spytała Gail. — Mam krótki urlop. Zobacz, jeszcze jestem nie ubrana. Zrobić ci coś do picia? — Podniosła do góry grubą szklankę z jakimś bladym płynem, w której grzechotały kostki lodu. — Nie, dziękuję. Mieszkanie zajmowało narożnik budynku. Na zewnątrz znajdował się półkolisty taras z widokiem na południe i zachód. Wszystko było utrzymane w pastelowych kolorach i kolorze kości słoniowej. Na ścianach i między oknami wisiało dużo małych obrazów. Przy zaciągniętych zasłonach, powietrze było stojące i ciężkie, jakby brakowało w nim tlenu. Lauren chodziła po pokoju, nurzając stopy w dywanie. Szlafrok poruszał się w takt jej kroków. — Spróbuję zgadnąć. Przyszłaś porozmawiać o testamencie Althei Tillett. — Tak. — Spodziewałam się, że prędzej czy później przyjdziesz do mnie. — Przeszła do wyłożonej kafelkami kuchni. W zlewie leżały brudne naczynia. Gail stanęła przy drzwiach. — Nie wiem, czy o tym słyszałaś, ale Larry Black jest w szpitalu. Wrzuciła do szklanki kilka kostek lodu z dozownika. — W szpitalu? — Wczoraj został pobity niemal na śmierć i okradziony. Nie wiadomo, kto to zrobił. Wygląda okropnie. Przeżyje… przynajmniej tak twierdzą lekarze. — Boże, nie mów mi o tym. To straszne. — Kostka lodu spadła na podłogę. Lauren nalała więcej whisky. — Czy ja go znałam? — Widzieliście się na bożonarodzeniowym przyjęciu w firmie Hartwell, Black i Robineau… — Pamiętam. To miły facet, trochę zbyt formalny, ale miły. W zeszłym tygodniu byłaś razem z nim u Alana. Też chciałam być przy tym obecna… — spróbowała drinka — lecz Alan nie chciał. Lauren wyłączyła światło w kuchni i Gail poszła za nią do jadalni. Była tam ścianka działowa, za którą znajdował się pokój dzienny. W jego przeciwległym końcu stała rzeźba: głowa młodej kobiety, oświetlona pojedynczą lampą umieszczoną na suficie. W jej włosach tkwiły realistyczne róże. Miała zamknięte oczy, jakby odczuwała wielką namiętność lub ból, oraz rozchylone usta. Wydawało się, że jej skóra jarzy się delikatnym światłem. — To dzieło Moniki — powiedziała Lauren. — Tak, chyba rozpoznałam jej styl. — Na policzkach widniały słowa, niczym kosmyki przyklejonych włosów: „Zrobiłem wianek na jej włosy, zrobiłem bransoletki, wokół niesie się aromat. Spojrzała na mnie z miłością i jęknęła słodko”. — Bardzo dobre — dodała Gail. — Chcesz ją? — spytała Lauren. — Nie pasuje do mego wnętrza. — Przeszła przez pokój i wzięła ze stolika papierosy, a z kieszeni szlafroka wyjęła złotą zapalniczkę. Nie nosiła stanika, więc pod białą satyną widać było poruszające się piersi. — O co chodzi z tym testamentem? — Zapaliła papierosa. Gail położyła torebkę na kanapie. Obok stały trzy pary pantofli, jakby Lauren nosiła je przez ostatnie kolejne trzy dni. — Wczoraj wieczorem zmarł jeden ze świadków. Irving Adler. — Dzwonił do mnie Alan. Mówił, że podawali tę informację w telewizji. — Byłam tam. Co prawda nie wtedy, kiedy to się stało, ale zaraz potem. Razem z moją matką pojechałyśmy do jego domu. On dzwonił do niej wcześniej i powiedział, że testament jest fałszywy. Lauren zaciągnęła się dymem. — Co jeszcze jej powiedział? — Nie podał żadnych szczegółów. Przed chwilą widziałam się z Jessiką Simms. Ona się załamie, zanim dojdzie do procesu. Notariusz, Carla Neapolitano była trzeciego sierpnia w New Jersey, a ty mówiłaś, że tego samego dnia prosiłaś ją o poświadczenie testamentu. Lauren, cała prawda wyjdzie na jaw. Chcę, żebyś to wiedziała. Sama zdecydujesz, co robić. Ty i Alan też. Lauren usiadła na białej, skórzanej otomanie i skrzyżowała nogi, podciągnąwszy nieco wyżej poły szlafroka. — Czy jest ci przykro, Gail? — Co? — Przykro z powodu tego, co zrobiłaś w biurze u Alana. Wykorzystałaś mnie jako argument w rozmowie. — Tak, przykro mi z tego powodu. Naprawdę. Oparłszy jedną rękę na kolanie, Lauren spokojnie paliła papierosa. — Wiem, co czujesz do Alana, ale nie powinnaś się dla niego tak poświęcać. Lauren tylko spojrzała na nią. — Powiedz mu, żeby zgłosił sprawę testamentu sędziemu, nim będzie za późno. Alan go zna, są przyjaciółmi. Sprawę da się załatwić bez nadawania jej rozgłosu. Zapanowało milczenie. W końcu Lauren uśmiechnęła się. — Myślisz, że jesteśmy kochankami? — Wiem na pewno, że on ciebie kocha. — Biedny Alan. — On również nie jest ci obojętny. — Więc powinnam mu powiedzieć, żeby poszedł do sędziego. Cóż za subtelny sposób wygrania sprawy, Gail. — Nie o to chodzi. Próbuję wam pomóc. Ty tylko znalazłaś notariusza. Lauren schyliła się, żeby strząsnąć popiół do pustej filiżanki. — Alan powiedział mi, że w zeszłym tygodniu wypadła z balkonu. — Tak. Policja twierdzi, że to wypadek, ale nie jestem o tym przekonana. — No cóż, ja jej nie wypchnęłam. — Wiem o tym. Posłuchaj. Powiedz Alanowi, żeby wziął odpowiedzialność za to, co zrobił. Nie musi mieszać w to ciebie. Ktokolwiek brał udział w fałszerstwie… — Gail zastanowiła się. — To wybuchnie jak bomba, Lauren. Jeszcze nie wiem jak, ale tak będzie. Jeśli możesz, uciekaj. Chwilę siedziały w milczeniu. Lauren paliła papierosa. — Czy prawdą jest to, co powiedzieli Irving i Jessika? Może ty kłamiesz. — O Boże. — A może jesteś po prostu dobrą przyjaciółką. Próbujesz mnie ocalić przed… — zrobiła ręką kółko w powietrzu — czymś. Nie martw się o wybory. Wczoraj wycofałam swoją kandydaturę. — Nie musiałaś tego robić. — Nieważne. — Przykro mi, to naprawdę nieprzyjemne. Czego ode mnie oczekujesz, Lauren? Nie mogę zostawić tej sprawy. Starałam się uzyskać ugodę, ale teraz nie widzę sensu układania się, bo potrafię już udowodnić, że testament jest fałszywy. Wokół głowy Lauren unosiła się mgiełka dymu. — Mogę otworzyć okno? — spytała Gail. — Gorąco tu. — Ja to zrobię. — Lauren wstała i zaczęła się mocować z zaczepem przy przesuwnych drzwiach. Powiew wiatru poruszył jej włosami, opadającymi na policzki, przycisnął satynowy szlafrok do jej ud. Przez chwilę stała bez ruchu, przytrzymując zasłonę. — Zobacz, w końcu wyszło słońce. — Roześmiała się. — To już niemal zachód słońca? A może znajduje się ono po niewłaściwej stronie nieba? Gail przycisnęła czubki palców do czoła. — Dobrze, zapomnij o sędzi. Jeśli dojdzie do procesu, nie powołam cię na świadka. Gdy skończę z Alanem, nie będziesz mi już potrzebna. Lauren puściła zasłonę i w pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. Śmiejąc się, podeszła do miejsca, gdzie siedziała Gail i jedną ręką objęła ją za szyję. — Jesteś naprawdę słodka. — A ty pijana. Nie powinnam rozmawiać z tobą na ten temat. Lauren oparła policzek na głowie Gail. — Nie mogę zrobić tego, o co mnie prosisz. Nie mogę. — Nie osłaniaj go kłamstwami! Zaśmiała się i znowu usiadła ciężko na otomanie. — Nie rozumiesz tego, co? Słodka ignorantka. To nie był Alan. To ja. T? — On już krwawi. Krwawi i nie wie, że zrobiłam to dla niego. — Co zrobiłaś? — Byłam bardzo niedobra. — Uśmiechnęła się i odgarnęła włosy do tyłu. — Alan mówi, że pamięta, jak Althea przyszła do naszego biura trzeciego sierpnia. Owszem, przyszła, ale w innym celu. Ja też tam byłam, a skacowany Alan spał na kanapie, jak ci już wcześniej mówiłam. To prawda. Musiałam go obudzić. Ale nie było żadnego testamentu. On myśli, że podpisano testament, ale tego nie pamięta. Myśli, że spieprzył sprawę, bo był pijany, a ja starałam się go kryć. Gail czekała. Wiedziała, co będzie dalej. — Jakoś pięć dni po śmierci Althei przepisałam jej testament na naszym komputerze, a Rudy podpisał się za Altheę. Zabrałam dokument do domu Jessiki, u której był Irving. Oboje podpisali się jako świadkowie. — A notariusz? — Rudy znał skądś Carlę Neapolitano. Zapłacił jej pięć tysięcy dolarów, co było z jego strony wielką hojnością. — Lauren oparła głowę na ręce. — Co teraz zrobisz? — spytała Gail. — Za cholerę nie wiem. — Musisz powiedzieć Alanowi. Lauren kiwnęła głową. Minęła minuta. — Czy mogę ci jakoś pomóc? — odezwała się Gail. — Nie. Znowu siedziały w milczeniu. — W jaki sposób Jessika i Irving wplątali się w tę sprawę? — Rudy odbył z nimi rozmowę. Znali się już wcześniej. — Skąd? — Nie wiem. Po prostu się znali. — Lauren zdusiła papierosa. — Patrick Norris to z pewnością świetny facet, jeśli jest klientem, ale naprawdę… przekazać mu wszystkie te pieniądze i dom Tillettów. Althea mówiła, że zostawi go Rudy’emu i Monice. Rudy powiedział mi, że rozmawiali o tym przed jej śmiercią. — Czy ona wyznała mu, że zniszczyła testament? — Nie. I bardzo tego żałuję, bo razem z Moniką zaczęli przetrząsać dom jak szaleni, by go odnaleźć. Gosposia powiedziała im, że testament został spalony. Więc musieli odpowiedzieć jej: „Nie, znaleźliśmy go, jest tutaj”. A ona im uwierzyła. Znowu zaśmiała się, wzięła do ręki szklankę i patrzyła na nią z góry: kostki lodu poruszały się w płynie. — Rudy powiedział mi, że Althea kazała mu zrobić listę wszystkich rzeczy, które należały do ich matki. Razem z Moniką mogli je zabrać. Potem chciała zmienić testament i zapisać im dom. Jednak nowy testament nigdy nie powstał. Boże, chroń nas przed takimi klientami jak Althea. — Więc Rudy przygotował za nią ten testament. Z twoją pomocą. Lauren pochyliła się mocno do przodu, trzymając ręce na piersiach, jakby odczuła silny ból. — To było właściwe postępowanie, prawda? Sama sobie to powtarzałam. Jestem prawnikiem. Mogłam zrobić coś, co powinno było nastąpić, naprawić sytuację. Nie obrzucaj mnie kamieniami. Sama byś kłamała, żeby ocalić mój tyłek. — Dlaczego to zrobiłaś? — spytała Gail. Lauren patrzyła na szare światło wpadające przez okno. — Lauren? — Z najgłupszego powodu na świecie. Byłam zakochana. Drogi miłości są niezbadane. Rudy Tillett też nie był tym, kim się wydawał. — Czy myślisz, że Rudy mógł zamordować Altheę, gdy dowiedział się, że zmieniła zdanie? Lauren zamknęła oczy o krótkich, jasnych rzęsach i różowych ze zmęczenia powiekach. — Myślałam o tym. Po raz pierwszy wspomniał o fałszerstwie na miesiąc przed jej śmiercią. Chciał wiedzieć, czy macocha przechowywała testamenty w naszym biurze. Powiedziałam, że nie. A on zaczął mówić: co by było gdyby… To nie byłoby trudne. Nie zastanawiałam się nad śmiercią Althei do momentu, aż policja powiedziała, że ktoś ją popchnął. — Lauren przyłożyła dłonie do czoła i jęknęła cicho. — Nie chciałam pytać, nie chciałam wiedzieć. — Za bardzo go kochałaś. Oderwała smukłe dłonie od twarzy. — Rudy’ego? — Powiedziałaś… — Nie, nie Rudy’ego. — Roześmiała się cicho. Gail dopiero po chwili zrozumiała. Wciąż uśmiechnięta, Lauren pochyliła się, by zdjąć ze stopy jakiś paproch. — Chyba nie przypuszczałaś, że jestem jedną z takich, prawda? — Nie — westchnęła Gail. — Ale nie ma to dla mnie znaczenia. — To niespodzianka, nawet dla mnie. Zupełnie normalne życie, mąż, dziecko, kariera, przyjaciele. Ale to takie puste… płaskie. Jakby człowiek chodził po świecie zupełnie pozbawiony życia albo przebywał w krainie ze snu, udawał. I nagle wraca do życia. Wszystko, czego dotknie, spróbuje, usłyszy, to wszystko żyje. Wiesz, że to może cię zabić, ale nie możesz przestać. Mąż podejrzewał romans, ale nigdy coś takiego. Jest uprzedzająco miły i rozstajecie się w zgodzie. Potem mówi twojej córce, że jesteś chora, nienormalna, a ona nie może już tego znieść. — Lauren uniosła wzrok. — Moje krótkie, szczęśliwe życie. Czy kiedyś kochałaś tak mocno, że gdyby ten człowiek odszedł z twojego życia, chciałabyś umrzeć? — Nie wiem — odparła Gail. — Gdyby tak było, wiedziałabyś o tym. — Przygryzła drżące wargi. — Monika nie jest typem stałej w uczuciach partnerki, ale została ze mną przez jakiś czas. Jednak zaczęło ją to męczyć. W zeszłym roku znowu byłyśmy razem i przez kilka tygodni było cudownie. Potem rozstałyśmy się, potem znowu wróciła do mnie. Nigdy nie byłam taka zła. Poprosiła, żebym to dla niej zrobiła i zrobiłam to. — Wykorzystała cię. — Może. Nie chcę tak myśleć. To Rudy ją namówił. Ona robi wszystko, co on każe. W końcu już nie mogłam o nią walczyć. Ale to i tak nie ma znaczenia. Ot i wszystko. — Wytrząsnęła z paczki kolejnego papierosa. — Czy to już skończone? — Czy skończone? Mam czterdzieści dwa lata i wielką, krwawiącą ranę w piersiach. Gail ujęła jej dłoń i uścisnęła mocno. — Lauren, wielu ludzi przez to przechodzi. — Tak, to szaleństwo. Wszyscy to robią. Bierzesz i robi ci się lepiej. — Cofnęła dłoń. — Nie to miałam na myśli. Ludzie przechodzą tragedie miłosne, ale udaje się im z tego podźwignąć. Lauren patrzyła na nią bez słowa. — Porozmawiaj z córką. Jest już wystarczająco duża, by zrozumieć. Nie jesteś sama. Są specjalne grupy, ludzie, którzy… — Gail, idź już sobie. Po kilku sekundach Gail wstała. W głowie miała zupełny mętlik. — Obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego. — Że się nie zabiję? To już zrobiłam. Gail stała obok samochodu na parkingu, patrząc, jak słońce zmienia się w pomarańczową kulę, widoczną spoza gałęzi czarnego drzewa oliwnego. Przejechała kilka przecznic, by zatrzymać się w małej uliczce naprzeciwko hotelu „Mayfair”. Weszła do środka i rozmieniła w kasie banknot na kilka ćwierćdolarówek. Automat wisiał w zacisznym, odgrodzonym kąciku. Obok stało krzesło. Zadzwoniła do Phyllis z informacją, że niedługo będzie w domu. Przez chwilę siedziała z zamkniętymi oczami. Wzięła kolejną monetę, wrzuciła ją do aparatu. Wybrała numer. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka Anthony’ego Quintany. Już chciała odwiesić słuchawkę, lecz się rozmyśliła. — Mówi Gail. Chciałabym z tobą porozmawiać. Proszę, zadzwoń do mnie. Rozłączyła się, ale po chwili znowu wybrała jego numer. — Anthony, to ja, Gail. Dzisiaj rano… Wiem, że jesteś wściekły i nie mam o to pretensji. Pewnie w ogóle nie chcesz ze mną rozmawiać. Gdybyś był w domu… ale cieszę się, że cię nie ma, bo przynajmniej nie możesz odłożyć słuchawki. — Odetchnęła nerwowo. — Ja chyba… tak bardzo się bałam, że cię stracę, więc sama cię odepchnęłam, żeby nie cierpieć, gdybyś w końcu sam odszedł. Rozumiesz mnie? Nigdy nie myślałam, że zostaniesz ze mną, ale bardzo chciałam, żebyś został. Czekałam, żebyś mnie uratował… ale nie zrobiłeś tego. Czekałam na naszą szczęśliwą przyszłość. — Roześmiała się cicho. — To zabawne, ale nigdy nie chciałam okazać takiej słabości, czekać na ratunek. Romantyczne bzdury. To najgorsze kłamstwo. — Oparła czoło o chłodną płytę automatu. — Myślałam o tym, co powiedziałeś dziś rano, że ty… kochasz mnie… całym sercem… — Znowu ogarnął ją śmiech. — Wiesz, to było romantyczne — powiedziała głucho. — Cudowne. Ja nigdy nie powiedziałam ci czegoś takiego, prawda? Nie w taki sposób. — Zamknęła oczy. — To nie może być koniec. Sprawy nie kończą się w taki sposób. Usłyszała krótki sygnał, potem równomierne buczenie sygnału centrali. 28 Następnego dnia Paul Robineau zaprosił Gail na obiad do prywatnej sali w restauracji klubowej. Chciał się dowiedzieć, co nowego wiadomo w sprawie Patricka Norrisa, zwłaszcza teraz, gdy zmarł Irving Adler, świadek podpisania testamentu. W sali było kilkunastu prawników z Hartwell, Black i Robineau oraz ich goście, z którymi negocjowali różne sprawy. Forrest Putney, z nieodłączną fajką w ręku, przewodniczył ośmioosobowemu gronu, zajmującemu duży stół przy oknie. Maxine Canady, geniusz podatkowy, ubrany w jaskrawy, wiśniowy garnitur, przysłuchiwał się, jak Cy Mackey opowiada dowcip dyrektorowi First Union Bank. W pomieszczeniu czuć było delikatny zapach, męski, nieco erotyczny, podobny do aromatu piżma. Przypominał ten na meczu, gdy spoceni zawodnicy odpoczywają w przerwie, szykując się do kolejnych, ostrych starć po gwizdku sędziego. Gail i Robineau siedzieli przy stoliku w rogu sali. Gdy opowiadała przebieg wydarzeń, podawała fakty i wnioski, Robineau jadł spokojnie pieczeń cielęcą i nie zdradzał wyrazem twarzy, co o tym wszystkim myśli. Może był zadowolony, a może zły, trudno było powiedzieć. Siedząc blisko niego, Gail widziała, że jest wstrząśnięty wiadomościami: że Lauren Sontag wydrukowała fałszywy testament w biurze Weissmana, Rudy podpisał go za Altheę, Lauren i Irving podpisali się jako świadkowie, Rudy zapłacił pięć tysięcy Carli Neapolitano za notarialne poświadczenie. Gail pomyślała, że Robineau pewnie już wcześniej policzył honorarium dla firmy: dziesięć procent od dwudziestu pięciu milionów, plus koszty… Podniósł szklankę z mrożoną herbatą. — Jesteś pewna, że Alan Weissman nie miał nic wspólnego z fałszerstwem? — Chciał tylko chronić Lauren Sontag. Przechylił szklankę, napił się i otarł serwetką usta. — Nadal nie rozumiem jej motywacji. — Nie powiedziała mi nic konkretnego — rzekła wymijająco Gail. — I tak miałam szczęście, że dowiedziałam się aż tyle. — Czy zostanie pociągnięta do odpowiedzialności? — Wątpię. Jeśli prokurator stanowy nie zapyta, sama nic nie powiem. Lauren już nie startuje w wyborach na stanowisko sędziego, zapłaciła swoją cenę. — Niewiarygodne. — Zaczekam przez weekend i zobaczę, co ona zrobi. A potem zdecydujemy, jaki będzie nasz kolejny krok. Robineau spojrzał na nią pytająco. — Jak to: „nasz kolejny krok”? Skontaktuj się z Tedem Mercerem, teraz on zajmuje się spadkiem. Powiedz mu, że wszystko skończone. Nie będzie ugody na jakąś zaniżoną kwotę, nie będzie procesu. Gdy to usłyszy, będzie miał pełne gacie. Mamy go na widelcu. Gail pokręciła głową. — Powoli. Lauren Sontag jeszcze nie złożyła zeznania. O ile wiem, jestem jedyną osobą, której się zwierzyła. Może zmienić zdanie. — Uważasz, że to możliwe? — Pewnie nie — odparła po chwili. — No dobrze. Rób jak uważasz, ale nie pozwól, żeby się wycofała. — Robineau poruszył szklanką, aż zagrzechotały kostki lodu. Pociągnął duży łyk. — Co ze spadkiem? Kiedy testament oficjalnie pójdzie na śmietnik, czy Ehringer może pozostać jego wykonawcą? — Racja. Sędzia będzie musiał wyznaczyć kogoś innego. — Patricka Norrisa. To jedyny spadkobierca. — Robineau uśmiechnął się. Z pewnością podobała mu się myśl, że odbierze dokumenty spadkowe Tedowi Mercerowi, który podczas rozmowy o ugodzie okazał się wyjątkowym draniem. — Sędzia nie pozwoli Patrickowi objąć pieczy nad tak dużym majątkiem — powiedziała Gail. — Najpierw wyznaczy któregoś ze swoich przyjaciół, na przykład szefa swojego sztabu wyborczego, który też zajmuje się sprawami spadkowymi. Robineau zaśmiał się cicho. — A co z pobiciem Rudy’ego Tilletta przez Norrisa? Czy to będzie miało wpływ na naszą sprawę? — Wątpię. Tym zajmuje się jego adwokat do spraw kryminalnych, Anthony Quintana. — To ten twój przyjaciel, prawda? Potwierdziła. — Anthony zapewne porozmawia z adwokatem Rudy’ego i zaproponuje mu, że jeśli Rudy wycofa oskarżenie, nie wspomnimy policji o fałszerstwie. — Z tego, co mówisz wynika, że Rudy Tillett mógł zrobić coś więcej niż tylko sfałszować podpis Althei. — Może. — Kto jeszcze mógł ją zabić? Masz jakieś teorie? Miała kilka. Może Howard Odell i Rudy konspirowali razem, o czym Lauren nie miała pojęcia. Albo Frankie Delgado musiał uciszyć Altheę, by nie podnosiła alarmu, że interesy fundacji przekroczyły granice legalności. A może Sanford Ehringer wysłał Russella, by dokonał dzieła. Starzec mówił, że kochał Altheę, lecz mógł być bardziej szalony, niż to się z pozoru wydawało. Gail martwiła się rolą, jaką odgrywał w tej sprawie Larry Black. Znał wszystkie osoby związane z fundacją, a teraz leżał półprzytomny w szpitalu i nie były mu potrzebne spekulacje innych na temat jego związku z morderstwem. Wzruszyła ramionami. — Mogę tylko zgadywać, kto ją zabił. Podszedł kelner z deserami. Robineau podziękował, ale polecił Gail znakomite ciastko z kiwi i truskawkami. Kelner położył je na talerzyku — wyglądało jak klejnot ozdobiony z boku listkiem mięty. Robineau znakomicie umiał stworzyć przyjazną atmosferę, co nie wykluczało, że potrafił dzień wcześniej tę samą osobę porządnie zwymyślać. Spróbowała ciastka, które smakowało jak tektura, ale dzisiaj wszystko miało dla niej taki smak. Wczoraj poszła spać o dziewiątej. Wstała na chwilę, by wyekspediować Karen do szkoły, potem spała jak kamień jeszcze do dziesiątej. Anthony wciąż nie dzwonił. Robineau poruszył ramionami i spytał: — Jakie masz plany na dzisiaj? Jesteś bardzo zajęta? Czuła, że zamierza jej wlepić nową sprawę. — Tak, aleja zawsze jestem zajęta. O co chodzi? — W przyszłym tygodniu Jack Palmer jedzie do West Palm Beach na rozmowę z Pan–Atlantic Airways. To nowe linie lotnicze, które oferują loty czarterowe. Uważa, że moglibyśmy to wziąć. Jesteś zainteresowana? — Mam pytanie. Czy zastanowiliście się nad moimi udziałami w firmie? Gdybym była wspólniczką, wzięłabym tę sprawę, lecz gdybym miała pracować pod czyimś nadzorem… to nie wiem. Uśmiechnął się z trudem. — Jeszcze nie zakończyliśmy sprawy Norrisa i niczego nie mogę ci obiecać, lecz nie sądzę, żeby był jakiś problem. A ty co myślisz? Pokręciła głową, lecz wcale nie była taka pewna siebie. — Dobrze. Powiedzmy, że Pan — Atlantic będzie naszym powitalnym prezentem dla ciebie jako nowej partnerki. — Dziękuję ci, Paul. Wspólniczka. Procenty od zysków, bonusy, zwrot kosztów za wykorzystanie samochodu do celów służbowych, członkostwo — według uznania — w przeróżnych klubach, przywileje w korzystaniu z firmowych apartamentów w Colorado i Key West. To wszystko znajdzie się w jej zasięgu, gdy sprawa Patricka zostanie zamknięta. Mimo to Gail nie odczuwała triumfu. Niemal osiągnęła swój cel, lecz wcale się nie cieszyła. Robineau odsunął na bok szklankę i splatając palce, oparł ramiona na stole. Miał na sobie stalowoszary garnitur, a fryzurę zawdzięczał dobremu fachowcowi. — Wiesz — powiedział cicho — Larry nie wróci do nas przez wiele tygodni, może miesięcy. Dzisiaj rano dowiedzieli się, że Larry przeżyje. Neurolog nie chciał powiedzieć nic więcej. Policja była w każdej chwili gotowa przyjąć jego zeznanie. Jednak Gail pierwsza chciała z nim porozmawiać. Przed złożeniem zeznań Larry musiał zobaczyć się z adwokatem do spraw kryminalnych. Chciała mu polecić Anthony’ego Quintanę. Może nie oddałby jej tej przysługi, ale zrobiłby to dla Larry’ego. — Chciałbym, żebyś pomogła rozdzielić jego sprawy między pracowników — powiedział Robineau. — Nie możemy dać odczuć klientom, że zostali pozostawieni własnemu losowi lub zlekceważeni. Należy się ze wszystkimi skontaktować. — Dobrze. — To rzeczywiście trzeba było zrobić. — Weź sobie kogoś do pomocy. — Pokręcił głową. — Jezu, już myślałem, że spotkamy się na jego pogrzebie. To byłaby strata, ogromna strata dla firmy. Oczywiście kłóciliśmy się czasami, ale powiem ci… coś takiego budzi do niego szacunek. Mówił cichym, trochę uroczystym głosem. Gail wiedziała, że jego słowa są szczere. Nie miała jednak pewności, jak długo po powrocie Larry’ego Robineau będzie podtrzymywał taką opinię. — Paul, jest jeszcze inna sprawa. Chodzi o Erica Ramsaya. Powiedział mi, że go wyrzuciłeś. — Zgadza się. — Pracował ze mną nad sprawą Norrisa. Byłoby lepiej, gdybyś najpierw spytał mnie o zdanie. Mogłabym go jeszcze wykorzystać, zwłaszcza jeśli mam przejąć parę rzeczy po Larrym. Robineau z niedowierzaniem pokręcił głową. — Oto jeden z punktów protokołu, pani Connor. Proszę się nie zachowywać jak współudziałowiec firmy, dopóki pani nim nie jest. — Powinieneś się ze mną porozumieć, dobrze o tym wiesz. — Ramsay nie wykazał się dobrą pracą. Nie ma tu dla niego miejsca. Co ci się nie podoba? Żal ci go? — Paul, niech zostanie, chociaż do czasu, aż znajdzie sobie inną pracę. Robineau patrzył na nią bez wyrazu. — No więc? — spytała. Gail sprawdziła, czy były do niej wiadomości, które Miriam mogła zostawić, zanim wyszła na obiad. Nikt do niej nie dzwonił. Poczuła złość. Przecież nagrała się Anthony’emu na sekretarce, otworzyła przed nim serce, a on nawet nie odpowiedział. Usiadła i zaczęła czytać jakieś dokumenty, robiąc kilka poprawek na brudno. Oparła czoło na zaciśniętej pięści. Może wrócił do domu za późno, by od — dzwonić, albo nie sprawdził nagranych wiadomości. Albo zastrzelił go któryś z klientów. Podeszła do biurka Miriam po drugiej stronie korytarza i znalazła trzy różowe karteczki z wiadomościami od adwokatów przeciwnej strony, dotyczące spraw, którymi miała się zająć w zeszłym tygodniu. A może Anthony tak się przejął ich kłótnią, że upił się w Havana Club i nie słyszał telefonu. Albo ucieszył się z zakończenia ich romansu i już nigdy do niej nie zadzwoni. Gail zapisała wiadomość na komputerze Miriam: „ Wyślij kwiaty do domu Larry’ego Blacka dla dziewczynek. Z balonikami. I kartkę z ucałowaniami od Gail i Karen”. Poniżej dopisała: „Idę na górę do Erica”. Eric właśnie wrzucał swoje rzeczy do kartonowego pudła, stojącego na biurku. — Był tam kalkulator, zegarek, sterty papierów. Odwrócił się, żeby wrzucić do kosza swój miniaturowy stolik bilardowy. Malutki kijek i bile grzechocząc opadły na spód pojemnika. — Witaj, szefowo — powiedział, spostrzegłszy Gail. — Co robisz? — Przygotowuję się do odejścia. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. — Rozmawiałam z Paulem Robineau podczas obiadu. Powiedział, że możesz zostać. — Eric wrzucił do kosza stertę magazynów „Forbes”. — Będziesz pracował tylko dla mnie. Jeśli wygramy sprawę Patricka, zostanę wspólnikiem w firmie. — Gratuluję. Na pewno będziesz tu bardzo szczęśliwa. — Dokąd się wybierasz? Przeglądał jakieś foldery i wrzucał je do pudełka, które stało na podłodze. — Zawsze chciałem zobaczyć Wyoming. Może zostanę tam leśniczym albo instruktorem narciarstwa, tylko najpierw muszę się nauczyć jeździć. — Roześmiał się. — To był żart, prawda? Wyjazd do Wyoming pod koniec października, bez perspektyw na pracę… — Chcesz pojechać ze mną? — Wyszczerzył zęby. — Tak, pojedź. Pomyśl tylko. „ Zegnajcie, frajerzy, życzę wam szczęśliwego ataku serca!” Będę mieszkał w drewnianym domku, chodził na ryby, upijał się, pracował, gdy mi się zechce… — Nie możesz tak po prostu odejść. — Dlaczego? Pozamykali drzwi na klucz? — Przykucnął, by zajrzeć do dolnej szuflady szafki. Jego droga, wizytowa koszula naprężyła się na ramionach. — Masz przecież nie zakończone sprawy. Masz klientów. — Wskazała ręką akta, które leżały w pudełku. — Co z nimi? — Niech Robineau się tym zajmie. Zauważyłaś, że na jego biurku nigdy nie leżą żadne akta? Gail nogą zamknęła szufladę. — I nic cię nie obchodzi, że siostra zamiast się uczyć, wróci do domu, prawda? A może to było kłamstwo. Popatrzył na nią bladozielonymi oczami. — Nie, naprawdę mam siostrę. — Spuścił nieco z tonu. — Chciałem sprawdzić, czy mógłbym być adwokatem uczestniczącym w procesach. Nie nadaję się. Nie znam się na tym, a prawa podatkowego nienawidzę! — Więc uciekasz do Wyoming. — Nie rozumiesz — powiedział, wstając. Miał rozpięty kołnierzyk i przekrzywiony krawat. — Nie uciekam stąd, lecz wyjeżdżam w konkretnym celu. Chcesz się dla nich zaharować na śmierć? Proszę cię uprzejmie. — Postawił pudło przy drzwiach. Gail patrzyła, jak wrócił do biurka i wrzucił następne foldery do drugiego pudła. — Kiedyś wierzyłam, że warto harować dla Paula Robineau, Jacka Warnera i pozostałych. Mieć nadgodziny, przychodzić wcześnie, późno wychodzić, wpadać w soboty. Ale masz rację. Oni są nieważni. Dla mnie ważni są moi klienci, rzetelna praca. Posłuchaj, zazwyczaj nie proszę o pomoc, ale teraz robię wyjątek. Potrzebuję pomocy w sprawie Patricka Norrisa. — Dlaczego? Przecież nastąpi ugoda, prawda? — Może. Wczoraj wieczorem Lauren Sontag przyznała się, że pomogła Rudy’emu sfałszować testament. — Nieźle. A co z Weissmanem? — Był pijany i nie wiedział, co się dzieje. Wykorzystała go, żeby pomóc Rudy’emu i Monice. Tak jak przypuszczaliśmy, Jessika Simms i Irving Adler podpisali testament, żeby spełnić wolę Althei. — Cholera! Dlaczego Lauren to zrobiła? Dla pieniędzy? — Coś w tym rodzaju. Rzucił drugie pudło obok pierwszego. — Więc o co chodzi? Przecież wygrałaś. — Może nie — odparła. — Sędzia dowie się, że Patrick jest podejrzany o zamordowanie Althei Tillett. Czy w tej sytuacji unieważni testament? Nie. Pomyśli sobie tak: „Jeśli to zrobię, a Patrick okaże się winny, wtedy pieniądze przejdą na rzecz stanu Floryda. Wszyscy będą na mnie wściekli i nie zostanę powtórnie wybrany”. Ale załóżmy, że jednak unieważni testament. Mimo to, nie zezwoli na wydanie majątku, dopóki Patrick jest podejrzany, gdyż morderca nie może dziedziczyć po ofierze. Możemy związać sobie ręce na wiele lat. Myślisz, że inni beneficjanci nie dojdą do podobnych wniosków? Tu chodzi o miliony dolarów. Sanford Ehringer nie podda się tak łatwo. Ponieważ myśli, że Patrick jest winny, zacznie wykorzystywać swoje wpływy. Eric oparł się na krawędzi biurka, krzyżując ramiona na piersi. Jedną nogą przesunął pudełko na bok. — A co może zrobić? Zapłaci świadkom, żeby zeznali, że widzieli, jak Patrick Norris kręcił się koło domu pani Tillett? — Może nie aż tak, ale mógłby spowodować aresztowanie Patricka, wykorzystując swoje wpływy w policji oraz biurze prokuratora stanowego. Mógłby przy pomocy mediów zepsuć nam i Patrickowi opinię. Nie chcemy, żeby tak się stało. Możliwe, że sami zapłacimy coś innym beneficjantom, żeby zostawili nas w spokoju. — Zerwała kilka suchych listków z paproci stojącej na parapecie. — Wczoraj rozmawiałam z Ehringerem. Czuje się osobiście dotknięty, że nie zrezygnowałam z tej sprawy. — Dlatego, że był kumplem twojego dziadka? — Nie czuję lojalności wobec mojej klasy. Jestem zdrajczynią. — On może ci bardzo zaszkodzić. — Nie sądzę, żeby chciał to zrobić. — Uśmiechnęła się. — Jestem prawnuczką Johnny’ego Stricklanda. Ale Patricka chętnie by zniszczył. A ja chcę dać policji pod rozwagę jeszcze jednego kandydata na mordercę. — Na przykład kogo? — Nie wiem jeszcze — odrzekła. — Mam kilka teorii. Eric bawił się przez chwilę końcówką krawata. — A co ja miałbym zrobić? — Zostać moim ochroniarzem? — Machnęła w stronę pudełek, które ustawił przy drzwiach. — Oprócz tego zakończ prowadzone przez siebie sprawy albo przynajmniej przekaż je komuś bardziej systematycznemu… — Zaraz, chwileczkę. — Uniósł rękę. — Co to znaczy: „ochroniarzem”? — Nie mówiłam ci tego, ale gdy byłam u Frankiego Delgado, popchnął mnie na drzwi. Wciąż jeszcze mam siniaka. — Cholera! — Eric odgarnął z czoła jasne włosy. — Nie powinniśmy chyba wdawać się w bijatykę… — Nie. — Roześmiała się. — Po prostu… bądź w pobliżu. Na przykład, gdybym chciała porozmawiać z Rudym Tillettem albo zadać kilka dodatkowych pytań Frankiemu. Po kilku sekundach Eric przeniósł pudła z powrotem na biurko. — Mam jedną prośbę. Powiedz Robineau, żeby się mnie nie czepiał. — Uśmiechnął się krzywo. — Po zakończeniu tej sprawy i tak wyjadę do Wyoming. 29 Gail rzuciła torebkę i neseser na stół w kuchni i otworzyła drzwi prowadzące na tyły domu, gdzie Phyllis podlewała właśnie patio wodą z węża. Woda tworzyła w powietrzu mgiełkę, która mieniła się kolorami tęczy. Chylące się ku zachodowi słońce zalewało czubki drzew złotym światłem. Phyllis spostrzegła Gail i skinęła jej głową. — Dzwonił ktoś do mnie? — Hydraulik. — Phyllis przerzuciła wąż nad ogrodowym krzesełkiem. — Powiedział, że masz przeciek w tej drugiej łazience i może będzie musiał wybić kawałek ściany, żeby się tam dostać. — Cudownie. — Ruszyła z powrotem do domu, lecz po chwili się odwróciła. — Co z Karen? — Wysiadła z autobusu i natychmiast pobiegła do swojego pokoju. — Phyllis skierowała strumień wody w bok, aby podnieść z ziemi żółty liść, który spadł z drzewa. — Próbowałam z nią rozmawiać. Leży w łóżku przy zgaszonym świetle i użala się nad sobą. — Przecież wiesz, że strasznie przeżyła to, co się stało w domu pana Adlera. Potem jeszcze dowiedziała się o Larrym Blacku. — Więc idź do niej i sama zobacz. — Phyllis wyłączyła wodę i zwinęła szlauch z taką łatwością, z jaką kowboj zwija lasso. Czerwono — zielone przegrody z materiału, które oddzielały patio, ociekały wodą. Gail zatrzymała się przy drzwiach. — Gdyby ktoś zadzwonił, powiedz, że w teraz jestem bardzo zajęta. Niech zadzwoni później. — Tak zrobię — odparła Phyllis. — Kochanie? — Gail zapukała lekko w drzwi pokoju Karen i otworzyła je. Przez chwilę rozglądała się po wnętrzu. Zasłony były zaciągnięte, kołdra w dinozaury wisiała na karniszu, przywiązana do niego sznurowadłami, granatowa poszewka na poduszkę zakrywała lampkę na biurku. Karen leżała plecach. Otworzyła oczy i spojrzała na Gail, która podeszła bliżej i usiadła na brzegu łóżka. Na stoliku obok zobaczyła starannie ułożone listki różowego papieru toaletowego, urwane z rolki. — Cześć, kochanie. — Gail poprawiła jej grzywkę. — Dzisiaj Larry czuje się lepiej. Lekarze mówią, że wyzdrowieje. — To dobrze — powiedziała cicho dziewczynka, nie spuszczając wzroku z matki. — Obiecałaś, że dzisiaj wcześniej wrócisz do domu. — Wróciłam… trochę wcześniej niż zwykle. Chodź, przygotuję coś na kolację. — Nie jestem głodna. — Karen zamknęła oczy. — Mamy pizzę. — Nie, dziękuję. Idź, poczytaj swoje akta, mnie nic nie będzie. Gail wzięła ją za rękę. — Kochanie, jak długo zamierzasz tu leżeć? — Nie wiem — mruknęła. — Chcesz, żebym znowu zadzwoniła do Clarindy? — Clarinda Campbell rozmawiała wczoraj z Karen pół godziny przez telefon, opowiadając jej ludową przypowieść Siouxów o wilku, który wspinał się do nieba. Wszędzie, gdzie postawił łapę, zostawiał ślady w postaci gwiazd. Gail nie była pewna, co to oznacza, ale Karen najwyraźniej poczuła się lepiej. — Clarinda była miła — powiedziała dziewczynka, uśmiechając się nieznacznie. — Ale teraz nie chcę z nikim rozmawiać. — Nawet ze mną? Odetchnęła głęboko. — Mamusiu? — Tak? — Kocham cię. — Słoneczko moje, ja ciebie też. — Gail pocałowała ją w policzek. — Czy chcesz, żebym ci coś przyniosła? — Nie, niczego mi nie trzeba. — Zamknęła oczy. — A może czekoladę na gorąco i galaretkę? — Jeśli chcesz… Trzy galaretki, poproszę. Kiedy Gail wróciła do kuchni, Phyllis stała przy blacie i składała swój fartuch. — No i co? Będzie żyła? — Moja córka zdecydowała się przeżyć załamanie nerwowe w wieku lat dziesięciu. I dobrze, dzięki temu ja go uniknę. — Gail sięgnęła do szafki po kubek. — Czekolada na gorąco i trzy galaretki poproszę. Phyllis ze śmiechem zdjęła torebkę z półki i otworzyła ją. Gail nalała mleko. Kiedy zadzwonił telefon, Gail poruszyła nerwowo ręką, rozlewając trochę mleka na stół. — Rezydencja pani Connor — odezwała się Phyllis do słuchawki, patrząc jednym okiem na Gail. — Nie, pani nie ma w domu, ale i tak nie chcemy. Dziękuję. — Odłożyła słuchawkę. — Miotły dla niewidomych, czy coś takiego. Gail wytarła rozlane mleko. — Powinnam ci wypisać czek, zanim pojedziesz, prawda? — Aha. Czyjego telefonu się spodziewasz? Gail machnęła ręką i wrzuciła mokry papierowy ręcznik do kosza pod zlewem. Kubek z mlekiem powędrował do kuchenki mikrofalowej. Gail wcisnęła guziki i poszła po książeczkę czekową. Po drodze wpadła na stół, strąciła z niego neseser, z którego wysypały się papiery. Wyjęła z torebki książeczkę i długopis, usiadła, zaczęła pisać. — Myślałam, że Anthony zadzwoni do mnie. — Pokłóciliście się? — Nie… takie tam nieporozumienie. — Pisała wolno, starannie. — Szczerze mówiąc, masz rację, pokłóciliśmy się. Na koniec powiedziałam mu, że nie chcę go więcej widzieć. — Odgarnęła włosy z czoła. — On zrewanżował mi się tym samym i od tamtej pory nie dzwonił do mnie. To wszystko. — Dlaczego sama do niego nie zadzwonisz? — Zadzwoniłam. Zostawiłam mu wczoraj wiadomość na sekretarce w domu. Nie oddzwonił, więc przypuszczam… — Znowu nieznacznie machnęła ręką. Rozległ się sygnał z kuchenki. Wstała, żeby zabrać podgrzane mleko. Phyllis złożyła czek i umieściła go w kieszonce na piersi swojej niebieskiej sukienki. — To musiała być porządna kłótnia. Jak się czujesz? Gail wlała do mleka zagęszczoną czekoladę. — Miło, że się martwisz, ale teraz są ważniejsze rzeczy. Moja córka chodzi do terapeuty. Larry Black może zostać inwalidą do końca życia, jeśli wkrótce nie umrze. Mój przyjaciel jest podejrzany o morderstwo, którego nie popełnił. Inna znajoma ma skłonności samobójcze, a ja nie mogę dla nich nic zrobić. Jutro mam przesłuchanie, a jeszcze nie zaczęłam się przygotowywać. Do tego hydraulik mówi, że muszę rozwalić ścianę w łazience. Uwierz mi, mam mnóstwo rzeczy na głowie. — Wygląda na to — rzekła Phyllis — że gdy masz problemy z mężczyzną, wtedy w ogóle nic się nie udaje. Gail zerknęła na nią, mieszając łyżeczką czekoladę. — Dla mnie był zawsze miły — powiedziała Phyllis. — Anthony potrafi być czarujący, gdy tego chce. — Zdaje się, że nie wygląd świadczy o wartości mężczyzny. — Żebyś wiedziała. — Wrzuciła do kubka trzy galaretki, potem dołożyła jeszcze czwartą. Phyllis stała, trzymając na ramieniu torebkę, przez którą przerzuciła swój stary, rozpinany sweter. — Na twoim miejscu zadzwoniłabym do niego jeszcze raz. Gail odwróciła głowę. — Już raz do niego dzwoniłam. — Więc teraz jego kolej? — Tak. Jeśli chce utrzymać nasz związek, powinien wykonać jakiś ruch w tym kierunku. Dlaczego miałoby to zależeć tylko ode mnie? — Wzięła talerzyk, położyła na nim serwetkę oraz kilka kruchych ciasteczek. Phyllis nie ruszała się z miejsca. — Mogę zostać z Karen, jeśli chcesz do niego pojechać. — Pojechać do niego? — Gail roześmiała się. — On nie jest zainteresowany, żeby do mnie zadzwonić i z pewnością nie życzy sobie, abym pojawiła się u jego drzwi. — Zgadza się. Gdy tylko na niego spojrzałam, wiedziałam, że to ognisty mężczyzna. — Jest niemożliwy. — Gail wzięła kubek i talerzyk. — W tym punkcie mojego życia nie mam siły, żeby z nim walczyć. — Boisz się, że cię odrzuci? — Wcale nie. To… Phyllis czekała. — Co miałabym powiedzieć Karen? Przepraszam, kochanie, mamusia właśnie przyszła do domu, żeby się tobą zająć, ale teraz musi lecieć do Anthony’ego. Phyllis zajmie się twoim załamaniem nerwowym. Phyllis na moment uniosła oczy do nieba, ukazując połyskujące białka. — Słodki Jezu! — Wbiła wzrok w Gail. — Muszę być w domu przed dziewiątą. Było już ciemno, gdy uiściła dolarową opłatę za wjazd na Rickenbacker Causeway, wiodącą do Key Biscayne. Dni stawały się coraz krótsze. Niestety, Karen nie okazała zrozumienia. Przewracała się z boku na bok, ukrywszy głowę pod poduszką. Gail odchyliła ją, by powiedzieć córce, że musi wyjść, lecz Karen kazała zostawić się w spokoju. Gail obiecała, że porozmawiają o tym razem z Clarindą. Potem wzięła prysznic, włożyła luźne spodnie, jedwabną koszulę, skropiła perfumami nadgarstki. Wychodząc z domu, zatrzymała się koło telefonu. Może powinna najpierw zadzwonić? Ale gdyby odebrał, co miałaby mu powiedzieć? W drodze myślała o tym, co mu powie. Musi zacząć w taki sposób, żeby wzbudzić jego zainteresowanie, zanim zamknie jej drzwi przed nosem. Powinna okazać żal, lecz nie poniżać się, mówić poważnie, ale bez patosu. Kiedy dojechała do końca ślepej uliczki, przy której mieszkał, zobaczyła, że w oknach jego domu nie pali się światło. Włączone były tylko niskie lampy wzdłuż chodnika prowadzącego do patio. Drzwi domu znajdowały się tuż za bramą. Gail siedziała w samochodzie, oddychając głęboko. Potem wysiadła i wcisnęła guzik w murze obok bramy. Cisza. Na końcu ulicy znajdowała się mała zatoka. Jakieś sto metrów dalej zobaczyła przesuwające się światełko na maszcie jachtu, który płynął na silniku. Zadrżała, czując na ciele powiew chłodnego wiatru. Zaczęła chodzić tam i z powrotem, przyciskając splecione ramiona do piersi. Co powiedzieć? Jakich słów użyć? Możliwe, że Anthony — w końcu Latynos — zareaguje, widząc targające nią uczucia. Jednak wątpiła, czy uda się jej doprowadzić się do takiego stanu, że zacznie krzyczeć i płakać. Wyobraziła sobie, jak oboje odgrywają scenę z Carmen i zanuciła cicho melodię. Uliczkę omiotły światła jakiegoś samochodu, który jednak skręcił gdzieś w bok. Patrzyła w tamtą stronę, spodziewając się, że lada chwila ujrzy cadillaca Anthony’ego. W innych domach paliły się światła: ich mieszkańcy przygotowywali kolację, może kłócili się, kładli dzieci do snu, oglądali telewizję. Każdy z tych domów był odrębnym światem, światem pełnym miłości, rozczarowań, nadziei. Było już po ósmej. Dom Anthony’ego nadal był pogrążony w ciszy, jeśli nie liczyć szumu palmowych liści koło okna na piętrze. Gail nie umiała sobie wyobrazić życia w samotności, powrotów do pustego domu. Nigdy nie pytała Anthony’ego, jak sobie z tym radzi. Dopiero teraz przyszło jej to do głowy. Stała przed bramą. Żadne pomysłowe, wymyślne słowa nie przychodziły jej do głowy. Powie mu po prostu prawdę. Na podłodze w samochodzie znalazła kartkę papieru — była to praca domowa Karen z matematyki, oddana do sprawdzenia i oceniona na 65 procent. Odwróciła ją na drugą stronę i napisała wiadomość, którą wsunęła pod bramę. Leżała złożona na czerwonawych płytkach wiodących do drzwi. U wylotu uliczki stanęła, by skręcić w lewo i włączyć się do ruchu. Oślepiały ją reflektory przejeżdżających samochodów. Teraz pojedzie do domu i przeczyta Karen jakąś opowieść. Jutrzejsze przesłuchanie w sądzie na pewno samo się ułoży. Miała już doświadczenie, na pewno da sobie radę. Czekała, aż minie ją kolejny samochód, którego kierowca włączył jednak kierunkowskaz i skręcił tuż obok niej. Usłyszała za sobą pisk opon. Spojrzała we wsteczne lusterko. Niskie, ciemne auto zatrzymało się; czerwone światła hamowania świeciły mocno. Gail wstrzymała oddech. Teraz zobaczyła białe światła cofania. Gdy cadillac zrównał się z jej samochodem, kierowca opuścił szybę. Sięgnęła ręką do korbki. Anthony patrzył na nią, najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć. — Muszę z tobą porozmawiać — rzekła Gail. Otworzył bramę. Gail weszła za nim, ale nie zdążyła dopaść do kartki. Anthony podniósł ją, zmiął i wrzucił do kieszeni. W salonie włączył światło i nie patrząc na Gail, rzucił teczkę na długi stół koło narożnej sofy. Leżały tam już różne magazyny i listy. Stała bez ruchu. — Czy odsłuchałeś moją wiadomość? Muszę to wiedzieć. Kiwnął głową. Miał bardzo zmęczone oczy. — O czym chcesz ze mną rozmawiać? — Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Poluzował krawat. — Nie usiądziesz? Zrobię coś do picia. — Poszedł do kuchni, włączył światło i zmrużył oczy, oślepiony jego blaskiem. Z szafki nad zlewem wyjął szklankę z grubego szkła. Stanęła w drzwiach. — Jak proces? — W porządku. Muszę jeszcze dzisiaj przejrzeć zeznania. Patrzyła, jak wrzuca kostki lodu do szklanki i wlewa do niej burbona. Wstrzymując oddech, patrzyła na lśniącą terakotę. — Może nie powinnam tu przyjeżdżać? Schował butelkę do szafki. — Wcale nie powiedziałem, żebyś sobie poszła. Weszła do kuchni i znalazła czystą szklankę. — Daj mi colę albo coś takiego. Nie zostanę długo. Muszę jeszcze wrócić do domu. Otworzył lodówkę. — Słyszałem, co się stało z Larrym. Cholerni bandyci. Powinien nosić przy sobie broń. To niebezpieczne miasto. — Włożył do jej szklanki trochę lodu i przy wtórze głośnego syku otworzył plastikową butelkę z colą. Jego koszula jaśniała czystością, ciemne włosy kontrastowały z bielą kołnierzyka. — Jak on się czuje? — Dziękuję. — Wzięła od niego szklankę i napiła się. — Lekarze mówią, że wyjdzie z tego. Tak mówią, ale… sama nie wiem. Pojechałam do szpitala, ale dopuszczają do niego tylko najbliższą rodzinę. Rozmawiałam z jego żoną. — Nazywa się Dee–Dee, prawda? — Pijąc, patrzył na nią przez szklankę. — Tak. Powiedziała mi… że Larry wygląda okropnie. Nie chciała, żeby dziewczynki zobaczyły go w takim stanie, lecz jeśli jemu się nie uda… — odstawiła szklankę na blat koło piekarnika i odwróciła się z płaczem. Położył rękę na jej ramieniu. — Nie płacz. Wtuliła twarz w jego ramię. Objął ją obiema rękami. — Anthony, ja… nie wiem, co powiedzieć. Nie jestem w tym dobra. Pocałował ją w skroń. — Powinienem zadzwonić do ciebie. Miałem zamiar to zrobić. Roześmiała się, sięgając po chusteczkę. — Chciałeś, żebym cierpiała? — Nie. — Znowu przytulił ją mocno. — Nie żebyś cierpiała. Żebyś się upewniła. Proszę cię, nigdy już tego nie rób. Ja nie umiem… też nie jestem w tym dobry. Może nie zadzwoniłbym do ciebie. Sam nie wiem. — Przyjechałam tu. — Wiem, bardzo się cieszę. — Westchnął głęboko. Gail po omacku szukała w jego kieszeni zmiętej kartki ze swoją wiadomością. Anthony otworzył oczy. — Co to jest? — Rozłożył papier i przeczytał. — Więc mnie kochasz? No… to jest miłe. A jeśli nie zadzwonię i tak wrócisz. — Odchrząknął. — To już bardzo miłe. — Odwrócił kartkę. — Co to? Matematyka? Aha, to Karen. Tylko 65 procent? Przecież to taka zdolna dziewczynka. Może powinnaś znaleźć dla niej korepetytora? Chciała zabrać mu kartkę, ale w porę cofnął rękę. — Nie, zatrzymam ją i pokażę ci, jeśli jeszcze raz zmienisz zdanie. — Nie zmienię. — I tak ją zatrzymam. Schował kartkę do kieszeni i objął Gail w talii. — A gdzie ona teraz jest? U twojej mamy? — Nie, została w domu z Phyllis. — Zerknęła na zegar. — Nie mogę dłużej zostać. Obiecałam Phyllis, że wrócę za kwadrans dziewiąta. Westchnął rozczarowany. — Nie mamy wiele czasu. Pocałował ją delikatnie, potem znowu, tym razem mocniej. — Zaczekaj. Muszę ci coś powiedzieć. — Zarostem wokół ust dotykał wrażliwego miejsca na jej szyi. Uniosła ramię. — Anthony, posłuchaj mnie. Oparł czoło na jej czole. Ujęła jego twarz w dłonie, naciągając mu lekko skórę wokół oczu, gdzie miał widoczne zmarszczki. — Nie chcę iść na łatwiznę, nie chcę, aby nasz związek polegał na wypełnianiu sobie wolnego czasu. Gdy będę stara, nie chcę wspominać cię z sentymentem jako mężczyznę, którego znałam, z którym było mi dobrze w łóżku. To będzie trudne, bolesne. — Gail. — Zaśmiał się. — To już teraz jest trudne i bolesne. — Chcę, abyśmy kochali się tak mocno, że gdyby to się skończyło, oboje chcielibyśmy umrzeć. Gdybyś mnie nie wpuścił do domu… — szepnęła ze łzami w oczach. Trzymał ją mocno. — Jakże mógłbym cię nie wpuścić? — Anthony, chciałabym kiedyś wyjść za mąż. Nie musisz podejmować decyzji teraz, ale muszę wiedzieć, że nie odrzucasz takiej możliwości. — Nie, nie odrzucam jej. Nigdy tego nie zrobiłem. — To dobrze. I coś jeszcze… Przyjeżdżaj do mnie częściej. Zbyt wiele czasu spędzasz sam, a ja nie mogę odwiedzać cię tak często, jak bym chciała. Mam nową sypialnię, nawet jej jeszcze nie widziałeś. — Kiedyś zobaczę. — Czy mam znaleźć egzorcystę, żeby wypędził złe duchy? — Nie o to chodzi. A co z Karen? Gdybym został u ciebie na noc… — Pokręcił głową. — Jeszcze nie teraz. — Może masz rację. — Mam. — Cofnął się o krok, żeby ją lepiej widzieć. — Gail, łączy nas coś więcej niż łóżko. — Tak. O wiele więcej. — Pocałowała dłoń, którą dotykał jej policzka. — Ale mimo to żałuję, że nie wróciłeś wcześniej do domu. — Ja też. Stali objęci w zalanej jasnym światłem kuchni. 30 Kiedy Gail wjechała na parking koło wieżowca Sea Towers Condominium przy alei Collinsa, Eric czekał już na nią, oparty o swego lexusa. Na niebie kłębiły się chmury, wiatr marszczył wodę w kałużach. Podeszła do niego. — Co o tym myślisz? — Zanim przyjechałaś, spacerowałem sobie trochę. Na dole nie ma nikogo. Wszystkie drzwi oraz brama do garażu zamykają się automatycznie. Ktokolwiek zrzucił Carlę z balkonu, musiał mieć klucz albo został przez nią wpuszczony do mieszkania. Dom miał piętnaście pięter, na każdym widać było rząd balkonów i metalowe balustrady. Gail odliczyła dziesięć pięter. Na wielu balkonach rosły kwiatki w podwieszonych koszykach. Czy spadając z góry, Carla próbowała je chwycić w ostatnim odruchu paniki? Opuściła wzrok na parking. — Wszystko zmyli wodą z węża. — powiedział Eric. W jego okularach odbijały się przelatujące chmury. Gail odwróciła się, wzdychając głęboko. Za niskim murkiem na zapleczu domu rozłożone parasole kołysały się na wietrze. Czuła zapach oceanu, słyszała cichy szum fal. Ruszyła w kierunku głównego wejścia do wieżowca. Eric poszedł za nią. W pastelowym holu stały na kamiennej podłodze palmy w wielkich donicach, na suficie kręciły się wentylatory. — Widzisz jakiś związek pomiędzy tym, co się wydarzyło tutaj i w domu Althei Tillett, prawda? Kiwnęła głową. — Bo Carla i Althea wiedziały o nielegalnych interesach, które prowadziła fundacja Easton… — Nie Easton — przerwała mu Gail. — Niektórzy członkowie fundacji mieli udziały w Biscayne, a Biscayne była właścicielem firm, prowadzących tę działalność. Biscayne to parawan. Nie jest przestępstwem sprzedawanie drinków po dziesięć dolarów w barze topless. Ale agencja towarzyska, w której pracują nastolatki, to już nielegalne przedsięwzięcie. Zajmowali się hazardem, lewym totalizatorem, pornografią… Carla wiedziała o wszystkim. Myślę, że podzieliła się swoją wiedzą z Altheą, gdy przekazywała jej bilety na wyjazd do Grecji. Althea kłóciła się potem z Irvingiem Adlerem. Nie chciał, żeby wyjawiła prawdę, bo zniszczyłoby to reputację wielu ich przyjaciół. — Uśmiechnęła się krzywo. — Dużo w tym domysłów. — Ale to ma sens. — Wstaw do równania jeszcze Larry’ego Blacka i zadaj sobie pytanie: kto mógłby mieć powód, żeby ich wszystkich zabić? Mnie do głowy przychodzi Howard Odell. — Oczywiście. Miał wiele do stracenia. — Eric zmarszczył czoło. — Jednak… pobicie Larry’ego Blacka… Chyba nie byłby do tego zdolny. A poza tym, jaki miał powód? Bał się go? — Kilka tygodni temu widziałam ich razem w naszej klubowej restauracji. Larry powiedział mi, że omawiali jakieś inwestycje, ale to chyba nie była prawda. — Zawahała się. — Larry był członkiem Easton. Wiem o tym od Dee–Dee, jego żony. Eric kiwnął głową, jakby wcale nie zdziwiła go ta wiadomość. — Nie wiedziałeś jeszcze, i nadal nic o tym nie wiesz, że policja znalazła przy nim kokainę. A on przecież nie bierze. Myślę, że podrzucono mu ją, aby ukryć związek między przestępstwami. Czy Odell używał kokainy, kiedy prowadziłeś jego sprawę? — Nie. — Wzruszył ramionami z lekkim uśmiechem. — Wiedziałbym o tym. Ale w Miami zdobycie kokainy nie jest problemem. Rudy Tillett też miał ją przy sobie, gdy został aresztowany, co nie oznacza, że właśnie on zmasakrował Larry’ego. Jednak możliwe, że maczał palce w pozostałych dwóch morderstwach. Altheę zabił dla majątku, a Carlę dla bezpieczeństwa, bo mogła zażądać znacznie więcej niż pięć tysięcy, gdyby się dowiedziała, ile wart był majątek po zmarłej. — A mnie Odell pasuje do wszystkich trzech zbrodni — powiedziała Gail. — Wszyscy troje wiedzieli o jego brudnych interesach i którekolwiek z nich mogło go w każdej chwili wsadzić za kratki. — To prawda. — Eric znowu rozejrzał się po holu. Wiatr zawinął mu krawat na ramię. — Mam pytanie: czy Carla wpuściłaby Odella do mieszkania? Czy oni się znali? — Mówił mi, że tak. — Gail przypomniała sobie, jak Odell mówił jej, że niezbyt dobrze zna Carlę. Wspomniał jednak, że niegdyś była narkomanką i prostytutką. Przez moment widziała Odella stojącego przy oknie w sali konferencyjnej firmy Hartwell, Black i Robineau. Wydawał się jej starszy niż wtedy, w galerii. Chciał rzucić wszystko, zająć się wędkowaniem. — Carla wpuściłaby do mieszkania Frankiego Delgado — powiedział Eric. — Jest szefem biura podróży i ma tyle samo do stracenia, co Odell. Przypomnij sobie, co zrobił tobie. Jest agresywny. Delgado silnym chwytem wyrwał jej torebkę i popchnął na drzwi. Młodziutka blondynka przyglądała się tej scenie ze złośliwym uśmiechem… — Możliwe, że pracował dla Odella. — To prawda. Wrócili na parking. — Wiesz co? — odezwał się Eric. — Zamiast walić głową w mur, możemy zaczekać, aż Larry odzyska przytomność i wtedy spytamy go o to. — Ale kiedy to nastąpi? Ma dopiero przebłyski świadomości i nie wiadomo, czy w ogóle odzyska pamięć. Neurolog nie chce robić nic na siłę. Eric oparł się o błotnik samochodu Gail. — Nic nie wspomniałaś w swoim scenariuszu o Irvingu Adlerze. — Rozmawiałam z jego synem. Irving zmarł na atak serca. Lekarz nie wykrył niczego podejrzanego. Dzisiaj po południu jadę z matką na jego pogrzeb. Był jej przyjacielem. — A czy wiadomo, co się stało z jego pudlem? — Nie. Gail przypomniała sobie, że podwórko koło domu Adlera było otoczone drewnianym parkanem. Ktoś mógł zakraść się do domu ukradkiem nawet w biały dzień. Ale co dalej? Intruz skopał psa, Adler zobaczył to i doznał ataku? Nieraz myślała o Mitzi, przypominała sobie Rudy’ego i Monikę Tillett, którzy rzucali szopy pod koła nadjeżdżających samochodów. — Dokąd teraz? — Czujesz się na siłach, żeby porozmawiać z Odellem? — Eric spojrzał na nią zdumiony. — Masz telefon w samochodzie, spróbujmy się dowiedzieć, gdzie jest. — Sięgnęła do torebki po jego pogniecioną wizytówkę, której nie wyrzuciła do kosza. Eric stał z kluczykami w ręku. — Mówisz poważnie? — Warto od niego zacząć. Pamiętasz, co odkryłam podczas rozmowy z Carlą? — Tak, przypomnij sobie też, co się stało podczas spotkania z Frankiem Delgado. — Jesteś potężniejszy od Howarda. — Wsiadła do auta, gdy Eric otworzył drzwi. Włączył silnik. — Co mu powiesz? Wybrała na klawiaturze numer fundacji Easton, wydrukowany na wizytówce Odella. — Będę improwizować. Zaśmiał się. — Jezu, a co ja mam robić? Wystawić go za okno, trzymając za nogi? W słuchawce odezwał się kobiecy głos. Gail gestem nakazała Ericowi spokój. Przedstawiła się jako Miriam Ruiz z First Florida Bank i spytała o Odella. Nie było go w biurze. Chciała wiedzieć, jak można się z nim skontaktować, bo sprawa jest bardzo pilna. Po chwili usłyszała, że nie wiadomo, gdzie jest pan Odell, ale może „pani Ruiz” zechce zostawić swój numer telefonu? Gail odparła, że oddzwoni. — Co teraz? — Wracamy do biura. — Wysiadła i mówiła do Erica przez otwarte drzwi: — Miriam miała uzyskać informacje dotyczące innych biur Biscayne Corporation. Chciałabym je sprawdzić. Będziemy też musieli dotrzeć do wyciągów bankowych, dowiedzieć się, co łączy te wszystkie firmy: Biscayne, Atlantic i Seagate. Dowiedz się, kto jest ich właścicielem. Na twarzy Erica malowało się niedowierzanie. — Jak zamierzasz tego dokonać? — Dzięki kontaktom. Uśmiechnął się. — To niezupełnie legalne. — Kiedy trzeba coś zrobić, duża firma prawnicza zawsze dysponuje szeroka gamą środków. Zastanów się jeszcze raz, zanim odejdziesz. — Zaczekaj. Coś tutaj nie pasuje. Co z testamentem Althei Tillett? Co z fałszerstwem? Jaki to ma związek z Easton? — Nie jestem pewna — odparła. — I jeszcze jedno: jak on, kimkolwiek był, dostał się do domu Althei Tillett? Jechała za Erikiem do North Bay Road. Zatrzymała się za jego samochodem przy murze okalającym posiadłość Althei Tillett. Minął ich jakiś samotny rowerzysta, z pluskiem wjeżdżając w kałuże po deszczu. Gail zostawiła torebkę pod fotelem i zamknęła auto. Brama znajdowała się między kolumnami, na których wiły się zielone pnącza z różowymi kwiatami. Stojąc obok Erica, Gail widziała portyk z kolumnadą, pochylone drzewa, okrągły podjazd, gdzie policja aresztowała ją, Patricka i Tillettów. — Gdybyś była Altheą Tillett — rzekł Eric — czy wpuściłabyś do domu obcego człowieka w środku nocy? — Howard Odell nie był obcy. Przesunął ręką po jednym z metalowych prętów, zdjął okulary i schował je do kieszonki w marynarce. Potem cofnął się o krok, rozejrzał na boki, spojrzał na dom po drugiej stronie ulicy, ukryty za żywopłotem i żaluzjami. Zdjął marynarkę i rzucił ją Gail. — Potrzymaj. — Co ty chcesz… Skoczył, chwytając rękami górną krawędź muru, podciągnął się na wyprostowanych ramionach. Szelki napięły się mocno na jego plecach. Podciągnął do góry kolana, kucnął i po chwili znikł. Gail usłyszała głuche uderzenie i spojrzała przez bramę. Eric wyszedł zza drzewa, otrzepując spodnie. — Oszalałeś? Zauważył coś na zamku i uśmiechnął się. Brama otworzyła się do środka z metalicznym zgrzytem. — Nie była zamknięta, Gail. — Wyjdź stamtąd! Chwycił ją za nadgarstek, wciągnął do środka i zamknął bramę. — Nikt nas nie widział. — Włożył z powrotem marynarkę i ruszył pustą alejką. Gail spojrzała na ulicę. Dzień był chłodny, lecz ona czuła, że się poci ze zdenerwowania. Liście szeleściły nad jej głową, gdzieś zakwilił kos, głośno trzepocząc skrzydłami. Eric wszedł na patio i osłoniwszy dłońmi oczy, starał się zajrzeć do wnętrza. — Nie dotykaj szyby — ostrzegła go Gail. — Tu jest system alarmowy. — Pamiętam. Rosa Portales wyłączyła go, kiedy przyszła tu owego feralnego dnia. — Przeszedł do sąsiedniego okna. — Widzę schody. Czy to tu znaleziono jej ciało? — Przeszedł wzdłuż kolumnady. Dwuskrzydłowe frontowe drzwi były wykonane z pomalowanego na biały kolor drewna, miały mosiężną klamkę i dwa solidne zamki. — Miała na sobie czerwone jedwabne kimono oraz bieliznę. To wszystko — rzekła Gail. — Eric rozglądał się wokół. — W takim stroju nie zabawiałabym nieoczekiwanych gości. Masz chyba rację: ten człowiek musiał mieć klucz albo był jej bardzo dobrze znany. — Jak dobrze znała Howarda Odella? — spytał Eric, schodząc z patio. — Łączyła ich fundacja Easton. Mogła go wpuścić. — Wskazał gestem ścieżkę, która okrążała budynek. — Chodźmy za dom. Gail przypomniała sobie, że na granicy terenu rosły drzewa ograniczające widoczność. Raczej nikt nie zobaczy, chyba że od strony zatoki. — Dlaczego nie — powiedziała. Z tej strony dom wydawał się olbrzymi. Piaskowa sztukateria ciągnęła się od ziemi aż po dach z czerwonych, baryłkowatych dachówek. Teraz zobaczyła tylne wejście, pasiaste markizy, wykuszowe okno. Woda w basenie falowała lekko, a padające na nią pojedyncze krople deszczu tworzyły koła, które rozchodziły się ku wyłożonym kafelkami brzegom. Na skraju wału ochronnego rosły duże palmy — ich liście wisiały bezwładnie, jakby wiatr nagle wstrzymał oddech. Przez szyby widać było znajdujące się w domu drugie kanapy, stoły pełne przeróżnych przedmiotów, obwieszone dekoracjami ściany. Jedno skrzydło przesuwnych drzwi zostało zastąpione drewnianą płytą. — Czy to robota Patricka? — spytał ze śmiechem Eric. — Szkoda, że tego nie widziałem. — Przyłożył rozpostarte dłonie do drewna. — Takie drzwi można wyjąć z szyn. — A co z alarmem? — Może wcale nie był włączony. Ludzie czasami zapominają o ważnych rzeczach. Czy ten policjant nie mówił, że Althea Tillett piła wtedy alkohol? Zapomniała włączyć alarm, poszła na górę do sypialni… — Rozpostarł ramiona, z łatwością sięgając bocznych krawędzi drzwi. — Nasz włamywacz podnosi i wyciąga na zewnątrz dolną krawędź drzwi, o tak. — Eric wykonywał ruch w powietrzu. — Potem odsunął drzwi w taki sposób… i postawił je. Zabrało mu to, powiedzmy, dziesięć sekund. Poszedł na górę, zabił ją, zepchnął ciało ze schodów, a wychodząc, włożył drzwi na swoje miejsce i włączył alarm. Musiało to wyglądać na wypadek. Gdyby było inaczej, policja mogła wszcząć dochodzenie. Przysłaniając dłonią szybę, Gail zajrzała do salonu. — Weszła na górę, żeby się przebrać, potem wróciła na dół. Matka powiedziała mi, że w czasie koleżeńskiego spotkania Althea miała na sobie spodnie i bluzkę. — Przeszła kawałek dalej wzdłuż tarasu. Pokrywa fortepianu była opuszczona; opadła wtedy, gdy Patrick zaatakował Rudy’ego. — Althea włączyła muzykę, którą słyszała jej sąsiadka. Co to było? — Muzyka? A, tak. — Eric poruszał sugestywnie ręką. — Jakaś opera. To było zapisane w aktach. Madame Butterfly. To wyjaśnia, dlaczego była ubrana w kimono. Napastnik wyjął drzwi, gdy ona była na górze. Nie… to zbyt ryzykowne. A gdyby alarm był włączony? Morderstwo musiało być zaplanowane znacznie lepiej. — To do niczego nie prowadzi, Gail. Można wymyślić dowolną teorię, wyjaśniającą, jak morderca dostał się do środka: Howard Odell zadzwonił do drzwi; Rudy miał klucz; Frankie wszedł przez drzwi na taras, które były otwarte. — Chciałabym usłyszeć tę opowieść. — Śmiejąc się, Gail weszła pod markizę. Krople deszczu tworzyły coraz więcej kółek na wodzie w basenie. Eric cofnął się o kilka kroków i spojrzał na dom. — A więc teoria otwartych drzwi. Między tym domem i domem najbliższych sąsiadów jest z pięćdziesiąt metrów. Oddziela je dwuipółmetrowy mur oraz gęsto rosnące drzewa. Althea zmarła szóstego sierpnia. Pełnia lata, okna są pozamykane, w pomieszczeniach działa klimatyzacja. Mimo to sąsiadka słyszy dźwięki Madame Butterfly, ale tylko przez kilka minut. Jak to możliwe? — Kiwnął głową w stronę przesuwnych drzwi. — Musiały być otwarte, a skoro tak, napastnik wszedł tędy. Uśmiechnęła się z przymusem. — A może to było wtedy, gdy napastnik wyjmował drzwi, a Althea przebierała się na górze w kimono. — Nie, musimy odrzucić tę teorię. Co z alarmem? Morderca musiał mieć klucz. Nie znaleziono śladów włamania, alarm też się nie włączył, a on nie wszedł sobie po prostu przez otwarte drzwi. Więc kto miał klucz? Rosa Portales. — Zaśmiał się, lecz natychmiast spoważniał. — Czy pamiętasz, co powiedziała, gdy byliśmy u niej w domu? Rudy i Monika byli na górze i szperali w papierach swojej macochy. Czy mówiła, że ich tam nakryła, czy też sama wpuściła ich do domu? Nad zatoką unosiła się nisko długa chmura, a padający z niej deszcz wyglądał jak zwój szarego szyfonu. Gail wiedziała, że za chwilę chmura znajdzie się nad ich głowami. Krople wody tworzyły ciemne plamki na tarasie. — Rosa nakryła ich na górze — powiedziała. — Więc może zostawiła drzwi nie zamknięte. — Może. — Jesteś pewna, że to nie Patrick? On też miał klucz. — Ha ha. Tak, jestem pewna. — A Sanford Ehringer? Mógł przysłać swojego goryla. — Nie. Powiedział mi, że kiedyś on i Althea byli kochankami. Nie pozwoliłby, żeby cokolwiek jej się stało. — Naprawdę? Chyba jesteście bliskimi przyjaciółmi. — Nie jest takim ludożercą, za jakiego go miałam. Eric podszedł do miejsca pod markizą, gdzie stała Gail. Na czubku głowy miał nieco ciemniejsze włosy, lekko zmoczone deszczem. — Gdzie był Rudy Tillett w poniedziałek rano, gdy ktoś zaatakował Larry’ego? Gail pokręciła głową. — Tego można się z łatwością dowiedzieć — rzekł Eric. Krople deszczu zaczęły uderzać w brezentową markizę. Zatoka była pusta, jeśli nie liczyć łodzi do połowu ryb, która płynęła jakieś pół mili od brzegu. Pelikan siedzący na wale rozłożył skrzydła i odleciał. — Chodźmy — powiedziała. Pobiegli na drugą stronę domu. Deszcz szumiał między drzewami, tu i ówdzie przenikając gęste listowie. — Teraz nie zdążymy załatwić nic więcej — powiedział Eric. — Co robisz później? — Kiedy później? — Po pracy. Moglibyśmy pojechać do Beach. Przy Piątej ulicy Rudy prowadzi swoją firmę cateringową. — Deszcz był coraz silniejszy, więc Eric osłonił ich głowy swoją marynarką. Kiedy biegli do samochodów, w głowie Gail kołatało coraz więcej pytań. Larry nie chciał, żeby firma zajęła się sprawą fałszerstwa testamentu. Mówił, że nie powinni narażać na szwank dobrego imienia znanych osób. Kogo tak naprawdę się bał? I dlaczego? Eric otworzył bramę i przytrzymał marynarkę nad Gail, gdy wyjmowała z kieszeni kluczyki do samochodu. Wsiadła do środka. — Dzisiaj nie mam czasu — powiedziała. — Jutro rano mam przesłuchanie. Muszę się przygotować. Nachylił się bliżej, wciąż zakrywając głowę marynarką. — Chcesz, żebym porozmawiał z Rudym? On mnie nie zna. — Włosy przykleiły mu się do czoła. — Mógłbym zaprzyjaźnić się z jego sekretarką, jeśli ma taką. — Wyszczerzył zęby. — Chyba że ma sekretarza, wtedy już sam nie wiem. — Jeszcze nie teraz. Jutro o tym porozmawiamy. Zamknęła drzwi i pomachała mu przez okno. Pogrzeb Irvinga Adlera odbył się o godzinie drugiej na cmentarzu Menorah Gardens, położonym w zachodniej części sąsiedniego hrabstwa. Rodzina zmarłego zajęła miejsca pod zielonym baldachimem, którego frędzle powiewały na wietrze. Kilka kilometrów na zachód, za drzewami, czteropasmową autostradą i kanałami odwadniającymi rozciągały się rozległe bagniska Everglades. Chmury przesuwały się powoli, majestatycznie, deszcz przestał już padać. Trzymając się za ręce, Irene i Gail stały w około pięćdziesięcioosobowej grupie osób. Kiedy ceremonia dobiegła końca, Irene poszła zamienić kilka słów z rodziną Adlera. Gail już wcześniej zauważyła Jessikę Simms, która patrzyła zimno przez ciemne okulary, udając, że jej nie dostrzega. Irene szła przez trawnik, jej rude włosy wyróżniały się na tle szarych garniturów i czarnych sukni. — Wszystko w porządku, mamo? — Tak. Wszyscy wiedzieliśmy, że Irving już niedługo pozostanie z nami. To jest inny pogrzeb niż Althei. Wtedy strasznie płakałam. Ruszyły w kierunku zaparkowanych samochodów. Wierzchołki drzew z cichym szumem kołysały się na wietrze. — Wiesz, mamo, może wyjdę za Anthony’ego. Irene zamrugała oczami. — Kiedy? — Nie wiem kiedy. Powiedziałam mu o tym, a on odparł, że nie wyklucza takiej możliwości. — Tylko prawnik mógł udzielić takiej odpowiedzi. Czy ty go kochasz? Nie, to głupie pytanie. Oszalałaś na jego punkcie. Nie będę ci udzielać żadnych dobrych rad. — Nie chcę rady, mamo. Po prostu mówię ci o tym i proszę, żebyś była dla niego miła. — Miła? A kiedy nie byłam miła? — Irene przechyliła głowę i spojrzała Gail prosto w oczy. Niebieski cień do powiek miał ten sam kolor co sukienka. — Tylko żeby był dobry dla ciebie. Niczego więcej nie pragnę. — Uścisnęła jej rękę. — Co na to Karen? — Muszę ją do tego przygotować. Jest wiele spraw wymagających wyjaśnienia. — No cóż, jeśli czujesz się z nim szczęśliwa… — Tak, ale również nieszczęśliwa. — Gail roześmiała się. — Lecz bez niego jest jeszcze gorzej. — Posłuchaj mnie. Nie wspominaj mu więcej o małżeństwie. Jeśli ma wobec ciebie poważne zamiary, sam ci o tym powie. Mężczyźni to inny gatunek, kochanie. Ich umysły pracują inaczej niż nasze. Jeśli spytasz go znów, możesz urazić jego dumę. — Zapamiętam to sobie, mamo. Wyszły na wąską, asfaltową drogę, wzdłuż której po obu stronach rosły żywopłoty. Żałobnicy wsiadali już do samochodów, trzaskały drzwi, auta kierowały się do głównej bramy cmentarza. — We wtorek rozmawiałam z Sanfordem Ehringerem o sprawie, którą prowadzę dla Patricka — powiedziała Gail. — Pojechałam do jego domu nad rzeką. Byłam tam jako dziecko. Czy pamiętasz, jak mnie tam zabrałaś? — Minęło tyle lat! Byłaś wtedy ze mną? — Pojechałam tam z dziadkiem. Ehringer twierdzi, że John Strickland był jego przyjacielem. Powiedział mi też, że twój dziadek, Benjamin, był jednym z założycieli fundacji Easton. Czy to prawda? — Dziadek Benny? Nic o tym nie wiem. — Naprawdę? — Powiew wiatru sprawił, że włosy opadły Gail na twarz. Odrzuciła je do tyłu. — Przecież bym ci o tym powiedziała. Czy Sanford się nie myli? Pewnie nie… Nie rozumiem, dlaczego nikt z rodziny nie wspomniał, że dziadek był założycielem Easton? Zresztą może ktoś wspomniał kiedyś o tym, a ja zapomniałam. Gail pomyślała, że zapewne rodzina nie chciała, by Irene Strickland Connor dowiedziała się o haniebnym odejściu dziadka Benny’ego z zarządu Easton po tym, jak został przyłapany z żoną burmistrza. — Pamiętasz go, mamo? Irene uśmiechnęła się. — Był wspaniałym człowiekiem, miłym i zabawnym. Zabierał wszystkich wnuków na łódź wioślarską, którą pływali po zatoce. Bawiliśmy się w piratów. Przysięgam, że potrafił złapać rybę na agrafkę. Umarł, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Gail wzięła matkę pod rękę i ruszyły dalej. — Nie miałam pojęcia o wielu rzeczach — powiedziała. — Czy mogłabyś mi kiedyś opowiedzieć o moim dziadku, Johnie? Chciałabym dowiedzieć się prawdy. Zapomnijmy o wersji, którą można przeczytać w muzeum historycznym. Sanford Ehringer powiedział mi, że był hazardzistą. — Doprowadzał mamę do rozpaczy. Chodził na karty, wracał do domu po nocach. Uwielbiał kasyna, dopóki nie zostały zamknięte, a potem latał sobie na weekendy do Hawany. Mama nienawidziła takiego trybu życia, lecz nie chciała narażać ojca na kłopoty. Miała ochotę się z nim rozwieść, lecz pięćdziesiąt lat temu mężowie i żony nie robili takich rzeczy. Pamiętam, jak kiedyś wrócił do domu nad ranem długim czarnym chryslerem. Byłam wtedy mniej więcej w wieku Karen. Widziałam przez okno, jak samochód podjechał pod dom. Tata wysiadł, pijany jak bela. Ci, którzy go przywieźli, musieli podprowadzić go do drzwi. Nie mógł znaleźć kluczy, więc zbiegłam na dół i wpuściłam go. W limuzynie siedzieli mężczyźni ubrani w smokingi, a z nimi czarnowłosa kobieta w lśniącej sukni. Wiedziałam, że to gangsterzy! Ale ojciec zaprzeczył. Nadal zastanawiam się nad tym. Ojciec musiał kupić mamie trzy tuziny róż, zanim wpuściła go znowu do sypialni. — Nigdy mi o tym nie opowiadałaś. — Na pewno mówiłam, ale nie zwracałaś uwagi. Gail otworzyła drzwi od strony pasażera. — Do Miami jest czterdzieści minut jazdy. Wsiadaj. Chcę usłyszeć więcej takich opowieści. Dopiero gdy zawiozła Irene do domu, Gail uświadomiła sobie, że zapomniała powiedzieć jej, że wkrótce zostanie udziałowcem w firmie Hartwell, Black i Robineau. 31 — Chwileczkę. — Gail zakryła ręką mikrofon telefonu. — Kochanie, wracaj do łóżka, już późno. Karen stała w drzwiach kuchni. — Pół godziny temu mówiłaś, że przyjdziesz, żeby mnie utulić do snu — powiedziała, mrużąc oczy do światła. Miała zmierzwione włosy. — To było dziesięć minut temu, a poza tym jeszcze rozmawiam przez telefon. — Z nim! Gail spojrzała na nią ostro. — Tak, rozmawiam z Anthonym o Larrym Blacku. To ważne. Za chwilkę będę u ciebie. — Gdy Karen wyszła, powiedziała: — Słyszałeś, jaką jestem złą matką? — Idź do niej. Zobaczymy się jutro. — Mieli razem jechać i porozmawiać z Dee–Dee. — Aha… — dodał z emfazą — nie rozmawiaj z Rudym Tillettem, ani osobiście, ani przez telefon. Eric też niech z nim nie rozmawia. — Oczywiście. — Gail to ważne. Boję się o twoje bezpieczeństwo, a teraz muszę jeszcze myśleć o Larrym Blacku i jego możliwym powiązaniu z działalnością przestępczą… — Anthony, nie będę z nim rozmawiała. — Boję się o ciebie — powiedział, wzdychając. — Kocham cię za to. — Posłała mu całusa przez telefon i odłożyła słuchawkę. Nie wspomniała, że była na terenie posiadłości Althei Tillett. On by tego nie zrozumiał, jednak przekazała mu treść rozmowy z Erikiem. W biurze dowiedziała się, że Larry wyszedł ze śpiączki. Był nadal oszołomiony pod wpływem środków przeciwbólowych, lecz zupełnie przytomny. Anthony zadzwonił wcześniej do Dee–Dee. Mieli się z nią spotkać, zanim policja zacznie przesłuchiwać Larry’ego w sprawie napadu. Gail napiła się jeszcze kawy, obrzuciła spojrzeniem stertę papierów leżących na kuchennym stole i poszła do Karen. Dziewczynka leżała w poprzek łóżka, miała otwarte usta i pochrapywała cichutko. Wracając do salonu, Gail usłyszała pukanie do drzwi. Spojrzała przez żaluzje. Przed wejściem stał Eric Ramsay w koszulce, dżinsowej marynarce i spodniach oraz adidasach ze świecącymi paskami. Otworzyła drzwi. — Eric, co ty tu robisz? — Rozmawiałem z Rudym — obwieścił triumfalnie. — Co takiego? Zajrzał ponad jej ramieniem do wnętrza. — Już późno. Czy Karen śpi? — Tak, wejdź. — Zamknęła drzwi. — Co ty najlepszego zrobiłeś? Stanął na środku pokoju i z kieszeni marynarki wyjął mały notes w skórzanej oprawie. — Chodź i zobacz. To notes Rudy’ego. Ukradłem go z jego biura. Podeszła bliżej. Nie spuszczał swoich zielonych oczu z jej twarzy. W jego spojrzeniu dostrzegła jakąś dziwną pustkę. Uświadomiła to sobie i w tym momencie kątem oka zarejestrowała szybki ruch jego ramienia. Po chwili upadła, tracąc oddech. Powoli uświadomiła sobie, że słyszy jakiś męski głos. Poczuła miękki dywan pod swoim policzkiem, ktoś przyciskał ją kolanem do podłogi, utrudniając oddychanie. Głos powiedział do niej szeptem: — Ciii… Gail, wybacz, ale musiałem to zrobić. Słyszysz mnie? Zobaczyła obicie sofy w kolorze kości słoniowej i zgiętego adidasa. Eric zbliżył do niej twarz, blond włosy opadły mu na czoło. — Bądź cicho i słuchaj. Szarpnęła się w górę, lecz on zakrył jej dłonią usta, tłumiąc krzyk. — Posłuchaj mnie. — Spojrzał w stronę sypialni, po czym obejrzał się za siebie. — Pojedziemy w trójkę. Rób, co ci powiem, a wszystko będzie dobrze. Powiedz Karen, że musimy jechać do domu klienta, którego dzieciaki mają gry wideo, będzie więc mogła fajnie spędzić czas. Gail z trudnością łapała powietrze, bolały ją przygniecione żebra. W oczach stanęły jej łzy. Eric pochylił się jeszcze niżej. — Gail nic ci nie zrobię, o ile mnie do tego nie zmusisz. Rozumiesz? Odpowiedz. Z jej ust wydobył się przeciągły lęk. — W porządku. Teraz wstaniemy. Tylko bądź cicho, bo inaczej znowu cię uderzę. — Kiwnęła głową, wtedy powoli odsunął rękę. — Zabiorę cię na kilka godzin, a potem wypuszczę. Nie kłamię. Przymknij się — powiedział, gdy zaczęła płakać. — Jeśli będziesz sprawiać kłopoty, coś ci zrobię, ale najpierw popatrzysz, jak cierpi Karen. — Postawił ją na nogi. Jej serce trzepotało w szalonym tempie. — Na Boga, Eric, nie rób tego — szepnęła. — Dlaczego to robisz? Czego chcesz? Uderzył ją ponownie i przytrzymał, gdy upadała. — Ty w ogóle nie słuchasz. Jezu. Nic się nie stanie. Chcesz, żebym jeszcze raz to zrobił? — Chwycił ją za włosy i zmusił, by podniosła głowę. — Nie — powiedziała ochrypłym głosem. — To dobrze. Teraz uspokój się i nie wystrasz Karen. — Przygładził jej włosy i popchnął ją lekko w stronę korytarza. Eric kazał Gail prowadzić jej własny samochód. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że na podjeździe do domu nie ma lexusa. Eric usiadł z tyłu razem z Karen i zabawiał dziewczynkę sztuczkami ze znikającymi i pojawiającymi się znikąd monetami. Jedną z nich wrzucił do jej torebki ze skóry aligatora, zanim zdążyła ją odsunąć. Dziewczynka chciała usiąść z przodu, lecz Eric powiedział: — Gail, powiedz jej, żeby została z tyłu. Mogłaby się uderzyć, gdyby zaczęła teraz zmieniać miejsce. Gail ostrym tonem nakazała Karen spokój. Ich spojrzenia spotkały się we wstecznym lusterku. O dziwo, dziewczynka nie patrzyła na matkę w typowy dla siebie sposób, jak zawsze gdy była upominana. Kuląc się, usiadła spokojnie na swoim miejscu i nie odzywała się ani słowem. Wycieraczki z cichym szumem odgarniały na bok krople wody, które migotały białym i czerwonym blaskiem świateł przejeżdżających samochodów. Gail myślała, czy nie skręcić nagle, uderzając w drzewo. Szukała wzrokiem policyjnego radiowozu. Z jej oczu płynęły łzy, które ocierała wierzchem dłoni. Słyszała, jak Eric wyjaśnia Karen, że ten klient, do którego jadą, jest dobrym przyjacielem jej matki. Teraz zachorował i Gail martwi się o niego. Zapewnił ją, że będzie to krótka wizyta, zaraz potem wrócą do domu. Gail z przerażeniem zrozumiała, że Eric tkwi w tej sprawie po uszy razem z Rudym. A także z Howardem Odellem i Frankiem. Ale to wszystko nie miało sensu. Kazał jej jechać w stronę Miami Beach, potem skręcić w lewo przy Palm Island. Przy bramie nacisnął przycisk w pilocie zdalnego sterowania i po chwili mechaniczne wrota uniosły się do góry. Minęli plac zabaw odgrodzony łańcuchami na słupkach. Na wąskich działkach stały domki, skryte za ogrodzeniami i wysokimi zaroślami. Centrum Miami po drugiej stronie zatoki ginęło w deszczowej mgiełce. — Wjedź w następną alejkę i stań za bramą. — Parterowy dom miał zadarte do góry narożniki dachu. Na podwórku znajdowała się wyschnięta fontanna i mała kamienna pagoda. W domu nie paliło się żadne światło. Eric kazał Gail, by zamknęła bramę i dołączyła do niego i Karen. Przez moment stała, patrząc w szczelinę między bramą i ogrodzeniem. Chciała krzyknąć, wezwać pomoc, lecz gdy odwróciła się, ujrzała bladą twarzyczkę Karen. Eric trzymał rękę na ramieniu dziewczynki. Poszli na tyły domu, gdzie pojedyncza lampa oświetlała drewniany pomost. Rosły tam drzewa, między którymi rozpięto hamak, a do brzegu była przycumowana pełnomorska łódź do sportowego połowu ryb. Z kabiny pod pokładem przez zasłonki sączyło się światło. Howard Odell ładował coś na łódź. Kiedy ich zauważył, wyszedł na pomost. Miał na sobie kurtkę sztormową i czapeczkę z daszkiem koloru khaki. — Dlaczego przywiozłeś dziewczynkę? — spytał, patrząc na Karen. — Bo tam była. Mamy dwie, zamiast jednej. — Niech cię cholera, Eric. Gail przytuliła Karen. — Howard, co ty robisz? Czego chcesz? Z ponurą twarzą odcumowywał łódź. — Wchodźcie na pokład. Zatrzymamy się w Bimini i tam was wypuścimy. — Gail stała, patrząc z przerażeniem na łódź. — Eric, pomóż im wejść. Karen trzymała się kurczowo matki. Gail przez moment chciała wrzucić ją do wody, wrzasnąć, by płynęła jak najszybciej do najbliższych sąsiadów i wołała o pomoc, lecz Eric już objął dziewczynkę ramieniem. — Przestań się denerwować — powiedział cicho do Gail. — Nic złego się nie stanie. — Eric, ja mam chorobę morską. Nie mogę pływać… — To przykre. Na łodzi znajdował się krótki pokład rufowy, a na nim fotelik do połowu ryb, przymocowany na stałe do podłogi. Dziób jednostki był długi, nad nim znajdował się cofnięty mostek i wieżyczka. Maszty anten i długie wędziska wznosiły się wysoko w górę. Odell wyłączył światło na ganku, rozejrzał się jeszcze raz dookoła i wszedł po drabince na mostek. Włączone silniki zaczęły pracować niskim basem. Salonik pod pokładem był utrzymany w błękicie. Elementy z tekowego drewna tworzyły żeglarskie motywy. Na jednej ze ścian wisiało lustro w kształcie iluminatora. W pomieszczeniu był kolorowy telewizor, wieża stereo i mały zlewozmywak, a nad nim szafka z butelkami pełnymi trunków. Wzdłuż ścian stały kartonowe pudła i walizki, na których leżał pokrowiec z ubraniami. W narożniku stała torba pełna kijów do golfa. Gail i Karen usiadły na kanapie, tuląc się do siebie. Eric zajął miejsce naprzeciwko, oparł wyprostowane nogi na podłodze. Przez szparę między zasłonami Gail widziała światła Palm Island, potem most prowadzący do Miami Beach. Woda z pluskiem obijała się o burty. Eric wstał, niemal ocierając głową o drewniany sufit i zszedł na niższy pokład. Gail wiedziała, że tam jest kuchnia oraz kabina dziobowa. David wynajmował kiedyś wędkarzom miejsca przy nabrzeżu, gdy byli właścicielami przystani. Nowa łódź tego rodzaju mogła kosztować milion dolarów. Gail była ciekawa, czyją jest własnością. Fundacji Easton? Biscayne Corporation? A może była to prywatna zabaweczka Howarda Odella? Z pewnością Eric musiał poczuć wielkie pieniądze, gdy po raz pierwszy zagrał z Odellem w racquetball. Jednak obaj utrzymywali swoją znajomość w tajemnicy. Eric przyniósł z dołu dwie puszki coca — coli i butelkę piwa. Gail pokręciła głową, Karen patrzyła na niego przez szparki oczu, obejmując matkę mocno w pasie. — Jak chcecie. — Rzucił puszki na pusty fotel i zdjął kapsel z butelki. Gail patrzyła mu w oczy, on też nie spuszczał z niej wzroku. — Spotkałeś się z Rudym? — spytała. — Nie. — Łyknął piwa. — A ten notes? — Mój. — Dokąd płyniemy? — Bimini. Słyszałaś, co mówił Howard. Ty i Karen zostajecie w Bimini, a my płyniemy dalej. — Dlaczego? Przyłożył sobie palce do skroni. — Zamknij się, bardzo cię proszę. Nasza podróż nie potrwa długo. Postarajmy się, aby była miła. A jeśli to niemożliwe, przynajmniej mnie nie prowokuj. — Pochylił się, opierając łokieć na kolanach. — Hej, dziewczynko. To dopiero przygoda, co? Płynęłaś już kiedyś taką łodzią? Karen siedziała wyprostowana, mając ramiona skrzyżowane na piersiach. Czapeczkę naciągnęła głęboko na oczy. — Czy ona może przynieść mi trochę wody? — spytała Gail. — Macie tam colę. — Nie lubię coli. Chcę się napić wody. — Kiedy Eric pokazał ręką schodki, Gail zsunęła córkę z kanapy. — Wiesz, gdzie jest kuchnia? — spytał Eric. — Kambuz — odparła dziewczynka. — Na statku nazywa się to kambuz. — Kambuz. O Jezu. Pospiesz się i niczego tam nie ruszaj. Gdy Karen znikła w przejściu, Gail powiedziała: — Nie ruszaj jej. Nawet nie próbuj. Będziesz mnie musiał zabić, żebym przestała jej bronić. — Uspokój się. — Czyj to był pomysł? Howarda? — Eric milczał. — Obaj jesteście w zmowie z Rudym? — Co? Nie, odniosłaś mylne wrażenie. Ja i Howard nie mamy nic wspólnego ze śmiercią Althei. To robota Rudy’ego. — Dlaczego tu jesteśmy? Co zamierzacie zrobić? — O to się nie martw. Przez chwilę starała się uspokoić oddech. — Chcecie obaj uciec z kraju, prawda? Dlatego tyle tu pudeł i walizek. A jaka jest nasza rola? Zakładniczek? Napił się piwa i otarł usta dłonią. — Tak, to powinno zapewnić nam bezpieczeństwo. Teraz Gail zrozumiała. — Howard okradał fundację Easton. Chociaż nie, nie Easton, gdyż wtedy Sanford Ehringer dowiedziałby się o wszystkim. Okradał Biscayne Corporation, prawda? Eric obracał w dłoniach butelkę. — Nie całą firmę Biscayne — powiedział w końcu. — Tylko jej część, zajmującą się usługami dla dorosłych. „Dzika Wiśnia”, „Boginie Słońca” i cała reszta. Zarabiali dużo forsy, więc Howard zbierał trochę śmietanki dla siebie. Mogę ci to powiedzieć, bo przecież… i tak wszyscy się dowiedzą, gdy on zniknie. — A jaka jest twoja rola? — Pomagam. — W taki sposób? Bijąc mnie? — Przeprosiłem cię. — I już wszystko w porządku, tak? Patrzył na nią tępo, potem wzruszył ramionami. — Howard wiele mnie nauczył. Dużo mu zawdzięczam. Sprzedawaliśmy dobre pomysły dotyczące inwestowania i podatków, jedna rzecz prowadziła do kolejnej. On jest graczem, ale kilka razy mu się nie powiodło. Poniósł straty w efekcie rozwodu. Dobrał się do niego urząd skarbowy. Stracił dom. Potem Seagate i Atlantic zaczęły mu się wymykać spod kontroli. — Eric popił piwa. — Na przykład Frankie Delgado. On zna paru nieprzyjemnych facetów, którzy chcieli wejść w interes. Frankie domyślał się, co robi Howard. Gdy przy okazji sfałszowanego testamentu wyszły na jaw różne brudne sprawy, zdecydowaliśmy się wiać, nim będzie za późno. — Co z tobą, Eric? Nie byłeś zadowolony z lexusa? — Zostawiłem go w Coconut Grove razem z kluczykami w stacyjce. Szkoda. Świetnie się nim jeździło. A niech tam. Nie byłem zadowolony, ale z pensji. Prawnicy, którzy są właścicielami wielkich firm, jak Hartwell, Black i Robineau, mają wysokie zarobki, rzędu trzystu, czterystu tysięcy rocznie, ale to im nie wystarcza. Nie, oni chcą mieć dobre kontakty. Na przykład Cy Mackey. Cztery, a może i pięć razy w tygodniu chodzi na kolacje z bankierami, inwestorami, którzy kupują nieruchomości. Wiesz — uśmiechnął się — niektórzy z twoich kolegów z pracy mają konta za granicą. Mógłbym ci podać nazwiska. Problem polega na tym, że bardzo długo trzeba czekać, by osiągnąć taką pozycję. Zobacz sama. Osiem lat żyjesz z pensji. A ile to jest? Siedemdziesiąt? Osiemdziesiąt tysięcy rocznie? — Spojrzał w kierunku korytarza. — Co ona tam tak długo robi? Gail zadrżała — nie z zimna, lecz z nerwów. Tak mocno zacisnęła szczęki, aż rozbolały ją zęby. — Jeśli Howard ma konto za granicą, po co wam Karen i ja? — spytała. — Nie spodziewaliśmy się, że Sanford Ehringer zamrozi te rachunki. Musiał coś wiedzieć. To nie jego pieniądze ani fundacji Easton, ale staruch ma dobre kontakty i jest podejrzliwy. — Eric uniósł butelkę jakby w toaście i uśmiechnął się do Gail. — Zabranie was to był mój pomysł, który wpadł mi do głowy w ostatniej chwili. Mówiłaś, że Ehringer cię lubi. Howard zadzwoni do niego rano i powie, że ty i Karen jesteście naszymi gośćmi. Oczywiście nie poda naszego miejsca pobytu, lecz poprosi o zwolnienie funduszy na kontach. Jeśli tak się stanie, każde z nas uda się w swoją stronę. Łódź płynęła coraz szybciej, kierując się do kanału prowadzącego na Atlantyk. Karen weszła po schodkach z kolorowym kubkiem w ręku. Poruszała się zwinnie jak cyrkowy jeździec stojący na grzbiecie konia. Torebkę ze skóry aligatora miała przewieszoną przez pierś. Podała Gail kubek i małą, żółtą tabletkę. — To dramamina — powiedziała. — Znalazłam ją w przedziale dziobowym. — W łazience — odezwał się Eric. Karen usiadła na kanapie, chowając ręce między kolanami. Gail napiła się wody. — O jakie pieniądze tu chodzi? — spytała. — Wystarczająco duże. — Zaśmiał się radośnie. — Na pokładzie mamy prawie dwa miliony gotówką. A na kontach jeszcze sześć. Wystarczy, by znaleźć sobie jakąś sympatyczną wysepkę z białym piaskiem na plażach i błękitną wodą. Nie należy tracić pieniędzy na wystawne życie. Trzeba nawiązać odpowiednie kontakty, podjąć właściwe decyzje dotyczące inwestycji, a potem można żyć wygodnie do końca swoich dni. Każdy by tego chciał. — Nie każdy. — Gówno prawda. Gdybyś miała wybór, nie poszłabyś na to? Jesteś uwiązana do firmy, więc sama wmawiasz sobie, że ci się to podoba. — A Wyoming? — Co takiego? — Roześmiał się. — Okłamałeś mnie też, gdy mówiłeś, że chcesz być adwokatem, który występuje w sądzie. Na czym polegała twoja rola? Szpiegowałeś? Chciałeś pomagać mi w tej sprawie, by wiedzieć, ile prawdy udało mi się odkryć? — Wiesz co, Gail? Kłamałem także wtedy, gdy powiedziałem, że chciałbym cię zerżnąć. Spojrzała na Karen. — Czy Howard byłby zły, że opowiedziałeś mi to wszystko? Co by wtedy zrobił? — Nic. A co powiesz po powrocie do Miami? Że to oszust? I co z tego? Kto złoży obciążające go zeznania? Elita? Hipokryci, którzy chadzają do opery i posiadają udziały w tych firmach? O, nie. Nie pokażą się w sądzie. A te firmy znikną, tak samo jak Frankie Delgado i jego ludzie. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? — Nie. Ale mam wiele przeciwko temu, co się teraz z nami dzieje. Wzruszył ramionami. — Zostawimy ci dość pieniędzy, by zrekompensować moje złe zachowanie. Będziecie mogły wrócić samolotem do domu. A ty jutro nie pójdziesz do szkoły — zwrócił się do Karen. Dziewczynka milczała. Eric wstał, otworzył drzwi i rzucił butelkę w ciemność. Potem chwycił górną krawędź ramy, na której podciągnął się trzy razy. — Hej, Howard! — zawołał. — Jaka stacja radiowa nadaje reggae? Jestem w nastroju do tańca. — Wrócił do salonu i włączył radio. Z głośników rozległo się rytmiczne dudnienie bębnów i brzęczenie gitar. Piosenka bez melodii. — Czy możemy wyjść na zewnątrz? — spytała Gail. — Tak. — Odwrócił się z uśmiechem. — Tylko nie wypadnijcie za burtę. Wiatr nie był zimny i wiał niezbyt silnie z południowego wschodu. Łódź pod ostrym kątem przedzierała się przez fale. Karen miała na sobie dżinsy i bluzę, Gail włożyła sweter. Włosy co chwilę omiatały jej twarz. Światła Miami na pomoc od Fort Lauderdale tworzyły mieniącą się linię jakieś dziesięć . mil za rufą. Gdyby tylko mogła znaleźć ze dwie kamizelki ratunkowe, dla siebie i Karen, wskoczyłyby razem do wody… Mogłyby przetrwać tam do rana, ogrzewając się nawzajem. Na tych wodach pływało wiele łodzi, gdyby miały latarkę sygnałową… Na mostku stał w rozkroku Odell i opierał się o fotel. Zegary na tablicy rozdzielczej jarzyły się bursztynowo. Na chwilę zdjął czapkę, by podrapać się w głowę. Dzisiaj nie nosił peruki. Włożył czapkę i sięgnął do popielniczki, skąd wziął zapalonego papierosa. Na małym palcu połyskiwał sygnet z brylantem. Karen usiadła w fotelu dla wędkujących i patrzyła na oddalający się horyzont. — Mamo, oni nas porwali, prawda? Gail objęła ją ramieniem. — Płyniemy do Bimini. Byłaś już tam, pamiętasz? Płynęłyśmy tam razem z twoim ojcem. Spałyśmy wtedy na pokładzie… Karen tylko patrzyła na nią. Gail ujęła jej twarzyczkę w dłonie. — Wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Gwiazdy nad ich głowami świeciły bardzo jasno, jednak bladły na zachodzie, tam gdzie na niebie widniała delikatna poświata. Gail wiedziała, że z Miami do Bimini jest pięćdziesiąt mil. Łódź płynęła równym, szybkim tempem. Była pomoc. Zależnie od wiatru, mogli dotrzeć do celu około trzeciej, zadzwonią do Ehringera i wszystko będzie w porządku. Muzyka grała coraz głośniej. Eric otworzył drzwi salonu i pojawił się w przejściu, trzymając w ręku nową butelkę piwa. Tanecznym krokiem podszedł do Gail. Łódź zakołysała się na fali, więc Gail chwyciła się mocniej oparcia fotela, na którym siedziała Karen. Włosy dziewczynki powiewały na wietrze. — Mamo, czy mogę zejść na dół i położyć się? — spytała, stając na pokładzie. — Zostań tutaj — odpowiedział Eric. — Niedobrze mi. — Nie. — Dopił piwo i rzucił butelkę do wody. — Nie należy tak śmiecić — powiedziała dziewczynka. — Masz całkowitą rację. Jesteś nieodrodną córką swojej matki. — Usiadł na ławce koło burty. — Co masz w tej torebce? — Zostaw ją, Eric. — Gail odciągnęła Karen, lecz Eric zdążył chwycić za pasek. — To moje! — Karen, umiesz pływać? — Zajrzał jej w oczy. — No więc? — Tak. — Świetnie. Ta umiejętność może ci się kiedyś bardzo przydać. — Uśmiechnął się do Gail. — Daj mu ją, Karen — powiedziała Gail. Otworzywszy torebkę, Eric zajrzał do środka. — O, co my tu mamy. — Wyjął kryształ kwarcu, obejrzał go pod światło i wrzucił z powrotem. Potem spojrzał na czarny kamień w kształcie jajka, złoty łańcuszek, wspólne zdjęcie uśmiechniętych Dave’a, Gail i Karen. Dziewczynka ukryła twarz na ramieniu matki, która przytuliła ją, patrząc, jak Eric wyjmuje różową szminkę i puder. Kiedyś Gail wyrzuciła je do kosza, bo były niemal całkowicie zużyte. Eric wyciągnął z torebki ręcznie rzeźbiony patyk, który Karen wykonała podczas spotkania z Clarindą Campbell, oraz monetę — peso, otrzymaną od Anthony’ego. W końcu znalazł srebrny scyzoryk Dave’a. Otworzył go, by sprawdzić kciukiem, czy jest ostry. — Masz niesamowite dziecko, Gail. — To scyzoryk tatusia! — Zajmę się nim jakiś czas. — Wrzucił go sobie do kieszeni marynarki. — Nienawidzę cię! — wrzasnęła Karen. — Co tam się dzieje?! — zawołał Odell. — Karen chce się położyć — powiedziała Gail. — Źle się czuje. — Zabierz je pod pokład, Eric. — Mam klaustrofobię. Niech idzie i położy się na kanapie. — Karen! Jeśli chcesz, zejdź na dół, ale niczego nie dotykaj — powiedział Odell. — Ja też tam pójdę — odezwała się Gail. — Zostań. Nie chce mi się wracać pod pokład — rzekł Eric. Rozpostarte ręce oparł na górnej krawędzi balustrady. Gail pomyślała, że gdyby go teraz popchnęła, wypadłby za burtę i zniknął albo został posiekany przez śruby. — Idź, kochanie. Zaraz do ciebie przyjdę. — Karen zeszła pod pokład. — Jesteś podłym draniem! — Zamknij się. — Chciała już odejść, lecz złapał ją za rękę i pociągnął na ławkę, przyciskając udo do jej nóg. W ciemności widać było białą pianę na wodzie wzdłuż burty. Eric spojrzał w kierunku mostku. — Pytałaś mnie, kto zabił Altheę Tillett. Zrobił to Rudy. Wszystko zaplanowali razem z Moniką. Zabili ją, potem sfałszowali testament. Monika opowiedziała wszystko Howardowi. — Eric z uśmiechem przysunął się nieco bliżej. Wiatr targał mu włosy. — Howard miał z nią romans. — Howard z Moniką? — Dziwne, co? — Eric znowu spojrzał w górę. — Nie wspominaj mu o tym. Niech nie wie, że cokolwiek ci mówiłem. Chcę, żebyście razem z Karen bezpiecznie dotarły do Bimini. — Dlaczego dzisiaj rano pozwoliłeś, żebym robiła z siebie idiotkę w domu Althei Tillett, skoro wiedziałeś, kto ją zabił? — Bo zaczęłabyś zastanawiać się, skąd wiem, że to robota Rudy’ego. Co miałbym ci wtedy powiedzieć? — Pokręcił głową. — Howard i ja zamierzaliśmy wyjechać i nie mogłem ryzykować. Gail wiedziała, że powinna zejść na dół, do Karen, przerwać tę rozmowę. Spojrzała na Odella, potem na Erica i spytała: — A co się stało z Larrym Blackiem? — Według słów Howarda, to nie Rudy go pobił. Larry zamierzał pozwać do sądu Frankiego Delgado, co było nierozsądnym posunięciem. Dlatego jeden z bandziorów Delgado próbował go załatwić. To nie miało nic wspólnego z fałszerstwem. — Eric oparł kostkę na kolanie drugiej nogi i kołysał stopą. — A zostawienie mu w kieszeni kokainy i kondomów było swoistym dowcipem. — Jakoś mnie to nie śmieszy — rzekła Gail. — Tak, ale to było w pewien sposób zabawne. Mówię to tylko dlatego, że, dzięki Bogu, Larry wróci do zdrowia. Jak wyjaśni te znaleziska żonie? Taki zarozumiały głupek. — Eric klepnął Gail w kolano. — Kiedy wrócisz do Miami, pogadaj z detektywem Davisem. Chciałbym, żeby Frankie odpokutował za swoje czyny. Gail patrzyła, jak przeciwległa burta unosi się i opada. Światła miasta jeszcze bardziej zbladły. Pod stopami czuła wibracje silnika i kołysanie fal na coraz głębszej wodzie. Pomimo chłodu miała spoconą szyję. — Pójdę zobaczyć, jak się czuje Karen. — Wstała, trzymając się relingu. — Idę z tobą. Zresztą i tak skończyło mi się piwo. — Uniósł głowę. — Howard, idę po piwo. Chcesz jedno? — Wolę kawę. Zimno tu. Eric podszedł do drzwi salonu. Nagle na jego twarz padło bardzo jasne światło. Otworzywszy szeroko oczy ze zdumienia, zrobił unik, a wtedy tuż nad nim przeleciał strumień iskier, uderzając w tylną ścianę łodzi. — Ty mała suko! — Eric skoczył na nogi i wpadł do salonu. 32 Gail rzuciła się w stronę drzwi, niemal zderzając się z Odellem, który zeskoczył z drabinki, trzymając w ręku gaśnicę. Eric przedzierał się przez zadymiony korytarzyk. — Wyłaź, gówniaro! — Przestań! — krzyknęła Gail. — Ona się tylko bawiła. Nie chciała zrobić nic złego. Eric ciągnął Karen za bluzę. — Bawiła się! Akurat! — Odepchnął Gail. Karen wyrywała się, rozpaczliwie wymachując kończynami. — Próbowała mnie zabić! — Zamierzył się pięścią. — Nie rób tego! — Gail złapała go za nadgarstek. — Nie rób jej krzywdy! — Co tu się dzieje, do cholery?! — zawołał Odell, stając u szczytu schodów. — Przestań! Natychmiast! — Wciąż trzymał w ręku gaśnicę. Cicho popłakując, Karen wśliznęła się pod stół. Gail na czworakach zbliżyła się do niej. — Moje maleństwo. Mamusia jest z tobą. Nic ci się nie stało? — Czy nic jej się nie stało? — Eric wygładził sobie marynarkę. — Mała dziwka próbowała mnie zastrzelić rakietnicą. — Odwrócił się i znalazł ją na podłodze w kuchni. — Gówniaro, mam nadzieję, że umiesz pływać, bo powinienem wypchnąć cię za burtę rekinom na pożarcie. — Otworzył okienko i wyrzucił flarę do morza. — Jazda na górę! — rozkazał mu Odell. — Teraz ty będziesz sterował. Natychmiast. A tą sprawą sam się zajmę. Kiedy Eric odszedł, Odell popatrzył z góry na Gail i Karen, które wciąż siedziały na podłodze pod stołem. Na jego czapeczce była wyhaftowana malutka kotwica. Z groźną miną rozpiął sztormiak. — Siadajcie tu, żebym was widział. Zajęły miejsce na ławeczce, Karen bliżej okna. Odell miał ze sobą termos z kawą, którą popijał z kubeczka. Gail otarła twarz Karen papierowym ręcznikiem. Nad jednym okiem dziewczynka miała ciemniejącego siniaka. Z salonu wciąż dobiegały dźwięki muzyki reggae; łódź z szumem przedzierała się przez wzburzone fale. Odell poszedł, żeby wyłączyć muzykę, i wrócił na poprzednie miejsce. Trzymając w ręku kubek, usiadł w taki sposób, że jego kolana były skierowane w stronę kuchni. — Nie cierpię reggae. Karen położyła głowę na kolanach Gail i zamknęła oczy. — Howard, musisz nas wysadzić w Bimini — szepnęła Gail. — Jeśli tego nie zrobisz, Sanford Ehringer będzie cię ścigał i w końcu każe zabić. Uniósł rękę. — Nic wam się nie stanie. Obiecuję, że zatrzymamy się w Bimini. Erica trochę poniosło. Ta wyprawa kosztuje nas sporo nerwów. — On mnie pobił! Spojrzał na jej twarz. — Gdzie? — A co ty sobie myślisz? W jaki sposób udało mu się ściągnąć nas tutaj? Dwa razy uderzył mnie w żołądek, aż straciłam przytomność. Groził, że zabije moją córkę, jeśli nie zrobię, co każe. — Bardzo mi przykro. Miał zabrać tylko ciebie. — Nie martw się, nic się wam nie stanie. — Odwrócił się w stronę kuchni. — Wściekanie się z tego powodu nic ci teraz nie pomoże. — Przysięgasz, że dotrzemy do Bimini? — Tak, ale nie wymagaj, abym cię wtajemniczył we wszystkie szczegóły rejsu. — Napił się kawy. — I bądź już cicho, dobrze? — Jeszcze tylko jedno pytanie. Westchnął ciężko i spojrzał na nią przez ramię. — O co chodzi? — Czy Althea Tillett wiedziała, że Frankie Delgado i jego ludzie chcieli przejąć Seagate i Atlantic? Proszę cię, chciałabym to wiedzieć. — Kto taki? — Howard, do diabła! Przecież wiesz, kim jest Frankie Delgado. Powiedz mi. — Althea wiedziała. I co z tego? — Dowiedziała się od Carli Neapolitano? — Mówiłaś, że masz jedno pytanie. — Howard, proszę cię. Skoro zostałam pobita, a moja córka omal nie zginęła kilka minut temu, przynajmniej powiedz mi prawdę. — Jezu! No dobrze. Althea dowiedziała się od Carli, która potem próbowała mnie szantażować. Mówiłem ci, że to przegrana kobieta. W każdym razie Althea wstąpiła na ścieżkę wojenną. Sprawy zaczynały wymykać się spod kontroli. Starałem się temu przeciwdziałać, lecz nie było to łatwe. Tak samo jak odwrócenie wielkiego statku o sto osiemdziesiąt stopni. Zarabialiśmy dużo pieniędzy. — A udziałowcy w firmie będącej właścicielem tych biznesów nie dbali o nic, gdyż dostawali swoje dywidendy. — Właśnie. Niektórzy przejmowali się, ale większość wcale. Prawda jest taka, że właśnie większość nie miała pojęcia, co się właściwie dzieje. — A Larry Black? — Powiedział, żeby z tym skończyć, bez względu na zarobki. — Dowiedział się od Althei, prawda? I właśnie o tym rozmawialiście przy obiedzie w dniu, kiedy się poznaliśmy. — Wszystko chyliło się ku końcowi. To było nieuniknione. — Więc oczyściłeś rachunki i spakowałeś bagaże. — Odell patrzył na nią uważnie. — Eric mi powiedział. Twierdził, że teraz fakt, że się dowiem nie ma już znaczenia. I tak wszyscy dowiedzieliby się o tym. — Zapewne to nie ma znaczenia. — Zaśmiał się. — Frankie Delgado nie będzie zadowolony. Niech mnie teraz szuka. — Howard… Spojrzał na nią ostro. — Nic nie mów. Obudzisz Karen, a ona i tak sprawiła nam już zbyt wiele kłopotu. Co za głupi pomysł, przyprowadzać tu dziecko. Gail chwyciła go za rękę. — Kto… zabił Altheę Tillett? — Dlaczego mnie o to pytasz? Udajesz, że nie wiesz. Eric na bieżąco informował mnie o wszystkim, co robiłaś, więc przestań mi tu chrzanić. — Co on ci powiedział? Proszę cię, Howard. — Że zrobił to Rudy Tillett. Gail odchrząknęła. — Czy mogę ci zadać osobiste pytanie? — Nie. — Czy… spotykałeś się z Moniką Tillett? — Z Moniką? — Uśmiechnął się, kręcąc kubkiem. — Nie jestem w jej typie. Gail nagle poczuła, że się dusi. Ogarnęła ją panika. — Howard… Eric powiedział mi, że Rudy Tillett zamordował Altheę. I że Monika powiedziała ci o tym. Przez chwilę nie odpowiadał. — Nie ze mną takie sztuczki, Gail. — Posłuchaj… — Już podczas spotkania w poniedziałek dałaś mi popalić. Ale nie próbuj tego teraz, moja droga. — Posłuchaj mnie! Eric powiedział, że w poniedziałek rano pojechał do sądu w Fort Lauderdale, gdzie składał dowody rzeczowe na proces, który miał się odbyć tego samego dnia. Powinnam była zwrócić na to uwagę! Przecież to niewłaściwa procedura! Nie można składać dowodów w dniu rozprawy. — Tak, tak. — Odell wstał, dopijając kawę. — Naprawdę nie rozumiesz? W poniedziałek rano ktoś pobił do nieprzytomności Larry’ego i zostawił go, żeby umarł! Eric skłamał. — Złapała go za rękę, szepcząc coraz głośniej. — W kieszeniach Larry’ego znaleziono kokainę i kondomy. Wiedziała o tym tylko jego żona, która powiedziała o tym mnie, oraz policja. Wspomniałam Ericowi o narkotyku, lecz nie o kondomach! Jestem tego pewna. Więc skąd on o tym wie? Skąd??? — Nie będę tego słuchał. — Odell wyrwał rękę z jej uścisku. — Musisz! Gail spojrzała na Karen, która właśnie poruszyła się i jęknęła. Odell wstawił kubek do zlewu. — Zmienię Erica przy sterze, bo gotów nas zaprowadzić na Haiti. Gail oddychała szybko. Silniki przestały wyć, łódź zwolniła, dziób opadł na wodę. Eric wyłączył sprzęgło. — Nie idź tam! — Rozpaczliwie chwyciła rękaw kurtki Odella. — On nas nie wypuści. Nie może. To nie Rudy zabił Altheę, lecz właśnie Eric! — Zwariowałaś. Nie miał powodu. — Boże, czemu wcześniej się tego nie domyśliłam? Fałszerstwo nie miało nic wspólnego ze śmiercią Althei Tillett! Rudy i Monika po prostu wykorzystali ten wypadek, który wcale nie był wypadkiem! To Eric skręcił jej kark. Nie mógł ryzykować utraty tego, co zarabiał przy tobie. — Wystarczy! — Odell wycelował w nią palcem. — Wybierałeś pieniądze z kont bankowych. Eric ci w tym pomagał, prawda? Wiedział, gdzie szukać kontaktów poza granicami kraju, jak oszukiwać urzędy skarbowe. Obiecałeś mu udział w interesie. Lecz Althea zaczęła stwarzać problemy. Tak samo Carla. Szantażowała cię. Więc Eric musiał ją uciszyć. — Carla? Przecież ona sama wyskoczyła z okna. — To niemożliwe. Miała zamiar wyjechać na północ, aby tam zamieszkać z córką i nowo narodzonym wnukiem. Miała tylko uzbierać dość pieniędzy. Skąd? Oczywiście z szantażu. Odell patrzył na nią uważnie. Oddychał ciężko. — Czy Eric i Carla znali się? Powiedz! Czy wpuściłaby go do mieszkania? Przesunął ręką po twarzy. — Kilka razy zanosił jej pieniądze. — O Boże! — Nie mógłby… daj spokój, to głupie gadanie. — Odchrząknął. — Znam go. — Ile miałeś zamiar mu dać? Powiedział mi, że macie na pokładzie dwa miliony. Jeśli miałby dostać resztę u celu waszej podróży, to w porządku. Ale jemu to niepotrzebne. Ty też jesteś mu niepotrzebny. Rozległ się głuchy łoskot, jakby ktoś zeskoczył z drabiny na mostek. — Czy masz gdzieś tu broń? — szepnęła do niego. — Nie. — Nad jego górną wargą pojawiły się kropelki potu. Usłyszeli, jak otwierają się drzwi do salonu. — Mam tylko… miotacz. Gail wiedziała, co to jest. Pręt z wydrążoną komorą na końcu, w której umieszczało się ładunek. Działał na zasadzie kontaktu i znakomicie odstraszał rekiny. Jedno dotknięcie powodowało wystrzał. — Gdzie to jest, Howard? Jego twarz była już szara. Kiwnął głową w stronę dziobu. — W szafce ze sprzętem wędkarskim. Eric wszedł do kuchni, odgarniając ręką włosy z czoła. Od zimnego wiatru miał zaróżowione policzki. Gail i Howard Odell popatrzyli na niego w milczeniu. On również. Głową niemal dotykał sufitu. — Chłodno tam — rzekł z uśmiechem. — Howard, masz może kawę? — Potrząsnął termosem. — Lepiej zrobię świeżej. Karen podniosła się niezgrabnie, mrużąc oczy. Spostrzegłszy Erica zesztywniała, Gail otoczyła ją ramieniem. Eric patrzył to na Odella, to na Gail. — Co się dzieje? — Wracaj na górę. Ja zrobię kawę. — Sam idź na mostek. Ja muszę porozmawiać z Gail. — Dobrze. — Odell nie poruszył się. — Wiesz co? Jesteśmy niedaleko Bimini, a ja nie chcę ryzykować, że któraś z nich nam się wymknie. Mogą zrobić coś głupiego, na przykład wyskoczyć za burtę. Co ty na to? Eric nie odpowiedział, cały czas był pochylony nad stołem. Gail cofnęła się, chowając za plecami Karen. — Howard, nie rób tego. — Zamknij się! — Odell uderzył ręką w stół. — Mam tu gdzieś taśmę izolacyjną. Chcę im skrępować ręce i nogi. Nie będzie więcej wypadków ze strzelającymi flarami. — Minął Erica. — Zaraz wracam. Pilnuj ich. Eric obserwował Odella, wówczas Gail szepnęła do ucha Karen: — Biegnij na pokład. Teraz. — Popchnęła dziewczynkę, która przelazła przez stół. Eric odwrócił się gwałtownie, próbował ją chwycić, ale mu się nie udało. — Ty suko! — Rzucił się w kierunku Gail i złapał ją za sweter. — Puść ją! — krzyknął Odell. Trzymał w ręku metalowy miotacz, który był wycelowany w pierś Erica. Jego twarz była mokra od potu. W przedniej kieszeni spodni miał półmetrowy tłuczek do zabijania ryb. — Co jest, Howard? — Eric wciąż trzymał Gail. — Co ty wyprawiasz? Co ona ci nagadała? Ona oszukuje, powinieneś ją zobaczyć, jak czaruje przysięgłych w sądzie… — Zamknij się! — Howard podsunął miotacz jeszcze bliżej. — Odwróć się i przyłóż dłonie do sufitu. — Nie, przestań już, Howard. — Zabiłeś Altheę Tillett? — Ja??? — Nie spuszczał wzroku z końcówki miotacza. — Ona ci to powiedziała? Przysięgam, ona cię nabiera. Odell oddychał ciężko. — Powiedziałem: odwróć się i przyłóż dłonie do sufitu. Gail wbiła palce w zaciśniętą pięść Erica. — Puść mnie! — Howard, chyba zapomniałeś go naładować — powiedział Eric. — Zawsze jest naładowany, dupku. Chcesz się przekonać? — No, proszę, zrób to, wywal moje flaki na ścianę. — Puść! — wrzasnęła Gail. Odell dźgnął Erica miotaczem, który z cichym stukiem wylądował na mosiężnej sprzączce marynarki. Eric wyrwał mu go z ręki. — Ty gnoju, mówiłem, że jest pusty. — Rzucił go na kuchenkę. Odell szarżował już na niego z tłuczkiem w ręku, którym uderzył go w uniesione ramię. Eric potknął się o miotacz i przewrócił na podłogę w kuchni. Gail była już na stole, ale Eric znalazł się przy schodach, odcinając jej drogę ucieczki. Odell uderzył go teraz w kolano. Kolejne uderzenie Eric odparował ręką, złapał tłuczek i sam ruszył do ataku. Odell wskoczył na stół. Czapka mu spadła, odkrywając bladą czaszkę i grzywkę brązowych włosów. Eric ruszył na niego w momencie, gdy Gail zeskoczyła ze stołu. Uniósł tłuczek i z całej siły uderzył. Biegnąc na pokład, słyszała odgłos łamanej kości, potem nastała cisza. Zawołała Karen, ale pokład był pusty. Odwróciła się. W drzwiach salonu stał Eric. Cofnęła się. Na jego marynarce widać było rozmazane ślady krwi. — Cholera! — Oparł ręce na biodrach. — Dlaczego nie mogłaś zamknąć gęby? — Wypuść Karen. To jeszcze dziecko. Proszę cię. — Stanęła za fotelem do wędkowania i wtedy spostrzegła jakiś ruch nad mostkiem. To Karen wspinała się ku wieżyczce. Morze kołysało łodzią, wanty poruszały się i z brzękiem uderzały o siebie. — Nie chcę ci zrobić krzywdy, Gail. Uwierz mi. Lecz jeśli zostaniesz na pokładzie, będę musiał to zrobić. Ułatw mi sytuację i skacz do wody. — Ciemna woda pieniła się na grzbietach fal, uderzających w burty łodzi. Eric trzymał się obiema rękami fotela, by nie stracić równowagi. — Zabiłeś Altheę Tillett, prawda? — Musiała go zagadać, aby mieć czas na zebranie myśli. Opuścił głowę. — Tak, Gail. Chciała zawiadomić policję o malwersacjach Howarda. Upozorowałem wypadek. Wszedłem przez przesuwne szklane drzwi, kiedy ona wyszła na taras. Dokładnie tak, jak opowiedziałem ci dzisiaj rano. Gdybym musiał, dostałbym się do środka inną drogą, ale miałem szczęście. — O Boże. I Carlę też. — Carlę też. — Uniósł głowę i obszedł fotel. Gail ruszyła w drugą stronę, lecz wtedy on zawrócił, blokując jej drogę. — Karen, skacz! Weź koło ratunkowe i skacz! — Ty również, Gail — powiedział Eric. — Obydwie macie wyskoczyć z łodzi. Chwyciła butelkę po piwie, która stała w uchwycie i rzuciła w niego. Chybiła. — Musisz popracować nad tym podaniem do przodu. Przykro mi z powodu Larry’ego, ale on przeżyje, więc nie wszystko jeszcze stracone. — Ty draniu. Mam nadzieję, że zginiesz marnie! Roześmiał się. — Opowiem ci coś zabawnego. Powiedziałem Irvingowi Adlerowi, że jestem z biura Alana Weissmana. Od razu mnie wpuścił do domu. Tylnymi drzwiami. Jego pies ugryzł mnie w kostkę, nadepnąłem go. Nawet tego nie chciałem. — Eric chwycił się za serce i przewrócił oczami. — Adler… po prostu upadł. — Przestał się uśmiechać. — Chyba sama tam byłaś. Woda gotowała się za burtą. Gail spostrzegła, że Karen dotarła do wieżyczki. Nagle łódź wpadła w dolinę fali. Karen pośliznęła się i w ostatniej chwili chwyciła drabinkę. — Wkurzasz mnie, Gail. — Eric wyciągnął z kieszeni scyzoryk Dave’a i szybko go otworzył. Gail skoczyła do tyłu, gdy ostrze rozerwało rękaw jej swetra. Upadła, potykając się o poprzeczne wzmocnienie łodzi, i wylądowała na kratownicy, która rozciągała się poza rufę. Powoli staczała się do wody, czuła wyraźny smród spalin. Przez drewnianą kratę bryzgała woda. Zdołała prze — czołgać się z powrotem na łódź i przycupnęła koło prawej burty. Eric przeszedł na drugą stronę łodzi i szukał czegoś intensywnie. Zgubił nóż. — Cholera! — Podskoczył w miejscu, by po chwili chwycić osękę, wiszącą luźno na ścianie mostka. Przesunął ręką po drzewcu, które było zakończone piętnastocentymetrowym hakiem. Drugi koniec był przywiązany do drabinki nylonową linką czterometrowej długości, z łatwością sięgającą miejsca, gdzie przykucnęła Gail. — Skacz natychmiast i powiedz swojej córce, żeby też skoczyła. Chcesz zobaczyć, jak rozpłatam ją na pół? — Daj jej kamizelkę ratunkową. Na Boga, rzuć jej kamizelkę. Ja skoczę tak, jak jestem. Przysięgam! Karen trzymała się kurczowo krawędzi wieżyczki. Jej oczy były szeroko otwarte z przerażenia. Gdy łódź znowu wpadła w dolinę fali, białe liny, odcinające się na tle czarnego nieba, zabrzęczały metalicznie. Eric złożył dłonie w trąbkę. — Hej, Karen! Umiesz pływać, prawda? Nie zmuszaj mnie, żebym do ciebie przyszedł. Gail zerwała się na równe nogi i pobiegła do salonu. Chciała znaleźć tłuczek do ryb albo jakąkolwiek inną broń. Na metalowym haku błysnęło światło, gdy Eric wykonał raptowny obrót i zamachnął się osęką, rozbijając okienko po drugiej stronie. Ruszył za Gail, zaczepił hakiem brzeg jej swetra i pociągnął tak mocno, że upadła na pokład, zanim jeszcze tkanina się rozerwała. Odruchowo cofnęła się, gdy hak przeleciał kilka centymetrów od jej twarzy. Potoczyła się między przegrodą a fotelem, ruszyła pędem w stronę mostka i wspięła się po drabinie. Obok panelu sterowania wisiało koło ratunkowe. Eric chwycił ją za kostkę. Zaczęła wierzgać zawzięcie i w końcu kopnęła go w twarz. — Cholerna dziwka! — Z nosa płynęła mu krew. Podciągał się po drabinie jedną ręką, bo w drugiej cały czas trzymał osękę. Kiedy łódź mocno się przechyliła, przytrzymał się drabinki i po chwili ruszył dalej. Gail złapała koło ratunkowe. Chciała je rzucić Karen, skoczyć i zaczekać, aż dziewczynka również skoczy do morza. — Karen! — Rzuciła koło na prawą burtę, ale odbiło się od oparcia kapitańskiego fotela i spadło na niższy pokład. Eric był już na szczycie drabiny. Gail podbiegła i kopnęła go mocno w klatkę piersiową. Nagle wydało się jej, że to wszystko dzieje się gdzie indziej, a Eric jest obcym człowiekiem, którego nigdy nie znała. Przez długą chwilę stał na jednej nodze, z rozpostartymi ramionami, trzymając w ręku osękę. Przymocowana do niej linka kreśliła w powietrzu fantazyjne wzory. W końcu upadł. Linka osęki zaczepiła o podporę want i napięła się mocno. Hak wbił się w jego rękę. Krzyknął przeraźliwie i uderzył z dużą siłą o burtę łodzi na linii wody. Gail dopadła relingu na mostku i spojrzała w dół, gdzie na wodzie tańczyły światła padające z iluminatorów. Eric właśnie chwycił linę wolną ręką. Opierając na niej cały ciężar ciała, uwolnił drugą rękę z haka, który uderzył w burtę z metalicznym stukiem. Zaczął się wspinać po linie, nie spuszczając oczu z Gail. — Mamusiu! — krzyknęła Karen, stojąca na dachu. Pokazywała coś palcem. — Tam jest scyzoryk tatusia! Gail zeszła po drabince, mocno chwytając się szczebli. Wyjrzała za burtę. Eric próbował złapać reling. Szybko podniosła nóż i stojąc na drugim szczeblu drabinki zaczęła przecinać linkę osęki. Eric wyciągnął zakrwawioną rękę w stronę relingu, gdy lina puściła. Jej koniec przywiązany do drabinki zatańczył w powietrzu. Morskie fale uderzały w kadłub łodzi, pieniąc się i sycząc, mieniąc się bielą w mroku nocy. Wtem poczuła ruch, posłyszała ryk silników i potoczyła się do tyłu na barierkę. Karen stała na mostku. Przesunęła do końca dźwignię przepustnicy. Silniki zawyły. Łódź zawróciła i ostrym dziobem skierowała się w miejsce, gdzie Eric wpadł do wody. Gail nie wiedziała, czy kadłub uderzył w jego ciało, ale usłyszała jakiś głuchy odgłos. Kiedy spojrzała za rafę, zobaczyła jedynie bezmiar morza. Przepłynęły jeszcze kilkaset metrów, po czym silniki zamilkły. Gail usiadła ciężko na pokładzie. — Mamusiu, nic ci nie jest? — spytała Karen, podbiegając do niej. Przytuliła mocno córkę. — Musimy wezwać pomoc przez radio — powiedziała dziewczynka. — Ja nie umiem. — Ale ja potrafię. — Wstała. Z łatwością poruszała się po ruchomym pokładzie. — Trzeba się spieszyć. Gail z trudem stanęła na nogi. — Spróbujmy włączyć silniki i płynąć z powrotem. Nie martw się, na pewno znajdziemy drogę. Widzisz tę poświatę na horyzoncie? — Chyba nie mamy na to czasu. — Jak to, kochanie? — Pamiętasz, gdy sama zeszłam pod pokład? — Tak. — Więc… strzeliłam z miotacza. Owinęłam końcówkę poduszką, żeby nie narobić hałasu, a potem uderzyłam nim w burtę na dziobie. Dziura nie jest zbyt wielka, ale… powinnyśmy poszukać kamizelek ratunkowych. 33 Jesiennym rankiem do biur Hartwell, Black i Robineau wpadało światło tak intensywnie niebieskie, że Gail chciała po prostu wyjść i ulecieć ku niebu. Wysepki i Miami Beach były otoczone turkusem morza, a obłoki przypominały białe spinakery na jachtach. Teraz stała przy oknach w gabinecie Larry’ego Blacka. On sam siedział na kanapie, a obok leżała laska. Wpadł do biura tylko po to, by wziąć udział w spotkaniu zarządu firmy, gdyż był jeszcze zbyt słaby, aby pracować nawet niewielką liczbę godzin w ciągu dnia. Miał obandażowaną twarz i rękę na temblaku. — Jak mogłaś to zrobić? — spytał, kręcąc głową. — Przecież mamy głosować za przyjęciem cię do grona wspólników. — Już się zdecydowałam. Wczoraj rozmawiałam o tym z Paulem Robineau, a on powiadomił inne osoby. — Nie zmienisz zdania? Może potrzebny ci jest urlop? Ostatnio wiele przeszłaś. — Tu nie chodzi o moje nerwy. — Usiadła obok niego. — Powiem ci, o co chodzi. Widziałam człowieka, którego zabito uderzeniami pałki. Myślałam, że sama też zginę. Co gorsza, miałam widzieć, jak umiera moja córka. Potem zatonęła nasza łódź. Tak bliski kontakt ze śmiercią zmienia człowieka. — Uśmiechnęła się. — Zgadzasz się ze mną? Larry westchnął ciężko. — Tak, chyba masz rację. — Spojrzał na nią. Jedno z jego oczu było wciąż mocno podsinione. — Co teraz zrobisz? Myślała o tym przez ostatnie dwa tygodnie, od momentu gdy kuter straży przybrzeżnej wyratował ją i Karen z tratwy ratunkowej sześćdziesiąt mil od Daytona Beach, dokąd przez półtora dnia dryfowały niesione przez Golfsztrom. Ujęła w dłonie jego chorą rękę. — Może poproszę jednego z przyjaciół, aby otworzył ze mną firmę prawniczą. Co ty na to? — Tak — uśmiechnął się Larry. — Słyszałem, że wiele małżeństw pracuje razem. To nie takie łatwe, lecz Anthony wydaje się… — Larry! Mam na myśli ciebie! — Mnie? — Spojrzał na nią zdumiony. — Tak. Nie mogłabym pracować w jednym biurze z Anthonym. Kobieta i mężczyzna muszą zachować pewien dystans, inaczej zmęczą się swoim towarzystwem. Larry — szepnęła. — Wiem, że rozważałeś odejście z firmy. Zaryzykuj. Wiem, że stać cię na to. — Mam odejść z firmy? Tutaj pracował mój ojciec i dziadek. — No i co z tego? — Nie wiem. Gdy media wyjawiły, czym zajmowały się korporacje, w których miałem udziały… Nie, ludzie pomyśleliby, że uciekam, bo nie mam siły stawić czoła prawdzie. — Kto by pomyślał? Twoi przyjaciele, którzy robili dokładnie to samo? Nie powinieneś przejmować się opinią ludzi. Jesteś uczciwym człowiekiem, takim, jakim powinien być każdy prawnik. Klienci to widzą i doceniają. A jeśli inni tak nie myślą, do diabła z nimi. Roześmiał się, lecz po chwili syknął z bólu i chwycił się za bok. Do gabinetu zajrzała sekretarka Larry’ego. — Pani Connor, dzwoni do pani jakiś pan Ehringer. Powiedziałam, że jest pani zajęta, ale on nalega, że musi z panią mówić. — Ehringer? — Wstała. — Odbiorę. Przepraszam cię, Larry. — Podniosła słuchawkę telefonu, stojącego na biurku. Chciał z nią porozmawiać. Był na dole w samochodzie i właśnie wybierał się na lotnisko. Może Gail znajdzie chwilę dla niego? Zgodziła się, zdziwiona. Podeszła do kanapy, by wziąć torebkę, i zatrzymała się na moment. — Czy zastanowisz się nad moją propozycją? Jeśli odmówisz, będę cię nagabywać dotąd, aż się zgodzisz. — No dobrze — odparł z uśmiechem. — Zastanowię się. — Przypomnij sobie Altheę. Żyj bez lęku. — AltheęTillett? — Żebyś wiedział! Wychodząc przez obrotowe drzwi na ulicę Flagler, Gail zobaczyła połyskującą czerń i głęboką czerwień. Przyjechał limuzyną marki Rolls–royce — stary model o nieco kanciastych kształtach, długiej masce, wielkiej atrapie chłodnicy, nad którą stała skrzydlata dama gotowa do lotu. Przy tylnych drzwiach stał Russell. Ujrzawszy Gail, skłonił głowę, sięgając do klamki. Podeszła bliżej i zajrzała do środka. Na tylnej kanapie siedział ubrany na biało Sanford Ehringer, a obok niego Walter w idealnie skrojonym, granatowym garniturze. Na kanapie leżały jakieś książki z obrazkami. Ehringer spytał, czy Gail ma czas na małą przejażdżkę. Ma do niej krótką sprawę. Odparła, że i tak miała zamiar złapać taksówkę, więc gdyby mógł ją podwieźć w pobliże Sześćdziesiątej Drugiej ulicy… Chyba że miałby się spóźnić na samolot. Okazało się, że wyczarterowali samolot, który mógł na nich poczekać. Walter z uśmiechem zrobił jej miejsce. Szare obicia w samochodzie były miękkie jak plusz. Gdy rolls odjechał od krawężnika, Gail rozejrzała się dookoła. W samochodzie był telefon, komputer i faks — wbudowane w szafkę z drewna orzechowego. Przy okiennych zasłonkach wisiały małe wazoniki z różyczkami. Gwar uliczny zamarł, a jego miejsce zajęła muzyka Vivaldiego. Ehringer zaśmiał się głucho. — Nie jechała pani jeszcze takim autem? To Phantom V z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. Jest w takim samym stanie jak w dniu, kiedy go wyprodukowano. Kupiłem go z drugiej ręki. Kiedyś należał do Królowej Matki, której córką jest Elżbieta II. — Ogarnia mnie… ogromna zazdrość. — Jedziemy do Japonii — powiedział Walter. — Naprawdę? To znakomicie. — Tak, zajmiemy się interesami i obejrzymy sobie różne ciekawe miejsca. Zabawimy się, co, Walter? Walter wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Chciałaby pani wybrać się z nami? — Z przyjemnością, ale muszę zająć się córką. Przyślesz mi pocztówkę? — Tak, ogromną. — Gdy wrócimy, musi pani przyjechać do nas na kolację — powiedział Ehringer. — Proszę się zgodzić. — Koniecznie muszę się spotkać z nieustraszoną Karen. — No dobrze. Zgadzam się. — Cóż to za historia. Pełne morze… — Gdy zeszłyśmy z łodzi ratunkowej na tratwę, było już dobrze. Udało nam się zabrać dosyć wody i pożywienia, a także brezent, pod którym mogłyśmy się schronić. Przykro mi z powodu Odella. — Źle go oceniałem. — Próbował nas ocalić, na chwilę przed… — Naprawdę? To dobrze. W ten sposób ocalił odrobinę honoru. Russell, widoczny za szklaną przegrodą, rozejrzał się w obie strony, po czym skręcił na północ koło bulwaru Biscayne. Gail prawie nie czuła, że samochód jedzie. Obok kierowcy siedziała jakaś siwowłosa kobieta, może pielęgniarka albo guwernantka Waltera. Ehringer patrzył przez okno. — Szkoda, że nie miałem pojęcia, co się dzieje. Nie zwracałem uwagi na te podrzędne firmy, bo nie miałem w nich udziałów. Ale inni? Można by pomyśleć, że inteligentni ludzie nie dopuszczają do sytuacji, gdy ogarnia ich samozadowolenie. Ach, ta żądza pieniądza! Wraz z tą łodzią zatonęła reputacja wielu szacownych ludzi, którzy teraz usiłują wytłumaczyć się przed opinią publiczną. — Nagle jego oczy pojaśniały. — Jakież to piękne! Tak jak kiedyś powiedział Cervantes: „Grzech popełniony w samotności nie jest tak krzywdzący, jak publiczna nieprzyzwoitość” — Dotknął jej ręki. — A więc wygrała pani. Muszę przyznać, że to była dobrze rozegrana bitwa, nawet jeśli… — Wcisnął głowę w ramiona, opierając szerokie szczęki na kołnierzyku. — Nawet jeśli Patrick Norris odziedziczy dwadzieścia dziewięć milionów sześćset tysięcy dolarów. Na Boga! Wolałbym dać Walterowi prowadzić ten samochód. Walter odwrócił głowę od okna, przez które wyglądał, klęcząc na kanapie. Uśmiechnął się do Gail, która odpowiedziała mu tym samym. — Miło będzie panu usłyszeć, że Patrick dopilnuje, by wszyscy przyjaciele Althei otrzymali to, co ona chciała im przekazać. — To już coś — przyznał niechętnie. — Nie miałam zamiaru niszczyć nikomu życia. Malwersacje nie miały nic wspólnego z fałszerstwem testamentu. Chciałam tylko dobrze wywiązać się z obowiązków wobec klienta. — No tak. Co pani mi powiedziała? Że wierzy pani w prawdę i czynienie tego, co właściwe. To bardzo chwalebne. Podziwiam taki pogląd u młodych ludzi. Obecnie różnimy się w opinii na wiele spraw, lecz doświadczenie życiowe doprowadzi panią do punktu, kiedy uzna pani moje racje. Gail nie mogła się powstrzymać od śmiechu. — Jednak Patricka Norrisa nie sprowadzi pan na dobrą drogę. — Jestem tego pewien. On zbytnio poświęcił się wyznaczonym sobie celom. Na dłuższą metę jego projekt nie wniesie wielkich zmian, ale ludzie są z niego zadowoleni, prawda? — Na dłuższą metę, panie Ehringer, wszyscy obrócimy się w proch. — Tak — powiedział rzeczowo. — I ja zrobię to na pewno przed panią. — Pani Connor. — W głośniku rozległ się głos Russella. — Czy to tutaj? Spojrzawszy w okno, skinęła głową. Ehringer wcisnął jakiś guzik. — Zatrzymaj się, Russell. Gail podniosła torebkę. — Dziękuję za przejażdżkę. Panu i Walterowi. Ehringer wyciągnął rękę. — Zobaczymy się po naszym powrocie z Japonii. Czy mogę przywieźć jakiś upominek? — Nie, proszę tego nie robić… — Na przykład takie same kimona dla pani i córki. Proszę pozwolić starcowi na tę małą przyjemność. — No dobrze. — Uśmiechnęła się do Waltera. — Na imię jej Karen. Chętnie obejrzy twoje chomiki. — Fajnie. Jednego będzie mogła sobie wziąć. — Zobaczymy… Gail odwróciła się, żeby wysiąść. Przez szerokie drzwi zobaczyła, że przygląda się jej jakiś przechodzień. — Zanim pani odejdzie… — odezwał się Ehringer. — Russell, zamknij na chwilę drzwi. — Gail usiadła, a on patrzył nad nią spod swoich krzaczastych brwi, uśmiechając się lekko. — To szczęście, że udało się wam przenieść jedzenie i wodę na tratwę ratunkową, zanim łódź poszła na dno. A co z resztą? — Z jaką resztą? — Moi przyjaciele w banku zgłosili, że Howard podjął znaczną sumę z rachunków Seagate i Atlantic na dwa dni przed ucieczką. Nie mógł zostawić tych pieniędzy w domu. — Uśmiechnął się chytrze. — Czy one… opadły na dno morza? — Nie — odparła po chwili wahania. Przyłożył swoją żylastą dłoń do serca. — Moja droga, na pewno zamierza pani zwrócić te pieniądze prawowitym właścicielom. — Nie. — A co z prawdą i honorem? — Prawda jest taka, że nie zamierzam oddać pieniędzy ludziom takim jak Frankie Delgado, aby on i jemu podobni mogli kupić za nie więcej filmów pornograficznych i wodnych łóżek z wibratorem. — Ale czyż nie jest to żądza ukryta pod płaszczykiem moralności? Jak stwierdził Nietzsche… — Niech pan to potraktuje jako honorarium za niebezpieczną pracę. Ehringer zdusił śmiech. — Mamy swoje własne normy moralne, prawda? — My? — My, którzy mamy możliwość, by je tworzyć. — Z uśmiechem stuknął w okno i po chwili kierowca otworzył drzwi. Ehringer zasalutował, przykładając palce do czoła. — Au revoir, moja droga. Gdy Russell zamykał drzwi, wciąż słyszała przytłumiony śmiech starca. Gail i Patrick stali na porośniętym chwastami chodniku po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko działki, na której pomarańczowy buldożer spychał w jedno miejsce różne śmiecie, liście i zardzewiałe części samochodowe. Ze zgromadzonej sterty unosił się czarny dym. Scenie tej przyglądała się grupka dzieci. Niektóre z nich siedziały bokiem na rowerach, inne usiłowały wspiąć się na stertę, lecz matki szybko przeganiały je krzykiem. — Jak to się stało, że już rozpocząłeś prace? — spytała Gail. — To wszystko jest dziełem ludzi dobrej woli — odparł Patrick. — Jeden z sąsiadów pracuje w firmie budowlanej i namówił ich, żeby wypożyczyli nam ciężki sprzęt na jeden dzień. — A macie pozwolenie z wydziału geodezji? — Nie. Próbowaliśmy je zdobyć, ale to trwałoby całymi tygodniami. Więc kazałem zaczynać. Co mogą nam zrobić? — Jeśli komuś coś się stanie, mogą cię pozwać… Roześmiał się. — Przestań! Ach, wy, prawnicy. — Pokazał palcem w stronę bulwaru Biscayne, gdzie znajdowało się kino „Goła Prawda”. — Ten budynek jest następny na mojej liście. Chcę go kupić i przekształcić w teatr. Gail powstrzymała się od uśmiechu. — Słyszałam, że zamierzają zakończyć działalność. Pewnie kupisz go bardzo tanio. Mam to dla ciebie sprawdzić? — Dzięki, byłoby fajnie. — Położył rękę na jej ramieniu. — Powiedz mi, czy teraz, gdy będziesz miała własną firmę, zechcesz zostać naszym prawnikiem? — Jasne. Dlaczego nie? — Pro bono? — Patrick… — Roześmiała się. — Mogę być dla ciebie znakomitym klientem przez następne dziesięć lat. — Uścisnął ją mocniej. — Co ty na to? — Świetnie. Ale musisz opłacić dodatkowe rzeczy. — Zaczęła wymieniać: — Radca podatkowy, utworzenie swojej firmy, uzyskanie porady inwestycyjnej… — Przestań wreszcie! Przez chwilę obserwowali spychacz. — Będziesz musiał poczekać na pieniądze co najmniej pół roku — powiedziała, przekrzykując hałas maszyny. — Tyle trwają procedury sądowe. Pożyczę ci trochę pieniędzy, żebyś mógł zacząć już teraz. Patrick zamachał ręką. — Nie musisz… — Wiem, że nie muszę. Ale nieoczekiwanie wpadła mi spora sumka, więc nie martw się o to. — Dobrze. Dziękuję ci. Wiesz, że zamierzam skorzystać z twojej rady i przekazać Rudy’emu i Monice dom wraz z kolekcją dzieł sztuki. Wczoraj wieczorem zadzwoniłem do Rudy’ego w tej sprawie. Nie był zbyt miły, ale taki już jest. — Patrick bawił się koniuszkiem swojej bródki. — Nigdy nie chciałem pozbawić ich domu. Gdyby mnie poprosili, dałbym im go. Buldożer podjechał do sterty i zepchnął ją kawałek dalej. Dzieci rozpierzchły się we wszystkie strony. — Mam nadzieję, że na dłuższą metę to będzie dobre — rzekła Gail jakby do siebie. — Dobre? Rozejrzyj się wokoło. Oczywiście, że to będzie dobre. Gdzieś trzeba zacząć. — Ujął ją pod rękę i ruszyli wolno chodnikiem. — Tam będzie centrum kultury imienia Althei Tillett. Jak ci się podoba ta nazwa? Gdyby ciocia Althie mogła to zobaczyć, udusiłaby mnie gołymi rękami. Plując dymem, buldożer nabrał na swoją wielką łyżkę ostatnią porcję śmieci i wrzucił je do skrzyni wielkiej ciężarówki, która aż zakołysała się na resorach. Nad wolną działką przy Sześćdziesiątej Drugiej ulicy uniósł się tuman kurzu i pyłu. EPILOG Jakiś ochrypły świergot na zewnątrz momentalnie rozbudził Anthony’ego. Znowu zasnął. Za oknami było już szaro — budził się nowy dzień. W słabym świetle widział łóżko, toaletkę i swoje rzeczy, starannie ułożone na krześle. Szybko wstał i ubrał się, nie dbając o to, by włożyć koszulę w spodnie czy też wsunąć pantofle. Po omacku poszukał kluczyków do samochodu i cicho włożył je do kieszeni. Siadając na skraju łóżka, odgarnął koc z twarzy Gail i nachylił się do jej ucha. — Gail, amor, zbudź się na chwilkę. Wychodzę. — Co? — Muszę jechać. Już świta. To był piąty, nie, szósty raz, gdy spał w jej łóżku. Inauguracja nastąpiła miesiąc temu, kiedy w pewne deszczowe popołudnie znaleźli się sami w jej domu. Gail zaprowadziła go do sypialni, utrzymanej w tonacji brzoskwiniowej. Z okien wiało chłodne powietrze, lecz jego ciało było rozpalone jak ogień. Wczoraj po raz pierwszy poszli do sypialni, gdy Karen była w domu. Do północy rozmawiali w kuchni, nagle zrobiło się po pierwszej. Łatwiej mu było przejść kilka metrów, niż jechać ponad dwadzieścia kilometrów. Zapewniła go, że Karen nigdy nie wchodzi nocą do jej sypialni. To było dziwne — uprawianie miłości w takiej ciszy. Anthony przyłożył głowę do poduszki Gail i delikatnie dotknął jej policzka. Może mógłby poleżeć z nią jeszcze kilka minut. Ale ujrzeć twarz Karen w drzwiach w biały dzień… — Gail, obudź się. Zamrugała oczami i wyciągnęła ręce. Pocałował ją namiętnie. Wyczuł przez ubranie jej krągłe piersi. — Gail. W końcu otworzyła oczy — szaroniebieskie, takie same jak niebo o świcie. Jeśli nie wyjdzie stąd natychmiast, niebo za chwilę przyjmie taki właśnie kolor. Wstał. — Chcesz ukradkiem odjechać? — Uśmiechnęła się. — Zadzwoń do mnie później. — Te quiero. — Posłał jej całusa od drzwi i zamknął je delikatnie, trzymając w drugiej ręce pantofle. Z łazienki padało słabe światło. Anthony cicho przeszedł obok pokoju Karen. Miał zamiar wyjść z domu tylnymi drzwiami, najbardziej oddalonymi od sypialni, lecz najpierw musiał wyłączyć urządzenie alarmowe. Gail nie chciała się zgodzić na jego zainstalowanie, jednak Anthony nalegał. Zbytnio ufała ludziom. Błyskotliwa kobieta, lecz brakowało jej zdrowego rozsądku. Jak mogła wpuścić Erica Ramsaya do domu! Na myśl o tym Anthony’ego ogarniała złość. Miał świadomość, co mogło się stać. Śniło mu się, że skoczył ze spadochronem na łódź, zawołał Gail i Karen, żeby zeszły pod pokład, a w końcu opróżnił cały magazynek, strzelając do tego hijo de pula. Pantofel wypadł mu z ręki i głośno uderzył w ścianę. Zamarł, ale z pokoju Karen nie dobiegał żaden dźwięk. Cicho przeszedł przez salon, potem nachylił się, by włożyć pantofle i zawiązać sznurowadła. Czuł się głupio. Oczywiście nie można zachowywać się w taki sposób cały czas, lecz sprawa z Karen wymagała delikatności. Rozpiął rozporek, włożył koszulę w spodnie, zasunął zamek błyskawiczny i poszedł do kuchni, zapinając po drodze klamrę od paska. Przy lodówce stała Karen, przyglądając się mu uważnie. Nad kuchenką paliła się lampka. — Ayl Diós mio. — Przygładził włosy i wszedł do kuchni. — Dzień dobry. W jednej ręce trzymała karton z sokiem pomarańczowym, w drugiej szklankę. Miała na sobie długą, szarą koszulkę z wizerunkiem ibisa, który szczerzył zęby — maskotki klubu Hurricanes. Anthony usłyszał dobiegające z innego pokoju ciche dźwięki filmu animowanego dla dzieci. — Chyba zasnąłem. — Uśmiechnął się do niej. — Wcześnie wstałaś. Mocno zacisnęła usta. Podeszła do stołu, żeby nalać sobie soku. Zmierzwione włosy zwisały jej do połowy pleców. — Wiem, że byłeś w nocy u niej w pokoju. Anthony opuścił bezwładnie ręce. — Tak, byłem u niej. Napiła się soku, obserwując go ponad krawędzią szklanki niebieskimi oczami. — My… kiedy mężczyźni i kobiety kochają się, tak jak twoja mama i ja… wtedy chcą… być razem. Przez chwilę patrzył na blat, gdzie stały trzy buteleczki lakieru do paznokci, pęknięty kubek pełen kuponów promocyjnych, bochenek chleba, indiański pled, który Karen robiła szydełkiem razem z tą dziwną panią psycholog… Anthony przysunął sobie taboret i usiadł obok dziewczynki. — Posłuchaj mnie. Nie jest dobre dla twojej mamy, że jest sama. Oczywiście ma ciebie, więc nie jest samotna, ale… powinna mieć męża. Jeszcze nie pytałem, czy zechce być moją żoną. Rozmawialiśmy o tym, lecz nie powiedziałem jej: „Zostańmy małżeństwem”. Widzisz, w naszym wieku to ogromnie ważny krok. Musimy ustalić między sobą wiele rzeczy. — Oparł łokieć na blacie, zbierając myśli. — Na przykład, dla mnie to będzie ogromna zmiana. Muszę liczyć się z tobą. Nigdy nie będę się starał zająć miejsca twojego ojca albo stanąć między tobąi twojąmamą. Wiem, że nie będzie szczęśliwa, jeśli ty nie będziesz szczęśliwa. A jednak ona mnie też potrzebuje. Więc… — pokiwał głową. — Musimy przemyśleć pewne rzeczy. — Spojrzał Karen prosto w oczy. — Bardzo ją kocham. Ale zanim spytam ją, czy za mnie wyjdzie, chciałbym dostać pozwolenie od ciebie. Odstawiła szklankę. — Ode mnie? — Tak. Chciałbym wiedzieć, co myślisz o tym, gdybyśmy mieli być razem, my wszyscy. Co ty na to? Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę. — Chyba byłoby dobrze. Poczuł przeogromną ulgę. — Chcesz trochę soku? — spytała go. — Jasne. Czemu nie? Poszła po drugą szklankę i nalała do niej płynu, nie rozlewając ani kropli. Odgarnęła włosy. Palcami stóp obejmowała poprzeczkę przy taborecie. — Dziękuję. — Wypił sok i sięgnął do kieszeni. — Zapomniałem o tym wczoraj wieczorem. Oto nowe peso dla ciebie. Za to, które straciłaś na łodzi. — O, fajnie. — Szkoda twojej torebki ze skóry aligatora. Może znajdziemy dla ciebie inną, podobną do tamtej. — Nie. — Odłożyła monetę na ladę. — Jestem już na to za stara. Ale dzięki. — Milczała chwilę. — W szkole uczę się hiszpańskiego. — Tak, twoja mama mówiła mi o tym. Otworzyła torebkę z chlebem rodzynkowym. — Quiere usted tostada, se?or? — Si, me gustaria mucho. Gracias. Wrzuciła dwie kromki do tostera i patrzyła, jak spiralki nagrzewają się do czerwoności. — Musisz uważać na moją mamę. Jest roztargniona. Trzeba jej pilnować. — Wiem, co masz na myśli. — W zeszłym tygodniu włożyła do tostera pieczywo czosnkowe, które się zapaliło. — Niemożliwe. — Otworzył szeroko oczy ze zdumienia. — To prawda. Tak właśnie zrobiła. PODZIĘKOWANIA Książka ta nie jest jedynie wytworem mojej wyobraźni, złożyły się na nią sugestie, przeczucia i opowieści, którymi wspaniałomyślnie podzieliło się ze mną wielu ludzi. Jestem zobowiązana Lance’owi R. Stelzerowi (prawo karne), Karen H. Curits (postępowanie cywilne) i Eugene’owi W. Sulzburgerowi (prawo spadkowe), którzy uzupełnili to, o czym zapomniałam (albo czego nigdy nie wiedziałam), jeśli chodzi o praktykowanie prawa. Duże podziękowania dla detektywa Gary’ego F. Schiaffa z policji w Miami Beach za interesujące szczegóły i kilka wspaniałych wersów. Wyrazy wdzięczności dla Helen M. Z. Cervem za jej inteligentną interpretację w scenie w Lincoln Road; Harry’ego J. Colemana za pokazanie, jak odkryć fałszerstwo; Oskara Delgada za kilka wspaniałych wersów po hiszpańsku; Trudi Gilbert i Dana Leahy’ego, którzy nauczyli mnie odróżniać dziób od rufy; Liz Pittenger, kobiety renesansu, za jej rozległe zainteresowania intelektualne; Rosalyn Resnik, która dzieliła się swoim stylem i osobaj i, jak zawsze, dla Warrena Lee.