Stephen Coonts US America Wkrótce tego autora: KUBA HONGKONG CGONTS Przekład Maciej Szymanski REBIS DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2003 Tytuł oryginału America Copyright © 2001 by Stephen Coonts Ali rights reserued Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2003 Redaktor Małgorzata Chwałek Konsultant Jarosław Kotarski Opracowanie graficzne okładki Zbigniew Mielnik Ilustracja na okładce CORBIS Wydanie I ISBN 83-7301-367-9 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 61-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Druk i oprawa. ABED1K Poznań PODZIĘKOWANIA Kosmiczny system obrony przeciwrakietowej SuperAegis oraz okręt podwodny USS America opisane w niniejszej powieści są wytworami wyobraźni autora. Źródłem wielu pomysłów były dlań plany projektowanych obecnie okrętów klasy Virginia, jednakże ostateczna „konstrukcja" jest dziełem autora. Wnioski patentowe w drodze. Nie było intencją autora pisanie traktatu o okrętach podwodnych, które należą do najbardziej skomplikowanych urządzeń, jakie kiedykolwiek wynaleziono, toteż jak zwykle pozwolił sobie na twórczą swobodę tam, gdzie było to konieczne ze względu na tempo akcji i ogólną strawność powieści. Inżynier-fizyk Gilbert Pascal był uprzejmy naświetlić autorowi liczne aspekty techniczne programu wojen gwiezdnych i walki w głębinach. Eksperci Malcolm MacKinnonn El i Chris Carlson służyli cennymi komentarzami na temat okrętów podwodnych. Wszystkim im autor pragnie wyrazić głęboką wdzięczność. Współudziałem w niniejszej literackiej zbrodni splamiła się także żona autora, Deborah Coonts, do której należy kierować wszelkie skargi. Charles Spicer, redaktor w wydawnictwie St. Martin's Press, zasługuje na szczególny salut do daszka czapki baseballowej. Jego entuzjazm dla literatury sensacyjnej, mądre rady oraz cierpliwość w toku całego procesu twórczego sprawiły, że praca z nim była prawdziwą przyjemnością. PROLOG - Trzydzieści minut. Odliczanie w toku - zagrzmiał głośnik. Jake Grafton przycisnął czapkę ręką, by nie porwał jej wiatr, kiedy zadzierał głowę, patrząc na potężną, trzystopniową rakietę skierowaną ku błękitnemu niebu. Zmrużył oczy, gdy oślepiły go promienie słońca odbite od białego, oszronionego kadłuba. Schłodzone paliwo obniżyło temperaturę pancerza, powodując skroplenie, a następnie zamrożenie wilgoci zawartej w ciepłym morskim powietrzu. - Ma sto siedem metrów i trzydzieści osiem centymetrów wysokości - powiedział z uczuciem komandor porucznik Tarkington, zwany Ropuchem. Miał głowę pełną faktów i liczb, wielkich i kompletnie pozbawionych znaczenia, jeśli nie liczyć ich skuteczności w potęgowaniu mocnych wrażeń. - Jesteś pewien? - Plus minus centymetr. Wystrzelenie tego cacka to cholernie piękny sposób na uczczenie Czwartego Lipca. - Ach, więc mamy dziś święto? Tarkington spędził ostatni miesiąc na pokładzie platformy startowej Goddard - przebudowanej wieży wiertniczej, osadzonej w szelfie kontynentalnym o pięćdziesiąt mil na wschód od przylądka Canaveral - i lubił bawić się w przewodnika wycieczek za każdym razem gdy jego szef, kontradmirał Jake Grafton, przybywał z grupą zagranicznych gości. Jake pojawiał się co kilka tygodni i zawsze spędzał na platformie parę dni; tak było od miesięcy, odkąd rozpoczęły się montaż i próby rakiety. Teraz była gotowa. Tak przynajmniej twierdzili eksperci, a było ich bardzo wielu - z NASA, lotnictwa, Europy i Rosji. W wierzchołku trzeciego stopnia rakiety znajdował się pierwszy satelita należący do nowego, kosmicznego systemu obrony przeciwrakietowej SuperAegis. Na jego pokładzie zamontowano reaktor jądrowy oraz laser, którego zadaniem było strącanie międzykontynentalnych rakiet balistycznych w chwili, gdy wynurzały się z atmosfery. Kompletny system miał się składać z ośmiu satelitów-zabójców. Zbudowanie i umieszczenie na orbicie pozostałych siedmiu przewidziano na najbliższe trzy lata — oczywiście pod warunkiem, że testy pierwszego zakończą się sukcesem. Tymczasem jednak była to jedynie mgliście zarysowana przyszłość. Start satelitów systemu SuperAegis z platformy był ukłonem w stronę polityków z Florydy, którzy obawiali się skażenia przylądka Canaveral i całego wschodniego wybrzeża stanu w razie awarii którejś z rakiet. Uniemożliwiło to jednak użycie promu kosmicznego do przetransportowania sprzętu na orbitę. Tego dnia odsunięto wreszcie dźwig, który wykorzystywano podczas montażu, pozostawiając jedynie wieżę wyrzutni, obłożoną wiązkami elektrycznych kabli łączących rakietę ze stanowiskiem startowym. - Przyznaję, nie spodziewałem się, że tak daleko zajdziemy - mruknął Tarkington. Pod naporem zwiedzających przesunęli się z Jakiem do samego relingu otaczającego małą platformę roboczą. Trzydzieści metrów niżej kłębił się ciemnogranatowy ocean, poprzecinany nielicznymi pasmami piany. Jake odetchnął głęboko, rozkoszując się słonym zapachem morza. - Co za aromat - odezwał się Ropuch, wyczuwając nastrój szefa. Nad platformą unosiły się trzy śmigłowce: dwa wojskowe i jeden telewizyjny, przekazujący obraz ekipom kilku stacji. Warkot ich silników cichł raz po raz i znowu narastał, niesiony wiatrem. O milę dalej unosił się na falach lotniskowiec USS United States, utrzymując zaledwie prędkość sterowną. Nawet z takiej odległości Jake widział setki ludzi na jego wielkim pokładzie startowym. W chwili startu rakiety spodziewał się zobaczyć tam niemal całą załogę oraz dobry tysiąc dziennikarzy i dygnitarzy, dla których nie starczyło miejsca na 8 platformie. W nieco większej odległości manewrowały niszczyciele, osłaniając gigantyczną konstrukcję przed kilkudziesięcioma jachtami pełnymi protestujących. Aktywiści ruchów pokojowych, ekologicznych i antynuklearnych przybyli w wielkiej liczbie. Zafundowali sobie świetne wakacje, a przy okazji starali się jak najbardziej uprzykrzyć życie ekipie przygotowującej start. Wyposażone w reaktory atomowe satelity SuperAegis istotnie mogły być dla wielu ludzi źródłem niepokoju. W wypadku katastrofy rakiety w drodze na orbitę można było zminimalizować ryzyko radioaktywnego skażenia terenu, ale nie można było wyeliminować go całkowicie. Byli i tacy, którzy uważali, że skuteczna tarcza przeciwko pociskom balistycznym uczyni wojnę jądrową bardziej, a nie mniej prawdopodobną. Nie brakowało też ludzi przekonanych, że absurdem było w ogóle wydawanie bajońskich sum na system, który najprawdopodobniej nie miał być nigdy użyty. Wszystkie te lęki i głosy sprzeciwu trafiały do polityków i wolno brnęły w górę hierarchii, a tymczasem... pierwszy element systemu SuperAegis był gotowy do startu. Jednym z cywilów stojących w otoczeniu doradców i kolegów był sekretarz stanu. Jego pomysłem było włączenie do projektu państw europejskich i Rosji. To mistrzowskie posunięcie sprawiło, że przed systemem tarczy niszczącej pociski balistyczne zapłonęło polityczne zielone światło. Rakiety nośne wyprodukowano w Rosji, a sam start finansowany był ze środków europejskich. Jądro systemu antyrakietowego, satelity SuperAegis, było amerykańskim produktem. Zasada ich funkcjonowania była powszechnie znana i wielokrotnie dyskutowana - także w parlamentach od Waszyngtonu po Moskwę — jednakże rozwiązania techniczne zastosowane w sercu tych urządzeń były jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic. Inaczej być nie mogło, jeżeli system miał być skutecznym zabezpieczeniem przed zakusami tak zwanych państw łotrowskich, gdyby któreś z nich zapragnęło skierować swe pociski balistyczne w stronę Zachodu. Tego dnia sekretarz stanu przybył w licznym towarzystwie, między innymi sekretarza obrony i doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Prezydent i reszta gabinetu zapewne także pojawiliby się na platformie, gdyby jeden z prze- 9 ciwników projektu nie zauważył słusznie, że w razie eksplozji rakiety - wydarzenia raczej mało prawdopodobnego - cały rząd Stanów Zjednoczonych zostałby zmieciony z powierzchni Ziemi. Ów oponent stwierdził też nie bez złośliwości, że być może nie byłoby to takie złe. Tak czy inaczej, prezydent został w domu. Jednym z cywilów z otoczenia sekretarza był ubrany w elegancki szary garnitur generał Eric „Fireball" Williams, były przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, a obecnie prezes konsorcjum Consolidated Aerospace, głównego wykonawcy kontraktu na budowę systemu SuperAegis. Wkrótce po tym, jak protestujący przeciwko projektowi wyrazili obawę o bezpieczeństwo prezydenta i jego świty, Williams oświadczył publicznie, że podczas startu będzie przebywał na platformie, w centrum kontroli lotu. Zdaniem niektórych dziennikarzy kontrakt na budowę satelitów SuperAegis ocalił Consolidated. Jak dotąd rząd przeznaczył na ten cel pięćdziesiąt miliardów dolarów i spodziewano się dalszych wydatków. Konieczność finansowania projektu tarczy antyrakietowej sprawiła, że anulowano wiele innych, bardzo poważnych programów badawczych związanych z obronnością kraju. Wielu ludzi w mundurach i bez z goryczą wypowiadało się o mądrości tego posunięcia, ale opinia publiczna domagała się bezpieczeństwa, a sto miliardów dolarów to kwota, z której można by wykarmić armię krewnych i znajomych, toteż Kongres ochoczo zatwierdził budżet przedsięwzięcia. Argumentowano, że Stany Zjednoczone zostały jedynym supermocarstwem dysponującym wystarczającą liczbą samolotów, okrętów i czołgów do pokonania dowolnego przeciwnika na planecie, toteż jedynym realnym zagrożeniem były dla nich reżimy z Trzeciego Świata, prowadzące własne badania nad bronią masowej zagłady. System SuperAegis miał być pierwszym krokiem na drodze do zapewnienia pełnego bezpieczeństwa cywilizacji zachodniej. A przy okazji, jak zauważył pewien komentator, sto miliardów to suma, z której każdy może uszczknąć coś dla siebie. Czy ktokolwiek mógł więc mieć uzasadnione zastrzeżenia? - O ile system zadziała... - mruknął Jake Grafton. — Ech wy, małej wiary! Jasne, że zadziała, admirale — odezwał się człowiek stojący tuż obok, spojrzawszy na jego 10 mundur i plakietkę z nazwiskiem. Nazywał się Peter Kerr i był głównym inżynierem projektu SuperAegis. Jake pamiętał go z kilku spotkań, którym przewodniczył właśnie Kerr. O ile sobie przypominał, nigdy dotąd nie zamienili ani słowa. Był pewien, że inżynier nawet go nie pamięta. - SuperAegis to jedyny naprawdę skuteczny system obrony przeciwrakietowej — ciągnął Kerr, zerkając na dygnitarzy, którzy z podziwem spoglądali najpierw w olbrzymie dysze pierwszego stopnia rakiety, a potem coraz wyżej i wyżej. -Wszyscy uczeni twierdzili, że to niemożliwe, a jednak stało się. Sensory satelity wykryją gazy wylotowe emitowane przez dopalacze rakiety międzykontynentalnej wychodzącej z atmosfery, a reaktor pokładowy dostarczy energię dla radaru śledzącego pocisk, po czym zasili laser impulsowy, który zniszczy cel. Oto tanie, skuteczne i automatyczne rozwiązanie kwestii wykrywania i eliminowania potencjalnych problemów. - Udoskonalona pułapka na myszy — zgodził się Jake. Peter Kerr spojrzał na niego ostro, zerknął znowu na plakietkę z nazwiskiem i odwrócił się. - I już po pańskiej karierze we flocie - odezwał się czyjś wesoły głos z brytyjskim akcentem. Jego właściciel, podpułkownik Królewskich Sił Powietrznych Alfred Barrington-Lee, pełnił funkcję oficera łącznikowego przy zespole realizującym projekt SuperAegis. Tarkington lubił nazywać go Dywizem, choć oczywiście zwracał się do niego „sir". Podpułkownik dobiegał pięćdziesiątki, miał wydatny brzuch, którego objętość podkreślały wąskie, obwisłe ramiona i brak zarysu bioder. W ostatnich miesiącach Jake nie miał okazji spędzić z nim wiele czasu. Tarkington, który bliżej współpracował z Barringtonem-Lee, wypowiadał się o nim z szacunkiem i trudno było o lepszą rekomendację. Obok oficera RAF-u przystanął Maurice Jadot, cywilny przedstawiciel rządu francuskiego. Był osobnikiem średniego wzrostu, nie rzucającym się w oczy. Palił wyłącznie gauloisy -tylko na świeżym powietrzu, ma się rozumieć - wałęsał się po platformie i bezczelnie flirtował z sekretarkami. Otwarcie erotyczne aluzje Francuza wprawiały w osłupienie zastraszony przez rodzime seksgestapo amerykański personel bazy, dla którego podobne zachowanie było nie do pomyślenia, i to 11 - Powinna uwielbiać projekt SuperAegis - szepnął Tar-kington, który wspiął się do modułu kontroli lotów w ślad za Jakiem, holując za sobą czterech oficerów łącznikowych. -Wyłącznie dzięki niemu jej twarz trafiła w zeszłym tygodniu na okładkę „Time'a". Jake nie słyszał riposty sekretarza, za to dotarła do niego następna wypowiedź Samanthy Strader. - ...Powinien rozdać panom noże do harakiri na wypadek, gdyby to cudo spadło do morza. Teraz, kiedy wydaliście pięćdziesiąt miliardów z kieszeni podatników, harakiri to naprawdę drobna przysługa, którą jesteście winni krajowi. Sekretarz miał już dość komentarzy Sam Strader. - Z przyjemnością zgodzę się na tę propozycję, pani Strader — odpowiedział głośno. — Pod warunkiem że obieca mi pani użyć noża na sobie, jeśli start pierwszego satelity SuperAegis okaże się sukcesem. W tym momencie odezwały się głośniki interkomu. Matowy głos wezwał cały personel i wszystkich gości platformy Goddard do modułu dowodzenia. - Dziesięć minut. Odliczanie w toku - zakończył. Technicy w słuchawkach zasiedli ciasnym rzędem przed komputerami ustawionymi pod frontową ścianą sali. Po chwili zapełnił się i drugi rząd. Siedząc twarzami w stronę pancernych okien, technicy mogli podziwiać majestatycznie wyglądającą rakietę, gdyby choć na chwilę oderwali wzrok od monitorów. Niewielu jednak mogło sobie na to pozwolić; niemal wszyscy wpatrywali się w długie kolumny danych na ekranach. Uczeni i inżynierowie odpowiedzialni za projekt i budowę systemu SuperAegis przechadzali się między rzędami stanowisk. Dla większości z nich ten start był kulminacją ich wieloletniej pracy, owocem życiowego doświadczenia. Przypominali Jake'owi Graftonowi rodziców w napięciu czekających na poród, przygryzających paznokcie, spacerujących nerwowo, zagubionych w myślach. Raz po raz któryś zatrzymywał się przed monitorem, po czym, wyraźnie pokrzepiony ruszał w dalszą drogę. Na pięć minut przed startem umilkły wszystkie rozmowy. Publiczność także stanęła w absolutnym milczeniu. Jake spojrzał na Strader, która przyglądała się przygotowaniom z wielkim zainteresowaniem. 14 I Dyrektor fazy startowej nazywał się Stephen Gattsuo. Przypominał Graftonowi dyrygenta orkiestry i pod wieloma względami był kimś takim. Jake i zespół łączników uczestniczyli wielokrotnie w próbnych odliczaniach — tak często, że kontradmirał czuł, iż mógłby z pamięci napisać stosowną procedurę. Prawdziwe odliczanie przebiegało jakby bardziej płynnie niż ćwiczenia, pełne niezliczonych alarmów związanych z wszelkimi awariami, jakie tylko zdołały wymyślić płodne umysły inżynierów. Drobna usterka systemu zasilania opóźniła odliczanie 0 kilkanaście sekund, może dwadzieścia, ale technicy zastąpili uszkodzoną magistralę tak szybko, że większość widzów zapewne nawet nie wiedziała o problemie. Zegar pracowicie odejmował sekundy. Teraz już nikt się nie odzywał. Zapłon! Silniki pierwszego stopnia rakiety z imponującym rykiem bluznęły ogniem. Przez moment bestia pozostała jeszcze w łańcuchach, a potem zaczęła się unosić. Za grubymi szybami widać było tylko plamę białego ognia, toteż ci, którzy nie musieli czuwać przy komputerach, spoglądali na monitory przekazujące obraz z kamer zewnętrznych. Powoli i majestatycznie rakieta unosiła się na słupach ognia, z każdą chwilą przyspieszając. Hałas był coraz mniej dokuczliwy. Na ekranach widać było oddalającą się kulę światła. Jake Grafton nagle zdał sobie sprawę, że podświadomie wstrzymuje oddech. Skóra zaczynała go swędzieć. Wypuścił powietrze z płuc i zaczął oddychać regularnie, gdy pędząca rakieta była już tylko jasną plamką na monitorach. Nagle dotarły do niego głosy kontrolerów. Zaraz potem usłyszał coś, co mogło być pierwszym zwiastunem problemów. - Stacja namiarowa na Bahamach umilkła; prawdopodobnie awaria zasilania. Jake wpatrywał się w monitor. Zobaczył błysk, który oznaczał, że pierwszy stopień rakiety wyczerpał zapas paliwa 1 został odstrzelony, a jego rolę przejęły silniki drugiego stopnia. Ogień walący z dysz był już tylko rozżarzoną do białości gwiazdą na ekranach, unoszącą się nisko nad horyzontem, w górnych warstwach atmosfery, i stale przyspieszającą. 15 - Stacja namiarowa na Azorach wyłączona. Tylko my utrzymujemy kontakt z pojazdem, ale stracimy go za dwadzieścia pięć sekund. - Rakieta zmienia kurs! Dwa, trzy, cztery stopnie... sześć, osiem... Jake spojrzał na dyrektora Gattsuo, który wpatrywał się w ekran nieruchomo jak posąg, słuchając kolejnych raportów. Rakieta nie powinna zmieniać kursu. Z przyczyn etycznych i politycznych Stany Zjednoczone nie mogły sobie pozwolić na to, żeby pojazd zawierający reaktor jądrowy zboczył z kursu i rozbił się gdzieś, zanieczyszczając ziemię lub wodę na tysiące lat. Z drugiej jednak strony, gdyby rakieta wyniosła satelitę na jakąkolwiek orbitę, być może później udałoby się ją zmienić, ratując w ten sposób misję i miliardy zainwestowanych w nią dolarów. Jeżeli rakieta miała zostać zniszczona, Gattsuo musiał teraz podjąć decyzję. - Wyłączenie silników drugiego stopnia za pięć sekund... cztery... trzy... dwie... Gwiazda pośrodku ekranu, symbolizująca płomienie z dysz drugiego stopnia rakiety, zgasła nagle... bez śladu! - Brak zapłonu w trzecim stopniu rakiety - zaintonował bezbarwny głos z interkomu. — Rakieta zboczyła z kursu o siedemnaście stopni. Utrata kontaktu za dziewięć sekund... osiem... Rozpacz na twarzy Gattsuo była z każdą sekundą coraz bardziej widoczna. - Samozniszczenie — rozkazał. — Wykonać. Na ekranach nic się nie zmieniło. Nie pojawił się najmniejszy nawet błysk. - Trzy... dwa... jeden... Brak kontaktu radarowego! W sali modułu dowodzenia panowała grobowa cisza. Przerwało ją dopiero słowo wypowiedziane z niesmakiem przez Stephena Gattsuo: - Gówno! Po kilku sekundach Jake Grafton usłyszał jeszcze ostry kobiecy głos: - No i gdzie ten nóż? W ciągu kilku następnych godzin śmigłowce odbierały VIP-ów z platformy Goddard. Towarzystwo było raczej ponure; nawet Sam Strader wiedziała, że nie pora na triumfalne 16 odżywki. Czekając na lądowisku na swoją kolej, goście nie odzywali się do siebie. Spoglądali w milczeniu w niebo, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się rakieta. Wyglądało to tak, jakby wzięli udział w jakimś obscenicznym zdarzeniu i teraz wstydzili się do tego przyznać. Jake Grafton i łącznicy trzymali się na uboczu. W ciągu paru godzin stacje namiarowe zgłaszały się kolejno, ale nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wszystkie doświadczyły przerw w zasilaniu akurat w tak istotnym momencie. — Prawdopodobieństwo jednoczesnej awarii jest jak jeden do miliarda, a jednak, na Boga, stało się! - wykrzyknął Gattsuo, uderzając otwartą dłonią o metalową grodź. — Albo ktoś sprawił, że się stało - mruknął Tarkington. — Dlaczego rakieta zeszła z kursu? - spytał Jake Grafton. — Nie wiemy, czy naprawdę zeszła. — Odniosłem wrażenie, że nie poleciała tam, gdzie chcieliśmy. Myśli Gattsuo były już zaprzątnięte innymi sprawami. — Możliwe, że trochę zdryfowała — odparł w roztargnieniu. - Przyjrzymy się danym. — Dlaczego nie zaskoczyły silniki trzeciego stopnia? — Nie wiemy. — Czy satelita uległ samozniszczeniu? — Nie wiemy. — Jeżeli nie uległ, to gdzie spadł razem z trzecim członem rakiety? — Do cholery, admirale, nie wiemy! Trzy dni później, kiedy Jake i oficerowie łącznikowi wreszcie wrócili na ląd, nie znano jeszcze odpowiedzi na żadne z tych pytań. Satelita-zabójca SuperAegis zaginął. ROZDZIAŁ 1 W pogodny sobotni, wrześniowy ranek skromna orkiestra grała z werwą marsze Sousy, gdy USS America, najnowszy okręt podwodny o napędzie atomowym należący do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, przygotowywał się do wyjścia w swój pierwszy rejs. W hałaśliwym tłumie zgromadzonym na nabrzeżu panował beztroski nastrój. Mewy śmigały nad głowami rozradowanych widzów, gdy zespół rozpoczynał wyjątkowo żwawą wersję utworu Kotwice w górę. Wreszcie marynarze rzucili cumy, zrywając ostatnie połączenie między okrętem a stałym lądem. Postacie w białych mundurach, stojące rzędem na wąskiej antypoślizgowej kładce na szczycie zaokrąglonego kadłuba, wyruszały w morze na długie trzy miesiące. Przy wtórze ptasich krzyków i cichnącej muzyki po raz ostatni spoglądali ciepło na swoją Amerykę - żony, dzieci, narzeczone, zastępy oficerów w galowych mundurach ozdobionych całymi milami złotych sznurów, a także na dziesiątki cywilnych dygnitarzy, wśród których byli między innymi podsekretarz obrony i sekretarz do spraw floty. Nie zabrakło też delegacji kongres-manów z Connecticut (okręt zbudowano w Electric Boat), przedstawicieli obu izb parlamentu zajmujących się na co dzień pracą w komisji obrony oraz zwykłych ludzi, którzy chcieli jedynie zobaczyć się w wieczornych wiadomościach. Większość polityków przygotowała nawet zwięzłe i błyskotliwe wypowiedzi na wypadek, gdyby któryś z dziennikarzy podsunął w ich stronę mikrofon. Dystans między rufą okrętu a keją powiększał się z każdą 18 chwilą. Rodziny przesyłały marynarzom ostatnie „zdalne" całusy. Zaledwie finałowe dźwięki Kotwic w górę odpłynęły z wiatrem, orkiestra zaczęła Hymn marynarki wojennej. Wielu z odpływających i pozostających na brzegu ukradkiem otarło łzę. - „O, usłysz nasz płacz za tymi, co na groźnym morzu..." -zanucił pod nosem kapitan okrętu, zerkając na oddalający się brzeg. - Co za dzień! - odezwał się oficer wachtowy, spoglądając na niewielką chmurkę na olśniewająco błękitnym niebie. Wiatr był tego ranka dość słaby; zaledwie marszczył powierzchnię wody i sprawiał, że połyskiwała w słońcu jak kobierzec diamentów. Mewy unosiły się niemal na wyciągnięcie ręki od wierzchołka kiosku, żebrząc o jałmużnę. Dowódca USS America, komandor porucznik Leonard Sterrett, stał w ciasnej przestrzeni otwartego mostka na szczycie kiosku, ramię w ramię z oficerem wachtowym i dwoma obserwatorami. Przed wypadnięciem chronił marynarzy składany reling, który miał być zdemontowany przed zanurzeniem okrętu. Tunel prowadzący do wnętrza zabezpieczany był hydraulicznie unoszonym włazem. Holownik ciągnący okręt podwodny ciął fale bez wysiłku, a jego śruba pozostawiała na wodzie jedynie skąpą smugę piany. Dźwięki marszowej muzyki były jeszcze słyszalne, gdy kapitan Sterrett rozkazał wszystkim prócz wachtowych opuścić mostek. Nadszedł czas pożegnania z ziemią, niebem i rodzinami; czas na rozpoczęcie poważnego zadania: pierwszego patrolu nowego, supernowoczesnego okrętu podwodnego. Leonard Sterrett czekał na ten dzień z utęsknieniem od trzech lat, to jest od chwili, gdy poinformowano go, że będzie pierwszym dowódcą nowej jednostki. Ciężko pracował na to, by powierzono mu samodzielne dowództwo, i to już od owego letniego dnia sprzed dwudziestu trzech lat, kiedy jako kadet minął bramę Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, by rozpocząć pierwszy rok nauki. I wreszcie się doczekał: był odpowiedzialny za okręt bojowy wart dwa miliardy dolarów i za życie stu trzydziestu czterech członków załogi. Odwrócił się na ciasnym, otwartym mostku i po raz ostatni skinął ręką w stronę ludzi stojących na kei, a zwłaszcza żony i rodziców, którzy przez wszystkie te lata żyli jego ma- 19 rżeniem. Obok nich dostrzegł swą nastoletnią córkę, która także machała mu na pożegnanie. A potem stanął twarzą w twarz z morzem. Oficer wachtowy, porucznik Ellis Johnson, prawidłowo odczytał nastrój dowódcy. - Gratuluję, sir - mruknął ledwie słyszalnie. - Dziękuję - odrzekł kapitan, uśmiechając się do oceanu i czystego nieba. Mniej więcej o milę dalej płynął zaledwie prędkością sterowną USS John Paul Jones, niszczyciel rakietowy, którego zadaniem było pilnowanie flotylli łodzi i jachtów towarzyszących wyjściu okrętu podwodnego z bazy New London. Przez ostatnią godzinę do utrzymania porządku - głównie za pomocą ostrzegawczej syreny - wystarczał niewielki kuter Straży Przybrzeżnej. W górze unosił się leniwie helikopter jednej ze stacji telewizyjnych, z którego pokładu kręcono materiał filmowy do wieczornych serwisów informacyjnych. W jednej z małych jednostek płynęła delegacja aktywistów ruchu antynuklearnego, którzy robili co mogli, by zwrócić na siebie uwagę kamerzysty. Dowódca kutra zagroził im jednak wcześniej aresztowaniem i konfiskatą wynajętej łodzi, toteż ich zachowanie nie łamało ogólnie przyjętych norm. Komandor Harvey Warfield, dowódca Jonesa, skierował lornetkę w stronę ciemnej sylwetki okrętu podwodnego. Kiosk ulokowany był w przedniej części kadłuba, tak że grzbiet okrętu przypominał ogromną falę wypełnioną pociskami balistycznymi. Za nadbudówką widoczny był kanciasty kształt 55-tonowego miniokrętu podwodnego, środka transportu dla członków jednostki specjalnej SEAL. Choć nie było łatwo ocenić rozmiarów jednostki po skromnej jej części wystającej ponad wodę, wprawne oko Warfielda nie mogło się mylić: America była nieco węższa i dłuższa od budowanych dotąd okrętów klasy Seawolf. Być może jednak nie bez znaczenia dla tak trafnej oceny komandora było to, że znał on wymiary nowej jednostki: miała sto piętnaście metrów długości oraz niespełna dziesięć i pół metra szerokości. Z pewnością nie była to najszybsza czy najgłębiej nurkująca jednostka we flocie amerykańskiej. Była za to zdecydowanie najcichsza; nigdy jeszcze nie zbudowano okrętu tak trudnego do wykrycia. Zaprojektowano go z myślą o misjach w płytkich akwenach, a więc w najtrudniejszych warunkach, 20 w jakich można toczyć wojnę podwodną. Jej komputery miały większą moc obliczeniową niż komputery wszystkich pozostałych okrętów podwodnych należących do marynarki razem wzięte. Pierwotnie nadano jej imię USS Virginia, lecz zmieniono je, by zyskać dodatkowe głosy w Kongresie - tak działał system finansowania sił zbrojnych w erze nazywanej Pax Americana. Warfield wiedział o tych sprawach z prasy i telewizji - nie miał dostępu do naprawdę soczystych kąsków poufnych informacji, które podwodniacy zaliczali do kategorii „powiedziałbym ci, ale wtedy musiałbym cię zabić". I bardzo dobrze, pomyślał Warfield. Tak naprawdę okręty podwodne nigdy go specjalnie nie interesowały - miesiącami w głębinach, z załogą upakowaną jak sardynki w puszce i nieustającym ryzykiem śmierci przez utonięcie lub zmiażdżenie w razie implozji kadłuba... Skóra swędziała go na samą myśl 0 tych atrakcjach. Podwodna robota była ciężka, to pewne, ale ktoś musiał ją wykonywać. Za niemały dodatek do stałego żołdu, pomyślał Warfield. Spojrzał na zegarek. America uwolniła się od cum dokładnie o wyznaczonej godzinie; nie spodziewał się zresztą niczego innego po Lennym Sterretcie. Tego dnia kuter Straży Przybrzeżnej dobrze radził sobie z cywilnymi łodziami, nawigator i sternik byli na mostku Jonesa, a towarzyszył im najlepszy oficer wachtowy, jakiego Warfield miał do dyspozycji. Kapitan mógł więc zająć się papierami, które piętrzyły się na stoliku obok jego wysokiego fotela kapitańskiego. Rozejrzał się po raz ostatni, a potem wziął pierwszy dokument i zaczął czytać. Nie wychodząc ze sterówki holownika, który wyprowadzał USS America w morze, Władimir Kolnikow uniósł lornetkę 1 kolejny raz spojrzał na daleką sylwetkę Johna Paula Jonesa. Niszczyciel pełzł z prędkością zaledwie paru węzłów, ale mimo wszystko trwał na ustalonej pozycji, gotowy... No właśnie, do czego? To było podstawowe pytanie: do czego był gotowy? Jak dobrze znał się na swoim rzemiośle jego dowódca? Jak prędko mógł zareagować na niespodziewany rozwój wydarzeń? Jak szybko załoga mogła wykonać nieoczekiwane rozkazy? - Co o tym myślisz? — spytał po rosyjsku stojący za sterem Gieorgij Turczak. 21 Kapitan holownika leżał w kącie nieżywy. - Wiedziałeś, że będą niszczyciele - odparł Kolnikow, nie opuszczając lornetki. - Mamy szczęście, że jest tylko jeden. - A jeśli mają w pobliżu drugi okręt podwodny? - Tb wkrótce będziemy martwi. Chciałbyś się teraz wycofać? - Nie, do cholery. Wolałbym tylko, żebyś mnie pocieszył. Żebyś mnie przekonał, że nam się uda, że będziemy obrzydliwie bogaci i doczekamy starości, ciesząc się forsą. Kolnikow zmienił pozycję i spojrzał na kapitana okrętu podwodnego. Dobrze widział jego twarz; Amerykanin rozmawiał ze swoim oficerem wachtowym i z obserwatorami, którzy niestrudzenie lustrowali przez lornetki horyzont, nie zwracając na holownik najmniejszej uwagi. - Lada chwila każe odczepić liny - mruknął Kolnikow, bardziej do siebie niż do Turczaka. Podszedł do otworu w podłodze, w którym znikała drabina prowadząca do maszynowni. - Heydrich, jesteś gotowy? Mężczyzna siedzący na dole spojrzał po twarzach towarzyszy, ukrytych w cieniu przed wzrokiem Kolnikowa. - Eck? Boldt? Steeckt? Pod pokładem ukrywało się czternastu ludzi, jeden trzymał wachtę na rufie holownika; razem z Kolnikowem i Tur-czakiem grupa liczyła siedemnastu członków. Dopiero po długiej chwili Heydrich spojrzał w górę. Miał potężne kości policzkowe i maleńkie oczy. - Jesteśmy gotowi, Rusku. Daj sygnał. - Już niedługo. Orkiestra grała właśnie Piękną Amerykę, gdy porucznik Johnson dał sygnał syreną. Wciąż nie najgorzej słyszał muzykę dochodzącą z brzegu, chociaż holownik i okręt oddaliły się już od kei o dobrych siedemset metrów. - Jesteśmy gotowi do puszczenia holu! — zawołał. Manewr był dość prosty. Holownik miał zwolnić, wtedy lina zwisłaby luźno i marynarze z okrętu zdjęliby ją z haka. Holownik przyspieszyłby wówczas, a USS America ruszyłby w dalszą drogę o własnych siłach. Kolnikow dał znak człowiekowi stojącemu na rufie. Mężczyzna uruchomił windę wciągającą linę holowniczą. W tej samej chwili Turczak stojący za sterem delikatnie zmniejszył obroty silnika. 22 Odległość między holownikiem a okrętem podwodnym zaczęła się zmniejszać, ale marynarze daremnie czekali na poluzowanie liny. Minęło kilka sekund, zanim komandor Sterrett i porucznik Johnson zrozumieli, co się dzieje. Sterrett odezwał się ostro do Johnsona, a ten natychmiast chwycił megafon. - Wyłączcie windę i poluzujcie hol! Biały ślad śruby holownika stawał się coraz mniej widoczny, w miarę jak malała odległość między dwiema jednostkami. Kolnikow krzyknął coś do mężczyzny przy windzie, w podnieceniu wymachując ramionami. Dystans kurczył się jednak nieprzerwanie, aż wreszcie między dwoma kadłubami pozostało zaledwie kilka stóp spienionej wody. W tym momencie z rufy holownika buchnął dym i niewielka eksplozja u jego burty posłała w powietrze fontannę wody. Mężczyzna puścił windę i wyleciał za reling. Kolnikow wyskoczył ze sterowni i popędził na tylny pokład. Z maszynowni wybiegli dwaj mężczyźni i pognali za nim. - Człowiek za burtą! Cywil z holownika! - krzyknął do interkomu Johnson. Głośniki we wnętrzu okrętu natychmiast powtórzyły wiadomość. W centrali okrętu pierwszy oficer zaklął głośno. - No nie - dorzucił. - Najpierw Greeiwille, a teraz to! Wszyscy wiedzieli, o co mu chodziło. Gdyby załoga nie zdążyła wyciągnąć cywila z wody, media natychmiast zaatakowałyby dowództwo floty i kapitana Sterretta, najprawdopodobniej łamiąc mu karierę. Obie jednostki były w swobodnym dryfie, ale na łączącej je linie nie pojawił się luz. Winda pracowała tak długo, aż rufa holownika zetknęła się bezgłośnie z poszyciem okrętu podwodnego tuż pod linią zanurzenia. Stojąc w ciasnej przestrzeni na szczycie kiosku, Lenny Sterrett próbował zrozumieć, co się właściwie dzieje. Marynarze obsługujący hol na dziobie okrętu rzucili linę tonącemu, który chwycił ją i zaczął się wspinać po wypukłej burcie ze zdumiewającą sprawnością. - Odciąć hol! - krzyknął Sterrett w stronę starszego bosmana, który pojawił się na pokładzie. Mężczyzna chwycił topór, który ktoś przewidujący przyniósł na pokład. Zbyt późno. Człowiek wspinający się po linie wyszarpnął broń spod luźnej, mokrej koszuli i zastrzelił sześciu spieszą- 23 cych mu z pomocą tak szybko, jak tylko zdołał naciskać spust. Kiedy stanął na pokładzie, puścił się biegiem w stronę dziobowego włazu. Lenny Sterrett słyszał tylko ciche pyknięcia wystrzałów z pistoletu z tłumikiem; dopiero widok padających marynarzy uzmysłowił mu, co się dzieje. Czym prędzej wcisnął klawisz interkomu. — Uwaga, alarm bojowy! - zawołał. - Zamknąć wszystkie grodzie wodoszczelne! Przygotować się do obrony przed abordażem! To były jego ostatnie słowa. Ledwie zdążył je wypowiedzieć, gdy mężczyzna z karabinem snajperskim, który pojawił się w drzwiach sterówki holownika, posłał kulę w jego stronę. Kapitan runął na mostek, krwawiąc obficie. Porucznik Johnson przez sekundę był zbyt oszołomiony, by wykonać jakikolwiek ruch. Z osłupienia wyrwał go dopiero widok dwóch ludzi uwieszonych na naprężonej linie holowniczej i mozolnie zbliżających się do dziobu okrętu. Instynktownie skoczył przez właz w dół, do wnętrza kiosku. — Opuścić mostek! — krzyknął w locie do obserwatorów. Żaden z nich nie zdążył jednak wykonać polecenia - snajper z holownika nie chybił. Gdy tylko Johnson zrozumiał, co się stało, zamknął właz i w panice zaczął dociągać klamry zabezpieczające. Nie była to operacja możliwa do wykonania w ciągu sekundy. W przeciwieństwie do okrętów podwodnych z czasów drugiej wojny światowej, które patrolowały morza na powierzchni i zanurzały się błyskawicznie, by ukryć się przed przeciwnikiem, America została zaprojektowana tak, by mogła zniknąć w głębinach wkrótce po opuszczeniu portu i pozostać w nich przez długie miesiące. Tymczasem w centrali okrętu atomowego radiooflcer założył słuchawki i uruchomił nadajnik, który na częstotliwości zwanej Navy Blue umożliwiał nie szyfrowany, głosowy kontakt z jednostkami znajdującymi się w pobliżu. — Mayday America — powiedział. - Uzbrojeni intruzi usiłują wtargnąć na pokład okrętu. Potrzebne natychmiastowe wsparcie. Mayday. Pierwszy oficer, który stał za plecami sternika (na okrętach tej klasy był tylko jeden sternik), uniósł rękę nad głowę, 24 ku kasetce chroniącej klawisz funkcji SCRAM - awaryjnego, ręcznego wyłączania reaktora. Jego wciśnięcie powodowało opuszczenie prętów do komory reaktora i niezwłoczne przerwanie zachodzącego w nim procesu. Oficer przerwał drut plomby i uniósł osłonę. Johnson zmarnował cenne sekundy, siłując się z klamrami górnego włazu. Kiedy wreszcie je zaciągnął i dokręcił, zjechał po drabince na pierwszy pokład, a potem jeszcze o poziom niżej i po chwili wbiegł do centrali. - Abordaż! - krzyknął. - Wyłączyć reaktor! Zamknąć wszystkie włazy! Nie pozwólmy im na... W tym momencie do pomieszczenia wdarło się dwóch mężczyzn uzbrojonych w pistolety maszynowe z tłumikami. Każdy z nich oddał po jednym dobrze mierzonym strzale w plecy porucznika Ellisa Johnsona. Pierwszy oficer trzymał już ręce w górze, sięgając do przełącznika funkcji SCRAM, toteż napastnicy zignorowali go. Natychmiast wcisnął czerwony kla- wisz. Nic się nie stało! Ostrzegawcze kontrolki powinny rozjarzyć się na pulpitach jak lampki choinkowe, układ zasilania okrętu powinien przełączyć się automatycznie na pobór mocy z akumulatorów awaryjnych... - Ręce do góry! - wrzasnęli jednocześnie obaj intruzi. Jeden pozostał w centrali, mierząc do sterroryzowanych marynarzy, podczas gdy drugi pobiegł w stronę rufy, gdzie znajdowały się maszynownia i pomieszczenia reaktora. Ra-diooficer biernie przysłuchiwał się podnieconym głosom z Johna Paula Jonesa, które rozlegały się w jego słuchawkach. Wreszcie trącił stopą włącznik mikrofonu. - Intruzi na pokładzie USS America... - zaczął i natychmiast zapłacił za to życiem. Amerykańscy marynarze przyglądali się temu w milczeniu, zszokowani i przerażeni. Nie bardzo wiedzieli, co robić; większość posłusznie uniosła ręce do góry i nie ruszała się z miejsc. Ci, którzy mieli inne pomysły, zostali bez litości rozstrzelani przez napastników, którzy wdzierali się do wnętrza okrętu przez wciąż otwarty właz główny przed kioskiem. Kolnikow wszedł na pokład ostatni. Zatrzymał się jeszcze na moment, by popatrzeć, jak jeden z Niemców odcina to- 25 porem linę holowniczą. Rufa holownika znajdowała się już pod wodą. Ładunki wybuchowe, które wyrwały sporą dziurę w jego kadłubie, a przy okazji wytworzyły efektowny huk i dym, sprawdziły się doskonale: wprowadziły zamieszanie wśród amerykańskich marynarzy. Przytępiły ich czujność, sugerując niebezpieczeństwo, w którym znalazł się jakoby tonący człowiek i jego towarzysze na uszkodzonym holowniku. Podmuch wirnika nisko lecącego śmigłowca sprawiał, że trudno było ustać na pokładzie okrętu. Kolnikow uniósł broń i posłał serię w stronę helikoptera. Maszyna była tak blisko, że widział dziury pojawiające się w pleksiglasowej szybie. Pilot natychmiast ściągnął stery i śmigłowiec oddalił się błyskawicznie. Leniwie poruszający się niszczyciel wciąż płynął w odległości co najmniej mili. I dobrze. Kolnikow zniknął w otwartym włazie. - Panie kapitanie, dostaliśmy wiadomość z USS America. Uzbrojeni intruzi wtargnęli na pokład. Minęły dwie sekundy, zanim Harvey Warfield, kapitan Johna Paula Jonesa, przetrawił te słowa. — Potwierdzić — szczeknął w stronę oficera wachtowego: niskiej, potężnie zbudowanej pani porucznik, która natychmiast pochyliła się nad słuchawką. Przez moment słuchała odpowiedzi z kabiny radiowej. — Puśćcie to przez głośniki na mostku — poleciła. Kolnikow zszedł z drabinki w ciasnym pomieszczeniu tuż nad centralą. Jeden z jego ludzi trzymał na muszce czterech Amerykanów stojących pokornie z uniesionymi rękami. - Won - warknął do nich Kolnikow, wskazując ręką na drabinkę. - Na górę i do wody. Kiedy wyszedł ostatni, Kolnikow i jego człowiek przeszli korytarzem na dziób okrętu, gdzie mieściło się komputerowe stanowisko obsługi sonarów. Siedział tam tylko jeden marynarz, którego bezceremonialnie odprowadzili do drabinki i wygonili na zewnątrz. Kolnikow ruszył teraz w stronę rufy, minął trzony długich masztów, których wierzchołki sterczały wysoko ponad kioskiem, i dotarł do części mieszkalnej. 26 _ Wyprowadzić na pokład — rzucił w stronę dwóch swoich podkomendnych, którzy trzymali na muszkach marynarzy wyrzuconych z kajut. Dopiero wtedy zszedł do centrali. Wiedział, czego się należało spodziewać, bo dokładnie przestudiował dokumentację fotograficzną. Z drugiej jednak strony ogromne ekrany i konsole sterujące w niczym nie przypominały tych, z którymi się zetknął podczas służby w rosyjskiej, a wcześniej sowieckiej marynarce. Dlatego przystanął mimowolnie i wziął głęboki wdech, kiedy ogarnął spojrzeniem całe pomieszczenie. Między konsolami spoczywały ciała dwóch mężczyzn w mundurach koloru khaki: oficera wachtowego i pierwszego oficera. Zwłoki radiooperatora widać było za przepierzeniem przy radiostacji. - Wyprowadź ich - polecił Heydrichowi, mając na myśli oficerów i marynarzy stojących z uniesionymi rękami. -I usuń ciała. Do wody z nimi. - Załoga z maszynowni zamknęła i zablokowała włazy -odparł Heydrich. - Wiesz, co robić. Niemiec chwycił pod ramię najbliżej stojącego jeńca i zwrócił się do marynarza w słuchawkach z mikrofonem: - Powiedz im, że mają dziesięć sekund na otwarcie włazu. Jeśli tego nie zrobią, zastrzelę tego człowieka. Dziesięć minut później zastrzelę następnego. Ty będziesz ostatni. Powiedz im, że mogą się zastanawiać, ile chcą. - Przystawił lufę pistoletu do czoła telefonisty. - Jeżeli wyłączą reaktor, zabijemy całą załogę. Bez wyjątku. Dziesięć sekund liczę od teraz. Mów. Marynarz w słuchawkach miał mniej więcej dwadzieścia lat, jasne włosy i mocny trądzik. Zaczął mówić, chociaż wyglądał tak, jakby miał zemdleć. Heydrich spokojnie spuścił głowę, spoglądając na zegarek. Amerykanin jeszcze mówił, kiedy intruz wymierzył z pistoletu w skroń mężczyzny, którego trzymał pod ramię, i zabił go jednym strzałem. Telefonista omal nie padł z wrażenia. - Nie, nie! - wybełkotał w panice do Heydricha i Kol-nikowa. — Otwierają właz! Otwierają! Na mostku Johna Paula Jonesa kapitan i wachtowi słuchali z zapartym tchem warczenia Heydricha i nerwowej pa- 27 planiny telefonisty. Stopa martwego radiooficera wciąż przyciskała pedał uruchamiający mikrofon, toteż każdy dźwięk z centrali okrętu podwodnego wysyłany był w eter. - Nagrywamy to wszystko? - spytał Harvey Warfield. Oficer wachtowy powtórzyła to pytanie przez wewnętrzny telefon. - Tak jest. Wystrzał z pistoletu z tłumikiem był ledwie słyszalny, za to wypowiadane z przerażeniem słowa operatora i twarda angielszczyzna Heydricha docierały na mostek niszczyciela głośno i wyraźnie. Harvey Warfield usłyszał już wystarczająco dużo. - Alarm bojowy! - ryknął. - Jedna trzecia naprzód. Kurs na USS America. Niech radiooficer natychmiast zawiadomi Waszyngton o tym, co się tu dzieje. Na całym okręcie odezwały się klaksony alarmowe. Kapitan podniósł głos, żeby je przekrzyczeć. - Wysłać śmigłowce, niech śledzą każdy ruch okrętu. I zawiadomić admirała w bazie New London. Prędzej! Ruszać się! Posępni marynarze z przedziału torpedowego i z kajut mieszkalnych wolno wspinali się po drabinkach i gęsiego maszerowali korytarzami. Jeden po drugim wychodziła też tunelem obsługa reaktora. W milczeniu spoglądali na ciała martwych kolegów oraz na uzbrojonych Rosjan i Niemców. Jako ostatni z maszynowni wyszedł bosmanmat Callahan. Heydrich kroczył tuż za nim, trzymając go na muszce. - To spec od reaktora - zwrócił się po angielsku do Kol-nikowa. - Siedział przy panelu sterującym. - Wyprowadź połowę na zewnątrz - polecił Kolnikow Tur-czakowi. — Resztę później. Oprócz ciebie — dodał, wskazując palcem Callahana. - Ty zostajesz. W tym momencie jeden z komandosów pchnął nożem najbliżej stojącego Niemca i wyrwał mu broń, ale zanim zdążył dotknąć spustu, Heydrich położył go jednym strzałem. - Wyprowadzić ich z centrali! - wrzasnął Kolnikow. — Połowę wyrzucić do morza, resztę zamknąć w mesie. Niech ci, którzy idą na pokład, zabiorą ciała. Kiedy wszyscy będą w wodzie, zamknąć dziobowy właz. Turczak, spróbujmy uruchomić maszyny. 28 Usiadł przy pulpicie sterowniczym i pchnął dźwignię mocy o centymetr w przód. Ruch okrętu stał się bardziej płynny. - Steeckt, na stanowisko. Prędzej. Nie mamy czasu do stracenia. Tnrczak, wyświetl na tym ekranie obraz z radaru — rozkazał Kolnikow. - America ruszyła, panie kapitanie - zameldowała porucznik. - Obserwatorzy widzą ludzi skaczących do morza z pokładu przed kioskiem. Warfield poruszył śrubą regulacyjną lornetki. Transmisja radiowa z centrali okrętu podwodnego ustała. Stopa martwego oficera już nie przyciskała włącznika; komandor nie wiedział o tym, ale i tak nie miało to większego znaczenia. Cisza była wystarczająco złowróżbna. - Podać kurs i prędkość — rzucił w stronę wachtowych. - Nieco ponad jeden węzeł, sir. Zwrot na prawą burtę; aktualny kurs jeden zero zero. - Odległość? - Tysiąc trzysta metrów. Warfield widział ludzi skaczących z burty wprost w fale oceanu. Trzej lub czterej zrobili to natychmiast po wyjściu z kiosku, dwaj inni rzucili najpierw nieruchome - być może martwe - ciało. - Ilu za burtą? Oficer wachtowy, proszę spytać obserwatorów. Wiedział, że nie otrzyma dokładnych informacji. W zasięgu wzroku była tylko sterburta skręcającego okrętu, w dodatku częściowo przesłonięta przez nabierający wody holownik. - Ponad tuzin, panie kapitanie. - Niech kuter Straży Przybrzeżnej ich pozbiera. - Okręt przyspieszył do dwóch węzłów, panie kapitanie. Tyle wystarczy, żeby zaczął słuchać steru. Kurs jeden dwa zero. W sterowni USS America Kolnikow i Turczak studiowali w skupieniu dane wyświetlane na ekranach, a także rozkład konsolet i klawiszy oraz instrumentów analogowych, opisanych wyłącznie po angielsku. Całość - wielkość centrali, komputery, monitory - sprawiała przytłaczające wrażenie. Planując atak, intruzi zapoznali się ze wszystkimi dostępnymi informacjami i wzięli 29 udział w niezliczonych symulacjach, ale żaden z nich nie był przygotowany na to, co naprawdę zobaczyli w sercu tego okrętu. Stanowisko obok stanowiska: kontrola sonarów, systemy bojowe, maszynownia - teraz dopiero uzmysłowili sobie ogrom zadania, które ich czekało. Teraz też po raz pierwszy Kolnikow naprawdę zaczął się bać. Dwaj członkowie zespołu, Niemcy, byli ekspertami w dziedzinie komputerów. Zajęli już miejsca przy klawiaturach i próbowali ogarnąć potoki danych, które wylewały się z ekranów. Niestety, nie mieli wiele czasu - najwyżej kilka minut. Na szczęście był z nimi również Rothberg, Amerykanin. Biegał od konsoli do konsoli, ustawiając ekrany, porównując dane i uruchamiając automatyczne procedury wszędzie tam, gdzie to było możliwe. - Jak wyglądamy, Rothberg? - spytał Kolnikow. - Spoko - odparł Amerykanin, nie podnosząc głowy znad klawiatury, na której pracował. USS America to rzeczywiście unikat, pomyślał Kolnikow. Choćby dlatego, że centrala nie znajdowała się bezpośrednio pod kioskiem, ale za nim, bliżej środka kadłuba, w przedziale wolnym od osprzętu potrzebnego do podnoszenia i opuszczania radaru, anten komunikacyjnych i masztów fotonicznych. Takie rozplanowanie wnętrza stało się możliwe dzięki temu, że America nie miała konwencjonalnego peryskopu, którego szyb był osią centrali we wszystkich innych okrętach podwodnych. Teleskopowe maszty w większości mieściły się w kiosku; żaden nie był osadzony w kadłubie sztywnym. Funkcję peryskopu pełnił właśnie jeden z masztów fotonicznych, nazywanych tak dlatego, że zainstalowano w nich czujniki wykrywające fotony światła i ciepła, których obraz przesyłany był w postaci cyfrowej do komputerów i wyświetlany w formie graficznej na jednym z wielkich ekranów w centrali. Dane te można było łączyć z informacjami napływającymi z wszystkich pozostałych czujników, takich jak sonar czy radar, by uzyskać pełen obraz taktyczny. - Jak się spisuje reaktor? - spytał Kolnikow Callahana, który wciąż stał z Heydrichem obok głównego ekranu taktycznego, pośrodku centrali. Ekran był ułożony poziomo, a komputer pokładowy wyświetlał na nim obraz okrętu i wszystkich namierzonych obiektów - z podziałem na „swoich" i wrogów -aktualizując dane w czasie rzeczywistym. Potrafił też obliczać 30 pozycje celów z dowolnym wyprzedzeniem, wyznaczać punkty przecięcia kursów, przewidywać możliwe tory ataków, wizua-lizować możliwe manewry obronne i nie tylko. - Doskonale - odparł Callahan. - Mimo to ktoś zawsze powinien nad nim czuwać. - Nie stać nas na ten luksus - mruknął do siebie Kol-nikow. Każdy podsystem okrętu można było kontrolować z tego pomieszczenia: reaktor, turbiny, sonar, uzbrojenie, aparaturę do podtrzymania życia - dosłownie wszystko, może prócz kuchenki w kambuzie i toalet na dziobie. W maszynowni umieszczono, rzecz jasna, znacznie bardziej rozbudowany panel sterujący pracą reaktora. Według doktryny obowiązującej we flotach Stanów Zjednoczonych i Rosji, owego stanowiska zawsze, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, musiał doglądać co najmniej jeden specjalista — nawet wtedy, gdy reaktor był wyłączony. Niestety Kolnikow miał zbyt mało ludzi, a ci, którymi dysponował, mieli zbyt skromną wiedzę, by w krytycznej sytuacji podejmować decyzje. Mógł więc jedynie kontrolować pracę reaktora ze stanowiska dowodzenia i zaufać szczęściu. Kolnikow pochylił się nad Niemcem, którego komandos pchnął nożem. Ostrze uszkodziło serce; mężczyzna jeszcze żył, ale nie było dla niego ratunku. Rosjanin przywołał gestem dwóch ludzi. - Znieście go na dół. Niemcy pobledli. - On umiera. Nic już nie możemy zrobić. Wykonać. Callahan postąpił o krok bliżej w stronę Kolnikowa i rozejrzawszy się, czy w pobliżu nie ma żadnego z członków załogi okrętu, odezwał się: - Posłuchaj no, chłopie. Zrobiłem swoje: jedyny klawisz funkcji SCRAM, który jeszcze działa, znajduje się w maszynowni. Więc co byś powiedział, gdybym teraz wysiadł? Odpłyniecie sobie za horyzont i do widzenia. Kolnikow spojrzał na niego przelotnie, po czym skinął głową na Heydricha. Na twarzy Callahana odmalowała się ulga. Ruszył w stronę wyjścia, o krok wyprzedzając Niemca. Dwadzieścia sekund później Heydrich wrócił do centrali z pistoletem w dłoni. 31 - Za dużo wiedział — wyjaśnił Kolnikowowi, wsuwając broń za pasek. - Ciała pozbędziemy się później. Rosjanin kiwnął głową. Absorbowały go ważniejsze sprawy. Przeczytał i wkuł każdy strzęp informacji na temat tego okrętu, jaki udało mu się zdobyć z wszelkich dostępnych źródeł. - Jest pan pewien, że poradzi sobie z kierowaniem tą jednostką? - spytał go niespełna tydzień wcześniej człowiek w Paryżu, podczas ostatniego spotkania. - Nikt nie może mieć takiej pewności, póki nie przeczyta wszystkich instrukcji i nie spędzi wielu godzin w symulatorze - odparł wtedy Kolnikow. Rozsądnie, jak mu się wydawało. - Ale chce pan spróbować? - Przy założeniu, że okręt nie zostanie uszkodzony podczas przejęcia, damy radę przejść w zanurzenie i powoli oddalić się od kontynentu amerykańskiego. Kiedy to zrobimy, poświęcimy kilka dni na bliższe zapoznanie się ze sprzętem. - Widzi pan jakieś zagrożenia dla powodzenia tego planu? Kolnikow w pełni panował nad swoją twarzą; tylko jego ramiona drgnęły nieznacznie. - Wojna podwodna to nie szachy - odparł chłodno. — Błąd może oznaczać śmierć. Przede wszystkim musimy się modlić, żeby sprzęt działał jak należy. Mamy niewiele czasu na przygotowania i nawet nie widzieliśmy okrętu w naturze. Nie poradzimy sobie z żadną awarią, póki nie poznamy dokładnie budowy maszyn i systemu sterowania. - A co z reaktorem? - W zasadzie działa automatycznie. Wszystkie istotne parametry kontroluje komputer, który w razie potrzeby wyłączy reaktor. Załoga tylko dubluje jego pracę. My, niestety, nie będziemy mogli pozwolić sobie na ten luksus. Jeżeli komputer wyłączy reaktor, opuścimy okręt. To jedyna opcja. - A jeżeli Amerykanie będą na was polować? - Nie wątpię, że będą - odparł Kolnikow. - Musimy się postarać, żeby nas nie wytropili, zanim będziemy gotowi stawić im czoło. W tym momencie mężczyzna spojrzał na niego jak na wariata. Kolnikow nie wykluczał, że istotnie postradał zmysły. A jednak ktoś jeszcze mu zaufał: Turczak. Jako były kapitan okrętu podwodnego, był najtrudniejszym przeciwnikiem 32 w negocjacjach. Kiedy jednak zgodził się na udział w tej misji, inni poszli w jego ślady. Dopiero teraz, kiedy Kolnikow wpatrywał się w gąszcz pionowych i poziomych ekranów, klawiatur i konsolet, lodowata prawda uderzyła go jak młot: byli cholernymi głupcami, łudząc się, że pokierują tą przeklętą maszyną. Samo przejrzenie opcji uzbrojenia wymagało długich godzin pracy. Pozostało im tylko jedno: uciekać i prosić Boga, żeby nikt do nich nie strzelał. Z drugiej jednak strony, ta akcja była jedyną wielką szansą dla Władimira Kolnikowa, a także dla Turczaka i pozostałych Rosjan. Bez pracy, bez pieniędzy i możliwości ich zarobienia w uczciwy sposób, na mieliźnie do cna skorumpowanego kraju Trzeciego Świata - o nie, Turczak i jego towarzysze nie mogli odpuścić sobie udziału w porwaniu atomowego okrętu podwodnego. Nie wiedzieli, czy ten wyczyn przyniesie im bogactwo, ale jednego byli pewni: nie mieli nic do stracenia. Nic prócz życia - ale czy ono miało jeszcze jakąś wartość? A gdyby zginęli w pogoni za nagrodą... Cóż, podwodniacy ryzykują życie za każdym razem, gdy wypływają w rejs. Niemcy także weszli w ten interes dla pieniędzy. Żaden z nich nie miał doświadczenia w obsłudze okrętów o napędzie atomowym, za to byli ekspertami w dziedzinie komputerów i sonarów. Tylko Heydrich nawet nie próbował uchodzić za specjalistę - dołączył do grupy, bo tego zażądał człowiek w Paryżu. Jak chętnie bierzemy na siebie trudne do oszacowania ryzyko, kiedy jesteśmy spłukani i głodni, wyrzuceni na suchy ląd, pomyślał Kolnikow. A potem zajął się znacznie pilniejszą sprawą: amerykańskim niszczycielem. Wszystko zależało od tego, jaką decyzję zamierzał podjąć jego kapitan. — Co robi niszczyciel? — spytał Rosjanin. Eck, jeden z komputerowców, stał przy dużym pionowym ekranie taktycznym w lewej, przedniej części centrali. Drugi Niemiec, Boldt, pracował na komputerze głównym. Rothberg biegał między nimi, pouczając i w razie potrzeby wciskając odpowiednie klawisze. Na monitorze Ecka widoczne były dane radarowe i fotoniczne, przetworzone przez komputer głównego systemu bojowego. Informacje zbierane przez maszt 33 fotoniczny, podniesiony o kilka metrów ponad powierzchnię i rejestrujący światło w paśmie widzialnym, prezentowane były na innym dużym ekranie, ustawionym pośrodku sali. Niszczyciel znajdował się w odległości mniej więcej tysiąca metrów, ale systematycznie skracał dystans. Pięć pionowych ekranów wisiało na lewoburtowej ścianie, cztery na prawo-burtowej i po jednym w przednich narożnikach. Pośrodku przedniej części pomieszczenia znajdowały się dwa stanowiska sterowania okrętem, nad którymi również wisiały monitory. Wzdłuż bakburty zainstalowano siedem konsolet kontrolujących pracę zintegrowanego systemu sonarów. Cztery konsole obsługi uzbrojenia stały przy sterburcie. Stanowiska nawigacyjne umiejscowiono między konsoletami sterowania okrętem a wielkim poziomym ekranem taktycznym zajmującym środek centrali. Rolników poczuł, że ogarnia go panika. Nadzieja na obsadzenie wszystkich tych stacji roboczych pięcioma ludźmi - z których tylko Rothberg naprawdę znał się na rzeczy — była dowodem głupoty. - Zamknąć główny właz i zameldować gotowość - rozkazał Kolnikow. - Niech Steeckt uszczelni kiosk do zanurzenia. Turczak, który siedział przy prawej konsolecie, spojrzał na ekran. Wcisnął kilka klawiszy, z początku nieśmiało, a potem coraz pewniej, w miarę jak przypominał sobie długie rozmowy które poprzedziły tę akcję. Joystick, który umożliwiał kierowanie łodzią podwodną, czekał na jego dłoń. Turczak pogładził go lekko, a potem przebiegł palcami po sąsiedniej dźwigni. Wiedział, że to joystick zapewnia elektroniczną kontrolę nad sterami, ustawiając w ten sposób okręt, by stawiał wodzie jak najmniejszy opór, ale w razie awarii komputera głównego możliwe było sterowanie ręczne, poprzez system wspomagania hydraulicznego. Cyfrowy obraz podwodnego świata, skonstruowany na podstawie danych z sonarów, mógł być wyświetlony na każdym z pionowych ekranów w centrali. Był trójwymiarową prezentacją dowolnego wycinka przestrzeni otaczającej okręt lub też jej całości, z miniaturą jednostki w punkcie centralnym. W tej chwili jednak pokazywał jedynie fragment morza przed dziobem, poniżej niego oraz - częściowo — po obu burtach. Mniej więcej w połowie każdego z ekranów przebiegała falująca nieustannie linia, symbolizująca powierzchnię oce- 34 anu. Powyżej niej widoczne były obrazy napływające z masztu fotonicznego; poniżej widać było efekt pracy sonaru. Ów sonar był ściśle tajnym dziełem czarnej magii, o którym Kolnikow, Turczak i pozostali słyszeli jedynie plotki, żadnych szczegółów. Amerykanie nazwali swoje dzieło Objawieniem - a w bardziej technicznym języku MSPS, czyli multi-statycznym, pasywnym sonarem - ponieważ było w stanie odkryć każdy sekret morza. Wykrywając jedynie dźwięki rozchodzące się w wodzie — te ze źródeł naturalnych i te wydawane przez wytwory ludzkich rąk - i wsłuchując się w nie za pomocą wyrafinowanych urządzeń akustycznych rozmieszczonych na dziobie, w kiosku, w burtach i na rufie, komputery pokładowe potrafiły stworzyć zdumiewająco szczegółowy, trójwymiarowy obraz przestrzeni. Każdy z czynników akustycznych przekazywał mniej więcej trzydzieści milionów bajtów danych na sekundę, centralny system zaś mógł przetwarzać nawet dwadzieścia pięć gigabajtów na sekundę. System zainstalowany na pokładzie USS America miał większą moc obliczeniową niż komputery wszystkich pozostałych amerykańskich okrętów podwodnych razem wzięte. Magia! Kolnikow w oszołomieniu wpatrywał się w barwne obrazy. Morze było na nich przezroczyste jak szkło: widział kadłuby innych jednostek, boje, dno cieśniny, szczątki zatopionych statków... Ocean to trudna, nielinearna materia. Różnice temperatur i wahania zasolenia wody sprawiały, że fale akustyczne rozchodziły się z rozmaitą prędkością i często ulegały zniekształceniom - rozproszeniu lub efektowi „lustra". Cyfrowe niwelowanie skutków tych zjawisk, z uwzględnieniem głębokości, kierunku ruchu i odległości od źródła sygnału wymagało przetwarzania ogromnej ilości danych. Uzyskanie precyzyjnego obrazu otoczenia wymagało dostarczania modelom komputerowym nieprzerwanego strumienia informacji, pobieranych na różnych głębokościach. Obrazy wytwarzane przez Objawienie są tylko tak dokładne jak modele komputerowe, pomyślał Kolnikow. Jeżeli informatycy popełnili błąd, trójwymiarowe wizualizacje mogły być jedynie niebezpieczną fikcją. Postanowił zapamiętać tę myśl. - Dziewięćset metrów, kapitanie, pomiar zero dziewięć zero, prędkość pięć węzłów - wyrecytował Heinrich Eck, 35 śledzący ruchy niszczyciela. — Nasz kurs: jeden dwa zero, prędkość dwa węzły. Niszczyciel sygnalizuje aldisem. Nikt oczywiście nie zadawał sobie trudu odczytania świetlnej wiadomości, ale Kolnikow podejrzewał, że Amerykanie wzywają go do zatrzymania maszyn. - Przyspieszymy po zamknięciu wszystkich włazów -powiedział. Znalazł sobie siedzisko i usiadł na nim, obserwując czterech rosyjskich i niemieckich techników, którzy nie odrywali oczu od monitorów, nerwowo przebierając palcami po klawiszach. Leon Rothberg siedział przy jednym z terminali, sprawdzając automatykę w kolejnych przedziałach okrętu. Heydrich stał nieruchomo za poziomym ekranem taktycznym. Kolnikow z wystudiowaną obojętnością wyciągnął z kieszeni spodni paczkę pali maili bez filtra. Wysunął jednego papierosa, postukał weń kciukiem i zapalił. Zaciągnął się głęboko i z ciężkim westchnieniem wydmuchnął szary obłok. - Dym zabrudzi filtry powietrza i uruchomi alarm przeciwpożarowy — warknął zirytowany Rothberg. - Więc wyłącz alarm przeciwpożarowy - odparł Kolnikow i zaciągnął się ponownie. - Co zrobi niszczyciel? - spytał Gordin, jeden z Rosjan. - Nie wiem - odrzekł krótko Kolnikow. Gordin, także były podwodniak, weteran niezliczonych misji na Morzu Arktycznym, powinien wiedzieć, kiedy trzymać gębę na kłódkę. - Włazy zamknięte, kapitanie - zameldował Boldt. Gorączkowa praca przyniosła efekty: jeden z monitorów pokazywał stan wszystkich włazów. Istotnie wyglądały na szczelnie zamknięte. - Proszę o werbalne potwierdzenie - odparł niespiesznie Kolnikow. Minęła minuta. Gordin wyglądał tak, jakby zamierzał popuścić w spodnie, kiedy zdyszany Steeckt wreszcie pojawił się w centrali. - Wszystkie włazy zabezpieczone, kapitanie. - Okręt jest twój — zwrócił się Kolnikow do Turczaka. -Jedna trzecia naprzód - dodał i znowu zaciągnął się dymem. Nie spuszczając oka z ekranu, na którym wyświetlane były dane o stanie reaktora i ciśnienia pary, Turczak wolno przesunął dźwignię mocy. Był ostrożny; chciał uniknąć kawitacji 36 wywołanej przez śrubę okrętu i niepotrzebnego mącenia mułu z dna cieśniny. Manetka była jeszcze jednym urządzeniem służącym do komunikowania się z komputerem: to elektroniczny mózg jednostki wydawał maszynom polecenie wysunięcia prętów regulacyjnych z reaktora i otwarcia zaworów, przez które para docierała do turbin. Tu, w centrali, Turczak czuł jedynie płynną reakcję okrętu na komendę wydaną za pomocą dźwigni. Obraz z sonarów zaczął się zmieniać, gdy America przyspieszyła. Widok ruchomej, trójwymiarowej grafiki działał hipnotyzująco. Kolnikow pochylił się nad ekranem dotykowym wyświetlającym informacje o stanie reaktora. Wskaźniki temperatury i tempa przepływu chłodziwa uparcie trzymały się środkowych, zupełnie normalnych stanów. - Czary - szepnął Eck, wpatrując się w obraz z sonarów. Mimowolnie wypowiedział na głos myśli wszystkich obecnych. - Czysta magia. Kolnikow potrząsnął głową, próbując oczyścić umysł. Czekało ich sporo pracy. - Gordin, przejrzysz z Miillerem sprzęt ratowniczy: gaśnice, węże, dysze, latarki, narzędzia, aparaty tlenowe, wszystko. Dopilnujcie, żeby każdy wiedział, gdzie czego szukać. - Tak jest, kapitanie. - Panie admirale, wygląda na to, że ktoś porwał pański nowy okręt podwodny — zagrzmiał w słuchawkę komandor Harvey Warfield. Radiooficer Jonesa zdołał wreszcie nawiązać kontakt z dowódcą Grupy Okrętów Podwodnych. Admirał, który obserwował wyjście w morze USS America, najwyraźniej dopiero teraz dotarł do swojego centrum łączności. - Jest pan pewien? - spytał przełożony. Warfield bardzo się starał, ale nie mógł sobie przypomnieć nazwiska admirała. - Odebraliśmy przekaz radiowy, który właśnie tak zinterpretowałem, sir. Widzieliśmy, jak oddział intruzów przedostał się z holownika na pokład okrętu. Następnie America nadała sygnał Mayday, który nie został powtórzony. Mikrofon w centrali przez jakiś czas pozostał włączony i z tego, co słyszeliśmy, wynika, że okręt został porwany. W tej chwili zbliżamy się do grupy ludzi, którzy znaleźli się w wodzie. 37 - Kto to jest? - Nie wiem, sir. - Do ciężkiej cholery, kapitanie, lepiej, żebyśmy się dowiedzieli, kto się moczy w wodzie i co się dzieje na tym okręcie, zanim zrobimy coś naprawdę głupiego. - Panie admirale, moim zdaniem grupa piratów próbuje go ukraść. - I co pan zamierza zrobić w tej sprawie? - Sir, decyzja o uszkodzeniu lub zatopieniu amerykańskiego okrętu podwodnego należy do oficera o wyższej kategorii płacowej niż moja. - Jezu Chryste! Oczekuje pan, że zatwierdzę taki krok, opierając się na nie sprawdzonych pierdołach, które zasłyszał pan przez radio?! - Nie, sir. Ja tylko informuję. Ludzie wpadają do morza z pokładu USS America, holownik tonie, a my dajemy sygnały nakazujące zatrzymanie maszyn. Ktokolwiek reżyseruje tę szopkę, ignoruje nasze wezwania. Radio milczy. Coś musi być nie tak! Uważam, że ktoś próbuje porwać ten cholerny okręt. Admirał trawił tę wypowiedź mniej więcej przez dwie sekundy. - Cóż, kapitanie, zanim włożymy fiuty w maszynkę do mięsa, potrzebna nam weryfikacja tej historii. Zakładam, że zawiadomił pan już władze w Waszyngtonie? - Tak jest. Zdaje się, że właśnie szykujemy trzecią depeszę. Powinien pan mieć u siebie kopie obu poprzednich. W tym momencie admirał przerwał połączenie. - Dupek! - ryknął Harvey Warfield, z całej siły ciskając słuchawkę na widełki. Po chwili wcisnął klawisz interko-mu. - Radio, połącz mnie z pieprzonym Pentagonem. Jeżeli mam tu sterczeć bezczynnie jak pryszcz na psiej dupie i patrzeć, jak America znika za horyzontem, to niech odpowiada za to któryś z czterogwiazdkowych. Warfield puścił klawisz i krzyknął w stronę oficera wachtowego: - America przyspiesza. Płyniemy za nią. Ustawić okręt na czwartej trzydzieści i utrzymać równoległy kurs; dystans sto metrów. Zameldować, kiedy załogi działa i wyrzutni torpedowych będą gotowe. Co z ludźmi za burtą? - Kuter Straży Przybrzeżnej podejmie wszystkich, panie kapitanie. 38 Okręt podwodny został porwany! Tego Harvey Warfield był pewien, choć musiał przyznać w duchu, że dowody w tej sprawie wyglądały jak dotąd dość marnie. Przekaz radiowy brzmiał dramatycznie, ale z drugiej strony mógł zostać nadany z dowolnego miejsca, niekoniecznie z centrali okrętu. Oficer pomyślał zaraz o sławetnym słuchowisku radiowym Orsona Wellesa. Wykaż się, Warfield! Nie dadzą ci drugiej szansy. Komandor skierował lornetkę na biały kuter straży, który kołysał się w miejscu na niewielkiej fali. Zobaczył marynarzy zrzucających sieci ratunkowe i opuszczających małą szalupę. To jasne, pomyślał, że admirał nie ma ochoty brać na siebie odpowiedzialności za nowiutki okręt podwodny wart dwa miliardy dolarów i za śmierć amerykańskich marynarzy. Kto by chciał? Ale gdyby on, Harvey Warfield, nie wszczął alarmu, łódź można by już było uznać za straconą. Porwany! Komandor pomyślał nagle, że być może America nie jest jedynym okrętem podwodnym w okolicy. Może są i inne. Obce. Znowu wcisnął klawisz interkomu. - Centrala, tu mostek. Mamy w zasięgu jakiś okręt podwodny? - Nie, sir. Żadnego. - Niezidentyfikowany samolot? — Zadając drugie pytanie, znał już odpowiedź. - Nawet kilkadziesiąt, panie kapitanie. Pięć celów bez transponderów, pozostałe to zdaje się lekkie maszyny cywilne, bez radarów. Niestety, nie mam pewności. - Kapitanie, obserwator melduje, że śmigłowiec stacji telewizyjnej wisi nad naszą rufą - odezwał się kobiecy głos. -Podobno ma przestrzeloną kabinę. Pilot prawdopodobnie chce wylądować. - Niech ląduje. Sprawdźcie, czy sfilmowali to, co się działo. Jeżeli tak, chcę przejrzeć kasetę tu, na mostku. Przekażemy obraz do Waszyngtonu. I dajcie mi raport o ludziach podjętych z wody. Wywołać kapitana kutra, niech melduje. - Tak jest, sir. - Panie kapitanie, Pentagon na linii. Harvey Warfield podniósł słuchawkę i przedstawił się. 39 W możliwie zwięzły sposób opisał sytuację, wymieniając jedynie suche fakty. Jego rozmówca był dwugwiazdkowcem. - Czy na pokładzie USS America znajdują się jeszcze jacyś Amerykanie? - Nie wiem — odparł gorzko Warfield. Nieomalże słyszał, jak w ciszy kłębią się myśli człowieka z Waszyngtonu. - Jakie są kurs i prędkość okrętu podwodnego? - spytał wreszcie admirał. - Prędkość sięga dziesięciu węzłów, sir, kurs jeden dwa zero, na otwarte morze. - Głębokość cieśniny? - W tym miejscu najwyżej sześćdziesiąt metrów. - Kapitanie, to pan jest na miejscu wydarzeń. Nie zamierzam wydawać panu pozwolenia na podjęcie jakichkolwiek działań. Cokolwiek pan zrobi, zrobi pan na własną odpowiedzialność. - Jasne - odparł Harvey Warfield, który nie od wczoraj służył w marynarce, i odłożył słuchawkę. - Działo obsadzone? - Tak jest. Obsadzone i gotowe. - Oddać strzał ostrzegawczy, ale najpierw niech zadzwoni do mnie oficer ogniowy. - Tak jest. Telefon odezwał się po kilku sekundach. - Panie kapitanie, tu oficer ogniowy. - Strzał ostrzegawczy przed dziób, panie Turner. Proszę nie uszkodzić ani okrętu, ani żadnej z tych cholernych łódek pętających się po okolicy. - Tak jest. - Strzelać bez rozkazu, panie Turner. - Tak jest. Dwadzieścia sekund później rozległ się huk wystrzału. Pocisk uderzył w wodę sto metrów przed dziobem okrętu, efektownie rozbryzgując wodę. Okręt nie zareagował. Poruszał się nie zmienionym kursem, z prędkością dochodzącą już do trzynastu węzłów. Warfield stuknął palcem w klawisz z napisem „Radio". - Radio, proszę ogłosić światu, że strzał ostrzegawczy przed dziób USS America został zignorowany. Kiedy podniósł głowę, zobaczył swojego zastępcę, najlepszego oficera marynarki, z jakim kiedykolwiek miał przywilej 40 współpracować: Lornę Dunnigan. Lepiej się czuł, mając ją przy sobie. Kobieta, jak zwykle, od razu przeszła do rzeczy. - Co pan zamierza, kapitanie? - Ja też nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za śmierć amerykańskich marynarzy - przyznał Warfield. - Dlatego zamierzam dowiedzieć się więcej, zanim pociągnę za spust. Władimir Kolnikow palił właśnie drugiego papierosa, kiedy na zintegrowanym ekranie taktycznym i na monitorach sprzężonych z sonarami ukazało się wierne odwzorowanie fontanny wody wzniesionej przez pocisk armatni. Rosjanin spojrzał na obraz przekazywany przez maszty fotoniczne -tak, one też zarejestrowały strzał ostrzegawczy. - Jak głęboką wodę mamy pod kilem? - spytał Eisenberga, nawigatora. - Pięćdziesiąt pięć metrów, kapitanie. - Kiedy krzywizna dna opadnie na głębokość stu sążni? - Przy tej prędkości okrętu za trzy godziny. - A do pięćdziesięciu? - Za godzinę. Kolnikow rozparł się wygodnie na krześle obrotowym i położył stopy na konsolecie. - Potrzebna mi popielniczka - mruknął. - Nie zamierzasz zatopić tego niszczyciela? - zapytał Heydrich siedzący przy opuszczonym stanowisku hydroloka-cyjnym. - Czym? Potrzebowalibyśmy całej nocy, żeby nauczyć się namierzania celów i odpalania torped. - Zatem on może nas rozwalić, kiedy zechce? - Na to wygląda. Ale nie zrobi tego. Jego kapitan nie wie dokładnie, co zaszło na pokładzie. Oczywiście ma podejrzenia, ale brak mu pewności. Nie wie tego żaden z Amerykanów, a my nie pomożemy im poznać prawdy. Nie strzeliłbym do tego niszczyciela, nawet gdybym mógł. - Lada chwila wyłowią z wody swoich ludzi i przesłuchają ich. Wtedy będą wiedzieli. Kolnikow był przekonany, że na to potrzeba czasu. Poza tym wśród zeznań wyłowionych nie znajdą się dwa identyczne; zmarznięci i podtopieni ludzie będą mówić chaotycznie i sprzeczać się nawet o oczywiste fakty. - Owszem, dowiedzą się - odpowiedział Niemcowi. - 41 A wtedy nabiorą pewności, że na pokładzie wciąż mamy amerykańskich marynarzy. - No to co? - Dla ciebie to nie ma znaczenia, Heydrich, ale dla nich ma. I to ogromne. Zaufaj mi. Pół godziny później Harvey Warfield był już w posiadaniu dwóch niezmiernie ważnych informacji. Wiedział mianowicie, że na pokładzie okrętu podwodnego zostało mniej więcej pięćdziesięciu Amerykanów. Miał też pewność, że okręt istotnie został porwany. Znał już nie tylko zeznania uratowanych marynarzy, ale także zawartość taśmy, którą nagrał kamerzysta z telewizyjnego śmigłowca, spoczywającego teraz bezpiecznie na rufowym lądowisku niszczyciela. Dwa helikoptery marynarki krążyły nad America i Jonesem, ale żaden z nich nie był wyposażony w sonar zanurzeniowy ani w inne nowoczesne urządzenia służące do namierzania i zwalczania okrętów podwodnych. Oglądając nagranie na monitorze umocowanym wysoko, w kącie mostka, Warfield rozmawiał przez kodowany kanał radiowy z oficerem dyżurnym w randze admirała w Pentagonie. - Co najmniej dwunastu ludzi — mówił. — Rozmawiali po angielsku, z silnym akcentem. Jeden z naszych twierdzi, że to Rosjanie, dwóch uważa, że Niemcy, jeden, że bośniaccy Serbowie, a dwaj przysięgają, że Irańczycy, ale tak naprawdę nie mamy żadnej pewności. Właśnie oglądam taśmę, na której zarejestrowano atak na śmigłowiec stacji telewizyjnej. Jeden z napastników zwyczajnie odwrócił się, uniósł automat i wystrzelił serię tak obojętnie, jakby oganiał się od muchy. - Ilu Amerykanów zginęło? - Co najmniej ośmiu. Tyle ciał wydobył jak dotąd kuter Straży Przybrzeżnej. - Co z kapitanem Sterrettem? - Nie żyje. Postrzał w gardło; kula przeszła na wylot. - Przekażę te informacje prezydentowi. - Niech pan przekaże coś jeszcze, admirale. Ten okręt podwodny lada chwila przejdzie w zanurzenie. Jeżeli jest tak bezszelestny jak słyszałem, to nie będę mógł go namierzyć, jeśli nie dopisze mi niewiarygodne szczęście. Cokolwiek chcą zrobić w tej sprawie waszyngtońskie mózgi, lepiej niech zrobią to, zanim America zniknie w głębinach. 42 _ Proszę próbować ją śledzić mimo wszystko. - Tak jest - odparł Warfield bez entuzjazmu i odłożył słuchawkę. - A co będzie, jeśli poślą nam torpedę? - spytała oficer wachtowy. - Nie poślą - odrzekł z przekonaniem. - Wątpię, żeby mieli załadowane i gotowe do strzału torpedy, ale nawet jeśli, to nie zrobią tego. Ten, kto zatrzymuje pięćdziesięciu zakładników, chce mieć pewność, że nikt do niego nie strzeli. - A gdyby nie miał naszych na pokładzie? — Zatopiłby go pan? - Bez wahania. - Mamy więc wąskie pole manewru: albo go ostrzelamy, albo puścimy wolno. - Albo spróbujemy staranować, uszkodzić śruby. Wypowiadając te słowa, Harvey Warfield pospiesznie analizował możliwości. Gdyby udało się zgiąć lub odłamać choćby jedną łopatę śruby, okręt podwodny znacząco straciłby na szybkości i stałby się o wiele głośniejszy. Komandor zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę, a potem podniósł słuchawkę i poprosił o ponowne połączenie z Pentagonem. Admirał nie wykazał entuzjazmu. - Dowody na to, że mamy do czynienia z porwaniem, nie zmieniły się chyba znacząco w ciągu ostatnich pięciu minut? - Nie, sir. - Nadal są wątłe. Harvey Warfield miał dość zabawy w sędziego. - Smażymy ludzi na krześle elektrycznym za znacznie słabiej udokumentowane zbrodnie - odparł hardo. — Straż Przybrzeżna ma ośmiu martwych marynarzy na pokładzie swojego kutra - dodał, tracąc cierpliwość. — Zamierza pan czekać na wyniki autopsji, admirale? - Jeżeli staranuje pan Americę, oba okręty mogą ulec uszkodzeniu, i to poważnemu. - To prawda. - Powiedzmy, że dojdzie do awarii reaktora i skażenia radioaktywnego na wodach cieśniny Long Island. Jej brzegi zamieszkuje dobrych trzydzieści milionów ludzi, komandorze. - Rzeczywiście, nie można tego wykluczyć — przyznał Warfield. Czuł się beznadziejnie bezradny, słuchając tego biurokraty myślącego wyłącznie o własnym tyłku, podczas gdy 43 najnowszy, uzbrojony po zęby amerykański okręt podwodny o napędzie atomowym wyruszał w swój pierwszy rejs prowadzony rękami bandytów. Zabójców. Morderców. - Decyzję należy podjąć na najwyższym szczeblu — powiedział admirał. Miał na myśli prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Odezwiemy się do pana. - Tak jest, sir. Sytuacja nie zmieniła się zasadniczo dwadzieścia siedem minut później, gdy Kolnikow uznał, że woda jest już wystarczająco głęboka. W pobliżu przepływały akurat dwa frachtowce, kierujące się cieśniną ku otwartym wodom Atlantyku; nie brakowało też niewielkich łodzi rybackich. Prom kursujący na Błock Island miał właśnie przeciąć kilwater okrętu podwodnego i niszczyciela, kiedy Kolnikow postanowił zredukować prędkość. Dwa helikoptery Straży Przybrzeżnej krążyły nerwowo nad zwalniającą America, która niespiesznie napełniła zbiorniki balastowe i zanurzyła się w odmętach. Niszczyciel zaczął zbliżać się do niej trawersem z prawej burty, kiedy czubki masztów zniknęły pośród fal. Walcząc ze słonym wiatrem wiejącym od strony oceanu, hałaśliwe mewy zanurkowały ku spienionej kipieli w poszukiwaniu ryb wypchniętych z głębiny przez uchodzące z kadłuba powietrze. Stojąc na mostku, Harvey Warfield zdawał sobie sprawę, że jedyną nadzieją na wytropienie umykającej Ameriki jest użycie aktywnego sonaru. USS John Paul Jones był niszczycielem rakietowym; jego systemy zoptymalizowano tak, by skutecznie bronił lotniskowców i ich grup bojowych przed atakiem z powietrza. Urządzenia do zwalczania okrętów podwodnych, w które był wyposażony, z pewnością nie należały do najnowocześniejszych. Operator sonaru śledził ruchy porwanego okrętu do czasu, aż skręcił w strefę wody wzburzonej przez śrubę niszczyciela - wtedy kontakt urwał się na dobre. - Facet nie jest nowicjuszem - mruknął posępnie Harvey Warfield, kiedy oficer taktyczny przekazał mu tę wiadomość. Niewiele mógł na to poradzić. Wydał rozkaz wykonania zwrotu i ograniczenia prędkości do dwóch węzłów. Czekał, aż ucichną wodne turbulencje. Hydrolokator daremnie wysyłał sygnały, szukając okrętu, który płynął dokładnie tym samym 44 kursem, tyle że z prędkością pięciu węzłów. Dystans między ścigającym a ściganym powiększał się systematycznie. Po chwili oficer taktyczny znowu wywołał kapitana. _ Woda jest bardzo płytka, sir. Sygnał odbija się od dna, innych jednostek i od poszczególnych warstw termicznych, jest tak, jakbyśmy próbowali sondować kocioł. Dostajemy mnóstwo namiarów i możemy jedynie zgadywać, czy uciekający okręt jest jednym z nich. Moglibyśmy wypróbować sonar pasywny. Zobaczymy, czy operator coś usłyszy. - Nie ma szans. Stawiam srebrnego dolara na to, że America płynie sobie spokojnie pod tym promem. - Dobry pomysł, kapitanie, ale z tej odległości jej nie namierzymy. Możemy podpłynąć bliżej i próbować. - Ten gość nie będzie czekał, aż przeszukamy cały stóg siana - odparł zniechęcony Warfield. Wiedział, że namierzenie okrętu podwodnego w płytkiej wodzie i nie najlepszych warunkach jest zadaniem przekraczającym możliwości jednostki takiej jak Jones, wyposażonej w sonary sprzed piętnastu lat. Potrzebował specjalistycznego śmigłowca lub dwóch albo drugiego niszczyciela. Lecz nawet gdyby dysponował dodatkowym sprzętem, wykrycie tak dyskretnej maszyny jak America graniczyłoby z cudem. — Proszę działać wedle uznania - polecił w końcu oficerowi taktycznemu, po czym zwrócił się do zastępcy: - Już po wszystkim. A teraz pozwolę sobie na przepowiednię: wkrótce ci dranie z Pentagonu będą kląć na czym świat stoi, że nie nakazali nam zniszczenia jej, zanim się zanurzyła. Kolnikow istotnie wykorzystał prom. Wprawdzie nie poprowadził okrętu dokładnie pod jego dnem, ale starał się, by powracający z wyspy statek przez cały czas zasłaniał go przed sonarami niszczyciela. Uważnie wytyczał kurs, tak by zakłócenia powstające za śrubami okrętu podwodnego nie przesłoniły przyrządom „widoku" na przeciwnika. Na ekranie taktycznym w centrali sygnały namiarowe z niszczyciela Przypominały rozbłyski światła. Kiedy John Paul Jones został daleko w tyle, Kolnikow wykonywał serię ciasnych zwrotów, by się upewnić, czy w martwej dla przyrządów strefie za rufą nie kryje się inny °kręt podwodny. Ocean był jednak pusty. Nikt nie ścigał USS America. 45 opaleniznę, zanotowała w pamięci, że po powrocie do domu powinna posmarować go kremem z filtrem. Uśmiechnął się do niej i mocniej ścisnął jej dłoń. - Musimy częściej tu przyjeżdżać - mruknął. - To nie fair, że każę ci ciągle siedzieć w mieszkaniu w Waszyngtonie. - Gdybym chciała bywać tu samotnie, robiłabym to. Tylko że nie lubię bez ciebie. - Wiem, co czujesz -odparł, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Wczoraj dobrze się bawiłam - powiedziała po chwili. -I naprawdę polubiłam tego Ilina. Poprzedniego wieczoru Tarkington, asystent Jake'a, pojawił się w domu na plaży z niespodziewanym gościem, Rosjaninem Janosem Ilinem. Jake machinalnie wbił pięści w kieszenie luźnych spodni - To wyjątkowy bystrzak - stwierdził z namysłem. - Podobno urzędnik w rosyjskim ministerstwie obrony; „księgowy", jak twierdzi. Nadzwyczaj towarzyski; przyjemny jak dobra whisky. Aż za bardzo. Taki gość sprzedałby prenumeratę kolorowych tygodników w domu dla ociemniałych albo wyszedłby z pudła, czarując klawiszy. Zastanawiam się, jaki jest naprawdę. - „Podobno urzędnik"? - Moim zdaniem jest wysoko postawionym funkcjonariuszem SVR, służby wywiadowczej, która jest spadkobierczynią KGB. Rządzi nią ta sama banda paranoików, stosując te same parszywe metody, tylko że teraz podobno już nie są komunistami. Co za różnica, skoro żyją w autorytarnym społeczeństwie? - Myślisz, że przywiezienie go tutaj było rozsądnym krokiem? - Może i nie, ale Ilin nie chciał spędzić weekendu w rosyjskiej ambasadzie, a Ropuch wolał nie spuszczać go z oka, żeby nie wpakował się w jakieś kłopoty. Facet pierwszy raz posmakował wolności... mógłby wylądować w Vegas z topless--tancerką z plastikowym biustem i tyle byśmy go widzieli. Wyobrażasz sobie ten skandal! Callie parsknęła śmiechem. - Ropuch po prostu musiał coś z nim zrobić — dodał Jake. - Jego żona wyjechała, a dzieciak został u babci. Wiedział, że wybieram się tu z tobą, więc uznał, że najlepiej będzie wpaść z Ilinem. 48 - Mimo wszystko to miły gość. To był świetny wieczór. Jake uśmiechnął się półgębkiem. Callie, lingwistka, przez ostatni rok uczyła się rosyjskiego. Poprzedniego wieczoru odmówiła porozumiewania się z Ilinem po angielsku. Śmiali się oboje do rozpuku, kiedy kleciła proste, a zarazem prawie niezrozumiałe zdania w jego ojczystej mowie. - Może i jest szpiegiem, ale wyjątkowo czarującym -powiedziała. Szli plażą; Jake z rękami w kieszeniach, a Callie z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. - Przysłali go na miejsce poprzedniego łącznika jakieś sześć tygodni temu - odezwał się po chwili Grafton, ostrożnie dobierając słowa. - Czyli dwa tygodnie po tym, jak utraciliśmy satelitę SuperAegis. Tamten został odwołany do domu, jeśli wierzyć Ilinowi, z powodu ważnych spraw rodzinnych. Jednego wieczoru jak gdyby nigdy nic wrócił do ambasady, a następnego ranka mieliśmy już Ilina z gotowym wyjaśnieniem i stosownymi referencjami. - Wiadomo już, co się właściwie stało z tą rakietą? - spytała Callie. Dotknęła lekko ramienia Jake'a, który automatycznie chwycił jej dłoń. - NASA wciąż prowadzi śledztwo, współpracując z rosyjskimi i europejskimi ekspertami. Ktoś mi powiedział, że za każdym razem, kiedy takich trzech spotyka się w jednym pokoju, przypomina to posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Podobno zaangażowano w sprawę nawet FBI. Federalni zaglądają teraz pod każdy kamień i przeszukują kosze na śmieci. Tak czy inaczej, o niczym nas nie informują. W rzeczywistości zakrojone na wielką skalę poszukiwania nie przyniosły rezultatu: nie odnaleziono ani satelity, ani reaktora, który znajdował się na jego pokładzie. Nie wykryto jednak także żadnych śladów skażenia promieniotwórczego, którego można by się spodziewać w wypadku awarii lub rozbicia się reaktora na powierzchni Ziemi. Nikt nie wiedział nawet, dlaczego wystrzelenie rakiety zakończyło się totalną klapą ani dlaczego zawiódł niemal cały system namiarowy. ~ Na pewno krążą jakieś teorie - mruknęła Callie. ~ Po cztery sztuki za dolara - przyznał smętnie jej mąż. -AS utrzymuje, że w procedurach przedstartowej i startowej nie było błędu, Rosjanie są pewni, że ich rakiety były v Porządku, a Europejczycy zaprzeczają, jakoby katastrofa 49 była skutkiem postulowanych przez nich oszczędności w fazie prób... A jednak satelita nie dotarł na orbitę. Prawdopodobnie spoczywa gdzieś na dnie morza. - Nie rozumiem więc, dlaczego nie został odnaleziony. Chyba można prześledzić trajektorię jego lotu i zidentyfikować miejsce upadku, prawda? - Zdania są podzielone. W chwili, kiedy nie doszło do zapłonu w trzecim segmencie, rakieta skręcała na północ. Później stacje namiarowe wysiadły i tak naprawdę, biorąc pod uwagę prędkość i pułap lotu, mogła spaść dosłownie wszędzie między Afryką a Wyspami Bahama. - Nie wierzysz chyba, że tak po prostu coś się stało? - Nie. Moim zdaniem to bardzo wyrafinowany sabotaż. Ktoś zmienił tu i tam parę linii w oprogramowaniu, po czym wrócił zaraz po katastrofie i poprawił błędy. Ktoś inny zajął się wyłączeniem stacji namiarowych. Właśnie nad tym pracują agenci federalni, ale jak dotąd niczego nie odkryli. - A Rosjanie odpowiedzieli na katastrofę, przysyłając szpiega do zespołu oficerów łącznikowych? - Na takim świecie żyjemy - odparł beztrosko Jake. -Zgub satelitę, a zaraz będziesz miała na głowie wywiad. A zresztą... kto wie? Istnieje przecież maleńka szansa na to, że Ilin istotnie jest tym, za kogo się podaje: przekładaczem papierków, karierowiczem czy rachmistrzem... - Więc dlaczego nie nocuje w waszyngtońskim Hiltonie? Jake zaśmiał się z cicha. - Czasy się zmieniają - odrzekł po chwili. - Ale nie z dnia na dzień. Taka szyszka wywiadu jak Ilin nie może opuszczać ambasady bez eskorty. Rosjanie boją się, że mógłby zdradzić, przejść na naszą stronę czy coś w tym guście. Ilin ma prawdopodobnie głowę pełną ściśle tajnych faktów, za które wrogowie ojczyzny zapłaciliby każdą sumę. Jego mocodawcy woleliby pewnie, żeby sypiał w ambasadzie, ale od czasu do czasu pozwalają mu pobawić się bez opieki. - Myślisz, że jest ważniakiem? - Według morskiej nomenklatury byłby pewnie wiceadmirałem, może nawet admirałem. CIA uważa, że jest numerem dwa lub trzy w jednym z najważniejszych departamentów SVR. - A ty i Ropuch próbujecie go kupić? - Ja tylko staram się być przyzwoitym gospodarzem. To 50 Tarkington usiłuje zmiękczyć jego rosyjskie serce. Zresztą... nie wiem i nie chcę wiedzieć. Możliwe, że Ilin próbuje nam pokazać, że nie należy do SVR, bo wolno mu nocować poza ambasadą. Wszystko jedno... i tak nie dojdziemy prawdy. - Myślisz, że zdradzi? - Broń Boże! To dopiero byłaby katastrofa. - Lubisz go? Jake wzruszył ramionami. - Nie zastanawiałem się nad tym. Jest czarujący, ale 0 wiele za sprytny. W jego obecności robię się nerwowy. Callie roześmiała się i pokręciła głową. - Też coś. Grasz w tej samej lidze co on, Jake'u Graftonie. A wracając do poprzedniego tematu: szkoda, że nie mamy trochę więcej czasu na bycie żoną i mężem. - To prawda - zgodził się Jake, z uczuciem ściskając ramię Callie. - Żałuję też, że mamy gości. Mógłbym powiedzieć Ropuchowi, żeby po południu zawiózł Ilina do Ocean City, znalazł mu przyjemny pokój w hotelu, zabrał na mecz... - Nie, nie. Niech zostaną. Nie o to mi chodziło. - Ale naprawdę mógłbym ich pogonić. - Wiem. Tylko że byłoby to nieuprzejme. Poza tym wczoraj naprawdę dobrze się bawiłam - dodała, znowu wspominając wieczór. Ilin pytał o nazwę projektu SuperAegis. Egida, jak wyjaśnił mu Jake, nie od razu przyszła na myśl twórcom systemu obrony przeciwrakietowej. Pierwotnie używali kryptonimu Galahad, czyli imienia szlachetnego rycerza z zaczarowaną tarczą. - Owa tarcza Galahada — mówił Jake — miała cudowną właściwość: chroniła tylko wojowników o czystym sercu. Prezydent jednak uważał, że w nawiązaniu do ery Clintona ludzie uważaliby tę nazwę za niesmaczny, polityczny żart. Wysłuchawszy wyjaśnień Jake'a, Ilin zaczął zasypywać Amerykanów politycznymi dowcipami. Zabawiał ich przez godzinę, specjalnie dla Callie każdy żart tłumacząc na rosyjski. Potem rozmowa zeszła dziwnym trafem na temat babć 1 dziadków. Spacerując z żoną o poranku, Jake Grafton uśmiechał się na samo wspomnienie. - Matka mojego ojca lubiła zapraszać przyjaciółki popołudniami na karty - opowiadała Callie. - Paliły i trąbiły gin tak długo, aż ledwie mogły chodzić. Wydawało im się, że to 51 szalony występek. Babcia wołała mnie czasem i oznajmiała: „Callie będzie mi pomagała oszukiwać. Skarbie, zajrzyj w karty tych pań i powiedz mi, czy mają jakieś walety". Druga babcia też była niezła. To ona nauczyła mnie sikać bez zdejmowania kostiumu kąpielowego. - Ten komentarz wywołał salwę śmiechu. - Lubiła też kąpiele na golasa. Czasem budziła mnie o północy i szłyśmy razem do basenu. Uwielbiała pluskać się nago w ciemności, słuchając świerszczy i żab. Zawsze się zastanawiała, co powiedzieliby sąsiedzi, gdyby dowiedzieli się o jej hobby. Później Ropuch opowiadał o swoich babciach i przezabawnie naśladował ich głosy. Jake i Callie, którzy nie wiedzieli, że ma do tego taki talent, zachęcali go, by kontynuował. Zaprezentował więc doskonałego Johna Wayne'a, dobrego Jimmy'ego Stewarta, Jacka Benny'ego, Billa Clintona i jeszcze parę osób. Ilin nie znał wielu z nich, za to Graf-tonowie umierali ze śmiechu. - Z czego się tak cieszysz? - zapytała Callie, brnąc w piasku i od dłuższej chwili obserwując męża. - Z tego, że żyję - odparł. - Podobnie jak twojej babci, życie sprawia mi niesamowitą frajdę. Chodź, zamoczymy stopy - dorzucił, prowadząc żonę w kierunku wygładzonego falami brzegu. Woda była chłodna. Po paru sekundach silniejsza fala zmusiła ich do ucieczki. Schodzili niżej i wracali, śmiejąc się jak dzieci. Wreszcie Jake nie docenił mocy jednej z fal, która zmoczyła mu spodnie aż po kolana. Uśmiechnął się krzywo do Callie, która odpowiedziała mu tym samym, stojąc po kostki w spienionej słonej wodzie. Kiedy zmierzali w stronę pomostu i wydm, zabrzęczał telefon komórkowy. Jake wyjął go z kieszeni spodni i otworzył klapkę. - Grafton - warknął do mikrofonu, zatykając palcem drugie ucho, by nie słyszeć szumu wiatru i fal. Callie przysiadła na deskach i wkładając buty, obserwowała Jake'a, w skupieniu prowadzącego rozmowę. Nie odzywał się zbyt często. Callie poczuła, że mija jej dobry humor. Sygnał telefoniczny nie był kodowany; omawianie tą drogą poważnych spraw nie wchodziło w rachubę. To oznaczało, że nagły powrót Jake'a do Waszyngtonu jest bardzo praw- 52 dopodobny. Kiedy jej mężczyzna spojrzał na zegarek, już wiedziała. - Zgoda - powiedział, zamykając klapkę aparatu. Wsunął telefon na powrót do kieszeni, popatrzył na Callie i wzruszył ramionami. Pomyślała, że sprawia wrażenie zmęczonego. - Ktoś porwał okręt podwodny, dasz wiarę? Wielka narada w Waszyngtonie. Wysyłają po mnie helikopter. Będzie tu mniej więcej za godzinę. - Och, Jake, tak mi przykro. - Niech to szlag! Będziesz musiała sama wrócić wozem do Waszyngtonu. - Powiedziałeś: okręt podwodny? - Z bazy w New London. Dziś rano. - Jest szansa, że wrócisz na noc? - Nie wiem. Być może. - Zadzwonisz z Waszyngtonu? Mogłabym odmrozić parę steków; Ropuch upiekłby je wieczorem na ruszcie. Dla ciebie też będą. - W porządku. Callie pogładziła policzek męża. - Wiesz, że od lat nie byłeś taki szczęśliwy? Naprawdę zaangażowałeś się w to, co robisz. - Fakt, nie mogę narzekać na nudę. - I to ci się podoba. Jake uśmiechnął się szeroko. - Od wieków nie miałem tak świetnej roboty. Może nawet nigdy. Prawda jest taka, że przepadam za pracą z takimi bystrzakami jak Ilin. Nie miałem pojęcia, że na świecie jest tylu geniuszy. Czasem czuję się jak najgłupszy dzieciak w klasie, ale... robię co mogę. I masz rację: to mi się podoba. Zastali gości na osłoniętym od wiatru ganku, popijających kawę. Janos Ilin był szczupłym, wysokim mężczyzną po czterdziestce, o kanciastej, wyrazistej twarzy. Powitał Callie kilkoma rosyjskimi słowami, na które natychmiast odpowiedziała w nieco mniej płynny sposób. - Dzień dobry, Jake - przywitał admirała Ilin, uśmiechając się pogodnie. Lubił zwracać się do innych po imieniu; najwyraźniej ktoś mu powiedział, że taki jest amerykański zwyczaj i wziął sobie to głęboko do serca. - Dobrze spałeś? - Świetnie, Jake, po prostu świetnie. 53 - Za parę minut wracam do Waszyngtonu - powiedział Grafton, bardziej do Ropucha niż do Ilina. - Czujcie się tu jak u siebie w domu. Callie szykuje steki na wieczór. - Wróci pan na kolację? - spytał Tarkington. - Nie wiem. Jake zabrał na górę filiżankę z kawą, kiedy szedł pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Wspinając się po drewnianych stopniach, usłyszał Callie mówiącą po rosyjsku; zapewne pytała Ilina, co chciałby zjeść na śniadanie. Kiedy wrócił na dół z niedużą torbą, Ilin z zainteresowaniem przypatrywał się półce z książkami. - Nie krępuj się - zachęcił Rosjanina. - Ropuch, może odwiózłbyś mnie na lądowisko dla helikopterów przy szpitalu? Grafton ucałował żonę i wsiadł z Tarkingtonem do samochodu. Kiedy Ropuch wyprowadzał wóz na szosę, szef opowiedział mu o porwaniu okrętu podwodnego. - Chodzi o USS America, jeśli wierzyć oficerowi dyżurnemu z Pentagonu. Mówił, że w telewizji gadają o tym bez przerwy; na wszystkich kanałach lecą specjalne wydania wiadomości. Kiedy wrócisz, włącz telewizor i obserwuj reakcję Ilina. - Dlaczego to zrobili? - Pojęcia nie mam. Ktoś zapragnął mieć ten okręt. Tarkington gwizdnął z cicha. - A niech to... - wymamrotał pod nosem. Jake milczał chwilę, zanim zadał pytanie: - Co sądzisz o Ilinie? - Ostry gość, admirale. Jak brzytwa. Trudno zgadnąć, co naprawdę kombinuje, ale podejrzewam, że ma o panu i o mnie raczej niepochlebne zdanie. Oczywiście to tylko przeczucie, nic konkretnego, ale... - Jesteśmy przeciwnikami małego kalibru - mruknął Jake. - Świetnie mówi po angielsku - ciągnął Ropuch. - Ma znakomite słownictwo. Wiele wie o wielu sprawach. Miał coś do powiedzenia na każdy temat, jaki tylko przyszedł mi do głowy. Zauważyłem dziś, że sprawdzał pańskie gusta literackie. Jake skatalogował w myślach wszystkie horrory, powieści sensacyjne i przygodowe, które zapełniały półki nadmorskiego domu. - Uważa nas za kmiotów - dodał po chwili Tarkington. 54 - Na moich półkach nie ma niczego, co mogłoby zmienić jego opinię - odparł Jake. - Niech się jej trzyma tak długo, jak to możliwe. Kolnikow prowadził America z prędkością trzech węzłów, na głębokości stu pięćdziesięciu metrów pod powierzchnią oceanu, kiedy wreszcie postanowił uruchomić autopilota. Widział w życiu niejedno podobne urządzenie, ale w przeciwieństwie do tego żadne z nich nie mogło w pełni kontrolować funkcjonowania okrętu — i to w każdej sytuacji, z wyjątkiem tych najbardziej niebezpiecznych. Nie widział też w swej długiej karierze drugiej jednostki tak skomputeryzowanej, dającej się prowadzić za pomocą joysticka. Władimir Kolnikow nie był jednak głupcem; wiedział, dlaczego inżynierowie i podwodniacy nie do końca ufają autopilotom: gdyby choć jeden elektron w systemie trafił przypadkowo pod niewłaściwy adres, maszyna znalazłaby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mogłaby na przykład zanurzyć się poniżej maksymalnej dozwolonej głębokości... Im szybciej poruszałaby się w chwili awarii autopilota, tym szybciej dotarłaby do granicy wytrzymałości kadłuba. Jednakże tu, w centrali USS America, działały bez przerwy trzy komputery na bieżąco sprawdzające wzajemnie swoje obliczenia i porównujące dane. W razie jakiegokolwiek zagrożenia każdy z nich mógł w dowolnym momencie zmienić decyzje dwóch pozostałych. Mimo to uruchomienie autopilota było w pojęciu Kolni-kowa aktem wiary. Wreszcie wcisnął ostatni klawisz i zdjął dłonie z joysticka i klawiatury. Jeżeli Rothberg i dwaj Niemcy nie panują nad systemem komputerowym okrętu, wycieczka lada chwila może się stać szalenie emocjonująca. Kolnikow w skupieniu zapatrzył się na głębokościomierz i pozostałe wskaźniki. Nic się nie zmieniło. Automat utrzymał kurs; wskaźnik głębokości nawet nie drgnął. Ale jak długo mógł potrwać ten stan? Ile czasu pozostałoby na korektę, gdyby system komputerowy zaczął szwankować? Kolnikow rozejrzał się wolno. Turczak, Eck, Boldt i dwaj inni Niemcy zamarli w bezruchu, wpatrzeni w ekrany. Leon Rothberg pracował na głównym stanowisku kontroli uzbroje-nia, w prawej części centrali. 55 nością. Amerykanie nigdy nie posunęli się tak daleko; decydowały przede wszystkim względy bezpieczeństwa. America była bardziej zautomatyzowana niż poprzednio budowane jednostki, ale i tak zdecydowano się na pozostawienie trzyosobowej wachty, której zadaniem było głównie doglądanie wskaźników i obsługa niektórych zaworów. Kolnikow miał w maszynie Gordina, Steeckta i Browkina, z których żaden nie miał wielkiego pojęcia o reaktorach. Wystarczyło jednak nauczyć ich sprawdzania przy każdym stanowisku, czy strzałki wszystkich przyrządów trzymają się „stanów średnich". Wszyscy trzej byli pod wrażeniem. - To piękny okręt, kapitanie - mówili, z nabożeństwem dotykając pulpitów i dźwigni. Kolnikow musiał przyznać im w duchu rację: America istotnie była piękna. Dosłownie każdy jej element na kilometr zalatywał najwyższą jakością. Każdy szczegół były arcydziełem projektowania i wykonawstwa. Ani śladu prowizorki, przypadkowości, pośpiechu. Jakbyśmy płynęli we wnętrzu gigantycznego zegarka, pomyślał Kolnikow. Rozpoznawał główne podzespoły okrętu, ale nic ponadto. Długo przyglądał się panelowi kontrolnemu, który do niedawna obsługiwał Callahan. Jeśli wierzyć jego słowom, właśnie ten klawisz funkcji SCRAM był jedynym sprawnym na całym okręcie. SCRAM! Safety Control Reactor Ax Man! Co za skrót... Taki tytuł nadano kiedyś człowiekowi, którego zadaniem - w razie niebezpieczeństwa - było przecięcie toporem liny podtrzymującej pręty regulacyjne nad rdzeniem pierwszego reaktora jądrowego, zbudowanego w podziemiach stadionu należącego do chicagowskiego uniwersytetu. Kolnikow nie zamierzał ponownie uruchamiać pozostałych klawiszy funkcji awaryjnego wyłączenia reaktora. Jedno przypadkowe zwarcie podczas tej roboty mogło sprawić, że pręty opuściłyby się do stosu, przerywając reakcję. Reaktor, naturalnie, można było ponownie uruchomić, ale na to potrzeba było czasu i sporej dawki energii. Po co więc ryzykować? - Nigdy nie widziałem tak złożonego układu elektrycznego, kapitanie - stwierdził Browkin, wyjaśniając dowódcy funkcjonowanie głównej konsolety wyłączników. Oprowadzał Kolnikowa od panelu do panelu, pokazując wiązki światłowodów łączących sterowniki z komputerami i serwomotorami na całym okręcie. - Totalna rewolucja. Bez schematów byli- 58 byśmy w beznadziejnej sytuacji. - Schematy instalacji elektrycznej, a było ich kilka tysięcy, przechowywane były na dysku komputera. Problem stanowiło jedynie odnalezienie tych, które były potrzebne. Lecz gdyby którykolwiek z elementów nawalił... Browkin uśmiechał się, zachwycony. Głupiec! Kolnikow wiedział, że stąpają po cienkiej linie bez asekuracji- Gdyby doszło do awarii reaktora, nie mógłby wyłączyć go z centrali. Gdyby wyłączył go przypadkowo, nie udałoby się uruchomić go ponownie. W obu wypadkach prędzej czy później byliby martwi. Rozważał przez moment, czy pozostali członkowie zespołu w ogóle zastanawiali się nad ryzykiem. Może podjęli się zadania, bo myśleli, że on dokonał analizy zagrożeń? A może po prostu było im wszystko jedno? „Przychodzi taki moment w życiu, kiedy trzeba pójść na całość". Tak wyjaśniał swoją decyzję Leon Rothberg, Amerykanin. Niewykluczone, że była to teza równie dobra jak wszystkie inne. Kolnikow spędził jeszcze godzinę, poznając okręt, przyglądając się wyposażeniu i próbując wchłonąć jak najwięcej informacji. Wszystko, co widział, przewyższało dokonania rosyjskich konstruktorów co najmniej o dwie generacje. Torpedy odpalane przez komputery rozwiązujące zadania taktyczne na wielkich ekranach; zdumiewająco precyzyjne pociski manewrujące; zdalnie sterowany peryskop — wszystkie te urządzenia były cudami techniki, ale najbardziej niezwykły był multistatyczny, pasywny sonar. Zaiste był Objawieniem -odkrywał całą prawdę o bliższym i dalszym otoczeniu okrętu. Spacerując korytarzami, Kolnikow zatrzymywał się od czasu do czasu i nasłuchiwał. Cisza panująca na okręcie była wprost niepojęta. Przykładał ucho do grodzi, by wyczuć choćby najlżejszą wibrację szkieletu, ale na próżno. Kiedy się koncentrował, słyszał tylko bicie własnego serca. Przed laty Amerykanie byli pionierami metod izolacji akustycznej hałaśliwych maszyn, tak by drgania nie przenosiły się na kadłub okrętów. Teraz wprowadzili tę sztukę na zupełnie nowy poziom. Kolnikow pomyślał, że pora zająć się marynarzami uwięzionymi w mesie. ~ Zamierzam znaleźć jakiś statek i wynurzyć się w pobliżu niego przed zmierzchem — zwrócił się do Heydricha. — Wy-rzucimy tych ludzi do morza. 59 - Nikogo nie zatrzymamy? - Nie. Musielibyśmy trzymać ich pod strażą przez okrągłą dobę. Szkoda naszych ludzi. Wywalimy Amerykanów za burtę. - Paru z nich zapewne zna kombinację cyfr do zamka w sejfie. Myślę, że potrafiłbym nakłonić ich do współpracy. Komplet książek kodowych to majątek. - Staną się bezwartościowe, zanim zdążymy je sprzedać. Nie warto się wysilać. Wysadzisz wszystkich Amerykanów. Heydrich skrzywił się z niechęcią. - Będą mówić. Nie lepiej ich rozstrzelać, a ciała wypchnąć przez wyrzutnie torped gdzieś na środku oceanu? - To by ci się podobało, co? - Nie lubię niepotrzebnego ryzyka. - Ryzyko to moja specjalność, Heydrich. Rób, co każę. ROZDZIAŁ 3 Lecąc helikopterem nad półwyspem Delmarva i zatoką Che-sapeake, Jake Grafton zastanawiał się nad przyczyną nagłego wezwania do Waszyngtonu. Nie miał wielkiego pojęcia o okrętach podwodnych — służył wyłącznie w lotnictwie morskim. Uśmiechnął się w duchu, wspominając poranny entuzjazm Callie. Kiedy powierzono mu nowe zadanie — kierowanie zespołem oficerów łącznikowych przy projekcie SuperAegis -był przygnębiony. Wiedział bowiem wystarczająco dużo o służbie w marynarce, by zdawać sobie sprawę, że trafił w ślepy zaułek i że jego kariera zmierza donikąd. Nawet gdyby projekt wypalił, nikt nie przypisywałby zasługi oficerom łącznikowym. Tymczasem wszelkie problemy prowadziły do skarg ze strony zagranicznych partnerów, a było ich wystarczająco wiele, by ktoś na górze wreszcie stracił cierpliwość i zmusił Jake'a do przejścia na emeryturę. Callie jednak postrzegała tę sprawę zgoła inaczej. Uważała, że jej mąż dostał wielką szansę i że czekają go niemałe wyzwania. „Ktoś wybrał cię do tej roboty, bo uważa, że świetnie się do niej nadajesz", mówiła. Jake tylko kiwał głową. Nie zamierzał mówić jej o tym, że admirał Stuffy Stalnaker powierzył mu to zadanie tylko dlatego, że nie miał ochoty dawać mu szansy na awans. Cóż, biurokracja jest stara jak świat. A Jake i tak był gotów przejść w stan spoczynku, bez względu na losy projektu SuperAegis. Nie wątpił, że wspaniale będzie mieć więcej czasu dla Callie, a mimo to... rzeczywiście podobała mu się współpraca z zespołem, który powierzono jego opiece. 61 Kosmiczny program obrony przeciwrakietowej był cudem techniki; genialnym melanżem komputerów, reaktorów, laserów i czujników reagujących na podczerwień, o którym wielu specjalistów mówiło, że nigdy nie będzie działał. Wielu też nie chciało, by działał. System bez wątpienia był drogi - tylko pierwsza faza pochłonęła pięćdziesiąt miliardów dolarów ~ a jednak politycy aprobowali jak dotąd wszystkie ponoszone koszta. Gdyby program SuperAegis zadziałał - co, jak się okazało, wcale nie było pewne - superpotęgi przemysłowe byłyby raz na zawsze zabezpieczone przed atakiem rakietowym ze strony tych krajów, których nie zaproszono do udziału w ogólnoświatowym dobrobycie. Było to cyniczne spojrzenie na sprawę, z którym nie zgadzało się wielu amerykańskich kongresmanów i dziennikarzy z całego świata, ale właśnie ten pogląd wygrywał we wszystkich kolejnych głosowaniach. Politycy lubili kosztowne programy obronne, a opinia publiczna domagała się bezpieczeństwa. Projekt SuperAegis był więc spełnieniem marzeń wojskowych i przemysłowców sektora zbrojeniowego: Kongres powierzał im sto miliardów na sprzęt, który miał służyć wszystkim. Spoglądając w dół przez pleksiglasową kabinę helikoptera, Jake wspominał polityczne batalie i manewry dyplomatyczne, dzięki którym udało się zdobyć powszechną aprobatę dla programu SuperAegis. Zaoferowanie antyrakietowego parasola Europie i Rosji było mistrzowskim posunięciem — geniuszem zabłysnął tu sekretarz stanu Wallace Cornfeld. Krok ten pozwolił rozwiązać dyplomatyczne problemy, a jednocześnie stal się początkiem kłopotów dla zespołu łączników. Jednym z głównych założeń projektu była ochrona supernowoczesnej technologii przed tymi państwami, które nie miały się znaleźć pod parasolem, czyli tak zwanymi państwa-mi-agresorami. Gdyby któreś z nich uzyskało dostęp do informacji umożliwiających pokonanie systemu SuperAegis, cały wysiłek finansowy i organizacyjny byłby daremny. Jednak i państwom otoczonym antyrakietową kurtyną zależało na tym, by Amerykanie nie mogli wyłączyć ich spod opieki, gdyby zmienił się światowy układ sił. Z drugiej zaś strony Amerykanie nie chcieli, aby Europejczycy i Rosjanie zbyt dobrze się orientowali w zawiłościach technicznych systemu, gdyż w razie kryzysu mogliby znaleźć jego słaby punkt i wykorzystać tę wiedzę w niepożądany sposób. W sumie więc pro- 62 ;ekt SuperAegis stanowił monstrualny problem techniczny i polityczny, a zespół oficerów łącznikowych był miejscem, w którym przecinały się linie sprzecznych interesów. To tu rosła temperatura konfliktów, to tu pojawiał się dyplomatyczny dym, a w przyszłości właśnie tu mogło powstać zarzewie ognia. Przełożonym Jake'a był trzygwiazdkowy wyjadacz z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, generał Art Blevins. Jake próbował kiedyś wyjaśnić mu, dlaczego zespół łączników ma przed sobą niewykonalne zadanie. - Nie ma sposobu - mówił — ani na stuprocentowe powstrzymanie przecieków informacji, ani na udowodnienie komukolwiek, że przeciek jest jego dziełem. A im więcej potencjalny przeciwnik dowie się o technicznej stronie projektu, tym mniej skuteczna będzie tarcza. Jeżeli kraje objęte parasolem mają naprawdę czuć się bezpiecznie, szczegóły programu muszą być absolutnie tajne. Byłoby to możliwe tylko wtedy, gdybyśmy rozstrzelali wszystkich ludzi zaangażowanych w projekt, gdy tylko system zacznie działać. Choć z drugiej strony wtedy mogłoby być już za późno. - Wolałbym, żeby dał mi pan tę opinię na piśmie - odparł Blevins. Choć generał nigdy się nie uśmiechał, przejawiał niekiedy poczucie humoru. W śladowych ilościach. - Zabezpieczenia nigdy nie są doskonałe — stwierdził Jake, wchodząc śmiało na grząski teren, na który nikt jakoś nie miał ochoty się zapuszczać. - A sto miliardów dolarów to nie byle co, kiedy wydajemy je na system, który wróg może poznać i w razie potrzeby pokonać. Nasi sojusznicy nie będą nawet wiedzieli o dziurach w parasolu, póki rakiety nie posypią się na ich głowy. Blevins nie przejmował się zbytnio teoriami Jake'a. - Wszystkie systemy wojskowe mają swoje słabe strony -zauważył. - Sir, dostrzegam uderzające podobieństwo między projektem SuperAegis a Linią Maginota. Wie pan przecież, co spotkało Francuzów. - Istotnie. Wielu dobrze ustosunkowanych ludzi zbiło majątek na dostawach cementu. Przypuszczam, że sporo osób w Kongresie i Białym Domu zna tę historię równie dobrze jak ja. - Na miłość boską, Art... 63 - Decyzję o finansowaniu programu SuperAegis podjęto na najwyższym szczeblu, Jake. Za późno na pyskowanie. Przekonajmy się lepiej, czy ten system w ogóle może działać. Kto wie, może tym razem, dla odmiany, racja jest po stronie poli-tyków? Program SuperAegis od samego początku był wyzwaniem, pomyślał Jake, rozsiadając się wygodniej w fotelu. A raczej cholernie pogmatwaną sprawą. I dlatego tak świetnie się nad nim pracuje. Kontradmirał Grafion zamknął oczy. Chciało mu się spać od monotonnego warkotu silników helikoptera. Zakończywszy kolejny obchód, Władimir Kolnikow wrócił do centrali, serca okrętu. Rothberg wywołał na wielki ekran główny obraz z sonaru. Dowódca podszedł bliżej, by przyjrzeć się szczegółom prezentacji. To nie obraz telewizyjny, upomniał się w myślach. To grafika komputerowa. Znowu magia! Kazał Rothbergowi znaleźć statek wystarczająco duży, by mógł podjąć z wody wszystkich Amerykanów. Rothberg przebiegł palcami po klawiaturze sterowania sonarem. Piętnaście minut później Kolnikow zobaczył na ekranie niewyraźny, nieregularny kształt majaczący na połyskliwej płaszczyźnie, która była odwróconym obrazem powierzchni oceanu. Turczak w milczeniu wysłuchał rozkazów i z westchnieniem ulgi wyłączył autopilota. Czuł, że minie sporo czasu, zanim nauczy się ufać tej piekielnej maszynie. Poprowadził Americę ku niewielkiemu frachtowcowi, kołyszącemu się na falach w odległości ośmiu, może dziewięciu mil, i delikatnie uniósł dziób okrętu, rozpoczynając wynurzenie. Kolnikow usiadł w obitym skórą fotelu kapitańskim, umieszczonym w samym środku pomieszczenia. Ten Heyd-rich... Co takiego amerykańscy marynarze mogliby powiedzieć, o czym FBI nie dowiedziałoby się innymi sposobami w ciągu paru dni? Zdradziliby tożsamość intruzów? Liczebność oddziału abordażowego? Tych faktów i tak nie można było utrzymać w tajemnicy, toteż uwolnienie jeńców niczego by nie zmieniło. Darowanie im życia byłoby natomiast wiadomością dla Amerykanów: złodzieje są rozsądnymi, racjonalnie myślącymi ludźmi. Władimir Kolnikow uśmiechnął się do własnych myśli. 64 _ Właśnie wróciliśmy z Białego Domu - zwrócił się do Graftona generał Flap Le Beau, dowódca Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, gdy tylko adiutant Blevinsa wprowadził go do gabinetu. Usiadł na wskazanym miejscu, uścisnąwszy dłoń Jake'a. Admirał Stuffy Stalnaker, szef operacji morskich, ledwie skinął głową na powitanie. Nie odezwał się ani słowem i nie wyciągnął ręki; był tego dnia nadzwyczaj ponury. Flap, jeśli chodzi o ścisłość, również nie tryskał humorem. _ Dziś rano ktoś porwał USS America, który wypływał właśnie na swój pierwszy patrol - odezwał się Flap, kiedy już opadł ciężko na obrotowy fotel stojący za biurkiem. Potem streścił przebieg spotkania w Białym Domu i opowiedział o tym, jak porywacze wykorzystali holownik, zatopili go, wdarli się na pokład okrętu, zmusili połowę załogi do jego opuszczenia, a potem odpłynęli. Wspomniał też Jake'owi o Harveyu Warfieldzie i jego Johnie Paulu Jonesie. Grafton spojrzał z ukosa na Stuffy'ego, który wyglądał, jakby przełknął cytrynę. - FBI naturalnie prowadzi już śledztwo. Wkrótce się czegoś dowiemy. Na razie wygląda na to, że w napaści wzięło udział szesnastu lub siedemnastu ludzi. Dyrektor FBI uważa, że należeli do grupy, którą CIA specjalnie wyszkoliła w obsłudze okrętów podwodnych z niekompletną załogą. - Co takiego?! - Tak. CIA przygotowywała zespół Rosjan i Niemców, których zamierzała przerzucić do Rosji z zadaniem porwania okrętu podwodnego. Tak, tak, panowie z CIA mają wielkie plany. Projekt został jednak anulowany. Może ryzyko było zbyt duże, może prezydent się rozmyślił... Tak czy inaczej, dyrektor CIA twierdzi, że zespół został rozwiązany w zeszłym miesiącu, a jego członkowie szwendali się bez celu po kraju, czekając, aż Agencja wpadnie na lepszy pomysł albo przynajmniej opłaci im podróż z powrotem do domu. No i stało się. Jake przypomniał sobie, że ma język. - Ale dlaczego? - To właśnie jest pytanie za sześćdziesiąt cztery dolary, oiały Dom uważa, że porwanie ma coś wspólnego z programem SuperAegis. Możliwe, że tamci zamierzają storpedować platformę startową lub coś podobnego. ~ Ludzie wyszkoleni przez CIA? — wykrzyknął Jake, który 65 jeszcze nie strawił świeżo usłyszanych rewelacji. - Na pewn01 nie porwali okrętu tylko dlatego, że nie mieli nic lepszego do' roboty w ten sobotni ranek. Kto może za tym stać? Flap Le Beau rozłożył ręce. Muskularny, sprawny ciem. noskóry mężczyzna miał dobrych sto dziewięćdziesiąt centy, metrów wzrostu i rzednące, siwiejące włosy. Kiedy obaj z Ja-kiem byli młodszymi oficerami, latali razem na samolotach A-6, w czasie rejsu po zachodnim Pacyfiku, z tym że Flap latał w eskadrze Korpusu. Dla Fłapa, wychowanego w getcie, Korpus Marines stał się prawdziwym domem - idealnym miejscem dla urodzonego dowódcy, eksperta w posługiwaniu się karabinem i moździerzem oraz absolutnego mistrza walki na noże, który wiedział nie tylko j a k, ale i kiedy należy walczyć. - Dowiemy się - odparł z namysłem. - Prezydent zlecił mi wyjaśnienie zagadki porwania. Uznał, że marynarka nie powinna prowadzić śledztwa we własnej sprawie. - Flap spojrzał na pogrążonego w niewesołych myślach Stuffy'ego Stalnakera. Próbuje wyliczyć, ilu łudzi stanie przed sądem wojskowym, kiedy wreszcie opadnie kurz, pomyślał Jake. Do diabła, pewnie zastanawia się też, czy będzie jednym z nich. - Admirał Stalnaker wspomniał o tobie - ciągnął Flap -jako że pracowałeś z zagranicznymi oficerami przy projekcie SuperAegis. Kiedy usłyszałem twoje nazwisko, uznałem, że przyda mi się twoja pomoc. Znasz się na sprawach marynarki; nikt nie wciśnie ci kitu. Flap sięgnął po pilota i włączył telewizor. Nie musiał wielokrotnie zmieniać kanałów, by znaleźć nagranie dokonane przez operatora ze śmigłowca bostońskiej stacji telewizyjnej. Czterej oficerowie spoglądali na ekran bez słowa. Nie odezwali się nawet wtedy, gdy Kolnikow posyłał serię w stronę helikoptera, i nie przerwali ciszy, gdy kadr wypełnił wizerunek USS America znikającego w głębi cieśniny Long Island. Kiedy na ekranie pojawiły się gadające głowy, odezwał sie Flap Le Beau: - Katastrofa pierwszego stopnia - rzekł, wyłączając dźwięk. - Mniej więcej taka, jakby Kalifornia zniknęła w wodach Pacyfiku - dorzucił Stalnaker. - Dlaczego? - spytał Flap. - Dlaczego to zrobili? 66 - Zadałbym bardziej konkretne pytanie - odezwał się ponuro Stuffy Stalnaker. - Co, na miłość boską, zamierzają zrobić z tym okrętem? - Dlaczego Biały Dom uważa, że porywacze chcą zniszczyć platformę Goddard? - zapytał Jake. - Dlatego, że to Rosjanie mieli dowodzić grupą szkoloną przez CIA - odparł Stalnaker. - Poza tym rosyjskie władze nigdy tak naprawdę nie chciały tarczy antyrakietowej. Poszły na współpracę, bo nie miały innego wyboru. Może... - zaczął i urwał, po czym cisnął ołówek w kąt pokoju. - Cholera, sam nie wiem. Nikt nie wie. Sukinsyny, zabili sześciu Amerykanów, wzięli sobie ten pieprzony okręt i bezczelnie zniknęli za horyzontem. Jeden z dziennikarzy mówił już o marynarzach z holownika... zaginęli, prawdopodobnie nie żyją. Do diabła, jakiś przeklęty Rusek odpływa sobie spod naszych nosów najnowszym, najcichszym i najlepszym okrętem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, i znika Bóg wie gdzie! Jake nie zastanawiał się nad tym, czy to naprawdę taki wstyd. Myślał o okręcie podwodnym płynącym przez północny Atlantyk - wielki, szary, głęboki i szeroki Atlantyk. - Dwanaście pocisków manewrujących, sześć torped bojowych i dwie ćwiczebne, a do tego miniaturowa łódź SEALs dokująca na pokładzie - wyliczał Stalnaker. — Oczywiście robimy wszystko, żeby odzyskać Americę. Sieci SOSUS będą miały cholernie dużo roboty. Nazwa SOSUS to akronim, którym określano system nasłuchu dźwiękowego. Była to sieć podwodnych czujników akustycznych rozmieszczonych na dnie mórz, przy ruchliwych szlakach wodnych i w strategicznych cieśninach. Jej zadaniem było wykrywanie ruchów okrętów podwodnych. - Każda jednostka na wschód od Missisipi i na zachód od Suezu, nadająca się do poszukiwań, zostanie skierowana na północny Atlantyk. Wysyłamy też grupę wydzieloną do ochrony platformy Goddard. Może nam się poszczęści? Może ktoś namierzy naszą zgubę? - Jakie jest prawdopodobieństwo sukcesu, sir? - spytał Grafton. - Szczerze mówiąc, cholernie małe — odparł szef operacji Morskich. - Od lat śledzę postępy w projektowaniu okrętów tej klasy. To porwanie jest dla nas potwornym ciosem. Okręt 67 jest jeszcze cichszy, niż powiedzieliśmy mediom. Inne osiągi też ma lepsze. — Jak to możliwe — indagował Jake — że Jones nie zatopił go, zanim zszedł pod wodę? — Kapitan chciał to zrobić, ale Biały Dom nie wydał zgody. Zapewne chodziło o życie załogi. „Amerykanie ginący z rąk Amerykanów" byliby cholernie ciężkim tematem dla Kongresu i dla elektoratu. Dlatego góra stwierdziła, że nie będziemy zabijać swoich, póki nie wyjaśni się prawdziwy charakter problemu. — Komputery szyfrujące, książki kodowe, Objawienie, soft-ware, uzbrojenie... - Jake wyliczał straty tak cicho, że Flap Le Beau musiał wytężać słuch. - Dobry Boże. Stalnaker kiwnął głową. — Prezydent jest na nas strasznie wkurzony, ale naprawdę wściekł się na ludzi z Agencji. „To wasza wina!", krzyczał. „To wy ich wybraliście i wyszkoliliście! Co teraz?!" — Czy ktoś wziął na siebie odpowiedzialność? — Nic mi o tym nie wiadomo — odparł posępnie Stalnaker. Flap w milczeniu potrząsnął głową. — Porywanie okrętu podwodnego tylko po to, żeby rozwalić platformę Goddard, wydaje mi się niedorzeczne — stwierdził Jake Grafton. - Ci ludzie zadali sobie wiele trudu i wzięli na siebie ogromne ryzyko. Przecież i tak nie wystrzelimy kolejnych satelitów, póki nie wyjaśnimy, dlaczego straciliśmy pierwszego. A nawet gdyby było inaczej, ktoś, komu by zależało, udaremniłby start następnej rakiety za pomocą motorówki i dobrego karabinu snajperskiego. — Gdybym chciał dokonać sabotażu na platformie, zapłaciłbym komuś za drobną zmianę w oprogramowaniu - dodał w zamyśleniu Le Beau. - Jedno naciśnięcie klawisza wystarczyłoby do zatopienia kolejnej rakiety. Cholera, pewnie właśnie tak było z pierwszą. To właśnie moja teoria na temat satelity, którego nikt nie może dziś znaleźć. Nikt nie wie też, dlaczego właściwie nie dotarł na orbitę. Jake Grafton przytaknął ruchem głowy. — Jeżeli ten, kto za tym stał, nie nawróci się nagle i nie wyzna swoich grzechów, prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, czy był to błąd, czy sabotaż. A dopóki nie będziemy wiedzieli, dopóty nie będzie kolejnych startów. Nic mnie nie obchodzi, co politycy mają do powiedzenia w tej sprawie. 68 pewnego dnia platforma Goddard będzie jedynie atrakcją turystyczną rejsów wycieczkowych. Po co więc kraść okręt? - Może po to, żeby się przekonać, co potrafią nasze stocznie? - zasugerował Stalnaker. — My potrzebowaliśmy rosyjskiego okrętu, żeby przejąć szyfry i uzbrojenie. Może oni też? Kto to może wiedzieć... Podejrzewam, że odpowiedzi na pytania „kto?" i „dlaczego?" staną się boleśnie oczywiste w jednym momencie. Flap Le Beau długo przyglądał się swoim paznokciom, zanim spojrzał na admirała. - Przydzielili mnie do pana, kiedy stwierdził pan, że nie jest pewien, czy marynarka jest w stanie odnaleźć okręt. Mało tego, zasugerował pan prezydentowi i sekretarzowi stanu, że jego odnalezienie byłoby cudem. - Wcale nie użyłem słowa na „c" - zaprotestował Stalnaker. - Ale równie dobrze mógł pan to zrobić. Stalnaker spuścił głowę. - Co mam robić? - spytał Flapa Le Beau Jake. - Pojechać do New London, sprawdzić, czego dowiedzieli się agenci FBI, i zadać odpowiednim ludziom pytania, których oni nie postawili. Ani myślę uwierzyć, że banda najemników związanych z CIA wycięła nam ten numer na własną rękę. Przede wszystkim więc musimy się dowiedzieć, kto zorganizował porwanie. - Jeżeli się dowiemy, czego oni chcą, dowiemy się, kim są - zauważył Stuffy Stalnaker. - Może - przyznał Flap. — A może nie. Jake przypomniał sobie o Ilinie. - Mam w ten weekend gościa z Rosji. Podobno jest ekspertem w dziedzinie napędu rakietowego, ale moim zdaniem należy do SVR, dawnej KGB. Flap zmrużył oczy, wystukując palcami na blacie biurka ledwie słyszalny rytm. - Zastanawiające, prawda? - Tak jest. - Może zabierze go pan ze sobą do New London? Warto sprawdzić, czy wie coś o całej tej sprawie. - Gdy tylko dowie się czegoś, o czym nie mówiono w telewizji, zawiadomi Moskwę. - Tak jakby Moskwa nie wiedziała wszystkiego o USS 69 America - odparł szef operacji morskich, parskając lekceważąco. Po chwili skierował palec w stronę Graftona. - Chcę wiedzieć, czy rosyjski szpieg przy projekcie SuperAegis wiedział wcześniej o porwaniu okrętu. Proszę mnie poinformować, gdy tylko będzie pan miał choćby cień podejrzenia. - Tak jest. - Rozejrzyj się, Jake - dorzucił Flap Le Beau. - Potrzebujemy odpowiedzi. Tego wieczoru Tommy Carmellini poszedł do łóżka z piękną kobietą. Nazywała się Sarah Houston i była Amerykanką zamieszkałą na stałe w Londynie. Połowę każdego z ostatnich sześciu miesięcy spędzała w Stanach Zjednoczonych, załatwiając sprawy służbowe. Łóżko znajdowało się w mieszkaniu Carmelliniego, w północno-zachodniej części Manhattanu. Jeśli chodzi o ścisłość, to Sarah Houston była pewna, że znalazła się w mieszkaniu Carmelliniego, podczas gdy w rzeczywistości lokal należał do CIA, a Tommy jedynie korzystał z niego... Służbowo, ma się rozumieć. O tym także nie wiedziała. Całując Sarah i rozkoszując się jej dojrzałą zmysłowością, Carmellini odtwarzał w myślach trzymiesięczną kampanię, która poprzedziła tę chwilę. Kiedy powiedziano mu, na czym polega zadanie, i pokazano zdjęcie obiektu, zgodził się chętnie. Trzydziestoparoletnia, o wydatnych kościach policzkowych, cudownych zielonych oczach i ciemnych włosach sięgających ramion, Sarah Houston zrobiła na nim piorunujące wrażenie. - To będzie miła robota, jeśli osiągniesz cel - podsumował sprawę jego szef. Tęsknym głosem, jak zauważył Tommy. Kilkakrotnie spotkał się z nią „przypadkiem" w bramie, przed porannym joggingiem. Wkrótce potem biegali już razem. Z upływem tygodni sportowe kontakty zmieniły się w niedzielne obiady, wspólne oglądanie meczów w barach z telewizją, wypady do kina i lodziarni i wreszcie uroczystą kolację w fantastycznej włoskiej restauracji w rejonie Pięćdziesiątej Wschodniej Ulicy. Poznawanie Sarah Houston było fascynującym, choć nieco gorzkim przeżyciem. Była wspaniałą kobietą, a Carmellini wiedział od początku, że ich związek zmierza donikąd! Miała przewrotne poczucie humoru, była bystra i lubiła się śmiać. 70 Tego wieczoru, kiedy Tommy wreszcie otworzył drzwi i wprowadził ją do mieszkania, spojrzała na niego tak cudownie, że orzez długą chwilę czuł się jak skończony palant. I tak naprawdę był palantem. Pozwolił, żeby CIA wplątała g0 w tę robotę... Cóż, powiedzmy, że sam się wplątał, bo był tym, kim był. Uśmiechał się do Sarah z bolesną świadomością tego wszystkiego. Komentarz szefa na temat „miłej roboty" przypomniał mu się, kiedy brał z nią prysznic. Jeżeli nawet Sarah nie spodziewała się, że ciało Carmelli-niego jest twarde jak cegła, nie dała tego po sobie poznać, kiedy gładziła jego mocne ramiona i szerokie barki. Powiedział jej, że interesuje go wspinaczka górska, co akurat było prawdą. Widziała w jego mieszkaniu sprzęt do ćwiczenia, wiedziała o codziennym joggingu... Nie miała tylko pojęcia, jak wiele czasu poświęca ciężarom i jak długie są trasy jego biegów. Przy kolacji opowiedziała mu o swoim życiu; wielu szczegółów tej historii jeszcze nie znał. Mówiła o małych triumfach i tragediach rodzinnych, o paru nieudanych romansach, o college^, o mądrych i głupich przyjaciołach, o fatalnych wakacjach i o ciekawej pracy. Umiała go zainteresować — przerywała w odpowiednich momentach, czasem rozśmieszała go do łez i śmiała się razem z nim. Po kolacji, kiedy spacerowali ulicami Nowego Jorku, przyszła jego kolej. Wcześniej, przy jedzeniu, rozmawiali o porwanym okręcie podwodnym, teraz zajęli się innymi tematami. Historia Tommy'ego Carmelliniego była zupełnie prawdziwa, ale tylko do jedenastego roku życia. Potem płynnie przechodziła w opowieść, którą agent sprzedawał każdemu, kto zbytnio interesował się jego sprawami. Pomijał w niej takie drobiazgi jak otwieranie zamków, wkradanie się do cudzych mieszkań, zaglądanie w dokumenty i szereg innych Przyjemności towarzyszących składaniu wizyt pod nieobecność właścicieli. Nie opowiadał o otwieraniu i opróżnianiu sejfów. Nie wspominał też o wpadkach i o jednym dość waż-nym detalu: o tym, że pracował dla CIA. Tommy po raz pierwszy w swej karierze poczuł wyrzuty Sumienia — jeszcze nigdy nie powiedział nikomu całej prawdy 0 sobie; ani kobiecie, ani mężczyźnie, ani prywatnie, ani ^ rozmowie o interesach. 71 Kiedy skończył, milczała przez chwilę, idąc ze spuszczoną głową i mocno ściskając jego ramię. - Jedna z dziewczyn, które mieszkają piętro nade mną, mówiła, że pracujesz dla CIA - odezwała się w końcu. Carmellini parsknął z cicha, ale postarał się stłumić śmiech. W życiu nie słyszał równie zabawnego tekstu! Parsknął powtórnie, ledwie panując nad rozbawieniem. - A to dobre - powiedział z błyskiem w oku, potrząsając głową. — Niech no tylko opowiem o tym kolegom z firmy. - Obiecałam matce, że nigdy nie umówię się z prawnikiem — stwierdziła z powagą. Rozmawiając o prawnikach, a ściślej o tym, jacy z nich egoiści, dotarli do domu. W mieszkaniu Tommy nalał wina, a kiedy stało się oczywiste, że Sarah nie zamierza wypić więcej niż pół kieliszka, poprowadził ją do sypialni i rozebrał. Razem wzięli prysznic, a potem, spleceni w uścisku, rzucili się na łóżko. Świetnie całowała. Carmellini poddał się; pozwolił, by jej namiętność rozgrzała go do czerwoności. Lecz Sarah nagle zasnęła. W jednej sekundzie całowała, a w następnej już leżała bezwładnie, oddychając równo, pogrążona w głębokim śnie. Carmellini przyłożył palce do jej nadgarstka, badając puls. Silny, równy i powolny. Doskonale. Tommy odczekał jeszcze chwilę, nim wstał z łóżka. Włożywszy szlafrok, podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer. Pięć minut później odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych. Carmellini wyjrzał przez wizjer, otworzył zamek i wpuścił dwóch mężczyzn. - Ile wzięła? - Pół kieliszka. Ten, który pytał, nazywał się Joe May. Otworzył wali-zeczkę, wyjął z niej wielką strzykawkę i napełnił ją dwudziestoma centymetrami sześciennymi wina z otwartej butelki, po czym na minutę zniknął w sypialni. Kiedy wrócił, spojrzał na zegarek. - Pięć minut - powiedział. - Wtedy będzie w głębokim śnie. Nic nie zapamięta. Drugi mężczyzna nazywał się Fernando. Carmellini nie słyszał nigdy, by nazywano go jeszcze jakimś imieniem lub nazwiskiem - po prostu Fernando i tyle. 72 - Kiedy skończymy, możesz się nią zająć, wielkoludzie -Wezwał się, rechocąc lubieżnie. - Będzie spała przez parę siony toteż na górną połowę obrazu z hydrolokatorów ""zna było nałożyć przekaz z kamery, który ujawnił szczegóły ""dwodnej części namierzonego okrętu. Podoficer wyjaśnił ^krotce zasadę sprzężonego działania sonaru i masztu, zademonstrował ich możliwości i przeszedł do następnego eIJake wpatrywał się w joystick zastępujący koło sterowe. Zacisnął dłoń wokół generowanego przez komputer obrazu drążka i choć niczego nie poczuł, przekonał się, że okręt reaguje na jego ruchy. -A niech mnie! -Sensory rozmieszczone w tej sali informują komputer 0 położeniu kasków, a zatem i o tym, na co panowie patrzą. Śledzą też każdy ruch rękawic. - Czy to oznacza, że mogę dotykać przyrządów i manipulować nimi? -Wszystkimi dźwigniami, manetkami, zaworami, gałkami, przełącznikami i klawiszami, panie admirale. Właśnie tu, w wirtualnym symulatorze, szkolimy ludzi w wykonywaniu normalnych i alarmowych procedur. Komandor poprowadził zwiedzających na rufę okrętu, by pokazać im reaktor i maszynownię, a potem na dziób, prezentując zbiorniki, skomplikowany system rur, wyrzutnie torped 1 wydzielone pomieszczenie rakiet. Goście mieli okazję z bliska przyjrzeć się sonarom, zajrzeć do pomieszczenia serwerów, poznać skomplikowaną instalację elektryczną, pobawić się masztami fotonicznymi, odwiedzić pomieszczenie radiooperatora, zwiedzić magazyn torped i przejść na wylot przez groźne, sterczące pionowo pociski manewrujące. W końcu przewodnik zasugerował, by zdjęli kaski. Okręt zniknął nagle i pięciu mężczyzn znowu stało pośrodku wielkiej, ciemnej sali. Jake Grafton z trudem zapanował nad odruchem wyciągnięcia ręki w stronę okrętu, który jeszcze Przed kilkoma sekundami wydawał się tak rzeczywisty. Janos Ilin kołysał się na szeroko rozstawionych nogach. Poruszał rękami, najpewniej mimowolnie, próbując przywrócić zachwiane poczucie równowagi. - Jasna cholera - mruknął z podziwem Tarkington. -Tak właśnie, moi panowie, wygląda okręt, który nam ukradziono - powiedział komandor Piechowski. 91 - Widział pan wszystkie te komputery w sterowni? - szep. I nął do swego szefa Tarkington. - Tak - odparł Jake równie cicho. Jedno wydawało mu się I absolutnie pewne: ktoś znacznie lepiej przygotowany niż gry. pa przypadkowych Niemców i Rosjan, szkolonych ledwie przez parę tygodni, musiał towarzyszyć im w zuchwałej i udanej próbie wyprowadzenia w morze USS America. Tak skomplikowane systemy wymagały nadzoru prawdziwego eksperta i najważniejszy z Rosjan, Kolnikow, musiał o tym wiedzieć. Ale kto był tym specjalistą? Taksówkarz wysadził Zeldę Hudson przed starym, ceglanym magazynem w Newark i spojrzał na nią z powątpiewaniem. - Jest pani pewna, że to właściwy adres? - Oto przykład nowej gospodarki - odpowiedziała. - Rodzi się z popiołów starej. - Moim zdaniem te popioły są zupełnie zimne — mruknął kierowca i wysiadł, by wyjąć z bagażnika torbę podróżną i składany wózek lotniskowy. - Niech pan zaczeka, aż wejdę do środka - powiedziała kobieta, płacąc za kurs. Drzwi były bodaj jedynym szczegółem odróżniającym magazyn od podobnych ruder stojących obok. Wykonano je ze stalowej płyty i wpuszczono w ościeżnicę tak, by nie dały się wyważyć: zabezpieczone były nowoczesnym zamkiem bębenkowym. Na parterze nie było okien, a te na pierwszym, drugim i trzecim piętrze osłonięto gęstą siatką i stalowymi prętami. Wysoko w narożnikach budynku zainstalowano nie rzucające się w oczy kamery przemysłowe. Nad drzwiami widniał numer posesji, wymalowany łuszczącą się już farbą. Obok framugi jaśniała tablica, na której sporymi literami wykaligrafowano nazwę firmy: „Hudson Se-curity Services". Poniżej wisiała słuchawka telefoniczna. Zelda uniosła ją i wcisnęła klawisz. - Cześć, to ja - powiedziała, kiedy odezwał się sygnał. Zamek otworzył się z dobrze słyszalnym szczękiem. Zelda Hudson uchyliła drzwi, machnęła ręką w stronę taksówkarza i wciągnęła do środka torbę podróżną. Odczekała chwilę, by się upewnić, że zamek zaskoczył jak należy, a potem weszła do otoczonej drucianą siatką kabiny windy. 92 • gnęła dźwignię zamykającą drzwi i wcisnęła klawisz W górę"- parter i dwie kolejne kondygnacje magazynu były otwartą estrzenią, której imponujące sklepienie podpierał gąszcz masywnych, dębowych słupów i belek, ledwie widocznych za zasłoną półmroku, kurzu i pajęczyn. Skąpe światło wpadało Ho wnętrza jedynie przez zamalowane okna. Nie po raz pierwszy Zelda Hudson pomyślała o tym, jak pięknie wyglądałby ten budynek po renowacji, odpowiednio oświetlony, pełen nowoczesnych mebli, o ścianach wykończonych cegłą klinkierową- Nieomalże słyszała muzykę jazzową odtwarzaną z dobrego sprzętu i śmiechy rozbawionych gości. Jedynie trzecie piętro, „światowe centrum" firmy Hudson Security Services, wyglądało na zamieszkane. Lampy zawieszone na belkach stropowych oświetlały rzędy drewnianych blatów wspartych na krzyżakach zbitych z desek. Stoły były pełne komputerów, monitorów i drukarek. Każde wolne miejsce wokół nich zajmowały potężne szafy serwerów, urządzeń do archiwizowania danych i zapasowych generatorów mocy. Półki uginały się pod ciężarem programów i książek. Górą, dołem i bokami biegły niezliczone wiązki kabli zasilających sprzęt i łączących urządzenia w skomplikowaną sieć. Z szarych plastikowych koszy na śmieci wystawały sterty pudełek po pizzy i zużytego papieru komputerowego. Wysoko w kątach salki zamontowano telewizory, które w tej chwili pokazywały program CNN, MSNBC i dwóch innych dwudziestoczterogodzinnych serwisów informacyjnych. W rogu pomieszczenia stała szafa pełna taśm i dysków zawierających próbki niemal wszystkich znanych w świecie wirusów komputerowych, a także wielu napisanych przez zespół Hudson Security — Zelda lubiła je nazywać „nieuczciwą przewagą nad konkurencją". Pomysły i kody pochodziły z rozmaitych źródeł: były ściągane legalnie z bibliotek użytkowa-nych przez firmy z branży zabezpieczeń, a także kradzione z serwerów rządowych i wprost z komputerów co bardziej kreatywnych hakerów. W sąsiednim kącie pomrukiwał z cicha inny system, któ-rego zadaniem było nieustanne monitorowanie pracy wszystkich urządzeń firmy komputerowej obsługującej program kuperAegis. Wyspecjalizowane algorytmy bez udziału człowieka analizowały każde zdarzenie w sieci, szukając niety- 93 powych zachowań komputerów i programów i uruchamiają alarm w razie ich wykrycia. Setki tysięcy zarejestrowany^ zdarzeń składały się na raport, którego badanie pozwala}0 poznać rutynowe procedury chroniące system i wykryć nieszczelności w zabezpieczeniach. Na świeżo odmalowanej ścianie ponad rzędem stacji ro-boczych projektory wyświetlały w czasie rzeczywistym dokładnie ten sam obraz, który pojawiał się na monitorach w centrali bezpieczeństwa firmy obranej za cel, wzbogacony jeszcze o żółte i czerwone światła alarmowe, które zapalały się, gdy tylko w sieci działo się coś podejrzanego. Obszar zarezerwowany dla projektorów był w zasadzie jedynym fragmentem ściany (licząc od podłogi do wysokości dwóch metrów) wolnym od niecenzuralnych plakatów i rysunków atakujących w zasadzie wszystko i wszystkich, ze szczególnym uwzględnieniem kasty menedżerów, nieeleganckiego programowania oraz reklam zachwalających „bezpieczne systemy", do których już się włamano. Pośrodku dżungli przewodów siedziało na składanych krzesłach troje ludzi. Dwie kobiety i mężczyzna wpatrywali się w ekran jednego z telewizorów. Byli ubrani w dżinsy lub - szorty oraz w letnie koszulki. Jedna z kobiet paliła papierosa. Wszyscy byli młodzi. To była załoga Zeldy. W normalny dzień roboczy kręcił się tu tuzin podobnych ludzi. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, kiedy wyszła z windy i zbliżyła się do swojego biurka. Spojrzała w górę, by sprawdzić, co tak bardzo pochłania jej pracowników. Stacja CNN po raz pięćdziesiąty drugi pokazywała sceny nakręcone ze śmigłowca przez operatora bostońskiej telewizji. Zelda trafiła akurat na ten moment, w którym Kolnikow strzelał w stronę helikoptera. - Wczoraj ktoś porwał okręt podwodny - zwrócił się do niej wysoki, blady młodzieniec, o twarzy okolonej zmierzwioną brodą. Nazywał się Zip Vance i niedawno obronił doktorat w Stanford. Jego IQ sięgał niemal dwustu punktów. - P°" wtarzają ten materiał w kółko na wszystkich kanałach i dodał. - Od wczorajszego ranka. Razem oglądali telewizję jeszcze przez godzinę. Niewiele mówili. Wreszcie dwie dziewczyny pożegnały się i zniknęty w windzie, pozostawiając Zipa i Zeldę samych. - Ludzie z Białego Domu prosili o nienadawanie tego ma' 94 jiału przez wzgląd na bezpieczeństwo narodowe, ale stacja gostonu kazała im iść do diabła. _ Co robi marynarka? _ Próbuje poruszyć niebo i ziemię, żeby jak najwięcej jednostek wzięło udział w poszukiwaniach. Na razie bez rezultatu. - Co o tym myślisz? Zip Vance wyszczerzył zęby. - Myślę, że się udało - odparł i roześmiał się głośno. Zelda Hudson zawtórowała mu. Zip podszedł do lodówki w dalekim kącie sali i wrócił z butelką schłodzonego szampana. - Kupiłem specjalnie na tę okazję - powiedział i efektownie strzelił korkiem. Nie tracił czasu na jego szukanie. Sącząc szampana z plastikowego kubka, Zelda zrzuciła buty, położyła stopy na torbie podróżnej i rozpuściła długie włosy. Boże, jak świetnie się czuła! - Udało się! — zawołała i roześmiała się znowu. ROZDZIAŁ 5 - Jak działa ten system? - spytał Jake Grafton komandora Piechowskiego. Wraz z pozostałymi uczestnikami „wycieczki" stali przy jedynym biurku, wciśniętym w ciemny kąt dawnej sali gimnastycznej. - Powiedziałbym, admirale, że cały okręt został zamknięty w komputerze. Kaski zawierają sensory, które umożliwiają komputerowi ich lokalizację i ustalenie kierunku ruchu. Podobny system obsługuje rękawice. Komputer wyświetla na wewnętrznej stronie przyłbicy trójwymiarowy obraz hologra-ficzny, wprowadzając na bieżąco zmiany odpowiadające pańskim ruchom w cyberprzestrzeni. - Niesamowite. -1 znacznie tańsze niż mechaniczny symulator, który notabene również ożywiany jest przez komputery. - Czy to oznacza, że wirtualny symulator całkowicie wyparł mechaniczne? - Nie, sir. Jeszcze nie. Wciąż korzystamy z fizycznego modelu centrali, w którym uczymy załogi koordynacji działań. Reszta szkolenia odbywa się tutaj. Wyjątkiem jest personel reaktora i maszynowni, który ćwiczy na osobnych symulatorach, tych samych, na których uczą się marynarze z okrętów klasy Seawolf i Los Angeles. Maszynownie tych jednostek są wystarczająco podobne do tej, która znajduje się w USS America. - Jaki komputer obsługuje ten system? - spytał Tar-kington. - Potężny. System obsługuje do dziesięciu kasków i par 96 kawie, tak że moc obliczeniowa musi być ogromna. Mamy ednak i mały, przenośny system, który zabieramy niekiedy do innych baz na szkolenia odświeżające oraz wtedy, gdy jjjjeniają się procedury i trzeba douczyć ludzi czegoś nowego. fen obsługuje do czterech zestawów jednocześnie. _ Na ile przenośny? _ Mieści się w podrasowanym laptopie. Kontradmirał spojrzał na Rosjanina. - Jakieś pytania, panie Ilin? - Zadziwiający system - odpowiedział Janos Ilin, z uwagą przypatrując się kaskowi, który trzymał w ręku. - Szkoda tylko, że wciąż używacie kabli. Chodziło mu o przewody łączące kaski i rękawice z komputerem. Ich obecność istotnie wymagała od ćwiczących ostrożności - łatwo było się zaplątać lub potknąć. - Moglibyśmy obyć się bez nich - odparł niewinnie podoficer - ale dzięki nim system jest bardziej bezpieczny. Podobno są na tym świecie źli ludzie, którzy potrafią przechwytywać sygnały radiowe. W krótkim czasie zdołaliby skopiować zawartość komputera, a więc poznaliby każdy szczegół konstrukcji okrętu. Jake Grafton przygryzł wargę, tłumiąc uśmiech. Ktoś zdołał ukraść prawdziwy okręt, nie tylko jego plany. - Dziękujemy, że poświęcił nam pan tyle czasu, komandorze. Dziękujemy i panu, bosmanmacie. Bardzo nam panowie pomogli. - Komandorze Killbuck, poprosiłem, żeby sprowadzono tu najlepszego podwodniaka w Marynarce Wojennej Stanów Ąed noczonych. Podobno to właśnie pan. - Tymi słowy generał Flap Le Beau, dowódca Korpusu Marines, powitał komandora Leroya „Sonny'ego" Killbucka w sali odpraw Pentagonu. Killbuck siedział na podwyższeniu, Le Beau jak zawsze ł jedno z miejsc w półokręgu wielkich foteli zarezerwowanych dla członków Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, obradom zaś przewodniczył generał Howard Alt. - To wielki, niezasłużony komplement, generale - odparł ^Hbuck. - Ja zaś słyszałem, że był pan najtwardszym z ludzi, jacy kiedykolwiek nosili mundur Marines. ~ W takim razie obu nas okłamano - odparował Le Beau. Killbuck niedawno przekroczył czterdziestkę, a już czekał 97 nań awans na kontradmirała. Widać było, że w jego płynie spora domieszka indiańskiej krwi. Miał wydatne j policzkowe, dość ciemną skórę, kruczoczarne włosy i kancias-tą, pociągłą twarz. Mówiło się, że należy do plemienia Sza\j. nisów. Był gwiazdą w sztabie wiceadmirała Navarre'a, zg. stępcą szefa operacji morskich do spraw wojny podwodnej i został starannie przygotowany do objęcia flagowego stanowiska. Le Beau, choć Murzyn, miał tylko o ton ciemniejszą skórę. Był weteranem wojny w Wietnamie i kilku późniejszych konfliktów, nożownikiem-wirtuozem i miał wyjątkowy talent do nakłaniania ludzi, by dawali z siebie wszystko, co najlepsze. Lubił opowiadać, że odziedziczył nazwisko po białych przodkach, plantatorach z Luizjany, ale w rzeczywistości nie miał pojęcia, skąd się wzięło. Jego matka, Twila Le Beau, zmarła po przedawkowaniu narkotyków, kiedy był nastolatkiem. Ojca ani dziadków nie znał; nie wiedział nawet, czy przeżyli jego matkę. Najbliższym przyjaciołom mówił, że jest śmietnikowym szczurem z Brooklynu. Ci, którzy go dobrze znali, twierdzili, że oddał piechocie morskiej ciało i duszę i że stał się ucieleśnieniem wartości Korpusu Marines. Żołnierze mawiali, że nawet krew ma zieloną. - Gdzie jest ten okręt, komandorze? Sonny Killbuck wskazał ręką wielką mapę stanowiącą tło dla podium. - Sir, godzinę temu narysowaliśmy ten czarny okrąg wokół bazy w New London. America została porwana trzydzieści sześć godzin temu, zatem okrąg ma promień siedmiuset dwudziestu mil morskich. Musi być gdzieś w jego granicach. - Zdawało mi się, że America rozwija prędkość maksymalną niemal trzydziestu węzłów. — Le Beau spojrzał na Stuffy'ego Stalnakera, który jak zawsze siedział w fotelu z kwaśną miną. Wiceadmirał Navarre o kamiennej twarzy zajmował sąsiednie miejsce. - Rzeczywiście, sir, ale prędkość powyżej dwudziestu węzłów oznacza niebezpiecznie wysoki poziom hałasu, którego SOSUS jak dotąd nie wykrył. Począwszy od lat pięćdziesiątych, Stany Zjednoczone rozmieszczały na dnie mórz i oceanów hydrolokatory, które stopniowo utworzyły kompletny system nasłuchowy. Zbierane 98 rzez nie dane były analizowane przez ośrodki regionalne, wyniki analizy trafiały do głównego centrum oceny danych Waszyngtonie, gdzie korelowano ich treść z informacjami opływającymi z satelitów, od służb szpiegowskich i z rozpoznania lotniczego. _ Dowódcą porywaczy jest najprawdopodobniej były oficer rosyjskiej floty podwodnej nazwiskiem Kolnikow - ciągnął Sonny Killbuck. - Zapewne wie sporo o systemie SOSUS i ma świadomość, że powinien ograniczać prędkość okrętu. - Co oznacza żółty okrąg? - Nazwaliśmy go linią dziesięciu węzłów; ma promień trzystu sześćdziesięciu mil morskich. Oba okręgi, rzecz jasna, powiększają się z każdą chwilą. Jeśli nic się nie zmieni, wkrótce okręt będzie mógł się znaleźć w dowolnym akwenie na ziemi. - Rozumiem. Killbuck rozciągnął wskaźnik. -Tutaj, na wschód od przylądka Canaveral, znajduje się platforma startowa Goddard, związana z projektem Super-Aegis. Nasza grupa wydzielona płynie w jej stronę z prędkością dwudziestu węzłów. Dwa z naszych okrętów podwodnych stacjonujących w porcie w Georgii są już w morzu; dwa kolejne szykują się do akcji. Mamy też cztery jednostki patrolujące północny Atlantyk... w tej chwili zawracają już w stronę wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Wszystkie samoloty nadające się do wykrywania okrętów podwodnych, które mogliśmy ściągnąć, patrolują już interesujący nas akwen. Poza tym Dowództwo Sił Kosmicznych repozycjonuje satelity rozpoznawcze tak, by obserwowały północny Atlantyk. - Jaki jest zasięg pocisków tomahawk, które znajdują się na pokładzie skradzionego okrętu? - Mniej więcej tysiąc mil morskich, sir. - Zatem platforma Goddard jest już w ich zasięgu? - Tak jest. - Jak wiemy, America wynurzyła się na południe od Long Island, żeby wysadzić do wody resztę załogi. Czy nasze samoloty lub satelity zarejestrowały to zdarzenie? - Nic mi o tym nie wiadomo. ~ Co jeszcze powinniśmy zrobić, Val? - zwrócił się generał Alt do wiceadmirała Navarre'a. 99 - Robimy już wszystko co się da, sir - odparł Navarre. J Ale i tak nie znajdziemy tego okrętu, póki porywacze nie zaczną działać; może użyją torped, może wystrzelą pocisk a może po prostu się wynurzą. Musimy być gotowi do akcji, gdy tylko wróg wyjdzie z ukrycia. - Naprawdę sądzi pan, że użyją broni? Navarre zamyślił się głęboko. - Wyprowadzenie atomowego okrętu podwodnego w morze to cholernie trudne zadanie dla niewyszkolonej lub niezupełnie wyszkolonej załogi. Obsługa systemów uzbrojenia to już zupełnie inna bajka. Intruzi będą mieli do czynienia ze zintegrowanym pakietem oprogramowania przypominającym sieć telefoniczną. Nie jest to jeden program gigant, ale seria połączonych, współpracujących ze sobą pakietów. Paryski taksówkarz, który pływał przestarzałymi okrętami w czasach, gdy świat był młody, nie będzie miał pojęcia, jak je rozgryźć. - Cały scenariusz tego zajścia wydaje się nieprawdopodobny - zauważył generał Alt. - A jednak fakt jest faktem: to cholerstwo jest w morzu, a nasza załoga na suchym lądzie. Alt był politykiem-biurokratą w każdym calu i tak się właśnie zachowywał. Był bystry, dobrze wykształcony, pochodził ze znanej i majętnej rodziny. Odziedziczył po niej fortunę, co czyniło go wyjątkiem w siłach zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Od czasu zakończenia wojny koreańskiej oficerami zostawali zazwyczaj członkowie klasy średniej lub niższej średniej. Alt postrzegał to środowisko jako zbiurokratyzowane terytorium do podbicia. Zdecydował się wstąpić do Akademii Wojskowej i rozpoczął karierę w armii, kiedy jego bracia kończyli najlepsze uniwersytety wschodniego wybrzeża i robili pieniądze w bankowości. - Kiedy się dowiemy, dlaczego skradziono okręt, będziemy mieli lepsze pojęcie o tym, gdzie należy go szukać - stwierdził Stuffy Stalnaker. - Chciałby pan dodać coś jeszcze? - spytał Killbucka Flap- - Okręt raz już zdradził swoją pozycję - odparł komandor. — Słyszeliśmy, jak się wynurzał, ale dowiedzieliśmy się o tym dopiero dwie godziny później, kiedy zarejestrowany dźwięk dopasowaliśmy do opisu zdarzenia. Nie mamy jeszcze tylu odgłosów USS America, by stworzyć przyzwoitą bazę danych. 100 _ przecież okręt wielokrotnie odbywał rejsy próbne i szkol-, zaoponował Flap. - Tak, ale nigdy poza zasięgiem akustycznym wyspy An-rłros. W tej chwili badamy raporty z prób morskich i ówczesne zapisy systemu SOSUS, używając metod statystycznych. Mamy nadzieję, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin uzyskamy bazę dźwięków, z którą da się pracować. - Coś jeszcze? - spytał Alt z odrobiną irytacji w głosie. To on nie inni szefowie sztabów, prowadził narady. - Tak, sir. Nocą sensory SOSUS zarejestrowały dźwięk, którego nie umiemy zidentyfikować. Proszę posłuchać. Killbuck dał znak jednemu z żołnierzy z personelu sali narad. Flap wziął głęboki wdech, próbując zapanować nad emocjami. Prezentowanie bezużytecznych informacji to bardzo stara technika odwracania uwagi i obrony przed krytyką, kiedy nie ma się nic sensownego do zameldowania. Flap przymknął oczy, wsłuchując się w bardzo cichy, zdecydowanie metaliczny dźwięk, który Killbuck kazał odtworzyć czterokrotnie. - Co to może być? - Ludzie analizujący dane z systemu SOSUS nie mogą tego rozpoznać - odparł Killbuck. Po chwili dodał: - To dźwięk 0 niskiej częstotliwości; być może odgłos wyrzutni torped opróżnianej sprężonym powietrzem. Ale to oczywiście tylko domysły. - Gdzie? Killbuck uniósł wskaźnik. - Dźwięk został zarejestrowany przez cztery czujniki 1 zmiksowany przez komputer. Sądzimy, że jego źródło znajdowało się tutaj. - Wysłano tam P-3? - spytał Flap Le Beau. - Tak jest. Bez rezultatu. - Musimy się bardziej postarać - orzekł generał Alt. -Trzeba wysyłać samoloty wszędzie tam, gdzie wydarzy się coś Podejrzanego. Musicie dopaść ten okręt, komandorze. - Tak jest. - A kiedy go znajdziemy, zatopimy sukinsyna - dodał Stuffy Stalnaker. - Strzelać natychmiast po rozpoznaniu. Nie idziemy biegać do Białego Domu i patrzeć, jak politycy załadują ręce, podczas gdy ci bandyci odpływają sobie bezpiecznie ^horyzont. Wyślijcie drani do wszystkich diabłów, komandorze. 101 - Najważniejsze jest właśnie rozpoznanie — zauważył Va] Navarre. - Dlatego przede wszystkim trzeba wysłać na p0. szukiwania inne okręty podwodne; to najpewniejszy sposób Jutro wieczorem będziemy tam mieli sześć jednostek; inne kraje przyślą swoje. Wkrótce w północnym Atlantyku zrobi się gęsto od okrętów podwodnych. Po kolacji w klubie oficerskim Janos Ilin przeprosił gospodarzy i udał się do swej kwatery, zostawiając Ropucha i Ja-ke'a samych. - Agenci FBI są wszędzie - odezwał się cicho Tarkington, starając się, by nie słyszał go nikt poza szefem. - Pójdą za nim, jeśli opuści kwaterę. - On o tym wie. A przynajmniej się domyśla. I nie wyjdzie. - Widziałem, że rozmawiał pan przed kolacją z agentem federalnym - ciągnął Ropuch. - Zameldował coś ciekawego? - Znaleźli miejsce, w którym porywacze spędzili ostatnie dwa tygodnie. To tani motel w pobliżu Providence. Pokoje za trzydzieści dolarów. Poza tym ludzie z FBI odwiedzili mój dom na plaży, gdy tylko wyjechaliśmy. Znaleźli pluskwy podłączone do nadajnika małej mocy. - Rosyjskie? - Prawdopodobnie. - Dziwne, przecież dopiero w piątek zaprosił pan mnie i Ilina na weekend. - Dom stał pusty przez całe lato. Przed dołączeniem do zespołu Ilin musiał znać tożsamość wszystkich jego członków. FBI jeszcze nad tym pracuje, ale nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że mieszkanie w Rosslyn też jest na podsłuchu, podobnie jak dom Blevinsa i twój... Federalni sprawdzą je wszystkie. Komandor porucznik Tarkington rozparł się na metalowym krześle. Był o kilka centymetrów niższy od swego szefa, miał idealnie białe zęby i zmarszczki od śmiechu na ogorzałej twarzy. Zaczynał karierę jako RIO, czyli oficer nawigacyjny, latając myśliwcem F-14, a od kilku lat był prawą ręką kontradmirała Graftona. Jake opowiedział mu, jak rano zauważył, że Ilin mówi „do siebie" na pustej ulicy. - Nie wydaje mi się, żeby Rosjanie mogli wprowadzić do bazy swoją ekipę nasłuchową, ale wykluczyć tego nie możemy- 102 żeli Ilin znowu będzie nadawał, posłuchamy go. A potem giniemy ekipę. Ropuch spojrzał na szefa pytająco. Admirał wiedział, „ czym myśli jego asystent. i.Jasne, że wpuszczenie Ilina do bazy to ryzykowny krok, ie"to właśnie Rosjanie są głównymi podejrzanymi w sprawie aorwania. Musimy ustalić, czy to ich robota. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej. - Zamierza pan powiedzieć Urnowi, ze porywacze byli wyszkoleni przez CIA do tego, by ukraść rosyjską łódź? - Tak, jeśli jeszcze tego nie wie. _ A jeśli to nie Rosjanie stoją za porwaniem USS America1? Jake rozłożył ręce. _ Wtedy zdrowo się uśmieją - dodał Ropuch. - Oby tylko na śmiechu się skończyło - mruknął Jake. Tarkington zabębnił palcami o blat stołu. - Czy pomyślał pan o tym samym co ja, kiedy komandor i sierżant opowiedzieli nam o przenośnym symulatorze? -spytał, patrząc Graftonowi w oczy. -Tak. FBI powinno zbadać ten trop. Jeżeli ten laptop posłużył do szkolenia porywaczy, to znaczy, że ktoś go wyniósł z bazy. Kiedy Tarkington poszedł do swojej kwatery, Jake wezwał samochód i pojechał do centrum łączności, by przez kodowane łącze telefoniczne porozmawiać z generałem Flapem Le Beau. - Tu Jake Grafton, generale. Pomyślałem, że czas złożyć pierwszy raport z postępów w sprawie. Kiedy skończył mówić, dowódca marines poinformował go, że reszta załogi przetrzymywana na porwanym okręcie została podjęta z morza przez przypadkowy frachtowiec, o kilkaset mil od brzegów New Jersey. - Zatem na pokładzie nie ma więcej amerykańskich marynarzy? - Raczej nie. Dwaj, których nie możemy się doliczyć, zostali najpewniej zamordowani lub utonęli. Ta druga wersja wydaje się mało prawdopodobna, za pierwszą zdecydowanie opowiadają się uratowani. W każdym razie mamy czternaście C1ał i czterech rannych. - Marynarze snują jakieś domysły co do dalszych planów Porywaczy? 103 - Bez przerwy - odparł Flap z westchnieniem. - Tyle Le nie mają nic na poparcie tych teorii. Po chwili Jake postanowił zmienić temat. - Obawiam się, że Rosjanie zinfiltrowali projekt Super. Aegis przez zespół łącznikowy. Biuro było regularnie sprawdzane i stosowaliśmy wszelkie zwyczajowe środki ostrożności ale widocznie nie byliśmy wystarczająco podejrzliwi. Federalni donoszą, że mój dom na plaży był na podsłuchu, Ilin kręci się po okolicy i gada do siebie... Bawią się z nami, ge. nerale. - Przekażę te informacje generałowi Blevinsowi. - Doradzałbym kompletny, głęboki przegląd zabezpieczeń całego projektu, od góry do dołu, i ponowną ocenę wiarygodności wszystkich zaangażowanych osób. Mam wrażenie, że Ilin chce, żebyśmy go w końcu przyłapali. - Po co? - Może odgrywa rolę przynęty? Chce, żebyśmy zajmowali się właśnie nim, podczas gdy w rzeczywistości jest zaledwie zewnętrzną łupiną cebuli. Jake polecił kierowcy zatrzymać samochód dwie przecznice przed budynkiem kwater oficerskich. Wolno ruszył w jego stronę, trzymając ręce w kieszeniach. Zanim usłyszał sygnały alarmowe, zobaczył słup dymu walący z okna na drugim piętrze. Z bramy wysypali się niekompletnie ubrani ludzie, a po dwóch minutach z rykiem podjechały wozy strażackie. Kilku strażaków wbiegło do budynku, podczas gdy ich koledzy zajęli się podłączaniem węży do hydrantu. Jake stał spokojnie, oparty o drzewo, kiedy dziesięć minut później odnalazł go Krautkramer. - Odczekaliśmy, aż wszedł pod prysznic — powiedział agent. - Wtedy odpaliliśmy świecę dymną i uruchomiliśmy alarm. Moi ludzie wpadli do środka i wyprowadzili go prawie gołego, z ręcznikiem wokół bioder. Nie zdążył nawet spuścić wody w toalecie. -I co? - W czarnym skórzanym pasku ma mikrofon i nadajnik zasilany bateriami. Dzięki wyłącznikowi nie musiał się przejmować naszymi wykrywaczami. - Czarny, skórzany? Nosił go ledwie parę razy. - Ma trzy paski; jeszcze jeden czarny i jeden brązowy, oba czyste. Cała reszta bagażu nie wzbudza podejrzeń. Nie 104 ieliśmy czasu na dokładną rewizję, ale zbadaliśmy wszystko przenośnym rentgenem. - Nie miał kapsułki z cyjankiem w obcasie? - spytał ironicznie Jake. - Ani buteleczki atramentu sympatycznego? Ąni książki kodowej? Ani tajnego pierścienia z paczki płatków śniadaniowych? _ No... nie. - Świetnie. Dziękuję panu. - Nie ma sprawy, admirale. - Człowiek, lub paru ludzi, którzy znają ten okręt na wylot, popłynęli razem z porywaczami. Albo przesiedli się wraz z nimi z holownika, albo czekali w środku. Kim byli? - Jeszcze nie wiemy, admirale. - America to gigantyczny pływający komputer. Nikt normalny nie próbowałby jej uprowadzić, gdyby nie miał pod ręką przynajmniej jednego eksperta. Jeżeli porywacze nie zmusili żadnego z oficerów do pozostania na stanowisku, a wszystko wskizuje na to, że tego nie zrobili, to jest dla mnie jasne, że musieli przyprowadzić ze sobą specjalistę. To wewnętrzna robota. Musi pan znaleźć winnych. - Postaramy się - odparł Krautkramer. - Przeglądamy akta wszystkich pracowników bazy. Wielu jest na urlopach, cywile na wakacjach, niektórzy chorują... Ale wszystkich trzeba brać pod uwagę. Musimy też sprawdzić, kto ile wiedział, a na to trzeba czasu. - Niech pan przyśle do mnie komandora Tarkingtona. Ropuch pojawił się na chodniku trzy minuty później. - Wracam teraz do Waszyngtonu - powiedział Jake. -Zostaniesz tu z Ilinem pod okiem FBI. Informuj mnie o wszystkim. Mówiłem już Krautkramerowi, że na pokładzie musi być ktoś, kto zna okręt na wylot. Zadzwoń do mnie, kiedy tylko będą wiedzieli kto to taki. - Tak jest. -1 miej Ilina na oku. Jak dotąd traktował nas jak frajerów... Uważaj i pilnuj go. Kiedy zapadała noc, Zip Vance i Zelda Hudson wciąż byli sarni. Zip wiedział, że nigdzie się nie wybierała. W łazience znajdowała się kabina prysznicowa, a pod ścianą — opodal Qrzwi, między lodówką a zlewem - stała kanapa okryta pa-rorria kocami i kompletem poduszek. Zelda pracowała tu 105 i mieszkała; zasypiała dopiero późną nocą. Vance nigdy nie widział jej śpiącej, ale przecież kiedyś musiała odpoczywać - Rozpoczęłaś niebezpieczną grę - powiedział z wahaniem - Już to przerabialiśmy - odparła rozdrażniona. Rzeczywiście, niejedną noc spędzili, kłócąc się na ten temat. Zip był wybitnie inteligentny, ale nie potrafił zrozumieć Zeldy. Przez chwilę przygryzał paznokieć, zastanawiając się nad tym, co chce powiedzieć. - Nigdy nas nie dopadną — stwierdziła pewnie Zelda. J Będziemy wiedzieli, gdy tylko zaczną węszyć. A nawet jeśli nas zaskoczą, mamy dość pieniędzy, żeby wynająć całą armię najlepszych prawników. - Wolałbym, żeby do tego nie doszło. -1 nie dojdzie. Wiem, co robię. Ty też. A pozostali... -dodała z lekceważącym gestem - ...co mogą powiedzieć? „Zelda to zrobiła"? „Zip zrobił tamto"? O, nie. Oni o niczym nie mają pojęcia. Wydaje im się, że robimy to, co zawsze: włamujemy się do cudzych sieci, znajdujemy słabe punkty, ujawniamy się i podpisujemy kontrakt na modyfikację zabezpieczeń. Zirytowany Zip zbył jej argumenty pstryknięciem palcami. - Możliwe, że nie wiedzą o naszych sprawach, ale kiedy zrobi się gorąco, powiedzą wszystko, co każe im władza, byle tylko uratować się przed więzieniem. Połowa z nich już tam była i zaręczam ci, że nie ma zamiaru wracać. - Mogą nas oskarżyć o kilka włamań do sieci! Zapłacimy karę, dostaniemy wyrok w zawieszeniu, a interes rozkwitnie jak nigdy dotąd. To fantastyczna reklama! - To, co powiedzą nasi ludzie, skłoni FBI do głębszego kopania. Nie mówię o hakerskich wybrykach, Zeldo, dobrze wiesz. - Zanim odkryją coś więcej, będziemy daleko, Zipper. Będziemy też fenomenalnie, nieprzyzwoicie zamożni. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo. No, może nie tak jak Warren Buffett, ale przynajmniej będziemy młodsi, bogatsi o niepowtarzalne doświadczenia... no i nie będziemy mieszkać w Omaha. - Szczerze mówiąc, podejrzewam, że robisz to przede wszystkim dla zabawy. I żeby coś udowodnić. Zelda spojrzała na niego wnikliwie. - Widzę, że dobrze mnie znasz - przyznała. 106 2ip Vance wstał. __ Na pożegnanie zostawię ci coś do przemyślenia - po-jedział- - Być może rząd Stanów Zjednoczonych nigdy nie bierze wystarczających dowodów, by postawić nam zarzuty. ą jeśli nawet, to mógłby na przykład zaproponować nam mrnunitet w zamian za dobrą współpracę i podzielenie się wiedzą o pewnych sprawach. - Zip urwał i wzruszył ramionami- - Ale pamiętaj o jednym: Antoine Jouany i Willi Schlegel nie grają według cywilizowanych zasad. Zapłacili nam górę pieniędzy i dołożą jeszcze więcej, ale tacy jak oni nie grają uczciwie. Kiedy pojawi się problem, nie będą wzywać na pomoc adwokatów. - To też już przerabialiśmy, Zip - odpowiedziała, podnosząc głos. - Wiele razy. Powtarzam: wiem, co robię, a jeśli nie chcesz brać udziału w grze, to najlepiej odejdź. Poważne rozmowy na ten temat zawsze kończyły się tak samo. Zelda była... cholera, Zelda była Zeldą. - Niewykluczone, że gra jest warta ryzyka - odrzekł beztrosko Zip, ruszając w stronę windy. — Po prostu chciałbym, żebyś pamiętała o tym, jak wielkie jest to ryzyko. Władimir Kolnikow sprawdził, czy drzwi są zamknięte, i wyciągnął się na koi w kabinie kapitańskiej USS America. Spojrzał na zegarek i zgasił światło. Zamknął oczy, próbując zmusić ciało do odpoczynku. Diabelnie bolała go głowa. Włączył światło, zmoczył w umywalce mały ręcznik i wrócił na posłanie. Znowu zgasił lampkę i położył chłodny, mokry materiał na czole i oczach. Po raz pierwszy wypłynął w morze trzydzieści pięć lat wcześniej, na pokładzie rozklekotanego okrętu napędzanego silnikami Diesla na powierzchni i elektrycznymi pod wodą. Sowieci nie mieli wtedy pojęcia, jak dobre są amerykańskie sonary. I jak doskonałe miały się stać w niedalekiej przyszłości- Gdyby wtedy wybuchła wojna między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi, tak przestarzałe okręty bardzo szybko spoczęłyby na dnie. Tak się jednak nie stało. Po latach rozbuchanej propagandy, po niezliczonych łgarstwach o rzekomej wyższości so-cJalizmu nad moralną i gospodarczą zgnilizną Zachodu, ^ach sowieckiego kolosa zawalił się z hukiem. Kłamstwa 1 z°rodnie komunistów, cierpienie i śmierć zwykłych ludzi - 107 takie były fundamenty Kraju Rad, piaskowego zamku, który zapadł się pod własnym ciężarem. Jakby tego było mało, pojawiła się nowa, tym razem an-tykomunistyczna nomenklatura, hałaśliwie lansująca hasła wolności i demokracji. Tworzyli ją ci sami ludzie, jedynie pieśni mieli nowe. Kradli pieniądze płynące z Zachodu, pląj. rowali skarb państwa, wyprzedawali sprzęt wojskowy i rabowali współobywateli ze wszystkiego, co mieli lub moglj mieć. Pragnęli za wszelką cenę wieść żywot uprzywilejowanych, który pamiętali z robotniczego raju Stalina, Chruszczo-wa, Breżniewa, Andropowa i całej reszty. Cywilizacja w Rosji uległa rozkładowi - tak brzmiała wersja optymistyczna. Cynicy twierdzili, że nigdy jej tam nie było. Z całą pewnością nigdy nie było liberalnej cywilizacji w zachodnim stylu w tym kraju, który bezpośrednio spod twardej ręki carów dostał się pod rządy totalitarnych dyktatorów. Teraz zaś, kiedy i ich zabrakło, państwem nie rządził już nikt. Kolnikow wiedział jednak, że ten stan rzeczy musi się wkrótce zmienić. Uważał, że lada chwila wyłoni się nowa dyktatura, Rosjanie bowiem lubią taki styl sprawowania władzy. Czują się pewnie jedynie w autorytarnym, autokratycznym społeczeństwie, gdzie każdy zachowuje się tak, jak oczekuje tego „góra". Rosjanie po prostu nie umieją żyć inaczej. Ale nie Kolnikow. On nie miał zamiaru czekać na to, co nieuniknione. Podobnie jak Turczak. Obaj pożegnali więc mateczkę-Rosję i uciekli za granicę. Teraz byli przestępcami. Zdrajcami. Kapitan pierwszej rangi Władimir Kolnikow, przestępca. Złodziej. Terrorysta. Pirat! Leżąc w mroku, daremnie nasłuchiwał odgłosów pracujących maszyn. Boże, jaki ten okręt jest cichy! Odwrócił głowę w stronę ekranu komputerowego zainstalowanego tuż obok poduszki i dotknął go palcem. Pojawiło się menu. Przez chwilę przyglądał się opcjom, zanim wybrał jedną z nich. Komputer podał mu zanurzenie, kurs i prędkość okrętu. Kolejne dotknięcie ekranu ujawniło KolnikowoWi temperatury i ciśnienia w rozmaitych częściach reaktora-Wszystko w normie. Rosjanin odwrócił głowę i zamknął oczy, próbując odnaleźć spokój. 108 Podejrzewał, że zanim ta przygoda dobiegnie końca, będzie ¦ zcze żałował, że nie został w Paryżu, w wynajętej taksów-e To nie było złe życie. Przynajmniej uczciwe. Do diabła z nim. Musiał przecież dokonać wyboru, rzucić kości. Bez względu na rezultat... Tak, wynik w tej grze nie miał wielkiego znaczenia. Kolnikow wiedział o tym i w gruncie rzeczy mało go to obchodziło. NSA, czyli Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, mieści się w ogrodzonym kompleksie budynków na obrzeżach należącego do armii Fortu Meade, między Baltimore a Waszyngtonem. Po drugiej stronie jednej z dwóch przebiegających opodal autostrad znajduje się regionalny areszt wojskowy. Paskudne szare budynki NSA ozdobione są zestawami anten o wymyślnych kształtach, choć nie jest ich aż tak wiele jak na gmachach niektórych waszyngtońskich instytucji. Od strony autostrady nie sposób ocenić prawdziwych rozmiarów kompleksu, w którym pracuje szesnaście tysięcy ludzi dysponujących najbardziej imponującą kolekcją komputerów na świecie. Większość pomieszczeń Agencji znajduje się pod ziemią. Była trzecia nad ranem i siąpił deszcz, kiedy Jake Grafton wysiadał ze śmigłowca na miejscowym lądowisku. Uścisnął rękę urzędniczki, która na niego czekała, i ruszył za nią w stronę wartowni. Po chwili byli już w nie wyróżniającym się niczym biurze, w którym czekało troje ludzi - dwaj mężczyźni i kobieta. - Jak państwo wiedzą, straciliśmy okręt podwodny — zagaił Jake po krótkim powitaniu. — Jeżeli mamy go odzyskać, potrzebna nam będzie wszelka pomoc, jaką tylko możemy otrzymać. Przyleciałem tu w nadziei, że uzyskam analizę połączeń telefonicznych w rejonie Providence i New London za ostatnie dwa lub trzy tygodnie. - To niezupełnie tak wygląda, panie admirale — odpowiedziała starsza referentka. Pięćdziesięcioparoletnia pracownica NSA wyglądała mniej więcej tak, jakby godzinę Wcześniej wstała z łóżka, co zresztą mogło być prawdą. — Jak Pan zapewne wie, używamy systemu Echelon do monitorowana połączeń zagranicznych... kablowych, radiowych i sate-itarnych... ale prawo zabrania nam nasłuchiwania rozmów Majowych. Ta działka należy do FBI. Poza tym nasze bazy le ^ają wystarczającej pojemności, by przechowywać w nich 109 choćby statystycznie istotną cząstkę takiego ogromu ^ Próbkujemy niektóre rozmowy i rejestrujemy te, w których pojawiają się pewne słowa: terroryści, bomba, zabójstwo i ty^ podobne. Musimy jednak wybrać je z wyprzedzeniem. Urzędniczka wyjaśniła obowiązującą procedurę i omówiła sprzętowe i programowe techniki nasłuchu. - W takim razie już po sprawie - przyznał w końcu Jake - Najwyraźniej. Kontradmirał klepnął dłońmi o kolana. Zapowiadał się kolejny powrót z pustymi rękami. - Mam propozycję: czy możecie monitorować łączność w rejonie Nowej Anglii i Waszyngtonu pod kątem rozmów 0 skradzionym okręcie? Słowo kluczowe: America. - Legalnie nie. Ale możemy poprosić Brytyjczyków i popracować nad danymi, które uzyskają. - I wtedy będzie legalnie? - O, tak. My słuchamy Angoli, oni nas, a politycy są zadowoleni. - Co można uzyskać z analizy takich rozmów? - Wszystko. Treść, co oczywiste, numer telefonującego 1 rozmówcy, niekiedy identyfikację głosową... - A jeśli ktoś używa szyfru? - Łamanie szyfrów to nasza specjalność. Badamy podejrzane połączenia między innymi po to, żeby się przekonać, czy rozmówcy nie używają kodu. Jeżeli tak, to mając choćby mgliste pojęcie o tym, o czym mówią, możemy prędzej czy później złamać szyfr. Jake wstał, zbierając się do wyjścia. Rozmyślił się jednak i znowu usiadł. - Zna pani moje pełnomocnictwa? - spytał, spoglądając na starszą kobietę, która przytaknęła ruchem głowy. - Zróbmy tak. Poproszę o krótkie podsumowanie wydarzeń na świecie, o których raczej nie napiszą gazety. Nad czym teraz pracujecie? Urzędnicy spojrzeli po sobie. O zadaniach wywiadowczych dyskutowało się zazwyczaj pod kątem konkretnych spraw, nigdy hurtowo. - Załóżmy, że macie napisać raport na poranną naradę dla prezydenta, który ostatni tydzień spędził na wakacjach. Co by zawierał? Zaczęli po krótkim namyśle. Najpierw projekt SuperAegis- 110 potem Korea, terroryzm bliskowschodni, Irak, ropa, usiło-anie zabójstwa w Irlandii... Lista była długa. Wreszcie któ-vL z urzędników wspomniał mimochodem o finansiście azWiskiem Antoine Jouany. _ Pozbywa się dolarów, gromadzi niewiarygodne ilości euro. O ile nam wiadomo, nagle zaczął stawiać miliardy na transakcje terminowe. Nie wiemy dokładnie ile. - Co to może oznaczać? - spytał Jake. _ Uważa, że amerykański rynek akcji oraz kurs dolara załamią się w najbliższej przyszłości. - Czy transakcji terminowych nie dokonuje się co dnia? - Naturalnie. Tylko że Jouany obraca gigantycznymi kwotami. Niestety, nie wiemy dokładnie jakimi. - Co to znaczy „gigantycznymi"? - Dziesięć miliardów dolarów. Może dwadzieścia. Mamy nadzieję, że dowiemy się czegoś w przyszłym tygodniu. Współpracujemy z CIA, próbując wyjaśnić tę sytuację. Chcemy wiedzieć, czego Jouany się spodziewa. Jego kwatera główna mieści się w Londynie, ale działa na całym świecie. - O ile wiem, to jeden z najbogatszych ludzi na świecie -powiedział wolno Jake. - Czy to aż tak niezwykłe posunięcie z jego strony? - Nigdy nie dokonywał transakcji o wartości przekraczającej dwa miliardy i to na kilku rynkach łącznie. Teraz chce obracać dziesięcioma... Zresztą trudno powiedzieć, może będzie to trochę mniejsza kwota. - Albo znacznie mniejsza - dorzucił jeden z urzędników. -Może gość wróży z fusów albo polega na analizie technicznej? Może wie o czymś, o czym my nie wiemy? Tak czy inaczej, bardzo chcemy wiedzieć, dlaczego to robi. - Nie pytaliście go o to? - Brytyjczycy pytali. Powiedział, że spodziewa się zmiany w amerykańskich stopach procentowych. - Słuchacie rozmów telefonicznych z jego firmą? - Oczywiście. Jake podziękował i wyszedł. W drodze do helikoptera pomyślał, jak bardzo przydałoby mu się chociaż kilka godzin snu. Tylko że generał Le Beau spodziewał się raportu z sa-mego rana. - To są cele - powiedział Władimir Kolnikow do Leona 111 ROZDZIAŁ 6 Dyrektor CIA był wysokim, łysiejącym mężczyzną po sześćdziesiątce, o dość masywnej sylwetce. Jego gładką, krągłą twarz zdobiły wieczne zmarszczki na czole; osobnik ten wyglądał tak, jakby się nie uśmiechał odkąd wyrósł z noszenia pieluszek. Krzywił się właśnie nad kopią listu, którą podał mu Jake Grafton. Szczegółowo badał nagłówek i z niechęcią czytał każde słowo, by wreszcie wrogim spojrzeniem zmierzyć podpis - podpis prezydenta Stanów Zjednoczonych -i z niesmakiem odłożyć papier na biurko. Po chwili przeczytał drugi list, tym razem oryginał, i starannie odłożył go obok pierwszego, tak że stykały się krawędziami. Tego ranka Jake miał na sobie granatowy mundur. Czekając na spotkanie z dyrektorem, spojrzał w lustro wiszące w foyer i pomyślał, że akurat ten strój, ze złotymi galonami na rękawach i różnokolorowymi baretkami na lewej piersi wygląda niedorzecznie w szarym gmachu pełnym szarych ludzi. Wyrzucił z pamięci tę myśl dopiero wtedy, gdy witając się z dyrektorem, spojrzał mu w oczy i wręczył listy polecające. Kiedy dyrektor CIA przeczytał dwukrotnie oba pisma, wbił w Jake'a przenikliwe spojrzenie. - W porządku - powiedział. Avery Edmond DeGarmo należał do ludzi konsekwentnie używających wszystkich swych imion przed nazwiskiem. Zapewne nawet na piżamie nosił trzyliterowe monogramy. - Prezydent wyznaczył generała Le Beau do zbadania sprawy zaginionego okrętu, a generał przysłał pana z pełnomocnictwem do zadawania wszelkich pytań-Więc niech pan pyta. 114 Jake Grafton milczał chwilę; założył nogę na nogę i strzepnął z nogawki niewidzialny pyłek. _ Podobno CIA szkoliła Rosjan i Niemców w obsłudze okrętów podwodnych ze szkieletową załogą. _ Zgadza się. Jake był cierpliwy, ale nie doczekał się rozwinięcia tej odpowiedzi, więc zapytał: - Dlaczego? Dyrektor CIA podniósł oba listy i przeczytał je po raz trzeci. - To pytanie nie mieści się w ramach pełnomocnictwa, w które pana wyposażono. -Nie? - O ile mogę wierzyć moim ludziom, może pan badać jedynie sprawy opatrzone klauzulą „ściśle tajne". - Panie DeGarmo — odparł zimno Jake - te dwa listy są wystarczającym pełnomocnictwem i mogę pytać o wszystko, 0 co zechcę. - Te listy nie są pozwoleniem na łamanie prawa o tajemnicy państwowej. Jeżeli sądzi pan, że to - dodał, machając jednym z pism — pozwoli mu szwendać się po tym budynku 1 zadawać wszelkie pytania, jakie zrodzą się w jego admiralskiej głowie, bez względu na ich związek ze sprawą okrętu, to się pan głęboko myli. Jake Grafton spędził w Waszyngtonie wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że rozmówca okaże mu tylko tyle szacunku, ile zdoła na nim wymusić. - To generał Le Beau i ja zadecydujemy o tym, czy uzyskane przeze mnie informacje mają związek ze śledztwem -odparował gładko. - Ale jeżeli jest pan tego ranka w nastroju do zawodów w szczaniu na odległość, to z przyjemnością zadzwonię do mojego dowódcy, żeby mógł pan spróbować szczęścia. Na pańskie specjalne życzenie generał chętnie zatelefonuje do Białego Domu, a tam znajdzie się ktoś, kto przedyskutuje z panem szczegóły. - Odpowiedzialność za naruszenie tajemnicy państwowej sPadnie wyłącznie na pana, nie na mnie. - Avery Edmond JeGarmo był nade wszystko rasowym biurokratą. - Chcę, 2e°yśmy się dobrze zrozumieli. Jake skinął głową. ~ O co pan pytał? - odezwał się DeGarmo. 115 - Czy CIA szkoliła tę załogę? - Jaką załogę? - Tę, która porwała USS America. - Nie wiem, kto porwał USS America. A pan wie? - Agent FBI prowadzący śledztwo poinformował mnie, że to właśnie ci ludzie. - Ale nie wie pan tego na pewno? - Nie zamierzam dzielić tu z panem włosa na czworo ani dyskutować nad znaczeniem czasownika „wiedzieć". Czy CIA szkoliła międzynarodową załogę w obsłudze okrętów podwodnych? - Już panu mówiłem, że tak. - Dlaczego? - Ta akcja była autoryzowana i finansowana zgodnie z prawem. Zrobiliśmy to, co kazano nam zrobić. - Jaki był jej cel? - Zdobycie rosyjskiego okrętu podwodnego. - Operacja Czarnobrody, tak? -Tak. - Dlaczego CIA chciała ukraść rosyjski okręt? DeGarmo wyprostował się na krześle, a potem pochylił się i zabębnił palcami po blacie i leżących na nim pełnomocnictwach. Obaj wiedzieli, że Grafton może uzyskać tę informację i z innych źródeł. - Rosjanie pracują od kilku lat nad rewolucyjnie nowymi torpedami - odezwał się w końcu DeGarmo. - Naszym zdaniem próbują wykorzystać zjawisko superkawitacji i napęd rakietowy, by prowadzić torpedę w swoistym bąblu, maksymalnie redukując zjawisko oporu wody. Nasi fizycy uważają, że dzięki temu torpedy mogą rozwijać prędkość tysiąca węzłów. Rosjanie jednak nie doszli jeszcze tak daleko... Taką przynajmniej mamy nadzieję. Sądzimy jednak, że mają już torpedę pierwszej generacji, wykorzystującą tę nową technologię. Nazwali ją Szkwałem. Taki pocisk eksplodował w wyrzutni Kurska, powodując jego zatonięcie. Jake widział już kilka tajnych raportów, w których utrzymywano, że właśnie torpeda nowego typu była przyczyną tragedii. Jak dotąd więc DeGarmo nie powiedział mu niczego nowego. - Prowadzimy podobne badania i napotykamy podobne problemy - dodał dyrektor. O tym akurat Jake nie wiedział- "j 116 Chcieliśmy więc sprawdzić, czym tak naprawdę dysponują Rosjanie, o ile w ogóle coś osiągnęli. DeGarmo opowiadał o różnych mniej istotnych sprawach jeszcze przez pięć minut, zanim zgodził się na przekazanie po południu pełnych akt członków szkolonego zespołu komandorowi Tarkingtonowi. - Potrzebne nam będą kopie tych dokumentów — dorzucił Jake. - Byłbym wdzięczny, gdyby zrobili je i dostarczyli pańscy ludzie. Teraz wystarczy mi, że je przejrzę. Stracił jeszcze minutę na namówienie DeGarmo, by to jego podwładni zajęli się kopiowaniem, a potem zapytał, kto autoryzował plan kradzieży rosyjskiego okrętu. - Najwyższe dowództwo, rzecz jasna. - A kto najbardziej potrzebował informacji? - Marynarka wojenna. Departament Obrony. Moi ludzie. Wszyscy byli zainteresowani. - Admirał Stalnaker? DeGarmo skinął głową. - Dlaczego dobraliście akurat Rosjan i Niemców, a nie Amerykanów? - Komitet uznał, że trudniej będzie wprowadzić Amerykanów do rosyjskiej bazy morskiej, z której mogliby porwać okręt z torpedami Szkwał na pokładzie. Poza tym gdyby złapano na gorącym uczynku Rosjan, byłych podwodniaków, sprawę dałoby się jakoś zatuszować. Gdyby schwytano Amerykanów, mielibyśmy katastrofalny kryzys. Rozwiązanie, które przyjęto, pozwalało nam w razie wpadki wypierać się wszelkich kontaktów z załogą. Myślę, że głównie dlatego zostało zaaprobowane. - W jaki sposób dokonano rekrutacji? - Szukaliśmy przede wszystkim byłych oficerów i marynarzy z okrętów podwodnych, mówiących po rosyjsku. Niemcy służyli swego czasu w marynarce NRD; spełniali wymogi językowe. - I uznano, że można im zaufać? Naturalne zmarszczki na czole DeGarmo pogłębiły się leszcze. - Moim zdaniem Operacja Czarnobrody od początku była skazana na niepowodzenie. Może pan sprawdzić w protokołach z narad, że konsekwentnie głosowałem przeciwko niej. * ludziom nie można było wierzyć. Ryzyko było mimo 117 wszystko spore. — DeGarmo opowiedział Graftonowi o szkole-niu załogi i kompletnym odcięciu jej od świata zewnętrznego. - A potem plan tak po prostu porzucono? Dyrektor skinął głową. - Dlaczego? DeGarmo wzruszył ramionami i rozparł się wygodniej w fotelu, zastanawiając się nad odpowiedzią. Jake pomyślał, że prawdopodobnie ma do czynienia z najbardziej małomównym człowiekiem świata. - Nie odpowiem. Wystarczy panu informacja, że Operacja Czarnobrody została odwołana. Powody tej decyzji nie mają związku z pańskim śledztwem. - Kto podjął decyzję? - Komitet do spraw wywiadu. - Czy Rosjanie dowiedzieli się o sprawie? - Bez komentarza. — DeGarmo spojrzał na Graftona jak na ograniczone dziecko. - Proszę spytać kogoś innego. - Skoro ktoś inny może mi powiedzieć, to dlaczego nie pan? — odparł Jake, patrząc mu prosto w oczy. Dyrektor CIA jęknął cicho i zacisnął zęby. - Odpowiedź na to pytanie nie ma związku z pańskim śledztwem. Jake Grafton nie zamierzał przerywać kontaktu wzrokowego. - Jak ścisłe są pańskie informacje? Dyrektor pochylił się i pogroził mu palcem. - Wchodzi pan na grunt, który nie ma związku ze śledztwem — wycedził. - Z pewnością jednak operację odwołano z ważnego powodu. A może powodów? - Oczywiście. - Dlaczego CIA nie znalazła sobie innych źródeł informacji na temat Szkwału i superkawitacji? - Próbowaliśmy, naturalnie. I wciąż próbujemy. Problem w tym, że zdobycie wiarygodnych informacji na temat badań prowadzonych w Rosji jest praktycznie niemożliwe. Pod rządami komunistów było to społeczeństwo zamknięte jak bankowy sejf; połowa populacji zajęta była podglądaniem drugiej połowy. Teraz wszystko się zmieniło. W Rosji roi się od ludzi gotowych sprzedać dane techniczne na wszelkie tematy Wszystko jest na sprzedaż. Na rogach moskiewskich ulic 118 można kupować na kartony dokumentację największych elcretów rosyjskiej myśli technicznej. Złodzieje i paserzy uwi-ają się jak pszczoły. Jako że odpowiednie służby nie są w stanie zatkać wszystkich przecieków, zajmują się głównie wprowadzaniem w obieg fałszywych materiałów. Fabrykowane rzekomo tajnych dokumentów i wciskanie ich łatwowiernym obcokrajowcom jest, zdaje się, jedyną kwitnącą dziedziną rosyjskiej gospodarki. Moi ludzie negocjują, płacą i przywożą do domu mapy wyspy skarbów, tylko po to, by dołożyć je do sterty już kupionych. Z tego powodu porwanie rosyjskiego okrętu podwodnego wyglądało na posunięcie warte ryzyka. Gdyby się udało, mielibyśmy sprawny sprzęt, który można dokładnie przebadać, a nie kartony fikcyjnych dokumentów. Taki był tok myślenia decydentów: potencjalny zysk przeważał nad ryzykiem. DeGarmo umilkł, ale wyglądał tak, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, więc Jake się nie odezwał. - W dobie skromnych budżetów obronnych kraje prowadzące własne badania liczą każdego dolara - dodał dyrektor po długiej chwili. - Nie da się już wydać miliardów na pięcio-, dziesięcio- czy dwudziestoprocentowe zwiększenie wydajności sprzętu. Zbyt wiele trudu kosztuje nas zdobycie tych pieniędzy. Rzeczywistość zmusza nas do szukania takich technologii, które pozwolą nam przeskoczyć o kilka generacji rozwiązania stosowane w dzisiejszej broni. Torpeda Szkwał to gigantyczny skok w dziedzinie konstrukcji tego typu broni. Jest pięciokrotnie szybsza od innych. Jeżeli wejdzie do produkcji, będziemy bezbronni. Posiadacz tej broni będzie miał ogromną przewagę militarną. Być może nawet przewagę decydującą... jeśli nie poznamy dokładnie budowy Szkwału i nie stworzymy jakiejś nowej broni. - DeGarmo pochylił się nad biurkiem i zniżył głos. - To nie jest gra, admirale. Nie możemy dopuścić do sytuacji, w której potencjalny wróg dysponowałby na przyszłym polu walki decydującą przewagą techniczną. Taką przełomową bronią była swego czasu bomba ato-mowa. Byłyby nią także myśliwce odrzutowe, gdyby Hitler zdążył rzucić do walki odpowiednią ich liczbę. Tu chodzi 0 amerykański styl życia, admirale. Stawka jest więc wysoka. ~ A Objawienie? Czy to także gigantyczny skok? Nowy Paradygmat? ~ Tak właśnie sądzę. 119 - Czy Rosjanie chcieli ukraść ten system? Dlatego por. wano Americę? - Nie wiem. - Co na to wasze rosyjskie źródła? Te same, które doniosły że rosyjskie władze wiedzą o Operacji Czarnobrody? DeGarmo skierował palec w stronę Jake'a, nie podnosząc głowy. - Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. Operacja Czarnobrody została odwołana z przyczyn, które nie mają nic wspólnego z pańskim śledztwem. Jake Grafton nie dał się zastraszyć. - Jeżeli nie Rosjanie, to kto mógł porwać ten okręt? - Nie wiem - odparł gorzko Avery Edmond DeGarmo. -A Bóg mi świadkiem, że chciałbym. Jake Grafton wstał. - Jeżeli w rządzie Stanów Zjednoczonych jest agent, to go zdemaskujemy. A wtedy wrócę do pana, żeby zadać więcej pytań. Znacznie więcej. - Do cholery - warknął DeGarmo. - Niech pan uważa, żeglarzu; to nie są sprawy na pańską głowę. Czuję się, jakbym wyjaśniał sens życia inspektorowi Clouseau! - Dyrektor CIA z zaskakującą zwinnością zerwał się z fotela. - Tu nie chodzi tylko o torpedy! Superkawitacja może oznaczać rewolucję na morzu. Pociski odpalane z samolotów, okręty podwodne pływające z prędkością dwustu węzłów... Proszę pomyśleć! Dwieście węzłów! Pół tuzina takich jednostek mogłoby wysłać na złom wszystkie okręty nawodne świata. Jak pan sądzi, co spędza sen z powiek Stuffy'emu Stalnakerowi? Wszyscy chcą opanować tę technikę, admirale. Brytyjczycy, Chińczycy, Niemcy, Francuzi... i my. - DeGarmo usiadł w fotelu i oparł dłonie na biurku. - Okręty podwodne to nie wszystko. Uważa się, że podobne rozwiązania mogą mieć zastosowanie w lotnictwie. Podobno Rosjanie prowadzą badania nad plazmą: wysyłają wiązkę mikrofal przed dziób samolotu, zamieniając powietrze w plazmę jonów i elektronów. Takie środowisko stawia nieporównywalnie mniejszy opór, pozwalając na osiąg' nięcie prędkości hipersonicznej i uniknięcie efektu uderzenia dźwiękowego. Co więcej, plazma absorbuje fale radiowe, toteż lecący w niej myśliwiec byłby niewidoczny dla radarów. Proszę pomyśleć o niewidzialnej maszynie lecącej z prędkością pięciu machów... - Dyrektor zawiesił głos. 120 Przez chwilę obaj milczeli. _ Niech pan będzie ze mną szczery - odezwał się w końcu Jake. - Czy pańskim zdaniem superkawitacja to rzeczywistość, czy cudowna legenda? A może złożona i fascynująca dezinformacja? DeGarmo odetchnął głęboko, zebrał siły i dźwignął się niechętnie z wygodnego fotela. Obszedł biurko, wziął Jake'a pod łokieć i zaczął prowadzić w stronę drzwi. Grafton pozwolił mu na to, bo i tak nie miał więcej pytań. - Możliwe, że jeszcze jest dla pana nadzieja, admirale. Powodzenia w śledztwie. Niech pan da mi znać, jeśli dowie się czegoś ciekawego. Z tymi słowy DeGarmo zamknął drzwi za swoim gościem. Stojąc na korytarzu, Jake przypomniał sobie, że chciał jeszcze zapytać o Janosa Ilina. Za późno, pomyślał. Wiedział jednak, że wkrótce znowu będzie musiał spotkać się z Averym Edmondem DeGarmo. - Słucham, Carmellini. O co chodzi? Dwa piętra niżej i o rok świetlny od gabinetu dyrektora Tommy Carmellini zajrzał do biura szefa departamentu i poprosił o kilka minut rozmowy. Teraz wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i usiadł naprzeciwko otyłego mężczyzny. - Panie Watring, chciałbym zapytać, dlaczego nie przyznał mi pan w tym roku premii. Wydaje mi się, że zasłużyłem, a mój przełożony jest tego samego zdania. Dał mi najwyższą rekomendację z całego departamentu. - Widziałem ją. Jest niedorzeczna! Carmellini zacisnął dłonie wokół podłokietników biurowego krzesła. - Przez cały rok odwalałem świetną robotę. Mało tego, wynalazłem granat energetyczny, opatentowałem go i przekazałem prawa autorskie Agencji. Gdybym nie wymyślił i nie sfinansował prototypu, firma nie miałaby tej broni. - Agencja zwraca pracownikom poniesione wydatki -odparł Herman Watring bez entuzjazmu. — I moim zdaniem nie masz prawa do niczego więcej, Carmellini. - A ja uważam, że oprócz zwrotu wydatków należy mi się Premia za aktywność. Mój przełożony mnie popiera. - Granat energetyczny! Też coś! Pewnie przeczytałeś 121 gdzieś naszą tajną dokumentację na temat broni energetycznej. Nie wymyśliłeś niczego nowego. Urząd patentowy powinien był odrzucić twój wniosek. Tommy Carmellini z największym wysiłkiem zapanował nad sobą. - Nie będę kłócił się z panem na temat tego, co powinien był zrobić urząd. Dostałem patent i przekazałem go Agencji. - Bo tak nakazuje prawo. - Właśnie. A regulamin stanowi, że za aktywność i pilność w pracy mam prawo do nagrody. Przecież mógłbym siedzieć na tyłku, jak większość zatrudnionych tu ludzi, sącząc kawkę i czekając, aż amerykański orzeł wysra dla mnie czek z wypłatą. Zamiłowanie Watringa do dobrej kawy było legendarne. Herman Watring pochylił się groźnie nad biurkiem i gwałtownym ruchem skierował palec w stronę piersi Tommy'ego. - Nie zamierzam tolerować więcej twojej niesubordynacji, pyskaczu. Twój przełożony dał rekomendację do premii, Carmellini, a ja ją odrzuciłem. Tak było, tak jest i tak zostanie. Nie uważam, żebyś zasługiwał na prezenty. Nie jesteś graczem zespołu. Jesteś złodziejem. Włamywaczem. Przestępcą. Masz szczęście, że nie gnijesz w pudle. Osobiście nie mogę zrozumieć, dlaczego w ogóle jesteś na liście płac Agencji. - Więc niech mnie pan zwolni! Wyśle w wielki, zły świat, żebym głodował gdzieś na chodniku, błagając o drobne dobrych urzędników maszerujących do pracy. Niech mnie pan zwolni! Jeśli starczy panu odwagi. - Wierz mi, że bardzo bym chciał, ale nie mam takiej władzy. - W porządku! Jestem krzyżem w pańskim życiu i serce mi krwawi z tego powodu, ale może moglibyśmy wznieść się ponad osobiste animozje? Może porozmawiamy o granatach energetycznych? Przecież rozumie pan, że to cenny nabytek. - Cenny dla złodziei i terrorystów, nie dla amerykańskiej agencji rządowej. - Mówi pan to tak, jakby CIA była urzędem pocztowym. -Tommy Carmellini zapanował nad sobą, wstał wolno i ruszył w stronę drzwi, ale po kilku krokach odwrócił się na pięcie. -Hermanie, jesteś głupim, niekompetentnym i mściwym draniem. - Nie masz prawa tak do mnie mówić, Carmellini! Co ty 122 sobie wyobrażasz? Że możesz tu wchodzić jak gdyby nigdy nic i obrażać mnie!? Dlaczego marnuję życie, kantując kobiety i rozbrajając zamki? - pomyślał Tommy. Dla takich fiutów jak ten? - Zwolnij mnie! - warknął. - Draniu, spaślaku, tumanie, plotkarzu, lizusie, palancie... - Won! - ryknął Watring, wskazując mu drzwi. Rozedrgane wały tłuszczu na jego twarzy nabrały efektownej buraczkowej barwy. - Wynoś się i nie waż się tu zajrzeć, dopóki po ciebie nie poślę! Jasne? Carmellini wyszedł. W połowie korytarza zaświtała mu myśl, że w zasadzie mógłby spróbować złożyć wypowiedzenie. W końcu to jest Ameryka, pomyślał. Cholernie piękny kraj -ludzie zmieniają pracę co drugi dzień. Zapracował przecież w CIA na to, by nie próbowali oskarżyć go i skazać za przedawnione winy. A może nie? Jako młody człowiek Flap Le Beau nie ruszał się nigdzie bez dwóch dobrze ukrytych noży. Ten do rzucania chował w pochwie wiszącej z tyłu, na karku, a drugi, do walki wręcz, wsuwał za pasek lub do rękawa. „Bez nich czuję się nagi", powiedział kiedyś Jake'owi, z którym zetknął się po raz pierwszy krótko po wojnie wietnamskiej, gdy Grafton miał pecha służyć na lotniskowcu, w eskadrze intruderów, stanowiącej część Korpusu Piechoty Morskiej. Dawne czasy, pomyślał z nostalgią Jake, ściskając tego ranka dłoń Flapa i siadając na miękkim, obitym skórą fotelu przed biurkiem dowódcy. Gabinet był krzykliwie udekorowany czerwienią i złotem, a globy i kotwice z emblematów Korpusu Piechoty Morskiej zdobiły dosłownie wszystko: od przycisków do papieru po dywan i meble. Jake streścił rozmowę z dyrektorem DeGarmo. Flap słuchał bez słowa, postukując ołówkiem o blat. - Chodź - powiedział, kiedy Jake skończył, i energicznym krokiem wyszedł z gabinetu. Grafton ruszył za nim, mijając w pośpiechu adiutanta. - Idziemy do Stuffy'ego Stalnakera. Niedługo wrócimy - rzucił Flap w stronę młodszego oficera, nie zwalniając nawet na chwilę. Stalnaker był na spotkaniu, ale wyszedł na kilka minut do sąsiedniego pokoju, by wysłuchać generała marines. - Potrzebujemy paru informacji o tej operacji CIA, która nie wypaliła. O Czarnobrodym. Dlaczego ją odwołano? 123 Stalnaker spojrzał na swoich rozmówców, a potem przyciągnął bliżej krzesło i usiadł na nim ciężko. Zanim się odezwał, spojrzał na drzwi, by mieć pewność, że nikt więcej nie słucha. - Rosjanie wywąchali sprawę - powiedział. Flap spojrzał na Jake'a, po czym przystawił drugie krzesło i usiadł obok admirała. Grafton oparł się o ścianę. - Skąd pan o tym wie? - DeGarmo mi powiedział. Zawiadomił też komitet do spraw wywiadu, który skasował plany operacji. - Nie wie pan, w jaki sposób CIA dowiedziała się o przecieku? - Jasne, że nie. DeGarmo nigdy nie zdradziłby takich szczegółów. Nie musimy tego wiedzieć. - A jeśli blefował? - spytał Jake Grafton. Stalnaker przekrzywił głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Po chwili spojrzał w oczy Graftona. - Są takie skały, których żaden marynarz nie dostrzeże. To właśnie jest jedna z nich. - Jak cenne może być wykorzystanie zjawiska superka-witacji? - spytał generał Le Beau. - Dopóki nie wiemy, jak zaawansowane są badania, póki nie zobaczymy efektów, nie będę umiał odpowiedzieć. Powiem tylko, że Rosjanie zdołali odpalić jeden pocisk typu Szkwał. To oczywiście ściśle tajna informacja, panowie. Torpeda pokonała dwadzieścia mil, płynąc prosto jak strzała z prędkością dwustu osiemdziesięciu węzłów. Dwa z naszych okrętów były wystarczająco blisko, by zarejestrować to zdarzenie za pomocą sonarów. - Mocno hałasowała? - Nie. To właśnie jest intrygujące. Owszem, słychać było jakiś szum, ale gdyby strzelali do pana, byłby to ostatni dźwięk, jaki usłyszałby pan przed śmiercią. - Zatem dowództwo wciąż jest zainteresowane? - Bardzo. - DeGarmo powiedział, że prace nad superkawitacją mogą doprowadzić do skonstruowania okrętów podwodnych osiągających prędkość dwustu węzłów, co uczyniłoby tradycyjną flotę zupełnie bezużyteczną. - Nie wiem, do czego mogą doprowadzić te prace; za wcześnie na przepowiednie. I to właśnie jest najgorsze. Ale to, 124 że tak szybkie jednostki zmieniłyby w złom cały sprzęt nawodny i podwodny, którym dysponujemy, jest tak samo pewne jak to, że Bóg stworzył viagrę. Flap spojrzał na Jake'a i zachęcająco uniósł brwi. - Admirale, jeśli wolno - zaczął Grafton. - Porozmawiajmy o nowinkach technicznych na pokładzie USS America. Kto chciałby je mieć? - Wszyscy - odparł Stalnaker. - Wszyscy, chyba że komuś udało się zdobyć plany w fazie projektowania lub produkcji. W Ameryce tak to zwykle wygląda - szpiegostwo, szpiegostwo przemysłowe... Wszystko jedno jak to nazwiemy. Ktoś we wczesnej fazie projektowania kupuje plany od wysoko postawionego urzędnika albo od kogoś z sektora prywatnego przemysłu. Czasem jakiś sukinsyn odda je za darmo, żeby chronić rodzaj ludzki przed diabelskimi zakusami kompleksu militar-no-przemysłowego. Rosjanie, Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy... wszyscy są o kilka lat za nami w praktycznym stosowaniu najnowszych technologii. Wynika to przede wszystkim z możliwości ich przemysłu i ograniczeń budżetowych. Każdy, komu się wydaje, że kompetentni i zdeterminowani agenci obcych służb wywiadowczych nie zdołają poznać sekretów Objawienia, jest głupcem. Zbyt wiele osób ma dostęp do tajnych informacji. W Ameryce w sprawach największego kalibru zawsze dochodzi do przecieków. - A co z rosyjskimi technologiami? Słyszałem, że od czasu upadku komunizmu wszystkie wynalazki dokonywane w tamtejszych instytutach badawczych są na sprzedaż. Za odpowiednią cenę, ma się rozumieć. - Jeżeli nawet Szkwał jest na sprzedaż, to ja o tym nie słyszałem - odrzekł Stalnaker. - Proszę spytać DeGarmo. - Jeśli ktoś wie, to tylko on - mruknął Flap, zerkając na Jake'a. - Sam zakup planów konstrukcyjnych jest poważnym problemem - dodał Stalnaker, drapiąc się po głowie. - Cholernie poważnym. Trzeba wiele wiedzieć, żeby właściwie ocenić, co dostaje się do ręki. - Wróćmy do Objawienia. To naprawdę działa? - O,tak. - Czy gdyby Rosja nie miała jego planów, zleciłaby porwanie okrętu, żeby zdobyć działający egzemplarz? - spytał Flap. 125 Stalnaker zamyślił się. - Może. Ale jak powiedziałem, przecieków nie brakuje. Zdziwiłbym się, gdyby szczegóły Objawienia były nadal sekretem Ameryki. - A jeśli nie Rosja, to kto? - zapytał Jake. - Lista byłaby długa. Każdy kraj, w którym istnieje silny i nowoczesny przemysł obronny, mógłby zbić majątek na Objawieniu, które tak naprawdę jest niczym więcej, jak tylko oprogramowaniem działającym na superszybkich komputerach. No, ale o tym już powinniście rozmawiać z Navarre'em. -Wiceadmirał Val Navarre był dowódcą broni US Navy. — On zna Americę na wylot. Le Beau i Grafton podziękowali Stalnakerowi i wyszli. W holu spotkali komandora Killbucka, który podał Ja-ke'owi arkusz papieru. - Oto wykaz uzbrojenia USS America, o który pan prosił, admirale. Grafton pobieżnie przejrzał listę. - Głowice flashlight? Dziesięć sztuk? - Tak jest. To ich pierwszy patrol bojowy. - Dziękuję, komandorze. Kiedy znaleźli się znowu w gabinecie Flapa, Jake pokazał gospodarzowi listę. - Flashlight to nowa głowica bojowa do tomahawków startujących z pionowych wyrzutni. - Czytałem o tym — mruknął Flap, przeglądając wykaz. — Może porywaczom chodziło bardziej o te głowice niż o Objawienie. Jake zacisnął usta i przez chwilę zastanawiał się nad czymś intensywnie. - Rosjanie przysłali tak zwanego eksperta technicznego do zespołu oficerów łącznikowych przy projekcie SuperAegis zaledwie kilka tygodni po zaginięciu satelity. Facet nazywa się Ilin. CIA twierdzi, że to agent SVR. Nawiasem mówiąc, gość uważa mnie za głąba. - Jake opowiedział Flapowi o dziwnym zachowaniu Rosjanina i o nadajniku w jego pasku. - FBI szykuje spory zespół do śledzenia go, ale... -Grafton wzruszył ramionami. — Szczerze mówiąc, nie wiem, o czym mógłby opowiadać swoim prócz tego, co widział i słyszał od nas. - Mów dalej. 126 - W zespole mam też Brytyjczyka, Francuza i Niemca. Wszyscy trzej pracują w wywiadzie i mówią o tym otwarcie. Nie mam pojęcia, po co to zrobiliśmy, ale jakoś tak się złożyło, że zaprosiliśmy ich i teraz siedzą nam na karku. Pytanie brzmi: kto ukradł okręt? Jeżeli stał za tym jeden z tych krajów, to wydaje się logiczne, że łącznik otrzymał rozkaz meldowania przełożonym o wszystkim, co usłyszy na temat naszej floty podwodnej. Dlatego chciałbym, żeby zespół, z którym pracuję, miał coś do zameldowania. Zamierzam prosić 0 pozwolenie na wprowadzenie tych agentów na posiedzenie Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Flap spojrzał na Jake'a z powątpiewaniem. - Chcesz im pokazać, co robimy w sprawie okrętu? - Tak jest. - Rosjaninowi też? - Zwłaszcza jemu. - Zaraz po naradzie pojedzie metrem do ambasady 1 o wszystkim opowie. - Spodziewam się, że wszyscy czterej popędzą do swoich. Będzie ciekawie, jeśli któryś tego nie zrobi. A podwójnie interesująco byłoby wtedy, gdybyśmy znali szyfry, którymi ambasady komunikują się z krajem. - No, nie wiem - odpowiedział powoli Flap. - Sugeruję, żebyś porozmawiał z ludźmi z NSAi z Białego Domu. Przekonamy się, czy wydadzą nam zgodę. A potem zobaczymy, co z tego wyniknie. - Biały Dom nie chciałby, żeby America wymknęła się nam przez palce. - Nie jesteśmy nawet bliscy jej zlokalizowania — odparował Jake. - I nie będziemy. America to cud techniki. Może wpadniemy na nią przypadkiem, ale z pewnością nie usłyszy jej SOSUS i nie zobaczą nasze samoloty. Atlantyk to cholernie duży ocean. Dwa miesiące temu straciliśmy w nim satelitę i wciąż nie mamy pojęcia, gdzie go szukać, chociaż wszyscy śledzili jego lot i patrzyli, jak znikał. - Jak to się właściwie stało? - zagadnął Flap. - NASA i FBI o niczym nas nie informowały. - Oficerów łącznikowych też nie - odparł z namysłem Jake, przeczesując włosy. — Może to jeden z tych pechowych zbiegów okoliczności: program czknął albo rakieta beknęła, wszystko jedno. Tylko że w tym samym momencie wszystkie 127 stacje namiarowe miały zanik napięcia... Dlatego moim zdaniem ktoś to zaaranżował. Tyle że nasi nie wiedzą kto i nie znaleźli jeszcze satelity. Milczą, bo nie mają o czym mówić. - Uważasz, że zaginięcie satelity i porwanie okrętu są ze sobą powiązane? - Tak. Nie wiem tylko jak. Jedyny punkt wspólny, który dostrzegam, wiąże się z porannym wykładem DeGarmo o nowoczesnych technologiach i gigantycznych skokach. Choć może jest coś jeszcze: jedynym krajem, któremu naprawdę zależało na uruchomieniu systemu SuperAegis, są Stany Zjednoczone. W którąkolwiek stronę spojrzymy, zobaczymy ludzi, którzy nie chcą, żeby Ameryka zamknęła się pod parasolem antyrakietowym. Zmusiliśmy Europejczyków do udziału i zgodzili się, chociaż niechętnie. Ale Chińczycy, Hindusi, Arabowie... wszyscy zostali na lodzie. - Dzięki Bogu zaginiony satelita to nie nasz problem -mruknął Flap i machnął ręką. - Niewykluczone, że satelita i okręt to sąsiednie pola tej samej kostki Rubika - odparł Jake. - Jeżeli uda nam się ustalić, co je łączy, będziemy znacznie bliżsi odnalezienia porwanej jednostki. Flap Le Beau uśmiechnął się szeroko. - Wykonam parę telefonów. Powiem, że chcemy wprowadzić turystów na wieczorną naradę. Zadzwonię wieczorem — obiecał. - Tak jest. - A ty porozmawiaj z Navarre'em i FBI. Złożysz raport podczas narady. - Tak jest. Flap odwrócił się i zrobił krok w stronę biurka. - Tak na marginesie - odezwał się Jake. - Jestem ciekaw... Nadal nosisz przy sobie noże? Oczy Graftona ledwie zdążyły uchwycić błyskawiczny ruch, kiedy Flap Le Beau sięgnął prawą ręką za kołnierz kurtki mundurowej i pochylił się, z całej siły wyrzucając ramię do przodu. Wypolerowana stal błysnęła w powietrzu i z głośnym stukiem wbiła się w przeciwległą ścianę. Jake spojrzał na drżący nóż: nie był duży, wraz z rękojeścią miał najwyżej piętnaście centymetrów długości. Flap wyprostował się i obciągnął rękawy bluzy. 128 - Żołnierze tego oczekują. Nie cierpię sprawiać im zawodu. - Rozumiem. Wiceadmirał Navarre rozmawiał przez telefon, kiedy adiutant wprowadził Jake'a do jego gabinetu. Był w samej koszuli; bluza munduru i krawat wisiały na oparciu krzesła. Navarre gestem wskazał Jake'owi miejsce, po czym skoncentrował się na słuchaniu swego telefonicznego rozmówcy. - Nie możemy tego zrobić, sir. - Najwyraźniej konferował z szefem operacji morskich. - Możemy, naturalnie, izolować marynarzy z USS America jeszcze przez dzień czy dwa, ale ich rodziny mają prawo rozmawiać z prasą. Navarre znowu umilkł, słuchając. - Musieliśmy dogadać się z rodzinami. Albo będziemy wierzyć w naszych ludzi, albo sami stracimy wiarygodność w ich oczach. Navarre znowu słuchał, po czym parsknął lekceważąco. - To nie Biały Dom wysyła okręty podwodne w morze, tylko marynarka. My. Ja! Rodziny mają prawo wiedzieć to, co my wiemy, więc im powiedziałem, na Boga! A jeżeli sekretarzowi generalnemu i doradcy do spraw bezpieczeństwa to się nie podoba, to w każdej chwili mogę spakować manatki i złożyć rezygnację. Pole golfowe czeka. Proszę powiedzieć tym pajacom, że jeśli zaraz oddam identyfikator, będę o piątej przy pierwszym dołku... Wiceadmirał urwał i przez moment słuchał, bawiąc się kablem słuchawki. - Nie możemy zabronić rodzinom rozmawiania z kimkolwiek zechcą - powtórzył. - Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy spróbowali. Tym razem jego milczenie trwało jeszcze dłużej. - Tylko cholerny idiota próbuje ukryć pięć kilo gówna pod szklanką. Jeszcze przez chwilę Navarre odpowiadał przełożonemu monosylabami, po czym mruknął „Tak jest" i rzucił słuchawkę na widełki. Po chwili spojrzał ponuro na Jake'a Graftona. - Członkowie rodzin uratowanych rozmawiają z prasą, niektórzy pokazują się w telewizji. Biały Dom się wścieka. Jake pokazał mu listy od prezydenta i generała Le Beau. 129 Navarre wziął je, rzucił na nie okiem i zaraz oddał, a potem wymierzył wyprostowany palec w pierś Graftona. - Kradzież okrętu podwodnego to akt wojny. Z drugiej jednak strony Biały Dom zaaprobował plan porwania rosyjskiej jednostki i to ten wielki sekret, którego politycy za nic nie chcą ujawnić. A teraz ci pieprzem Rosjanie zrobili to nam. Prędzej czy później do sprawy dokopią się gazety i telewizja. 0 ile wiem, w Internecie już się o niej dyskutuje. Kongres ukatrupi tych durnych sukinsynów z Pennsylvania Avenue 1600. - Ich dyrektor, DeGarmo, powiedział mi, że marynarka chciała przejąć rosyjską technologię superkawitacyjną. - Jasne, że chcieliśmy. I nadal chcemy. Tylko że pomysł porwania rosyjskiego okrętu nie narodził się w tych murach 1 to jest fakt. Aż do dzisiejszego ranka nic nie wiedziałem o tym planie, który zresztą jest kompletnie kretyński. Niekompetentne sukinsyny z Agencji spowodowały śmierć czternastu naszych marynarzy. A może i szesnastu. - To nadinterpretacja, panie admirale. Navarre odetchnął powoli i z wysiłkiem. - Ma pan rację. Wycofuję ten komentarz. Ale dość już moich wynurzeń. O co chciał pan zapytać? - Już pan odpowiedział na większość moich pytań. Dlaczego na dziesięciu tomahawkach zainstalowano głowice flash-light? - Dlatego, że były gotowe do akcji, a America zaprojektowano właśnie z myślą o nich. Takie jest nasze zadanie: bronić kraju, wysyłając w morze najlepszy sprzęt. - Czy od początku zakładano, że okręt dostanie te głowice? - Tak. Testowaliśmy je na lądzie, a podczas tego rejsu chcieliśmy odpalić dwa tomahawki na poligonie morskim na Pacyfiku. Mieliśmy sprawdzić, czy oprogramowanie nie zawiera błędów i czy głowice działają tak, jak twierdzi producent. America miała opłynąć przylądek Horn w zanurzeniu, wystrzelić pociski i w drodze powrotnej odbyć na Karaibach ćwiczebne polowanie na inne okręty podwodne. - Ile osób orientowało się, że głowice flashlight są na pokładzie? - Jezu, nie mam pojęcia. Program był oczywiście tajny, ale na pewno setki ludzi wiedziały o nowych głowicach. Nawet ludzie w fabryce, która je produkowała, mogli się domyślić, 130 jeśli trochę ruszyli głową. Jeśli tak, to poinformowanych można liczyć w tysiącach. Jake miał jeszcze kilka pytań w zanadrzu, ale znowu zadzwonił telefon, więc tylko wymamrotał „dziękuję" i po cichu opuścił gabinet. - Mamy towarzystwo - powiedział Turczak, klepiąc w ramię Władimira Kolnikowa, który nadzorował pracę Roth-berga. Na szczęście baza danych istotnie była uniwersalna; zawarto w niej mapy Ameryki Północnej, by pociski z głowicami ćwiczebnymi mogły być wystrzeliwane z okrętu w stronę poligonów lądowych. Kolnikow spojrzał na poziomy ekran taktyczny i naścienne monitory sonarów, które nazywał w myślach oknami wychodzącymi na morze. Przy maksymalnym powiększeniu obrazu można było dostrzec na ciemnym tle słabe światełko symbolizujące hałas wywoływany przez śruby okrętu, pracę maszyn i tarcie kadłuba o grzbiety fal. Na oczach dowódcy plamka światła zyskiwała kształt, stając się powoli schematycznie zarysowanym dnem okrętu, widzianym od dołu. - Odległość piętnaście mil, kurs zero jeden zero. — Niszczyciel zbliżał się niemal czołowo; jego kurs odchylony był zaledwie o dziesięć stopni. - Co o tym sądzisz? - spytał Kolnikow Heinricha Ecka, który siedział przy głównej konsoli sonarów. - To niszczyciel holujący zestaw hydrolokatorów. Ma też śmigłowiec z sonarem zanurzeniowym. Słyszałem go, ale jest za daleko, żeby efektywnie śledzić jego ruchy. Gdybyśmy pociągnęli za sobą własny zestaw, potroilibyśmy zasięg systemu. Kolnikow nie chciał wypuszczać dodatkowych sonarów -podwodnej tratwy ciągniętej za rufą. Wiedział, że użycie ich ograniczyłoby prędkość okrętu. Spojrzał na zegarek: do odpalenia pocisków pozostało jeszcze kilka godzin. Uznał, że najlepiej będzie skręcić na północ, uciec przed niszczycielem i wrócić za jakiś czas. Wydał rozkaz Turcza-kowi, który zdążył już zasiąść za sterami. - Myślisz, że wykrył nas SOSUS? - spytał Turczak. - Nie. Moim zdaniem szukają w ciemno - odparł dowódca. - Słyszałeś może samoloty patrolowe? - dodał, zwracając się do Ecka. 131 - Jak dotąd dwa. - Czy któryś z nich przeleciał dokładnie nad nami? -Kolnikow nie martwił się specjalnie o sonoboje, jak potocznie zwano pławy radiohydroakustyczne. Bardziej niepokoił go profil magnetyczny okrętu, który mógł zostać wychwycony przez MAD-y, pokładowe detektory anomalii, gdyby samolot przeleciał tuż nad nim. Teoretycznie, w idealnych warunkach, MAD był w stanie wykryć okręt podwodny ukrywający się na głębokości tysiąca metrów. Teoretycznie. W praktyce skuteczność urządzenia była znacznie niższa, a warunki nigdy nie były idealne. - Nie - szepnął Eck, potrząsając głową. Przez cały czas miał na uszach słuchawki; porównywał dane z komputera z tym, co podpowiadał mu wyćwiczony przez lata słuch. -Prowadzą poszukiwania według przypadkowego wzorca. Nie słyszeli nas. - A lidar? - Rosjanie i Amerykanie eksperymentowali z niebiesko-zielonymi laserami, radarami optycznymi montowanymi w samolotach jako urządzenia do poszukiwania okrętów w płytkich wodach. W kiosku i kadłubie USS America zainstalowano czujniki wykrywające ich światło. Kolnikow nie sądził, by lasery znalazły ich na głębokości stu pięćdziesięciu metrów, ale pewności nie miał. - Ani śladu. Dowódca zapalił papierosa i nie ruszając się z miejsca, spojrzał na ekran i na swoich tymczasowych podwładnych. - Jesteśmy poniżej warstwy powierzchniowej? - spytał. - Nie wiem. Grubość powierzchniowej warstwy Atlantyku wahała się od dziewięćdziesięciu do stu osiemdziesięciu metrów, w zależności od pogody. Był to obszar względnie jednorodnej temperatury wody, która mieszała się nieustannie wskutek falowania. - Zejdźmy głębiej na jakiś czas. Powiedzmy... na trzysta metrów. Obserwować wskaźnik temperatury wody. - Trzysta metrów - powtórzył Turczak. - Tak jest. -Otworzył zdalnie zawory wybranych zbiorników balastowych i nieznacznie pchnął drążek sterowy. Okręt zanurzył się, nabierając wody. Na głębokości stu siedemdziesięciu pięciu metrów wskaźniki wyraźnie zareagowały na spadek temperatury, o czym Turczak natychmiast zameldował Kolnikowowi. 132 Niszczyciel nieomalże zniknął z ekranów, kiedy do centrali wszedł Heydrich. Niemiec spojrzał na ekran pokazujący aktualny kurs. - Co ty wyrabiasz? - spytał napastliwie. - Dokąd płyniemy? Kolnikow obrócił się na kapitańskim fotelu. - Zaszła zmiana planów — odparł chłodno. Wyjął pistolet zza paska i obejrzał go znacząco. Heydrich zesztywniał. Rosjanin wolno odbezpieczył broń. - Zdrada! Mogłem się domyślić. - Nie ma żadnej zdrady - odpowiedział Kolnikow. - Willi Schlegel dostanie dokładnie to, za co zapłacił. Mamy jednak mnóstwo czasu, więc pomyśleliśmy z Turczakiem, że zarobimy jeszcze trochę, korzystając z okazji. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. - W jaki sposób? - Zamierzamy wystrzelić kilka tomahawków w stronę wybranych celów w Stanach Zjednoczonych. Pan Rothberg łaskawie zgodził się pomóc. Wyjaśniłem mu, że nie będziesz się sprzeciwiał, bo nasz mały plan w żaden sposób nie koliduje z zasadniczym celem misji. No i zgodził się. Heydrich nie spuszczał Kolnikowa z oczu. - Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mnie nie zabiłeś -odezwał się swobodnym tonem. - Nie kuś mnie, bo niewiele brakuje. - Może się martwisz, że ludzie są lojalni wobec mnie, a nie ciebie. Niemcy wiedzą, kto im płaci. Zrobią, co każę. Nawet Eck pracuje dla mnie. Powiedz mu, Eck. Heinrich Eck wyprężył się nagle na siedzeniu i bardzo szeroko otworzył oczy. Spojrzał najpierw na Heydricha, potem na Kolnikowa i jeszcze raz na Heydricha. - Nie mieszajcie mnie w to. Robię, co mi każą. Chcę tylko przeżyć, skasować forsę i zacząć nowe życie z nowym paszportem i grubym portfelem. Kolnikow patrzył wciąż na Heydricha. - Willi Schlegel cię lubi - powiedział. - To on płaci rachunki. Przynajmniej niektóre. A mimo to podejrzewam, że nie płakałby długo, gdyby akcja zakończyła się sukcesem, a ja zameldowałbym mu, że niestety nie przeżyłeś. Powiedzmy, że przytrafił ci się wypadek na morzu. Albo broń przypadkowo 133 wypaliła. A może po prostu powiedziałbym mu, że cię zabiłem, bo nie lubiłem na ciebie patrzeć? Schlegel rozumie niepewność ludzkiego losu. Pech może spotkać właśnie ciebie. Heydrich przysiadł na krześle przed nie używaną konsoletą. - Nie rozsiadaj się - rzucił Kolnikow. - Nie zostajesz tu. Drzwi kabiny kapitańskiej mają zamek. Posiedzisz tam parę dni. Poczytasz sobie książki o żeglarstwie i nawigacji. Będę się lepiej czuł, wiedząc, że w wolnym czasie ubogacasz swoje wnętrze. Ruszyli korytarzem w głąb okrętu. Heydrich, który szedł pierwszy, pochylił się nagle i obrócił, wyprowadzając wysokie kopnięcie prawą nogą. Kolnikow w porę zauważył niebezpieczeństwo. Chwycił stopę Heydricha i pociągnął mocno, posyłając go na twardy pokład. Zaraz podbiegli do nich dwaj Niemcy, zaniepokojeni odgłosem padającego ciała. - Wracać na stanowiska - rozkazał Kolnikow, spoglądając na nich przelotnie i nie przestając mierzyć z pistoletu do leżącego. - Heydrich nie jest ranny. - Co tu się dzieje, kapitanie? - Później. Wracać na stanowiska. Niemcy odeszli, a Rosjanin zamknął Heydricha w swojej kajucie i schował klucz do kieszeni. Nie miał złudzeń co do wytrzymałości zamka, który zainstalowano tylko po to, by zapewnić odrobinę prywatności amerykańskiemu kapitanowi. Gdyby Heydrich bardzo chciał się wydostać, mógłby to zrobić. To jednak prowadziłoby do ostatecznej konfrontacji, o czym obaj doskonale wiedzieli. A Heydrich potrzebował Kolniko-wa - taką przynajmniej nadzieję miał Rosjanin. Kiedy wrócił do centrali, usiadł na fotelu kapitańskim i zapalił kolejnego papierosa. - Przetestujmy procedurę startową, Rothberg. Aż do wystrzelenia pierwszego pocisku. Turczak włączył autopilota i stanął przy kapitanie. - Dlaczego go nie zabiłeś? - spytał szeptem. Kolnikow udał, że nie słyszał pytania. Turczak odczekał chwilę, a potem wrócił na swoje miejsce. Pod koniec dnia, kiedy już wszyscy wyszli, Zelda Hudson przejrzała e-maile, które wyselekcjonował dla niej Zip Vance. Zebrało się ich sporo - wszystkie tajne, zakodowane, prze- 134 syłane między instytucjami rządowymi i między pracownikami poszczególnych departamentów. Nowy protokół szyfrujący używany przez władze, stworzony przez dwóch programistów z Belgii, był dobry - może nawet bardzo dobry — ale nie pozbawiony drobnych wad. Zabezpieczenia, bariery, pułapki, obejścia i wirusy były specjalnością Zeldy. Jako jeden z czołowych ekspertów w tej dziedzinie pracowała dla FBI, NSA, CIA i Pentagonu, implementując ów nowy protokół. Przy okazji dokonała kilku subtelnych zmian, które otworzyły jej dostęp do najpilniej strzeżonych tajemnic amerykańskiego rządu. Jej koledzy i koleżanki w Hudson Security Services byli hakerami-ekspertami - podobnie jak ona za młodu. To właśnie notoryczne włamania do serwerów sprawiły, że wyrzucono ją z pierwszego college'u. Drugi raz nie dała się złapać. Wchłonęła za to całą wiedzę o systemach komputerowych, jaką uniwersytety mogły się z nią podzielić. Kiedy skończyła naukę, zajęła się doradztwem, dobrze zarabiając na tym, co najlepiej umiała. Nie minęło wiele czasu, nim lawinowo rosnąca liczba zleceń zmusiła ją do zatrudnienia innych hakerów, o których istnieniu dowiadywała się z reguły wtedy, gdy trafiali na pierwsze strony gazet lub do więzienia. Kiedy szczyt zainteresowania — lub wyrok — mijał, pojawiała się u nich z ofertą pracy, której inni nie byli w stanie przebić. Jej firma była, rzecz jasna, od lat całkowicie legalna. Nie wątpił w to żaden z jej pracowników prócz Zipa Vance'a, który znał prawdę. Działalność firmy polegała na wyszukiwaniu słabych punktów w systemach zabezpieczeń użytkowanych przez sieci rządowe i przemysłowe. Mając w garści dowody ich słabości, Zelda pojawiała się na scenie z propozycją wprowadzenia niezbędnych poprawek. „Jesteśmy kosztowni, ale cholernie potrzebni", mawiała podczas prezentacji, które zwykle kończyły się podpisaniem kontraktu. Biznes kwitł, zyski można było liczyć w milionach, płace rosły z roku na rok... tylko że pewnego dnia Zelda odkryła, że to jej nie wystarcza. Wspominając drogę, którą miała za sobą, wolno przemierzyła poddasze starego magazynu. Sprawdziła stan windy. Ostatnia osoba opuszczająca budynek - oczywiście Zipper -zostawiła kabinę na parterze. Zelda wcisnęła klawisz, za- 135 czekała, aż liny wciągną na górę jęczącą ze starości klatkę, a potem zablokowała mechanizm. Pod jednym ze stołów znajdowała się klapa, a pod nią zwinięta, dziesięciometrowa lina. To było jedyne wyjście awaryjne na wypadek pożaru. Zelda uważała jednak, że znacznie bardziej niebezpieczna byłaby wizyta nieproszonych gości. Nie tak dawno Europejczycy wypłacili jej sto milionów dolarów za utopienie satelity SuperAegis. Po ewentualnym wydobyciu wraku konsorcjum EuroSpace miało przelać na jej konto kolejną setkę. Umowa z Jouanym była bardziej skomplikowana; zyski miały zależeć od przelicznika dolar-euro. Zelda nie po raz pierwszy zastanawiała się, co zrobi, jeśli kontrahent nie zapłaci. Pewne było to, że nie mogła pozwać go do sądu. Mogła natomiast dowieść przed całym światem, że to on był autorem planu zniszczenia amerykańskiej gospodarki. Taka rewelacja z dnia na dzień uczyniłaby zeń bankruta. Bez wątpienia i Jouany zastanawiał się nad taką możliwością. Najbardziej sensownym posunięciem z jego strony byłoby zniszczenie kwatery głównej firmy Hudson Security Services. I zapewne przyniosłoby ono oczekiwany skutek, gdyby nie to, że nie było to jedyne należące do niej centrum przetwarzania danych. Następnego dnia Zelda wybierała się do archiwum kopii zapasowych, by wzbogacić je o nadesłane przez Zippera, najbardziej aktualne wersje co ważniejszych plików. Zamierzała skopiować je i bardzo dobrze ukryć. Cóż za ironia! CIA nadała operacji z udziałem Kolnikowa i reszty kryptonim Czarnobrody. Jouany i Willi Schlegel; oto prawdziwi piraci! Dwa najczarniejsze charaktery, jakie kiedykolwiek stworzył Bóg. Piraci w nienagannie skrojonych garniturach, ulubieńcy mediów; hałaśliwi dobroczyńcy regularnie zabierający swe żony do opery. A Zelda Hudson zamierzała wyciągnąć od nich prawdziwą górę pieniędzy! ROZDZIAŁ 7 Jake Grafton wyszedł z Pentagonu i ruszył w stronę siedziby zespołu łączników przy projekcie SuperAegis, mieszczącej się na ósmym piętrze jednego z biurowców w kompleksie Crystal City. Był zbyt głęboko pogrążony w myślach, by zwracać uwagę na otoczenie i mijających go ludzi. W biurze czekali na niego agent FBI Tom Krautkramer i komandor Tar-kington. - Rozmawiałem z generałem Altem, admirałem Stalnake-rem i wiceadmirałem Navarre'em - oznajmił Jake. - Pomyślałem, że wpadnę i wymienimy się informacjami. Krautkramer wyglądał tak, jakby nie spał wiele ostatniej nocy. - Mamy kilka tropów, które sprawdzamy - powiedział. -Współpracujemy z operatorem telefonicznym, próbując zestawić listy połączeń międzymiastowych dokonywanych z mieszkań podejrzanych. Rozmawiamy z sąsiadami, odwiedzamy domy... Standardowa procedura. - Do rzeczy. Co wiadomo na pewno? - Zaginął cywilny technik obsługujący symulator hologra-ficzny, Leon Rothberg. Jego przełożony twierdzi, że Rothberg ostatnio często prosił o urlop bezpłatny. O ile wiemy, miał poważne problemy w życiu prywatnym. Przełożony mówił też, że czasami dzwonili do niego egzekutorzy długów. Właściciel mieszkania twierdzi, że od kilku dni nie widział Rothber-ga. - Krautkramer wyciągnął z kieszeni zdjęcie i podał je Jake'owi. - Niewykluczone, że to on jest jednym z dwóch porywaczy, których nie szkolono w ramach Operacji Czarnobrody. 137 - Czy ten Rothberg znał wszystkie podsystemy USS America? - Podobno odszedł z MIT tuż przed obroną doktoratu z informatyki. Sprawdzamy to. Jego szef twierdzi, że to prawdziwy geniusz i że zna każdą linię kodu w oprogramowaniu okrętu. - Gówno prawda - mruknął Jake Grafton. - Ja tylko cytuję przełożonego Rothberga - usprawiedliwił się Krautkramer. - Przepraszam. - Jake poczuł się jak osioł. Krautkramer był pewnie tak samo zmęczony jak on. - Jednym z zaginionych jest bosmanmat Callahan. Większość jego kolegów uważa, że zginął, ale nikt nie jest pewien. Niewykluczone, że został na pokładzie. Jest specjalistą w dziedzinie obsługi reaktorów. - I wyłączył funkcję SCRAM. - Być może - przyznał Krautkramer. - On także miał kłopoty rodzinne: trudny rozwód, dziewczyna w ciąży. Był wyróżniającym się podoficerem, ale... może dał się skusić. Na razie jednak nie możemy wykluczyć, że zachował się godnie i zginął, bo porywacze uznali, że ociągał się ze skokiem do wody. Trudno powiedzieć. - Rozumiem. - Dowódcą zespołu Czarnobrody był Władimir Kolnikow. Oto kopia jego akt. Agent podał Jake'owi czerwoną teczkę. Kontradmirał przejrzał papiery, ale nie dostrzegł w nich niczego nowego. - W Paryżu też robimy co możemy - ciągnął Krautkramer. - Szukamy dalszych informacji o tym człowieku... z kim się przyjaźnił, gdzie mieszkał, co pije, co czyta. Zajmie nam to parę dni. - Kto z ekipy w Connecticut znał go najlepiej? - Oficer szkoleniowy z symulatora. Przez kilka tygodni spędzał z nim po osiem godzin dziennie. - Niech przyleci do Waszyngtonu. Chcę usłyszeć wszystko, co wie o Kolnikowie. Ropuch, sprawdź, co się da zrobić w tej sprawie. - Tak jest. - Panie Krautkramer, może pan dzwonić o każdej porze, kiedy tylko pojawi się coś nowego. Komandor Tarkington poda panu numery. 138 Kiedy agent FBI wyszedł, Jake zwrócił się do kolegi: - Co nowego w biurze? - Jeżeli któryś z naszych wiedział, że dojdzie do kradzieży okrętu, to w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać — odparł ponuro Tarkington. - O niczym innym dziś nie rozmawiali. Panuje przekonanie, że porywacze ostrzelają tomahawkami platformę Goddard. - A co z Ilinem i resztą szpiegów? - Wychodzili dziś tylko na lunch w pasażu Crystal City. Byłem z nimi. Przykleiłem się do Ilina jak guma do żucia. Nie spuszczałem go z oka. Poszedłem z nim nawet do toalety. Gadaliśmy o okrętach podwodnych, baseballu, futbolu, polityce, gospodarce, euro... — Ropuch wzruszył ramionami. - Myślisz, że zdążył jakoś zrobić zrzut? - spytał Jake, mając na myśli pozostawioną gdzieś wiadomość dla rosyjskiego kuriera. - Trzej agenci FBI obserwowali nas bez przerwy. Zwinęli nawet stolik, kiedy wyszliśmy z restauracji. Nie widzę możliwości zrzutu. W każdej sekundzie podglądała nas kamera i podsłuchiwał mikrofon kierunkowy. Czułem się tak, jakby pilnowała mnie Secret Service, chociaż wiem, że agenci byli dyskretni i najprawdopodobniej nikt nie zwrócił na nich uwagi. - Założę się, że łącznicy zwrócili - mruknął Jake, zaglądając do przegródki z pocztą. - Plany na wieczór? - Każdemu przydzielamy zespół agentów, podobno w sumie będzie ich pięćdziesięciu. Nie będzie tradycyjnego śledzenia, ale i tak dostaniemy raport o aktywności naszych przyjaciół, i to minuta po minucie. Założono podsłuch i podgląd w pokojach hotelowych, korytarzach, klatkach schodowych i barach. Ci z FBI mieli cholernie pracowity dzień, admirale. Nie wiem, o jaki priorytet pan prosił, ale zdaje się, że przydzielono najwyższy. Należało się spodziewać, że po wieczornej naradzie szefów sztabów zagraniczni oficerowie łącznikowi popędzą do swych ambasad, by złożyć meldunki. Zawsze mogli to zrobić, dlaczego więc Ilin nosił pasek z mikrofonem i nadajnikiem? Dlaczego nie odwiedzał ambasady i nie składał raportów w cztery oczy? Czyżby prowadził podwójną grę? Niełatwo było czekać na telefon od Flapa Le Beau. Jake bez entuzjazmu przeglądał papiery, które napłynęły w ostat- 139 nich godzinach. Podpisał kilka listów, które podsunął mu Tar-kington, a potem już tylko wpatrywał się w okno, za którym przesuwały się sylwetki samolotów startujących i lądujących na lotnisku Reagana. Z głębokiego zamyślenia wyrwał go dopiero brzęczyk interkomu. - Sir, dzwoni generał Le Beau - powiedziała sekretarka. - Biały Dom kupił twój pomysł - oznajmił Flap bez zbędnych formalności. - Komitet zjawi się w komplecie i usłyszymy pełny raport na temat wysiłków w sprawie USS America. Jeżeli ktoś zada pytanie, które uznam za niewłaściwe, przerwę imprezę. - Dziękuję. Ropuch wparował do gabinetu, gdy tylko Jake odłożył słuchawkę. - Przyprowadź naszych szpiegów — rozkazał mu Grafton. Powitał kolejno Francuza Jadota, Niemca Mayera i oczywiście Brytyjczyka Barringtona-Lee, bardziej angielskiego niż mocna herbata. Wszyscy oni służyli od lat w wywiadzie wojskowym i przyznawali się do tego otwarcie. Wyjątkiem był wysoki i małomówny Janos Ilin. Twierdził, że jest urzędnikiem, i nie udawał, że świetnie się zna na pociskach rakietowych i systemach obrony. Jadot spytał go kiedyś, w którym departamencie pracuje, ale za odpowiedź musiało mu wystarczyć puste spojrzenie Rosjanina. Kiedy wszyscy usiedli, Jake podzielił się z nimi najnowszymi informacjami w sprawie porwanego okrętu. Po raz pierwszy zdradził tożsamość i narodowość przestępców, a także to, że szkolono ich w obsłudze okrętów podwodnych z okrojoną załogą. - Kto ich szkolił? - spytał Barrington-Lee. - Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych. - Zdaje się, że wy, Jankesi, naprawdę poważnie myślicie o cięciach w budżecie floty - skomentował Anglik, kiedy dotarło do niego, że Jake nie zamierza ujawnić celu szkolenia zespołu obcokrajowców. - A ci spryciarze rąbnęli wam okręt sprzed nosa... Najpierw satelita, teraz to... prasa pożre was żywcem. - Typowo brytyjskie, łagodne niedopowiedzenie - mruknął kwaśno Tarkington. - W dzisiejszych czasach trudno o uczciwych ludzi — stwierdził z kamienną twarzą Helmut Mayer. 140 - To fakt - zgodził się Maurice Jadot i błysnął uśmiechem w stronę Graftona. - Ja na przykład wciąż mam nadzieję, że jakiegoś spotkam. Jake kontynuował opowieść, nie omijając niektórych faktów ujawnionych tego dnia. Jadot zapytał o uzbrojenie USS America. - Tuzin tomahawków i sześć torped - odparł kontradmirał. - Z jakimi głowicami, jeśli wolno spytać? — wtrącił Mayer. - Z konwencjonalnymi. Tylko tyle mogę powiedzieć panom w tej chwili. Dywiz sporo wiedział na temat tomahawków, powszechnie używanych w Royal Navy. - Ci ludzie z pewnością nie potrafią odpalić pocisków, nieprawdaż? Nie uczono ich przygotowywania pełnego profilu misji i tym podobnych szczegółów? - Raczej nie będą. Na pewno nie zaprogramują rakiet bez pomocy specjalisty. - A mają taką pomoc? - Możliwe. Zaginęło kilku Amerykanów i niewykluczone, że znaleźli się na pokładzie. Jednym z nich jest instruktor z symulatora, inżynier-informatyk, który wie wszystko 0 systemie komputerowym okrętu. Choć oczywiście równie prawdopodobne jest to, że go tam nie ma. Po prostu nie wiemy. - Czy ten zaginiony specjalista wie wystarczająco dużo, żeby zaprogramować i odpalić pociski? - FBI twierdzi że tak. - Coraz gorsze wiadomości — zauważył Dywiz. Przez kilka sekund siedzieli w milczeniu, analizując fakty 1 próbując nie zdradzić się z emocjami. Całkiem nieźle panowali nad twarzami - mogliby grać w pokera w Vegas, pomyślał smętnie Jake. Wreszcie Mayer zadał najbardziej oczywiste pytanie: - Co robią Stany Zjednoczone, żeby odzyskać ten okręt? - Wszystko, co mogą - odparł Grafton. - Za dwie godziny w Pentagonie rozpocznie się narada Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Jesteśmy zaproszeni. Z pewnością zechcą panowie złożyć stosowne raporty swoim rządom, ale proszę o jedno: o stanowcze zaznaczenie, iż rząd Stanów Zjednoczonych nie życzy sobie, by uzyskane przez panów informacje trafiły do mediów. 141 - Szczerze mówiąc, nie mam żadnego wpływu na widzimisię mojego ministra - odezwał się Barrington-Lee. Pozostali zgodnie pokiwali głowami. - Rozumiem realia - odparł Jake. - I dlatego proszę tylko 0 uprzedzenie zwierzchników o naszych życzeniach. Stany Zjednoczone chcą zachować w tajemnicy tożsamość porywaczy jeszcze przez kilka dni. W drodze do Pentagonu Tarkington zrównał krok z szefem 1 pochylił się nad jego uchem. - To Francuzi. Mam przeczucie, admirale. - Jasne. - Wszyscy zawsze na nich gadają, ale nikt nie zrobił z nimi jeszcze porządku. A przecież oni jedzą ślimaki! - Racja, Ropuch, to czarne owce rodzaju ludzkiego. - Zobaczy pan, że mam rację. - W naszych planach zaszła zmiana - powiedział Kolni-kow do swojej załogi. Mówił głośno, żeby słyszeli go wszyscy - prócz Heydricha - ludzie zgromadzeni w centrali okrętu i przyległych pomieszczeniach. Nie chciał używać pokładowego interkomu, by dźwięk rozchodzący się w wodzie nie dotarł do czujników systemu SOSUS. Strach przed amerykańskim nasłuchem został mu z czasów służby w radzieckiej, a potem rosyjskiej flocie. - Dziś wieczorem odpalimy trzy rakiety tomahawk, jutro prawdopodobnie kolejne trzy i być może jeszcze trzy następnej nocy. Później na dłuższy czas ukryjemy się w głębinie, tak jak było zaplanowane. Marynarze wyglądali dość ponuro. Zamknięci w skradzionym okręcie, otoczeni niepojętą, supernowoczesną aparaturą, ścigani chyba przez całą amerykańską marynarkę... Co gorsza, Kolnikow postrzelił Steinhoffa i zamknął Heydricha. Nie wiedzieli, dlaczego to zrobił. Bali się, a kapitan widział ten strach w ich twarzach. - Zasadniczy cel misji nie uległ zmianie - ciągnął Kolnikow, starając się mówić jak najbardziej rzeczowym tonem. — Nie ma obawy, dostaniecie umówioną sumę po wykonaniu zadania. Jako że przybyło wam pracy... wystrzelimy przecież dziewięć tomahawków... każdy z was otrzyma dodatkowo po sto tysięcy dolarów amerykańskich za pocisk, tytułem rekompensaty za zwiększone ryzyko. 142 - Co będzie celem? - spytał jeden z Niemców. - Skąd jesteś? - Z Berlina. - Cele nie znajdują się w Berlinie. Wśród marynarzy rozległy się stłumione parsknięcia i chichoty. Obietnica podwyżki wyraźnie poprawiła morale. Każdy z najemników umiał mnożyć przez dziewięć. - A co z Heydrichem? Dlaczego siedzi pod kluczem? - Nie ufam mu. Tym razem nikt się nie odezwał. Przez długą chwilę marynarze spoglądali na siebie i na wielkie ekrany udające okna. Wreszcie Boldt zdobył się na odwagę. - Jak długo będzie zamknięty? - Aż nauczy się manier. - Chyba powinniśmy wiedzieć więcej — rzucił zimno Steeckt. - Chcesz, żebyśmy narażali życie w imię niczym nie popartych obietnic. To raczej niewiele. - A ile właściwie jest warte twoje życie, Steeckt? Co takiego cennego robiłeś, kiedy zaproponowano ci udział w tej przygodzie? - Najpierw powinniśmy się rozliczyć - nie ustępował Niemiec. - Nie teraz. Dostaniecie zapłatę, tyle mogę wam zagwa-rantow.ać. A skoro tak, to co was obchodzi, skąd wezmę pieniądze? Byle dobrze się wydawały. Wzmianka o wydawaniu pieniędzy znowu rozładowała napięcie. Rozległy się szepty i śmiechy. - Steinhoff zmarł mniej więcej godzinę temu - powiedział Gordin tak obojętnym tonem, jakby składał meldunek o temperaturze wody lub głębokości zanurzenia. - Sięgnął po broń przeciwko mnie - wyjaśnił Kolnikow. -Musiałem go zastrzelić. Marynarz powinien ufać swoim towarzyszom i być posłuszny kapitanowi, który odpowiada za życie wszystkich. Steinhoff tego nie rozumiał. Sądził, że przede wszystkim powinien być lojalny wobec Heydricha. To wielki błąd, dlatego doszło do konfrontacji. Może Steinhoff sądził, że Turczak umiałby sam pokierować okrętem? — I miał rację, dodał w myśli Kolnikow. - A może zdawało mu się, że sterowanie tą balią to pestka i że sam mógłby to zrobić? -Oczywista niedorzeczność słów kapitana wywołała uśmiechy na kilku twarzach. - Być może zresztą Steinhoff nie wybiegał 143 myślą aż tak daleko. Wszystko jedno. Popełnił cholernie głupi błąd i zapłacił za to najwyższą cenę. - Co zrobimy z ciałem, kapitanie? - Zawińcie w prześcieradło i zamknijcie w chłodni. Pozbędziemy się go przy najbliższej okazji, ale nie teraz. Kiedy ludzie wrócili na stanowiska, Turczak zbliżył się do Kolnikowa. - Boją się - szepnął. - Nie wiedzą, co o tym wszystkim myśleć. - Takie czasy... dziś nikt nie wie, co myśleć. - Sądzisz, że będą posłuszni? - Jeżeli Amerykanie dadzą nam spokój, nie będzie źle. Istotnie. Dopóki wszystko szło po jego myśli, nie musiał obawiać się własnej załogi. Siedząc na lotnisku Dulles i czekając na swój lot do Londynu, Tommy Carmellini kolejny raz czytał kopię podania o zwolnienie ze służby, które po południu zostawił w siedzibie Agencji. Zanim wyszedł z gmachu CIA, z pismem w ręku zaszedł do pokoju przełożonego. - Jak rozumiem, twoja rozmowa z Watringiem nie wypadła najlepiej? - Watring to gnój. Szkoda słów. Szef zmarszczył brwi. Nazywał się Pulzelli i był biurokratą do szpiku kości. - Używanie niestosownego języka w biurze uważam za obraźliwe — zaintonował oficjalnym tonem. - Rozumiem, proszę pana — odparł Carmellini. Nie chciał się stawiać; przecież to właśnie Pulzelli udzielił mu rekomendacji. - Wymknęło mi się. Jakoś tak... idealnie pasowało. - Watring nie uważa, że należy ci się coś za ten wynalazek? - Powiedział, że urząd patentowy popełnił błąd, a ja jestem kanciarzem. Nie miał zamiaru zaaprobować wniosku. Pulzelli westchnął ciężko. Wiedział, kim i czym jest Watring, ale mimo to udzielił Carmelliniemu rekomendacji. Miał świadomość, że w najbliższym czasie przyjdzie mu za to słono zapłacić. Tommy też o tym wiedział i zrobiło mu się żal szefa. - Postanowiłem się zwolnić — powiedział, podając pismo Pulzellemu. - Standardowe, dwutygodniowe wypowiedzenie. Pora zająć się własnym życiem. Mam dość pracy dla rządu... odchodzę w świat. 144 — Masz konkretne plany? - Myślałem o klejnotach korony brytyjskiej albo o błyskotkach carów z muzeum na Kremlu. Pulzelli nieczęsto pozwalał sobie na uśmiech, ale tym razem po jego twarzy przebiegło coś na kształt grymasu rozbawienia. - Dobrze wiem, o czym pan myśli - dorzucił lekko Car-mellini. — Że powinienem zacząć w niższej lidze. Pewnie ma pan rację. Może na początek zrobię parę zwykłych sklepów z biżuterią i muzeów. — Przekażę dalej twoje pismo. Ale póki jeszcze jesteś na państwowej liście płac, czekają cię mniej lukratywne zajęcia. Masz tu bilet i wyprawkę na podróż do Londynu - powiedział Pulzelli i spojrzał na zegarek. - Jeśli się pospieszysz, załapiesz się na furgonetkę. Siedząc w poczekalni terminalu międzynarodowego w porcie lotniczym Dulles, Tommy Carmellini starannie złożył arkusz papieru i schował go w aktówce. Na ekranie telewizora zawieszonego wysoko w kącie sali rozgrywał się mecz baseballowy, jakiś żołnierz siedział obok, wpatrując się w regał ze słodyczami i płytami kompaktowymi, a o dwa rzędy dalej zakochani tulili się do siebie namiętnie, nie zważając na elegancko ubranych biznesmenów, którzy ze wszystkich sił starali się ich ignorować. Carmellini z zawodowego nawyku przyjrzał się dyskretnie wszystkim obecnym, próbując ustalić, czy nikt nie zwraca na niego uwagi. Nikt. Chyba nie powinienem był żartować przy Pulzellim na temat klejnotów korony brytyjskiej i sklepów jubilerskich, pomyślał. Wiedział, że szef pośmieje się i zapomni, ale w odpowiednim momencie jego metodyczny umysł i poczucie obowiązku każą mu przypomnieć sobie o nierozważnych słowach i zawiadomić policję. Cóż... Tommy Carmellini nie mógł już cofnąć tego, co powiedział. Mógł jedynie czekać na rozwój wydarzeń. Miękkie, głębokie fotele w sali posiedzeń Połączonego Komitetu Szefów Sztabów ustawiono półkolem przed wielkim multimedialnym ekranem, który zajmował niemal całą ścianę. Z boku znajdowało się nieduże podwyższenie, usytuowane tak, by stojąca na nim osoba nie zasłaniała dowódcom widoku. Jake Grafton i jego goście zajęli miejsca w trzecim 145 rzędzie, za plecami zasłużonych komandorów oraz jedno-, dwu- i trzygwiazdkowych oficerów flagowych. Prowadząca prezentację oficer stała już na podium, po raz ostatni zaglądając do notatek, kiedy oficer sztabowy rzucił komendę „baczność" i do sali wkroczyli czterogwiazdkowi. Kiedy szefowie zajęli miejsca w pierwszych rzędach, generał wojsk lądowych Alt chrząknął coś niezrozumiale i wszyscy usiedli. Prowadząca, oficer w stopniu pułkownika, nie zamierzała marnować czasu. Gdy tylko zapadła cisza, na ekranie pojawiła się mapa północnego Atlantyku. - America nie została namierzona - zaczęła. - Ten pół-okrąg wyznacza maksymalne położenie okrętu przy założeniu, że poruszał się ze stałą prędkością dwudziestu węzłów od czasu, gdy zanurzył się przy burcie Johna Paula Jonesa, to jest od sześćdziesięciu godzin. - Półokrąg obejmował solidny kawał Atlantyku, a jego środek znajdował się w okolicy wyspy Martha's Vineyard. - A tutaj widzimy granicę dziesięciu węzłów. — We wnętrzu pierwszego pojawiło się czterokrotnie mniejsze pole oznaczone innym kolorem. Pułkownik wyliczyła wszystkie dostępne jednostki należące do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, nie wyłączając okrętów podwodnych, i pokazała na mapie ich pozycję, bez względu na to, czy były zdolne do wyjścia w morze oraz ile czasu zajęłoby im dotarcie w rejon poszukiwań. Następnie omówiła wyniki działania sieci SOSUS i patroli maszyn P-3 oraz satelitów wyposażonych w radary i czujniki podczerwieni. Wreszcie wskazała zebranym położenie okrętów podwodnych innych flot, w tym dwu rosyjskich. Janos Ilin, siedzący obok Jake'a Graftona, nawet nie mrugnął, kiedy podano ich pozycję z taką obojętnością, jakby opublikowały ją poranne gazety. Szefowie sztabów przerwali prowadzącej, by omówić kwestię niszczyciela, który miał właśnie wejść do stoczni w Norfolk. Zastanawiali się, czy zaplanowany remont można odłożyć na później, by okręt mógł dołączyć do zespołu poszukiwawczego. - Czy satelity dostrzegą maszt USS America nad powierzchnią wody? — spytał Flap Le Beau. - Tak jest. Jeżeli okręt będzie w ruchu, podczas bezchmurnego dnia. 146 - A w nocy? Przy porywistym wietrze? - Tak lub nie, sir. Większe szansę wykrycia mają wtedy nasze radary. - Stuffy, czy od czasu do czasu nie trzeba wysunąć tej maszynki, żeby skalibrować systemy inercyjne? - spytał generał Alt. - Nie jest to konieczne przy normalnej nawigacji - odparł Stalnaker. - Ale rozsądny kapitan zrobiłby to przed wystrzeleniem tomahawków. Kalibrowanie może potrwać od jednej do dwóch minut. Większość czasu zabiera zlokalizowanie satelitów. - Ale kiedy już wystrzelą pocisk, zobaczymy go na radarach, gdy tylko wynurzy się z wody? - Nie, sir. Chyba że nasz zespół poszukiwawczy będzie w pobliżu. - A patrole lotnicze? Namierzą? - Być może. - Satelity? - To zależy od ustawienia czujników i położenia satelity, sir. „Być może" to jedyna rozsądna odpowiedź. - Ile czasu minie, zanim dowiemy się o ataku? - Zapewne kilka minut od namierzenia pocisku. - Powiedzmy, że tomahawk leci w stronę platformy startowej Goddard albo stadionu Jankesów. Jakie mamy opcje? Opcje nie prezentowały się zbyt okazale. Wprawdzie tomahawk nie osiągał prędkości naddźwiękowej, ale był nieduży i leciał bardzo nisko. Przechwycenie i strącenie go byłoby niezwykle trudne. - Musimy rozstawić niszczyciele wokół platformy Goddard i wydać rozkaz zestrzelenia wszystkiego, co się zbliży. Przez chwilę dyskutowano o tym, ile czasu potrzeba na ściągnięcie w rejon platformy kolejnych trzech okrętów. Dwadzieścia dwie godziny. - Co z obroną przeciwrakietową Waszyngtonu, Nowego Jorku i Filadelfii? Czy baterie pocisków patriot mogą zapewnić miastom bezpieczeństwo? - spytał przewodniczący. - Nie mogą — odparł z niesmakiem szef sztabu wojsk lądowych. - Patriot jest bezużyteczny przeciwko tak nisko lecącym celom. Czterogwiazdkowcy rozpoczęli dysputę na temat public re-lations - społeczeństwo musi się dowiedzieć, że wojsko coś 147 robi, by zapewnić krajowi bezpieczeństwo. Jak się okazało, wydano już stosowne rozkazy w tej sprawie. Pierwsze baterie obrony antyrakietowej miały zostać rozstawione wokół Waszyngtonu już za sześć godzin, ostatnie za dwadzieścia cztery. Nie było ich jednak dosyć, by ochronić miasto przed atakiem, który mógł nastąpić dosłownie z każdej strony. Uzgodniono więc rejony takiego rozmieszczenia, które dawały największe prawdopodobieństwo przechwycenia pocisku. Przez długie godziny komitet omawiało najdrobniejsze szczegóły sprawy. Kiedy narada dobiegła końca, Jake Grafton odciągnął na bok Flapa Le Beau, podczas gdy Ropuch poprowadził oficerów łącznikowych przez rozległy parking, w stronę kompleksu Crystal City. Jake opowiedział Flapowi o najnowszych doniesieniach. - Nadal jednak chciałbym wiedzieć, dlaczego nasz niszczyciel nie dostał pozwolenia na zatopienie USS America, póki okręt płynął przez cieśninę Long Island. - Decyzję podjęto w Białym Domu, nie w Pentagonie. - Czy był przy tym któryś z szefów sztabów? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Sir, chciałbym zobaczyć zapis tamtej rozmowy. Wiem, że to diabelnie tajny materiał, ale chciałbym go przeczytać, zanim wpadnie w łapy nadgorliwych kongresmanow, co stanie się prędzej czy później. Moim zdaniem nie ma szans na to, by Biały Dom zakorkował jakoś ten wulkan. - Chciałbyś zobaczyć zapis jeszcze dziś wieczorem? - Tak jest. - Zadzwonię tam i zobaczę, co się da zrobić. Melduj, jeśli dowiesz się czegoś nowego. - Tak jest, sir. Okręt podwodny wynurzał się powoli z odmętów. Niemal cała nieliczna załoga zgromadziła się w centrali, obserwując w milczeniu, jak Turczak manipuluje drążkiem sterowym i jak Kolnikow dogląda przyrządów. Popijali kawę i popularny napój pomarańczowy amerykańskiej floty: Kool-Aid. Zarobili na ten poczęstunek. Przez całe popołudnie dziesięciu z nich ładowało cztery torpedy do wyrzutni i przeprowadzało elektroniczne procedury testowe, by się upewnić, że broń jest gotowa do użytku - tak na wszelki wypadek. 148 Eck siedział przy sonarze, a Leon Rothberg, Amerykanin, przy konsolecie kontroli uzbrojenia. Boldt, jak zwykle, zajął miejsce przy głównym panelu kontrolnym. Kolnikow przechadzał się spokojnym, miarowym krokiem, z papierosem w ustach. Ponad godzinę wcześniej Eck postawił holowany zestaw sensorów, by uszczegółowić nieco obraz z sonarów podczas przechodzenia okrętu przez kolejne warstwy termiczne. Komputerowo wytworzone obrazy przestrzeni rozciągającej się za kadłubem i zbiornikami balastowymi okrętu działały na załogę hipnotyzująco. Wszyscy wpatrywali się w naścienne ekrany, zafascynowani niejasną panoramą głębin. Jeżeli gdzieś w pobliżu czaił się nieprzyjacielski niszczyciel, to znajdował się właśnie tam — na sztucznie stworzonym horyzoncie lub tuż za nim. Kolnikow nie interesował się horyzontem. Spoglądał niżej, w głębinę, próbując przeniknąć wzrokiem obraz falującej ciemności. Szukał okrętów podwodnych. Jeżeli inny amerykański okręt polował na Americę, to ukrywał się właśnie tam, w mroku, nasłuchując. Nie dostrzegł jednak absolutnie nic. - Eck, samoloty? — Jeden odrzutowy, wysoki pułap, sygnał już zanika. W pobliżu nic. Po zmroku, kiedy okręt posuwał się tuż pod powierzchnią oceanu, z prędkością trzech węzłów, Turczak uruchomił mechanizm wysuwający na powierzchnię ESM - pomocniczy maszt elektroniczny. Jego anteny zaprojektowano tak, by wykrywał energię radarów pracujących na rozmaitych częstotliwościach. Kolnikow i Turczak przyjrzeli się uważnie sygnałom odebranym przez system, porównali ich moc i z rezerwą potraktowali obliczone przez komputer odległości od nieznanych obiektów. Jednego byli pewni: w pobliżu nie czaiło się żadne niebezpieczeństwo. Kolnikow opuścił maszt ESM i uruchomił inny, służący do utrzymywania łączności. Odbiornik miał pobrać współrzędne z systemu satelitarnego GPS — globalnego systemu określania pozycji statków i samolotów — i uaktualnić nimi bazy danych układów nawigacji inercyjnej okrętu i poszczególnych pocisków tomahawk, które czekały w wyrzutniach gotowe do startu. 149 Precyzyjne określenie pozycji okrętu było niezwykle ważnym krokiem przed wystrzeleniem rakiet, które nie były wyposażone w systemy naprowadzania końcowego. Pocisk podążał do wybranego punktu w przestrzeni kierowany przez pokładowy układ inercyjny, sprzężony z radarem śledzącym ukształtowanie terenu i komputerem porównującym jego najważniejsze cechy z wzorcem zapisanym w pamięci. Najnowsze tomahawki, takie jak te, które spoczywały w wyrzutniach USS America, kalibrowały system nawigacji inercyjnej za pomocą GPS-u, ale wciąż brakowało im układów naprowadzania końcowego, których konstruowanie zawieszono w latach dziewięćdziesiątych z przyczyn finansowych. Dlatego też, choć trafienie w cel z absolutną precyzją nie było możliwe, to niemożliwe było też elektroniczne zakłócenie ostatniej fazy lotu pocisku. Rothberg spędził wiele godzin przy uniwersalnej konsoli celowniczej, planując trasę przelotu każdego z trzech tomahawków, które Kolnikow zamierzał wystrzelić. Zadanie to polegało przede wszystkim na wyszukiwaniu charakterystycznych punktów krajobrazu, które mogły być zauważone przez radar pocisku i porównane z wzorcami zapisanymi w inercyjnym systemie nawigacyjnym. Gdyby tomahawki chybiły o więcej niż piętnaście metrów, cały czterystukilogramowy ładunek materiału wybuchowego, który upakowano w głowicy, zostałby zmarnowany. Zdumiewające było to, że pociski tego typu zazwyczaj trafiały w cel z dokładnością do trzech metrów, przeleciawszy trasę rzędu tysiąca mil morskich. Niewiarygodna precyzja, przyznał w duchu Kolnikow, ćmiąc pali malla bez filtra. Taka jakość projektu i wykonania masowo produkowanej broni była absolutnie nie do pomyślenia w Rosji. Tylko w Ameryce, pomyślał. Tylko tam. Ocean i niebo nad nim były puste. - Dane z GPS-u pobrane? — warknął Kolnikow w stronę Turczaka. - Tak jest - odparł służbiście Turczak. Dobrze, że przynajmniej on zachowywał pozory. - Rothberg? - Gotów. Możemy zaczynać. - Głębokość wody? - Pięć tysięcy dwieście metrów, kapitanie - odparł pewnie Turczak. 150 - Eck, wciągnij holowaną antenę i zamelduj gotowość. - Tak jest, kapitanie. - Odpalimy trzy pociski w krótkich odstępach czasu. Następnie zawrócimy i w zanurzeniu na głębokość czterystu pięćdziesięciu metrów obierzemy kurs jeden dwa zero. Popłyniemy w tym kierunku z prędkością dwunastu węzłów, a tuż przed świtem zwolnimy, wynurzymy się i wypuścimy maszt komunikacyjny, żeby odebrać sygnał amerykańskich komercyjnych stacji radiowych. Są pytania? - Co będzie, jeśli napotkamy amerykański okręt podwodny? Będziemy się bronić? - Będziemy stosować uniki. Coś jeszcze? Więcej pytań nie było. - Podnieść maszt fotoniczny. Jeden szybki cykl, wyłącznie dla naszej przyjemności. Zestaw sensorów uniósł się nad wodę mniej więcej na dziesięć sekund, czyli na tyle, ile trwał pełen obrót obiektywu skierowanego na horyzont i niebo. Kiedy maszt zniknął pod wodą, Kolnikow i jego ludzie pozwolili sobie na chwilę oddechu. Podziwiali obraz morza wyświetlany przez komputer na jednym z płaskich ekranów, niewiele różniący się od przekazu telewizyjnego. Kamera pracowała w trybie słabego oświetlenia, toteż wieczorna panorama Atlantyku była równie wyraźna, jakby zarejestrowano ją za dnia. Boldt powoli obrócił obraz o trzysta sześćdziesiąt stopni, a potem pochylił go tak, jakby obserwatorzy spoglądali na niebo. Gwiazdy nie były widoczne, przesłaniała je warstwa chmur. Boldt odtworzył zapisany obraz jeszcze raz, znacznie wolniej. - Daj powiększenie. Zobaczymy, czy nie ma na horyzoncie jakichś jednostek. Nie dostrzegli niczego prócz pustego, spokojnego morza. Dokładnie tak, jak na wizualizacji wykonanej przez Objawienie. Trzydzieści pięć minut później Eck zameldował, że holowany zestaw sensorów powrócił na pokład okrętu. Przez cały ten czas marynarze szeptali między sobą, popijając wodę, kawę i sok. Napięcie narastało z każdą chwilą. Ustąpiło nagle, kiedy odezwał się Kolnikow. - Zaczynamy. Rothberg, odczytaj procedurę kontrolną, jeśli łaska. 151 Dowódca spojrzał na ekran taktyczny, a ściślej na zegar i wskaźnik pozycji okrętu. Sprawdzona technika sterowania pociskami tomahawk wymagała wprowadzenia do pamięci pocisków precyzyjnego czasu przelotu do poszczególnych punktów orientacyjnych. To oznaczało, że start musi nastąpić w wybranym wcześniej miejscu, aby nie wystąpiły problemy z korelacją czasu i odległości. Rothberg odczytywał listę na głos, a Kolnikow kazał Tur-czakowi zwolnić do jednego węzła. Kwadrans później hydrauliczne siłowniki otworzyły zewnętrzną klapę pionowej wyrzutni numer jeden. Huk sprężonego powietrza, które wypchnęło pocisk nad powierzchnię oceanu, był słyszalny pod wodą w promieniu tysięcy mil. Gdy tylko obły kształt wynurzył się z fal, nastąpił zapłon do-palacza rakietowego. Kilka sekund później, gdy pocisk pędził już z prędkością przeszło stu węzłów, zaczął pracować silnik turboodrzutowy, który z nową siłą pchnął pierwszego tomahawka w stronę celu. Upłynęła minuta, nim wystartował drugi pocisk, i jeszcze jedna, nim sprężone powietrze opróżniło wyrzutnię numer trzy. Kiedy wszystkie rakiety znalazły się w powietrzu, Kolnikow rozkazał Turczakowi wprowadzić okręt na kurs sto dwadzieścia i rozpocząć zanurzanie. Sternik pchnął manetkę do oporu, żądając od komputera w maszynowni, by wycisnął z silników pełną moc. America przyspieszyła z zaskakującą chyżością. Po dotarciu na głębokość czterystu pięćdziesięciu metrów Kolnikow zamierzał popłynąć całą naprzód przez pół godziny, by wyrwać się z najbardziej niebezpiecznego rejonu, a potem zwolnić do dwunastu węzłów. Kusiło go, by przyspieszyć, ale wiedział, że Amerykanie wkrótce będą blisko, i bał się nadmiernego hałasu maszyn. Wyprosiwszy z centrali gapiów, rosyjski kapitan spojrzał na zegarek, popatrzył na ekrany sonarów i zapalił kolejnego papierosa. W gabinecie szefa operacji morskich, admirała Stalnakera, zabrzęczał aparat podłączony do kodowanej linii telefonicznej. Mimo późnej pory admirał jeszcze pracował, na żądanie prezydenta przygotowując podsumowanie wydarzeń całego weekendu. Szybko podniósł słuchawkę. - Sir, Dowództwo Sił Kosmicznych melduje, że mniej wię- 152 cej minutę temu nasz satelita zarejestrował start pocisku manewrującego na północnym Atlantyku. - Gdzie? - Ze współrzędnych wynika, że mniej więcej o czterysta mil na wschód od Ocean City w stanie Maryland. - Jaki sprzęt mamy w pobliżu? - Samolot patrolowy będzie w rejonie startu za piętnaście minut. Okręt podwodny znajduje się w odległości dwóch, a niszczyciel czterech godzin. - Proszę mnie informować na bieżąco. - Tak jest. Telefon zadzwonił jeszcze dwa razy w dwuminutowych odstępach. Po meldunku o starcie trzeciego pocisku umilkł, ale Stalnaker już nie mógł się skoncentrować na pisaniu. Czekając na kolejny sygnał, stanął przy oknie i spojrzał na światła Waszyngtonu rozjaśniające aksamitną noc. Pomyślał, że jego dni na stanowisku szefa operacji morskich są już policzone. Za tydzień, najdalej dwa, prezydent każe mu poprosić o przejście w stan spoczynku, co naturalnie uczyni. Skradziony okręt podwodny, pociski spadające na Stany Zjednoczone... Niewykluczone, że pewnego dnia jakaś komisja śledcza uzna go za winnego zaniedbań. Nic dziwnego, że wielu kapitanów wolało iść na dno ze swymi okrętami. Wiedział, że nie powinien w takiej chwili zastanawiać się nad sobą i swoją karierą, ale, do diabła, był tylko człowiekiem! Niech to szlag! Tyle lat pracy, potu i osiągnięć, a potem coś takiego! Cisza z każdą chwilą stawała się bardziej nieznośna. Stuffy Stalnaker włożył czapkę i wyszedł z gabinetu, kierując się w stronę sali narad. Kiedy Eck usłyszał narastający warkot silników maszyny P-3 Orion, natychmiast zameldował o tym Kolnikowowi, który spokojnie spojrzał na zegarek. Od wystrzelenia ostatniego pocisku minęło czternaście minut. Nie wykluczał, że załoga Oriona widziała start tomahawków. Być może namierzył je satelita. A może samolot patrolowy pojawił się tu przypadkiem? - Sonoboja - zameldował Eck, kiedy w jego słuchawkach rozległo się echo dalekiego plusku. W porządku, amerykańska maszyna nie znalazła się tu przypadkiem. 153 Kolnikow zerknął na ekran taktyczny. Komputery wyświetlały już obraz kolejnych sonoboi, zrzucanych w standardowym szyku poszukiwawczym. Okręt mijał właśnie głębokość trzystu sześćdziesięciu pięciu metrów, sunąc z prędkością dwudziestu dwóch węzłów. Załoga samolotu stawiała pławy szerokim okręgiem wokół miejsca odpalenia pocisków, w nadziei że któraś z nich zarejestruje umykający dołem okręt. Teraz się przekonamy, czy America naprawdę jest taka cicha, pomyślał Kolnikow. - Jedna trzecia naprzód - rozkazał. Turczak posłusznie zmniejszył moc. — Wyrównaj na czterystu pięćdziesięciu — przypomniał po chwili. - Płyniemy prostym kursem; jeśli nas namierzyli, to wkrótce się o tym dowiemy. Rothberg, bądź gotowy do odpalenia wabików w razie ataku, ale zrobisz to tylko na moją komendę. Możliwe, że wystrzelą coś na postrach. - Na przykład ślepą torpedę - odezwał się Boldt. - Ja bym się bał - przyznał Turczak. - Nic podobnego - zaoponował Kolnikow. - Jesteś twardy jak stal radzieckiego młota. Wszyscy podwodniacy to twardziele. Czy nie tak mawiali politycy? - Mówisz o tych dupkach, którzy nigdy nie odważyli się nawet wypłynąć łódką na jeziorko w parku? - Właśnie o tych — przytaknął Kolnikow. Jake nie zastał już swych zagranicznych współpracowników, kiedy wreszcie dotarł do biura. Czekał na niego tylko Tarkington. - Wyrwali stamtąd, jakby ktoś im gacie podpalił - stwierdził komandor. — Zdaje się, że Ilin pojechał metrem. - Na dole czeka samochód z kierowcą - odparł admirał. -Generał dzwonił już do Białego Domu; wpuszczą nas, jeśli zaraz tam pojedziemy. Po drodze Jake nie wspominał o niczym istotnym; młody chłopak w stopniu bosmanmata siedzący za kierownicą nie musiał o niczym wiedzieć. Wartownik przy bramie Białego Domu sprawdził identyfikatory oficerów i ich przepustki do Pentagonu, zanim machnął ręką zezwalające Na podjeździe czekał już czyjś adiutant w galowym mundurze, który wprowadził ich do małego pomieszczenia w piwnicy. Pokoik nie wyróżniał się niczym szczególnym, jeśli nie liczyć wyjątkowo niesmacznego odcienia zie- 154 leni na ścianach. Po piętnastu minutach Jake Grafton miał już w rękach zapis rozmowy telefonicznej sprzed kilku dni. Podpisał deklarację tajności i podał ją Ropuchowi, który uczynił to samo. Dokument był tak tajny, że adiutant nie opuścił pokoju ani na chwilę - pilnował, by nie notowali niczego i nie wyrywali kartek. Jake otworzył teczkę i zaczął czytać. W ciągu dwudziestu minut zapoznał się z dokładnym zapisem wydarzeń sobotniego ranka - od meldunku o intruzach na pokładzie USS America po zanurzenie okrętu w dwie godziny i czterdzieści jeden minut później. Kiedy skończył, przekazał skrypt Ropuchowi i pogrążony w myślach czekał, aż jego asystent zapozna się z treścią dokumentu. - Co to jest Krowi Dzwonek? - spytał Tarkington, zamykając teczkę. - Nie wiem - odparł Grafton. Raz jeszcze otworzył dokument na stronie, której narożnik zagiął wcześniej, i ponownie przestudiował jej treść. Kiedy skończył, zamknął skrypt i podał teczkę adiutantowi. Spojrzał na zegarek - zbliżała się dwudziesta trzecia. Boże, jaki długi dzień, pomyślał. Ropuch odezwał się dopiero wtedy, gdy stanęli na podjeździe na tyłach Białego Domu, czekając, aż sedan, którym przyjechali, zawróci. - Admirale, o ile dobrze zrozumiałem, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego nalegała, by nie niszczyć okrętu, ponieważ został on wyposażony w Krowi Dzwonek i dzięki temu można go będzie później zlokalizować. - Uhm - przytaknął Jake. - Oczywiście to, że na pokładzie znajdowali się amerykańscy marynarze, również miało wpływ na decyzję o wstrzymaniu ognia, ale odniosłem wrażenie, że najważniejsze znaczenie miała kwestia tego dzwonka, czymkolwiek on jest. Doradca była pewna, że odnajdą Americę w każdej chwili. - „W każdej chwili" — powtórzył Grafton. — Dokładnie tak to ujęła, nieprawdaż? - Tak jest. - Cóż, bez względu na to, co oznacza kryptonim Krowi Dzwonek, America przepadła bez wieści. - Prawdopodobnie - mruknął Ropuch. - Na miłość boską, przepadła i koniec. Jeżeli przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, szef operacji 155 morskich i dowódca Korpusu Marines nie wiedzą, gdzie jest ta cholerna balia, to możesz mi wierzyć, że nie wie tego żaden człowiek w siłach zbrojnych. - Ale czym jest ten Krowi Dzwonek? - Pojęcia nie mam. - Wszystko jedno, pewnie jest tak tajny, że nikt nie piśnie nam o nim ani słowa. Tarkington umilkł i chwilę stali w ciszy zakłócanej jedynie przez szum silników samolotów lądujących na lotnisku Reagana. -A gdyby nie byli pewni, że zlokalizują okręt... Jak pan sądzi, admirale, co zrobiłby prezydent? Wiedział, że na pokładzie są Amerykanie. - Miałby diabelnie twardy orzech do zgryzienia. Czasem wszystkie opcje są złe. - Zapomnijmy o Krowim Dzwonku, skoro i tak nie wiemy, co to jest. Gdyby decyzja należała do pana, kazałby pan kapitanowi Jonesa strzelać? Jake Grafton skinął głową. - Jak mówiłem, wybór był trudny, ale uważam, że to właśnie należało zrobić. Od początku zastanawiałem się nad tym, dlaczego wydano inny rozkaz. Samochód zatrzymał się obok rozmawiających oficerów i Jake Grafton przeszedł przed jego maską, by wsiąść z drugiej strony. Właśnie wtedy usłyszał dźwięk małego silnika odrzutowego pracującego pełną mocą. Odgłos był o kilka tonów wyższy od znajomego buczenia samolotów pasażerskich przelatujących nad Potomakiem i dlatego admirał zwrócił nań uwagę. Początkowo niezbyt donośny dźwięk z każdą sekundą przybierał na sile. Jake Grafton instynktownie wyczuł, co się święci. Zadarł głowę, próbując dostrzec coś na ciemnym niebie, ale nie miał szans. I nagle ton pracującego silnika zmienił się całkowicie. - Padnij! — ryknął Jake i rzucił się na beton podjazdu. Usłyszał potężny szum, a potem podmuch ogłuszającej eksplozji mocno przycisnął jego plecy do ziemi i zakołysał samochodem. Powietrze stało się gorące. Z nieba sypnęły się kawałki płonącego drewna, cegieł, tynku i drobnych przedmiotów. Jake uniósł się na rękach i spojrzał za siebie. Gruz i pył przesłoniły widok, ale za- 156 uważył, że większość świateł w budynku zgasła. W miejscu, w którym pocisk uderzył w mur, na najwyższym piętrze Białego Domu, ziała teraz potężna dziura, a nad nią brakowało sporej połaci dachu. Z wyrwy buchały żółte płomienie, tak jaskrawe, że nawet przez tuman kurzu trudno było na nie patrzeć. - Jasna cholera! - krzyknął Tarkington. Ogień rozświetlił mrok, rzucając na trawnik rozedrgane, przerażające cienie. Dwaj oficerowie wolno podnosili się z ziemi, ze zgrozą wpatrując się w uszkodzony budynek. Strażnik pilnujący drzwi leżał bez ruchu, zapewne nieprzytomny. Jake spojrzał na samochód - dziwnym trafem szyby były w nim nienaruszone. - Tomahawk — szepnął Ropuch w ciszy przerywanej trzaskami płomieni. - Prędko! - zawołał Jake do bosmanmata siedzącego nieruchomo za kierownicą. Dopiero teraz w budynku odezwały się syreny alarmowe. - Ruszaj! Trzeba zabrać stąd tego grata, zanim przyjedzie straż pożarna! Spotkamy się na ulicy. No, gazu! Wóz odjechał z piskiem opon, a Jake Grafton zdarł z głowy czapkę i razem z bluzą mundurową rzucił ją na trawę. Na głowie leżącego strażnika pojawił się siniak; ogłuszony wybuchem musiał uderzyć mocno o beton. Jake posadził go pod ścianą i wbiegł do Białego Domu. Tarkington podążył za nim. ROZDZIAŁ 8 Zaraz za drzwiami Jake Grafton i Tarkington wpadli na dwóch oszołomionych agentów Secret Service. - Co to było?! - wrzasnął jeden z nich, przekrzykując wycie alarmu przeciwpożarowego. - Pocisk trafił i podpalił ostatnie piętro - rzucił Jake. -Sprawdźmy, czy nie ma tam rannych. Po chwili już biegli obaj głównymi schodami na piętro. W tym momencie na niebie pojawił się mocny błysk i powietrze na ułamek sekundy wypełniło się energią statycznego wyładowania. Światła, które paliły się jeszcze w budynku, zgasły nagle, a syrena umilkła. - Co się stało? - zawołał jeden z agentów. - Pewnie transformator poszedł - odkrzyknął drugi. -Szukaj ludzi! - Ostatnie słowo utonęło w stłumionym huku eksplozji, która zatrzęsła budynkiem. - Flashlight! - stwierdził z goryczą Ropuch. - Kolnikow odpalił tomahawka z głowicą flashlight. Głowice flashlight były supernową i supertajną bronią. Ich sercem była bomba elektromagnetyczna, czyli generator strumieniowy montowany w dziobie pocisków tomahawk. Kiedy wyniesiona przez pocisk głowica eksplodowała nad miastem, zwoje otaczające materiał wybuchowy zamieniły energię detonacji na niebywale silny impuls elektromagnetyczny. W nieskończenie małym ułamku sekundy, który poprzedzał rozpad głowicy, energia kierowana była do anteny i wysyłana w eter. Mikrofale o mocy biliona watów pędziły z prędkością światła, smażąc po drodze wszystkie napotkane układy elek- 158 troniczne — w telefonach, komputerach, samochodach, zabawkach, kalkulatorach, serwerach... W okamgnieniu przestały funkcjonować wszystkie owoce ostatnich stu pięćdziesięciu lat postępu technicznego, i to w promieniu kilku kilometrów od epicentrum wybuchu. Biegnąc po schodach w nienaturalnej ciszy, Jake Grafton usłyszał jęk silników samolotu mknącego gdzieś po ciemnym niebie. - Dobry Boże - wyszeptał. Kapitan Victor Pappas siedział za sterami airbusa A-321, który mijał właśnie rzekę i miał lądować na lotnisku Reagan National, kiedy flashlight eksplodował zaledwie o kilkaset metrów od prawego skrzydła samolotu. W kokpicie zgasły wszystkie światła i ekrany. W pierwszej chwili Pappas pomyślał, że oślepł, i zaczął nerwowo trzepotać powiekami, jakby chciał zetrzeć z oczu niewidzialną zasłonę. To zaraz minie, uspokajał się w duchu; pewnie ta błyskawica... Lecz nagle zdał sobie sprawę, że miasto widoczne dotąd w dole również stało się czarne jak węgiel. Nawet światła portu lotniczego zgasły. Wszystko zniknęło! - Jezus Maria - szepnął do mikrofonu, lecz i on był martwy; słuchawki nie powtórzyły jego słów, nie dobiegał z nich nawet zwykły szum. To coś więcej niż awaria zasilania! Trzasnął włącznikiem nadajnika radiowego, ale słuchawki wciąż milczały. Księżyc i gwiazdy wciąż były na miejscu. Pappas coraz bardziej nerwowo starał się przebić wzrokiem ciemność, szukając ich odbicia na powierzchni Potomacu, a także -a może przede wszystkim — rozległej płaszczyzny lotniska... Lądować bez świateł na zaciemnionym pasie startowym? To szaleństwo! Co się stało? Drugi pilot krzyczał coś wprost do jego ucha. Coś o generatorach. Kapitan sięgnął do dźwigni zapasowego generatora i pociągnął ją. Niewielkie urządzenie napędzane wiatrem było umocowane u nasady skrzydła, ale Victor Pappas nie korzystał z niego jeszcze nigdy w swej długiej karierze - chyba że podczas najbardziej wariackich alarmów ćwiczonych w symulatorze. Nigdy też nie miał do czynienia z tak totalną awarią 159 I układu zasilania. Przeszklony kokpit tonął w ciemnościach... Padły nawet te podsystemy, które miały własne zasilanie akumulatorowe. Zapasowy generator także nie działał. Niech to...! Pora dodać gazu i spieprzać stąd do wszystkich diabłów. Lepiej rozważać tę zagadkę nad lotniskiem, na którym działają światła! Kapitan podjął decyzję. Pchnął dźwignię mocy i pociągnął ku sobie stery. W tym momencie doznał największego szoku, jaki zdarzyło mu się dotąd przeżyć. Nic. Brak reakcji. To się nie może zdarzyć! Nie mnie! Nie ze stu osiemdziesię-cioma trzema pasażerami na pokładzie! Proszę cię, Boże, tylko nie to! Pappas pchnął stery do przodu i zmniejszył moc silników. Wciąż nic. Pracowały bez zarzutu - słyszałby, gdyby któryś zawiódł — ale urządzenia sterownicze nie miały nad nimi żadnej władzy. Od błysku minęło nie więcej niż dziesięć sekund. Kompletny brak zasilania, pomyślał pilot. Przypadek jeden na miliard, a jednak się zdarzył! Ten błysk to musiał być piorun, który usmażył wszystkie systemy pokładowe. Komputery padły. Zwykły piorun! Zniszczył tak zautomatyzowaną maszynę, w której wszystkimi parametrami lotu sterują procesory, w której nawet przepływ paliwa do silników... Samolot przechylał się na lewe skrzydło, o kilka stopni na sekundę. Victor Pappas wyczuwał ten ruch, widział przesuwające się nieznacznie gwiazdy, księżyc i ledwie dostrzegalną smugę rzeki. Podświadomie pociągnął stery w prawo i do siebie, próbując zniwelować niekorzystny dryf. O Boże, nos zaczyna opadać... dwadzieścia stopni... wolny skręt w stronę stacji morskiej Anacostia... coraz większe wychylenie.... Kapitan pchnął drążek do oporu. Nic. Samolot pasażerski dalej obracał się wolnym ruchem, coraz szybciej pikując ku ziemi. Gdzieś z tyłu rozległ się krzyk. Victor Pappas puścił stery. Stu osiemdziesięciu trzech ludzi! Przymknął oczy i zaczął się modlić. Maszyna, pochylona na skrzydło pod kątem dziewięćdzie- 160 sięciu stopni, z nosem pochylonym pod kątem trzydziestu stopni, z impetem uderzyła w ziemię. Doktor Apollo Ice ze szpitala miejskiego miał dwoje pacjentów pod respiratorami. Jednym z nich był osiemnastoletni chłopak postrzelony tego wieczoru podczas potyczki gangów przed jednym z pobliskich barów. Drugim była czternastolatka, która połknęła trzydzieści tabletek nasennych — wszystkie, które znalazła w buteleczce z lekiem zażywanym przez matkę - po tym, jak jej pierwszy w życiu chłopak oświadczył, że z taką maszkarą nie ma zamiaru dłużej chodzić. Doktor Ice był przy nich, kiedy wysiadło zasilanie. Stojąc w ciemności, czekał, aż zapasowy generator rozpocznie pracę. Liczył upływające sekundy. Kiedy doliczył do dziesięciu, musiał podjąć decyzję. Nie miał pojęcia, dlaczego zapasowy generator nie zaskoczył ani też dlaczego nie włączono ponownie prądu - nie mógł przecież wiedzieć, że wszystkie elektroniczne części obwodu zostały spalone — ale jednego był absolutnie pewny: że dwoje pacjentów lada chwila udusi się, jeśli nie zaczną działać maszyny wspomagające oddychanie. Dziewczyna, pomyślał. Chłopak ma prawdopodobnie trwałe uszkodzenie mózgu. Zdjął aparat z twarzy pacjentki i zaczął robić jej sztuczne oddychanie. Spojrzał na zegarek. Kwarcowy wyświetlacz pokazywał dwudziestą drugą pięćdziesiąt osiem. Po chwili jego ruchy nabrały rytmu. Pracował powoli i starannie: dwanaście oddechów na minutę. Po chwili poczuł, że po nosie ściekają mu pierwsze krople potu. Dalej, ludzie, zróbcie coś z tym cholernym generatorem, pomyślał. Chłopak umrze za parę minut, jeśli maszyna nie ruszy! Przecież nie mogę reanimować dwojga. — Pomocy! — krzyknął w nadziei, że usłyszy go któraś z pielęgniarek. - Do diabła, niech ktoś tu przyjdzie i pomoże, bo stracimy tego smarkacza! Ile czasu minęło? Bez tlenu mózg osiemnastolatka był skazany na szybką śmierć. Apollo Ice zerknął na zegarek. Nadal dziesiąta pięćdziesiąt osiem. Lekarz nie wierzył własnym oczom. Minęły przecież co najmniej dwie, trzy minuty! Nie mógł wiedzieć, że elektro- 161 magnetyczny impuls wywołany eksplozją zniszczył także wnętrze jego zegarka. - Pomocy! — krzyknął znowu, nie chcąc odchodzić od nieprzytomnej dziewczyny. - Niech ktoś mi pomoże, na miłość boską! Poruszając się ostrożnie po nieznanych, pogrążonych w mroku korytarzach i zaglądając do oświetlonych płomieniami, zadymionych pokojów w poszukiwaniu rannych, Grafton sięgnął po telefon komórkowy. Wcisnął klawisz i przez kilka sekund czekał, aż rozjarzy się mały, zielonkawy wyświetlacz. Nie doczekał się. Aparat był martwy jak kamień. Na oczach admirała jedna ze ścian zajęła się ogniem. Pomyślał, że jeśli strażacy nie zjawią się prędko, wkrótce cały budynek będzie płonął. Głowice pocisków projektowano tak, by wzniecały pożar na okrętach ze stali i aluminium — skutki uderzenia blisko czterystu kilogramów materiału wybuchowego w cywilny budynek pełen drewna i innych łatwopalnych materiałów były wręcz zatrważające. Czując, że nie zdziała nic więcej bez ubrania żaroodpornego i aparatu tlenowego, Jake znalazł wybite okno i wychylił się mocno, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Za plecami słyszał tylko trzask płomieni, na zewnątrz zaś przez odgłos pożaru przedarł się jęk silników jeszcze jednego samolotu. Kiedy w odległości kilku kilometrów rozległ się huk eksplozji, Jake Grafton odetchnął głęboko i wrócił na ciemny korytarz, by zajrzeć jeszcze do kilku pomieszczeń. Przekrzykiwał trzask i syk płomieni, łomot spadających tynków i zgrzyt odkształcającej się stali. - Jest tu kto? Odezwij się! Krztusząc się dymem, wbiegł do kolejnego pokoju i ujrzał na podłodze zarys postaci w cywilnym ubraniu. Niemal po omacku szarpnął leżącego i usłyszał cichy jęk. Mężczyzną był nieprzytomny; prawdopodobnie uderzył go spadający znad kominka gzyms, którego resztki walały się w pobliżu. Jake poczuł, że nieznajomy budzi się z omdlenia, kiedy chwycił go pod ramiona i zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Wiedział, że jeśli zostaną dłużej w płonącym budynku, dołączą do listy ofiar eksplozji. Na trawniku przed budynkiem zobaczył zaskakująco liczną gromadę ludzi, którym jakoś udało się uciec z pożaru. 162 Płomienie ogarnęły już wszystkie pomieszczenia najwyższego piętra. Jake przeciągnął półprzytomnego mężczyznę na drugą stronę podjazdu i ułożył pod drzewem, z dala od budynku. Zostawił go tam, upewniwszy się, że oddycha w miarę regularnie. Ruszył w kierunku Alei Konstytucji, w każdy inny wieczór po drugiej stronie zobaczyłby rzęsiście oświetlony, strzelisty pomnik Waszyngtona, górujący nad pełnym życia miastem. Teraz jednak jedynym źródłem światła był płonący Biały Dom, który Jake zostawił już w tyle. Huk rozprzestrzeniającego się pożaru był też jedynym dźwiękiem przerywającym ciszę. Syreny alarmowe milczały, podobnie jak sygnały wozów pożarniczych i policyjnych; nie pracowały też silniki prywatnych samochodów. Grafton usłyszał gdzieś w tyle głośny szloch. Odwrócił się i dostrzegł ciemne sylwetki biegające po trawniku i podjeździe przed południowym wejściem do Białego Domu... Ludzie nawoływali się w panice, jęczeli i klęli. Kolejny samolot obniżył lot nad nurtem rzeki i runął na ziemię, wywołując jaskrawą kulę ognia, która na długą chwilę wydobyła z ciemności zarysy drzew i budynków. Spadł w pobliżu cmentarza Arlington, pomyślał Jake. Zaraz potem usłyszał dobrze znany, złowieszczy dźwięk małego silnika turboodrzutowego - silnika pocisku mknącego na minimalnym pułapie z prędkością zapewne sięgającą pięciuset węzłów. — Kolejny tomahawk - wysapał ochryple Tarkington, stając za plecami szefa. Pocisk leciał ze wschodu na zachód, nad Kapitolem, tuż obok pomnika Waszyngtona i dalej w stronę gmachu Mauzoleum Lincolna. Było to logiczne; każdy z tych trzech obiektów był doskonałym punktem orientacyjnym dla systemu nawigacyjnego tomahawka, przed wyjściem na ostatnią prostą i uderzeniem w cel. — Dokąd on leci? — wymamrotał Ropuch, bardziej do siebie niż do przełożonego. — Na zachód — odparł lakonicznie Jake. Nasilający się swąd spalenizny wyrwał go z zamyślenia. Jeszcze raz spojrzał na Biały Dom: większość okien w południowej ścianie budynku rozświetlały płomienie. Dokoła siedziby prezydenta krzątali się ludzie, rozciągając węże, przekli- 163 nająć niskie ciśnienie wody i wydając rozkazy. Nie pojawił się jednak ani jeden wóz strażacki. - Spłonie ze szczętem - szepnął Jake. Czekali jeszcze długą chwilę, ale nie usłyszeli kolejnego nadlatującego tomahawka. Lecąc na zachód nad amerykańskim wybrzeżem, trzeci pocisk minął centrum Waszyngtonu, nabrał wysokości, a potem zanurkował ostro, pędząc w stronę celu. Głowica bojowa, którą przenosił, eksplodowała piętnaście metrów nad dachem siedziby działu technicznego koncernu America On-Line w Reston, w Wirginii. Impuls energetyczny o mocy jednego terawata, trwający zaledwie pięćset pikosekund, wypalił wszystkie mikroprocesory i pomniejsze układy scalone w serwerach AOL, route-rach i urządzeniach archiwizujących dane — słowem w jednej z największych kolekcji sprzętu komputerowego na ziemi. Na szczęście spora część instalacji telefonicznej wykonana była z bardziej odpornych światłowodów. Przewody miedziane łączące się z siecią światłowodową podziałały za to jak gigantyczna antena, doprowadzając impuls energetyczny do wszystkich central w promieniu wielu mil i niszcząc to, co ocalało po eksplozji drugiej głowicy nad Pentagonem. Przepustowość ogólnoświatowej sieci komputerowej drastycznie zmalała. Internet może nie był martwy, ale z całą pewnością poważnie okaleczony. Brak prądu sprawił, że w całym Waszyngtonie stanęły pociągi metra. Jeśli nawet udałoby się szybko przywrócić zasilanie, metro by nie ruszyło, gdyż komputery sterujące ruchem nadawały się do kasacji. Windy także stanęły, zamykając w pułapce setki ludzi. Wyłączyły się ruchome schody, komputery w bankach, na lotniskach, w biurach podróży i w hotelach. Nawet automatycznie rozsuwane drzwi w setkach gmachów, sterowane elektronicznie, zamarły w bezruchu, zamykając drogę wchodzącym i wychodzącym. Silniki samochodowe i układy zapłonowe, które w zdecydowanej większości zawierały układy scalone, przestały funkcjonować. Audycje radiowe i telewizyjne zostały przerwane w pół słowa. Nieskończenie mały ułamek sekundy wystarczył, by serce wielkiego miasta, dom dla czterech milionów ludzi, przestało 164 bić, uniemożliwiając mieszkańcom normalną egzystencję. Podobnie wyglądała sytuacja w pobliskim Reston. Padły niemal wszystkie urządzenia elektryczne: lodówki, kuchenki, piecyki, miksery, środki publicznego i prywatnego transportu, telefony, nawet automaty informacyjne. Grafton i Tarkington oddalali się na południe od Białego Domu, Piętnastą ulicą. Przemierzyli w kierunku mostu nad Potomakiem Czternastą ulicę. Większość ludzi spieszyła w przeciwną stronę — do płonącej siedziby głowy państwa, która oświetlała sporą część miasta niczym olbrzymie ognisko. Nad pomnikiem Waszyngtona, podobnym do starożytnej budowli megalitycznej, zalśnił wschodzący księżyc. Na południu dopalały się resztki paliwa we wraku airbusa, który rozbił się w parku Anacostia. Na moście zatrzymał Jake'a i Ropucha starszy mężczyzna. Stanął im na drodze, rozłożył ręce i zmusił, by go wysłuchali. Widok mundurów podziałał na niego uspokajająco. - Chodzi o moją żonę. Potrzebuje pomocy... Proszę, chodźcie ze mną. Kobieta siedziała nieruchomo na przednim siedzeniu stojącego opodal samochodu, wpatrując się w przestrzeń. Jake chwycił jej nadgarstek, ale nie wyczuł pulsu. - Zdaje się, że to atak serca — mówił mężczyzna, trzęsąc się ze zdenerwowania. Chłodny, nocny wiatr szarpał jego białe włosy. - Rozrusznik jej wysiadł. Usłyszeliśmy wybuch tuż nad naszymi głowami i nagle samochód zatrzymał się. Silnik się wyłączył i już nie chciał zapalić. Wtedy żona złapała się za pierś. Cholerny aparacik, najpierw zaczął wariować, a potem stanął. - Kiedy to się stało? - No... wtedy, kiedy zgasły światła. Mówiłem do niej przez cały czas, ale nie odpowiadała. - Nie żyje. - Nie żyje? - Jej serce przestało pracować. — Jake ułożył dłoń kobiety na kolanach i zamknął jej oczy. - Rozrusznik nie pracuje... Pańska żona umarła. - Umarła? - Staruszek spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. - Mój Boże, to niemożliwe... - Ile czasu minęło? Godzina? Godzina i kwadrans? Mężczyzna mimowolnie przytaknął ruchem głowy. 165 - Ale co się właściwie stało? - zapytał podniesionym głosem. - Dlaczego wszystko wysiadło? Jake Grafton nie miał pojęcia, jak mu odpowiedzieć. Mężczyzna zamyślił się, spoglądając na ciemne i ciche miasto. - Tam rozbił się samolot — powiedział po chwili, wyciągając rękę w stronę Anacostii. - Duży samolot. Przechylił się na skrzydło i walnął w ziemię. Bum i koniec... Opowiadałem o tym żonie. O, jeszcze widać trochę ognia. Nikt nie próbował gasić, nikt nie pomógł tym ludziom. Jeśli ktoś przeżył katastrofę, ale nie wydostał się z wraku, to na pewno zginął... Jakby nikogo to nie obchodziło. - Może nikt nie mógł tam dotrzeć? - zasugerował łagodnie Jake Grafton, próbując uspokoić wstrząśniętego staruszka. - A nasz samochód? Stanął, jak wszystkie inne, w jednej chwili. Przecież nasz taurus nigdy nie robił takich numerów! Mieszkamy w Bethesdzie. Akurat dziś chcieliśmy popatrzeć na miasto nocą... I wszystkie światła zgasły. Żona nie żyje. Samolot rozbity. Jakbyśmy doczekali końca świata. -Tak. - Ludzie, przecież to jest Ameryka! - zawołał mężczyzna, chwytając Graftona za ramię. - Ameryka! Chwilę później Jake i Ropuch ruszyli dalej. Callie była prawdopodobnie w mieszkaniu w Rosslyn, po drugiej stronie rzeki od Georgetown. Jake zastanawiał się, czy nic się jej nie stało. Oczywiście nie miał szans na skontaktowanie się z nią w żaden sposób — chyba że poszedłby do domu pieszo. Podobnie jak staruszek kilka minut wcześniej, zapatrzył się na zamarłe miasto. Ludzie, którzy mieszkali tu w dziewiętnastym wieku, mieli przynajmniej świece i konie, pomyślał. A potem latarnie gazowe. Zatrzymał się w połowie długości mostu, spoglądając na dogasające płomienie nad wrakiem samolotu, który rozbił się w parku. W przeciwieństwie do zwykłych silników samochodowych, w których do zapłonu mieszanki paliwowej w cylindrze potrzebna jest iskra, w silnikach odrzutowych spalanie ma charakter ciągły, toteż impuls elektromagnetyczny nie mógł spowodować ich zgaśnięcia. Mógł natomiast zniszczyć elektroniczne przyrządy sterownicze oraz komputery kierujące innymi procesami — na przykład regulujące przepływ paliwa. Jake wiedział, że piloci nowoczesnych maszyn pasa- 166 żerskich, które znalazły się w zasięgu impulsu, musieli stracić kontrolę nad sterami. Była to okrutna ironia losu: im więcej komputerów wspomagało ich pracę na pokładzie samolotu, tym większe niebezpieczeństwo stanowiła broń elektromagnetyczna. W okolicy cmentarza Arlington i na południe od Pentagonu również widać było łuny pożarów. Jake podejrzewał, że i tam rozbiły się samoloty. Kolnikow. Zaginiony Amerykanin, Leon Rothberg... Oni to zrobili. Prawdopodobnie dla pieniędzy. - Dla pieniędzy - szepnął Jake, wpatrując się w ciemny nurt. A może z innego powodu? Tarkington przerwał jego ponure rozmyślania. - Niech pan tylko zaczeka, aż dziennikarze się dowiedzą, że to CIA szkoliła tych sukinsynów, którzy mieli porwać rosyjski okręt - powiedział. - Czyli do rana, jak sądzę. Rzucą się na nas jak sępy; pewnie wygryzą prezydentowi drugą dziurę w dupie. Jake jęknął cicho. W tej chwili myślał przede wszystkim o Callie. Chciał pójść do domu, zobaczyć ją, wziąć w ramiona. Niestety, nie miał na to czasu, póki porwany okręt czaił się w pobliżu. Piraci odpalili co najmniej dwa tomahawki z głowicami flashlight; mieli jeszcze osiem w zapasie. Mieli też jeden pocisk z konwencjonalną głowicą - on także mógł poczynić niemałe zniszczenia. Nie, pomyślał Jake. Najpierw muszę pójść do Pentagonu. Lecz choć bardzo się starał, nie mógł się skoncentrować na sprawie skradzionego okrętu. Wędrując przez ciemne, okaleczone miasto, myślał przede wszystkim o żonie. Było ich czterech, sami Niemcy. Steeckt występował jako rzecznik grupy. Kolnikow jadł właśnie zupę, kiedy przyszli do centrali i stanęli przed nim w rzędzie. Od wystrzelenia pocisków minęły dwie godziny — albo dotarły do celu, albo rozbiły się gdzieś z braku paliwa. Okręt płynął na głębokości czterystu pięćdziesięciu metrów i nie było sposobu na uzyskanie jakichkolwiek informacji, póki nie wynurzy się wystarczająco, by wysunąć maszty i złapać sygnał którejś ze stacji radiowych. Cisza musiała więc potrwać jeszcze kilka godzin. Tam, w górze, kręciły się amerykańskie okręty i samoloty. Póki stanowiły zagrożenie... 167 - Kapitanie, chcemy wiedzieć, co się dzieje. Dlaczego kazałeś odpalić pociski? - Zapłacono nam za to. Już wam tłumaczyłem. - Kolnikow zauważył, że Boldt podniósł głowę znad konsolety i spojrzał na niego. - Zaatakowaliśmy Biały Dom. - To było stwierdzenie, nie pytanie. Rothberg oczywiście podzielił się z nimi informacją. - Zgadza się - odparł Kolnikow. Wyskrobał łyżką resztkę zupy i odstawił miskę na monitor, a potem spojrzał kolejno na twarze Niemców. Dwaj spuścili wzrok. - Drażnisz tygrysa, kapitanie. Nie pisaliśmy się na coś takiego. - Sądzicie, że Amerykanie nie szukali nas, gdy tylko zniknęliśmy pod wodą? Że nie przeczesywali Atlantyku, zanim odpaliliśmy tomahawki? Nie szukaliby nas bardziej gorliwie, nawet gdybyśmy ogłosili, że zamierzamy zniszczyć całą planetę. Poluje na nas cała ich flota. - A my zdradzamy swoją pozycję, wypuszczając pociski — odparował Muller. - Satelity nas widzą. Nie zaszyliśmy się gdzieś w głębinie, na środku oceanu. Jesteśmy tu, bardzo blisko miejsca, w którym pociski wyskoczyły z wody. Zamiast siedzieć w bezpiecznym miejscu, bawimy się z Amerykanami w kotka i myszkę! Kolnikow skinął głową. - Ile razy jeszcze uda nam się uciec, kapitanie? - Myślę, że dwa. - A my uważamy, że udało się raz i wystarczy. Nieżywi nie wydają pieniędzy, kapitanie. To pewne. - A ci, którzy nie ryzykują, nie mają czego wydawać -odparł kwaśno Kolnikow. - Próbuję uratować nam wszystkim życie. Macie na to moje słowo. - Naprawdę obchodzi cię, czy będziemy żyć, czy zginiemy? - spytał Steeckt. - My? Czy wy czterej? A może tylko ty i ja? O co ci właściwie chodzi, Steeckt? - Kto ci dał prawo narażać nasze życie? Nie głosowaliśmy za tym. Nie wiemy nawet, czego się podjąłeś. - Zgodziliście się popłynąć pod moją komendą. Uprzedzałem, że będzie niebezpiecznie i że wszyscy możemy zginąć. Dałem wam szansę zarobienia wielkich pieniędzy. Każdy z was odpowiedział mi, że chce spróbować. Prosiliście mnie, 168 żebym was zabrał, żebym nie odbierał wam tej szansy. A teraz stajecie przede mną, żeby jęczeć o niebezpieczeństwie. Powiedzmy sobie jasno, raz na zawsze, żeby nic się wam nie zdawało i żeby nie było więcej cichego politykowania w maszynowni: wasze życie, podobnie jak moje i Turczaka, jest stawką w tej grze. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Zrobiliśmy to już w sobotę, zabijając załogę holownika. Zrobiliśmy to ponownie, oddając pierwszy strzał do amerykańskich marynarzy na tym okręcie. Już nie ma odwrotu. Nie możemy wymazać tych czynów, choćbyśmy bardzo chcieli. Wdepnęliśmy i koniec. Wszyscy. I wy, i ja, każdy fiut, który wszedł na pokład. Władimir Kolnikow umilkł na chwilę, żeby adresaci mieli czas na przeanalizowanie jego słów. Spojrzał na głębokoś-ciomierz i kompas, po czym odezwał się ponownie: - Nie chcę widzieć w centrali żadnego z was, póki nie wydam pozwolenia. To jest okręt wojenny, a ja jestem kapitanem. Takie są moje zasady. A teraz wracać na stanowiska. Telewizyjni specjaliści szybko rozwiązali problem braku zasilania w centrum Waszyngtonu. Błyskawicznie sprowadzili generatory z Filadelfii i Baltimore, a przekaz z wozów transmisyjnych skierowali łączami satelitarnymi do centrów nadawczych poza stolicą. Dokładnie tak, jak przewidział Ropuch, rankiem w serwisach informacyjnych na całym świecie pokazywano dymiące zgliszcza Białego Domu i mówiono niemal wyłącznie o tym, że to CIA wyszkoliła terrorystów, którzy porwali Americę i zaatakowali Stany Zjednoczone. Trzydzieści minut po ujawnieniu rodowodu porywaczy doradcy prezydenta, pracujący tymczasowo w starym Budynku Władz Wykonawczych, przyznali, że nad Waszyngtonem i okolicami eksplodowały dwie głowice elektromagnetyczne oraz jedna konwencjonalna, wszystkie przeniesione przez pociski tomahawk. Nie potwierdzili jednak dokładnego miejsca detonacji, ale przedstawicielom mediów wystarczyła krótka wycieczka z mapą, by z pomocą ekspertów określić cel ataku z dokładnością do kilku przecznic. Tarkington również nie pomylił się co do tego, z jaką wściekłością dziennikarze rzucili się na gorący temat. Bojowy szał ogarnął też Kongres, jeśli puszczone w eter wypowiedzi przypadkowo wybranych senatorów i reprezentantów odpo- 169 wiadały ogólnej atmosferze panującej w parlamencie. Wzajemne oskarżenia i groźby fruwały w powietrzu jak ręczne granaty; wszyscy obiecywali wszystkim przesłuchania i śledztwa. Cyrk w wykonaniu stacji telewizyjnych był ofertą skierowaną do całej reszty narodu; mieszkańcy Waszyngtonu nie mieli ani prądu, ani odbiorników. Nawet drobne bateryjne urządzenia, które znalazły się w odległości kilku kilometrów od elektromagnetycznych supernowych, nadawały się jedynie na szmelc. Jako że działy składu elektronicznego i drukarnie stanęły, mieszkańcy stolicy nie mieli nawet okazji poczytać w gazetach o ataku, którego padli ofiarą. Pentagon był niewielką oazą cywilizacji na elektronicznej pustyni powstałej po wybuchu. Jeszcze w czasach zimnej wojny instalacja elektryczna gmachu została zabezpieczona przed impulsem elektromagnetycznym, który towarzyszy eksplozjom jądrowym. Zapasowe generatory zapewniły Pentagonowi zasilanie, wewnętrzny system telefoniczny działał bez zarzutu, a i połączenia z jednostkami sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych na całym świecie pozostały nienaruszone. Jedynie komputery osobiste i niektóre superkomputery o mniejszym znaczeniu, jako sprzęt wprowadzony do użytku po zakończeniu zimnej wojny, nie posiadały żadnych zabezpieczeń - nikt nie miał ochoty błagać w Kongresie o dodatkowe środki na ten cel, dlatego teraz wszystkie zmieniły się w bezwartościową kupę elektronicznego złomu. Trwało kolejne spotkanie Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, kiedy Jake Grafton stanął przed komandorem Sonnym Killbuckiem, który siedział przy biurku w sekretariacie przed gabinetem wiceadmirała Vala Navarre'a. Prócz dwóch oficerów w pomieszczeniu nie było nikogo. - Nikt więcej nie dotarł do pracy - wyjaśnił Killbuck. — Ja miałem szczęście; mieszkam daleko na południu, więc samochód zapalił bez problemu, ale kiedy pomyślałem o piekle, które zastanę na ulicach w centrum, postanowiłem przyjechać rowerem. - Jak daleko? - Piętnaście mil. Gdyby nie okoliczności, byłby to idealny poranek na przejażdżkę. - Tka - mruknął Jake i przystawił do biurka krzesło. - Proszę mi powiedzieć, co pan wie o Krowim Dzwonku - rozkazał, siadając. 170 - O Krowim Dzwonku? - głos oficera zmienił się w szept. Instynkt, pomyślał Jake. - Sir, sam kryptonim jest tak tajny, że nie można go wymieniać w pomieszczeniach niezabezpieczonych. - Zważywszy na okoliczności, możemy uznać, że jesteśmy w pełni zabezpieczeni przed podsłuchem — odparł cierpko Grafton. - Krowi Dzwonek, komandorze. - To program objęty bardzo ścisłą tajemnicą. Wiedzą o nim mniej niż dwa tuziny ludzi na całym świecie. Tak się składa, że ja jestem jednym z nich. A pan chyba nie, admirale. - Przeczytałem o Krowim Dzwonku w zapisie rozmów Narodowej Rady Bezpieczeństwa z sobotniego poranka -odpowiedział Jake. - Mówiąc ściślej, wiem, co się tam działo w chwilę po porwaniu USS America. Bez względu na to, jak tajny jest ten program, kiedy tylko kongresmani dostaną kopię zapisu, dowie się o nim znacznie szerszy krąg ludzi. Jeżeli odpowie pan na moje pytanie, wezmę na siebie odpowiedzialność za złamanie przepisów. Czym jest ten Krowi Dzwonek, komandorze? Killbuck odruchowo rozejrzał się po pustym pokoju, a potem odpowiedział, zniżając głos: - To system naprowadzający, umieszczany w każdym okręcie podwodnym od czasu, gdy straciliśmy Scorpiona. Można go uruchomić zdalnym, zakodowanym sygnałem, przez pokładowy system łączności. - A kiedy się go uruchomi, zaczyna nadawać? - Tak jest. Emituje sygnał akustyczny. Wtedy wystarczy systematyczny nasłuch, żeby zlokalizować okręt. Urządzenie naprowadzające! Gdyby Rosjanie dowiedzieli się o jego istnieniu... Rzeczywiście, była to tajemnica najwyższego rzędu. Jej ujawnienie zrewolucjonizowałoby reguły tej gry. - Nie do wiary — szepnął Grafton. - To nie był pomysł marynarki - zaznaczył z goryczą Son-ny Killbuck. - Ryzyko jest niesłychanie wysokie, ale politycy nie chcieli więcej słyszeć o zaginionych okrętach podwodnych. Jake Grafton przygładził palcami włosy, zastanawiając się nad implikacjami. Skoro góra wiedziała, gdzie znajduje się okręt, to dlaczego go nie zniszczyła? O co w tym wszystkim chodzi, do ciężkiej cholery? Admirał wziął dwa głębokie wdechy i zadał ostatnie pytanie: 171 - Więc gdzie jest teraz America? - No właśnie, sir. Prezydent nie zgodził się na jej zatopienie, bo powiedziano mu, że w każdej chwili możemy ją zlokalizować. I powinniśmy być w stanie to zrobić, ale... nie jesteśmy. Nadajemy sygnał, ale Krowi Dzwonek nie odpowiada. Tego dnia zazwyczaj bardzo zajęci pracownicy Hudson Security Services nie odrywali oczu od ekranów telewizyjnych. Zelda Hudson i Zipper Vance w milczeniu przyglądali się ich reakcjom. Jeżeli nawet któryś z nich domyślał się, że jego firma ma coś wspólnego z atakiem na Waszyngton, to w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Zelda oczywiście była pewna, że nic nie wiedzą, więc tak naprawdę nie obserwowała swoich ludzi zbyt uważnie. Vance'owi brakowało tej pewności; szefowa musiała w końcu przywołać go do swojego biurka, żeby przestał się gapić na pozostałych. Skutki ataku na stolicę były straszne, lecz gniew pracowników Hudson Security Services ogniskował się nie tylko na terrorystach, ale i - kto wie czy nie bardziej - na ekipie Białego Domu, która zezwoliła na Operację Czarnobrody, oraz na dowództwie marynarki wojennej, które wyszkoliło oddział bezlitosnych sukinsynów. Sekretarka, jedyna podwładna Zeldy nie zajmująca się sprawami technicznymi, bodaj najlepiej wyraziła nastrój panujący w zespole. - Za kogo oni się mają, do cholery? Uczą ludzi, jak kraść okręty podwodne? Przecież taki okręt mógłby zniszczyć całe Wschodnie Wybrzeże, zabijając przy okazji miliony niewinnych ludzi. Boże, chyba mamy prawo wiedzieć o czymś takim?! — Po wygłoszeniu tej opinii sekretarka spojrzała na sufit, jakby się spodziewała, że lada chwila i na nią spadnie pocisk. A jednak Kolnikow wykonał zadanie, pomyślała Zelda. Nie była pewna, czy Rosjanin zdobędzie się na odwagę. Kiedy powiedziała mu, czego chce, spoglądał na nią długo, w milczeniu. - Jesteś szalona - stwierdził w końcu. - To się nie uda. - Dlaczego nie? Nie odpowiedział. - Uważasz, że Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych będzie was szukać z większym zapałem tylko dlatego, że dodatkowo wystrzelicie pociski? 172 - Nie - przyznał. - Dlaczego? - zapytał po chwili. - Dla trzydziestu milionów dolarów. - Dla ciebie czy dla mnie? - Dla ciebie. Ja zarobię na tym znacznie więcej. Kolnikow roześmiał się wtedy. - Powinnaś być Rosjanką. Pasowałabyś do nas. Ludzie stojący u nas u szczytu władzy rozkradają zagraniczną pomoc, głównie pieniądze z MFW, piorą brudny szmal i gromadzą fortuny w swoich przepastnych kieszeniach. Komunizm był sympatyczny; ciągle wciskano nam to gówno o tym, że „płyniemy wszyscy tą samą łodzią", ale wtedy ważni ludzie nie mogli zbić kapitału. Więc bogacą się teraz. - Próbują szybko odrobić straty. - Właśnie — przytaknął Kolnikow. - No więc...? Zrobisz to? - Nie wiesz, o co prosisz. Tylko Rothberg będzie zdolny zaprogramować pociski. To trochę bardziej skomplikowane niż strzelanie z karabinu. Nie wystarczy wycelować i nacisnąć spust. Zelda nie lubiła takiego tonu, ale nie odpowiedziała; ugryzła się w język. - Żadnych obietnic - oświadczył wreszcie Kolnikow. - Trzydzieści milionów. Podzielisz się z załogą wedle własnego uznania. - Willi Schlegel nie będzie zachwycony. Człowiek z Paryża chciał tylko satelitę. - Poradzę sobie z Willim. - Jeżeli ci się uda, to będziesz pierwsza. Podobno troje lub czworo takich, co próbowali, już nie żyje. Nigdy nie odnaleziono ich ciał. - Jest coś, czego Willi Schlegel bardzo, bardzo potrzebuje. Dopóki uważa, że ma szansę to dostać, będzie grzeczny. Kolnikow jednak uparcie odmawiał przyjęcia nowych zobowiązań. Nie powiedział nawet, że spróbuje. A jednak wystrzelił pociski. Zerkając jednym okiem na gadające głowy z CNN, rozprawiające uparcie o wydarzeniach waszyngtońskich, Zelda Hudson rozmyślała o Władimirze Kolnikowie. Trudno było go rozgryźć. Rosjanin był gotów walczyć i narażać życie w skradzionej stalowej trumnie. Dla pieniędzy, rzecz jasna. Lecz przecież martwi nie wydają pieniędzy. 173 Kto mógł wiedzieć, co pcha go do działania? Zelda nie wątpiła, że nie rozumieją się z wzajemnością. Siedziała przy biurku, wpatrując się tępo w ekran monitora, gdy nagle dotarło do niej, że pojawiła się na nim zakodowana wiadomość. Wywołała jej treść, sprawdziła protokół szyfrujący i zdekodowała tekst: „Czekam na wyjaśnienie. Pociski nie należały do naszej umowy. Willi". Zelda wzięła głęboki wdech i szybko napisała odpowiedź: „Kolnikow ma widocznie własne plany. Miejmy nadzieję, że nie zapomniał o naszych". Patrzyła jeszcze przez moment na te dwa zdania, ważąc każde słowo, a potem uruchomiła funkcję szyfrowania i wstała. Podeszła do lodówki i wyjęła z niej puszkę dietetycznej coli. Popijając chłodny napój i słuchając wiadomości CNN oraz gniewnych komentarzy pracowników, wróciła do komputera i wystrzeliła komunikat dla Willego w cyberprzestrzeń. Kiedy generał Le Beau dotarł do biura, kontradmirał Grafton czekał na niego w sekretariacie. Flap ruchem ręki zaprosił Jake'a do środka, wszedł za nim i zamknął drzwi. Dowódca piechoty morskiej nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego opowieścią o Krowim Dzwonku. — Za parę minut muszę być na naradzie Komitetu, zwołanej przez generała Alta. Ten pieprzony okręt podwodny... — Flap opadł ciężko na fotel. - Tak czy inaczej, przed nami cholernie ciężki dzień. Co możemy zrobić, żeby jutro było lepsze? - Wprowadzić parokilometrowy błąd we wskazaniach systemu GPS — odparł Jake Grafton. Globalny system pozycjonowania pozwalał każdemu, kto dysponował choćby kieszonkowym odbiornikiem, przechwycić sygnał nadawany przez skromną konstelację satelitów i na tej podstawie obliczyć własną pozycję z dokładnością do kilku metrów. Sygnały z kosmosu można było jednak zniekształcić, dyskretnie zmieniając ich wartość, i w ten sposób oszukując wszystkie odbiorniki. Flap wyglądał na wystraszonego. — Nie pomyślałem o tym. - Precyzyjne określenie pozycji to warunek udanego trafienia tomahawkami. Piraci użyją GPS-u do skalibrowania systemów nawigacji inercyjnej pocisków. Wprowadźmy ich w maliny, generale. 174 - A przy okazji wszystkie samoloty i statki świata? - Stawka jest wysoka - odparł Jake. - Bardzo wysoka. - Więc może lepiej będzie w ogóle wyłączyć system? - Wtedy porywacze odczytają pozycję z układu gwiazd. Jeżeli GPS będzie pracował, istnieje spora szansa, że przeciwnik po prostu wciśnie guzik uaktualnienia, nie zastanawiając się nad różnicą między wskazaniami satelitów i instrumentów pokładowych. Łatwo o taki błąd, a dla tych ludzi sprzęt, na którym pracują, jest jedną wielką zagadką. Podejrzewam, że kierują się przede wszystkim wyczuciem. - A jeśli wprowadzony w błąd samolot pasażerski zderzy się z górą? - To właśnie jest ryzyko - przyznał Jake. - Jezu, ale z ciebie twardziel. - Podobno tej nocy zginęło w Waszyngtonie ponad czterystu ludzi. Można powiedzieć, że zostali zamordowani. Pora zdjąć rękawiczki. Jeżeli wprowadzimy parokilometrowy błąd we wskazaniach GPS-u, pociski nie trafią w cel. Najnowsza wersja komputera pokładowego instalowanego w tomahawkach wywołuje autodestrukcję lub gwałtowny lot nurkowy i zderzenie z ziemią, kiedy system się zorientuje, że nie widzi celu w przewidzianym miejscu. Czasem trzeba narazić życie, żeby uratować życie. - Zakładasz więc, że wystrzelą więcej pocisków? - Oni nie ukradli okrętu podwodnego po to, żeby puścić z dymem sypialnię Lincolna. - Przedstawię twoją sugestię wyżej - powiedział Flap Le Beau. — Decyzję podejmie prezydent, ale mówiąc między nami, Jake, nie wydaje mi się, żeby panowie z Białego Domu mieli dość ikry, by wykonać taki ruch. Tommy Carmellini ocknął się w pokoju hotelowym w Londynie i gdy tylko włączył telewizor, znalazł się w środku medialnego cyrku rodem z Ameryki. Z mieszaniną zgrozy i niezdrowej fascynacji przez długą chwilę przyglądał się płomieniom trawiącym Biały Dom. Nie wyłączając odbiornika, wykąpał się, ogolił, ubrał i zajrzał do teczki, którą dał mu agent CIA odbierający go z lotniska. Zbadał jej zawartość bardzo dokładnie, nim na powrót zamknął zamek cyfrowy. 175 Wyłączył telewizor dopiero wtedy, gdy zapadł zmierzch i nadeszła pora na ostatni posiłek. Wychodząc, zabrał ze sobą teczkę. O dwudziestej drugiej wszedł do odległego o dwie przecznice pubu. Zamówił jabłecznik i powoli raczył się nim w zacisznym boksie na końcu sali, kiedy w drzwiach stanął Terrell McSweeney. Przybysz szybko zauważył Tommy'ego, zamówił pintę piwa i przysiadł się do Amerykanina. - Miło cię znowu widzieć - rzucił na powitanie. - Ile to, trzy miesiące? - Mniej więcej. - Oglądałeś może telewizję? - Trochę, przed wyjściem z hotelu. - Cholera, wygląda to tak, jakby ktoś wypowiedział wojnę facetom w białych czapkach. Ostrzelali Waszyngton jak diabli, i to ze skradzionego okrętu! Pojęcia nie mam, dokąd zmierza ten świat. McSweeney był rezydentem CIA w londyńskiej ambasadzie. Miał pięćdziesiąt parę lat, łysinę, tłusty brzuch i tubalny głos. Brytyjczycy byliby skończonymi dyletantami, gdyby nie wiedzieli, że jest szpiegiem. - Myślisz, że to zwykli terroryści? - spytał Carmellini. - Założę się, że z Iraku. Zobaczysz, jeszcze się okaże, że przy peryskopie stał Saddam. - Wiesz, McSweeney, zawsze się zastanawiałem, czy Angole wiedzą, że jesteś szpiegiem. McSweeney parsknął z cicha. - Jasne, że wiedzą. Bez przerwy z nimi konferuję. Kiedy czegoś od nas chcą, dzwonią właśnie do mnie. I każdy ich agent ma w notesie mój numer. -Aha. - Wiem, pewnie sobie myślisz, że powinienem był wysłać tajniaka na spotkanie z tobą. Co tam, wiem, co piszą w podręcznikach, ale żyjemy w realnym świecie. Kogo niby mielibyśmy oszukać? - Widziałem, że barman witał cię jak stałego klienta. Byłeś tu już kiedyś? - Oczywiście. Wpadam tu na piwo parę razy w tygodniu. - Powiem ci coś, McSweeney: jesteś autentycznym dupkiem i parodią agenta. W zasadzie powinienem wyjść stąd i najbliższym samolotem wrócić do Stanów. 176 - Nie piernicz, Carmellini. W Londynie to ja jestem panem. To mój teren. - Ale dekonspirujesz mnie, durniu! - No to co? Dzisiaj robimy tylko włamanie, żadnego szpiegostwa. - Co za ulga! A już się martwiłem! Pamiętaj tylko, że jeśli mnie zwiną i oskarżą, pójdziesz na dno razem ze mną. Nawet jeśli mnie nie przycisną, będę piszczał jak zarzynana świnia i powiem wszystko, a może nawet wymyślę coś ekstra. - Ja mam immunitet, chłopie, a do tego tylko trzy lata do emerytury. Możesz im mówić, co ci się podoba. Zdenerwowany Tommy Carmellini energicznie tarł ręką czoło. Dlaczego, Boże, dlaczego?! - Każdy gość, którego spotkałem w Agencji, jest palantem - powiedział do McSweeneya. - Czy ta praca podoba się jedynie palantom, czy też może robi z ludzi palantów? Czy ktoś już badał tę sprawę? - Ty też się zatrudniłeś. Carmellini dopił jabłecznik i sięgnąwszy po teczkę, wyśliznął się z loży. - Zaczekam na zewnątrz, aż skończysz to piwo. Nie spiesz się. Nie chcę z tobą gadać więcej niż to konieczne. - Pieprzę cię. - Dziękuję, już zostałem wypieprzony. - No i bardzo dobrze. Pracuję z idiotami, pomyślał Tommy. Z cholernymi idiotami, i to od pierwszego do ostatniego dnia. Oczywiście zdarzyło mi się spotkać paru przyzwoitych ludzi... Jak bryłki złota w stercie łajna. Minęła niemal godzina, zanim Terrell McSweeney wytoczył się z pubu. Sądząc po woni, którą roztaczał, musiał wypić co najmniej kilka piw. - Miałem nadzieję, że gliny zwiną cię z tego rogu za kupczenie własnym tyłkiem - wybełkotał, po czym ruszył w stronę samochodu, który otworzył pilotem. Gdy byli już w środku, powiedział: - Skończmy te przyjacielskie przekomarzania i zajmijmy się poważnymi sprawami. Twoim celem są komputery w firmie Antoine'a Jouany'ego. Waszyngton chce wiedzieć, jak wielkie pieniądze ten gość stawia na rychły upadek dolara i kto naprawdę stoi za jego poczynaniami. Centrala doceni każdą informację, którą uda ci się zdobyć na ten te- 177 mat. Załatw sprawę i zjeżdżaj stamtąd, a wychodząc, zostaw w pomieszczeniu straży jeden z tych granatów, które masz w teczce. - Miałem odprawę w Waszyngtonie. - Właściwie to nie wiem, dlaczego jest mowa o upadku dolara — filozofował McSweeney. — Moim zdaniem gość raczej stawia na euro. Ja zresztą też. Życie tutaj nie jest tanie, ale generalnie Europa się rozwija. Euro nie ma innego wyjścia: musi rosnąć. Francja i Niemcy nie próżnują. - Dzięki, profesorze McSweeney. - Zaparkuję gdzieś w pobliżu i zaczekam na ciebie. - To samochód z ambasady? -Tak. - Boże, dlaczego nie przyczepisz jeszcze magnesem na drzwiach wielkich liter CIA? A może lepiej logo: oko zaglądające przez dziurkę od klucza? - Wystarczy, że mamy nalepkę na zderzaku. Jake Grafton nie spodziewał się, że zastanie kogoś w biurze zespołu oficerów łącznikowych w Crystal City Tower, gmachu oddzielonym jedynie parkingiem i ulicą od Pentagonu. Okolica była pełna ludzi dojeżdżających z przedmieść, którzy godzinami lawirowali między unieruchomionymi samochodami, by się przekonać, że w centrum miasta pozbawionym prądu i łączności telefonicznej raczej nie mają czego szukać. Jake zaszedł do biura w zasadzie tylko po to, żeby się przebrać i zastanowić nad sytuacją przed powrotem do domu. Tarkington już był w drodze; niepokoił się o syna i jego nianię. Jake nie miał wiadomości od Callie - wiedział, że nie będzie ich miał, póki nie ożyją telefony - i marzył tylko o jednym: o powrocie do domu i długim, relaksującym śnie. Najpierw jednak chciał się upewnić, czy wszystko w porządku w biurze. Pokoje nie były puste. W dusznych pomieszczeniach Jake zastał dwie sekretarki i oficera sztabowego. Nikogo więcej nie było. Troje pracowników debatowało właśnie nad tym, czy nie należałoby usunąć z lodówki resztek lunchu, zanim zaczną gnić. Blevins, jak twierdzili, jeszcze się nie pokazał. Jake miał w szafie ubranie do joggingu, z pewnością czystsze niż mundur, który miał na sobie przez dwa dni i noc. Włożył je, czując takie znużenie, że sznurowadła tenisówek 178 musiał wiązać na siedząco. Nie był pewien, czy wystarczy mu energii na pięciokilometrowy bieg do domu. Próbował właśnie zebrać w sobie siłę, gdy do jego gabinetu zajrzał Helmut Mayer. - Pan wciąż tutaj, admirale? Sądziłem, że nikogo nie zastanę. - Właśnie zamierzałem biec do domu. - Zawiozę pana, jeśli pan chce. Przyjaciel z przedmieścia przyprowadził mi dziś samochód. Jake był głęboko wdzięczny. Położył nogi na biurku i omówił z Niemcem aktualną sytuację. Rozmawiali, gdy zjawił się Ilin. On także miał już samochód. - Teraz już wierzę - oznajmił na wstępie. - W Ameryce każdy musi mieć samochód. Bez wyjątku. Obaj obcokrajowcy przynieśli sporo nowin. Przywrócenie zasilania w centrum Waszyngtonu miało potrwać co najmniej dziesięć dni. Rozruch łączności telefonicznej - tydzień. Instalacje elektryczne ambasad były odporne na impulsy elektromagnetyczne, toteż przedstawiciele obcych państw mieli ułatwiony dostęp do informacji. - Telewizja zna już nazwisko pirata, który porwał wasz okręt - powiedział Ilin, bębniąc palcami po stole. — Władimir Kolnikow - dodał z rosyjskim akcentem. - Dziennikarze oblegają naszą ambasadę; chcą wiedzieć o nim wszystko, co my wiemy, a my, rzecz jasna, nie wiemy nic. - Czy wasz rząd wiedział, że Kolnikow jest szkolony przez CIA? - spytał Grafton swobodnym tonem. - Ach, więc to jednak prawda? - odpowiedział pytaniem Ilin. - Dziś jest dzień mówienia prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Wiedzieliście o Kolnikowie znacznie wcześniej, niż jego nazwisko wymienili dziennikarze, prawda? - Och, Jake, naprawdę przeceniasz możliwości mojego rządu. Swego czasu mogliśmy wiele, nie zaprzeczam, ale teraz, w obecnej sytuacji politycznej, mało zostało z dawnej potęgi. - Ależ z ciebie gawędziarz, Ilin - stwierdził Mayer swą urokliwą, germańsko brzmiącą angielszczyzną. - Proszę, Jake, odpowiedz mi na jedno pytanie — ciągnął Rosjanin, spoglądając na Graftona i zupełnie ignorując Mayera. - Czy CIA naprawdę chciała ukraść rosyjski okręt podwodny, czy to tylko naprędce wymyślona bajeczka? 179 ii - Tak mówili w telewizji? -Tak. Jake Grafton rozłożył ręce. - Niestety, nie bywam na naradach najwyższego dowództwa. Mogę tylko powiedzieć, że też słyszałem takie plotki, ale nie dałbym głowy za ich prawdziwość. Ilin podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Ruch był już niemal tak intensywny jak zazwyczaj, tyle że pobocza i chodniki pełne były unieruchomionych wozów, których jeszcze nie odholowano. - Macie tu mnóstwo wypadków na skrzyżowaniach - powiedział. - Amerykanom przydałyby się światła. - Skończmy na dziś, panowie - odezwał się Jake, wstając z fotela. - Herr Mayer, z wdzięcznością przyjmuję pańską ofertę, ale zanim odwiezie mnie pan do domu, proszę pozwolić, że wspomnę o pewnej kwestii do przemyślenia. Zgoda, panowie? Mayer i Ilin skinęli głowami. - Biały Dom był tej nocy celem ataku pocisku manewrującego. Agenci Secret Service zdołali wyprowadzić prezydenta i jego rodzinę, ale w płomieniach zginęło dwoje ludzi z otoczenia głowy państwa. Rozbiło się kilka samolotów pasażerskich, a wiele osób zmarło wskutek zatrzymania pracy sprzętu medycznego. Panowie, w wyniku tego ataku co najmniej czterysta osób straciło życie. Czterysta dwadzieścia dziewięć, taką liczbę podano mi ostatnio. Można uznać to barbarzyństwo za akt terroryzmu lub akt wojny, a może jednego i drugiego. Nic nie zmyje krwi niewinnych ludzi z rąk winowajców. Nie jestem prorokiem, ale wieszczę, moi panowie, marny koniec sprawcom tego okrucieństwa. Zapłacą najwyższą cenę. Ilin i Mayer nie odpowiedzieli. - Został przekroczony pewien próg — ciągnął Jake. - Nie ma odwrotu. Bez względu na to, co powiedzą politycy, opinia publiczna będzie się domagać krwi. - Przekażę pańskie słowa moim zwierzchnikom - powiedział Ilin. - Zrób to koniecznie, Janos — odparł Jake Grafton. — Nie ja kreuję amerykańską politykę, ale jedno wiem na pewno: kiedy znajdziemy sprawców, presja żądzy odwetu będzie dla polityków nie do wytrzymania. 180 - Mam nadzieję, że żaden rząd nie jest odpowiedzialny za ten atak - wtrącił May er. - Mielibyśmy wielką tragedię. - Istotnie - przytaknął Jake. - Istotnie. Jeśli wierzyć prowadzącemu odprawę w Langley, strażnik pilnujący holu budynku Jouany'ego usytuowanego w londyńskim City był przekupiony. „Wypowiedz zaklęcie, a on przepuści cię i natychmiast zapomni, że kiedykolwiek cię widział". Carmellini skrzywił się, kiedy usłyszał te słowa. Gdy tylko przeciwnik połapie się, że nastąpił przeciek, strażnik z holu będzie pierwszą przesłuchiwaną osobą. Każdy szanujący się śledczy skorzysta z wykrywacza kłamstw. Skąd pomysł, żeby wciskać ochroniarzowi grubszą forsę w zamian za przymknięcie oka? Przecież prędzej czy później zacznie ją wydawać, a wtedy zwróci na siebie uwagę. Carmellini miał wrażenie, że Agencji było wszystko jedno, czy zostanie złapany, czy nie. Dwa tygodnie. A potem pożegna tych tępych biurokratów i zajmie się ciekawszymi, poważniejszymi sprawami. Jeśli wcześniej nie trafi do więzienia, ma się rozumieć. Kiedy wkroczył do budynku, strażnik pochłonięty był czytaniem gazety. Spod sufitu spoglądał na Carmelłiniego obiektyw kamery. Drugą zainstalowano nad łukiem zdobiącym wejście do środkowej windy, a trzecią naprzeciwko - nad drzwiami, którymi wszedł. Carmellini kiwnął głową w stronę ochroniarza. - Ktoś mi mówił, że lubi pan amerykański baseball. - Lubię Jankesów - odparł strażnik, omiatając go szybkim spojrzeniem. - Ja jestem fanem Bravesów. — Tommy zauważył, że monitor, przy którym siedział mężczyzna, co dziesięć sekund pokazuje obraz z innej kamery. Bez wątpienia gdzieś w budynku, zapewne w podziemiach, w pomieszczeniu ochrony, znajdował się sprzęt rejestrujący ten arcyciekawy dramat na taśmie wideo. - Lewy zespół wind. Dziewiąte piętro. - Dzięki. - Wszyscy ważniacy są w sali operacyjnej - dodał strażnik, ale Carmellini tylko machnął mu ręką na pożegnanie. Szedł już w stronę windy. Żadnych gliniarzy obserwujących go zza palm, żadnych wyjących syren... tylko te kamery, które rejestrują mój dy- 181 skrętny wyczyn na kasecie, pomyślał gorzko. Następne dziesięć lat spędzę, jedząc hamburgery i ser z plastikowej tacki. Nacisnął klawisz przywołujący windę i stanął w odrobinę znudzonej pozie. Ósme i dziewiąte piętro rozciągały się wysokimi galeriami wokół siódmego, zadaszonego kuloodpornym szkłem. Tam znajdowała się sala operacyjna, pełna komputerów i ludzi. Carmellini widział ich z góry - tuzin dealerów wpatrywał się w ekrany, niektórzy rozmawiali z ożywieniem, sączyli drinki. Prowadzący odprawę w Langley twierdził, że przez okrągłą dobę handlują walutą na wszystkich rynkach świata. Teraz praca pochłaniała ich tak bardzo, że nie zwracali uwagi na obcego, który obserwował ich z wysoka. Pewnie mają gorącą noc, pomyślał Carmellini. Zamieszanie w Waszyngtonie... Dolar musiał polecieć na łeb. Po lewej miał stanowisko zabezpieczeń zarządzające szklanymi wrotami, przez które musiał przejść. W kątach korytarza rozmieszczono dwie kamery - jedna obserwowała drzwi windy, a druga właśnie przezroczystą bramę. Zbliżając się do zamocowanego na ścianie stanowiska, Carmellini wyjął z kieszeni dwa nieduże przedmioty. Wyglądały jak kulki do gry. Na wysokości pasa w panelu kontrolnym znajdowała się szczelina, szeroka na piętnaście centymetrów i wysoka na osiem. Prawa czy lewa dłoń? Sarah była praworęczna. Tommy wsunął w szczelinę prawą dłoń. We wnętrzu urządzenia zapaliło się światło. Starał się nie poruszać dłonią, kiedy skaner odczytywał odciski palców wytłoczone w cienkich elastycznych rękawiczkach z plastyku, które nałożył wcześniej na palce. Na lewej ręce miał podobny zestaw — na wszelki wypadek. Na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu pojawiło się polecenie: „Proszę stanąć bliżej". Prawe oko, pomyślał Carmellini i lewą ręką umieścił kulkę z literą P w odległości mniej więcej dziesięciu centymetrów od czytnika. Ze wszystkich sił starał się opanować drżenie ciała. Minęły trzy sekundy. Cztery... „Dziękuję, panno Houston", pojawiło się na wyświetlaczu i szklane drzwi otworzyły się z dobrze słyszalnym kliknięciem. Carmellini wszedł i spojrzał na zegarek. Pierwsza dwanaście czasu lokalnego. Jej stanowisko robocze mieściło się w połowie długości 182 galerii, po południowej stronie budynku. Dalej od narożnego gabinetu już chyba nie mogła trafić, pomyślał złośliwie Carmellini. Ma przed sobą długą drogę w hierarchii firmy. Przy komputerze Sarah leżał niewielki czytnik linii papilarnych. Tommy użył prawego palca wskazującego. Po kilku sekundach komputer zaszemrał i monitor obudził się do życia. Teraz wystarczyło wpisać hasło i wziąć się do roboty. Tyle że w Langley nikt nie znał tego hasła. Nie znał go także Tommy Carmellini. Usiadł przed ekranem, wpatrując się w migającą komendę i przypominając sobie wszystko, co wiedział o Sarah Houston. Od wielu dni bał się tej chwili i wreszcie nadeszła. Wiedział, że ma nie więcej niż trzy próby, nim komputer zablokuje się na dobre. Wówczas jedynym wyjściem byłoby zdjęcie obudowy i kradzież twardego dysku. Lecąc nad Atlantykiem, wymyślił trzy hasła, które zamierzał wypróbować, ale teraz, w chwili prawdy, opuściła go pewność siebie. Rozejrzał się po biurku: fotografia rodziców, kubek z ołówkami i długopisami, szuflady. Otworzył jedną z nich, zerknął na zawartość i jednym palcem zamieszał wśród zdjęć, spinaczy, pinezek i papierków od cukierków. Na czterech fotografiach zobaczył Houston i jakiegoś mężczyznę. Wygląda na wazeliniarza, pomyślał Tommy Carmellini. Kiedy Sarah leżała odurzona narkotykiem w nowojorskim mieszkaniu, dokładnie przejrzał zawartość jej torebki. Co tam było? Myśl! Powoli rozprostował palce, napisał „houston" i wcisnął Enter. Nie. Komputer wciąż czekał na hasło. Na jakie? Ta kobieta zapisała czterocyfrowy numer PIN na kopercie, w której dostała karty bankomatowe... Może więc numer telefonu? Napisał „houston020474". Jej urodziny. Nie. No, Carmellini, mądralo, masz ostatnią szansę. Zagryzając wargę, wpisał „houston090602". Dzisiejsza data. Tak. Na ekranie pojawiło się menu. Tommy Carmellini dopiero teraz zauważył, że wstrzymuje oddech. Gwałtownie i z ulgą wypuścił powietrze z płuc. 183 ROZDZIAŁ 9 I - Och, Jake, tak się martwiłam! Callie przytuliła się do niego z całej siły, kiedy wszedł do mieszkania rozjaśnionego drżącym blaskiem świec. Odwzajemnił uścisk. Po chwili zaprowadziła go na balkon. - Ugotowałam zupę na grillu. Odgrzać ci trochę? - Świetny pomysł. - Powiedz, czy to wszystko przez tych, którzy porwali okręt? - spytała, wyciągając rękę w stronę pogrążonego w ciemności miasta. -Tak. - Myślałam, że nie mają broni jądrowej. - Nie potrzebowali jej. Dostali dziesięć pocisków manewrujących tomahawk z głowicami flashlight, które wytwarzają impuls elektromagnetyczny. Naszym zdaniem dwie z nich eksplodowały nad Waszyngtonem i Reston, powodując między innymi wyłączenie prądu. Pocisk z materiałem wybuchowym uderzył w Biały Dom. Callie rozpalała pod rusztem, kiedy wyjaśniał jej zasadę działania głowicy. - Głowica jest w gruncie rzeczy generatorem strumieniowym. Wokół metalowej rury z materiałem wybuchowym zawinięta jest cewka, a płynący przez nią prąd wzbudza pole magnetyczne. Eksplozja jest w zasadzie raczej szybkim procesem spalania niż gwałtownym wybuchem. Materiał spala się, wytwarzając ciśnienie, które rozpycha rurę i dociska ją do cewki. W tych warunkach następuje zamknięcie obwodu 184 i przekierowanie prądu do nie uszkodzonego jeszcze fragmentu zwoju. Eksplozja trwa, a pole magnetyczne jest spychane vv coraz to mniejszą część cewki, w której magazynuje się niewiarygodna ilość energii. Ułamek sekundy przed zniszczeniem głowicy prąd przepływa do anteny skierowanej na zewnątrz. Cały proces trwa mniej więcej jedną dziesiątą milisekundy i wydobywa dobry bilion watów energii z ładunku ważącego najwyżej czterysta kilogramów. - Bilion watów! - Tak. To wystarczy, żeby usmażyć przekaźniki, wysadzić transformatory i trwale uszkodzić komputery czy telefony. - Dlaczego zaatakowali akurat Waszyngton? - Wszyscy zadają sobie to pytanie, ale chyba nawet nikt w rządzie nie zna odpowiedzi - odpowiedział Jake, kręcąc głową. - Co teraz będzie? - spytała, gdy jadł zupę przy świetle czterech świec. - Nie mam pojęcia. - Wiecie już, gdzie jest ten okręt? - O, tak - odparł, wskazując na wschód. - Gdzieś tam. - Supernowoczesny. Supercichy. - Właśnie. America. - A jeśli marynarka go nie znajdzie? Co wtedy? Jake Grafton przełknął ostatnią łyżkę zupy. - Też o tym myślałem. Prawda jest taka, że prawdopodobnie nie wytropimy go. Trzeba pomyśleć o innych rozwiązaniach - dodał, spoglądając na żonę z troską. - Porywacze nie mogą się ukrywać pod wodą do końca życia. Pewnie, że mogą to być samobójcy, ale bardzo w to wątpię. Rosjanie i Niemcy niezwykle rzadko posuwają się do czegoś takiego. - A więc mają jakiś plan - szepnęła Callie. - Tak. I są pewni, że go nie rozszyfrujemy. Do tego stopnia pewni, że rzucili na szalę własne życie. Przełożeni wysłali Tommy'ego Carmelliniego do Londynu dlatego, że pewna część sieci komputerowej w firmie Antoine'a Jouany'ego była całkowicie ekranowana od Internetu. Bez zdalnego dostępu nawet najlepsi spece od zabezpieczeń nie mogli dobrać się do baz danych ukrytych w tych maszynach, które były sercem dziwnej ostatnio działalności Jouany'ego. Zadaniem Carmelliniego było odnalezienie oprogramowania, 185 które blokowało dostęp do Internetu i wyłączenie go, a następnie wpisanie pewnych kodów otwierających specjalistom z Agencji wgląd w dane na przyszłość. Alternatywny program misji był znacznie prostszy: ukraść twarde dyski. Wpisanie haseł zajęło mu pięć minut, ale wiedziony naturalną ciekawością Tommy został w biurze Sarah dłużej, by przyjrzeć się informacjom, na których tak bardzo zależało CIA. Miał przed sobą kilkadziesiąt plików, z których każdy zawierał listę inwestorów, ich adresy i stany kont. W innych znajdowały się dane na temat aktualnej wartości funduszy powierniczych, ostatnich transakcji oraz uzyskanych dzięki nim zysków lub poniesionych strat. Kompetentny specjalista bez wątpienia dowiedziałby się z nich wszystkiego na temat Antoine'a Jouany'ego i jego firmy. Carmellini podszedł do szklanej ściany i spojrzał w dół. Grupa pracujących podwoiła swą liczebność. Wszyscy śmiali się i pili szampana. Świętowali nadejście czarnych chwil dla Ameryki. Wrócił do komputera. Numery, nazwiska, adresy... czy to już wszystko? Zaczął przeglądać pliki, szukając znajomych nazwisk, i znalazł jedno. Avery Edmond DeGarmo. Dyrektor CIA? Tommy puścił klawisz kursora i skoncentrował się na kolejnych nazwiskach. Floyd Hoover Stalnaker? Czy to nie szef operacji morskich? Jacob L. Grafton? Zaraz, zaraz... Carmellini w osłupieniu wpatrywał się w ekran. Problem polegał na tym, że znał Jake'a Graftona. O ile to właśnie był Jacob L. Grafton. Tbn sam, któremu pomagał ratować żonę w Hongkongu. Ten sam konsul generalny w Hongkongu, dla którego pracował prawie przez miesiąc. Na koncie Graftona znajdowała się kwota.... Trzy miliony czterysta osiemdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dwadzieścia dwa dolary? Stan na koniec poprzedniego dnia? Czy to naprawdę on? Wiceadmirał Jake Grafton? Carmellini znowu podbiegł do okna i zerknął na salę. Impreza trwała w najlepsze. Wrócił do komputera. Jezu, przecież to same bzdury. Wysłali mnie aż do Londynu, żebym... Nerwowo potarł skronie, próbując zebrać myśli. 186 Zaraz, czy to możliwe, żeby miał aż takie szczęście? Houston i dzisiejsza data... Metodycznie zamknął wszystkie okna programu, wylo-gował się i wyłączył komputer. Kiedy ekran ściemniał i ustało buczenie wentylatorów, położył prawy palec wskazujący na czytniku i ponownie uruchomił maszynę. Czekał, drapiąc się po głowie. Jeszcze raz zerknął w dół przez szklaną ścianę. Gówniana ochrona... DeGarmo go nienawidził... On nienawidził CIA... A jednak tu był. Napisał „houston" i wcisnął Enter. Nie. Napisał „houston" i wcisnął Enter. Nie. Wpisał to samo hasło po raz trzeci i wcisnął Enter. Voila\ Na ekranie pokazało się menu. O nie... Carmellini wyszedł z programu i wyłączył komputer, analizując to, co się stało. Odpalił maszynę po raz trzeci. Tym razem napisał „xxxxx" i wcisnął Enter. Za pierwszym i drugim razem program odrzucił hasło. Za trzecim zaakceptował, otwierając menu. Carmellini wiedział już, że ktoś go wrobił i zadbał o to, by udało mu się dostać do systemu. Carmellini geniusz komputerowy! Dobre sobie. Wyłączył maszynę i po raz ostatni wyjrzał na salę. Jeden ze świętujących najwyraźniej przesadził z szampanem: spał pod stolikiem, na którym stał komputer. Agent opuścił galerię, upewniwszy się, że automatyczny system bezpieczeństwa zamknął za nim drzwi. Szukając wyjścia awaryjnego, znalazł schody. Prawo budowlane wymagało, by w budynku znajdowała się klatka schodowa, która, jak Carmellini wiedział z doświadczenia, była zawsze najsłabszym punktem ochrony. Drzwi prowadzące na schody były naturalnie otwarte, ale we framudze umocowany był czujnik, bez wątpienia połączony z kontuarem strażnika w holu, a może i z pomieszczeniem ochrony w podziemiach. Carmellini zbiegł na dół, przeskakując po dwa stopnie. Drzwi do głównego holu prawdopodobnie nie były zamknięte, ale wolał tego nie sprawdzać. Zszedł niżej, na górny 187 poziom piwniczny. Schody sięgały jeszcze głębiej, do ramp towarowych i paru pięter podziemnego parkingu. Tutaj wyjście awaryjne było zamknięte. Carmellini zabrał się do pracy, wyjąwszy z kieszeni zestaw wytrychów. I tu mógł się spodziewać czujnika, ale... Rozbrojenie zamka zabrało mu mniej więcej trzydzieści sekund. Zamknąwszy za sobą drzwi, znalazł się na korytarzu. Chwilę później stał już przed tabliczką z napisem „Ochrona". Zapewne właśnie tu znajdował się główny komputer systemu bezpieczeństwa. Skomplikowanego elektronicznego zamka jednak nie było — tylko zwykły, mechaniczny. Carmellini był w środku już po dwóch minutach. Komputer pracował; na rzędach monitorów widać było obraz z kamer w całym budynku, prawdopodobnie rejestrowany cyfrowo na twardych dyskach. Carmellini usiadł przy klawiaturze. Odnalazł listę pracowników firmy Jouany'ego i przejrzał ją uważnie, szukając nazwiska Sarah Houston. Lubił ją i chciał poznać ją bliżej po rozstaniu z Agencją, ale tak naprawdę pragnął zadać jej tylko jedno pytanie: dlaczego pierwszy lepszy gość w jej biurze może wejść do komputera za trzecią próbą? Poszukajmy... Houston... Houston... Houston... Nie było jej. Nie było? Przecież dostał się tu, używając odcisków jej palców i modeli jej oczu. A jednak nie, na liście z całą pewnością nie widniało jej nazwisko. Kim więc była kobieta, która poszła z nim do łóżka? Tommy spojrzał na zegarek. McSweeney, który czekał na zewnątrz, mówił mu, żeby nie marnował czasu. Carmellini na sekundę zamknął oczy, próbując coś z tego wszystkiego zrozumieć. Nie miał na to czasu. Wyjął z kieszeni granat własnego pomysłu i własnej produkcji. Z materiału wybuchowego i plastikowych elementów ładunku mógł pozostać do badania laboratoryjnego jedynie trudny do zanalizowania osad. Eksplozja pochłaniała niemal wszystko. Tommy jeszcze raz spojrzał na komputer, znalazł odpowiednie miejsce na podłożenie granatu, wyjął zawleczkę i przekręcił spłonkę. Uzbroiwszy ładunek, położył go ostrożnie na stole obok komputera i wyszedł na korytarz. Chwilę 188 później poczuł ukłucie fali energetycznej. Dane na twardym dysku komputera w pomieszczeniu ochrony przestały istnieć. Wychodząc z budynku, Carmellini machnął ręką strażnikowi, który uparcie manipulował pokrętłami monitora, próbując przywrócić obraz. McSweeney zaparkował dwadzieścia parę metrów od wejścia, tyłem do gmachu Jouany'ego. Carmellini dostrzegł zarys głowy agenta za kierownicą. Odszedł w przeciwnym kierunku. Tego wieczoru w Stanach Zjednoczonych telewizja powtarzała bez końca wypowiedź przedstawicieli Białego Domu, a komentatorzy z zapałem czynili swoją powinność. Jeżeli klimat ich wypowiedzi był adekwatny do nastrojów w społeczeństwie, to Amerykanie czuli przede wszystkim narastający gniew. W rozmowach powtarzał się nieustannie jeden motyw: władze popełniły gruby błąd, od początku ukrywając tożsamość porywaczy przed opinią publiczną. „Próbowano zatuszować sprawę", tak brzmiał najczęściej formułowany zarzut. Rzecznik administracji wyjaśniał natomiast, że okręt nie miał na pokładzie broni jądrowej i nic nie było wiadomo o intencjach porywaczy, toteż ujawnianie anulowanych planów CIA nie leżało w interesie Stanów Zjednoczonych. Tak czy inaczej, fakty dotyczące Operacji Czarnobrody przestały być tajemnicą. Tego wieczoru dowiedziała się o tym chyba każda świadoma istota na planecie. Zbulwersowani, którzy mieli pod ręką sprawny telefon, dzwonili do redakcji lokalnych, regionalnych i ogólnokrajowych rozgłośni radiowych, by dać upust emocjom. Niektórym to wystarczało. Bez względu na to, czy porywacze dysponowali bronią jądrową, czy też nie, nikt nie próbował zaprzeczać oczywistym faktom: byli w stanie pogrążyć kraj w chaosie. Kierownictwo zakładów energetycznych przewidywało, że naprawy sieci w centrum stolicy oraz w Reston potrwają od dziesięciu do czternastu dni. Uszkodzeń w sieci telefonicznej jeszcze nie oszacowano, ale inżynierowie byli zgodni co do tego, że całe bloki przekaźników w centralach nadają się wyłącznie do wymiany. Sprzęt komputerowy, przez który przeszedł impuls elektromagnetyczny, również nadawał się do kasacji. Unieruchomione pojazdy w Waszyngtonie i Reston stopniowo ściągano i remontowano, ale wszystko to mogło potrwać wiele tygodni, jeśli nie miesięcy - tak wiele było do zrobienia. 189 Rząd ogłosił stan wyjątkowy i obwieścił, że armia zajmie się dystrybucją żywności w rejonie kataklizmu, gdzie w zasadzie nie funkcjonował sprzęt do jej przechowywania i przyrządzania. Samolotami dostarczano w rejon stolicy przenośne prądnice, które miały zasilać sprzęt szpitalny i policyjne radiostacje. Chorzy, którzy wymagali intensywnej opieki medycznej, odlatywali do innych miast wojskowymi śmigłowcami. Wszystko to było dokuczliwym chaosem dla mieszkańców miasta, w wielu przypadkach zaprawionym goryczą osobistych tragedii. Wśród ofiar nie brakowało na przykład osób z rozrusznikami serca uszkodzonymi przez wybuch głowic bojowych. Prawdziwym horrorem na wielką skalę były jednak katastrofy czterech samolotów - dwóch dużych liniowców i dwóch prywatnych maszyn - które nie doleciały na lotnisko Reagana. W czasach, gdy podróże lotnicze były dla wielu codzienną koniecznością, na samą myśl o śmierci w duraluminiowym, bezwładnym pudle pikującym ku ziemi ludzi oblewał zimny pot. FAA, Federacja Towarzystw Lotniczych, szybko zadecydowała o wstrzymaniu komunikacji w zagrożonym regionie, to jest — jak uznali biurokraci — wszędzie na wschód od Missisipi. Zezwolono jedynie na przeloty w nagłych wypadkach, bez pasażerów i tylko prywatnymi samolotami - na własne ryzyko, jak tłumaczyli — ale niewielu pilotów decydowało się na to. Ostrożni szefowie firm wezwali swoich prawników na konsultacje, ale dowiedzieli się tylko, że jeśli zmuszą kogokolwiek do latania wbrew zakazowi, to w razie wypadku do końca życia nie wypłacą zasądzonych odszkodowań. Kiedy Kolnikow wyprowadził Americę z głębin i wydał rozkaz podniesienia masztu komunikacyjnego, z kilku serwisów radiowych szybko zorientował się w sytuacji na lądzie. Pierwszy tomahawk, ten z głowicą konwencjonalną, uderzył w Biały Dom. Dwa pozostałe zasiały chaos w centrum Waszyngtonu, niszcząc instalacje elektryczne i elektroniczne, utrudniając życie milionom ludzi i zabijając - wedle najświeższych danych - czterysta trzydzieści dziewięć osób. Kiedy anteny odebrały koordynaty z systemu GPS, Kolnikow opuścił maszt. Rothberg patrzył na niego od dłuższej chwili. Rosjanin obojętnie skinął głową. - Trzy trafienia - powiedział. - Mówiłem, że to dobra broń - odparł Leon, dumnie unosząc podbródek. 190 - Zajmij się następną trójką. - Kiedy mają być wystrzelone? - Nie wiem. Zastanowię się. - Jakie mam przyjąć współrzędne miejsca startu? Kołnikow zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią, spoglądając na poziomy ekran taktyczny i mapę północnego Atlantyku. Rozcierał zaczerwienione oczy; wprawdzie tego popołudnia spał przez trzy godziny, ale zmęczenie nie ustąpiło. Wreszcie zaznaczył punkt na mapie, którą wcisnął w ręce Rothberga. - Tutaj. Równie dobre miejsce jak każde inne. Wpisz koordynaty, ale zostaw miejsce na czasy. Tego wieczoru ocean był wyjątkowo hałaśliwy. Kołnikow polecił Eckowi wypuścić holowany zestaw sensorów, by poprawić „wzrok i słuch" okrętu. Kiedy czujniki zaczęły pracować, przez chwilę przysłuchiwał się wzmocnionym i oczyszczonym przez komputer dźwiękom z zewnątrz, podziwiając wizualizacje na ekranach naściennych. - Zejdźmy na sto sześćdziesiąt metrów, poniżej warstwy powierzchniowej - odezwał się do Turczaka, który wrócił właśnie z kabiny. W pewnej chwili wydawało mu się, że słyszy w słuchawkach daleki, bardzo cichy sygnał obcego sonaru. Na ekranie dźwięk był naturalnie przedstawiany jako obraz, ale tym razem błyski były tak niewyraźne, że Kołnikow nie był pewien, czy się nie omylił. Komputer, który odbierał i przetwarzał dźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha, zweryfikował po chwili jego spostrzeżenie i podał namiar. Szukają, pomyślał Rosjanin. Szukają ze wszystkich sił. Niech robią, co chcą. Pod warstwą powierzchniową jesteśmy bezpieczni, a SOSUS nie usłyszy tak cichych maszyn jak nasze. Jeśli nie przytrafi nam się bliskie spotkanie z amerykańskim okrętem klasy Seawolf, wszystko będzie dobrze. Jake Grafton wziął właśnie zimny prysznic i odpoczywał na kanapie, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył, ubrany w dżinsy i podkoszulek. Na progu stał kapral piechoty morskiej. - Admirał Grafton? Generał Le Beau przesyła pozdrowienia i prosi, żeby udał się pan ze mną do Pentagonu. - Marines dostali na wyposażenie konie? - zdziwił się Jake. 191 - Nie, sir. Marines z bazy Quantico przysłali wszystkie wozy, jakie mieli. - Proszę wejść i zaczekać pięć minut, kapralu. Włożę tylko świeży mundur. Jake ubierał się, a Callie próbowała rozmawiać z kapralem. Młody żołnierz tak się przejął wizytą w mieszkaniu oficera flagowego, że nieomal zapomniał języka w gębie. Wy-dukał jedynie, że pochodzi z Tennessee, że jest fanem Titanów i że służba w marines to niezły ubaw. Ta ostatnia, zasłyszana przez ścianę uwaga sprawiła, że Jake Grafton wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy wyszedł z garderoby i nadstawił usta do pożegnalnego pocałunku, Callie dała mu na drogę garść świec. - Weź. Może rzucą trochę światła na wasze sprawy. - Bardzo śmieszne - mruknął. - Ha, ha. I ha - dodał, ale świece wziął. Pocałował żonę i wyszedł w ślad za kapralem. Pierwszoplanowymi postaciami spotkania w sali narad wojennych Pentagonu byli komandor Sonny Killbuck i wiceadmirał Val Navarre. Szefowie sztabów siedzieli jak zawsze w swoich fotelach, zasypując specjalistów od wojny podwodnej szczegółowymi pytaniami. W dalszych rzędach zasiadła spora grupa oficerów. Sesja dopiero się zaczyna, pomyślał Jake, przysiadając cicho na wolnym krześle w ostatnim rzędzie. Sonny stał na podwyższeniu, wodząc wskaźnikiem po mapie wyświetlanej na wielkim ekranie. Wskazywał pozycje amerykańskich okrętów podwodnych i patroli powietrznych, a następnie ich planowane trasy poszukiwań. Marynarka istotnie nie próżnowała, lecz mimo wysiłków nikomu jeszcze nie udało się natrafić na ślad USS America. Panowało przekonanie, że kolejny start pocisków manewrujących z północnego Atlantyku jest tylko kwestią czasu. Dowództwo Sił Kosmicznych wprowadziło stan najwyższej gotowości. Siły Powietrzne skierowały w rejon poszukiwań samoloty wczesnego wykrywania AWACS i ogłosiły alarm bojowy we wszystkich bazach na Wschodnim Wybrzeżu, tak by w razie potrzeby myśliwce mogły wystartować w ciągu pięciu minut i podjąć próbę przechwycenia pocisków. W morze wypłynęły dwa lotniskowce; z ich pokładów startowały maszyny patrolujące te rejony, których nie przeczesywały okręty podwodne. Nikt nie miał wątpliwości, że siły zbrojne 192 Stanów Zjednoczonych robią co się da, by zneutralizować zagrożenie. Kiedy Sonny skończył, szefowie zaczęli omawiać reakcje innych krajów na ogłoszony przez prezydenta nowy, najwyższy stan gotowości obronnej kraju - DEFCON ONE. Oficerowie z dalszych rzędów notowali pytania i odpowiedzi. Nikt jednak nie wspomniał o Krowim Dzwonku. Ani o tym, że Krowi Dzwonek zainstalowany w skradzionym okręcie nie działał. Czy był to niefortunny zbieg okoliczności, czy też Kolnikow i jego towarzysze wiedzieli o urządzeniu naprowadzającym i wyłączyli je? A jeśli wiedzieli, to skąd? Cóż, pomyślał Jake Grafton, Krowi Dzwonek to już historia. Jeżeli szef operacji morskich jeszcze nie wydał rozkazu zdemontowania Dzwonków ze wszystkich amerykańskich jednostek, z pewnością wkrótce to zrobi. W przeciwnym razie, gdyby doszło do wojny, siły podwodne Stanów Zjednoczonych byłyby w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A może już stały się celem ataku ze strony porwanego okrętu? Co będzie, jeżeli to America zacznie na nie polować? Kiedy jego wystąpienie dobiegło końca, Sonny przysiadł się do Jake'a Graftona. - Mam pytanie - odezwał się Jake tak cicho, że Sonny musiał pochylić ku niemu głowę. - Czy America może wykrywać sygnały z Krowiego Dzwonka innego okrętu? Zaskoczony Killbuck rozejrzał się szybko, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze słyszał pytanie admirała. - Tak jest - odpowiedział. - Wszystkie nasze jednostki mogą go wykrywać. Słyszą bardzo głośny sygnał o wysokiej częstotliwości. - Czy podjęto próby uruchomienia Dzwonka w skradzionym okręcie? - Tak jest. - Dlaczego nic to nie dało? - Nie wiem, sir. Być może to błąd w oprogramowaniu, być może w nadajniku... albo w systemie satelitarnym... - Albo też — wpadł mu w słowo Jake Grafton - ktoś powiedział Kolnikowowi o tym urządzeniu, a on wyłączył je celowo. Lepiej będzie, jeśli dowiemy się prawdy. Odpowiedź na pytanie może otworzyć przed nami wiele drzwi. Czy FBI wie już o istnieniu Krowiego Dzwonka? 193 Killbuck poruszył się nerwowo na krześle. - O ile mi wiadomo... nie. - Może byłoby lepiej, gdyby się dowiedziało? - Admirale, wkracza pan na teren wiceadmirała Navar-re'a... - Jak cholera! - warknął Grafton. - Przypominam, kolego, że skradziony okręt podwodny to mój teren. Nasi chłopcy pływają na okrętach wyposażonych w takie same urządzenia, które być może nie są już słodką tajemnicą dowództwa! O to się martw, mój panie! Killbuck wyglądał na ciężko chorego ze strachu. - Ma pan rację, admirale. Przepraszam. - Kiedy tłum się przerzedzi, porozmawiamy z górą. FBI musi się dowiedzieć o sprawie, i to jak najszybciej. Flap Le Beau wysłuchał Jake'a bez pytań i komentarzy. Spoglądał tylko na Sonny'ego Killbucka, który starał się zapanować nad żołądkiem — robiło mu się słabo, kiedy pomyślał, że zdradził Jake'owi tajemnicę najwyższej wagi, łamiąc wszelkie regulaminowe zasady. Le Beau nie zapytał nawet, skąd Grafton wziął te rewelacje! Wysłuchawszy meldunku, skinął tylko palcem w stronę Stuffy'ego Stalnakera i powiedział: - Mamy poważny problem. Jake powtórzył swoje przemyślenia Stalnakerowi. - A ja się zastanawiałem, dlaczego ci pajace z Białego Domu nie wydali rozkazu zatopienia - odezwał się admirał, kręcąc głową. - Na śmierć zapomniałem o Krowim Dzwonku. Jake spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Wiele lat temu politycy zażądali urządzeń naprowadzających, więc je zainstalowaliśmy. I zaraz potem zapomnieliśmy o ich istnieniu - wyjaśnił Stalnaker. - Komandorze - dodał, zwracając się do Sonny'ego Killbucka - to jasne, że musimy się dowiedzieć, dlaczego Krowi Dzwonek nie zadziałał. Niech FBI zajmie się tą sprawą. Ważne, żeby jak najszybciej unieszkodliwić ten system na wszystkich pozostałych okrętach. Proszę przygotować stosowny rozkaz i dać mi do podpisania. Nieszczęśliwy splot wydarzeń dał nam cudowną sposobność do pozbycia się tego draństwa. Wykorzystajmy okazję, skoro niebiosa zsyłają nam taki prezent. Przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, generał Alt, przytaknął ruchem głowy. Choć zadał podczas 194 narady wiele pytań, a potem z uwagą słuchał rozmowy Jake'a z admirałem Stalnakerem, przez cały czas sprawiał wrażenie nieobecnego, pogrążonego w niewesołych rozmyślaniach. Pewnie przeraża go ten bałagan tak samo jak pozostałych, pomyślał Grafton. A może i bardziej. Wszystko wydarzyło się podczas jego wachty; pewnie już czuje nad sobą topór. Jake rozejrzał się po sali pełnej czterogwiazdkowych oficerów flagowych. Przewodniczący Kolegium, szef operacji morskich, Navarre - co najmniej trzy ważne figury mogły już żegnać się z posadami. Nie pozostało im wiele czasu. Kontradmirał nie miał złudzeń: jeżeli poszukiwania okrętu potrwałyby zbyt długo, także i Flap Le Beau miałby wkrótce bardzo dużo czasu na grę w golfa. Z Jakiem Graftonem. Władimir Kolnikow posilał się plackiem z jabłkami i popijał doskonałą kawą, siedząc na swoim miejscu w centrali, kiedy jego uwagę przykuł dostrzeżony kątem oka, nieznaczny błysk na jednym z dużych ekranów systemu sonarów. Zastygł w bezruchu, wpatrując się w monitor... i nic więcej nie zauważył. Po chwili przełknął ostatni kęs i odstawił talerz. Pijąc kawę, wodził wzrokiem od ekranu do ekranu. Wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, a jednak... Jest. Znowu to zobaczył. Krótkotrwały błysk, dostrzegalny jedynie kątem oka. Peryferyjne obszary siatkówki lepiej rejestrowały ruch; kiedy patrzył wprost na monitor, nie widział nic podejrzanego. Zaniepokojony, spojrzał na ekran taktyczny. -Eck. Niemiec także pił kawę, zagryzając bułkę. Z kubkiem w dłoni podszedł do kapitana. - Obserwuj ten monitor kątem oka. Nie, nie tak. Patrz na mnie, ale tak, żebyś miał ekran w zasięgu wzroku. - Błysk - stwierdził po chwili Eck. - Widziałem błysk. - Co to może być? Eck podszedł do komputera, zapominając o kawie. - Dźwięk dochodzący z wnętrza okrętu - odparł, sprawdziwszy wskazania przyrządów. - Z wnętrza? -Tak. Moim zdaniem... stukot. Posłuchaj - dodał, przełączając na głośnik wychwycony z wody dźwięk. 195 Teraz i Kolnikow usłyszał nieregularne, metaliczne stukanie. - Dobra, Eck. Idź, sprawdź, co to takiego, i napraw. Zacznij od rufy. Niemiec zniknął w korytarzu. Kolnikow pił kawę, słuchając denerwującego dźwięku. Wreszcie wyłączył głośnik. Sygnały napływające z zewnątrz stały się teraz lepiej słyszalne. Kapitan zastanawiał się przez moment, w jakiej odległości może się znajdować najbliższy zestaw czujników systemu SOSUS. Dokończył kawę, na użytek obserwującego go Turczaka pijąc powoli i leniwie. - Kiepski z ciebie aktor — odezwał się w końcu Turczak. — Jeszcze trochę mocniej ściśniesz i kubek pęknie ci w ręku. - Wiesz co? Idź z Eckiem na rufę. Pilnuj go. Kiedy coś znajdziecie, zamelduj. Wychodząc, Turczak kiwnął głową i klepnął Kolnikowa w ramię. Wrócił po dwudziestu minutach. Pokryte smarem ręce wytarł w brudną szmatę, którą cisnął do kosza na śmieci. - Poszło łożysko w pompie recyrkulacji oleju. Stukocze nieregularnie. Władimir Kolnikow odetchnął głęboko, czekając na dalszy ciąg raportu. - Moim zdaniem powinniśmy zejść w głębiny i wymienić łożysko. - Holujemy sensory — odparł Kolnikow. Holowany zestaw czujników znajdował się siedemset pięćdziesiąt metrów za rufą. Gdyby okręt zatrzymał się, aparatura opadłaby pionowo w dół na całą długość holu. Kapitan odruchowo spojrzał na ekran taktyczny, by sprawdzić głębokość wody w tym miejscu. Ponad trzy tysiące metrów. - Wciągnijmy je, a potem zejdźmy niżej. Kolnikow nieświadomie postukiwał palcem o szklaną taflę ekranu. - Ile może potrwać naprawa? - Obejrzałem śruby na obudowie. Będzie ze trzy, cztery godziny roboty, pod warunkiem że mamy części. Kazałem to sprawdzić. Nie wiem, może dłużej. - W porządku - westchnął Kolnikow i wzruszył ramionami. Dobrą stroną wyłączenia napędu było to, że okręt nie 196 będzie wytwarzał niemal żadnych dźwięków, dryfując swobodnie na głębokości czterystu pięćdziesięciu metrów. Sama naprawa mogła być źródłem hałasu, ale niewielkiego. Zresztą i tak nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby coś usłyszeć. Byli względnie bezpieczni. Tom Krautkramer z FBI był zmęczony, ale uważny, kiedy siedział w biurze Jake'a w Crystal City. Było już po północy i na biurku paliły się przyniesione z domu świece. Ich małe płomyki odbijały się niepozornie w wielkich, czarnych oknach. Jake mówił przez dwadzieścia minut, streszczając agentowi wszystko, czego się dowiedział o Krowim Dzwonku. - Nie możemy znaleźć Leona Rothberga - powiedział Krautkramer, kiedy skończyły mu się pytania na temat urządzenia naprowadzającego. — Tego zaginionego eksperta od symulatorów z New London. Podejrzewamy, że to on jest jednym z dwóch dodatkowych ludzi w zespole, który porwał okręt. - Rozumiem. - Był jednym z głównych inżynierów programujących holo-graficzny symulator USS America. Zna każde urządzenie na pokładzie tego okrętu, łącznie z systemami uzbrojenia. Do tego tonie w długach; ścigają go wierzyciele z prawomocnymi wyrokami, a chyba już wszystkie banki odmówiły mu wydania karty kredytowej. - Ma rodzinę? - Kawaler. Była dziewczyna dostaje od niego tysiąc miesięcznie na utrzymanie dziecka. Rodzice mieszkają w Michigan, nie rozmawiali z nim od miesięcy. Kiedy był w domu po raz ostatni, naciągnął ich na pięć tysięcy pożyczki. - Przyjemny gość. A co z tym drugim? Krautkramer wziął głęboki wdech i ścisnął palcami nos, zanim odpowiedział. - Nie jesteśmy pewni. Rothberg jest chyba jedynym Amerykaninem, który wiedział wystarczająco dużo o okręcie i którego w żaden sposób nie możemy namierzyć. Inni powyjeżdżali na wakacje, są na zwolnieniach i tak dalej. Jeden facet, który miał być na wędkarskiej wyprawie z kumplami, zaszył się na Florydzie z panienką z biura. - To oznacza, że ten drugi, którego szukamy, nie jest naszym ekspertem w sprawach okrętów podwodnych? 197 - Na to wygląda. Szczerze mówiąc, przyjęliśmy już założenie, że w ogóle nie jest Amerykaninem. Próbujemy dotrzeć do danych biura imigracyjnego, tworzymy listę możliwości. To skomplikowana robota. Zaprzęgliśmy do niej komputery, przesłuchujemy tabuny ludzi... Trochę to potrwa, admirale. Bombardowanie Waszyngtonu nam w tym nie pomogło. Komputery w naszej kwaterze głównej padły. Korzystamy z maszyn z St Louis i Chicago, ale... - Krautkramer huknął pięścią w stół. — Cholera, admirale, prędko się z tym nie uporamy. Obawiam się, że nie starczy nam czasu. Ci dranie w każdej chwili mogą wystrzelić kolejne pociski. - Antoine Jouany. Czy ten drugi, którego szukamy, może pracować dla niego? - Próbujemy ustalić, czy istnieje taka możliwość. - Może jest przedstawicielem Rosji albo Niemiec? - Oficjalnym? - Dlaczego nie? - Miejmy nadzieję, że nie - mruknął Krautkramer. - Taki byłby zbyt dobrze zakonspirowany, żebyśmy mogli dotrzeć do jego akt, nawet gdybyśmy poruszyli niebo i ziemię. - Myślałem, że j u ż poruszyliście. - Robimy, co możemy, admirale. Góra udziela mi wszelkiego poparcia, ale zbyt wiele jest kamieni, pod które musimy zajrzeć. - Rozumiem. - Wyznaczę ludzi do sprawy Krowiego Dzwonka. - Proszę zacząć od listy wtajemniczonych; nie powinno być na niej więcej niż dwadzieścia parę nazwisk. Krautkramer skrzywił się z niesmakiem. - W rządzie być może. Ale w tych czasach nie da się niczego wyprodukować z udziałem dwudziestu osób. Gdzieś jest fabryka pełna inżynierów, menedżerów, robotników... Nawet ludzie z samych szczytów władzy, pracujący nad super-tajnymi projektami, mają żony i kochanki, którym od czasu do czasu mówią zbyt wiele. Co gorsza, każdy używa komputera i wrzuca do niego dosłownie wszystkie dane. Inżynierowie projektują obwody i części, wysyłają pocztę elektroniczną, uwieczniają dane w arkuszach kalkulacyjnych, piszą specyfikacje... Nie słyszał pan ostatnio o tym czternastolatku, który włamał się do systemu komputerowego Pentagonu? Kiedy agent federalny wyszedł, Jake wyjął z szuflady duży 198 notatnik. Przez kilka minut wpatrywał się w pustą kartkę oświetloną drżącymi płomykami świec, a potem naszkicował na niej kształt okrętu podwodnego. Narysował przesunięty do przodu kiosk i smukły, długi kadłub, podobny do ryby stworzonej ręką człowieka. Do rekina. Drzwi kajuty kapitańskiej na pokładzie USS America otwierały się do środka. Władimir Kolnikow zapukał grzecznie, a potem wyjął z kieszeni klucz i otworzył zamek. Cofnął się na bezpieczną odległość i uniósłszy pistolet, kopniakiem otworzył drzwi. Heydrich siedział na łóżku w samej bieliźnie. - Cześć, klawiszu. - Musimy porozmawiać - rzekł Kolnikow, opuszczając broń. - Chcesz mi powiedzieć to samo co Steinhoffowi? - To zależy od ciebie. Rosjanin zamknął za sobą drzwi i usiadł na krześle przy maleńkim biurku, twarzą do Heydricha. Położył pistolet na kolanach. - Przyznaję, że nie rozumiem, co robisz i dlaczego to robisz — powiedział Heydrich, patrząc Kolnikowowi w oczy. — Kiedy to wszystko się skończy, będziemy potrzebowali pomocy Willego Schlegela, żeby zniknąć bez śladu. Amerykanie będą nas szukać w każdym hotelu, każdej zapyziałej chacie i każdym burdelu na tej planecie. Jeżeli sądzisz, że uda ci się zaszyć na jakimś zadupiu, z którym Stany nie podpisały umowy o ekstradycji, to bardzo się zawiedziesz. - Pomyślałem sobie, że skoro podejmujemy takie ryzyko, to dlaczego nie mielibyśmy zmaksymalizować zysków? - I rozejrzałeś się za odpowiednią okazją... - Niezupełnie - przerwał mu Kolnikow z kwaśnym uśmiechem. - Pewna kobieta nawiązała ze mną kontakt. Wiedziała o Operacji Czarnobrody. Nie pytaj mnie skąd, bo nie wiem, ale mało nie umarłem z przerażenia. Kiedy już mnie uspokoiła, przedstawiła mnie jednemu z ludzi Schlegela. I jeszcze komuś. - Naraziłeś na niebezpieczeństwo misterny plan Schlegela. - Gdyby aresztowano nas przed porwaniem okrętu, Amerykanie nic nie mogliby nam zrobić. Schlegel i ten człowiek, 199 którego poznałem, wyparliby się wszystkiego i schronili za plecami legionu prawników. CIA najadłaby się wstydu, nic poza tym. Ryzyka praktycznie nie było. Potem wyrzuciliby nas z kraju bez prawa powrotu i koniec. - A później Schlegel by cię zabił. - Każdy musi kiedyś umrzeć, na szczęście tylko raz. Zresztą na razie wszystko udaje nam się doskonale. Spokojnie, zawieziemy cię w świetnym zdrowiu do skarbu, którego tak pożąda Schlegel, a ty w pięknym stylu wykorzystasz swoje bezcenne umiejętności, ku chwale naszego chlebodawcy i jego przyjaciół. Kilka dni później Herr Schlegel i moi znajomi zapłacą nam po kilka milionów na łebka. I jeszcze tego samego cudownego dnia pożeglujemy z pękatymi portfelami ku szczęśliwej przyszłości. Myślałeś kiedy o szczęśliwej przyszłości, Heydrich? - Chyba tak. Pewnie się zastanawiałeś, czy sam do niej dotrzesz, pomyślał Rosjanin. Z całą pewnością los pozostałych członków zespołu był Heydrichowi najzupełniej obojętny. - Przewidywanie przyszłości to niełatwa sprawa - ciągnął z namysłem Kolnikow. — Najmniejsza niewiadoma może sprawić, że perfekcyjne kalkulacje wezmą w łeb. Jeżeli nic się nie wydarzy, odpalimy tomahawki jeszcze raz, może dwa. Nie ma w tym żadnego haczyka. Każdy dostanie swoją dolę. - Te wszystkie obietnice... Wiesz, mam szczerą nadzieję, że kryją się za nimi prawdziwe pieniądze. - Mnie chodzi o to samo. Pamiętam, że kiedy po raz ostatni jadłem kolację ze Schlegelem, w hotelu George V, użyłem dokładnie tych samych słów. Heydrich ziewnął. - Willi nie lubi niespodzianek. Zdaje się, że obrażają jego uporządkowany umysł. To nie jest gość, którego można wprowadzić w błąd albo niedoinformować. - I dlatego wysłałem mu list z twoim podpisem. Napisałem, że w razie czego będziemy rabować statki tak długo, aż zarobimy sensowne pieniądze albo zginiemy. Heydrich nie przypuszczał, że Kolnikow może mieć poczucie humoru. - Odpisał ci? — spytał beztrosko. - Nie. Widać szkoda mu atramentu dla najemnej siły roboczej. 200 ROZDZIAŁ 10 Kiedy słońce wypełzało nad horyzont, America wciąż jeszcze dryfowała bezwładnie czterysta pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią Atlantyku. Mniej więcej co minutę maszyny bezszelestnie i automatycznie przepompowywały wodę między zbiornikami balastowymi, by zrównoważyć przemieszczanie się ludzi we wnętrzu kadłuba i zachować poziome ustawienie okrętu. Kolnikow wiedział o pracy pomp tylko dlatego, że na panelu kontrolnym mrugały co pewien czas różnobarwne lampki. To, w jaki sposób komputerom udawało się utrzymać głębokość i właściwe położenie jednostki z dokładnością do paru centymetrów, było dla niego zagadką graniczącą z magią. Oświetlenie centrali było stłumione... Kolnikow rozejrzał się i stwierdził, że ktoś je wyłączył. Jedynym źródłem światła były teraz ekrany sonarów, monitory komputerów i kwarcowe wyświetlacze przyrządów. Kapitan spojrzał na ekran komputera, który monitorował dźwięki dochodzące z wnętrza okrętu. Każdy stukot i brzęk metalu dochodzący z maszynowni był rejestrowany, chociaż ludzkie ucho nie mogło go usłyszeć. Kolnikow zastanawiał się nad dziwną awarią pompy. Dlaczego akurat teraz? Nowiutka maszyna, z cichymi, dobrze nasmarowanymi łożyskami... Podobnie jak wentylatory tłoczące powietrze, skraplacz i setki innych urządzeń, była częścią gigantycznego mechanizmu, szwajcarskiego zegarka złożonego z miliona ruchomych części. Twarz Ecka, który pochylony nad ekranem eksperymentował z Objawieniem, wyglądała na zieloną. Monitory umocowane na grodziach były ciemne - nie dlatego, że w morzu 201 panowała absolutna cisza, lecz dlatego, że wszystkie jego naturalne odgłosy zostały celowo odfiltrowane. System czekał, nasłuchiwał, szukał obcego dźwięku, który nie należał do tego środowiska. Mimo swej doskonałości komputer Objawienia od czasu do czasu wyświetlał pojedyncze, fantastyczne, niepodobne do niczego kształty. To nic, myślał wtedy Kolnikow. Nic takiego. A może jednak? — Niesamowity sprzęt - odezwał się Eck, kiedy zauważył, że Kolnikow spogląda ponad jego ramieniem. - Wykrywa nawet takie obiekty, których sygnały są zbyt słabe, by mógł je przedstawić w postaci wizualnej. Statki odległe o setki mil, samoloty, wieloryby szukające partnerów... — Daruj sobie wieloryby. Znajdź mi okręty podwodne. — Są tam — odparł Eck z przekonaniem. — Słyszę śruby, bulgot wypieranego powietrza... Wszystko to zbyt słabe, by ustalić choćby kierunek źródła dźwięku. Ale wiem, że one tam są. Słyszę je. Objawienie je słyszy. Szukają nas. — Hmm — mruknął Kolnikow. Wiedział, że Amerykanie penetrują te wody, szukając swojego okrętu; być może byli tu także Brytyjczycy i Francuzi, ale nie zamierzał dyskutować o tym z Eckiem. Niemiec tymczasem był w nastroju do zwierzeń. — Dziękuję gwiazdom - ciągnął - że nie tłukę się już po morzu w jednej z tych hałaśliwych enerdowskich balii i że nie poluje na mnie taka maszyna jak ta. Boże, słabo mi się robi na samą myśl! Kolnikow spoglądał obojętnie na kompas i wskaźniki zaworów trymujących, kiedy Turczak wszedł do centrali i pochylił się nad nim, by szeptem złożyć meldunek. — Chodzi o to łożysko w pompie... Ciężka sprawa, trudno się tam dostać. -No i? — Więcej roboty, niż się spodziewałem; jeszcze co najmniej trzy lub cztery godziny. Musimy wypompować olej z obudowy i założyć wyciąg, żeby zdjąć duże części. Jeżeli uszkodzimy uszczelki, będzie kiepsko. Nie znaleźliśmy zapasowych w żadnym spisie części. — Co będzie, jeśli nie poskładacie pompy do kupy? — Pech. Pompa tłoczy olej do głównych łożysk. Bez niej... — Turczak urwał w pół zdania. — Możemy płynąć z uszkodzoną? 202 Turczak kiwnął głową. - Jeśli ją zostawimy tak, jak jest, będziesz musiał pogodzić się z tym hałasem. Poza tym nie będziemy mogli zbytnio się spieszyć. - Pompa recyrkulacji oleju... — mruknął Kolnikow. Obrócił się na stołku i położył nogi na ekranie taktycznym, wbijając wzrok w czubki butów. - Ludzie się denerwują - powiedział Turczak. — Wiedzą, że to dziadostwo będzie hałasować. O niczym innym nie mówili, kiedy pracowaliśmy. - A ty co myślisz? - spytał Kolnikow, spoglądając na przyjaciela. - Zrobiliśmy, co się dało, Władimirze Iwanowiczu. Teraz musisz ocenić ryzyko i podjąć decyzję. - Ja muszę? - Ty. - Turczak przysiadł ciężko na fotelu przy stanowisku sternika. - Moja żona nie żyje, z synem nie gadałem od lat. Cholera, nie wiem nawet, gdzie jest, i gwarantuję ci, że on ma w nosie to, gdzie ja jestem i co robię. Jesteśmy zbędni, Władimirze. Ty, ja, my wszyscy. Nikogo nie obchodzi, czy żyjemy, czy wrócimy do Francji lub Rosji, czy mamy inne plany. -Turczak skinął głową w stronę tylnej części okrętu. - Ci ludzie, którzy mi pomagali, też nie mają nikogo. Chcą pieniędzy, szansy na inne życie, bo nic innego im nie pozostało. Dlatego decyzja należy do ciebie. Warto ryzykować? - A co mamy do stracenia? - Tylko życie. - Absolutnie nic niewarte życie. - Absolutnie - przyznał Turczak z ciężkim westchnieniem. - Dobra — powiedział Władimir Kolnikow. - Otwórzcie tę pompę i wymieńcie łożysko. Spróbujcie nie uszkodzić uszczelek. Jeżeli uda się poskładać ją do kupy mniej więcej tak, jak zrobiła to stocznia, ruszymy w drogę. Pomału. - A jeśli nie? - Jesteś dobrym podwodniakiem, Gieorgiju Aleksandrowi-czu. Zrobisz, co będziesz mógł, i jakoś będziemy z tym żyć. - A potem? - A potem - odparł Kolnikow, starając się, by zabrzmiało to optymistycznie - popłyniemy sobie jak gdyby nigdy nic do miejsca, z którego mamy wystrzelić pociski. Jeżeli wierzyć taktycznej wizualizacji, mamy przed sobą tylko dwadzieścia 203 trzy mile drogi. Ruszymy z prędkością pięciu węzłów, bardzo powoli zbliżając się do powierzchni, żeby kadłub nie trzeszczał za mocno przy malejącym ciśnieniu. Wystawimy maszty, skalibrujemy osprzęt wskazaniami GPS-u, strzelimy i będziemy spieprzać jak wszyscy diabli. - To będzie środek dnia. - Zgadza się. - A dookoła pełno Amerykanów. - Schowamy się głęboko. Myślę, że ten okręt zniesie nawet zanurzenie na sześćset metrów. Przekonamy się, nie? Okręty klasy Los Angeles nie mają prawa zejść tak głęboko. Przy odrobinie szczęścia na trzystu metrach trafimy na anomalie temperatury lub zasolenia. Odpłyniemy kawałek, a potem wyłączymy maszyny i będziemy dryfować. Tego się nie spodziewają. Wówczas na dużej głębokości będzie cholernie trudno nas wykryć. Możemy dryfować całymi dniami, jeśli będzie trzeba. Przeczekamy ich. Mamy mnóstwo czasu. Amerykanie w końcu się zniecierpliwią i dadzą spokój. - Dryfować... - powtórzył Turczak, zastanawiając się nad tym pomysłem. - Obserwowałem kompas. Przez ostatnie dwie godziny dryfu okręt obrócił się mniej więcej o osiemdziesiąt stopni. Pompy bez najmniejszego problemu kontrolowały trym, a są bestie najnowsze i najcichsze, jakie w życiu słyszałem. Jeżeli będzie trzeba, użyjemy śruby, żeby utrudnić życie samolotom rozpoznawczym; jeden węzeł, nie szybciej... - Kolnikow umilkł, żeby się nad czymś zastanowić. — Nigdy nie widziałem tak cichej jednostki. Słyszę bicie własnego serca. Kiedy tak dryfujemy, mam wrażenie, jakbyśmy przestawali istnieć. - Amerykanie będą szukać właśnie takich cichych miejsc -zaoponował Turczak. - Czarnych dziur w hałaśliwym wszechświecie. Obaj o tym wiemy. - Stare okręty były zbyt głośne, ten jest za cichy. Jakie powinny być, żebyś był zadowolony, przyjacielu? - A jeśli w pobliżu pojawi się inny okręt podwodny i spróbuje aktywnego nasłuchu? Kolnikow wyjął z kieszeni zapalniczkę i zaczął się nią bawić. - Nie sądzę, by którykolwiek z amerykańskich kapitanów chciał wziąć na siebie takie ryzyko. Jeżeli użyje aktywnych sonarów, stanie się łatwym celem. 204 - Lepiej trzymajmy w pogotowiu parę ryb - poradził Tur-czak, mając na myśli torpedy. - I bądźmy gotowi, żeby zwiewać ile mocy w reaktorze. Tak tylko mówię... na wypadek, gdyby trafił się amerykański kapitan z większymi jajami niż pozostali. Tego ranka Flap Le Beau wysłał po Jake'a Graftona samochód z kierowcą. W drodze do Pentagonu Jake przejrzał raport wywiadowczy z ostatnich kilku dni. Przyglądając się jadącym obok wozom, stwierdził, że ruch kołowy w Waszyngtonie prawie wrócił do normy. Większość pracujących w centrum mieszkała na przedmieściach, toteż ich wozy nie ucierpiały wskutek eksplozji. Sygnalizacja uliczna oczywiście jeszcze nie działała, ale na wszystkich większych skrzyżowaniach ruchem kierowali policjanci. Bóg jeden wie, co ci wszyscy ludzie będą robić w pracy, pomyślał Jake. Pewnie dodawać na liczydłach, przy blasku świec, w budynkach, w których nawet okna otwierają się elektrycznie. Stary gmach będący środkową częścią Białego Domu spłonął doszczętnie, na szczęście ocalały skrzydła wschodnie i zachodnie. W zgliszczach, które znajdowały się teraz pomiędzy nimi, znaleziono ciała dwóch ofiar. Trzecia, ciężko poparzona, w stanie krytycznym walczyła o życie. Raport wywiadowczy zawierał wstępne oceny skutków eksplozji, przewidywane terminy napraw i ich orientacyjne koszta. Należało się liczyć z wydatkami rzędu miliardów dolarów. Prawnicy firm ubezpieczeniowych oświadczyli przedstawicielom prasy, że klauzula o „wszczęciu działań wojennych", będąca nieodłącznym składnikiem każdej polisy, oznacza, że praktycznie nikt nie otrzyma odszkodowania. Inni prawnicy krytykowali taką wykładnię, twierdząc, że dopóki nie można udowodnić, że za porwanie okrętu i wystrzelenie pocisków odpowiedzialny jest obcy kraj, dopóty klauzula o „wszczęciu działań wojennych" nie może mieć zastosowania. Oczywiste było jedynie to, że ubezpieczalnie nie zamierzają wypłacić nikomu - prócz prawników - ani centa, póki nie zmusi ich do tego ostateczny wyrok sądu apelacyjnego. Było to stanowisko najzupełniej zgodne ze złotą tradycją amerykańskiego biznesu, której sens można zamknąć w zdaniu „A niech się gnojki z nami sądzą". Poprzedniego dnia giełdy były otwarte przez niespełna 205 godzinę, zanim wszystkie najważniejsze indeksy spadły tak bardzo, że władze zawiesiły obrót papierami wartościowymi. Jak pisała fachowa prasa, fala panicznej wyprzedaży była potężna i jeszcze nie osiągnęła apogeum. Analitycy przewidywali, że tego dnia po otwarciu giełdy spadek indeksów 0 dopuszczalną wartość nastąpi już po dwudziestu minutach. Władze apelowały do Komisji Papierów Wartościowych 1 Giełd o całkowite wstrzymanie obrotu. Na całym świecie dramatycznie spadał kurs dolara. Jak zwykle większość informacji w tajnym raporcie wywiadowczym wygląda tak, jakby wzięto je wprost z gazet, pomyślał Grafton, na powrót wkładając wydruk do koperty. Stany Zjednoczone stały się obiektem zbrojnej agresji. Nawet jeśli nikt nie wiedział, kto i dlaczego atakuje, inwestorzy uznali ją za wystarczający powód do paniki. Czy można było ich winić? Skradziony supernowoczesny okręt podwodny, atak rakietowy na siedzibę prezydenta, zniszczenie sieci elektrycznej i elektronicznej na sporym obszarze stolicy, domniemane próby tuszowania sprawy przez administrację, irracjonalne plotki o kolejnych atakach, bezsilność wojskowych... I jeszcze ten zaginiony satelita. Wszystko to zalatywało poważną niekompetencją. Kilkoro senatorów przewidywało gwałtowne szerzenie się anarchii i upadek cywilnej władzy w USA - w epoce zawiedzionych nadziei nawet takie wypowiedzi trafiały na pierwsze strony gazet. Grupa znanych prawników zaapelowała do prezydenta o wprowadzenie stanu wyjątkowego. A mimo to, pomyślał Jake Grafton, policja reguluje w miarę normalny ruch kołowy, a ulice są pełne ludzi spieszących do pracy. Kiedy dotarł do Pentagonu, zastał generała Flapa Le Beau w jego gabinecie, w otoczeniu oficerów sztabowych, przygotowującego się do narady Kolegium Szefów. - Co jeszcze możemy zrobić? - spytał dowódca, zanim jego gość zdążył usiąść. - Wprowadzić sześciokilometrowy błąd we wskazaniach GPS-u — odparł Jake bez namysłu. Flap westchnął ciężko. - Biały Dom odrzucił ten plan. - To było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj. Spróbujmy jeszcze raz. 206 - Wczoraj odpowiedziano mi, że być może terroryści nie wystrzelą więcej pocisków. I nie wystrzelili. Póki tego nie zrobią, politicos mogą się wymądrzać ile chcą. - Czy któraś z grup terrorystycznych przyznała się do skopania tyłka imperialistom? - spytał zastępca Flapa. - Jak dotąd przyznały się cztery. FBI twierdzi, że żadnej z nich nie można wierzyć. Jakiej pogody możemy się dziś spodziewać? - Chmur nad Wschodnim Wybrzeżem, generale. Ale kilkaset kilometrów od brzegu przejaśnia się i dalej widoczność jest doskonała. Będziemy wiedzieli o kolejnych pociskach w dwie minuty po ich wystrzeleniu. - Chociaż jedna dobra wiadomość - mruknął Le Beau. -Lotnictwo i marynarka rzucają do akcji wszystko, czym dysponują. - Nie było dotąd żądania okupu, generale? — spytał jeden ze sztabowców. - Albo wypuszczenia więźniów politycznych czy czegoś podobnego? - Nic mi o tym nie wiadomo. — Flap spojrzał na Jake'a. — Co słychać w FBI? - Wciąż pracują nad rozszyfrowaniem ostatniej osoby, która dołączyła do zespołu porywaczy. Zakładamy, że okręt uprowadziło piętnastu ludzi szkolonych w ramach Operacji Czarnobrody i cywilny inżynier, Leon Rothberg, zatrudniony w bazie przy obsłudze symulatorów. To oznacza, że nie znamy tożsamości jeszcze jednego człowieka. FBI wciąż bada taśmę z nagraniem ze śmigłowca bostońskiej telewizji, szukając twarzy, której nie mamy w aktach. Ten sam materiał odtwarzały niemal bez przerwy wszystkie stacje telewizyjne w Ameryce i na całym świecie. Nie widzieli jej chyba tylko mieszkańcy centrum Waszyngtonu, którzy od blisko trzydziestu dwóch godzin nie mieli ani prądu, ani telewizorów. W każdej innej części świata brak telewizji byłby do zniesienia, ale nie tu, gdzie stołeczni politycy musieli się odnaleźć w nowym świecie, w którym ich słowa nie trafiały natychmiast na ekrany we wszystkich domach. - FBI sprawdza też ludzi dopuszczonych do tajemnicy Krowiego Dzwonka - ciągnął Jake. - Krautkramer powinien do mnie wpaść jeszcze tego ranka. Czekają go przesłuchania tych ludzi. Flap spojrzał na niego ponuro. 207 - Jeżeli nastąpił przeciek, Biuro będzie potrzebowało miesięcy na jego wykrycie, o ile w ogóle zdoła to zrobić. Nie mamy aż tyle czasu. - Piraci musieli wiedzieć o Dzwonku, sir. Gdyby było inaczej, mielibyśmy tu cholernie dziwny zbieg okoliczności. To na razie jedyny trop, jaki mamy. Flap bezradnie rozłożył ręce. - Być może za kilka godzin doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego dostanie jakieś informacje od Brytyjczyków - powiedział Jake. - Ludzie na całym świecie gadają 0 różnych sprawach, a agenci słuchają. - Panowie, chciałbym zostać na chwilę sam z admirałem Graftonem - zwrócił się Le Beau do swoich oficerów. Zamknąwszy za nimi drzwi, wprowadził Jake'a w głąb gabinetu. — Wczoraj wieczorem doszło do małej scysji między mną a doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. Powiedziałem jej, że zostałem wmanewrowany w niewykonalne zadanie 1 że mam dość ludzi, którzy nie chcą współpracować... Wiesz, zwyczajne żale. -I co? - Dowiedziałem się czegoś. Operacja Czarnobrody została odwołana, ponieważ usłyszeli o niej Rosjanie. Jesteś ciekaw, skąd dostaliśmy informację o wsypie? - spytał Flap, mrużąc oczy. - Dyrektor CIA brał właśnie udział w przyjęciu dla rosyjskiej delegacji handlowej, kiedy Janos Ilin zrzucił mu tę bombę przy kieliszku chablis. Władimir Kolnikow siedział w centrali, śledząc pracę sonarów, kiedy w ślad za Gieorgijem Turczakiem z korytarza wyłonił się pierwszy mechanik, Niemiec, oraz pięciu innych ludzi. Spędzili siedem godzin, naprawiając uszkodzoną pompę olejową. Ostatni wszedł z kubkiem kawy w dłoni Heydrich. - Poskładaliśmy ją - powiedział mechanik. - Nie cieknie, więc chyba udało się nie uszkodzić uszczelek. - Pracowaliśmy tak cicho, jak się dało. Używaliśmy szmat, żeby wytłumić dźwięki - dodał Turczak. - Jest gotowa. Kolnikow spojrzał na ekran taktyczny. - Rothberg, przeprogramuj tomahawki. Start za dwie godziny, z miejsca odległego o dwie mile na północ od naszej aktualnej pozycji. Po odpaleniu pocisków zejdziemy na głę- 208 bokość sześciuset metrów, popłyniemy przez godzinę z prędkością dwudziestu węzłów i przejdziemy w swobodny dryf. poczekamy, aż Amerykanom znudzi się szukanie nas. Nie będziemy jeść, łazić po okręcie, nawet wychodzić do toalety. Wszyscy oprócz obsady maszynowni będą mieli okazję wyspać się porządnie. Na szczęście nie brakuje wolnych koi. Niech każdy znajdzie sobie miejsce, zamknie oczy i zgasi światło. - Zwariowałeś — stwierdził Rothberg z naciskiem. - Amerykanie zauważą start pocisków i popędzą w to miejsce jak do pożaru, uzbrojeni po zęby i gotowi na wszystko. Niezdolni do manewrowania i walki będziemy wymarzonym celem. Kolnikow powiódł spojrzeniem po twarzach podwładnych. Większość chyba zgadzała się z Rothbergiem. - Śruby tego okrętu są najcichsze na świecie, ale oczywiście pozostawiają w wodzie ślad: dźwięk o niskiej częstotliwości. Wiecie o tym przecież. Ale to jedyny dźwięk, jaki wydaje America, i jedyny, którego nieprzyjaciel będzie szukał. Dlatego musimy wykonać niespodziewany manewr. - Chryste! - wykrzyknął Rothberg. - Wyobrażasz sobie, że Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych to marny klub jachtowy z Trzeciego Świata?! To nie Rosja, bracie! To... Kolnikow wymierzył mu potężny policzek, którego odgłos zabrzmiał w cichej sterowni jak wystrzał. - A teraz mnie posłuchajcie - warknął kapitan. - Zgłosiliście się do tej roboty na ochotnika, fiuty. - Nie uprzedzałeś, że... - zaczął Steeckt. - Nie będę słuchał tego skomlenia - przerwał mu Kolnikow. — Uprzedzałem, że amerykańska flota będzie na nas polować. Uprzedzałem, że mamy niewielkie szansę. Heydrich powiedział wam, że jeśli się uda, będziecie ustawieni na całe życie, bo każdy dostanie po trzy miliony dolarów. I zgodziliście się. Wszyscy, bez wyjątku. Tak, powiedzieliście, za takie pieniądze warto narażać życie. Ja też tak pomyślałem. Zaczęliśmy już sobie planować, jak i gdzie będziemy żyć... marzyliśmy o kobietach, samochodach, wygodzie... — Rosjanin dostrzegł uśmiechy na kilku twarzach i wiedział już, że wygra. - Nawet ty, Rothberg, chciałeś mieć pieniądze na kobiety i hazard, chciałeś być kimś. Miałeś dość życia tłustego, niedocenianego kurdupla marnującego czas w bazie okrętów podwodnych. To była twoja szansa. I nadal jest! Kolnikow pozwolił, by na moment zapanowała głęboka 209 cisza. Spojrzał ukradkiem na nieprzeniknioną twarz Heyd-richa. - Nie jestem samobójcą - dodał po chwili. - Wiem, co robię. Wy róbcie swoje, słuchajcie rozkazów, a ja uczynię wszystko, żebyśmy wyszli z tego cało. Żadnych gwarancji, żadnych obietnic. Tylko tyle, że zrobię wszystko. - Spojrzał na Steeckta. - Niczego już nie zmienimy. Nie przywrócimy życia zabitym Amerykanom. Nie oddamy właścicielom okrętu i nie znikniemy bezkarnie w tłumie. Balansujemy na linie nad przepaścią i jesteśmy już w połowie jej długości. Mamy tylko jedną drogę: naprzód. Heydrich, który stał oparty o grodź, niespiesznie siorbał kawę. Steeckt odwrócił się w jego stronę. - Co ty na to? - spytał z szacunkiem. - Jeśli ktoś potrafi zająć miejsce Kolnikowa za sterami, to niech zgłosi się teraz. Kilka par oczu spojrzało na Rothberga. - To tylko spec od symulacji — stwierdził ironicznie Heydrich. - Pierwszy raz wypłynął w morze. Może Turczak? - O, nie. Wierzę kapitanowi, nie sobie. Heydrich dopił stygnącą kawę. - Zdaje się, że pozostaje nam tylko jedno: słuchać Kolnikowa. - Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z centrali i zszedł po drabince do mesy. Technicy pracujący na trzy zmiany wreszcie zdołali przywrócić do życia sprzęt w biurach zespołu łączników przy projekcie SuperAegis. Przywieziono zapasowe generatory i podłączono je do instalacji w budynku. Wymieniono wszystkie bezpieczniki i większość usmażonych przełączników. Wyniesiono na śmietnik zniszczone urządzenia elektryczne i elektroniczne, by zrobić miejsce dla nowych komputerów, telefonów, maszyn do pisania, kopiarek, automatycznych zszywaczy, czytników kart do systemu ochronnego, klawiatur do drzwi z zamkami kodowymi, kamer przemysłowych i wykrywaczy dymu. Skromne biura oficerów łącznikowych z pewnością nie były najistotniejsze dla ekip naprawczych, ale budynek był siedzibą wielu innych, bardzo ważnych wojskowych instytucji. Armia techników, którzy dokonali rzeczy niemożliwej, opuściła już Crystal City i przeniosła się do innego gmachu rządowego. 210 Jake Grafton zastał Tarkingtona przy otwieraniu pakietów oprogramowania i instalowaniu ich w nowych komputerach. - Jesteśmy prawie gotowi na kolejny atak - oznajmił kwaśno Ropuch, złożywszy meldunek o postępach w pracy. -Jeżeli zdetonują jeszcze jedną głowicą nad Waszyngtonem, wezmę chyba miesiąc urlopu, niech inni się męczą z tym bałaganem. - Śnij dalej - mruknął Jake, podnosząc słuchawkę telefonu. - Łączność jeszcze nie działa, sir. - Wiedziałem - odparł z niesmakiem admirał i rzucił słuchawkę na widełki. Przysiadł na skraju biurka i przez moment ment obserwował komandora. - Nie będą już ostrzeliwać Waszyngtonu — oznajmił po namyśle. — Może Nowy Jork, może Boston albo Filadelfię. Mogliby odważyć się na daleki atak na siedzibę Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w Fort Meade. - To oczywiście niezamierzona ironia? - Oczywiście. - Co oni właściwie robią, admirale? - Niszczą amerykańską gospodarkę. Celowo lub przypadkiem. Rynek giełdowy się załamał, każdy pocisk powoduje miliardowe straty, a prestiż Stanów Zjednoczonych maleje z każdym dniem i każdą eksplodującą głowicą. A przecież na razie porywacze wystrzelili tylko trzy tomahawki. Mają ich jeszcze dziewięć. - Niech prawnicy zastanawiają się nad ich intencjami — powiedział Tarkington. — Moim zdaniem nie to jest najważniejsze. Oczywiste jest to, że piraci strzelają do nas, bo chcą nam zaszkodzić. - Oczywiste jest tylko tyle, że celowo wymierzyli i odpalili pociski - odparł Jake Grafton. - Każda eksplodująca głowica powoduje ciąg wydarzeń, z których nie wszystkie można przewidzieć. Kiedy jednak ruszy taka lawina wypadków, nikt już nie ma nad nią kontroli. - Na pewno próbują rozregulować gospodarkę - upierał się Ropuch. — I udaje im się. - Tak czy inaczej, atak będzie miał daleko idące skutki. Znikną stare fortuny, pojawią się nowe, zakończy się wiele karier, inne dopiero się zaczną... Dziesiątki milionów ludzi odczują zmianę... 211 - Dokąd pana prowadzą takie rozważania, admirale? - Niech mnie szlag, jeśli wiem - mruknął w odpowiedzi Jake Grafton i cisnął ołówek w stronę rysunku okrętu podwodnego, który zawiesił na ścianie odległej o niespełna trzy metry. Wciąż jeszcze wpatrywał się w naszkicowany kształt, kiedy do pokoju wszedł Krautkramer. - Telefony nadal nie działają, więc pomyślałem, że wpadnę i opowiem wam o tym, co zdziałaliśmy. - Aha. - Jake rzucił drugi ołówek, który utkwił w dźwię-koszczelnej płycie okrywającej mur. Rozmawiali chwilę o sytuacji w Waszyngtonie, wymieniając się opowieściami o życiu bez elektryczności. Ropuch i Krautkramer podtrzymywali konwersację, Jake głównie słuchał. Od czasu do czasu wybierał kolejny ołówek z kubka i miotał w stronę rysunku. To, że drugi wbił się efektownie w ścianę, było najwyraźniej fuksem — pozostałe uderzały pod złym kątem i spadały na dywan. - Zdaje się, że znamy już tożsamość ostatniego członka zespołu porywaczy — odezwał się wreszcie Krautkramer, kiedy rozmowa o zaskakujących skutkach ataku z powietrza dobiegła końca. Otworzył tandetną aktówkę i wyjął z niej teczkę, którą podał Jake'owi. Fotografia, która znajdowała się na szczycie pliku papierów, przedstawiała mężczyznę wchodzącego na pokład okrętu podwodnego i spoglądającego w górę. Klatkę filmową, na której utrwaliło się jego spojrzenie w obiektyw, powiększono do sporych rozmiarów, uzyskując cokolwiek niewyraźny portret. Jake przyjrzał się fotografii, a potem zajrzał do pozostałych dokumentów. - To ekspert od ratownictwa podwodnego - wyjaśnił Krautkramer. - Nazywa się Heydrich. Pracuje dla EuroSpa-ce, europejskiego konsorcjum inwestującego w badania przestrzeni kosmicznej. W przeszłości podlegał wiceprezesowi firmy, niejakiemu Willemu Schlegelowi. Oprócz ratowania ludzi i wydobywania wraków zajmował się też szeroko pojętym wygładzaniem. - Wygładzaniem? - Uhm. Kiedy pojawiał się jakiś problem, on go... wygładzał. - Można wiedzieć jak? - zainteresował się Tarkington. 212 - W dowolny sposób. - Zdumiewające, że można zidentyfikować człowieka na podstawie takiego zdjęcia - zauważył Jake, przyglądając się portretowi Heydricha. - Zasługa komputerów. Wszystkie bazy danych zostały połączone; to jedna z inicjatyw z okresu gorączki antyterrorystycznej. - Pamiętam, że zwolennicy prawa do tajności danych robili wtedy spory szum. - I dlatego łączność między bazami nie jest specjalnie reklamowana. Niektórzy dostają głupawki ze strachu na myśl o rządowych archiwach. Ale tak naprawdę nie da się tego powstrzymać... informacja już siedzi w komputerach, a przecież nikt nie chce, żeby maniacy z błyskiem w oku, walczący 0 jedynie słuszną sprawę, wysadzali w powietrze samoloty, centra handlowe czy budynki rządowe. I dlatego wszystkie tajnie działające agencje dzielą się danymi. Jake przejrzał jeszcze raz papiery, a potem zamknął teczkę 1 oddał ją agentowi FBI. Stanął przy oknie wychodzącym na północ. Widział narożnik portu lotniczego Reagana i większą część bryły Pentagonu. W oddali na tle pustego nieba rysowały się sylwetki Mauzoleum Jeffersona i pomnika Waszyngtona. - Europejczycy - mruknął Tarkington. - Ratownictwo podwodne. Pewnie już wiedzą, gdzie zatonął nasz satelita. - Próbujemy ustalić związek między tym konsorcjum a ludźmi pracującymi nad projektem SuperAegis. Jak dotąd nie mieliśmy szczęścia. - Sprawdzacie też stany kont? - spytał Tarkington. - Bez nakazu nie mamy prawa. - Hmm. - Musimy się trzymać reguł. Jake Grafton odwrócił się plecami do okna. - Mam pewien pomysł, ale potrzebuję pomocy - powiedział. - Nie dojdzie do oskarżenia, więc nikt nie będzie musiał zeznawać. - Zapowiada się coś niemoralnego, nieetycznego i nielegalnego - rozpromienił się Krautkramer. - Tak jak lubię. - A czy można inaczej? — prychnął Ropuch. Dwadzieścia minut później Jake znowu stał przy oknie, patrząc w dół, na ulicę, a ściślej na Janosa Ilina wysiada- 213 jącego z limuzyny. Przynajmniej wydawało mu się, że to Ilin; z wysokości ósmego piętra nie mógł być pewien. - Czy to możliwe, żeby Rosjanie wytrzasnęli skądś jeszcze jedną limuzynę? - Możliwe. Zapewne ich misja przy ONZ przysłała parę do użytku ambasady. Podobno Francuzi i Brytyjczycy zrobili to samo. A może wzięli wóz z jakiejś wypożyczalni na przedmieściach? Ilin przemierzył szeroki chodnik, idąc w stronę bramy. Charakterystyczny krok potwierdzał jego tożsamość. - Czy samochód, który przywiózł mnie rano, nadal stoi na dole? - Tak jest. Z kierowcą, o ile się nie mylę. - Wezmę wóz, człowieka odeślę na górę. Życz mi powodzenia. - Niech pan będzie ostrożny - pożegnał szefa Ropuch. Jake włożył czapkę na głowę i wyszedł. Spotkał się z Ili- nem na schodach. - Zeldo, chyba powinnaś rzucić na to okiem. Zip Vance siedział przy sąsiednim komputerze. W przeciwieństwie do pozostałych pracowników widziała to, co pojawiało się na ekranie jego monitora. Celowo ustawili z Zipem sprzęt właśnie w taki sposób. „Żeby nikt nie widział, jak grasz w pasjansa", jak stwierdziła wszechwiedząca sekretarka. Wszyscy roześmiali się wtedy posłusznie, ale dobrze znali prawdę: z wysoką pozycją w zespole wiązały się przywileje, a jednym z nich była odrobina prywatności. Zelda wstała i podeszła bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć fotografii mężczyzny, która pojawiła się na ekranie przed Van-ce'em. Przystojnego mężczyzny po trzydziestce, o szerokich barkach i wyrazistych rysach. Aparat uchwycił go niemal en face, ale oczy z pewnością nawet nie dostrzegły obiektywu. - Tommy Carmellini. Prosiłaś, żebym ci powiedział, kiedy się dowiem, że wrócił do kraju. To zdjęcie wykonano wczoraj wczesnym wieczorem w biurze służb imigracyjnych w Cham-plain, w stanie Nowy Jork. Przyjechał z Kanady. Skanery, które odczytywały numery paszportów, zainstalowano w biurach służb granicznych przed wielu laty, lecz dopiero od niedawna napływające z nich dane łączono z wykonywanymi dyskretnie fotografiami i przesyłano do centrali 214 Służby Imigracyjnej i Naturalizacyjnej. Tam porównywano je z informacjami zgromadzonymi w bazie Departamentu Stanu — poszukiwano znanych terrorystów, przestępców i zbiegów. Carmellini był jak dotąd jedynym niewypałem w planach Zeldy. Po tym, jak został wmanewrowany we włamanie do komputera w firmie Jouany'ego, skąd miał triumfalnie dostarczyć zdobyczne dane do centrali CIA, po tak wielu przygotowaniach i staraniach, spojrzał tylko na monitor i uciekł. Zniknął, pozostawiając na ulicy rozwścieczonego McSwee-neya, który słał teraz seriami jadowite e-maile do Langley. Zelda Houston nie przewidziała takiego rozwoju wydarzeń. Wielokrotnie spędzała długie godziny w towarzystwie Carmelliniego. Był miłym gościem — miał uśmiech na szóstkę, inteligencję na cztery z plusem i charakter na trzy minus. Wróciwszy do swojego biurka, załogowała się w jednym z terminali. Po kilku minutach przeglądała już bazy danych kilku wypożyczalni samochodów. Poprzedni dzień, lotnisko w Montrealu... jest! Tommy A. Carmellini. Prawo jazdy wydane w Wirginii. Skoro już szukała danych w cudzych bazach, postanowiła wpisać jeszcze jedną, długą sekwencję cyfr. Po chwili zobaczyła na ekranie twarz mężczyzny, którego nie znała. Kojarzyła za to jego nazwisko: Heydrich. FBI zidentyfikowało go na podstawie nagrania wideo, dokonanego podczas porwania okrętu. Heydrich nie powinien był wejść na pokład wraz z innymi, po wyjściu z New London, pomyślała Zelda. Można było przewidzieć, że w pobliżu znajdzie się telewizyjny śmigłowiec. A skoro ktoś sportretował grupę abordażową, Federalne Biuro Śledcze prędzej czy później musiało zidentyfikować wszystkich jej członków... I tak też się stało. Zatem Jake Grafton i Tom Krautkramer wiedzą już, że Heydrich jest na pokładzie. A od Heydricha trop wiedzie do Francji, do konsorcjum EuroSpace. Willi Schlegel najwyraźniej nie rozumiał realiów ery cyberprzestrzeni. Jaki ruch zamierzali teraz wykonać Grafton i Krautkramer? Ocean był pusty. Sonar nie rejestrował żadnych sygnałów. Holowany zestaw sensorów był na pokładzie, toteż Obja- 215 wienie nie działało teraz z maksymalną skutecznością, lecz mimo to spisywało się lepiej niż najlepszy sonar, o jakim Władimir Kolnikow kiedykolwiek marzył. O tak, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych polowała na skradziony okręt, ale północny Atlantyk był zaiste wielki. America płynęła idealnie poziomo z prędkością trzech węzłów, kiedy rosyjski kapitan postanowił wysunąć nad powierzchnię maszt wsparcia elektronicznego. Przez chwilę przyglądał się danym przetworzonym natychmiast przez system WLQ-4. Potrafił odczytywać i interpretować tylko te, które dotyczyły najczęściej skanowanych częstotliwości - wystarczyły mu one, by stwierdzić, że w promieniu dwudziestu mil nie ma ani jednego Oriona. Po chwili uruchomił mechanizm unoszący maszt komunikacyjny, aby pobrać dane z GPS-u. Kiedy dane nawigacyjne zostały uaktualnione, wysunął ponad fale maszt fotoniczny, by przez dziesięć krótkich sekund zlustrował okolicę. Kiedy wszystkie maszty powróciły do kiosku, Kolnikow przez długą chwilę wpatrywał się w zarejestrowany obraz, wyświetlany na jednym z bocznych ekranów. Dzień był pogodny, fala niewysoka, a stosunkowo słaby wiatr przesuwał po niebie jedynie parę niegroźnych cirrusów. - Jaką masz różnicę pozycji? - spytał kapitan Boldta, który przyglądał się danym pobranym z GPS-u. Niemiec wystukał na klawiaturze komendę, zanim odpowiedział. - Siedem i pół metra, według wskazań systemu. - Zawsze sprawdzasz tę różnicę, zanim skalibrujesz przyrządy? -Eee.... - Tu chodzi o nasze życie, Boldt. Nie rób niczego bez zastanowienia. - Tak jest, kapitanie. - Jesteśmy gotowi do strzału — obwieścił Rothberg. - Więc strzelaj - odparł Kolnikow. Rothberg skinął głową, dając Eckowi znak, by wyłączył sonar, zanim huk startujących pocisków zniszczy system... lub rozerwie bębenki w jego uszach. - Numer sześć - powiedział Amerykanin. - Otworzyć luk. Kiedy hydrauliczne siłowniki odsunęły klapę, Rothberg nacisnął klawisz. Pocisk wystrzelił z donośnym rykiem, do- 216 skonale słyszalnym nawet bez sonaru. Woda zalewająca wyrzutnię zrównoważyła zmniejszony ciężar kadłuba, lecz mimo to dziób na moment wychylił się nieznacznie ku górze, jakby okręt zakołysał się na wybojach. - Otworzyć wyrzutnię numer siedem. Minutę później pocisk był już w powietrzu. Po kolejnych sześćdziesięciu sekundach wystartował tomahawk z wyrzutni dziesiątej. - Zamknąć klapy wyrzutni — rozkazał Kolnikow. Kiedy lampki na panelu kontrolnym rozjarzyły się zielenią, Turczak pchnął dźwignię mocy do oporu i delikatnie musnął joystick, korygując kurs. Kolnikow otworzył zawory zbiorników balastowych. Turczak obrócił dziobowe stateczniki w dół, a rufowe ku górze. Okręt przyspieszył i zanurkował dziobem, nabierając wody, by pchany mocą coraz szybciej wirującej śruby zniknąć w mrocznych i cichych odmętach. Sonny Killbuck przebywał w głównym centrum przetwarzania danych z systemu SOSUS, kiedy operator z sekcji północnego Atlantyku zawołał: - Start pocisku! Kilka sekund później komputer obliczył na podstawie namiarów z trzech zestawów czujników przybliżone współrzędne miejsca startu i wyświetlił jaskrawy punkt na wielkiej mapie oceanu. Oficer dyżurny już wydawał dyspozycje pilotom maszyn P-3 i dowódcom zespołów okrętów patrolujących okoliczne wody. Nawiązanie kontaktu z okrętami podwodnymi polującymi na Americę było znacznie trudniejsze. W głębiny docierały jedynie sygnały radiowe nadawane na falach o bardzo dużej długości. Drut rozciągnięty za kioskiem zanurzonego okrętu służył jako antena odbierająca skrajnie małe częstotliwości. Na wychwycony przez nią sygnał jednostka musiała wynurzyć się na głębokość peryskopową, unieść maszt komunikacyjny i dopiero wtedy odebrać zakodowaną wiadomość nadaną w paśmie fal ultrakrótkich. Było to czasochłonne. Killbuck zauważył jednak z nieśmiałą otuchą, że na mapie była też oznaczona pozycja La Jolli, okrętu podwodnego klasy Los Angeles, znajdującej się zaledwie o czterdzieści pięć mil morskich od domniemanej pozycji USS America. Być może w rzeczywistości odległość była większa, ale komandor miał 217 nadzieję, że sonar La Jolli wychwycił odgłos startującego pocisku. Starszy operator sonaru na pokładzie USS La Jolla, bosman Robert Buck Brown, nieomylnie rozpoznał charakterystyczny dźwięk. Natychmiast zawołał oficera wachtowego i zawiadomił dowódcę okrętu. Podobnie jak cała załoga wiedział już o trzech tomahawkach, które trzydzieści sześć godzin wcześniej eksplodowały nad stolicą, i na wszelki wypadek nasłuchiwał kolejnych złowieszczych odgłosów. Wcisnął kilka klawiszy, by dźwięki odbierane przez sonar skierować do głośników pokładowego interkomu. Start drugiego pocisku słyszeli już wszyscy. Głośny huk silników i bulgot wody skutecznie stłumił w marynarzach chęć do rozmów. Znieruchomieli i w milczeniu słuchali wzmocnionego elektronicznie, dalekiego odgłosu opróżniania i zalewania wyrzutni. Ustalenie kierunku, z którego dochodził dźwięk, nie sprawiło kłopotu. Znacznie trudniejsze było oszacowanie dystansu, który dzielił La Jollę od miejsca startu pocisków. - Co o tym myślisz, Buck? - spytał kapitan Jimmy Ryder jr. Miał dobre sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i niespotykanie wielkie dłonie. Marynarze nazywali go po cichu po prostu Juniorem. - Co najmniej trzydzieści mil, kapitanie. Może nawet dwa razy tyle. - Dobra - mruknął Jimmy Ryder, spoglądając na ekran, by ustalić kurs. — Dorwijmy ich wreszcie. Pierwszy, kurs trzy zero pięć. Cała naprzód. Musimy się spieszyć. Prędkość maksymalna La Jolli sięgała trzydziestu dwóch węzłów. Oczywiście maszyny pracujące pełną parą sprawiały, że sonar był praktycznie bezużyteczny, ale kapitan zamierzał jak najszybciej pokonać większą część dystansu, a potem zwolnić i rozpocząć nasłuch. Słysząc taki rozkaz, co najmniej kilku oficerów i podoficerów pełniących służbę w centrali spojrzało na dowódcę szeroko otwartymi oczami. W tej grze chodziło o to, by namierzyć przeciwnika, samemu nie będąc namierzonym. Wchodzenie do akcji całą naprzód było ogromnym, choć kalkulowanym ryzykiem. Wszystko zależało od tego, jak długo Ryder zamierzał gnać na złamanie karku z głuchym sonarem. Buck Brown zastanawiał się nad tym wszystkim, próbując 218 się skoncentrować na wskazaniach systemu, który obsługiwał- Wyczuwał już drżenie przyspieszającego okrętu i wiedział, że niedużo usłyszy, ale wolał mieć jakieś zajęcie, by nie myśleć zbyt wiele o USS America, najcichszej jednostce podwodnej na świecie opanowanej przez Rosjan. Jeśli wierzyć plotkom, ci goście znali się na swojej robocie. Tak czy inaczej, pomyślał Buck Brown, pakujemy się w strzelaninę na ostre naboje. Wsparł czoło na dłoniach i zaraz potem wytarł mokre ręce o spodnie. Kapitan jak gdyby czytał w jego myślach. - Zostań przy panelu - szepnął pochylony. — Jeżeli chcesz odpocząć, to najlepiej teraz, zanim zrobi się ciekawie. Potem zrób, co do ciebie należy: powiedz nam, gdzie ona jest, i pozwól, że ja zajmę się resztą. - Tak jest. Ryder klepnął ramię Browna swym wielkim łapskiem i poszedł na tyły sterowni, gdzie jeden z marynarzy na bieżąco ręcznie nanosił na mapę wszystkie manewry okrętu. Podobnie jak America, La Jolla była wyposażona w komputerowy system prezentacji danych taktycznych, ale jej kapitan używał go tylko jako narzędzia uzupełniającego bardziej tradycyjne metody pracy. „Komputer może się zepsuć", mawiał, „i zrobi to zawsze w najmniej odpowiednim momencie". W takiej sytuacji ręcznie kreślony kurs i „obliczenia dokonywane na piechotę" były jedynym ratunkiem. Ryder dobrze wiedział, że posyła swój okręt w okolicę, która od dobrej godziny może być zupełnie pusta. Co gorsza, mógł określić jedynie kierunek ruchu, nie współrzędne punktu docelowego. America najprawdopodobniej opuściła miejsce odpalenia pocisków z maksymalną prędkością... Ale dokąd mogła odpłynąć? Zastanawiał się właśnie nad tym, kiedy radiooficer przyniósł mu zapis wiadomości nadanej na skrajnie niskiej częstotliwości: pojedynczą literę alfabetu. Ryder nie musiał zaglądać do książki kodowej, by wiedzieć, co oznacza ten sygnał. Był to rozkaz wynurzenia się na głębokość peryskopową i odebrania zaszyfrowanej wiadomości transmitowanej przez satelitę. Wahał się. Prawdopodobnie otrzymałby w miarę dokładne koordynaty miejsca startu pocisków. Z drugiej jednak strony okręt musiałby zwolnić i wysunąć antenę, żeby odebrać 219 wiadomość. A nawet gdyby zawierała ona współrzędne, bez odpowiedzi pozostawało wciąż najważniejsze pytanie: czy La Jolla płynie w stronę skradzionego okrętu, czy jedynie w miejsce, w którym znajdował się przed godziną? Gdzie jest USS America? ROZDZIAŁ 11 Samolot wczesnego wykrywania typu E-3 Sentry, znany jako AWACS, wykonujący lot patrolowy w odległości dwustu mil na wschód od Atlantic City w stanie New Jersey, pierwszy namierzył wystrzelone spod wody tomahawki. Pierwszy pocisk pojawił się na ekranie radaru już w kilka sekund po wynurzeniu; drugi i trzeci dosłownie w sekundę po przebiciu powierzchni oceanu. Koordynaty miejsca startu oraz przybliżony kurs przechwytujący natychmiast zostały przekazane załodze najbliższej maszyny patrolowej P-3 Orion, przelatującej w odległości zaledwie stu mil na południe od skradzionego okrętu. Dowódca oriona zawrócił na wyczucie, gdy tylko usłyszał przez radio wiadomość. Siedzący w głębi maszyny koordynator taktyczny wpisał współrzędne do komputera i podał nowy kurs pilotowi, który natychmiast wprowadził trzystopniową poprawkę i zaznaczył punkt docelowy na poziomym ekranie sytuacyjnym (HSI). Koordynator zabrał się do planowania poszukiwań i programowania sonoboi. Pierwszy i drugi pilot uruchomili silniki numer jeden i cztery, które wcześniej wyłączyli, by oszczędzać paliwo. Dopiero gdy oba osiągnęły pełną moc i ich temperatura ustabilizowała się na normalnym poziomie, pierwszy pilot spytał przez interkom: - Kiedy dotrzemy na miejsce? - Prowadził maszynę pędzącą z prędkością czterystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę zaledwie siedemdziesiąt metrów nad powierzchnią morza. 221 - Za dwadzieścia trzy minuty - odparł koordynator. Pilot - Duke Dolan, absolwent Purdue University - zawsze marzył o służbie na lotniskowcu, lataniu myśliwcem, ale potrzeby marynarki i jego pozycja w szkolnym rankingu sprawiły, że wylądował w kabinie patrolowego P-3. „Mogło być gorzej", mawiał do żony. „Przynajmniej nie pływam na wy-cieczki wielką szarą łódką". A teraz polował na jedną z nich. Na USS America. Okręt dziedziczący nazwę po lotniskowcu klasy Kitty Hawk, który nie tak dawno poszedł na żyletki. Podobno najcichszy ze wszystkich. Niełatwy do namierzenia. Pilot uważał, że najlepiej byłoby zastosować nasłuch aktywny za pomocą sonoboi. Ale czy w pobliżu nie było innych okrętów podwodnych? Koordynator bez wątpienia znał odpowiedź na to pytanie, więc pilot nie musiał się martwić. Ten istotnie wiedział o La Jolli. Nie znał, rzecz jasna, jej dokładnej pozycji, ale wystarczała mu informacja o tym, że La Jolla znajduje się w tym sektorze. Martwiła go jej obecność. Musiał być absolutnie pewny właściwej identyfikacji celu, zanim zdecydowałby się posłać w jego stronę torpedę Mk-48. Wytropienie tego przeklętego okrętu było wystarczająco trudnym zadaniem; skąd miał wziąć absolutną pewność, że nie strzela do sprzymierzeńca? W dodatku nie mógł użyć aktywnego sonaru, jego sygnał bowiem wystawiłby La Jollę przeciwnikom. Dobry Boże! - Mówili, dokąd lecą te pociski? - spytał Duke'a drugi pilot. - Chyba jeszcze nie wiedzą. - Ty, widziałeś w telewizji Biały Dom po ataku? Dymiąca dziura, chłopie. -- Tak. Widziałem. - Cholera, mam nadzieję, że nie pieprzną w nasz klub czy coś takiego... Drugi pilot bez wątpienia był idiotą. Jakim cudem ktoś taki mógł dostać robotę w marynarce, zastanawiał się Duke Dolan. I dlaczego los był dla mnie aż tak wredny, że posadził takiego trepa obok mnie akurat w jedynym dniu mojej kariery wojskowej, w którym naprawdę będę polował na okręt podwodny? Boże, dlaczego?! Pięć minut po starcie pierwszego tomahawka piloci pary 222 myśliwców F-16 czekających w pogotowiu na końcu pasa startowego Bazy Sił Powietrznych w Dover uruchomili silniki i zaczęli rozpędzać maszyny po betonowej nawierzchni. Poderwały się w powietrze niemal jednocześnie i zaraz potem schowały podwozia, by osiągnąwszy pułap siedmiuset metrów, pomknąć w stronę zachmurzonego nieba nad wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych. Dwie minuty później piloci zmienili częstotliwość operacyjną radiostacji na tę, której używał ich latający punkt dowodzenia - samolot E-3 Sentry, czyli boeing 707 z dziewięciometrowym, obrotowym talerzem radaru umocowanym nad kadłubem. - Mamy trzy tomahawki w powietrzu - odezwał się dowódca misji z pokładu boeinga do prowadzącej, pilota Rebecki Allison. - Wektor przechwycenia: zero sześć zero. Przybliżony dystans: czterysta dwanaście mil. Zalecam profil misji maksymalnego zasięgu. - Przyjęłam - odpowiedziała Rebecca Allison, notując dane na klawiaturze umocowanej nad kolanem. Zaznaczyła punkt docelowy na HSI i włączyła autopilota, który zaczął płynnie zwiększać pułap lotu. Teraz mogła się zająć wpisaniem kursu do komputera i sprawdzeniem symboli widocznych dzięki HUD-owi — pionowemu ekranowi refleksyjnemu, który wyświetlał dane w jej polu widzenia. Obie maszyny miały podwieszone po dwa dodatkowe zbiorniki z paliwem o pojemności ponad dwa tysiące dwieście litrów każdy, a na końcach skrzydeł po jednym pocisku sidewinder. Myśliwce przedzierały się przez warstwę chmur. Allison zerknęła na skrzydłowego, Stanleya Schottenheimera, który jak zawsze utrzymywał ciasny szyk, lecąc nieco w tyle, po prawej. Na wysokości trzech kilometrów przejaśniło się, ale F-16 kontynuowały wspinaczkę. Schottenheimer zwiększył nieco dystans do maszyny prowadzącej i teraz dopiero zajął się wpisaniem danych nawigacyjnych. - Eagle Cztery Dwa do Anvil Jeden - odezwała się Allison, włączając radio na kodowany kanał UHF. - Macie już przewidywane cele ataku? - Wygląda na to, że tym razem to Nowy Jork. Niestety, każdy z pocisków leci inną trasą. Naprowadzimy was na dwa najbliższe. - Macie w powietrzu inne maszyny przechwytujące? 223 - Nie tak blisko, żeby zdążyły. Mamy tylko was. - Proponuję rozłączyć parę i dać każdemu z nas namiar na jeden cel. - Zgoda. Skrzydłowy, podaj swój kod wywoławczy. - Eagle Cztery Siedem — odezwał się Schottenheimer. - Przyjąłem. Na razie trzymajcie się razem. Za chwilę was rozdzielimy i podamy namiar na cel. Trzy pociski, dwa myśliwce. Niewesoło, pomyślała prowadząca. W dodatku nie byle jakie pociski, tylko tomahawki, które latają prawie po krzakach. Rebecca Allison dociągnęła mocniej pasy i sięgnęła do głównego przełącznika systemów uzbrojenia. Postanowiła, że spróbuje wystrzelić sidewindera, jeżeli uda jej się zablokować celownik na dyszy ściganego pocisku. Jeśli nie, użyje działka. Kiedy America schodziła w pośpiechu na głębokość sześciuset metrów, jak sobie tego życzył Władimir Kolnikow, centrala była pełna ludzi. Boldt, który został w maszynowni, miał przy sobie telefon akustyczny i to on, na głębokości trzystu pięćdziesięciu metrów, zameldował dowódcy o przeciekach. - Pierwszy raz jesteście pod wodą? - spytał Kolnikow, wpatrując się ponuro w stłoczonych w sterowni najemników. - Jazda, sprawdzić mi te przecieki. I niech każdy weźmie ze sobą telefon. Znaleźć przecieki i usunąć. Sprawdzić wszystkie pomieszczenia. Centrala opustoszała. Prócz dowódcy pozostali w niej tylko Eck, Boldt, Rothberg i Turczak pilnujący drążka sterowego. Heydrich, który przysiadł w tyle, przy wolnym stanowisku obsługi sonaru, nie robił i nie mówił nic. Zejście na sześćset metrów oznaczało przekroczenie o osiemdziesiąt metrów głębokości przewidzianej w dokumentacji okrętu. Wszyscy siedzący w centrali mimowolnie wstrzymywali oddech. Na głębokości pięciuset pięćdziesięciu metrów kadłub tak głośno pojękiwał od niewiarygodnych naprężeń, że Kolnikow zmienił zdanie. - Wystarczy - powiedział. - Wyprowadź na pięćset dwadzieścia, niech przestanie hałasować. Kiedy Turczak ustabilizował okręt na przewidzianej specyfikacją głębokości, złowieszcze odgłosy ustały. Boldt zameldował, że tu i tam pojawiły się nowe przecieki, ale ludzie już nad nimi pracują. 224 - To nie wycieczka po Sekwanie! - warknął do mikrofonu Kolnikow. Przecieki były codzienną zmorą podwodniaków; pojawiały się w chwili z reguły najmniej odpowiedniej. - Nie będziemy schodzić niżej, jeśli nie będzie to konieczne — dodał. - Musimy zachować absolutną ciszę, inaczej na pewno nas znajdą. Nie nakazał rozwinięcia kabla z zestawem sensorów. Okręt i tak miał unosić się prawie nieruchomo w głębinie z wyłączonymi śrubami, toteż czujniki zwisające w dół na kilkusetmetrowym holu byłyby bezużyteczne. Na znak dany przez kapitana Turczak wolno zmniejszył moc, pozwalając, by America swobodnie dryfowała. Po dwóch minutach przyrządy przestały wykazywać spadek prędkości, która ustabilizowała się na poziomie pół węzła - zapewne w takim tempie znosiły bezwładny kadłub silne na tej głębokości prądy. Pompy trymujące pracowały bez zarzutu. Przechyły pokładu były zupełnie niewyczuwalne - okręt był stabilny jak skała. Kolnikow przyłożył głowę do grodzi i nasłuchiwał przez chwilę, a potem zerknął na ekran systemu kontrolującego poziom dźwięku wewnątrz kadłuba. Prawie nic. Okręt był tak cichy jak otaczająca go otchłań. - Tak na wszelki wpadek - zwrócił się kapitan do Boldta -niech wszyscy skorzystają z toalet, póki jesteśmy tu sami. Potem zamkniesz wszystkie do odwołania. Później otwórz zewnętrzne pokrywy numer jeden i dwa i zalej je. Turczak, który także założył telefon akustyczny - słuchawki z mikrofonem zasilane dźwiękiem - skoncentrował się na doglądaniu pracy urządzeń trymujących. Od czasu do czasu minimalnie poruszał dźwignią mocy, by skorygować położenie okrętu względem prądu i na wszelki wypadek zachować sterowność. Eck i Boldt pochylili się nad komputerami. Rothberg nadzorował pracę Niemców, biegając od klawiatury do klawiatury, zaglądając im przez ramię i z rzadka Wyjaśniając coś półgłosem. Kolnikow stał nieruchomo, kolejny raz zahipnotyzowany niesamowitą wizją ciemnego oceanu, którą przekazywały wielkie ekrany udające iluminatory. Falujący mrok na monitorach oznaczał ciszę morskich głębin, ale nie była to cisza absolutna. Tu i ówdzie pojawia-ty się rozbłyski symbolizujące dalekie, stłumione głosy ssaków morskich. Do tej cichej symfonii dołączały wizualizacje 225 sztucznie wytwarzanych dźwięków: szum okrętowych i samolotowych maszyn, oddalonych zapewne o dziesiątki mil. Od czasu do czasu pojawiały się też ciemniejsze plamy niskich tonów - być może wybuchów podwodnych wulkanów lub ledwie wyczuwalnych trzęsień dna morskiego. Kolnikow niechętnie oderwał wzrok od ekranów i spojrzał ponad ramieniem Boldta na dane nawigacyjne. Kątem oka spostrzegł, że Eck mocniej przyciska do uszu słuchawki. Po chwili Niemiec uniósł rękę. - Chyba słyszę szum śrub - szepnął. - Rytmiczny dźwięk niskiej częstotliwości. - Eck upewnił się, czy sonar jest odłączony od głośników w centrali, by powtórzony przez nie głos nie powrócił do morza. Kolnikow w skupieniu założył słuchawki. Palce Ecka przebiegły po klawiaturze, uruchamiając śledzenie źródła dźwięku i nadając mu nazwę. Na poziomym ekranie taktycznym i na jednym z naściennych pojawił się nowy symbol. Mężczyźni patrzyli jak w transie na mały znak, który niemal przesłonił pulsujące światełko hydroakustycznego namiaru. - Wyrzutnie numer jeden i dwa zalane, pokrywy otwarte -zameldował Turczak, odebrawszy wiadomość przez telefon akustyczny. Kolnikow wspiął się na fotel kapitański i zapalił papierosa. Spoglądał z uwagą na nikły punkt, który, jak twierdził Eck, był sygnałem akustycznym zbliżającego się okrętu podwodnego, gdy w odległości sześciu lub siedmiu mil na powierzchni wirtualnego morza pojawił się nowy błysk światła. - Sonoboja - odezwał się cicho Eck po pięciu sekundach. -P-3 przelatuje nad nami. W wodzie znalazło się osiem sonoboi, kiedy Eck postu-kał palcem w widoczny na ekranie symbol zbliżającej się jednostki. - To nie jest rzeczywista pozycja. Sąsiednia warstwa termiczna wody zniekształca sygnał. - Możesz zidentyfikować ten okręt? - Potrzebuję silniejszego dźwięku... Ale zbliża się, to pewne. Minęły trzy minuty, nim odezwał się ponownie. - Klasa Los Angeles, jeśli wierzyć komputerowi. - Który konkretnie? - Pracuję nad tym... 226 Tym razem Eck milczał tylko trzydzieści sekund. - La Jolla - powiedział. - Jej sygnatura akustyczna figuruje w komputerze. - Jezu Chryste - jęknął gorzko Leon Rothberg, opadając ciężko na puste krzesło. Tarkington siedział za biurkiem w biurze zespołu łączników, kiedy odezwał się brzęczyk interkomu. Odezwał się tak niespodziewanie, że oficer podskoczył w fotelu. Przedłużające się milczenie telefonów sprawiało, że w całym gmachu panowała nienaturalna - ale i przyjemna - cisza. Dzwonił wartownik pełniący służbę w holu głównym. - Sir, niejaki pan Carmellini do admirała Graftona. - Carmellini? - Ropuch skojarzył to nazwisko dopiero po paru sekundach namysłu. Carmellini, agent CIA z Kuby. Ten sam, który rok wcześniej pomagał admirałowi w Hongkongu, gdy rewolucjoniści porwali Callie. Windy w kompleksie Crystal City wciąż nie działały, więc Tarkington zszedł na parter. Natychmiast rozpoznał Car-melliniego i uścisnęli sobie dłonie. - Admirała nie ma, ale wejdź na górę — powiedział, ruszając z powrotem w stronę klatki schodowej. - Cokolwiek mu powiesz, i tak trafi do mnie, więc równie dobrze możemy się obyć bez pośrednika — dodał, mrugając porozumiewawczo. - Na którym piętrze urzędujecie? - spytał Carmellini. - Na ósmym. Przygotowuję się do bostońskiego maratonu. Kiedy dotarli do biura, komandor z ulgą opadł na fotel za biurkiem, starając się nie wyglądać na umierającego. Spoglądał na gościa bez przesadnego entuzjazmu. Tommy Carmellini był wysoki, barczysty i niewiarygodnie wąski w biodrach. Miał muskularne ramiona i twarde, żylaste dłonie. Musiał być we wspaniałej formie, gdyż ośmiopiętrowa wspinaczka nie przyprawiła go nawet o przyspieszony oddech. - Założę się, że odkąd windy wysiadły, nie macie tu zbyt wielu gości - zagaił swobodnie agent. - Zgadza się. Zazwyczaj kiedy ktoś dzwoni z dołu, odpowiadam, żeby wpadł do nas, kiedy Redskins wygrają mecz u siebie. Nie łaziłem po tych schodach od godziny; widzisz więc, że dla ciebie zrobiłem wyjątek. A teraz mów, czym zasłużyliśmy sobie na przywilej goszczenia cię w naszych skromnych progach. 227 - Byłem w Londynie. Utknąłem tam, kiedy ogłoszono zakaz lotów we wschodniej części Stanów. Musiałem polecieć do Montrealu i wynająć samochód. Dopiero przyjechałem. - Prosto do nas? - Tak. Chciałem opowiedzieć admirałowi pewną historię, ale skoro jesteś jego alter ego, opowiem ją tobie. Zrobię to na wypadek, gdyby mój były pracodawca dowiedział się, gdzie jestem, i wysłał kogoś po mnie. - Odpuszczę ci te gadki o alter ego, pod warunkiem że powiesz mi, dlaczego Agencja miałaby cię szukać — odparł Ropuch. - Powiedzmy, że panowie z Langley nie wiedzą, gdzie jestem, i mogą, ale nie muszą, martwić się z tego powodu. W poniedziałek przed wyjazdem do Anglii zwolniłem się z pracy z dwutygodniowym wymówieniem, a następnie uznałem, że warto będzie skrócić czas oczekiwania na to rozstanie. - Mam nadzieję, że bank nie zabierze ci za to samochodu — mruknął Ropuch, spoglądając sceptycznie na Carmelli-niego, który chwilami wydawał mu się zbyt gładki, zbyt cwany. Tommy tymczasem rozejrzał się, by mieć pewność, że nikt niepowołany nie znajdzie się w zasięgu jego głosu. - Antoine Jouany - zaczął. - Firma wysłała mnie do Anglii, żebym zajrzał do jego komputerów... F-16 pilotowany przez kapitan Allison zbliżał się właśnie do bariery dźwięku, kiedy wyłonił się z warstwy chmur zalegających nad południowymi plażami Long Island. Rebecca bardzo się starała, ale w żaden sposób nie mogła zmusić radaru do namierzenia tomahawka, który leciał bardzo nisko i ginął gdzieś wśród sygnałów odbitych od powierzchni ziemi. Wyprowadziwszy maszynę z lotu nurkowego, zaczęła się energicznie rozglądać, wypatrując niewielkiej, smukłej sylwetki pocisku. Zachmurzenie i towarzysząca mu mgiełka ograniczały widoczność do mniej więcej pięciu kilometrów. Trudno będzie dojrzeć pocisk w takich warunkach, pomyślała Rebecca. Nagle przyszło jej do głowy, że mogła już minąć pocisk, nie zauważywszy go. - Powinien być prosto przed tobą - zameldował kontroler z boeinga. -Dystans: trzy kilometry. Prędkość: pięć zero sześć. 228 Boże, pięćset sześć węzłów. Tuż nad ziemią. Kapitan Allison sprowadziła myśliwiec niżej, zerknęła na wskaźnik prędkości - pięćset pięćdziesiąt węzłów - i jednym szybkim spojrzeniem omiotła pozostałe instrumenty. Wszystko w porządku. Skoncentrowała się na tym, co było tłem dla danych wyświetlanych przez HUD. - Półtora kilometra. Masz go na dwunastej. Radarowy wysokościomierz wskazywał pułap stu metrów, kiedy samolot dotarł na przedmieścia Nowego Jorku. Ulice, domy i szkoły przemykały w dole z ogromną prędkością, dając rozkoszne uczucie dzikiego pędu. Tam! Jaki mały, pomyślała Rebecca. Zbliżał się szybko, toteż ruszyła sterami, by zadrzeć nieco nos maszyny, i jednocześnie zmniejszyła ciąg silnika. Pochyliła samolot na skrzydło, by nie stracić z oczu celu, i nagle znalazła się nie więcej niż trzydzieści metrów nad ziemią, tuż nad najwyższymi przeszkodami. Zrównała prędkość maszyny z prędkością pocisku, starając się wiernie powtarzać wszystkie jego manewry. Był tak mały i zwrotny, że chwilami ginął jej z oczu. Kapitan Allison jeszcze nigdy nie leciała tak szybko na tak małej wysokości. Miała wrażenie, że ociera się o dachy domów. Jakimś cudem znalazła w sobie odwagę, by zerknąć po raz ostatni na ustawienie selektora broni, po czym nacisnęła spust do pierwszej blokady. Sidewinder nadał sygnał gotowości do startu, który umilkł w chwili, gdy skrzydło samolotu o kilka metrów minęło maszt telefonii komórkowej. Rebecca z trudem zapanowała nad drżeniem rąk. Rajd tuż nad miastem z taką prędkością graniczył z samobójstwem. Weź się w garść, Allison! Próbując zablokować celownik na rozgrzanej dyszy pocisku, zauważyła, że tomahawk znalazł się nad lotniskiem. To JFK! - pomyślała. Pociągnęła stery ku sobie i w okamgnieniu znalazła się na wysokości stu sześćdziesięciu metrów. Zobaczyła pod sobą rozległą mozaikę pasów startowych, wieżę kontrolną i terminal z samolotami przy każdym z rękawów. Pchnęła drążek do przodu i maszyna przemknęła ze świstem tuż obok wysokiej, betonowej konstrukcji, niemal na wyciągnięcie ręki... 229 Wieża kontrolna musiała być punktem orientacyjnym dla systemu nawigacyjnego pocisku. Rebecca zacisnęła zęby, starając się ignorować rozmyty krajobraz pod skrzydłami myśliwca. Otworzyła przepustnicę, by skrócić dystans dzielący ją od nieuchwytnego tomahawka. Stanley Schottenheimer wypatrzył pocisk i ruszył w pościg, nie wiedząc nawet, że nie był to ten, na który od dłuższej chwili naprowadzał go operator z boeinga. Nie miało to jednak znaczenia - do celu zmierzały trzy tomahawki i zwycięstwem byłoby zestrzelenie choćby jednego z nich. Schottenheimer, który podobnie jak Allison nigdy nie latał tak nisko z taką prędkością, poczuł się nieswojo, gdy znalazł się nad domami Queensu. Nikt nie trenował pilotażu w takich warunkach; ryzyko było zbyt wielkie. Schottenheimer zgrzytnął zębami i zmusił się do prowadzenia maszyny tuż nad dachami. Przyspieszył, by skrócić dystans do celu. W dole pojawiało się zbyt wiele silnych źródeł ciepła, by czujniki sidewinderów mogły zablokować się na dyszy tomahawka, toteż pilot zamierzał użyć działka. Pocisk przemknął nad lotniskiem LaGuardia, wyprzedzając myśliwiec zaledwie o dwieście metrów. Schottenheimer nacisnął spust, wypuszczając pierwszą, eksperymentalną serię z dwudziestomilimetrowego gatlinga zamocowanego u nasady lewego skrzydła. Nie trafił. Tomahawk znalazł się nad cieśniną i natychmiast wykonał zwrot w lewo. Przeklęty wysokościomierz radarowy w myśliwcu wyłączył się, jak zawsze, gdy maszyna znajdowała się nad gładką wodą. Teraz dopiero pilot zobaczył wyraźnie umykający pocisk, nie przesłonięty przez mgłę i pstrokate miejskie tło. Tutaj nie musiał się zastanawiać, co będzie, jeśli zacznie pruć z działka pokładowego, tak jak nad domami Queensu. Tutaj miał szansę! Zacieśnił łuk skrętu, próbując zbliżyć się do pocisku. Nie zwracał uwagi na niedorzeczne wskazania wysokościomierza. Widział już zbliżający się brzeg i wiedział, że ma tylko kilka sekund na atak. Ocena wysokości nad gładką powierzchnią wody, przy nie najlepszej pogodzie, zawsze stanowi problem, a Schottenheimer musiał czuwać nad zbyt wieloma parametrami jed- 230 nocześnie. Położona w ciasny skręt maszyna osunęła się nieco i w chwili, gdy pilot próbował naprowadzić celownik wyświetlany przez HUD na pędzący pocisk, koniuszek lewego skrzydła musnął ciemną toń. F-16 leciał z prędkością ponad pięciuset węzłów. Skrzydło oderwało się w ułamku sekundy i pomknęło w dal, odbijając się od powierzchni cieśniny Long Island. Gwałtownie wytracając szybkość, myśliwiec zawirował jak gigantyczne frisbee. Potworne przeciążenie, które rozerwało setki drobnych naczyń krwionośnych w mózgu Stanleya Schottenheimera, zabiło go, zanim jeszcze maszyna rozpadła się na części. Silnik uderzył o wodę z głośnym hukiem, a w powietrzu pojawiła się chmura rozpylonego paliwa oraz drobnych szczątków poszycia i mechanizmów. Strzępy metalu, ścięgien, drutu, mięśni i kości opadały wolno jak płatki śniegu, zroszone deszczem łatwopalnych kropel. Gnając nad Brooklynem z niemal maksymalną prędkością, Rebecca Allison zdołała ustawić celownik na maleńkiej dyszy tomahawka. Zawahała się na jedno szybkie uderzenie serca... Niektóre z dwudziestomilimetrowych pocisków musiały uderzyć w domy i samochody, wyrządzając Bóg wie jakie szkody. A gdyby udało jej się trafić tomahawka, on sam zderzyłby się z którymś z budynków lub eksplodował w powietrzu. Z pewnością nie miała czasu na takie rozmyślania akurat teraz, gdy usiłowała namierzyć cel i nie dać się rozsmarować na połowie Long Island. Wysłano ją, żeby strzelała, tak właśnie brzmiał rozkaz, którym skierowano ją i Schottenheimera do czekających na pasie startowym myśliwców. „Przechwycić i zestrzelić". Ktoś inny podjął decyzję. Ktoś, komu płacono znacznie więcej niż pilotowi F-16. Rebecca nacisnęła i przytrzymała spust. Strumień pocisków wytrysnął z sześciolufowego działka i z jakiegoś powodu przeszedł kilkanaście centymetrów pod tomahawkiem. Instynktownie poruszyła drążkiem sterowym i... tym razem trafiła. Pocisk manewrujący eksplodował oślepiającym błyskiem i bilion watów energii rozpierzchło się z prędkością światła. Układy elektroniczne w myśliwcu Rebecki Allison były odporne na działanie impulsu elektromagnetycznego towa- 231 rzyszącego detonacji bomby atomowej, ale zabezpieczenia nie mogły wytrzymać przeciążenia wywołanego tak bliską eksplozją. Obwody usmażyły się w jednej chwili, a martwa skorupa samolotu wpadła w chmurę szczątków tomahawka. Przy tak wielkiej prędkości skrawki metalu bez trudu przebiły poszycie maszyny, przecinając przy okazji przewody paliwowe i poważnie uszkadzając silnik, który już zaczynał się rozpadać na części. Wszystko to wydarzyło się w ciągu trzech dziesiątych sekundy po eksplozji pocisku. Zanim Rebecca Allison zdała sobie sprawę z sytuacji, jej maszyna wybuchła. Kuła ognia i duraluminiowych szczątków opadła na domy Brooklynu, w ciągu paru sekund wywołując dwadzieścia potężnych pożarów. Olbrzymi słup czarnego dymu wystrzelił ku niebu niemal natychmiast. W wielu miejscach płomienie miały tak wysoką temperaturę, że asfalt na ulicach zaczął się palić. W Brooklynie rozpętało się piekło, ale dramatycznym wydarzeniom nie towarzyszył chór syren alarmowych — wszystkie obwody elektryczne i elektroniczne w promieniu pięciu kilometrów zostały zniszczone. Dwa pozostałe tomahawki - ten, za którym pognał Schot-tenheimer, oraz ten, którego nikt nie próbował przechwycić -przeleciały nad East River i eksplodowały nad Manhattanem, a ściślej nad nowojorską giełdą i nad Centrum Rockefełlera. Trzeci, zniszczony przez kapitan Allison, miał dolecieć nad Empire State Building. To, że nie dotarł do celu, w zasadzie nie miało znaczenia. Mimo niepowodzenia jego misji niemal każdy przełącznik elektryczny, obwód elektroniczny i mikroprocesor na wyspie Manhattan został zniszczony przez dwa miażdżące impulsy elektromagnetyczne. Władimir Kolnikow doskonale rozumiał, jakim problemem dla załogi oriona krążącego nad oceanem było nagłe pojawienie się La Jolli. Spodziewał się, że wkrótce nadlecą kolejne samoloty rozpoznawcze. Gdyby w okolicy nie było żadnego z polujących okrętów, załogi orionów bez zwłoki zabrałyby się do aktywnego namierzania za pomocą urządzeń pokładowych lub hydrolokatorów wbudowanych w sonoboje. Rosyjski kapitan podejrzewał, że pasywne namierzanie nie wystarczyłoby do wykrycia USS America. To cud, pomyślał. La Jolla była cichą jednostką - zapewne cichszą w ruchu niż rosyjski grat stojący na cumach - a jed- 232 n sonar Objawienia wykrywał jej obecność. Mało tego, Kol-nikow mógł ją zobaczyć na jednym z dużych ekranów -złowrogi, podłużny kształt wyłuskany z mroku przez dźwięki, które wydawała, sunąc przez głębiny. Jeszcze bardziej pocieszające było to, że La Jolla nie widziała przeciwnika. America była zbyt cicha, by sonar ścigającej ją jednostki mógł ją wykryć, pracując w trybie pasywnym. Tylko zintegrowany system takiej klasy jak Objawienie mógł wyselekcjonować ważne dane z chaosu dźwięków rejestrowanych przez hydrolokatory. America jest niewidzialna, pomyślał Kolnikow, przynajmniej dopóty, dopóki ktoś nie zacznie aktywnego namierzania, dopóki nie wyśle sygnału i nie zacznie nasłuchiwać echa dobiegającego spod wody. Z drugiej jednak strony zeszliśmy bardzo głęboko, być może tak głęboko, że sygnał odbije się i powróci do sonarów, zanim nas dosięgnie. A jeśli nie... Gdyby zatopił La Jollę, P-3 mogłyby przystąpić do aktywnego namierzania bez żadnych ograniczeń. Odnalezienie okrętu ukrytego tak głęboko, pod paroma warstwami termicznymi, byłoby bardzo trudne, ale przy odrobinie szczęścia -możliwe. Wtedy Kolnikow, Turczak i ich towarzysze byliby martwi. Wyeliminowanie La Jolli miałoby oczywiście i dobre strony - piraci mogliby w pełni wykorzystać możliwości porwanego okrętu, używając urządzeń zakłócających i wabików. La Jolla nie mogła zejść tak głęboko jak America, jej kadłub mógł znieść zanurzenie sięgające co najwyżej dwustu pięćdziesięciu metrów. Wciąż posuwała się nie zmienionym kursem, z prędkością czterech węzłów. Kolnikow uznał, że przeciwnik podąża za namiarem, którego dokonał w chwili wystrzelenia przez Americę trzech tomahawków. Bez wątpienia okręt holował zestaw sensorów zwiększający skuteczność nasłuchu, choć oczywiście nawet Objawienie nie mogło wykryć obecności niewielkiego urządzenia. Może gdyby skrócić dystans... Albo przejść do aktywnego namierzania... A gdyby... - Sprawdźmy, czy nasz okręt naprawdę jest taki cichy -odezwał się Kolnikow do Gieorgija Turczaka. - Jedna trzecia naprzód. Wynurzamy się i zawracamy, żeby wejść na kurs La Jolli. Trzymaj się za nią, co najmniej trzydzieści metrów niżej, żeby nie zaplątać się w jej zestaw holowany. 233 - Oszalałeś?! - syknął Turczak. - Prędzej czy później zaczną aktywne namierzanie, ale na razie nas nie widzą. Kiedy to się zmieni, najlepiej będzie płynąć nieco w tyle i poniżej nich. I to właśnie zrobimy. Wykonać. - Dlaczego nie storpedujesz go teraz? - spytał spokojnie Heydrich. - Teraz, zanim się zorientuje, że tu jesteśmy. Urwanie się temu Orionowi, który krąży na górze, nie powinno być specjalnie trudne. - Jestem tu dla pieniędzy, nie, żeby mordować marynarzy. Turczak spojrzał pytająco na dowódcę. - Władimirze Iwanowiczu... - Do diabła, chcę spać spokojnie, kiedy to wszystko się skończy! Jedna trzecia naprzód. Turczak bez słowa przesunął dźwignię. Okręt przyspieszył i zaczął się wynurzać. La Jolla znajdowała się na pierwszej, płynęła w prawo, pod kątem czterdziestu pięciu stopni, toteż America mogła wejść na kurs przechwytujący, nie poruszając się szybciej od nieprzyjacielskiej jednostki, której sonary najwyraźniej nie słyszały zbliżającego się niebezpieczeństwa. Gdyby supercichy okręt musiał przyspieszyć, by skrócić dystans, zmieniłaby się częstotliwość dźwięków wydawanych przez śrubę, a tym samym porywacze zdradziliby swoją pozycję. Spójrzmy prawdzie w oczy, pomyślał Turczak. Będziemy wisieć na jej ogonie! Rosjanin nie wiedział, czy powinien się śmiać, czy płakać. Znał Kolnikowa od lat, ale nie miał pojęcia, że kapitan jest skłonny do podejmowania ryzyka graniczącego z samobójstwem. Obaj wpatrywali się w ekran, przy którym siedział Turczak. Dlatego nie widzieli Rothberga, który stał nieruchomo za nimi z wytrzeszczonymi oczami, wbijając wzrok w ich zgarbione plecy. Eksplozja dwóch głowic elektromagnetycznych typu flash-light nad Manhattanem wywołała totalny zanik napięcia w samym sercu najgęściej okablowanego miasta na świecie. Indeksy nowojorskiej giełdy oraz NASDAQ zdążyły spaść o maksymalne dopuszczalne wartości, zanim władze zawiesiły obrót wszystkimi papierami - dokonały tego na kilka minut przed tym, jak impuls elektromagnetyczny o mocy bi- 234 liona watów zniszczył wszystkie komputery i środki łączności umożliwiające przeprowadzanie transakcji. Centrale sieci telewizyjnych i radiowych ulokowane na Manhattanie także przestały istnieć. Ludzie dziwili się, że nagle zniknął dźwięk i obraz ich ulubionych programów. Centrale telefoniczne, serwery internetowe, wieże telefonii komórkowej, urządzenia grzewcze i klimatyzacyjne, sprzęt biurowy - zniszczenia były podobne jak w Waszyngtonie, ale dotknęły znacznie większej populacji. Nowy Jork nie tylko był bardziej rozległym i gęściej zaludnionym miastem, ale także siedzibą znacznie większej liczby dużych firm. Niezwykle dotkliwe były skutki uszkodzenia sieci elektrycznej. Spalone przełączniki i gigantyczna fala zwarć sprawiły, że brakiem prądu dotknięta została cała północno--wschodnia część Stanów Zjednoczonych. Na pewien czas zabrakło elektryczności w Nowej Anglii, a także w sporej części stanów Nowy Jork, New Jersey i Pensylwania. Stanęły wszystkie pociągi elektryczne. W promieniu pięciu kilometrów od epicentrum wybuchów zniszczeniu uległy wszystkie silniki w wagonach metra i w lokomotywach kolei naziemnej. Za szczęśliwe posunięcie należało uznać wciąż obowiązujące zawieszenie komunikacji lotniczej na wschód od Missisipi, wprowadzone przez zarząd Federacji Towarzystw Lotniczych. Decyzja ta, podjęta po wydarzeniach waszyngtońskich, rozwścieczyła rzesze podróżnych i omal nie doprowadziła do upadku wielu przewoźników, ale pozwoliła uniknąć serii katastrof, których skutki byłyby tragiczne. Instalacje elektryczne i osprzęt nawigacyjny w samolotach stojących na lotniskach JFK i Newark zostały zniszczone. Impuls elektromagnetyczny był jednak za słaby, by zasiać spustoszenie w trzewiach maszyn z lotniska LaGuardia - uszkodzenia były nieznaczne, dotyczyły głównie delikatnej awioniki, natomiast dobrze uziemionym i lepiej ekranowanym systemom pokładowym nic się nie stało. Dwa śmigłowce policyjne, które w chwili ataku odbywały rutynowe patrole, wpadły w niekontrolowaną autorotację i runęły na ziemię, zabijając na miejscu obie załogi. Helikopter ratownictwa medycznego przewożący pacjenta z zawałem rozbił się w pobliżu szpitala, podchodząc do lądowania. Prywatny odrzutowiec lecący nad Nowym Jorkiem z ładunkiem 235 ludzkich organów do transplantacji zatonął w wodach Hudsonu. Kiedy tomahawki eksplodowały, miliony ludzi zatrudnionych w biurach Manhattanu przez długie minuty czekały niecierpliwie na powrót zasilania. Oczywiście wszyscy wiedzieli o niedawnym ataku na Waszyngton, toteż szybko pojawiły się trafne podejrzenia co do przyczyn awarii. Kiedy nowojorczycy zdali sobie sprawę, że nie działają nawet urządzenia zasilane bateriami, prawda rozprzestrzeniła się jak gwałtowny pożar: Manhattan został ostrzelany pociskami wystrzelonymi z pokładu USS America. Zapasowe generatory nie mogły przywrócić napięcia w sieci elektrycznej, same bowiem zostały zniszczone. Ludzie dość szybko zaczęli odczuwać skutki katastrofy — jako pierwsi doświadczyli ich ci, którzy próbowali wyjść z budynków. Windy i elektronicznie sterowane drzwi zastygły w bezruchu. Ekipy ratunkowe niemal natychmiast zabrały się do pracy, ale liczba zablokowanych między piętrami kabin była tak ogromna, że niektórzy z uwięzionych czekali na pomoc nawet dwadzieścia cztery godziny. Rzesze urzędników zatrudnionych w licznych wieżowcach Manhattanu rozpoczęły wędrówkę w dół wąskimi i ciemnymi klatkami schodowymi. Ci, którym udało się wyjść na ulice, przekonywali się, że miasto było odmienione. Jak okiem sięgnąć nie było widać ani jednego sprawnego samochodu. Jedynymi dźwiękami ulicy były ludzkie głosy - pełne wściekłości, żalu, czasem strachu. Przechodnie i kierowcy spoglądali tępo na rzędy unieruchomionych wozów. Komunikacyjny koszmar rozciągał się od południowego krańca wyspy aż po Central Park i dalej. W wielu pojazdach utknęły całe grupy pasażerów - niełatwo było ręcznie otworzyć elektronicznie sterowane drzwi. Policjanci kolbami wybijali szyby i pomagali uwięzionym wysiąść. Tam, gdzie brakowało funkcjonariuszy, ochotnicy z zapałem tłukli szkło czym popadło. Times Sąuare, bijące serce Nowego Jorku i popartowa katedra tandetnej reklamy zewnętrznej w jednym, był ciemny i dziwnie cichy. Szyldy teatrów i kin oraz gigantyczne elektroniczne billboardy zgasły. Stojąc pod zachmurzonym niebem, nowojorczycy i pielgrzymi ze wszystkich stron świata przyglądali się w milczeniu nagle obumarłym budynkom, nie wiedząc, co o tym myśleć. 236 Nie kończące się kolumny wystraszonych ludzi ciągnęły tunelami metra w stronę wyjść awaryjnych i stacji, by schodami wydostać się z ciemnych podziemi. Ci, którzy wychodzili na powierzchnię, dołączali do zwartego tłumu gapiów z niedowierzaniem przyglądających się miastu, skutecznie blokując drogę tym, którzy zostali na dole. Jedynym środkiem łączności między Ratuszem a posterunkami policji byli gońcy. To oni przynieśli włodarzom miasta wiadomość o nieoczekiwanych skutkach braku prądu; stanęły nawet pompy systemu wodociągowego. Wkrótce miało zabraknąć wody, a bez niej system kanalizacyjny w zasadzie nie mógł odprowadzać nieczystości. Władze szybko pojęły, że mają do czynienia z katastrofą pierwszego stopnia, której dalszych skutków nikt nie potrafił do końca przewidzieć. Mniej więcej osiem milionów mieszkańców zostało uwięzionych w zaatakowanych rejonach Brooklynu, Queensu, Staten Island, Manhattanu i New Jersey. Nie mogli ani pozostać, ani wydostać się z miasta, które w jednej straszliwej chwili utraciło zdolność do podtrzymania ludzkiego życia. Co gorsza, udzielenie im pomocy --choćby dostarczenie wody i żywności - w wielu miejscach było prawie niemożliwe, i to co najmniej przez kilka dni, może tygodni. Osiem milionów ludzi potrzebowało wsparcia, którego powołane do tego organizacje z całą pewnością nie były w stanie im udzielić. W Ratuszu dość szybko dostrzeżono smutną prawdę: Nowy Jork, do niedawna serce nowoczesnej Ameryki, stał się śmiertelną pułapką. Magazyn w Newark, w którym mieściła się siedziba firmy Hudson Security Services, znajdował się wystarczająco daleko od Manhattanu, by nie odczuć zbytnio skutków eksplozji. Bezpieczniki i zapasowe zasilacze zadziałały jak należy, wchłaniając nadmiar energii i podtrzymując pracę komputerów Padły zaledwie dwa twarde dyski. Kiedy to się stało, Zelda podniosła słuchawkę telefonu. Odłożyła ją po chwili, uspokojona: sygnał nie umilkł. Wkrótce potem na moment zanikło napięcie, lecz gdy pracownicy Hudson Services obawiali się już najgorszego, po paru minutach prąd znowu zaczął płynąć. Kiedy jedni członkowie zespołu zajęli się diagnostyką 237 sprzętu, a inni zasiedli przed telewizorem, Zip Vance odezwał się półgłosem do Zeldy: — Cholernie mało brakowało. Rzeczywiście, gdyby wcześniej znali godzinę ataku, Vance mógłby wyłączyć i uziemić sprzęt. Tyle że natychmiast wzbudziłby podejrzenia w pozostałych pracownikach firmy, gdyż takie zbiegi okoliczności nie mają prawa zaistnieć. Dobrze, że wyszło tak, jak wyszło, pomyślała Zelda, podnosząc słuchawkę, by raz jeszcze sprawdzić sygnał. Telefon wciąż działał, choć centrala zapewne była zakorkowana połączeniami międzymiastowymi — krewni próbowali dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki o wydarzeniach w Nowym Jorku. Po kilku godzinach testów okazało się, że główne archiwum danych nie ucierpiało. Dopiero wtedy Zelda zwolniła swoich ludzi do domów. Pobiegli do windy, z niepokojem myśląc o szkodach, które atak mógł wyrządzić w ich mieszkaniach. Kiedy kabina wykonała ostatnią podróż na dół, Zip ściągnął ją na górę i wyłączył zasilanie. — Jak na razie nie jest źle - powiedział, siadając na krześle. - Sądziłem, że będziemy musieli schodzić po linie. Zawsze się zastanawiałem, czy Freda dałaby radę. — Freda była zdecydowanie najtęższą kobietą w zespole, miała dobre dwadzieścia kilogramów nadwagi. - Wiele razy mówiła, że się nie odważy, więc pewnie miałabyś tu współlokatorkę na czas awarii. Zelda nie zamierzała dyskutować ani o Fredzie, ani o linie. — Doliczając premię, Jouany jest nam winien ponad czterysta milionów - stwierdziła pogodnie. - A raczej był, zanim eksplodowały tomahawki. Do jutra z czterystu zrobi się pięćset. Pomyśl tylko: pół miliarda dolarów! — Naprawdę myślisz wyłącznie o pieniądzach? — W Ameryce pieniądze są najważniejsze. A my, mój drogi, mamy ich coraz więcej. — Życie to coś więcej niż forsa — nie dawał za wygraną Vance. — Zip, rozmawialiśmy o tym wiele razy. Nie wiedziałam, że tak się uparłeś. Vance wstał i ruszył w stronę windy. — Za dwa, trzy tygodnie będzie po wszystkim — powiedział, nie odwracając się. - Wóz albo przewóz. Albo będziemy w pud- 238 le; albo będziemy obrzydliwie bogaci. - Włączył zasilanie, otworzył drzwi kabiny i wszedł do środka. - Co zamierzasz robić przez resztę życia, Zeldo? Zastanawiałaś się nad tym? Nie czekał na odpowiedź. Silnik zaszumiał i kabina zjechała na dół. ROZDZIAŁ 12 Szeroka droga biegła w stronę dalekich, błękitnawych gór, po czym zniknęła za ciasnym łukiem lub wspinała się na szczyt wzgórza i ukrywała się za nim. Lecz nawet wtedy, gdy znikała, wciąż tam była. Powracała wiernie, gdy tylko jadący minęli ów zakręt albo wierzchołek wzniesienia. To była obietnica Ameryki: tutaj człowiek zawsze miał przed sobą drogę. Jake Grafton rozmyślał o drodze, prowadząc rządowego sedana, z Janosem Ilinem na siedzeniu pasażera. Nie rozmawiali wiele. Ilin ochoczo przystał na propozycję Graftona, który zatrzymał go na piątym piętrze budynku i zaprosił na lunch. Niemal z ulgą odwrócił się i bez słowa skargi zszedł po schodach, po których chwilę wcześniej wspinał się z takim mozołem. Jake wyprowadził wóz na drogę międzystanową numer sześćdziesiąt sześć, wiodącą na zachód. Ilin zapytał o cel wycieczki, dopiero gdy minęli zjazd na Beltway. - Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść lunch w Strasburgu -odparł admirał. - W restauracji hotelowej. - Świetnie - stwierdził Ilin i nie wracał już do tematu. Jadąc, nie słuchali radia. Nie mieli kaset ani płyt z muzyką, więc jedynym towarzyszącym im dźwiękiem był warkot silnika i szum opon, a od czasu do czasu także stukot diesli ciężarówek jadących w przeciwną stronę. Za Manassas droga międzystanową zwęziła się do dwóch pasm w każdym kierunku, a ruch zmalał jeszcze bardziej. Nie zmienił się tylko wrześniowy dzień, z ustępującym zachmurzeniem i łagodnym wiatrem. No i droga. Zawsze droga. 240 Jake dobrze wiedział, czego chce od Janosa Ilina. Chciał usłyszeć, ile Rosjanin wie na temat porwania USS America. Chciał się dowiedzieć, kto stoi za tą kradzieżą i co próbuje osiągnąć. Chciał wiedzieć, czy byli to Rosjanie. Jeżeli nie, sprawa stałaby się jeszcze ciekawsza. Jake nie wiedział tylko, jak uzyskać informacje, na których mu zależało. Ilin chyba nie mógł być bardziej obcy! Owszem, mówił dobrą angielszczyzną, rozumiał i był rozumiany, ale Jake Grafton nie potrafił zapomnieć o swej wizycie w Moskwie. Paskudna, niegościnna, brudna, pełna ludzi mówiących niezrozumiałym językiem i walczących jak szczury o podstawowe produkty, stolica Rosji była dla niego chyba najbardziej obcym miejscem, jakie widział. Rozmyślając o Moskwie, przypomniał sobie poczucie beznadziei, które towarzyszyło mu podczas owej wizyty złożonej przed laty, krótko po upadku komunizmu. Rosjanie żyli wtedy jeszcze w cieniu dyktatury, bezlitosnej tyranii jedynie słusznej ideologii, która przez lata wyciskała z narodu ludzkie uczucia i zdrowy rozsądek, o ile kiedykolwiek było tam dla nich miejsce. Jake nie wyobrażał sobie bardziej ponurego miejsca. A przecież Moskwa była domem Ilina, stolicą jego kraju, miejscem, w którym spędził całe życie, ucząc się pociągania za odpowiednie sznurki i wspinania się po nich w górę. Co ja mam wspólnego z Janosem Ilinem? - zachodził w głowę Jake Grafton. - Czy w waszej ambasadzie jest już prąd? — zapytał w końcu, by przerwać ciszę. - O, tak - odparł Ilin, uśmiechając się smutno. - My, Rosjanie, przez całe lata dbaliśmy o bezpieczeństwo naszych placówek. Ekranowaliśmy instalacje i dodaliśmy zapasowe generatory. Będziemy mieli światło, nawet kiedy słońce zgaśnie. - Powiedziałbym, że to mało prawdopodobna okoliczność. - Bez wątpienia, ale gdyby zaszła, będziemy przygotowani. Ambasador bez kłopotu wyśle do Moskwy raport: „Dziś nad Ameryką zgasło słońce". Tak działa biurokracja... Kiedy ktoś gdzieś przewiduje możliwość kryzysu, jego przepowiednia z czasem zaczyna żyć własnym życiem. Bez względu na prawdopodobieństwo zdarzenia, bez względu na koszty i wysiłki związane z zabezpieczeniem się przed nim, znajdzie się ktoś, kto oprze swoją karierę na rzekomej konieczności mini- 241 malizacji szkód, które mógłby ów kryzys spowodować, gdyby się kiedyś wydarzył. - Rozumiem. - Biurokracja to potęga. - A co z mikrofonem w klamrze twojego paska? On też był zabezpieczony przed impulsem elektromagnetycznym? - Niestety nie. Przeszedł do historii, jak to wy mawiacie. - Po co w ogóle używałeś mikrofonu? Przecież wszyscy oficerowie łącznikowi mieli prawo biegać do swoich ambasad, kiedy tylko chcieli, i meldować o wszystkim, co tylko usłyszeli lub zobaczyli. - Jak zawsze chodzi o biurokrację. Słuchając tego, czego ja sam słuchałem, urzędnicy zabezpieczają się na wypadek mojej niekompetencji lub zdrady. - Nie ufają ci? - Ufają w granicach rozsądku. Wiedzą jednak, że świat to kuszące miejsce, a ludzie są z natury słabi. - Teraz też słuchają? - Nie - odparł Ilin i uśmiechnął się szeroko. - Jestem wolny jak Amerykanin, przynajmniej przez chwilę. - A co powiesz o tym dyskretnym solilokwium przed moim domem w Delaware? O czym tak rozprawiałeś? - Soi... Co takiego? Wybacz, ale nie znam tego słowa. - Solilokwium. Monolog. Ilin znowu wyszczerzył zęby. - Drażniłem podsłuchujących, którzy nie mogą mi od-pyskować. Grafton także się uśmiechnął. Nareszcie jakiś przebłysk ludzkich uczuć. - Powiedz, kto ukradł nasz okręt. - Władimir Kolnikow, Gieorgij Turczak i reszta zespołu wyszkolonego przez CIA do przeprowadzenia Operacji Czarnobrody. - W jaki sposób rosyjskie władze dowiedziały się o tym planie? Ilin uśmiechnął się krzywo. - Pozwól, że teraz ja zadam ci pytanie: czy ten samochód jest na podsłuchu? Czy twoi nagrywają tę rozmowę? - Nie wiem - odrzekł Jake. Mniej więcej przez minutę jechali w milczeniu, zanim w dogodnym miejscu skręcił na pobocze i wysiadł z wozu. Ilin zrobił to samo. Stali obok 242 rozległego pastwiska. Przeszli przez niski płot i oddalili się 0 paręnaście metrów od samochodu. - Teraz nas nie nagrywają — odezwał się Grafton. — Gwarantuję. Ilin roześmiał się. - Wybacz, ale twoja gwarancja oznacza tylko tyle, że jeśli jednak nas podsłuchują, to ty o tym nie wiesz. Niestety, muszę wziąć pod uwagę możliwość, że masz czyste serce i pustą głowę. - Świat nigdy nie jest taki, jaki się wydaje - mruknął Jake. - Niekiedy jest — odparł Ilin. - Unikasz odpowiedzi. W jaki sposób rosyjskie władze dowiedziały się o Operacji Czarnobrody? Oczywiście nie musisz odpowiadać, wybór należy do ciebie... - Od jednego z członków zespołu. - Przecież CIA prześwietliła wszystkich - zauważył Grafton. - Żaden nie pracował dla SVR. - Rosjanin nie może opuścić swojej ojczyzny bez pozwolenia SVE. Nie dostanie wizy wyjazdowej. A nasz biurokratyczny system ma coś na każdego obywatela. I nigdy nie odpuszcza. Żaden Rosjanin przed tym nie ucieknie. Jeden z członków zespołu bał się, że SVR dowie się kiedyś o jego udziale w operacji i zemści się na nim lub jego rodzinie. No 1 zameldował. - Kto kupił zespół? Kto zlecił mu kradzież amerykańskiego okrętu? - Nie wiem. - Ilin wzruszył ramionami. -SVR? - Możliwe. Naprawdę nie wiem. - Czy w normalnych warunkach góra podzieliłaby się z tobą taką informacją? - Nigdy. Chyba że należałbym do ekipy realizującej plan. - Skąd się dowiedziałeś o Operacji Czarnobrody? - Zlecono mi nawiązanie kontaktu z jednym z członków zespołu. - Zrobiłeś to? - Tak. Spotkałem się z tym, który zdradził. - Ale jednocześnie poinformowałeś szefa CIA, że wiecie 0 planach Agencji? -Tak. 243 - Dlaczego? Kiedy Ilin zastanawiał się nad odpowiedzią, Jake dodał: - Dostałeś rozkaz od swoich zwierzchników? -Nie. - Więc to był twój pomysł? Rosjanin w zamyśleniu skinął głową, jakby po raz pierwszy zastanawiał się nad tym, co zrobił. - Tak — odezwał się po chwili. - Co by się stało, gdybyś tego nie zrobił? - Wszyscy członkowie zespołu zostaliby wyłapani natychmiast po przekroczeniu rosyjskiej granicy, przesłuchani i być może osądzeni w publicznym procesie. Trudno przewidzieć szczegóły, ponieważ decyzję o ich losie podjęto by na samych szczytach władzy i byłaby ona uzależniona od tego, co mój kraj chciałby w danym momencie wymusić na Stanach Zjednoczonych. Nie można wykluczyć, że wszyscy ludzie Kolniko-wa zostaliby po cichu zabici. - Barki Ilina uniosły się o milimetr i opadły swobodnie. - Ale ty nie dotrzymałeś tajemnicy. -Nie. - Zaryzykowałeś, prawda? Nie mogłeś wykluczyć, że SVR dowie się o tym, że zdradziłeś tajemnicę, że zawiodłeś zaufanie. - Życie jest pełne ryzykownych sytuacji - odparł beznamiętnie Janos Ilin. - Jedną z nich jest omawianie z tobą tych spraw. Jake Grafton próbował wyczytać coś z twarzy Rosjanina. Czy ostatnie zdanie było prawdą? A może doskonałym blefem? - Rozumiem, że od czasu do czasu można narazić życie w jakiejś sprawie, ale twój postępek był chyba niewymuszony. Dlaczego to zrobiłeś? Chciałeś ocalić życie paru łotrom, których nawet nie znałeś? - W kraju tak biednym jak Rosja życie nie ma wielkiej wartości. Ani ich życie, ani moje. - Nie pomyślałeś, że CIA nie będzie zachwycona, wiedząc, że storpedowałeś jej ściśle tajne plany? Ilin zmrużył oczy. - Sugerujesz, że Centralna Agencja Wywiadowcza chciała, żeby ludzie realizujący Operację Czarnobrody zostali zdemaskowani? 244 - Istnieje taka możliwość - odparł niewinnie Grafton, patrząc mu w oczy. - Istnieją też inne. - Czy CIA chciała dostać rosyjski okręt, czy jakikolwiek? W tę stronę zmierzasz, Jake? - Zespół szkolony przez CIA miał ukraść okręt podwodny i to zrobił - odrzekł Grafton, ważąc słowa. - Potem ten sam zespół posłał pociski przeciwko amerykańskim miastom. Oto fakty, które musimy jakoś wyjaśnić. Zanim Ilin zdążył odpowiedzieć, Jake usłyszał warkot silnika niewielkiego samolotu. Była to pierwsza maszyna, jaką usłyszał tego dnia, toteż automatycznie zadarł głowę. Cessna - zapewne model 182, górnopłat ze stałym podwoziem — leciała na wysokości nie więcej niż trzystu metrów. Jake dostrzegł za szybą zarys dwóch głów. - To pierwszy samolot, jaki dziś usłyszałem - powiedział Ilin, spoglądając w niebo. - Zdawało mi się, że tylko jednostki ratownicze dostają pozwolenie na start. - Ten widocznie też dostał - odrzekł wolno Jake. Patrząc z boku na cessnę wykonującą nawrót przez lewe skrzydło, zauważył, że siedzący w kabinie obserwują jego i Ilina. Maszyna oddaliła się nieco na północ, w stronę niewysokiego pagórka, obniżyła lot i dokończyła ciasny zwrot. Trzymając pułap zaledwie trzydziestu metrów pognała w stronę dwóch mężczyzn stojących na skraju pastwiska. Jake zobaczył, że pasażer otwiera okno i wychyla się, trzymając coś w ręku... Broń. - Boże, on ma pistolet! Grafton i Ilin zdążyli zrobić dwa kroki, kiedy seria z broni automatycznej przeleciała nad ich głowami i zryła ziemię, wyrywając strzępy murawy. Samolot przemknął nad nimi, a wtedy Jake puścił się sprintem w stronę pobliskich drzew, jak najdalej od szosy. Za plecami słyszał ciężki oddech Ilina. Ogrodzenie z czterech poziomych, starych i zardzewiałych drutów kolczastych zamykało pastwisko na linii drzew. Grafton rzucił się na ziemię i przetoczył pod najniższym drutem. Ilin skoczył głową naprzód i przeczołgał się na drugą stronę. Obaj zdążyli zniknąć między drzewami, zanim kolejna seria wybiła tatuaże wysoko na pniach i konarach. Biały samolot z bladoniebieskim paskiem na burcie przemknął tuż 245 nad trawą, a potem uniósł się z wdziękiem i odleciał na wschód wzdłuż granicy lasu. Ilin z poszarzałą twarzą z trudem chwytał powietrze. Zdecydowanie zbyt dużo palił. - Zdaje się, że mówiłeś coś o ryzyku? - wysapał Grafton. W przeciwieństwie do centrali USS America, centrala La Jolli, ulokowana bezpośrednio pod kioskiem, była rzęsiście oświetlona. Komputery i stanowiska robocze były ustawione wokół szybów peryskopów, ciągnących się od kilu aż po szczyt kiosku. Nie było naściennych ekranów Objawienia, jako że La Jolla - ani żaden inny amerykański okręt podwodny prócz USS America, jeśli chodzi o ścisłość — nie została jeszcze wyposażona w ten supernowoczesny, skomputeryzowany zespół sonarów. Przy czołowej grodzi znajdowały się dwa stanowiska przypominające kokpit samolotu, z charakterystycznymi wolantami służącymi do kontroli położenia stateczników i steru. Za plecami sterników stał pierwszy oficer. Przyglądał się wskazaniom analogowych głębokościomierzy, kompasu i wskaźników wychylenia poziomego. Porównywał je z wynikami pomiarów wyświetlonymi na monitorze. Bosman Buck Brown siedział przy głównym stanowisku sonaru, próbkując dźwięki rozmaitych częstotliwości i przypisując kolejnym namiarom symbole, które miały umożliwić komputerowi śledzenie ich ruchu. Obok niego pracowało jeszcze trzech operatorów. Łącznie w centrali znajdowało się jedenaście stanowisk sonaru, ale do pełnego wykorzystania możliwości systemu wystarczyło obsadzenie czterech. Pozostałe przydawały się jedynie w razie awarii lub do celów szkoleniowych. Brown usłyszał odgłos obiektów wpadających do wody i trafnie przypisał im symbole sonoboi; zdradził je brak ruchu. Komputer na bieżąco śledził ich ruchy oraz kurs okrętu, ale na wszelki wypadek dwaj marynarze stali przy tablicach w tylnej części centrali i łączyli liniami ręcznie nanoszone punkty orientacyjne. Nawigator nieustannie sprawdzał ich pracę, a i Junior Ryder, kapitan, lubił spoglądać na tablice. Chciał mieć pewność, że obraz taktyczny, jaki sobie wyobrażał, w pełni odpowiada rysowanemu przez ludzi i komputer. Ryder wstał z fotela na podwyższeniu, stojącego pośrodku centrali, i jak zwykle szybko znalazł się przy tablicach. Był 246 człowiekiem nie tylko słusznej postury, ale i nieprzeciętnej energii- Przytupując nerwowo, sprawdził położenie okrętu względem linii kursu, który Brown wyznaczył dwie godziny wcześniej, zaraz po usłyszeniu startujących tomahawków. Zastanawiał się nad tym, jakie działania podjąłby na miejscu pirata dowodzącego USS America po wystrzeleniu pocisków. Instynkt z pewnością podpowiadałby mu natychmiastową i jak najszybszą ucieczkę. Lecz im szybciej America opuściłaby rejon startu tomahawków, tym większe byłoby prawdopodobieństwo namierzenia odgłosu jej śrub. Być może rosyjski dowódca odprowadził okręt tylko na kilka mil, a potem zwolnił, by zminimalizować hałas pracujących maszyn i... nasłuchiwał. Kim był ten Rosjanin, Kolnikow, który - zdaniem przełożonych z SUBLANT - dowodził załogą piratów? Doświadczonym podwodniakiem, to pewne, ale jak bardzo doświadczonym? Ile wiedział o swoim okręcie? Czy był jednym z tych, którzy potrafią myśleć samodzielnie, czy może spędził życie, salutując karnie i wykonując rozkazy? Dokąd mogła popłynąć America po wystrzeleniu pocisków? Przy prędkości trzech węzłów pokonałaby zaledwie sto metrów w ciągu tej minuty, której potrzebowała na wypuszczenie tomahawków. Jedna minuta... sto metrów... Tylko że bosman Brown nie był w stanie oszacować zmiany położenia celu między pierwszym a trzecim strzałem, a więc określić nawet przybliżonego kursu, którym płynął supercichy okręt. Co potem? Trzydzieści sześć godzin wcześniej Kolnikow wysłał pociski na Waszyngton, z miejsca odległego zaledwie o sto sześćdziesiąt mil na południe. Te, które wystrzelił dziś, mogły polecieć do Nowego Jorku, Bostonu, może nawet Filadelfii. Czy zamierzał znowu ewakuować się na północ? Może w stronę Nantucket? A dlaczego nie na wschód, na otwarte morze? Może na południe? Na zachodzie znalazłby się na pły-ciźnie... - Kapitanie? - odezwał się znad sonaru bosman Buck Brown. -Tak? - Słyszę coś dziwnego... Sam nie wiem, co o tym myśleć, sir. W tym miejscu nie powinno być sygnału i... Niech mnie szlag, jeśli coś z tego rozumiem. Czy to możliwe? - pomyślał Junior Ryder. Czy naprawdę 247 trafiliśmy na Americę wynoszącą się po cichu z niebezpiecznego rejonu? Kapitan wyregulował słuchawki, nałożył je na uszy i docisnął mocno. Zamknął oczy, koncentrując się na dźwięku. Usłyszał.... jakby niewyraźny bulgot. Ledwie słyszalny. - Możesz wzmocnić sygnał? - Tak jest. - Brown przekręcił kilka gałek. Teraz dowódca usłyszał lepiej: tak, to zdecydowanie bulgot. - Czy to my? - Musiałbym zgadywać, sir. - No to zgaduj, Buck. - Problem polega na tym, że nie mogę ustalić kierunku. Zestaw holowany wskazuje, że źródło dźwięku znajduje się z przodu, na wprost, a sensory boczne słyszą je gdzieś w tyle. Gdzie tu sens? Czy to możliwe, żeby obiekt znalazł się między nami a holowaną anteną? Junior Ryder wstał i wyprostował się bardzo, bardzo powoli. - Od jak dawna słyszysz ten dźwięk? - Od trzech, może czterech minut, sir. Ale jest tak słaby, że mógł się pojawić wcześniej. - Parę godzin temu? - O, nie. Na pewno nie. Może piętnaście, dwadzieścia minut temu, ale raczej mniej. Jestem pewien, że wychwyciłbym go, gdyby pojawił się wcześniej. - Co to może być? Zgaduj, Buck. - Prawie na pewno się mylę, sir, ale... przypomina mi trochę zawirowanie wody wokół otwartej wyrzutni torpedowej. Albo wokół kilku wyrzutni. Uwagę Jake'a przykuła zmiana tonu silnika cessny. Wyjrzał zza drzewa, szukając wzrokiem białego samolotu. I zobaczył go: maszyna obniżała lot nad płaskim kawałkiem pastwiska. - Cholera, będą lądować! Wynośmy się stąd, póki czas. Grafton odwrócił się i pobiegł w głąb lasu. Ilin ruszył za nim. Rosjanin szybko dostał zadyszki. Przez dłuższą chwilę przedzierali się przez gąszcz krzewów i młodych drzewek, zbierając razy od sprężystych gałęzi. 248 - Kto... - wysapał w biegu Ilin - ...kto chce twojej śmierci? Grafton zatrzymał się na moment, żeby zaczekać na Rosjanina. - Myślałem, że polują na ciebie - odparł, patrząc mu vv oczy. Twarz Ilina nie była już szara. Mimo wysiłku miała barwę starego papieru. - Może przyjaciele z SVR dowiedzieli się o twojej pogawędce z DeGarmo, ważniakiem z CIA? Ilin oparł się o drzewo, rozpaczliwie próbując złapać oddech. - O, nie... Oni., nie pozwoliliby... mi... wyjść... z ambasady - wystękał i urwał, by z dramatycznym świstem zaczerpnąć powietrza. - Odesłaliby mnie do Rosji... albo rozstrzelali na miejscu... ale na pewno nie zrobiliby czegoś takiego -dokończył, wskazując ręką na niewidoczne już pastwisko. Jake nie słyszał już warkotu silnika. Zabójcy prawdopodobnie zostawili samolot i byli już w lesie, kontynuując pościg. - Chodź — rzucił admirał i znowu puścił się biegiem. Jeśli ścigający nie byli wytrawnymi tropicielami - w końcu czasy Dzikiego Zachodu dawno minęły - czekało ich raczej powolne i ostrożne przedzieranie się przez zarośla. Być może mamy jeszcze szansę, pomyślał Jake. Niestety mieli przed sobą stromą skarpę, która spowolniła ucieczkę. Ilin dyszał tak ciężko, że prawdopodobnie słychać go było na pół kilometra. Po trwającej kwadrans, jak mu się zdawało - a w rzeczywistości o połowę krótszej - wspinaczce Jake stanął na ścieżce biegnącej grzbietem skarpy. W prawo czy w lewo? Postanowił ruszyć w prawo, jak najdalej od szosy. Miał ochotę biec, ale zmusił się do szybkiego marszu. Gdyby ruszył choćby truchtem, Ilin nigdy by go nie dogonił. Teraz jakoś dawał sobie radę, choć szli wolniej, niż nakazywał rozsądek. Uszli nie więcej niż czterysta metrów, kiedy las zaczął rzednąć. Dom. Jake dostrzegł między gałęziami gładką powierzchnię cegieł i białą podmurówkę. Duży dom z kominami. Wyszli spomiędzy drzew i przebiegli przez trawnik, szukając śladów życia. Nie zobaczyli ani ludzi, ani samochodów na podjeździe, ani nawet czyjejś twarzy za zamkniętym oknem. Jake zadzwonił do drzwi. Szarpnął za gałkę. Zamknięte, oczywiście. 249 Obmacał skrzynkę na listy i zajrzał pod wycieraczkę. Nic. Doniczka na parapecie. Zajrzał pod nią. — Czego szukasz? — Klucza. Chyba, że wolisz biegać po lesie jak zając. Jake usłyszał daleki odgłos silnika... Maszyna startowała. Włącznik światła... nie. Skrzynka na mleko... Jest. Klucz był przyklejony taśmą do dna plastikowego pojemnika. Boże, proszę cię, żadnego alarmu! Jake przekręcił klucz w zamku i przekonał się, że musi zrobić to samo z zatrzaskiem w gałce. Wreszcie drzwi otworzyły się cicho. Alarmu nie było. Weszli do środka, zamknęli drzwi i rozejrzeli się. Stali w przedsionku obszernego, zapewne dziesięcio- lub dwu-nastopokojowego, gustownie umeblowanego domu. Wyglądało na to, że gospodarz jest zamożnym człowiekiem. - Trzymaj się z dala od okien. I poszukaj broni. Wszystko jedno jakiej. Jake ruszył na poszukiwanie telefonu. Znalazł go w kuchni przylegającej do sieni, pod oknem z widokiem na parking. Podniósł słuchawkę, sprawdził sygnał i szybko wystukał numer 911. Po pierwszym dzwonku usłyszał na zewnątrz stłumiony odgłos strzałów. Sygnał umilkł. — Dranie... Rzucił bezużyteczną słuchawkę i zaczął biegać od pokoju do pokoju, gorączkowo szukając szafy lub stojaka z bronią. Na piętrze spotkał Ilina, który właśnie wkładał klucz do zamka przeszklonej gabloty ze strzelbami. - Był w szufladzie - wyjaśnił Rosjanin. Na ścianach wisiały półki uginające się pod ciężarem książek, a przed kominkiem ozdobionym zdjęciem pięknego . ogiera stały fotele obite miękką skórą. Grafton podniósł książkę leżącą na stoliku do kawy i wybił nią szybę gabloty. - Zerwali linię telefoniczną - powiedział, przyglądając się kolekcji sześciu cennych okazów broni myśliwskiej, wyłącznie dwulufowej. Wyjął dwie dwunastki, przykucnął i otworzył szufladę w dolnej części gabloty. Szybko znalazł pudełko z amunicją. Śrut... Niech będzie! 250 Podał Ilinowi garść nabojów, a resztę wcisnął do kieszeni. Wyjrzawszy z pokoju, usłyszał, że ktoś manipuluje przy zamku drzwi wejściowych. Zza okna dobiegał szum lekkiego samolotu, który najwyraźniej przelatywał w tę i z powrotem ponad ukrytym w lesie domem. Jake nabił strzelbę i cicho zszedł po schodach na półpiętro, by obserwować drzwi. - Sprawdź, czy da się strzelić przez okno - szepnął do Ilina. Minęło kilka minut. Admirał otarł pot z czoła, próbując się opanować. Ściskał strzelbę i powtarzał sobie w duchu, że wszystko będzie dobrze. Że przeżyją. Na pewno. Broń ciążyła mu w dłoniach, solidna i przyjazna. Chrobotanie za drzwiami ustało. Jake zszedł na parter, żeby sprawdzić okna. Za jednym z nich, w salonie, zobaczył czyjąś twarz. Odbezpieczył strzelbę, uniósł ją do policzka i wypalił z obu luf. Szkło rozpadło się na tysiące kawałków i wyleciało na zewnątrz. Za późno! Twarz zniknęła w chwili, gdy naciskał spust. Załadował broń najszybciej jak umiał, a potem wychylił się przez okno, gotów cofnąć się, gdyby ktoś wziął go na cel. Nie zobaczył nikogo. Nie było też śladu krwi, zauważył z ulgą. Wysoko, tuż pod chmurami, dostrzegł sylwetkę samolotu. - Trafiłeś go? - spytał Ilin, zbiegając po schodach z bronią gotową do strzału. - Spóźniłem się. - Teraz mi powiesz, kto chce cię zabić? - Nikt. Jestem mało znaczącym członkiem korpusu admirałów. O niczym nie wiem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby mnie zabić. Dlatego uważam, że ścigają ciebie. - Nie. - Myśl, co chcesz - mruknął Jake i poszedł sprawdzić drzwi prowadzące do piwnicy i garażu. Były zamknięte. -Jeżeli spróbują wejść, to na pewno tędy. Kazał Ilinowi pilnować drzwi, a sam ruszył do kuchni poszukać jedzenia. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo chce mu się jeść i pić. Lodówka była prawie pusta, zajrzał więc też do zamrażarki i do szafek. W końcu napełnił szklankę wodą z kranu i zaniósł Ilinowi, który przyjął ją z wdzięcznością. Potem wrócił do kuchni i sam opróżnił duszkiem dwie szklanki. 251 Po chwili obaj mężczyźni zabrali się do dokładniejszego sprawdzenia domu, na wszelki wypadek z daleka omijając okna. Na szczęście przed frontowymi drzwiami ciągnął się spory trawnik. Za wielkimi oknami widać było wierzchołki gór Blue Ridge. Jake niespiesznie otworzył drzwi do garażu, podświadomie spodziewając się, że zastanie kogoś w środku. Zapalił światło i zobaczył półciężarówkę z napędem na cztery koła. Drzwi wozu były otwarte, ale brakowało kluczyków. - Oto nasza przepustka na wolność, jeżeli zdołamy znaleźć kluczyki - rzucił przez ramię w stronę Ilina. Wrócił na piętro, by przejrzeć zawartość szuflad w biurku. Znalazł mnóstwo kluczy, ale żaden nie wyglądał na samochodowy. - Poszukaj w kuchni - poradził Rosjaninowi, który obrócił się na pięcie i zbiegł na dół. Po chwili Jake ruszył jego śladem i zobaczył, że Ilin idzie już w stronę garażu z kluczykami w dłoni. - Leżały w szufladzie z bateriami i latarkami. Kiedy upewnili się, że kluczyk pasuje do stacyjki, Jake ruchem dłoni powstrzymał Ilina przed uruchomieniem silnika. - Jeżeli zrobimy to teraz, pojadą za nami. Myślę, że po zmroku będziemy mieli większe szansę. - Zmrok zapadnie dopiero za parę godzin. - Mamy strzelby, wodę i papier toaletowy. Nie wiem jak tobie, ale mnie się nie spieszy. Ilin kiwnął głową i wysiadł z półciężarówki. Usiedli na stołkach przy kuchennym kontuarze, z dala od okien, z bronią na kolanach. Cessna wciąż krążyła nad okolicą. Na ścianach wisiały rodzinne zdjęcia: dziewcząt bawiących się na plaży, chłopców grających w piłkę i rozbawionej gromady stłoczonej wokół przystrojonej choinki. Kilka oprawionych fotografii przedstawiało parę ludzi po pięćdziesiątce, zapewne właścicieli domu. - Kim są ci ludzie? - spytał Ilin. - Czyj to dom? - Zdaje się, że ten facet jest sprzedawcą samochodów; być może emerytowanym. W jego gabinecie widziałem parę starych nagród od Ford Motor Company i zdjęcie salonu samochodowego w ozdobnej ramce. - Kapitalista. 252 - Tak jest. Pijawka. Sprzedawał samochody każdemu, kto chciał. Wysysał krew z proletariatu. A proletariat chyba to lubi i dlatego Ameryka jest pełna samochodów, a miliony ludzi dostatnio żyją, pracując w tej branży. - Jaka szkoda, że Karol Marks nie sprzedawał samochodów. - I Lenin — dorzucił Jake, uśmiechając się krzywo. - Myślę, że najlepiej będzie spróbować zaraz po zachodzie słońca - stwierdził Ilin, odchylając się na stołku i sprawdzając zamek strzelby. - W zamrażarce jest trochę jedzenia, a w pokoju obok telewizor. Może znajdzie się też coś do picia. No i mamy broń w ręku. Czego ci jeszcze potrzeba? - Papierosa - odparł lakonicznie Ilin. Zapalił jednego, ale nie znalazł popielniczki. Zadowolił się spodkiem znalezionym w kredensie. Siedzący w fotelu po lewej stronie kokpitu maszyny patrolowej Duke Dolan spojrzał na zegarek. Boje akustyczne były już w wodzie, a koordynator i jego ludzie próbowali wyłowić sensowny sygnał z morskich szumów... Drugi pilot rozmawiał ze Skautem Jeden - taki kryptonim miał E-3 Sentry AWACS krążący gdzieś w pobliżu i dyrygujący ruchem w powietrzu. Ponieważ leciał nisko, ledwie sześćdziesiąt metrów nad powierzchnią oceanu, Duke nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę nieuwagi. Od zachodu napływały ciemne obłoki. Zachmurzenie miało narastać przez resztę dnia, a na wieczór służby meteorologiczne zapowiedziały ulewne deszcze - tak przynajmniej twierdził oficer, z którym Duke rozmawiał rano, godzinę przed świtem. Tak, to była jedna z tych rzeczy, których nie cierpiał w wojsku: fatalne godziny pracy. Wstawał o trzeciej nad ranem, szedł na odprawę, a następnie latał przez dwanaście godzin. Potem raport, odrobina snu i znowu służba. Miał szczęście, że jego załoga latała w dzień. Najbardziej nienawidził całonocnych patroli, a potem bezowocnych prób wyspania się w środku dnia. Polowanie, w którym brał udział, było przyjemną odmianą po miesiącach śmiertelnie nudnych patroli. Cała załoga była podniecona, drugi pilot nie mógł usiedzieć na miejscu, a Duke wkładał w latanie znacznie więcej zapału niż zwykle. 253 Wszystko to działo się nad zupełnie pustym oceanem -pustyni jak okiem sięgnąć, to znaczy w promieniu ośmiu lub dziewięciu mil; dalej niebo zlewało się z morzem w sinawą mgiełkę. Duke włączył interkom, żeby posłuchać, czy operatorzy już wiedzą, co oznaczają dźwięki, które zarejestrowała aparatura. Sonoboje ustawiono tak, by każda opuściła swój hydrolokator na inną głębokość, bowiem różnice w temperaturze i zasoleniu wody nie zapewniają ukrywającemu się okrętowi całkowitej niewidzialności. Co nie oznacza, że America w ogóle musi się ukrywać, pomyślał ponuro Duke Dolan. Była tak cholernie cicha, że P-3 miał nikłe szansę na jej namierzenie. Rozmyślania na ten temat przerwały mu słowa jednego z operatorów, który zwrócił się do koordynatora. - Mam coś. Zaraz potem ten zaczął dyktować Duke'owi poprawki do kursu. Pilot wprowadził maszynę w dość ciasny skręt i po chwili lecieli już w stronę podejrzanego sektora. Cała ta sytuacja wydała się nagle Duke'owi niedorzeczna. Czy oni nie rozumieli, że i tak nie usłyszą Ameriki? Ten przeklęty pirat, Kolnikow, siedzi pewnie w kapitańskim fotelu i śmieje się w kułak z wysiłków amerykańskiej marynarki. Może właśnie ten dźwięk usłyszał operator? Śmiech Kolni-kowa. Koordynator zażyczył sobie kolejnego przelotu nad interesującym go miejscem. Czas płynął, a samolot krążył nad oceanem, nawracając to w jedną, to w drugą stronę, zgodnie z rozkazami koordynatora taktycznego. Mniej więcej po dwunastu minutach poszukiwań w słuchawkach pilota rozległ się podniecony głos operatora radaru i MAD-a - detektora anomalii magnetycznych: - MAD, MAD, MAD! - Te słowa oznaczały kontakt. - Igła drgnęła! - Zawróć jeszcze raz - rozkazał Duke'owi koordynator. -Zrzucimy sonoboje, żeby określić kurs i prędkość obiektu. - A kiedy już to zrobimy, co zamierzasz? - zainteresował się pilot. - Chyba zameldujemy o wszystkim górze. Nie dostaniemy pozwolenia na atak, jeżeli w promieniu stu mil znajduje się choć jeden amerykański okręt... Zresztą wiesz o tym równie dobrze jak ja. 254 - Wiem - przytaknął z niesmakiem Duke i przechylił wolant, kolejny raz kładąc oriona na skrzydło. - Orion dokładnie nad nami - odezwał się Eck tak cicho, by usłyszał go tylko Kolnikow. W centrali wciąż siedziało paru kibiców - był wśród nich i Heydrich - a operator sonaru nie mógł się pozbyć wrażenia, że są tu intruzami. - Zamelduj, jeśli wróci - odparł kapitan. Prawie nie odrywał wzroku od widmowej sylwetki La Jolli widocznej na ekranie czołowym. Komputer przedstawiał szum jej śruby jako aureolę mocnego światła. Eck ustawił kontrast prezentacji w taki sposób, by jasność źródła dźwięku nie przyćmiła reszty obrazu. Wizualizacje, które powstawały na bazie danych z sonaru, zawsze były nieco rozmazane, ale ta - być może ze względu na bliskość obiektu - była zdumiewająco realistyczna. - MAD na pokładzie P-3 prawdopodobnie nas wykrył -stwierdził Eck. Kolnikow wydawał mu się zbyt spokojny, jakby nie rozumiał, że toczy się gra o życie całej załogi tego okrętu. Eck spojrzał na niego z ukosa. Kapitan wykonał ledwie zauważalny, potakujący ruch głową, a potem znowu znieruchomiał, wpatrzony w ciemną sylwetę La Jolli. Dwie minuty wcześniej zarejestrowali dźwięk wody przepływającej wokół kabla, na którym holowany był zestaw sensorów. Zaraz po tym jak Eck nakazał komputerowi zapamiętać tę częstotliwość dźwięku i uwzględnić położenie jego źródła w wizualizacji, na ekranach pojawiła się cienka linia rozpoczynająca się na lewej burcie La Jolli, biegnąca ponad America i niknąca gdzieś za rufą. Kolnikow pomyślał, że z tej perspektywy hol przypomina przewody wysokiego napięcia wiszące wzdłuż drogi. - Skręca i oddala się - odezwał się kapitan do Turczaka, który siedział za drążkiem sterowym. - Trzymaj się go. - Zapowiada się seria zwrotów. - Nie szkodzi. - On wie, że tu jesteśmy - wyjaśnił cicho Turczak, próbując nie denerwować Ecka i pozostałych. — Zaczął tańczyć, żeby sprawdzić, czy będziemy trzymać się za nim. - Zdecydowanie nie. America jest na to zbyt cicha. Włącz- 255 cie światła na kiosku i wysuńcie nieznacznie maszt foto-niczny. Sprawdzimy, czy kamera pokaże nam obraz telewizyjny Rothberg pospieszył na tyły centrali, by uruchomić mechanizm masztu. Turczak pstryknął włącznikiem reflektorów, które na co dzień służyły do oświetlania nocą pokładu, gdy okręt stał przy kei. Tak. Na ekranie czołowym ukazał się zamglony portret La Jolli. - Spróbuj z oświetlaczem niebiesko-zielonym — doradził Kolnikow, pochylając się w stronę Rothberga, który przysiadł za konsoletą kontroli masztów. - To zbyt niebezpieczne - zaoponował Turczak. Sensory instalowane w samolotach i satelitach obserwacyjnych często używały fal właśnie tej długości do wykrywania okrętów podwodnych. - W porządku, niech będzie ultrafiolet - mruknął Kolnikow. W ultrafiolecie zarys amerykańskiego okrętu stał się nieco wyraźniejszy. Turczak i Rothberg przez chwilę dyskutowali z dowództwem na temat bezpiecznych i mniej bezpiecznych długości fal, zanim zdecydowali się użyć niebiesko-zielonego oświetlacza, unikając najbardziej ryzykownej częstotliwości. Obraz La Jolli stał się kryształowo czysty. Minęło kilka minut, podczas których okręt klasy Los Angeles wykonał kolejny zwrot, tym razem o pięć lub sześć stopni na sterburtę. - Trzymaj się za nim jak przyklejony. Z tej pozycji nic nam nie zrobi. Nikt też nie odważy się strzelać do nas, póki on tu jest. - A jeśli zdoła się urwać? - nie ustępował Turczak. - On nie wie, że tu jesteśmy - zapewnił przyjaciela Kolnikow. - Popływamy za nim, póki nie oddali się ten P-3 i wszystkie inne maszyny, które dotrą w ten rejon. Potem dyskretnie zostaniemy w tyle i... zwiniemy się. - A ja myślę, że on wie. - Niech wie. Co może zrobić? Jesteśmy bliżej, niż wynosi minimalny zasięg jego torped. Nie zdążą się uzbroić, zanim do nas dopłyną. Nie może kazać im zawrócić, bo wbudowane zabezpieczenia nie pozwolą im na obranie takiego kursu. A jeśli mimo wszystko spróbuje się urwać, rozwalimy go, gdy tylko wyjdzie poza granicę minimalnego zasięgu. 256 Spacerując po centrali La Jolli, Junior Ryder zastanawiał się nad możliwymi rozwiązaniami. Wykonał niedawno kolejny zwrot na sterburtę, tym razem o piętnaście stopni, i przyspieszył do sześciu węzłów. Ryder słuchał wtedy sygnałów z sonaru razem ze swym zastępcą, komandorem Skipem Harlowem. Kiedy prędkość okrętu wzrosła, bulgot odbierany przez hydrolokator stał się nieznacznie głośniejszy. Kapitan spytał Harlowa i Browna o zdanie. Obaj potwierdzili jego spostrzeżenie. Nakazując kolejną zmianę kursu o pięć stopni, Junior chciał się przekonać, czy źródło dźwięku powtórzy manewr. Powtórzyło. - Pieprzony Rusek wetknął nam nos do tyłka — mruknął Harlow. Lśniące krople potu pojawiały się na jego czole i spływały w dół głębokimi bruzdami. Niespokojnym ruchem otarł je dłonią. - Z tej pozycji nie może do nas strzelić - zastanawiał się głośno Junior. - Ale jeśli zejdzie z kursu... - Jeśli zejdzie z kursu, my też będziemy mogli odpalić torpedy. - Nie załatwił nas wcześniej, chociaż mógł - ciągnął wolno kapitan. — Słyszał nas, pewnie nawet wie, kim jesteśmy i że polujemy na niego, a jednak nie zaatakował. - Właśnie - przytaknął Harlow bez przekonania. - To nie on na nas poluje, tylko my na niego. Boże, nie tak powinna wyglądać walka, pomyślał gorzko Ryder. - Co robimy, kapitanie? - Co do jednego mam cholerną pewność: nie chcę, żeby ten dupek pozabijał moich ludzi. Poza tym chcę odpalić torpedy z dużym prawdopodobieństwem trafienia, nie dając jemu dogodnej sytuacji. Harlow pochylił się nad Brownem. - Czy ten kontakt to America? Jesteś tego pewien? - Nie mam pozytywnej weryfikacji z systemu — odparł bosman. - Niczego nie jestem pewien, sir. Mamy w komputerze sygnaturę USS America, ale w tej chwili płynie zbyt Wolno, by usłyszeć coś więcej niż ten bulgot. - A jeśli to rosyjski okręt? - spytał Harlow, spoglądając na dowódcę. - Może jego kapitan uważa, że znalazł sobie świetną zabawę? 257 - Gdyby był rosyjski, usłyszelibyśmy go z daleka. Oni nie mają tak cichych okrętów. Co pan proponuje? Na wszelki wypadek mamy pozwolić mu na pierwszy strzał? Skip Harlow zamyślił się. Od decyzji, którą musieli wkrótce podjąć, zależały losy La Jolli i wszystkich członków jej załogi. A także los okrętu, który podążał jej tropem. Jednego był absolutnie pewny: jeżeli USS La Jolla powróci do portu, każda decyzja podjęta przez jej dowódcę będzie szczegółowo analizowana przy długim zielonym stole, przez komisję złożoną z najwyższych stopniem oficerów. Właściwa ocena zagrożenia zawsze była istotnym elementem sprawowania dowództwa, ale też każdej sytuacji bojowej towarzyszyła pewna liczba niewiadomych. Harlow miał świadomość, że w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych faworyzuje się tych kapitanów, którzy w obliczu wroga zachowują się agresywnie. Wiele wybaczano tym, którzy zdecydowanie wkraczali do akcji. Dziedzictwo Johna Paula Jonesa było wciąż żywe w korpusie oficerskim, lecz z drugiej strony... Zatopienie okrętu sprzymierzeńca nikomu nie pomogłoby w karierze. - Porwanie USS America było aktem wojny - odezwał się w końcu Harlow, mając nadzieję, że dowódca zrozumie jego tok myślenia. Ryder zrozumiał. Skinął głową, podejmując decyzję. - Wracamy na kurs bazowy. Prędkość cztery węzły -rzucił kapitan w stronę pierwszego, który stał za plecami sterników. - Harlow, trzeba przygotować cztery torpedy. Tylko po cichu. Jeżeli będziemy odpalać, to z najkrótszego dystansu. - Myśli pan, że tamten też będzie strzelał, kapitanie? -spytał pierwszy. - O, tak. Prędzej czy później. Nie strzelił wtedy, kiedy miał okazję, kiedy nie wiedzieliśmy o jego obecności. Mógł, ale tego nie zrobił. Moim zdaniem wydaje mu się, że America jest niewykrywalna. Mamy mu służyć za tarczę, póki w górze krąży samolot patrolowy. Ale orion kiedyś w końcu odleci, a kiedy zostaniemy sami, Kolnikow i jego towarzysze spróbują wymknąć się stąd po cichu. Zaatakujemy, gdy tylko wyjdą poza minimalny zasięg strzału. Strzelanie w plecy komuś, kto nie strzelił - choć miał okazję - nie było może wzorcowym przykładem sportowego 258 zachowania, lecz ta myśl nawet nie przyszła do głowy Juniorowi Ryderowi. Nawiedziła za to Bucka Browna, ale ten w porę ugryzł się w język. Ci ludzie ukradli Americę i zabili sześciu marynarzy, pomyślał. Zarobili na bilet do piekła. ROZDZIAŁ 13 Jake Grafton i Janos Ilin dowiedzieli się o ataku na Nowy Jork, gdy włączyli telewizor w kuchni domu, w którym się schronili - gdzieś na zachód od Manassas i niespełna kilometr na północ od drogi międzystanowej numer sześćdziesiąt sześć. Po kilkakrotnym sprawdzeniu wszystkich drzwi i okien doszli do wniosku, że napastnicy nie zdołają wejść do środka, nie czyniąc hałasu. Podniesieni na duchu wrócili do kuchni. Jake znalazł w kredensie słoik masła orzechowego. Ilin wziął odrobinę na palec, spróbował i skrzywił się z obrzydzeniem. Jedli krakersy, popijając wodą, kiedy Rosjanin sięgnął po pilota i włączył telewizor. Na wielu kanałach nie było sygnału, więc przełączał je kolejno, aż wreszcie znalazł jeden czynny: CNN. Nowy Jork! Okręt podwodny ostrzelał rakietami Nowy Jork! Z początku oglądali telewizję bez fonii, by słyszeć ewentualny dźwięk tłuczonej szyby, ale wkrótce zmienili zdanie. Reporterzy, których słuchali, byli kompletnie zdezorientowani i bezskutecznie usiłowali dowiedzieć się czegoś od najwyższych władz wojskowych. Powtarzali, że nad Nowym Jorkiem eksplodowały głowice flashlight - dwie, trzy, może nawet cztery; nikt nie znał ich liczby. Twierdzili, że rozbił się co najmniej jeden samolot myśliwski, że doszło do bitwy powietrznej nad miastem, że płoną całe kwartały budynków i że strażacy nie mogą dotrzeć na miejsce pożarów. Manhattan i Brooklyn chirurgicznym cięciem zostały usunięte z tkanki nowoczesnej Ameryki. Nie było prądu. Nie 260 działało światło, ogrzewanie, windy i telefony. Nie jeździły pociągi metra. Ulice były pełne unieruchomionych prywatnych aut, ciężarówek, taksówek i autobusów. Nowojorskie stacje telewizyjne i radiowe umilkły. Po dłuższej chwili Graf-ton i Hin dowiedzieli się, że ekipa nadająca serwis dla CNN przyleciała z New Jersey. Sceny te przypominały Jake'owi Bagdad z okresu wojny w Zatoce. Wtedy kamery telewizyjne rozlokowano na dachach budynków, by mogły filmować słupy dymu pojawiające się w oddali. Po półgodzinie oglądania dramatycznych doniesień i mniej lub bardziej pesymistycznych przepowiedni Jake wyłączył telewizor i obszedł z Ilinem wszystkie pokoje. Ostrożnie, z dystansu wyglądał przez okna, próbując dostrzec coś na trawniku i między drzewami. Nie zobaczył nikogo. - Co o tym myślisz? — spytał Ilina, kiedy zakończyli obchód. - Myślę, że mogą tam być - odparł Rosjanin. - Jak już ustaliliśmy, nie mam nic pilnego w terminarzu zajęć. - Może czekają, aż wyjdziemy? - Może. Ciekawe, czy właściciele tego domu pojawią się po południu. Jake podejrzewał, że nie. Dom wyglądał na opuszczony od tygodni, a może i dłużej. W lodówce i w szafkach kuchennych nie było łatwo psujących się produktów. Byli w pułapce. Obwody w telefonie komórkowym Jake'a usmażyły się dwie noce wcześniej — omal nie wyrzucił bezużytecznego urządzenia, ale Callie zasugerowała, że ubez-pieczyciel może żądać okazania dowodu poniesionej straty. Była pewna, że wszelkie straty wywołane eksplozją zostaną pokryte. Jake podejrzewał, że to daremna nadzieja, ale dla świętego spokoju zostawił telefon w szufladzie. A teraz myszkował po obcym domostwie, szukając sprawnej komórki. Sprawdził sypialnie i gabinet gospodarza, zajrzał do wszystkich szuflad. Znalazł nawet ładowarkę, ale telefonu nie było. Nowy Jork! Dobrze, że chociaż tutaj mieli sprawny wóz. - Jesteś żonaty? - spytał Jake. - Byłem. Żona umarła na raka. 261 - Współczuję. - Wiele lat temu. Los ją oszukał. Kochała mnie, kochała życie, kochała kraj. A potem zachorowała i umarła młodo. Jake pomyślał o swojej żonie. Byli szczęściarzami, niewiarygodnymi szczęściarzami, i dobrze o tym wiedzieli. Świadomość tego szczęścia była jak cudowny, magiczny proszek, który dodawał smaku każdej ich wspólnej chwili. Oczywiście nie wspomniał o tym Ilinowi. - Ludzie się zmieniają — ciągnął Rosjanin. — Świat się zmienia. Kiedy skończyłem szkołę, zostałem zwerbowany przez KGB. Mój ojciec był ważną figurą w ministerstwie obrony, a jego ojciec zginął w walce z faszystami. KGB wydawało mi się najprostszą ścieżką - wyjaśnił, wzruszając ramionami. - W tamtych czasach wiedzieliśmy, kto jest naszym wrogiem: Ameryka. I to jakim wrogiem! Zamożnym, potężnym, silnym, a od czasu do czasu także głupim i lekkomyślnym. Szukaliśmy pęknięć w waszym pancerzu, szykowaliśmy się do ostatecznej rozprawy dobra ze złem, do Armagedonu. Ale nie doszło do niej. Związek Radziecki zawsze był geopolitycznym dziwolągiem; imperium, które chciało udawać naród. Aż wreszcie się rozpadł, zaskakując nas wszystkich. Przez dłuższą chwilę mężczyźni siedzieli w absolutnej ciszy, pogrążeni w myślach. - Dlatego można powiedzieć, że wszystko się zmieniło -odezwał się po chwili Ilin - a zarazem nic się nie zmieniło. Rosja nadal jest tym, czym była: biednym i pod wieloma względami zacofanym krajem, izolowanym, obawiającym się obcych idei i jakby wbrew sobie próbującym dotrzymać kroku reszcie świata. Dziś Ameryka też ma w nas wroga... A także Europa, Chiny i Japonia. I biorąc pod uwagę stan mojego państwa, dobrze, że tak jest. Kiedy zacznie się Armagedon, będziemy na uboczu. - Może już się zaczął - wtrącił Jake Grafton. - Ta walka nie ma ani początku, ani końca. Trwa zawsze i wszędzie. Wy, wygodni Amerykanie, nigdy nie umieliście zrozumieć tej podstawowej prawdy. Zmiany przynoszą nowe wyzwania. To właśnie jest podstawowy błąd w założeniach takich projektów jak SuperAegis. Bez względu na to, ile pieniędzy wydacie i jak mądry będzie to system, cuda techniki nie zapewnią wam bezpieczeństwa. Mat zdarza się tylko na szachownicy, nigdy w ludzkich sprawach. Człowiek poszuki- 262 wał broni doskonałej od chwili, gdy podniósł z ziemi pierwszą maczugę. I nie znalazł jej. - Broń jądrowa się sprawdziła - sprzeciwił się Jake. -Zapobiegła trzeciej wojnie światowej. - Broń jądrowa skierowała odwieczną walkę na nowe tory. I Rosja przegrała. Ale walka nie skończyła się i nie skończy. Będzie trwała tak długo, jak trwać będzie życie. - Janos Ilin skinął dłonią w stronę milczącego telewizora, a potem podniósł głuchą słuchawkę i kiwnął nią w stronę Jake'a. - Teraz Ameryka przegrywa. - Kapitanie, a jeśli marynarka przyśle tu jeszcze jeden okręt? - Skip Harlow, zastępca dowódcy La Jolli, skierował to pytanie do Juniora Rydera. Minęły dwie godziny od chwili, gdy Buck Brown poinformował ich o namierzeniu USS America. P-3 wciąż krążył nad oceanem - od czasu do czasu zrzucał sonoboje akustyczne, w nieco chaotycznych próbach precyzyjnego zlokalizowania porwanego okrętu. Ryder rozmyślał nad sygnałem odebranym kilka godzin wcześniej, który nakazywał mu wynurzyć okręt na głębokość peryskopową i czekać na zakodowaną wiadomość. Uznał wówczas, że nie warto tracić czasu i zdradzać swojej pozycji, wykonując ten manewr. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Być może SUBLANT, dowództwo okrętów podwodnych działających na Atlantyku, miało ważne powody, by wydać mu taki rozkaz. Harlow miał rację; takim powodem mógł być na przykład inny okręt podwodny zbliżający się do miejsca wystrzelenia pocisków. Gdyby tak właśnie było, Kolnikow na pokładzie USS America pierwszy usłyszałby przybysza, znacznie wcześniej niż Ryder. A jeśli zdecydowałby się posłać torpedy w stronę nadpływającego okrętu, podczas gdy sam nadal trzymałby się bardzo blisko rufy La Jolli, by móc strzelać w jej stronę lub być przez nią ostrzelanym? Boże, to jakieś szaleństwo, pomyślał Ryder. Rozejrzał się po centrali: jego zastępca, pierwszy, oficer wachtowy i marynarze technicy pochylali się nad konsoletami. - Musimy być gotowi na wszystko - powiedział. — Niech cały sprzęt będzie w pogotowiu: torpedy, wabiki, zagłuszanie, wszystko... I Wszystkie stanowiska bojowe były już obsadzone. Nawet jeśli La Jolla nie miała takich możliwości jak America, kapitan był pewien, że jego załoga przewyższa inne umiejętnościami. Dwaj operatorzy siedzieli przy konsoletach sterujących wyrzutniami torped, czterej przy sonarach, kilku przy komputerach, za sterami... Pierwszy oficer nadzorował pracę dwóch marynarzy ręcznie dublujących funkcję automatycznego systemu nawigacyjnego. Okręt był gotowy do podjęcia działań bojowych w chwili, gdy przeciwnik znajdzie się w zasięgu torped. System kontroli ognia na bieżąco uaktualniał dane w komputerach dwóch torped gotowych do natychmiastowego odpalenia. Otrzymywał informacje wprost z centralnego komputera, który dokonywał obliczeń na podstawie wskazań sonaru, inercyjnego układu nawigacyjnego oraz logu podwodnego. - Buck - odezwał się Ryder, kładąc dłoń na ramieniu bosmana — jeżeli w pobliżu pojawi się jeszcze jakiś okręt, chcę 0 tym natychmiast wiedzieć. Jeżeli America wystrzeli torpedę, celem będzie któryś z naszych, więc melduj, gdy tylko usłyszysz szum wyrzutni. - Tak jest. Kapitan pochylił się w stronę zastępcy i szeptem rozkazał mu przejść się na rufę, sprawdzając grodzie wodoszczelne 1 obsadę wszystkich stanowisk bojowych, a przy okazji informując załogę o zbliżającej się walce. Potem zwrócił się do radiooficera: - Zaszyfrować i nadać do oriona wiadomość przez telefon głębinowy: America została odnaleziona. Niech opuszczą ten sektor i trzymają na dystans pozostałe jednostki. - Tak jest. Ale piraci mają książki kodowe USS America, sir. Mogą odszyfrować przekaz. - To prawda, jeśli wiedzą, jak to zrobić, ale założę się, że nie będą próbować. Wykonać. - Tak jest. Władimir Kolnikow stał za plecami Turczaka, wpatrując się w ekran czołowy, kiedy na wielkim, drżącym obrazie La Jolli generowanym przez system Objawienie pojawił się nieznaczny błysk światła. Dowódca natychmiast spojrzał na obraz fotoniczny, skonstruowany przez komputer na podstawie danych telewizyjnych z masztu wysuniętego na niespełna 264 dwa metry ponad kioskiem. Reflektory USS America nadal działały, znacznie poprawiając wizję, ale... na tym ekranie z całą pewnością nie było rozbłysku. - Spójrz na to światło! - syknął kapitan. Turczak podniósł głowę znad wskaźników kontrolujących pracę autopilota i podobnie jak Kolnikow, zerknął najpierw na ekran czołowy, a potem na obraz fotoniczny. - La Jolla nadaje przez telefon głębinowy - odezwał się cicho Eck. - Zdaje się, że wiadomość jest zakodowana, ale nagrywam ją na wypadek, gdyby ktoś chciał ją odszyfrować. - Ale do kogo...? - zdziwił się Turczak. - Do P-3 - odparł z niesmakiem Kolnikow, niezadowolony, że sam nie zidentyfikował źródła energii. - Orion odbierze sygnał poprzez sonoboje. - Amerykanin już wie, że tu jesteśmy - rzekł Turczak tonem sędziego ogłaszającego wyrok. Istotnie, operatorzy sonoboi na pokładzie oriona odebrali wiadomość. Przepuściwszy ją przez dekoder, koordynator zaniósł wydruk do kabiny pilotów. Duke Dolan przeczytał depeszę i oddał mu. - Chyba wszystko jasne — powiedział. - Owszem - odparł koordynator, Ruben Garcia. - Uważam, że powinniśmy zabrać się stąd jak najszybciej, ale pozostać dość blisko, by nie stracić kontaktu z sonobojami. Jeżeli La Jolla nie zatopi piratów, wrócimy i rozejrzymy się jeszcze. - Z wiadomości wynika, że America płynie tuż za naszymi. Słyszysz ją? - No, nie, ale... Duke Dolan westchnął ciężko i machnął ręką. - Wszystko jedno. Mamy mnóstwo paliwa i nic lepszego do roboty, więc czemu nie mielibyśmy sobie polatać? - Ruchem głowy nakazał drugiemu zwiększyć moc silników. Kiedy śmigła wgryzły się w atmosferę z nową energią, pociągnął wolant ku sobie i P-3 zaczął się wznosić, lecąc ku zachodowi. - Niech kontroler z AWACSA przekaże wiadomość do SUBLANT. La Jolla nas wygoniła. - P-3 odlatuje - zameldował Eck, spoglądając na Kolni-kowa i Turczaka. — Szum silników słabnie. 265 - W którą stronę? - Na zachód. - Skoro kapitan La Jolli wie, że tu jesteśmy, pośle nam torpedę, gdy tylko zmienimy kurs - stwierdził Turczak. - Właśnie o tym myślałem — mruknął Kolnikow. - Trzeba było zatopić go wtedy, kiedy jeszcze mogliśmy wykorzystać zaskoczenie. - Trzeba było! Miałem tak sobie pozabijać tych ludzi i odpłynąć w siną dal? Ty byś tak zrobił, Heydrich, co? Heydrich podniósł się z krzesła i bez słowa wyszedł z centrali. Na biurku w gabinecie wiceadmirała Navarre'a zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się głos dwugwiazdkowego admirała z dowództwa sił podwodnych na Atlantyku. - Sir, chyba powinien pan wiedzieć, że odebraliśmy wiadomość z P-3 wysłanego w rejon wystrzelenia pocisków tomahawk. La Jolla także namierzyła to miejsce i natychmiast tam wyruszyła. Nadała wiadomość, którą odebrał orion. Kapitan informuje, że nawiązał kontakt z America i prosi P-3 o opuszczenie sektora. - Kiedy to było? - Przed chwilą. Dowódca P-3 poprosił o zgodę na pozostanie w takiej odległości, by mógł monitorować pracę sonoboi. Zezwoliłem. Oddali się o pięćdziesiąt mil i wejdzie na dużą wysokość. - Nie tak planowaliśmy to polowanie. Co się stało? - Sygnał wyjścia na głębokość peryskopową, który wysłaliśmy naszym okrętom, miał charakter zalecenia, a nie rozkazu. - Powiem panu coś, admirale, i nie będę dwa razy powtarzał. Nigdy nie odnajdziemy USS America pasywnymi metodami. Ten okręt jest na to zbyt cichy. Chcę, żeby P-3 natychmiast wrócił na miejsce akcji i zaczął aktywne namierzanie przez hydrolokatory sonoboi. Nasze okręty mogą zacząć działać, kiedy cel będzie oświetlony przez sonar, nie wcześniej! - Tak jest, ale tym razem tak się nie stało. Nie wysłaliśmy takich rozkazów naszym jednostkom, a La Jolla twierdzi, że już ma namiar. Poza tym, mamy w okolicy jeszcze jeden okręt, Colorado Springs, który może dotrzeć w rejon startu w ciągu 266 kilku godzin. Był na głębokości peryskopowej, kiedy wysyłaliśmy ostatni komunikat. Upoważniłem kapitana do działania. - Czy La Jolla prosiła o pomoc? - Nie, sir. Jeśli chodzi o ścisłość, to jej dowódca zażądał wycofania wszystkich innych jednostek. Uznałem jednak, że America jest tak cicha, że nie byłoby rozsądnie stawiać wszystkie pieniądze na to, że La Jolla zdoła ją zatopić. Navarre nie wiedział, co odpowiedzieć. Przeklęty dzień, pomyślał. Amerykańskie okręty polują na amerykańskie okręty. - Mam złe przeczucia, admirale — odezwał się po długim milczeniu. - Ścigamy wściekłego niedźwiedzia grizzly. Moim zdaniem jedyną bezpieczną taktyką jest oświetlenie celu przez oriona i atak torpedowy z dużego dystansu. Jeżeli postąpimy inaczej, zaczniemy tracić okręty. - Sir, problem polega na tym, że La Jolla jest blisko celu. Nie możemy jej wycofać, choćbyśmy chcieli. Pozostaje tylko pytanie, w jaki sposób najlepiej pomóc jej w walce. - To już pańskie zmartwienie — odparł Navarre. - Proszę mnie informować - dodał i odłożył słuchawkę. Dowództwo sił podwodnych zamierzało rzucać przeciwko USS America wszystkie siły, aż do skutku. Bez względu na cenę! Co jeszcze można było zrobić? Podczas jednego z obchodów Jake zauważył przez okno niewyraźną postać na końcu trawnika, pod lasem. Znieruchomiał i czekał. Chwilę później dołączył do niego Ilin. Po pięciu minutach postać ukazała się ponownie — choć może nie był to ten sam człowiek - i zniknęła między drzewami. - Jeżeli wpadną tu, prując z broni maszynowej, zabiją nas obu - stwierdził Jake. - Zdajesz sobie z tego sprawę? - Owszem. Oglądam wasze seriale. - Z drugiej strony, jeśli polują na ciebie, mogą cię stuknąć w dowolnym momencie, choćby przed wejściem do ambasady. Cholera, nawet teraz mogą tam pojechać i zaczekać. - Gdyby polowali na mnie - odparł cierpko Ilin - zastrzeliliby mnie dziś rano, kiedy tylko limuzyna minęła bramę ambasady. Mówię ci, że zależy im na tobie. - Wiesz, jesteś prawdziwym promykiem słońca. - Ja tylko wyjaśniam, dlaczego moim zdaniem nie wrzu- 267 cą tu granatów gazowych i nie wyważą drzwi. Widziałem w telewizji, że tak się to robi. Kalifornia musi być cudowna. I te trzy kobiety o wspaniałych włosach i bujnych piersiach, uzbrojone w broń automatyczną... Nie miały nawet kamizelek kuloodpornych, bo chyba tylko kretyn strzelałby do takich bogiń. W lodówce stoi sześciopak piwa, pomyślał Jake. Dlaczego nie? Przyniósł puszkę dla Ilina, a drugą otworzył dla siebie. - Dlaczego przysłali cię do zespołu łącznikowego akurat wtedy, kiedy straciliśmy satelitę? Ilin parsknął śmiechem. - Żebym miał na oku Mayera, Jadota i Barringtona-Lee. - I co? Zauważyłeś coś? Rosjanin wzruszył ramionami. - Przyglądam się gestom, spojrzeniom, czekam na fałszywy ruch albo niezręczną wypowiedź. Jak na razie bez skutku. - Kto zatopił satelitę? - Nie wiem. Może FBI kiedyś się dowie, ale na pewno nie, przepytując ludzi. Prędzej ktoś nagle przejdzie na emeryturę, by wieść wygodne życie, albo zacznie wydawać góry pieniędzy. A może czyjaś żona zacznie mówić głośno o swoich podejrzeniach podczas sprawy rozwodowej? Myślę, że to jedyna szansa. - A ja myślę, że mówisz mi znacznie mniej, niż wiesz -odparł Jake, patrząc mu prosto w oczy. Ilin wytrzymał jego spojrzenie, a potem spokojnie sięgnął po papierosy, niespiesznie wyjął jednego i zapalił. - Precyzyjnie zsynchronizowane wyłączenie wszystkich stacji namiarowych, a następnie utopienie satelity gdzieś w oceanie to bardzo skomplikowana operacja. Potrzeba do tego kilku osób. Jake skinął głową. - Przeprowadzenie takiej akcji byłoby niezwykle trudne dla którejkolwiek ze służb wywiadowczych. Trudne dla każdego, ale zwłaszcza dla agencji rządowych. Zdobycie funduszy, wprowadzenie ludzi, zatarcie śladów... Ogromne przedsięwzięcie. Im poważniejsza operacja, tym więcej spraw zależy od przypadku, od tarcia, które pojawia się w każdym mechanizmie. - Zatem to nie Rosja? - Wątpię. Mój departament nie poradziłby sobie z taką akcją. 268 - Nikomu prócz Amerykanów nie zależało na programie SuperAegis - powiedział z namysłem Jake, wciąż mierząc Ilina wzrokiem. - Europa i Rosja przyłączyły się dopiero wtedy, kiedy wykręciliśmy im ogony. Ilin pokiwał głową. - Zaprzestały aktywnego oporu dopiero wtedy, kiedy zostały zapędzone w kąt i nie pozostawiono im żadnej opcji. Ameryka jest jedynym supermocarstwem. Mając tarczę anty-rakietową, byłaby jeszcze mniej zainteresowana słuchaniem głosów innych narodów. - Wydawało mi się, że rozszerzenie ochrony na Europę i Rosję czyniło system bardziej strawnym z politycznego punktu widzenia - zdziwił się Grafton. - Trzeba było przełknąć to gorzkie lekarstwo, ale zapewniam cię, że jeśli system nie zacznie działać, Europa nie będzie rozpaczać. - Europa? Ilin uśmiechnął się. Wrzucił niedopałek do puszki po piwie i wstał, by sięgnąć po kolejną. - Ech, wy, Amerykanie! Siedzicie tu, w tym swoim bogatym raju, macie piękne domy, wielkie garaże pełne samochodów, supermarkety, w których półki uginają się od taniego żarcia, i wydaje się wam, że to niedomyte hordy gdzieś w Chinach, Indiach czy na Bliskim Wschodzie są waszymi wrogami. Nic podobnego. Waszym prawdziwym przeciwnikiem jest rywal ekonomiczny. Europa ma silniejszą gospodarkę niż Stany Zjednoczone; ma najpotężniejszy rynek na świecie. Ma też coraz niższe podatki, odrzuciła nadmierny interwencjonizm, pocałowała socjalizm na do widzenia, otworzyła się na kapitalizm i przyjęła wspólną walutę. Jest na najlepszej drodze do przekształcenia się w państwo federacyjne. Europa jest następnym supermocarstwem. - Nie Rosja? - Nie Rosja - powtórzył bez emocji Ilin. - Pewna ekono-rnistka, którą poznałem w Waszyngtonie na przyjęciu, powiedziała mi, że Rosja nigdy nie będzie w stanie akumulować kapitału tak szybko jak Europa i Stany Zjednoczone. I miała rację. Mój kraj jest zbyt wielki, ma zbyt surowy klimat i zbyt nieliczną populację. Rosjanie zawsze będą łożyć więcej niż inni na infrastrukturę, bez której nie istnieje nowoczesna gospodarka. Drogi, fabryki, mosty, żywność, sieć elektryczna, 269 aeS rurociągi, dystrybucja dóbr... wszystko to musi być u nas droższe. Zawsze było i zawsze będzie. Nasz problem z kapitalizmem polega na tym, że jest to gra, w której Rosja nie może zwyciężyć. W ciszy, która zapadła po tych słowach, Ilin zapalił kolejnego papierosa. - Europa jest naturalnym wrogiem Rosji - podjął po chwili wątek, wypuszczając chmurę dymu. - Tak było przez całe wieki. Rosyjska polityka zagraniczna już od średniowiecza pomyślana była tak, by zapewnić krajowi ochronę przed potęgami europejskimi. Dopóki były one podzielone i można było podsycać waśnie między nimi, Rosja, ze swymi wielkimi przestrzeniami i nieliczną ludnością, miała jakąś szansę. W sąsiedztwie zjednoczonej Europy przyszłość Rosji rysuje się raczej w ciemnych barwach. - Rozumiem. - Dlatego też dziś nasza działalność wywiadowcza koncentruje się na Europie. W niewystarczającym stopniu, jak sądzę. - Zdaje się, że Europejczycy nie są z tego zadowoleni. - Przede wszystkim nie są zadowoleni z amerykańskich działań wywiadowczych na ich terenie. Odkąd rozpadł się blok komunistyczny, zajmują się przede wszystkim Stanami Zjednoczonymi. Próbowali wspierać szpiegostwem swoją ekspansję gospodarczą, co naturalnie spotkało się z odpowiednią reakcją Ameryki. - Ilin uśmiechnął się krzywo. - W dzisiejszych czasach reguły gry są inne niż dawniej. Bez strażników ideologii, których profesją było zastraszanie szarych ludzi, łatwiej dziś przekonać człowieka, że zdrada interesów firmy, w której pracuje, to nie to samo, co zdrada kraju. W końcu chodzi tylko o pieniądze, które dla większości z nas są pokusą nie do odparcia. Ludzie chcą żyć godziwie, co najmniej tak samo jak ich sąsiedzi. - Rosjanin powiódł wzrokiem po gustownie urządzonym pokoju. - Chcą żyć właśnie tak. - A ty, Ilin? Czego ty chcesz? - Pytasz o moją cenę? - Nie - odparł Grafton. - Myślę, że na ciebie nie ma ceny. - Dziękuję. - Ilin uśmiechnął się. - To najmilszy komplement, jaki usłyszałem z ust Amerykanina. ROZDZIAŁ 14 Trzy godziny po odlocie oriona USS La Jolla wciąż płynął z prędkością sześciu węzłów, na głębokości dwustu czterdziestu sążni. America trzymała się tuż za nim, w odległości około stu metrów i nieco poniżej zawirowań powodowanych przez śrubę śledzonego okrętu oraz holu. Godzinę wcześniej La Jolla wykonała szerokim łukiem zwrot o dziewięćdziesiąt stopni, wchodząc na kurs trzy cztery zero. Gdyby pozostała na nim jeszcze przez piętnaście minut, a następnie odbiła na lewą burtę, zakreśliłaby idealny kwadrat wokół przybliżonego miejsca startu tomahawków. Kolnikow nie zgasił reflektorów umocowanych na kiosku okrętu. Za pomocą niebiesko-zielonego oświetlacza oraz receptorów światła widzialnego uzyskiwał względnie precyzyjny obraz otoczenia na jednym z pionowych ekranów. Stał przed nim nieruchomo, zafascynowany widokiem obracającej się śruby. Usiłował czytać w myślach kapitana La Jolli. Czy Amerykanin na pewno wiedział, że jest śledzony? Kolnikow bardzo chciał wierzyć, że nie, ale czy w inny sposób dałoby się wytłumaczyć drobne zmiany kursu w pierwszych minutach po tym, jak America zaczęła podążać za La Jollą? Wyglądało to tak, jakby Amerykanie usłyszeli szmery za rufą swojego okrętu i sprawdzali, czy nie był to fałszywy sygnał. Jeżeli kapitan La Jolli wiedział, że ma na karku wroga, to od dłuższego czasu doskonale udawał, że nie ma 0 tym pojęcia. Ale czy zamierzał pozwolić zmienić mu kurs 1 oddalić się bez walki? A może zamierzał zaatakować, gdy tylko dystans między okrętami będzie na tyle duży, że torpedy 271 zdążą się uzbroić, czyli z odległości mniej więcej tysiąca metrów? Cholernie trudne pytania. Oczywiście Turczak miał rację, rozmyślał Kolnikow. Podobnie jak Heydrich, choć do tego trudno było mu się przyznać. Należało odpalić dwie torpedy w stronę La Jolli, gdy tylko znalazła się w zasięgu pewnego strzału, zanim jeszcze jej załoga zdała sobie sprawę, że America jest blisko. Piloci myśliwców zabijają pilotów, a podwodniacy podwod-niaków — czy nie tak powinno być? Podkraść się, posłać z ukrycia torpedę lub pocisk, strzelić w plecy i bez ostrzeżenia... A potem uciec, zanim towarzysze zabitych zdążą się zemścić. Oto kwintesencja współczesnej wojny. Kolnikow spędził długie lata na przygotowaniach do niej. Wiedział, jak będzie wyglądała i co będzie jego zadaniem. Tylko że to nie jest wojna, pomyślał. Porwaliśmy okręt podwodny dla pieniędzy. Gdybyśmy rąbnęli komuś samochód, nikt by się tym nie przejął. Ale kiedy kradnie się coś, przy okazji zabijając niewinnych ludzi, sprawa robi się poważna. Nie da się ukryć, że zastrzeliliśmy paru marynarzy, żeby dostać się na pokład, a potem jeszcze tego zdrajcę, Callaha-na... Kolnikow z irytacją machnął ręką, jakby chciał odpędzić natrętne wspomnienia. Zbyt wiele spraw na sumieniu, pomyślał. Zdecydowanie zbyt wiele. A sumienie to niebezpieczny luksus; zdecydowanie za drogi dla takiego biedaka jak ja. Jeżeli La Jolla wykona kolejny zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w lewo - za... ile to?... dziesięć?... nie, jedenaście minut, zastanawiał się Kolnikow — to urwiemy się jej, zwalniając systematycznie, ledwie mieszając śrubą, póki nie oddalimy się na milę od jej rufy. Wtedy skręcimy pod kątem prostym w prawo i pomału odpłyniemy, obserwując ją i w razie potrzeby mając świetną pozycję do strzału z lewoburtowych wyrzutni. Będziemy się trzymać z tyłu, w strefie najmniejszej skuteczności sonaru. Podjąwszy decyzję, zszedł po drabince do kambuza i nalał sobie kawy. Sącząc gorący, czarny płyn, wpatrywał się we własne odbicie w pleksiglasowej płytce umocowanej na grodzi, chroniącej instrukcję użytkowania ekspresu. Po chwili odstawił kubek i wrócił do centrali; przysiadłszy na swoim fotelu, zapalił papierosa. 272 W przewidzianym przez niego czasie La Jolla rozpoczęła płynny zwrot na bakburtę. Władimir Kolnikow odetchnął z ulgą- Turczak poprowadził Americę identycznym kursem, a potem, kiedy przeciwnicy wyszli na prostą, zgodnie z rozkazem kapitana zwolnił do dwóch węzłów. - Uważaj na ich zestaw holowany. Jest tuż za nami. - Uważam. Kolnikow skinął głową. Dobrze było mieć kogoś, na kim mógł polegać. - Rothberg — powiedział, szukając wzrokiem Amerykanina. - Siądź przy panelu kontrolnym wyrzutni. Pilnuj, żeby na bieżąco aktualizował dane w systemach naprowadzających torped. Mam zamiar wyprowadzić nas stąd po cichu, ale musimy być gotowi na wszystko i trzymać palec na spuście. Przepuścimy zestaw holowany nad sobą, poczekamy i dopiero wtedy zaczniemy skręcać. Nie możemy oczekiwać, że przeciwnik nie usłyszy naszej śruby, jeśli zaczniemy manewrować tuż pod ich sensorami. Zostaniemy daleko w tyle, zanim ruszymy sterem. Kapitan umilkł na chwilę, spoglądając po twarzach podkomendnych. - Jeżeli wystrzelą torpedę — dodał po chwili — musimy natychmiast odpowiedzieć tym samym, wypuścić wabiki i przyspieszyć. Turczak, bądź gotowy i zawiadom maszynownię. Eck, skup się nad tym sonarem. Boldt, chcę, żebyś bez przerwy kontrolował współrzędne celu generowane przez komputer obsługujący torpedy. Ta maszynka dla idiotów wymyśla czasem takie bzdury, że nigdy nie trafimy w cel, jeśli nie będziemy uważać. A jeśli nie trafimy, oni skopią nam tyłki. Rozumiemy się? - Tak jest. - Rothberg? Eck? - Tak jest, kapitanie - odpowiedzieli kolejno. La Jolla znikała stopniowo z obrazu fotonicznego. Kolnikow rozkazał Turczakowi wyłączyć reflektory i przeszedł do tylnej części centrali. Osobiście wcisnął włącznik mechanizmu wciągającego maszt i odczekał, aż zapaliła się zielona lampka kontrolna, a nad ukrytym w szybie masztem zamknęła się wodoszczelna klapa, zapobiegająca niepożądanym szumom przepływającej wody. Dźwięk śruby amerykańskiego okrętu ciągle był widoczny 273 jako świetlny punkt na ekranie Objawienia, chociaż nie towarzyszyła mu już sylwetka kadłuba. Jeżeli utrzyma się różnica prędkości wynosząca cztery węzły, obliczał Kolnikow, to po piętnastu minutach La Jolla oddali się na odległość jednej mili morskiej, czyli ponad tysiąca ośmiuset metrów. Tyle wystarczy, pomyślał. Wtedy zaczniemy zwrot. Choć z drugiej strony, jeśli Amerykanin zamierza odpalić torpedy z minimalnej odległości, to zrobi to już za siedem i pół, może osiem minut... Biorąc poprawkę na to, że America zwalnia, powiedzmy: dziesięć. Dziesięć minut... I jeszcze zestaw holowany La Jolli... Gdy tylko przejdzie nad nami, odległość będzie wynosić pół mili... A wtedy wszystko może się zdarzyć. - Zdecydowanie zwalnia, zostaje w tyle - powiedział bosman Buck Brown, zwracając się do wszystkich marynarzy i oficerów zgromadzonych w centrali La Jolli. - Zanotujcie czas - polecił Junior Ryder, spoglądając na chronometr wiszący na grodzi czołowej. - Nie zgub go — poradził Brownowi pierwszy. Zastępca dowódcy, Skip Harlow, musiał otrzeć czoło mokrą chustką, chociaż w pomieszczeniu nie było gorąco. Kapitan spojrzał na ekran komputera systemu nawigacji inercyjnej. Sześć węzłów. Prędkość zgodna z ręcznie prowadzonym nakresem. Jedna mila morska co dziesięć minut. Powiedzmy, że Rosjanin zwolnił do dwóch węzłów... nie, trzech. Przy tej prędkości po dwudziestu minutach dystans między okrętami będzie równy jednej mili morskiej. Jeśli zwolnił do czterech węzłów, po dwudziestu minutach rozdzieli nas dwie trzecie mili... powiedzmy tysiąc dwieście metrów. To wystarczająca odległość, by torpedy zdążyły się uzbroić, ale zbyt mała, by wypuścić wabiki na odpowiedni dystans, w razie gdyby Kolnikow natychmiast odpowiedział ogniem. Nie, przecież chodzi o to, żeby zabić i nie dać się zabić. Wystrzelenie torped w zasięgu minimalnym to przesadne ryzyko; ba, to cholerne samobójstwo, jeśli przeciwnik jest gotowy do ataku. Lecz jeśli America zniknie z sonaru, prawdopodobieństwo trafienia zacznie maleć. Im więcej czasu minie, tym większe ryzyko chybienia. W pewnym momencie stanie się tak duże, że trzeba będzie wystrzelić pełną salwę torped, żeby móc li- 274 czyć na sukces. Z czasem prawdopodobieństwo trafienia zmaleje do zera, a wtedy nawet salwa nie pomoże. Jeśli America będzie jeszcze w zasięgu ostrzału... Junior Ryder rozważył wszystkie okoliczności, zanim podjął decyzję. - Panowie, czterdzieści minut. Za czterdzieści minut dystans między okrętami wyniesie mniej więcej dwa tysiące czterysta metrów. Narobimy hałasu, wystrzelimy wabiki i wykonamy zwrot. Wtedy wystrzelimy dwie torpedy. Załoga przygotowywała się do takiej chwili od lat i wszyscy znali swoje zadania. Nie było o czym dyskutować. Ludzie z trudem przełykali ślinę i próbowali nie patrzeć sobie nawzajem w oczy. Wiedzieli wystarczająco dużo o swoim rzemiośle, by zdawać sobie sprawę, że piraci usłyszą zbliżające się torpedy i bez wątpienia spróbują odpalić własne. Wtedy obie załogi będą musiały zrobić wszystko, by uniknąć szukających celu pocisków. Zwycięży ten, kto przetrwa tę wymianę — być może wielu - salw. O ile ktokolwiek ją przetrwa... - Zestaw holowany ma problemy z wychwyceniem tej częstotliwości dźwięku - odezwał się Buck Brown. - Nie na wiele się przyda. Sygnał już zanika... Kiedy wróg zostanie w tyle, za sensorami, stracimy go z oczu. - Gdzie jest w tej chwili? - Dokładnie za nami. Ryder zerknął na zegarek. - Trzydzieści siedem minut od tej chwili. Pamiętaj, Buck, że facet może zmienić zdanie i strzelić nam w plecy, gdy tylko wyjdziemy poza minimalny zasięg. Słuchaj go. Brown wbił wzrok w ekran komputera i jeszcze mocniej docisnął do uszu słuchawki. - W którą zrobi zwrot, kapitanie? - spytał oficer pokładowy. - Myślę, że na sterburtę. Choćby dlatego, że skręcając w lewo, wróciłby dokładnie na tę pozycję, z której wystrzelił tomahawki. Podejrzewam, że instynktownie będzie unikał tego miejsca. Choć oczywiście może postąpić odwrotnie tylko dlatego, że uważa, iż kierując się logiką, mógłbym podejrzewać, że skręci w prawo. - Dwie torpedy? - Tak. Zaraz po wykonaniu zwrotu odpalimy je ze sterbur- 275 towych wyrzutni. Naprawdę wierzę, że skręci w prawo... Piętnaście sekund przerwy między strzałami. W wypadku strzału na tak krótki dystans torpedy natychmiast po starcie rozpoczynały aktywne poszukiwanie celu za pomocą sonarów, przyspieszając do maksymalnej prędkości czterdziestu węzłów. Poprzez światłowody, które ciągnęły za sobą, na bieżąco wysyłały dane z hydrolokatorów z powrotem na La Jollę. Jeżeli połączenie kablowe nie zostało przerwane, operator siedzący w centrali okrętu mógł pomagać torpedom w odróżnieniu celów pozornych od prawdziwych i przesyłać sygnały sterujące do układów napędowych pocisków. Jeśli z jakiegoś powodu światłowód się zerwał, torpedy radziły sobie same, za pomocą wbudowanego układu logicznego. — Jeżeli pierwsza torpeda znajdzie cel — dodał Ryder — skierujemy drugą tym samym kursem. Jedna z nich powinna trafić. - Wypowiedział te słowa głównie po to, by dodać otuchy wyraźnie niespokojnej załodze. Nie mógł zapomnieć o tym, że naraża życie swoich ludzi, ale z drugiej strony nie widział innej możliwości. Kolnikow i jego towarzysze porwali okręt, a Ryder i jego załoga dostali rozkaz: odnaleźć i zatopić Americę. Naprawdę nie było w tym wielkiej filozofii. Junior Ryder i jego marynarze zawsze wykonywali rozkazy przełożonych. A jeżeli pewnego dnia mieli zginąć na posterunku... Cóż, nie byliby pierwszymi amerykańskimi żołnierzami, których spotkał taki los. Władimir Kolnikow precyzyjnie wyjaśnił swoim ludziom, czego od nich wymaga i na czym polega jego plan. — Nie róbcie niczego bez rozkazu — zakończył. — Zazwyczaj gorzej jest popełnić błąd, niż nic nie zrobić. W zasadzie rozmawiał z załogą tylko na wszelki wypadek, bo wbrew mocnym dowodom wciąż miał nadzieję, że kapitan amerykańskiej jednostki nie ma pojęcia o tym, jak blisko znajduje się America, i że uda się jeszcze po cichu odpłynąć i zniknąć w mrocznych odmętach. Jeśli jednak dowódca La Jolli wie o nas, to prawdopodobnie zaatakuje, przyznawał w duchu Kolnikow. - Amerykanie zbyt często oglądają filmy z Johnem Wayne'em - mruknął. - Właśnie - przytaknął Heydrich tak cicho, by usłyszał go tylko kapitan. 276 Kolnikow sprawdził ustawienia torped i kurs bojowy, który obliczył dla nich komputer. Spoglądał na poziomy ekran taktyczny, kiedy odezwał się Eck: - Słyszę inny okręt podwodny. Z przodu, mniej więcej czterdzieści stopni w lewo od naszego obecnego kursu. Kolnikow odetchnął głęboko i spojrzał na zegarek. Minęło siedem minut, odkąd La Jolla zaczęła się oddalać. Na ekranie Objawienia była już tylko gasnącym punkcikiem. - Jaki? - Jeszcze nie wiem. Komputer próbuje dopasować szum śruby i przepływu wody. Eck przydzielił już symbol nowemu obiektowi, ale korzystając jedynie z pasywnego sonaru, nie był w stanie natychmiast określić głębokości, na jakiej znajdował się przybysz, i odległości, która dzieliła go od USS America. Ustalenie tych parametrów wymagało kilkakrotnego namiaru w stałych odstępach czasu, wykonania nakresu i obliczenia średniej dla wszystkich zmiennych: dystansu, kursu i prędkości. Pomocnym narzędziem był w tej pracy komputer obsługujący torpedy, zwany TDC. Podobną metodą można było ustalić głębokość, na jakiej płynął zbliżający się okręt, lecz rezultaty bywały obciążone większym błędem, jako że z reguły kąt między płaszczyznami, w których znajdowały się dwie jednostki, był nieznaczny. - To także okręt klasy Los Angeles - zameldował po chwili Eck. - Zgubiłem go - powiedział Buck Brown do kapitana La Jolli, Juniora Rydera. - Słabo słyszałem ten bulgot, a teraz zginął zupełnie, zlał się z szumami tła. Ryder spojrzał na nakres, a potem na zegarek. Dziewięć i pół minuty. Biorąc poprawkę na opóźnienie, America musiała płynąć z prędkością dwóch węzłów, a zatem wolniej, niż się spodziewał. Dystans między okrętami rósł więc szybciej. Trzeba jednak było czekać, aż sięgnie półtorej mili, by wabiki zdążyły się oddalić na bezpieczną odległość, a torpedy — odnaleźć cel. Mimo to w skali walki podwodnej zanosiło się na pojedynek nieomalże w zwarciu. Jeszcze kwadrans. Słodki Jezu, w Twoich rękach jest los ludzi, którzy płyną ze mną. 277 - Jeśli La Jolla nas zaatakuje, ten nowy może się przyłączyć - odezwał się Turczak, spoglądając na dowódcę. Obaj wiedzieli, że rozstawianie wabików i uniki podczas ataku torpedowego oznaczają spory hałas, lepiej lub gorzej słyszalny w promieniu wielu mil, w zależności od temperatury i zasolenia wody. A dźwięk przyciągał wrogów tak, jak krew przyciąga rekiny. - Przygotuj lewoburtową wyrzutnię numer dwa — rozkazał Rothbergowi Kolnikow. - Wprowadź namiar na przybysza. Prawoburtowa na La Jollę. Tak na wszelki wypadek. - Po jednej torpedzie na każdy okręt - szepnął ochryple Turczak. - A jeśli któraś zawiedzie? - Mamy tylko sześć. Pozostałe cztery mogą nam być cholernie potrzebne. - Chciałem tylko, żebyś wiedział, że byłbym bardzo nieszczęśliwy, idąc na dno z czterema dobrymi torpedami w wyrzutniach. Kolnikow skrzywił się, słysząc tę melodramatyczną wypowiedź. - Nie umrzesz, Turczak — odpowiedział drwiąco. — Chyba że zatrujesz się tutejszym żarciem. Rothberg uwijał się jak w ukropie, wprowadzając kurs dla lewoburtowej torpedy. Kolnikow obserwował go w milczeniu, na wszelki wypadek sprawdzając dane. Pozostało mu tylko czekanie. Minęło dziesięć minut. Kapitan La Jolli prawdopodobnie także czekał - aż dystans między okrętami będzie równy minimalnemu zasięgowi pocisków. Napięcie stawało się nieznośne. Rothberg zaczął szlochać. - Zamknij się — warknął na niego Heydrich. - Pozabijają nas - szepnął niemal bezgłośnie Rothberg, z przerażeniem wpatrując się w stalowe grodzie. Pozostali nie odzywali się, wsłuchani w szum komputerów. - Musimy strzelać - powiedział z naciskiem Turczak. -Teraz, zanim La Jolla zawiadomi nowego, że tu jesteśmy. Kolnikow zapalił papierosa i w milczeniu zaciągnął się dymem. W centrali USS La Jolla minuty płynęły wolno w śmiertelnej ciszy. Wszyscy pocili się ze zdenerwowania, każdy pilnował swojego stanowiska i nikt nie mówił ani słowa. Dziesięć 278 jninut, odkąd America minęła ciągniony zestaw sensorów... jedenaście... W czternastej minucie ciszę przerwał Buck Brown. - Kontakt! Słyszę szum pod powierzchnią. Z przodu, piętnaście stopni od lewej burty. Junior zaczął liczyć w pamięci. Dystans między La Jollą a America wynosił niemal półtorej mili, co oznaczało, że torpedy dotarłyby do celu mniej więcej w dwie minuty po wykonaniu przez okręt zwrotu. - Klasa Los Angeles - dorzucił Brown. Niech to szlag! Mając Objawienie na pokładzie, porywacze musieli już usłyszeć przybysza. On zaś nie miał absolutnie żadnych szans na wykrycie USS America. Z jakiegoś niepojętego powodu amerykański okręt wpływał właśnie w sam środek bitwy, która miała się zaraz rozpocząć. Czy powinienem czekać? Gdybym nawiązał akustyczny kontakt z przybyszem, Kol-nikow mógłby strzelić do obu okrętów. Amerykanin odpowiedziałby torpedami dokładnie po kursie zbliżających się pocisków, ale czy przy tak krótkim dystansie zdążyłby wypuścić wabiki, przyspieszyć albo wykonać unik? Podczas gdy Junior rozważał ten dylemat, nieświadomy niebezpieczeństwa przybysz zbliżał się coraz bardziej. - Dobra — mruknął, podjąwszy decyzję. - Do roboty. Ster prawo na burt. Zalać wyrzutnie pierwszą i drugą. - Kolnikow, La Jolla wydaje dziwne dźwięki. - Eck docisnął słuchawki do uszu i przez moment ze zdwojoną uwagą wpatrywał się w ekran. - Zalewa wyrzutnie. Twarz Kolnikowa była nieruchoma jak maska. Zrobił dwa kroki w stronę konsoli sterującej torpedami i raz jeszcze spojrzał na dane, które wprowadzono do obwodów logicznych pocisków. Nie znając odległości celu numer dwa, mógł jedynie strzelać w kierunku wskazanym przez sonary i liczyć na łut szczęścia - potrzebował go, jeśli torpedy wypuszczone niemal na ślepo miały trafić w cel. Co gorsza, miał ich tak niewiele, że nie mógł sobie pozwolić na błąd. - Cel wykonuje zwrot na prawą burtę - zameldował Eck. - Nasłuch aktywny - rzucił Kolnikow w odpowiedzi. - Podaj mi dokładny dystans i namiar najpierw na La Jollą, a potem na przybysza. 279 Eck przekręcił gałkę na konsolecie sterującej, wybierając odpowiednie pasmo sygnału. Ping! Wskaźniki drgnęły i impuls dźwiękowy rozszedł się w głębinach, poszukując celu. Buck Brown usłyszał sygnał hydrolokatora USS America chwilę po tym, jak pierwsza torpeda Mk-48 opuściła wyrzutnię i pomknęła w stronę miejsca, w którym prawdopodobnie znajdował się porwany okręt. Zerknął szybko na sąsiednią konsoletę, by sprawdzić stan panoramicznego wskaźnika hy-drolokacyjnego. — Sygnał z prawej burty, kapitanie! — zawołał, sprawdziwszy namiar. - Odpalić numer drugi - rozkazał Junior Ryder, choć od wystrzelenia pierwszej torpedy minęło tylko siedem sekund. Teraz już nie mógł zwlekać. Liczył, że pociski naprowadzą się na cel automatycznie, okręt bowiem miał teraz gwałtownie przyspieszyć, najprawdopodobniej zrywając światłowody. — Cała naprzód! Wystrzelić wabiki. Wabiki wystrzeliły z komór w rufowych statecznikach okrętu: dwa generatory szumu i dwa generatory bąbelkowe. Pęcherzyki powietrza, które mają zdolność odbijania fal dźwiękowych, działają pod wodą tak, jak w powietrzu działają skrawki metalowej folii zakłócające pracę radarów. Ryder miał nadzieję, że za rufą La Jolli powstanie ściana dźwięku nie do przebicia dla sygnałów z aktywnych sonarów torped, które Kolnikow prędzej czy później musiał wystrzelić. Eck podał namiar i dystans do obu celów w tej samej chwili, kiedy dane ukazały się na ekranie taktycznym, ale nie musiał tego robić: system działał już automatycznie. La Jolla znajdowała się w odległości niewiele ponad jednej mili, natomiast spóźnialski klasy Los Angeles w odległości trzynastu mil. Informacje o obu kontaktach napływały do komputera ogniowego, który obliczał ich stale zmieniający się kurs i na bieżąco programował mózgi torped. Kędy oba pociski opuściły wyrzutnie, Turczak pchnął z całej siły dźwignię mocy. Przyspieszenie było wyczuwalne; turbiny nabrały rozpędu, a śruba zaczęła gwałtownie młócić wodę. - Pilnować temperatur - napomniał załogę maszynową. Każdy sygnał wysłany przez aktywny sonar wyłuskiwał 280 z mroku dwa nieprzyjacielskie okręty, pozwalając komputerowi śledzić zmieniający się namiar i odległość. Biorąc poprawkę na własną prędkość i położenie, maszyna była w stanie obliczyć kurs i prędkość obu obiektów. Dzięki kablom światłowodowym torpedy natychmiast otrzymywały najświeższe dane o celu, a jednocześnie ich autonomiczne sonary pracowały pełną mocą, szukając zdobyczy. - Wystrzelić wabiki? - spytał Boldt. Rothberg siedział skulony na krześle przy konsolecie, gapiąc się tępo na ekran Objawienia. Heydrich stał oparty o tylną grodź, z kubkiem kawy w dłoni; drugą ręką, zaciśniętą na uchwycie, próbował zabezpieczyć się przed ewentualnym gwałtownym przyspieszeniem lub zmianą położenia okrętu. - Nie - odparł Kolnikow. - Użyjemy antytorped. - Były to małe torpedy obronne, które w walce kierowały się sygnałami nieprzyjacielskich torped, doprowadzając do zderzenia i przedwczesnej detonacji. Żaden inny okręt nie był wyposażony w takie pociski; America miała je testować po raz pierwszy w warunkach bojowych. — Uruchom dwie — dodał dowódca. — A ja będę się modlił, żeby działały. W kiosk okrętu wbudowano cztery wyrzutnie antytorped. Po uruchomieniu pociski odpalały kolejno, gdy tylko któryś z nich odebrał sygnał hydrolokatora o właściwej częstotliwości i mocy. - Włącz zagłuszacz - rozkazał Kolnikow, wskazując ręką na Ecka, który gorliwie pokiwał głową. — Rób notatki -mruknął kapitan, tym razem zwracając się do Turczaka, który czuwał nad szybko wzrastającą prędkością i kursem okrętu, czekając na nieunikniony rozkaz wykonania ostrego zwrotu. - Jeśli coś zawiedzie, napiszemy gorący list do Electric Boat. Okrętem klasy Los Angeles, który z prędkością dwudziestu węzłów wpakował się w sam środek podwodnej bitwy, był USS Colorado Springs. Operatorzy sonarów na jego pokładzie usłyszeli najpierw gwałtowne przyspieszenie obrotów śruby La Jolli, a potem sygnał aktywnego hydrolokatora USS America. Kapitan nie był nowicjuszem; wiedział, co się stało: torpedy zostały wystrzelone. Hydrolokator szybko podał namiar na przyspieszający okręt i na źródło sygnału. Problem polegał na tym, że dowódca Colorado Springs nie był w stanie okreś- 281 lic, który ze świetlnych punktów na ekranie jest La Jollą a który America. Po kilku sekundach główny operator sonaru potwierdził jego domysły: w wodzie znajdowało się kilka torped Mk-48 Charakterystyczny dźwięk, który wiele razy słyszał podczas ćwiczeń, wydawały specjalnie przystosowane silniki pocisków, spalające mieszankę estru azotowego z utleniaczem i zasilające napęd strumieniowy. Chwilę później ten sam operator zameldował, że przynajmniej jedna z torped zmierza w stronę Colorado Springs. Teraz chociaż wiem, który z nich jest wrogiem, pomyślał kapitan. - Wypuścić dwie ryby, namiar według kursu zbliżającej się torpedy. Prędzej, panowie. Do roboty. Zintegrowany system sonarów i kontroli ognia działał automatycznie. Gdy tylko hydrolokator ustalił namiar na cel, dane zostały przekazane do systemu, który obliczył kurs dla torped i zaprogramował je ciągiem impulsów elektrycznych. W tym samym czasie zostały otwarte zawory i wyrzutnie napełniły się wodą. Kiedy tylko otwarto pokrywy i uruchomiono silniki torped, sprężone powietrze wypchnęło na zewnątrz dwa obłe, błyskawicznie rozpędzające się kształty. Pociski nie wlokły za sobą światłowodów. Okręt już rozpoczynał serię szybkich i bardzo gwałtownych manewrów, toteż przewody natychmiast zostałyby zerwane; zresztą i tak nie były dostatecznie długie. Kiedy obie torpedy pomknęły w stronę celu, USS Colorado Springs przechylił się w ciasnym skręcie, by przepuścić nadpływający pocisk przed dziobem i zmusić go do jak najostrzejszego zwrotu, który mógł zmylić system naprowadzający. Jednocześnie do wody trafiło aż sześć wabików. Duke Dolan podskoczył, kiedy w jego słuchawkach rozległ się wrzask Rubena Garcii. - Torpedy i wabiki w wodzie! Zaczęło się! P-3 orion krążył na wysokości siedmiu i pół tysiąca metrów, pięćdziesiąt mil od sektora, w którym zrzucił sonoboje akustyczne. Cienka pokrywa białych chmur rozpraszała popołudniowe światło, w którym powierzchnia morza nabrała barwy ciemnego błękitu. Horyzont nie był wyraźnie zarysowany; lekka mgiełka i zmarszczone oblicze oceanu mieszały 282 gię w odległości mniej więcej piętnastu mil od zawracającego gaIIiolotu. Na spokojnej, lekko falującej połaci nie było ani statków, ani spienionych śladów śrub. - Zawiadom SUBLANT - rozkazał Duke koordynatorowi taktycznemu. - Poproś o pozwolenie na powrót w rejon działań- Powiedz, że może znajdziemy rozbitków czy coś w tym guście... - Jasne. - I melduj, jeśli usłyszysz jakąś eksplozję. - Dobra - odparł Garcia i zaczął strzelać przełącznikami na konsolecie, uruchamiając łączność radiową z dowództwem sił podwodnych na Atlantyku. Eck i Kolnikow wsłuchiwali się w wysoki ton sygnałów hydrolokacyjnych z torped mknących w stronę USS America. Wabiki wystrzelone przez La Jollę wytwarzały spory szum, ale sonar skradzionego okrętu był tak dobry, że bez trudu filtrował niepożądane dźwięki. Rosyjski kapitan żałował tylko, że urządzenia naprowadzające torped Mk-48, które przed chwilą wystrzelił, nie są aż tak nowoczesne. Na jego rozkaz America przyspieszyła gwałtownie, ale nie wykonała żadnego zwrotu, by delikatne światłowody ciągnące się za pociskami nie uległy zerwaniu. Eck wpatrywał się w ekran, na którym widoczne były efekty pracy sonaru zainstalowanego w torpedzie pędzącej ku La folii. W wodzie unosiło się stanowczo zbyt wiele celów. Operator nie mógł rozstrzygnąć, który z nich jest fałszywy, przyjął więc założenie, że wszystkie, a prawdziwy ukrywa się gdzieś za nimi. Zmienił kurs torpedy tak, by ominęła przeszkodę i znalazła niewidoczną La Jollę. Tak bardzo skoncentrował się na pracy, że nawet nie usłyszał startu antytorped z wyrzutni kioskowych, choć sonar bezbłędnie zarejestrował i przedstawił na ekranie to zdarzenie. Kolnikow stał nieruchomo, zafascynowany sceną, która rozgrywała się na naściennych ekranach. Widział cele pozorne, podobne do supernowych, i kręty pas zmąconej wody, który był śladem La Jolli, podobny do smugi jarzących się gazów na tle ciemnego wszechświata. Najbardziej jednak interesowały go błyski symbolizujące rozpędzone torpedy -i te, które sam wystrzelił, i te, które posłał ku niemu wróg. 283 Nie odrywał wzroku od dwóch zbliżających się punktów, przywodzących na myśl pociski smugowe. Kątem oka dostrzegł rozbłyski startujących antytorped. Ta, która pojawiła się po prawej stronie, pognała najprostszym kursem do celu i uderzyła weń. Detonacja ładunku kumulacyjnego zakołysała całym okrętem i pojawiła się na ekranie jako efektowna fontanna białego światła. Druga antytorpeda chybiła. Kolnikow mimowolnie zacisnął dłonie na pulpicie i czekał na wstrząs, wciąż nie mogąc oderwać oczu od fascynującego dramatu. Teraz na ekranie pojawił się rój światełek migających z dużą częstotliwością - źródłem sygnału było ponad sto pięćdziesiąt przetworników ukrytych w pochłaniającym dźwięki poszyciu USS America. Rozmieszczono je tak, by generowane przez nie impulsy oszukiwały hydrolokatory torped, zmuszając je do zmiany kursu. Jasny punkt, symbolizujący śmiercionośny ładunek pędzący z prędkością czterdziestu węzłów, w ostatniej sekundzie skręcił, omijając środek ekranu, by po chwili zniknąć z pola widzenia. Torpeda nie trafiła w cel! Władimir Kolnikow gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Szum zbliżającego się pocisku na moment ucichł, zagłuszony echem przedwczesnej eksplozji pierwszej torpedy wystrzelonej przez La Jollę. Buck Brown uznał, że cel został trafiony. Usłyszał też sygnały nadawane przez ochronny pancerz USS America, ale nie zastanawiał się nad tym, co oznaczały - zbyt mocno pochłaniało go śledzenie ruchu pocisku, który był coraz bliżej La Jolli, i pilnowanie, by na nakresie taktycznym pojawiały się wszystkie punkty namierzone przez sonar. Junior Ryder także usłyszał pierwszą eksplozję i przez ułamek sekundy był pewien, że storpedował America. Zmienił zdanie, kiedy hydrolokator odebrał sygnały przetworników wbudowanych w poszycie skradzionego okrętu. Kapitan nie słyszał ich nigdy dotąd, ale wspominano o nich na odprawach i teraz rozpoznał je prawidłowo. Nie zastanawiał się nad tym zbyt głęboko - poświęcał uwagę przede wszystkim dwuwymiarowemu obrazowi sytuacji kreślonemu na ekranie przez 284 komputer taktyczny. Jego okręt znajdował się w samym środku; w pobliżu widać było symbol oznaczający Americę, a w oddali Colorado Springs. Najbliżej La Jolli był jednak jasny punkt zbliżającej się torpedy. Ryder widział, jak sterowany czyjąś ręką pocisk sprawnie omija chmurę celów pozornych. Wydał rozkaz wypuszczenia kolejnych i krzyknął do sternika, by ostrym zwrotem skierował okręt dziobem do torpedy i spróbował przepuścić ją górą. Gdyby La Jolla płynęła szybciej, ten manewr mógłby być skuteczny. Ryder spoglądał na ekran szeroko otwartymi oczami i nieświadomie chwycił się najbliższej konsolety, kiedy świetlny punkt torpedy połączył się z symbolem jaśniejącym pośrodku ekranu. Eksplozja szarpnęła okrętem. Rufa! Trafiła w rufę! Wszystkie światła zgasły, podobnie jak ekrany komputerów. Detonacja ładunku kumulacyjnego ukrytego w głowicy torpedy Mk-48 rozerwała kadłub USS La Jolla, reszty dokonało gigantyczne ciśnienie wody. Jako pierwsza została zmiażdżona maszynownia. Wodoszczelne drzwi odcinające tylne przedziały okrętu wytrzymały tylko chwilę... Stalowe truchło, które było okrętem podwodnym, zaczęło opadać w głębiny. Ciśnienie rosło z każdą sekundą. — Awaryjne wynurzenie! Przedmuchać zbiorniki! Junior Ryder starał się przekrzyczeć jęk i zgrzyt deformowanej stali. Po chwili rozległ się syk uwalnianego powietrza, a zaraz potem łoskot wody wypychanej ze zbiorników balastowych. Chwilę później padły generatory zapasowe. W świetle lamp awaryjnych zasilanych z akumulatorów Junior wpatrywał się w głębokościomierz. Gdyby udało się wyprowadzić okręt na powierzchnię, ocalałaby przynajmniej część załogi. Jeżeli nie... Za jego plecami ktoś próbował wywołać przez telefon akustyczny marynarzy z maszynowni. Ktoś inny zaczął płakać. Igła wskaźnika głębokości zadrgała, kiedy okręt przechylił się na rufę. Do tylnych przedziałów wdarło się zbyt dużo Wody. 285 - Cholera! - krzyknął pierwszy. Jego głos z trudem przebił się przez zgrzyt torturowanej stali. - Nie uda się! Miał rację. Igła głębokościomierza znowu zaczęła się poruszać w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Okręt szedł na dno. - Jezu! - krzyknął ktoś w półmroku. Ocean wreszcie pokonał grodzie w głębi okrętu i ciśnienie powietrza nagle osiągnęło astronomiczną wartość, rozrywając bębenki w uszach, miażdżąc płuca i gałki oczne marynarzy. Mikrosekundę później dosięgła ich twarda jak beton ściana wody. Wtedy zginęli. Kolnikow wiedział, co oznaczają wychwycone przez sonar odgłosy rozrywania i miażdżenia metalowej konstrukcji, które rozległy się zaraz po wybuchu torpedy. Natychmiast przeniósł wzrok na świetlny punkt oznaczający drugi nieprzyjacielski okręt, Colorado Springs. W drodze do niego znajdowała się druga torpeda, ale Amerykanin miał jeszcze szansę ucieczki. Rosjanin spojrzał na monitor komputera bojowego, by się upewnić, czy torpedy spoczywające w wyrzutniach otrzymują aktualne dane nawigacyjne. Jedna z nich pobierała namiar i dystans do Colorado Springs, druga - do wraku La Jolli. Kolnikow sięgnął do klawiatury. Zalał wyrzutnię i otworzył jej klapę. Chwilę później torpeda, która śledziła ruch Colorado, pomknęła w stronę celu. Wtedy zajął się przeprogramowaniem drugiej tak, by popłynęła śladem poprzedniczki. Kiedy skończył, stanął pośrodku centrali, by popatrzeć na ekrany obsługiwane przez Objawienie. Pękające kolejno przedziały w tonącym kadłubie La Jolli wciąż były silnym źródłem dźwięku. Objawienie przedstawiało agonię amerykańskiego okrętu jako serię przypadkowych błysków i smug światła, jaśniejszych od powoli stygnącego tła, tworzonego przez hałaśliwe cele pozorne. Dwie torpedy mknące w kierunku Colorado Springs były widoczne jako jasne smugi tnące milczący ocean. Dwadzieścia trzy i pół kilometra. Mniej więcej trzynaście mil morskich. Pociski potrzebowały ponad dziewiętnastu minut na przebycie tej odległości. Amerykanin na pewno strzelił do nas, pomyślał Kolnikow. Tyle samo czasu potrzebują i jego torpedy. 286 America wciąż przyspieszała. Dowódca kazał Turczakowi wykonać zwrot, tak by okręt znalazł się na kursie prostopadłym do kierunku wyznaczonego przez namiar Colorado Springs. Gdyby dopisało im szczęście, mieli szansę wydostać się poza stożek wykrywania zbliżających się torped - Kol-nikow nie wątpił, że jest ich więcej niż jedna. Nie oczekiwał, że manewr ten się powiedzie, ale uznał, że warto spróbować. Pociski zbliżały się do rufowej części okrętu; odwrócenie go dziobem do nich mogło spowodować, że zgubią cel i przejdą górą lub dołem. Kapitan zamierzał jednocześnie uruchomić akustyczne systemy obronne. Zostały mu już tylko dwie anty-torpedy, których nie chciał używać, póki okoliczności nie zmuszą go do tego. Pamiętał jednak także o słowach Tur-czaka, który słusznie zauważył, że głupio jest ginąć z naładowaną bronią. - Módlmy się, żeby nie posłali w naszą stronę więcej niż dwóch torped - powiedział. - Nie wiedziałem, że jesteś wierzący - mruknął Turczak, wycierając dłonie o nogawki. - SUBLANT pozwala nam wkroczyć - zameldował koordynator Duke'owi Dolanowi. - Poza tym słyszałem eksplozje... I trzask rozdzieranego kadłuba. Duke nagle zainteresował się autopilotem. Przyglądał się uważnie przyrządom, manipulując nimi tak, by maszyna zakończyła zwrot i poleciała spokojnie wyznaczonym kursem. Po chwili chwycił stery i nieznacznie obniżył nos oriona. Wszystko to robił powoli, próbując się skoncentrować i wyrzucić z umysłu obraz ginących ludzi. Ginących w taki dzień. Boże, wybacz nam. - Słyszę torpedy - odezwał się Eck, pracując gorączkowo nad możliwie dokładnym namiarem. Kolnikow także je zauważył, ale jego uwagę przykuwały inne dźwięki w słuchawkach: coraz cichsze zgrzyty miażdżonej ciśnieniem La Jolli. Po chwili już ich nie było; woda sprasowała wszystko co mogła i teraz w stronę odległego o ponad dwie i pół mili dna oceanu opadał już tylko nieruchomy, okaleczony wrak. Dwie torpedy... Życie czy śmierć? 287 Kolnikow miał nadzieję, że o wszystkim zadecydują nowoczesne środki do zwalczania torped. Pod tym względem America wyprzedzała o dwie generacje klasę Los Angeles. Klasa Seawolf mieściła się gdzieś pośrodku; gdyby piraci spotkali taki okręt, musieliby strzelić pierwsi, i to bez wahania. Może nie trzeba było wysyłać torped przeciwko tym z Co-lorado Springs, pomyślał Kolnikow. Niewykluczone, że z tej odległości nie zdołaliby nas namierzyć tak dobrze, by oddać strzał. Cóż, teraz już nie było o czym mówić. Amerykanie wciąż mieli przecież szansę na udany unik i ewakuację. A może zakończenie bitwy miało być inne? Może on, Kolnikow, a także Turczak, Eck i pozostali mieli zginąć już za parę minut, gdy tylko dopadną ich torpedy? Rosyjski dowódca w zasadzie nie wierzył w Boga, a przynajmniej nie w takiego, jakiego przedstawiały znane religie. Wierzył natomiast, że istnieje coś potężniejszego niż człowiek, potężniejszego nawet niż życie, ale nie wiedział co. I nie zastanawiał się nad tym zbyt często. Podejrzewał, że wkrótce i tak pozna prawdę. Coraz lepiej słyszał wyróżniający się z tła szumów — pochodzących głównie z generatorów wypuszczonych przez USS Colorado Springs - odgłos pędzących torped. Nie umiał jednak określić, jaki dystans dzieli je od celu. Spojrzał na chronometr. Minęło jedenaście minut. Torpedy powinny płynąć mniej więcej przez dziewiętnaście minut, pod warunkiem że wystrzelono je w kierunku namierzonego już celu... Lecz pewnie tak nie było. Najprawdopodobniej Mk-48 gnały z prędkością czterdziestu węzłów, samodzielnie szukając obiektu ataku. Więc ile jeszcze...? Kolnikow próbował skupić się nad arytmetyką, ale nie był w stanie liczyć w pamięci. Sięgnął po kartkę papieru. Dziewiętnaście minut i czterdzieści sekund. Dwanaście już minęło... Heydrich siedział w niedbałej pozie przy jednej z nie używanych konsolet sonarowych. Spoglądał to na Ecka, to na ekrany Objawienia, od czasu do czasu obserwując poczynania Boldta i Kolnikowa. Sprawiał wrażenie rozleniwionego, jakby nie wiedział, co zrobić z resztą zbyt długiej przerwy obiadowej . 288 Kolnikow poczuł, że wzbiera w nim złość. Odwrócił się, żeby nie musieć patrzeć na Heydricha. Trzynaście minut... Boldt nerwowo obgryzał paznokcie. Po policzkach Gieor-gija Turczaka płynęły strużki potu; nieliczne kosmyki włosów na czubku jego głowy były zupełnie mokre. Doskonale panował nad okrętem przy prędkości dwudziestu węzłów - największej, na jaką porywacze mogli sobie pozwolić, by silnik i śruba nie emitowały zbyt głośnych dźwięków. Eck uwijał się przy panelu kontrolnym sonarów, raz po raz sprawdzając namiar na wszystkie widoczne obiekty i pilnując, by dane przepływały do komputera taktycznego. Leon Rothberg, Amerykanin, gapił się niewidzącym wzrokiem w stalową grodź. Być może był jedynym zdrowym na umyśle człowiekiem na pokładzie USS America. Kolnikow spojrzał na ekran taktyczny. Torpedy, płynące jedna za drugą, zaczynały skręcać, mierząc w rufę okrętu. To oznaczało, że nie powiodła się próba ucieczki ze stożka namierzania. - Turczak, dziesięć stopni lewo na burt... Jeszcze... Przechył na dziób... Jeszcze lewo... Boldt, uruchom przetworniki. Zobaczymy, czy uda nam się ogłupić torpedy... Kolnikow podniósł głowę znad ekranu taktycznego i spojrzał na lewoburtowy ekran Objawienia. Ukazał się na nim pierwszy pocisk: świetlista smuga, coraz większa, lepiej widoczna i bliższa... Po chwili pojawił się drugi, nieco spóźniony. W słuchawkach dowódcy rozlegało się charakterystyczne popiskiwanie hydrolokatorów wbudowanych w torpedy. W wizualizacji wykonanej przez Objawienie dźwięki te, rozchodzące się stożkowato przed głowicami Mk-48, przypominały snopy światła rzucane przez pojedyncze reflektory. Może lepiej będzie odpalić antytorpedę? — zastanawiał się Kolnikow. A może obie naraz? - Ster lewo na burt, Turczak. Zrób ciasny zwrot. Pod tak ostrym kątem zamontowane w pancerzu urządzenia akustyczne działały najlepiej; gdyby pociski zbliżały się prostopadle do osi okrętu, lepsze byłyby antytorpedy. Pewnie przydadzą się jutro, pomyślał Kolnikow. Albo za godzinę. Pierwsza torpeda była tuż-tuż... i w ostatniej chwili skręciła, omijając okręt. Dowódca odwrócił się i zobaczył jej gasnące światło na sterburtowym ekranie Objawienia. 289 Spojrzał ponownie na lewoburtowe monitory. Jeszcze jedna... Pojawiła się chwilę później, rozpędzona do maksimum. - A teraz wyciśnij z tej maszyny co się da! — krzyknął Kolnikow do Turczaka, który natychmiast przechylił okręt, wspomagając pracę steru gwałtownym ruchem stateczników. Kolnikow musiał się chwycić pulpitu, żeby nie zsunąć się w dół po pochyłym pokładzie. Kiedy drugi pocisk mijał o włos kadłub USS America, Rothberg znowu zaczął szlochać. - Ster prawo na burt - rozkazał Kolnikow. - Sprowadź okręt na pięćset metrów, ustaw rufą do Colorado Springs i grzej naprzód jak wszyscy diabli. Kiedy wyszli z ostrego skrętu z dziobem skierowanym ku głębinom, Heydrich podniósł się z krzesła i przeciągnął leniwie. - To było bardzo pouczające. Dobry jesteś, Kolnikow. Bardzo dobry - powiedział, po czym wyszedł z centrali i zniknął w tunelu wiodącym w dół, do kambuza. Załoga USS Colorado Springs wystrzeliła wabiki, by stworzyć akustyczny mur przed zbliżającą się torpedą. Pozbawiony pomocy ludzkiego mózgu pocisk nie był w stanie ominąć zapory: wychwycił najsilniejszy sygnał i pomknął ku niemu z maksymalną prędkością. Źródło dźwięku znajdowało się jednak wysoko ponad kadłubem okrętu i daleko w lewo. Chybiwszy, torpeda odpłynęła w dal, daremnie szukając nowego celu. Dopiero gdy hałas rozrzuconych w wodzie generatorów szumu zaczął cichnąć, marynarze z Colorado Springs usłyszeli sygnał aktywnego hydrolokatora drugiego pocisku, odpalonego dobrych kilka minut po pierwszym. Czym prędzej odpalili kolejną porcję celów pozornych, ale spóźnili się. Torpeda musnęła górny statecznik ogonowy na prawej burcie i eksplodowała. Siła wybuchu nie była wystarczająco duża, by doszło do przebicia kadłuba sztywnego, ale puściły uszczelnienia wokół wału głównego i wygięła się jedna z łopat śruby. Z samego statecznika niewiele pozostało. Kiedy stało się jasne, że atak torpedowy już się nie powtórzy, kapitan uznał, że pora wynurzyć okręt. Przecieki i niebezpiecznie rozedrgany wał napędowy wymagały natych- 290 jniastowej naprawy. Dowódca wydał rozkaz przedmuchania piórników balastowych i awaryjnego wynurzenia. Okręt rozpoczął wędrówkę ku powierzchni — posłuszny rozkazom, z nienaruszonym kadłubem, ale niezdolny do dalszych poszukiwań skradzionej Ameriki. Tym razem rozmowę telefoniczną z SUBLANT wiceadmirał Navarre odbył z sali narad wojennych Pentagonu. Podano mu słuchawkę, gdy konferował z szefem operacji morskich, Stuffym Stalnakerem, na temat sytuacji taktycznej. Próbowali optymalnie przydzielić role wszystkim jednostkom w rejonie poszukiwań. - Odpalono torpedy, co najmniej cztery. Jeden okręt podwodny został trafiony i zatonął. Drugi został uszkodzony i rozpoczął awaryjne wynurzanie. Taką ocenę sytuacji podał nam koordynator taktyczny z P-3, na podstawie nasłuchu z sonoboi. Nie wiemy, które okręty ucierpiały. - Mamy potwierdzenie z SOSUS? - Pracujemy nad tym, sir. Dowiemy się za kilka minut. - Proszę mnie informować - rozkazał Navarre i odłożył słuchawkę. Na moment odwrócił się plecami do Stalnakera, by zapanować nad zdenerwowaniem. Potem, z kamienną twarzą, przekazał mu wiadomości. - Boże, mam nadzieję, że chociaż jedna z tych torped trafiła America - westchnął Stalnaker. Jedno spojrzenie na twarz Navarre'a przekonało go, że podwodniak nie uważa takiej wersji wydarzeń za prawdopodobną. Pół godziny później dowiedzieli się, że orion krąży już nad uszkodzonym okrętem, który zdołał się wynurzyć. Pilot twierdził, że to jednostka klasy Los Angeles, która spoczywa na wodzie nieruchomo, z mocnym przegłębieniem na rufę. Po dwóch minutach doniesiono im, że to USS Colorado Springs. Zaraz potem dowódca okrętu nadał przez radio meldunek z akcji. Wkrótce stało się jasne, że jednostką, która zatonęła, była La Jolla. America zdołała uciec. ROZDZIAŁ 15 Jake Grafton i Janos Ilin czekali niecierpliwie, aż zapadnie zmrok. Wiele razy obchodzili wszystkie pokoje domu, w którym znaleźli schronienie przed uzbrojonymi napastnikami. Badali okolicę przez lornetkę, którą znalazł Ilin. W przerwach przeglądali albumy ze zdjęciami gospodarzy, rozmawiając o nieistotnych sprawach. Jake kilka razy włączał telewizor, ciekaw, co się dzieje w Nowym Jorku. Gadające głowy szybko poinformowały, że straty liczy się już w miliardach dolarów, że nieznana jest jeszcze liczba ofiar i że obywatele oraz władze wspólnie próbują oszacować rozmiary katastrofy. Politycy, rzecz jasna, już składali obietnice: pomogą, poprowadzą dochodzenie, oskarżą i ukarzą. Pokazano nawet krótkie oświadczenie generała Al-ta, który dał słowo, że skradziony okręt podwodny już wkrótce zostanie odnaleziony. Nie powiedział tylko jak i zapomniał dodać, że dowódca Korpusu Marines, generał Flap Le Beau, dostał rozkaz w tej sprawie od samego prezydenta, który -delikatnie mówiąc - był zdenerwowany poczynaniami dowództwa marynarki. Przygnębiony Jake nie mógł tego słuchać dłużej niż parę minut; potem ze złością wyłączał telewizor. - Nadal tam są - stwierdził ponuro Ilin, spoglądając między zasłonami na rozległy trawnik, okalające go drzewa i ciemniejące niebo nad nimi. - Pewnie zablokują drogę. - To też widziałeś w telewizji? - Tak się robi w Rosji. Blokada na pustej drodze, samochód staje, a potem ciała lądują w dole i koniec. Czysta robo- 292 ta. Trwałe zniknięcie. Bez świadków, bez dowodów i bez zwłok, zwłok, nad którymi ktoś mógłby uronić łzę. A ludzie zaczynają spekulować, że jak ktoś zniknął, to pewnie mu się należało, był winien. Stalin podniósł tę zagrywkę do rangi sztuki. Kiedy zapadł zmierzch i nawet przez lornetkę nie było już widać granicy lasu, Jake ruszył w stronę garażu. Łopatą rozbił lampki zapalające się automatycznie w otwartych drzwiach, a potem zgasił światło w garażu, usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk. Wóz prawdopodobnie od dawna nie był używany - nie chciał zapalić, choć rzęził jak zarzynane zwierzę. Po chwili jednak silnik wreszcie zaskoczył. Niestety półciężarówka stała tyłem do bramy, toteż podczas cofania na pewno zapaliłyby się białe światła wsteczne. Nie gasząc silnika, Jake włączył wszystkie lampy, które dało się włączyć, potem wysiadł, wziął młotek ze stołu roboczego i bez zbędnych ceregieli potłukł obudowy i żarówki w obu wstecznych. Światła pozycyjne zostawił. Rzucił młotek na podłogę, wskoczył do kabiny i zapiął pasy. Ilin już na niego czekał, trzymając strzelbę. Drugą zaklinował koło miejsca kierowcy, lufą do dołu. Grafton wyłączył światła wozu i pociągnął dźwignię uruchamiającą napęd na cztery koła. Mechanizm zaskoczył z cichym chrzęstem. Jake wyjął ze schowka na napoje pilota uruchamiającego bramę i wcisnął klawisz. Czekając na otwarcie garażu, obaj mężczyźni opuścili boczne szyby. — Gotów? — spytał Grafton, wychylając się przez okno i próbując zobaczyć w ciemności, na jaką wysokość uniosła się już krawędź bramy. — Jazda. Jake wolno wyprowadził wóz na podjazd, zjechał w dół, a kiedy minął niski murek, skręcił ostro, zmienił bieg i gwałtownie ruszył do przodu, po czym zboczył w prawo, na trawę. Koła zabuksowały na wilgotnej ziemi, ale szybko znalazły oparcie. Widoczność była praktycznie zerowa. Do diabła, przecież tamci muszą mieć noktowizory! Poza tym na pewno słyszą silnik, pomyślał Grafton i zdecydowanym ruchem włączył światła. Objechali dom, próbując nie niszczyć ozdobnych krzewów, co nie do końca im się udało. 293 - Którędy chcesz pojechać? - spytał Ilin. - Tą samą drogą, którą przyszliśmy. Przez ogrodzenie, ścieżkę i las. Zobaczymy, czy uda się dojechać aż do między-stanowej. Dojechali do granicy lasu bez jednego wystrzału. Odnalezienie wyjścia i ścieżki ginącej między drzewami kosztowało ich trochę czasu i manewrowania. Wreszcie Jake dostrzegł uchyloną bramkę, rozpędził wóz i staranował ją, przewracając słupki. Dalej pojechali mniej więcej w tempie biegnącego człowieka, tratując młode drzewka i odruchowo pochylając głowy, gdy większe konary szorowały o dach. Raz musieli się zatrzymać, cofnąć i objechać dorodne drzewo. Nie zdołali znaleźć miejsca, w którym wspięli się na skarpę, a zbocze, wzdłuż którego jechali, było strome i lesiste, toteż Jake wolał się trzymać ścieżki. ¦ Przejechali tak co najmniej dwa i pół kilometra, zanim znaleźli zjazd na drogę gruntową. Jake skręcił w lewo, na zachód, mając nadzieję, źe będą się posuwać równolegle do między stano wej. - To pewnie droga dojazdowa naszego gospodarza - mruknął. — Mielibyśmy szczęście, gdyby tak było. Trakt opadał nieznacznie, a kiedy dotarli do najniższego punktu doliny, las się przerzedził i po lewej zobaczyli pastwisko. Za nim, w oddali, przesuwały się światła samochodów mknących drogą międzystanową. - Jesteś gotów na jazdę po wertepach? - Tak - odparł Ilin. Prawą ręką ścisnął mocniej uchwyt na drzwiach, a lewą kolbę dubeltówki. Jake skręcił ostro i półciężarówka przeskoczyła nad niewysokim krawężnikiem, który umacniał brzegi polnej drogi. Rury przed maską wozu uderzyły w słupek podtrzymujący wiązki drutu kolczastego. Rozległ się huk, a potem ciche metaliczne skrobanie. - Zdaje się, że ciągniemy za sobą połowę ogrodzenia -zauważył Jake. Po przeciwnej stronie pastwiska czekało ich forsowanie identycznej przeszkody. Samochód rozniósł ogrodzenie i z wyciem pognał w stronę rowu oddzielającego łąkę od pobocza szosy. Bojąc się, że wpadną przednimi kołami w wykop i ugrzę- 294 na dobre, Jake gwałtownie skręcił w prawo. Kiedy lewe przednie koło oparło się na rozmiękłym dnie rowu, wcisnął gaz do deski. Po ostrym hamowaniu półciężarówka zaczęła przyspieszać, kiedy Jake popracował kierownicą tak długo, aż lewe koło znalazło solidne oparcie i pociągnęło wóz na drugą stronę rowu. Przejechali przez błoto i dalej w górę, na płaski nasyp drogi między stanowej. Jake z całej siły przydepnął hamulec, gdy omal nie wpakowali się pod nadjeżdżającą ciężarówkę z naczepą. Odczekał, przepuszczając jeszcze kilka samochodów, a potem ostro dodał gazu i wóz wskoczył na asfalt, ciągnąc pod sobą kilka drewnianych słupków i kłąb drutu kolczastego. Kiedy rozpędzili się do dziewięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, balast zerwał się wreszcie i po raz ostatni huknął głośno pod kołami. - Amen — powiedział z ulgą Jake Grafton. - Amen - zgodził się Janos Ilin. - Uzbrojeni i niebezpieczni, w skradzionej półciężarówce. Amerykański kontradmirał i rosyjski szpieg. Już widzę te nagłówki w gazetach! — Jake śmiał się, aż zabrakło mu tchu. - Prawdziwie amerykańskie doświadczenie - stwierdził po chwili Ilin. - Sprawiłeś, że moja wizyta w Stanach Zjednoczonych nabrała rumieńców. Nie wiem, jak ci dziękować, Jake. - Powinieneś coś zobaczyć, kapitanie - zwrócił się Boldt do Kolnikowa. - Nie wiem, jak on to zrobił... nic nie słyszałem, chociaż siedziałem w sąsiedniej kajucie. Władimir Kolnikow po raz ostatni spojrzał na ekran nad stanowiskiem sternika. Turczak siedział w fotelu, nie ruszając joysticka; monitorował pracę podstawowych systemów okrętu. Od czasu bitwy z dwiema amerykańskimi jednostkami - to jest od kilku godzin - prawie się nie odzywał. America znajdowała się na głębokości czterystu sześćdziesięciu metrów i płynęła na południowy wschód z prędkością piętnastu węzłów. Komputer pokładowy uznał, że przy tej prędkości silnik i śruba pracują wystarczająco cicho. W górze i daleko w tyle raz po raz rozlegały się sygnały aktywnych sonoboi. Nieciągłość zasolenia w warstwach wód oceanicznych sprawiała jednak, że do koordynatora taktycznego, obsługującego boje z pokładu P-3, nie docierało echo odbite od kadłuba USS America. Na ekranach Objawienia każdy ping poja- 295 wiał się jako rozbłysk światła, podobny do poświaty pioruna uderzającego daleko za horyzontem. - Ja też pójdę - odezwał się Heydrich, siedzący na krześle w tylnej części sterowni. Spędził tu całe popołudnie, nie odzywając się ani razu. Teraz wstał, obciągnął spodnie i ruszył w stronę tunelu. - Idź - zachęcił kapitana Turczak, zerkając jednocześnie na Boldta. - Musisz pójść. Kolnikow poszedł za Boldtem i po chwili obaj wyprzedzili Heydricha. Kilkakrotnie skręcali ciasnym korytarzem, nim doszli do przedziału załogowego. Leon Rothberg wisiał nieruchomo. Musiał stanąć na skrzynce po pomarańczach przyniesionej z kambuza, następnie zawiązać pasek wokół rury biegnącej pod sufitem kabiny, założyć pętlę na szyję i kopniakiem odepchnąć pojemnik. Nikt nie wiedział, jak długo się dusił, zanim umarł. Jego czarny język zwisał z otwartych ust, a oczy, szeroko otwarte i wybałuszone, nieruchomo wpatrywały się w przestrzeń. Trudno było znieść taki widok, trzej mężczyźni zerknęli tylko na wisielca, po czym odwrócili wzrok. - Zdejmijmy go - powiedział Kolnikow, obejmując ramionami nogi Rothberga i unosząc ciało do góry. Boldt i dwaj marynarze, którzy zajrzeli przez uchylone drzwi, zdjęli pętlę z szyi trupa i podtrzymali korpus. Razem ułożyli ciało na pokładzie. - Zanieście go do chłodni z mięsem. - Niczego nie słyszałem - tłumaczył się Boldt. - Naprawdę. Przybiegłbym przecież i... Kolnikow uciszył Niemca niecierpliwym ruchem dłoni. Boldt i dwaj marynarze wynieśli Rothberga, pozostawiając Kolnikowa i Heydricha samych. - Co teraz, Kolnikow? Potraficie z Turczakiem robić cuda z tymi wszystkimi komputerami? - Nie bądź głupcem. - Szczerze mówiąc, dziś po południu co najmniej parę razy byłem już pewien, że będzie po nas. Bez Rothberga nie przeżyjemy drugiej takiej sytuacji. - Więc miejmy nadzieję, że ta była pierwsza i ostatnia. - Miejmy — przytaknął Heydrich, spoglądając na Rosjanina z ukosa. - Ty naprawdę żałujesz, że ci Amerykanie zginęli, prawda? 296 Kolnikow odwrócił się i ruszył korytarzem w stronę centrali- Turczak spojrzał na niego pytająco - Rothberg nie żyje. Powiesił się na pasku. -A... - Boldt był w sąsiedniej kajucie i podobno nic nie słyszał. Rothberg dokonał trudnej sztuki: zabił się zupełnie bezgłośnie, żeby nikt nie zdążył go odratować. Wreszcie odniósł jakiś sukces. - Musiał znać marynarzy z tamtych dwóch okrętów - zastanawiał się na głos Turczak. — Może ich szkolił. A potem pomógł ich zabijać... - Uhm - mruknął Kolnikow, odczytując pozycję okrętu ustaloną przez inercyjny system nawigacyjny. Sprawdził coś w bazie danych, a potem pochylił się nad mapą. Spojrzał na ekran taktyczny, aby ustalić położenie źródeł dźwięku, i przez moment nasłuchiwał, chcąc się upewnić, czy ich moc rzeczywiście słabnie. - Myślałem, że jeśli trzeba będzie to zrobić, to... no, wiesz - ciągnął Turczak, szukając odpowiednich słów. - Myślałem, że zrobimy to w obronie własnej. Tej nocy nie czekało ich ani zderzenie z wyspą, ani z podmorską górą — na kursie nie było absolutnie nic, co najmniej przez tysiąc mil. Temperatura reaktora i ciśnienie pary były normalne, a sonar nie wskazywał bliskości żadnych obiektów. W wielkiej, oceanicznej pustce nie czaiło się niebezpieczeństwo. - Idź, zjedz coś - rozkazał Turczakowi dowódca. - A potem się prześpij. Zmienisz mnie, kiedy się obudzisz. Turczak sprawdził ustawienia autopilota i wyszedł. - Ty też, Eck. Śpij, póki możesz. Wezwę cię, jeśli będziesz potrzebny. Władimir Kolnikow został sam w sterowni zalanej poświatą komputerowych monitorów i wielkiego ekranu Objawienia. Rozmyślając o życiu i śmierci, zapalił papierosa, podczas gdy okręt sunął bezgłośnie przez otchłań wiecznego oceanu. Na drodze do Waszyngtonu prawie nie było ruchu. Jake nie rozpędzał się zbytnio; starał się jechać przepisowo. - Jesteś głodny? - spytał Ilina. - Zatrzymamy się? 297 - Żeby sprawdzić, czy jeszcze na nas polują? Nie, dziękuję. Zjem w ambasadzie. - Mam pewną teorię, którą chciałbym na tobie wypróbować. - Teorię? - Ściślej mówiąc, równanie z jedną niewiadomą. Przypuśćmy, że ktoś chciałby poznać budowę satelity SuperAegis. Co byłoby dla niego lepsze: plany, które mógłby wyciągnąć z komputerów Consolidated Aerospace, czy gotowy sprzęt? - Sprzęt oczywiście. Plany to świetna rzecz, ale mając je, konsorcjum wydało miliardy na dobieranie i testowanie komponentów. Ten, kto dostałby gotowego satelitę, zaoszczędziłby lata wysiłku i miliardy dolarów. Jake Grafton kiwnął głową. - Okręt podwodny to odpowiednie narzędzie do wydobywania zatopionych obiektów. Pojazd SEALs dokujący na jego grzbiecie byłby idealny do prac na małej głębokości. Samoloty rozpoznawcze i satelity szpiegowskie nie dostrzegłyby niczego podejrzanego, bo na powierzchni nic by się nie działo. Ciekawa możliwość, co? - Ale co lub kto jest niewiadomą w twoim równaniu? - Osoba, która wie, gdzie zatonął satelita. - W teorii - dodał chłodno Ilin. - Nie sądzisz, że Rosjanie mogą być zainteresowani? - Nie mam pojęcia. Decyzje w takich sprawach podejmują osoby ze znacznie wyższej kategorii płacowej, jak powiedziałby twój komandor Tarkington. I możesz mi wierzyć, że nie powiedziano by mi o niczym. A nawet jeśli, to ja nie powiedziałbym tobie. - W teorii. - Oczywiście. Pozbawiony elektryczności Waszyngton przypominał Ja-ke'owi Graftonowi ciemny i cichy cmentarz pełen pomników wzniesionych ku pamięci dawnych herosów. Była niemal północ, kiedy zatrzymał półciężarówkę w pobliżu rosyjskiej ambasady. Tutaj oczywiście nie brakowało światła; budynek zasilany był przez generatory odporne nawet na eksplozję jądrową. Dziedzictwo biurokracji, jak twierdził Ilin. Mężczyźni rozejrzeli się uważnie, ale nikogo podejrzanego nie zauważyli. Zapewne okolica roiła się od agentów FBI, filmujących z ukrycia ruch na tym odcinku ulicy. Jake o tym 298 wiedział, podobnie jak Ilin, toteż nareszcie mogli poczuć się w miarę bezpiecznie. - Zostawię ci tę strzelbę - powiedział Rosjanin, układając broń na podłodze, w niewidocznym miejscu. Potem wyciągnął rękę na pożegnanie. - Do zobaczenia w biurze - rzucił Jake, kiedy Ilin wysiadał z wozu, na wszelki wypadek rozglądając się na wszystkie strony. - Dzięki za interesujący dzień - odparł Rosjanin, na moment pochylając się przy nie domkniętych drzwiach. Jake wyprostował się za kierownicą, obserwując Ilina, który spokojnie przeszedł przez ulicę i machnął dokumentami przed nosem wartownika. Kiedy Rosjanin zniknął w budynku, admirał zagwizdał z cicha, zdjął nogę z hamulca i odjechał. Znalazł miejsce parkingowe na ulicy w pobliżu swego mieszkania w Rosslyn. Mimo późnej pory pomoc drogowa wciągała na lawetę kolejny wóz, by odwieźć go do naprawy. Widok ulic, na których coraz mniej było unieruchomionych maszyn, budził optymizm. Nie było też ludzi - ani w bramach, ani w samochodach. Jake zobaczył światło w oknie mieszkania. Albo Callie znalazła gdzieś lampę naftową, albo zapaliła ze trzy tuziny świec, pomyślał. Dwie lampy rozświetlały salon, kiedy stanął w drzwiach. Ściskając żonę na powitanie, spostrzegł, że na kanapie siedzi Tarkington. I ktoś jeszcze... - Pamiętasz Tommy'ego Carmelliniego? - spytała cicho Callie. - Ropuch sprowadził go tutaj, żeby na ciebie zaczekał. Mężczyźni uścisnęli dłonie. - Jesteś głodny? - spytała. - Jak wilk. I spragniony. Wypiłbym nawet ciepłe piwo. Callie wyszła do kuchni. - I co? - spytał Ropuch. — Jak poszło? Jake zerknął na Carmelliniego. - Mówiłem mu o wszystkim. Potem wyjaśnię. - Jasne - odparł Jake, bez zbędnych pytań akceptując ten stan rzeczy. - Myślę, że poszło całkiem nieźle, jak na rzecz zaaranżowaną w tak krótkim czasie. Chłopcy lecący cessną byli niezłymi maniakami i cholernie mnie nastraszyli, kie- 299 - Jest jakiś związek między tymi zdarzeniami, tylko jeszcze nie wiem jaki — mruknął Jake. - America zaatakowała dziś Nowy Jork, admirale -ciągnął Tarkington. - Trzema tomahawkami z głowicami flashlight. Dwa okręty podwodne ruszyły za nią w pościg. Zatopiła jeden z nich, La Jollę, z całą załogą. W drugim, Colo-rado Springs, rozwaliła śrubę, zmuszając go do awaryjnego wynurzenia. A potem zwyczajnie odpłynęła. Pół eskadry orionów krążyło nad okolicą przez resztę dnia, ale nawet aktywna echolokacja nic nie dała. Jake Grafton w zamyśleniu potarł czoło. Zostawił na talerzu pół kanapki, która nagle przestała mu smakować. Ponad stu martwych amerykańskich marynarzy. - Oglądaliśmy wiadomości z Nowego Jorku - odezwał się po chwili. - Podobno straciliśmy też samoloty? - Dwa F-16, o ile mi wiadomo - odparł Ropuch. -W Pentagonie był dziś istny dom wariatów. Filadelfia, Boston, Atlanta czy Miami... Spore pieniądze może wygrać ten, kto odgadnie następny cel. Pół godziny później goście wyszli. Jake i Callie wreszcie zostali sami. - To straszna tragedia — szepnęła, siadając przy mężu. Jake skinął głową. - Chcesz posłuchać informacji? Ropuch zostawił nam radio na baterie. Nie wiem, skąd je wytrzasnął... - Nie chcę. Dziś podają wyłącznie złe wiadomości. Ledwie zacznę słuchać, już mam dość. - Czy Ilin powiedział ci coś ważnego? - Nic konkretnego. Trzeba czytać między wierszami, a nie jest to łatwe. Mówił i mówił, prawie jak Greenspan, a w sumie niewiele powiedział. Jeżeli dom jakimś cudem był na podsłuchu i rosyjski ambasador dowiedział się o naszej rozmowie, to może zameldować Moskwie, że Ilin nie zdradził żadnej tajemnicy. - Naprawdę żadnych szczegółów? - Chyba nie. Jego zdaniem całe to porwanie okrętu to wewnętrzna amerykańska robota. I chyba ma rację, do licha. Kiedy Callie poszła się umyć, Jake usiadł w fotelu na biegunach i zamknął oczy, przypominając sobie słowa Ilina i ton jego wypowiedzi. Możliwe, że Rosjanin domyślił się, iż tajemniczy atak 302 w wykonaniu mężczyzn z cessny był tylko inscenizacją, lub, co gorsza, pułapką, której celem było przyłapanie go na zbyt odważnych wypowiedziach dających podstawę do szantażu. Ale nawet jeśli tak było... czy próbował przekazać coś między wierszami? Kiedy dziesięć minut później Callie wróciła do pokoju, jej mąż już spał. Przykryła go ciepłym kocem i zostawiła w miękkim fotelu. Jake obudził się po kilku godzinach. Wyjrzał przez okno na ciemne miasto, w którym jedynymi źródłami światła były reflektory nielicznych aut. Gubernator Wirginii wydał Gwardii Narodowej rozkaz patrolowania okolic, w których jeszcze nie przywrócono zasilania, toteż od czasu do czasu ulicą przejeżdżała półciężarówka lub płaski humvee w kolorze khaki. Miliardy dolarów strat w obu zaatakowanych miastach, setki ofiar w Waszyngtonie i pewnie dziesiątki w Nowym Jorku, do tego porwany okręt podwodny... Po co to wszystko? Jake pomyślał, że ma już sporo kawałków tej układanki, ale nie miał pojęcia, jak należy je ułożyć. Stawka była wysoka; co do tego nie miał wątpliwości. Ten, kto zorganizował tę akcję, stawiał na szali wszystko, więc i zysk musiał być kolosalny. Myśl z rozmachem, Jake. Z wielkim rozmachem. ROZDZIAŁ 16 W pierwszych dniach po ataku na Nowy Jork Ameryka wstrzymywała oddech w oczekiwaniu na kolejny cios. Kiedy stało się jasne, że trzeba będzie wielu miesięcy na przywrócenie normalnego zasilania w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ludzie zaczęli masowo opuszczać te miasta, przeciążając do granic wytrzymałości wszystkie dostępne środki transportu. Na własnej skórze doświadczali prawdziwości prostej zasady: współczesne aglomeracje potrzebują elektryczności; bez niej nie nadają się do zamieszkania. Miasta i miasteczka otaczające Nowy Jork i Waszyngton zostały wprost zalane tłumem uchodźców, z których większość nie miała dachu nad głową, a wielu także środków do życia. Niezdolność władz do zarządzania taką masą ludzi potrzebujących jedzenia, wody i noclegu doprowadziła do eskalacji brutalnej walki o przetrwanie. W najbardziej zatłoczonych miejscach dochodziło do zamieszek. Opuszczano nie tylko sparaliżowane aglomeracje, ale i te miasta Wschodniego Wybrzeża, które dopiero mogły się stać celem ataku. Środki transportu publicznego były przeciążone, a drogi wylotowe - zablokowane. Nie było wszechogarniającej paniki, ale też apele władz o pozostanie w domach nie przynosiły rezultatu. Tłumy odpływały na zachód, pokonując nawet tak mało subtelne przeszkody jak policyjne blokady na drogach. Zdesperowani ludzie odpychali funkcjonariuszy, spychali ich wozy, roznosili zapory i jechali tam, gdzie - jak sądzili - mogli się czuć bezpieczni. Tak zmasowana migracja była zjawiskiem bez precedensu 304 w historii Stanów Zjednoczonych. Niektórzy komentatorzy porównywali ją do wydarzeń z okresu drugiej wojny światowej w Europie, kiedy kolumny uchodźców wycofywały się przed nacierającymi armiami nazistów. Wkrótce stało się jasne, że do zaprowadzenia porządku potrzebna będzie pomoc wojska, ale parlamentarzyści nader niechętnie wspominali o takiej możliwości, i to z wielu powodów. Jednym z nich było ostrzeżenie prezydenta, który w rozmowie z członkami gabinetu stwierdził między innymi, że żołnierze mogą wypowiedzieć posłuszeństwo przełożonym, jeżeli ci rozkażą im otworzyć ogień do nieuzbrojonych cywilów. Generał Alt uważał, że jest to niebezpieczeństwo jak najbardziej realne. Prezydent, który wraz z doradcami przeniósł się do Camp David, zdawał sobie sprawę, że jeśli straci kontrolę nad armią, akty anarchii w kraju mogą doprowadzić do upadku władz federalnych i stanowych. Wolał nie myśleć o tym, co mogłoby to oznaczać. Gwardia Narodowa patrolowała już ulice Nowego Jorku i Waszyngtonu, jak dotąd bez poważniejszych incydentów. Zachęcony tym przykładem prezydent zdecydował się mimo wszystko przejąć kontrolę federalną nad innymi jednostkami gwardii i wysłać je do pozostałych masowo opuszczanych miast: Baltimore, Filadelfii, Bostonu, Atlanty, Miami, Pittsburgha, Charleston, Savannah, Richmond, Norfolk i kilku mniejszych. Wygłosił też orędzie do narodu, w którym zacytował słowa Franklina Delano Roosevelta: „Jedyną rzeczą, której musimy się bać, jest strach". Wystąpienie głowy państwa pomogło rozładować napięcie, ale nie wystarczyło. Gospodarka przechodziła ciężki kryzys: firmy zwalniały ludzi tysiącami, na giełdzie notowano wyłącznie spadki, a wśród Amerykanów zapanowało przekonanie, że kraj stacza się w otchłań głębokiej recesji. Tymczasem USS America płynął gdzieś w głębinach Atlantyku i wszyscy o tym wiedzieli. Jakiegokolwiek dnia, o jakiejkolwiek porze, spod wody mogły wystrzelić kolejne pociski skierowane ku dowolnemu celowi... Dlatego wszyscy czekali. Dwa dni po ataku na Nowy Jork, podczas gwałtownej ourzy, Władimir Kolnikow wyprowadził Americę tuż pod po- 305 wierzchnie środkowego Atlantyku. Okręt wysunął maszt komunikacyjny na niespełna pięć minut - tyle wystarczyło, by zarejestrować nadawane co godzinę wiadomości CNN. Kolnikow i Turczak wysłuchali ich razem, a potem skasowali nagranie. - Bez Rothberga nie zaprogramujemy i nie wystrzelimy pocisków - odezwał się Turczak. Sprawa była oczywista, a przypomnienie o niej miało jedynie skłonić dowódcę do myślenia. Kapitan mruknął coś niezrozumiale. Od dwóch dni prawie się nie odzywał, pogrążony w myślach. - Ale oni o tym nie wiedzą - ciągnął Turczak, wskazując dłonią na wschód. -Uhm. - My natomiast nie mamy pojęcia, gdzie są amerykańskie okręty i cała reszta sprzętu do zwalczania okrętów podwodnych. - Nie chcę, żeby dorwali nas na płytkich wodach - odezwał się w końcu Kolnikow. - Wracajmy na dół, powoli, uaktualniając sonarowy model warstw. - Kurs bez zmian? - Bez zmian. Kolnikow odwrócił się i ruszył w stronę swojej kabiny. Zamierzał się zdrzemnąć, choć ostatnio nie sypiał dobrze. Nie wspominał o tym nikomu, ale czuł permanentne wyczerpanie. Wyrzuty sumienia, powtarzał sobie w duchu. Przejdzie mi. Tarkington przywiózł z domu telewizor. Mieszkał w Mor-ningside, wystarczająco daleko od miejsca eksplozji, by nie ucierpiał sprzęt elektroniczny. Dzięki małej antenie satelitarnej umocowanej do parapetu i paru sprytnie połączonym kablom całe biuro zespołu łączników mogło oglądać wiadomości CNN. Jake Grafton siedział za biurkiem i przeglądał dane zdobyte przez Tommy'ego Carmelliniego w londyńskim biurze, kiedy Ropuch uchylił drzwi i wsunął głowę do pokoju. - Nadają wywiad z Jouanym, admirale. Może być ciekawy-Jake stanął w otwartych drzwiach, skąd dobrze widział ekran. Grono widzów było spore; znalazł się w nim także Car-mellini. O dziwo, w martwym mieście niemal wszyscy pracownicy biura z uporem pojawiali się co rano na stanowis- 306 Icach, choć tak naprawdę nie było mowy o produktywnym spędzaniu czasu. Antoine Jouany był niskim mężczyzną około sześćdziesiątki, o doskonale okrągłej głowie zwieńczonej paroma kosmykami włosów. Mówił świetną angielszczyzną, choć z francuskim akcentem. - To oczywiste, że zarabiam majątek, handlując walutą w imieniu moich inwestorów. I nie zamierzam nikogo za to przepraszać. Opracowane przez nas modele makroekonomiczne wskazywały, że amerykańska gospodarka jest nadmiernie rozgrzana, toteż zaczęliśmy sprzedawać dolary i kupować euro. Niezależne od naszej woli sprawy tak się potoczyły, że wyszliśmy na tym doskonale. Tak jest dziś, ale jutro los może rozdać inne karty, a wtedy nikt nie uroni łzy nad naszymi stratami. Dziennikarz zadał pytanie o konkretną kwotę zysków, ale Jouany uchylił się od odpowiedzi. - Nie pora na rozmowy o zyskach. - Jak pan sądzi, czy dolar nadal będzie słabł? - Nie mam kryształowej kuli, ale zdrowy rozsądek nakazuje podejrzewać, że to jeszcze nie koniec spadku kursu. - Musi pan przyznać, monsieur Jouany, że pańskie ostatnie posunięcia były, delikatnie mówiąc, nader fortunne. - Fortuna sprzyja śmiałym, jak mawiali starożytni. - Pańscy prawnicy złożyli dziś pozew o zniesławienie przeciwko amerykańskiemu komentatorowi prasowemu, który zasugerował, że za masową wyprzedażą dolarów może kryć się coś więcej niż szczęśliwy zbieg okoliczności. - To prawda. W oskarżeniach kierowanych pod adresem mojej firmy nie ma ani słowa prawdy. Owa gazeta jest sprzedawana także w Wielkiej Brytanii, dlatego będziemy z nią walczyć przed tutejszym sądem. Brytyjskie prawo jest w tej kwestii zupełnie jasne. Możemy i będziemy bronić swego honoru. Jake nie słuchał dalej. Usiadł za biurkiem, rozmyślając o nazwiskach: Alt, Stalnaker, Le Beau... Grafton! Nawet Blevins! Wszyscy ci oficerowie podobno zainwestowali przez firmę Jouany'ego. Czy właśnie taką informację „zdobył" oskarżony dziennikarz? Jeżeli tak, to w toku procesu zostanie ona ujawniona. I choć była wierutnym kłamstwem, to na korpus oficerski marynarki padną podejrzenia. Zaczną się śledz- 307 twa, oskarżenia i kontroskarżenia, zarówno ze strony mediów, jak i Kongresu. Mnóstwo dymu, zupełnie bez ognia. Grafton wrócił do drzwi i zawołał Carmelliniego. Wskazał mu wolne krzesło w swoim gabinecie i starannie zamknął drzwi. - Porozmawiajmy jeszcze raz o chronologii wydarzeń. Kiedy przełożony powiedział ci o sprawie Jouany'ego? Carmellini zajrzał do kalendarza leżącego na biurku Jake'a, zanim odpowiedział. - Co najmniej czternaście tygodni temu, admirale. Zaraz też wzięliśmy na cel Sarah Houston i dwanaście tygodni temu, na początku czerwca, zacząłem nad nią pracować. - Czy Jouany rozpoczął swoją operację wcześniej, niż straciliśmy satelitę SuperAegis? - Zdaje się, że tak... Na pewno tak. Sprzedawał dolary i kupował euro od miesięcy. - Czy kiedy po raz pierwszy usłyszałeś, że masz popracować nad Sarah Houston, data włamania w Londynie była już ustalona? - To nie było możliwe. Nie mieliśmy pojęcia, jak szybko uda mi się doprowadzić do takiej sytuacji, że będziemy mogli bezpiecznie uśpić Houston. Przyznaję, jestem dobry, ale nie tak jak James Bond. Wiedzieliśmy natomiast co nieco o zabezpieczeniach w firmie i dlatego potrzebowaliśmy fotografii siatkówki i odcisków palców Houston. - Wieczorem wspomniałeś, że bez względu na hasło można było wejść do jej komputera za trzecim razem. - Zgadza się. - A gdyby było inaczej? - Spodziewałem się, że będzie inaczej. W takim wypadku miałem ukraść twardy dysk. Tylko że wtedy oni wiedzieliby, że mamy dane, więc próbowałem ich przechytrzyć. Ktokolwiek usiłował mnie wrobić, nie spodziewał się, że zwrócę uwagę na ten trik z hasłem. Chciał, żebym otworzył hakerom z NSA drogę do systemu, a potem wrócił do domu dumny i blady, chełpiąc się, jaki to ze mnie zuch. Więc tego nie zrobiłem. - Jesteś trudnym pracownikiem, Tommy. - Dziękuję panu. - Czy CIA nadal nie wie, że jesteś w Waszyngtonie? - Podejrzewam, że wie, ale nie może mnie namierzyć. 308 W każdym razie jeszcze mnie nie ściga. Dobrze mi u Tar-kingtona, admirale. On ma piwo w lodówce. A przede wszystkim, w ogóle ma lodówkę! Słabo mi się robi, kiedy pomyślę o tym, co zastanę w mojej... - Opowiedz mi jeszcze o rezydencie CIA w Londynie. - McSweeney to wyjątkowy model. Brytyjczycy wiedzą, czym się zajmuje. Równie dobrze mógłby nosić czarną koszulkę z wielkim, białym logo Firmy. Wiedzą też wszystko o jego robocie, a może nawet więcej niż on sam. - To tylko twoja opinia. - Ależ on wcale nie ukrywa, że pracuje dla Agencji! Rozbija się po Londynie jak hrabia na wakacjach. A Angole wiedzą, co, gdzie i kiedy jada, kogo i kiedy dmucha... Wiedzą wszystko. - Co zamierzasz? Wrócisz do CIA? Zameldujesz jak gdyby nigdy nic, że cały i zdrowy dotarłeś do stolicy? - Nie. Złożyłem już wypowiedzenie. Najchętniej zostałbym z panem i z Tarkingtonem, póki nie minie termin rozwiązania umowy, a potem chyba zabiorę się stąd na dobre. Będę zadowolony, jeśli mądrale z Langley nie zobaczą więcej mojej uśmiechniętej gęby. A gdyby byli na mnie wściekli... może powie im pan, że ciężko tu pracowałem? - Nie sądzę, żeby pozwalał na to regulamin pracy obowiązujący w służbach federalnych - odparł Grafton. - Może byś po prostu napisał im list, że więcej cię nie zobaczą? Kupiłbym ci znaczek. - Zrobiłbym tak, admirale, ale sęk w tym, że w paru biurach prokuratorskich nadal leżą moje akta. Niektóre sprawy już się przedawniły, ale są i takie, za które nadal można mnie wsadzić. To długa historia, ale gdybym miał ją streścić jednym zdaniem, powiedziałbym, że... CIA zwerbowała mnie jakby siłą. Lecz ja wolałbym rozejrzeć się za bardziej lukratywnym zajęciem. Człowiek musi przecież szukać swojego miejsca w świecie, znaleźć szczęście, odłożyć trochę forsy na starość... Na ustach Jake'a pojawił się cień uśmiechu. - Rozumiem. Poddaństwo w dzisiejszych czasach... kto by pomyślał? - Wiem, to szokujące - odparł szczerze Carmellini. -Zwykle nie zwierzam się ze swoich problemów, ale tym razem nie mam wyjścia. 309 - Pogrzebię w regulaminach i zobaczę, co się da zrobić Pewnie potrwa to parę dni. - Świetnie. Jeśli będę mógł jakoś pomóc, proszę powiedzieć. - Owszem, mógłbyś. Lista nazwisk lada dzień stanie się cholernie śmierdzącą sprawą. Kim jest Sarah Houston? - Nie wiem - odparł Carmellini, marszcząc brwi. - A gdybyś chciał się dowiedzieć, to od czego byś zaczął? - Mam kopię jej siatkówek i odciski palców... - Naprawdę? - Mam, chociaż nie wiem czyje. - Pogadaj z Tomem Krautkramerem, kiedy tu przyjdzie Zdobądź prawdziwe nazwisko pasujące do tych siatkówek i odcisków. Daj znać, kiedy się dowiesz. - Tak jest. Wkrótce w drzwiach gabinetu Jake'a stanął komandor Sonny Killbuck. - Co marynarka wojenna robi w tej chwili, by odzyskać satelitę SuperAegis? - spytał Grafton, kiedy się przywitali. - Zajmuje się rachunkiem prawdopodobieństwa, admirale - odparł Killbuck, zacierając ręce. - Powstała całkiem zgrabna teoria. Chciałbym przypisać sobie zasługę, ale niestety to pomysł inżynierów z NASA. - Komandor sięgnął po kartkę i długopis, by zilustrować swoje wyjaśnienia. - Trajektorię rakiety oznacza ta linia, którą nazwali linią największego prawdopodobieństwa. Obok dorysowali wachlarz linii odchylonych mniej więcej o jeden stopień, zbiegających się w miejscu startu, czyli w rejonie platformy Goddard. Oczywiście im dalej odsuwamy się od planowanej trajektorii lotu, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że właśnie w tym miejscu zatonął trzeci stopień rakiety wraz z satelitą. Odległość od platformy to także funkcja prawdopodobieństwa... dokładnie wiemy, w którym miejscu obiekt zniknął z naszych radarów. Voila, mając te parametry, nasi ludzie stworzyli mapę i rozpoczęli poszukiwania w sektorze największego prawdopodobieństwa, by stopniowo odsuwać się coraz dalej. - Cholernie naukowe podejście - mruknął Jake Grafton i gwizdnął z cicha. - Inżynierowie bywają niebezpieczni, kiedy puści się ich samopas - przytaknął Kilłbuck. - Ile jednostek realizuje to zadanie? 310 - Trzydzieści. Wszystkie, na których dało się zainstalować magnetometry i sonary. Każdy sektor przeszukują dwukrotnie. System był dobrze pomyślany, ale jego skuteczność - jak na razie zerowa. Jake powstrzymał się jednak od komentarza. - Chciałbym, żeby pańscy ludzie przygotowali dla mnie analizę komputerową. Na jutro, jeśli to możliwe. Chodzi mi o wykaz wszystkich płycizn na Atlantyku, od Wielkiej Brytanii do, powiedzmy, Przylądka Dobrej Nadziei. Interesują mnie akweny o głębokości do trzydziestu metrów. No, powiedzmy do czterdziestu pięciu. - Sporządzimy mapę dla obu głębokości. To nie będzie trudne. Godzinę później zjawił się Krautkramer z uzupełnionymi materiałami na temat Heydricha. Kiedy Jake przeglądał informacje o podwodnych dokonaniach Niemca na całym świecie, agent opowiadał mu o postępach w śledztwie prowadzonym przez Biuro. - Jeden ze speców od programu SuperAegis zaginął. Peter Kerr. Powiedział żonie, że jedzie na ryby i wróci za parę dni. Ale nie wrócił. Zadzwoniła do nas wczoraj, obawia się nieczystej gry. - Nieczystej gry? Nie wiedziałem, że cywile używają takich sformułowań. - To jej słowa. Kerr ma pięćdziesiątkę z hakiem na karku, córkę na studiach i ponadtrzydziestoletnie małżeństwo za sobą. Zanim pojechał na te ryby, nie zapomniał o wyczyszczeniu konta; miał tam ponad czterysta tysięcy. W tej chwili przeszukujemy jego dom i biuro. - SuperAegis i America... - Pozostali członkowie zespołu ekspertów twierdzą, że Kerr mógł doprowadzić do zatopienia satelity. Jego specjalnością jest programowanie, ale należał do ekipy obsługującej start i miał dostęp do wszystkiego... To poważny kandydat. - Rzeczywiście miał dostęp - potwierdził Jake. - Znam go. Byłem na paru zebraniach, którym przewodniczył. To jeden z tych, co dużo wiedzą na każdy temat... Wielu ludzi tak o sobie myśli, ale Peter Kerr naprawdę dużo wie. Krautkramer podrapał się po głowie. - Jeżeli uda się jakoś połączyć wątki satelity i okrętu pod-t wodnego... 311 - Nie chciałbym zmieniać tematu, ale muszę powiedzieć że pańscy ludzie odgrywający role zabójców odwalili wczoraj świetną robotę. - Byli zachwyceni. Powiedzieli, że musi ich pan zaprosić na następną taką imprezę. Czy Ilin chwycił przynętę? - Sam nie wiem. Wspomniał o paru sprawach wartych zastanowienia, ale nie mogę powiedzieć, żeby zdradził mi jakikolwiek wielki sekret. A teraz proszę spojrzeć na to. Jake rzucił na biurko listę wojskowych-inwestorów wydobytą z komputera Jouany'ego. Agent przeczytał ją w milczeniu. - Co to jest i skąd się wzięło? Admirał wytłumaczył. Krautkramer ani na chwilę nie odrywał wzroku od jego oczu. - I nigdy nie zainwestował pan u niego ani dolara? - Nigdy. Moja rodzina powierza swój niebywały majątek amerykańskiemu brokerowi. — Jake wymienił nazwę firmy. -Uderzające jest to, że ktoś zadał sobie wiele trudu, próbując pogrążyć akurat tych wysokich stopniem oficerów, którym najbardziej zależy na odnalezieniu USS America... i satelity SuperAegis. Krautkramer skinął głową. - Spodziewam się, że lista zostanie wkrótce ujawniona w Londynie, podczas procesu o zniesławienie, który Jouany wytoczył jakiemuś dziennikarzowi. Ktoś zapyta rząd Stanów Zjednoczonych, czy coś mu o tym wiadomo, i nagle... ho, ho, ho!... okaże się, że tak. Bo pewien agent CIA zwędził Jouany'emu tę samą listę. Jeżeli prezydent lub jego rzecznik będą się wypierać, media nazwą ich kłamcami. Jeżeli się przyznają, okaże się, że coś ukrywali. Tak czy inaczej, nie będzie wesoło. A ludzie, których nazwiska znalazły się na liście, trafią w sam środek burzy. - Pan także. - Jasne. - Dlaczego? - Ten, kto wymyślił tę akcję, chciał stworzyć zasłonę dymną. Bo im więcej dymu, tym trudniej znaleźć źródło ognia. - Co chce pan zrobić w tej sprawie? - Jeszcze dziś, przed piątą, chcę wiedzieć wszystko o Jo-uanym i tym europejskim konsorcjum, EuroSpace. Krautkramer spojrzał na zegarek. 312 - Postaram się - odpowiedział. - Czy mogę zabrać tę listę? - Jeszcze nie. Jake chwycił czapkę i książkę telefoniczną, a wychodząc z biura, skinął na Tarkingtona, który bez słowa podążył za nim. Zeszli w dół nie kończącym się ciągiem schodów i weszli do samochodu — do nowego samochodu. Ten, którym Jake jechał „na obiad" z rosyjskim szpiegiem i który porzucił na szosie, został po cichu odholowany i ukryty na rządowym parkingu z dala od centrum, by nie rzucał się w oczy Ilinowi. - Dokąd jedziemy, szefie? - Do Federalnej Służby Ochrony. - Jake otworzył książkę telefoniczną i chwilę później znał już adres. Musiał użyć listu z podpisem prezydenta, ale wreszcie dostał to, czego potrzebował. Kopiarki oczywiście nie działały, więc wraz z Ropuchem ręcznie notował w archiwum potrzebne informacje. Było popołudnie, kiedy opuścili budynek -w samą porę, by Jake zdążył do Pentagonu, na spotkanie z Flapem Le Beau. Generał wyglądał na zmęczonego. - Proszę cię, powiedz, że przynosisz dobre nowiny — powiedział błagalnie. Jake opowiedział o wszystkim, co wydarzyło się od ostatniego spotkania. Flap słuchał go ze zmarszczonym czołem. - Zatem nie masz jeszcze niepodważalnych dowodów związku zaginięcia satelity z kradzieżą okrętu? - Ale związek na pewno istnieje - odparł z naciskiem Jake, podchodząc do mapy zajmującej sporą część ściany w gabinecie dowódcy. - Jakie jest prawdopodobieństwo zajścia dwóch tak poważnych zdarzeń w tak krótkim odstępie czasu? A związek między nimi jest tak oczywisty, że aż nikomu nie przyszło do głowy go dostrzec. Satelita spoczywa gdzieś tu, w oceanie — ciągnął Jake, zataczając obszerny łuk palcem na mapie. - Na pokładzie USS America znajdują się dwa pozostałe elementy układanki: miniaturowy okręt podwodny oraz ekspert do spraw ratownictwa głębinowego. Ekspert zresztą może nie jest tu najważniejszy, ale z pewnością liczy się miniłódź. - My też szukamy tego satelity - przypomniał Flap. -Szukamy przez cały czas. Trzydziestoma jednostkami z magnetometrami i mnóstwem innych zabawek. - Tylko że błądzimy po diabelnie dużym oceanie — od- 313 parował Jake. - I całkiem możliwe, że nigdy nie znajdziemy naszej zguby. Uważam, że ten spec od ratownictwa ma nad nami wielką przewagę: on wie, gdzie można znaleźć satelitę. A przynajmniej gdzie należy szukać. Peter Kerr mógł mu o tym powiedzieć. A to dlatego, że to Peter Kerr doprowadził do zatopienia trzeciego stopnia rakiety. - Jeden człowiek w miniaturowym okręcie podwodnym? Nie ma wystarczająco dużo sprzętu, żeby samotnie podnieść z dna satelitę, nie mówiąc już o całym członie rakiety. - Podejrzewam, że America spotka się gdzieś ze statkiem, na którym znajdzie się i ekipa ludzi, i sprzęt ratunkowy. Pod warunkiem że satelita zostanie odnaleziony... Dla nas to zadanie prawie niewykonalne, ale dla okrętu wyposażonego w Objawienie... - Po co więc od razu zabrali tego ratownika na pokład? - Nie wiem. - Jak głęboko może zejść ta miniaturka? - Samodzielnie... na kilkadziesiąt metrów, może więcej. Dopóki dokuje na grzbiecie okrętu, może nurkować tak głęboko jak on. Granicą nie jest ciśnienie wody, tylko pojemność zbiorników balastowych. - Kilkadziesiąt metrów - mruknął w zamyśleniu Flap, spoglądając na mapę. - Spory obszar do przeszukania. - Wody przybrzeżne zachodniej Europy, Afryki i wysp atlantyckich — uściślił Jake. - Może nawet niektóre rejony Grzbietu Śródatlantyckiego. - A co powiesz o atakach na Waszyngton i Nowy Jork? - Odwracanie uwagi; może dodatkowy zarobek — odparł zdecydowanie Grafton, wskazując na listę nazwisk z komputera Jouany'ego. - Na pewno nie przypadek. Ktoś zaplanował operację bardzo szczegółowo i znakomicie ją realizuje. Amerykańska gospodarka wlecze się jak kulawy koń, podczas gdy Europa ma się doskonale. Na całym świecie sprzedaje się dolary i skupuje euro. Europejscy inwestorzy wycofują pieniądze z naszego rynku. Tamtejsze firmy przejmą lwią część interesów, które teraz prowadzą Amerykanie... a raczej prowadzili, bo mają coraz większe kłopoty z dotrzymywaniem terminów i z wieloma innymi sprawami. Popyt na rynku sprawi, że to, co my stracimy, zyska Europa. - Domyślasz się, kto odgrywa rolę kreta w naszych instytucjach? - spytał Flap Le Beau. 314 - Mam kandydata - odparł Jake Grafton. - To dobrze. - Kłopot w tym, że nie zgadza mi się chronologia zdarzeń. Zelda Hudson odebrała wiadomość podczas jednej z regularnych wizyt na liście dyskusyjnej grupy hakerów. „Butterfly", brzmiał nagłówek. Zaszyfrowana treść była chaosem na pozór przypadkowych liter. Zelda zapisała ją na dysku, przerwała połączenie z siecią i sprawdziła, czy wiadomość nie jest zawirusowana. Potem sięgnęła po słownik Merriam-Webstera stojący na półce i odszukała wyraz „butter". Spojrzała na datę nadania wiadomości, dodała tworzące ją cyfry, pomnożyła przez umówioną liczbę i zaczęła liczyć słowa rozpoczynające się na „c", ignorując te, które składały się z mniej niż sześciu liter. Kiedy odnalazła właściwy wyraz, wpisała go do matrycy deszyfrującej i wcisnęła Enter. Komputer użył pierwszego słowa do odtworzenia kompletnej matrycy, a następnie przetworzenia całej wiadomości w kolejny ciąg z pozoru przypadkowych znaków. „Fly". Zelda znowu zaczęła liczyć, tym razem rozpoczynając od litery „g". Znalazłszy odpowiednie słowo, wpisała je do drugiej matrycy. Komputer szybko powtórzył deszyfrację. Piszę do Pani, żeby wyrazić troskę z powodu ostatnich wydarzeń. Kiedy przekazała mi Pani informacje na temat Operacji Czarnobrody, żądając, bym ujawnił je dyrektorowi DeGarmo, udaremniając misję, zdawałem sobie sprawę, że pomagam zrealizować jakiś ukryty plan, który miał przynieść korzyść wyłącznie Pani. Mimo to moi przełożeni w Moskwie zadecydowali, że z kilku powodów warto spełnić Pani życzenie. Udana kradzież rosyjskiego okrętu lub choćby bliska sukcesu próba mogłaby doprowadzić do destabilizacji politycznej mojego kraju. Dlatego cieszę się z naszej wzajemnie korzystnej współpracy i mam nadzieję, że pozostanie taka w przyszłości. Jednakże nie przewidzieliśmy, że może Pani mieć inne plany względem zespołu szkolonego do wykonania misji Czarnobrody. Dostrzegam Pani rękę w tym, co wydarzyło się ostatnio. Uprzedzam, że kontradmirał Grafton jest bliższy odkrycia prawdy, niż mu się wydaje. W istocie jest bliższy prawdy, niż Pani mogłaby przypuszczać. 315 Mój rząd nie chce, by satelita SuperAegis dostał się w obce ręce. Naszym zdaniem Pani klientem jest konsorcjum Euro-Space, ale do tej transakcji dojść nie może. W tej sprawie interesy Rosji i Stanów Zjednoczonych są zgodne. Dlatego proszę się nie spodziewać, że w kwestii tak wielkiej wagi będziemy służyć Pani ochroną. Zelda Hudson przeczytała wiadomość jeszcze raz, a potem skasowała ją, podobnie jak obie matryce deszyfrujące. Następnie oczyściła „kosz" i sformatowała tę część dysku, której używała. Peter Kerr, ten głupiec! Jego zniknięcie musiało wzbudzić podejrzenia Graftona. Podobnie jak wielu innych członków waszyngtońskiej elity, Avery Edmond DeGarmo mieszkał w kompleksie apartamentów Watergate, opodal Centrum Kennedy'ego, i jak oni opuścił dom na czas kryzysu energetycznego. Kiedy następnego ranka Jake, Ropuch i Tommy Carmellini pojawili się przed budynkiem, nie zastali nikogo prócz pary strażników siedzących w holu, za kontuarem. Nie było nawet portiera, który zazwyczaj stał przy drzwiach. Trzej przybysze siedzieli przez chwilę w kabinie furgonetki, rozglądając się uważnie. - A wydawałoby się, że za taką forsę lokatorom należy się odźwierny - mruknął Tarkington. - Dokąd właściwie wyniósł się DeGarmo? - spytał Carmellini. Ropuch słynął z tego, że przechowywał w pamięci masę nieistotnych faktów. - Podobno do bazy marines w Quantico. Każdego ranka przylatuje do Waszyngtonu śmigłowcem, razem z grupą innych dygnitarzy. - Cóż za banalny sposób dojeżdżania do pracy. - Możliwe, że już nigdy nie wróci do miasta. - Myślisz, że uda się tam wejść? - spytał z powątpiewaniem Jake. Siedział w fotelu pasażera w furgonetce firmy handlującej dywanami. Tommy prowadził, a Tarkington zajmował miejsce między nimi. - Za chwilę zobaczycie mistrza przy pracy - odparł dziarsko Carmellini. Z kieszeni na udzie wyjął paczkę tytoniu 316 I do żucia, otworzył ją i wetknął do ust wielką bryłę, która efektownie wybrzuszyła jego zarośnięty policzek. Po chwili wysiadł z samochodu i ruszył w stronę wejścia do budynku. Podobnie jak Jake i Ropuch, którzy zostali w szoferce, miał na sobie kombinezon z nazwą i emblematem firmy dywa-niarskiej. Poprzedniego wieczoru zadzwonił do znajomego, który wynajął mu wóz i stroje na cały dzień, za oszałamiającą sumę stu dolarów. - Jesteś pewien? — spytał go Carmellini. — To niezbyt przekonująca kwota. - Chyba was nie złapią, co? Nie będę miał nieprzyjemności? - Gwarantuję, że nikt nie będzie zawracał ci głowy. - W takim razie stówa wystarczy i jestem zupełnie zadowolony. Odkąd miasto ma problemy, ruch w interesie praktycznie zamarł. Tommy Carmellini splunął na chodnik przed gmachem Watergate i poprawił bryłę tytoniu w wypchanym policzku, zanim wszedł do środka. Skierował się od razu ku stanowisku dwojga ochroniarzy w mundurach, którzy nadrabiali niedostatek światła słonecznego małą lampą naftową. - Przywieźliśmy dywan dla... dla.... - Carmellini wyjął z kieszeni fakturę i pochylił się nad nią. - Dla pana DeGarmo. Apartament 821. Strażnik spojrzał na listę, którą miał przed sobą. - Nie ma go. - Jezu, mam nadzieję, że nie. Trzeba będzie zdjąć dywan w sypialni i w salonie, a potem położyć nowy. Niewielu klientów lubi na to patrzeć. - Carmellini zerknął ukradkiem na kamerę przemysłową zawieszoną pod sufitem i na ciemny ekran monitora za plecami ochroniarzy. - Masz klucz? - Skąd mam mieć? Powiedział, że wy mnie wpuścicie. - Nie mam kładzenia dywanów na liście usług zamówionych na dziś - upierał się strażnik, stukając palcem w notatnik. - Eee... macie tu może jakieś miejsce, gdzie można splunąć? - spytał Tommy. Strażnik spojrzał na niego z obrzydzeniem i wskazał na kosz stojący obok przy końcu kontuaru. Carmellini ulżył sobie i wrócił. 317 - Dzięki. - Ohydny nawyk! - skomentowała strażniczka. - No. To jak mam mu położyć ten dywan? - Nie wpuszczę was, bo nie mam tej dostawy na liście - nie ustępował ochroniarz. - Ciekawe, jak miał was o niej zawiadomić, skoro telefony nie działają? Nie chcę się wymądrzać, ale słyszałem, że gość jest grubą rybą w rządzie. Co, miał powiedzieć prezydentowi, żeby chwilkę zaczekał, bo on musi wyjść, żeby pogadać z wami o zasranym dywanie? - Wygłosiwszy tę mowę, Carmellini znowu podszedł do kosza i splunął sążniście. Międląc w ustach tytoń, zaczął wymachiwać fakturą. — Tu jest jego podpis. Faceci, którzy kupują dywany za cztery i pół kawałka, zwykle nie lubią kłaść ich własnoręcznie. Ale jeśli nas nie wpuścicie, on będzie musiał. A my wyładujemy towar tu, w holu. Możecie powiedzieć klientowi, żeby go sobie zabrał. - Powiem ci, jak zrobimy - odezwał się pojednawczo strażnik, spoglądając przelotnie na sfałszowany podpis DeGar-mo. - Wpuścimy was dołem, a potem panna McCarthy zaprowadzi was do apartamentu i poczeka, aż skończycie. - Dzięki - odparł Tommy Carmellini, posyłając obojgu tytoniowy uśmiech. Wyszedłszy przed bramę, strzyknął przez ramię strugą brązowego płynu i wdrapał się do szoferki. - Wchodzimy - mruknął do pasażerów furgonetki. - Ja będę gadał. - Kiedy objeżdżali budynek i parkowali przed tylnym wejściem, odezwał się ponownie. - Mamy szczęście. Trafiliśmy na babkę, która brzydzi się żucia tytoniu. Kiedy otworzy mieszkanie, popierdzę trochę i popluję, żeby znalazła sobie coś do roboty jak najdalej od nas. Trzej mężczyźni wyskoczyli z wozu, włożyli bawełniane rękawiczki i zarzucili na ramiona belę dywanu, którą wyciągnęli z paki. Panna McCarthy poprowadziła ich prosto do windy towarowej. W mieszkaniu było duszno. - Jezu, macie tu chyba ze trzydzieści stopni — jęknął Carmellini. Strażniczka poczuła się urażona. - Kręcimy tą korbą od klimatyzatora i kręcimy, ale chłodne powietrze jakoś nigdy nie dociera aż tutaj. Widocznie potrzebny nam do kręcenia taki mięśniak jak ty. 318 - Pewnie tak - odparł Carmellini i splunął efektownie do plastikowego kubka, który przyniósł ze sobą. Przestawiali właśnie meble w sypialni DeGarmo, kiedy panna McCarthy znowu zaczepiła Tommy'ego. - Róbcie swoje i nie zapomnijcie zameldować się u nas przed wyjściem. - Trochę to potrwa. Zawsze powtarzam: jak coś robić, to porządnie. Taką mam zasadę. I dlatego ludzie kupują u nas dywany. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Jake odczekał dziesięć sekund, po czym powiedział: - Bardzo dobra robota. Carmellini wypluł na dłoń bryłę tytoniu i kiwnął głową, a potem pobiegł do łazienki, żeby wypłukać usta. Rozpoczęli drobiazgowe przeszukanie mieszkania. Starali się nie narobić bałaganu, a jednocześnie zajrzeć we wszystkie zakamarki. - Czego właściwie będziemy szukać, admirale? - To pytanie Ropuch zadał szefowi rano, kiedy wsiadali do podstawionej przez Carmelliniego furgonetki. - Czegoś, czego nie powinno tam być. Ludzie, którzy prowadzą drugie, tajemne życie, od czasu do czasu zdradzają jego istnienie jakimiś śladami, drobiazgami... Tak przynajmniej słyszałem. - Ja tak robię - wtrącił Carmellini, z zapałem kiwając głową. - Powinniście zobaczyć moją kolekcję pamiątek. - Szukamy czegokolwiek - ciągnął Jake. - Czegoś, co pozwoli nam wejrzeć w sekretne życie Avery'ego DeGarmo. - Skąd pan wie, że on w ogóle ma jakieś sekretne życie? - Nie wiem. - Pewnie ma żonę i dzieci w Los Angeles, o których zapomniał powiedzieć światu - rzucił cicho Tarkington, mrugając do Carmelliniego. Już po krótkich poszukiwaniach przekonali się, że DeGarmo, zaprzysięgły kawaler, jest posiadaczem imponującej kolekcji pudełek z zapałkami ozdobionych emblematami restauracji, w których jadał, hoteli, w których sypiał, firm, klubów golfowych... Szuflady i pudła w szafie były pełne zapałek. W szafce nocnej przy łóżku dyrektor CIA trzymał nabity pistolet kalibru dziewięć milimetrów. Do mycia zębów używał 319 pasty z proszkiem do pieczenia i miękkich szczoteczek. Golił się jednorazówkami. Miał receptę na lek obniżający poziom cholesterolu i buteleczkę z dziesięcioma tabletkami w zapasie. Miał też zwyczaj wyrzucania pojedynczych skarpetek, dzięki czemu w szufladzie zgromadził pokaźną kolekcję osieroconych. Nosił bokserki i szyte na miarę, wełniane garnitury. Jake Grafton zasiadł w fotelu przed dwoma komputerami, z których każdy podłączony był do sieci kablami telefonicznymi. Po tym, jak wydała się śmierdząca sprawa pewnego wicedyrektora CIA, który przechowywał tajne dane w domowym sprzęcie, można było przypuszczać, że DeGarmo nie będzie aż takim idiotą. Z drugiej jednak strony, komputery odgrywały zapewne niebagatelną rolę w niedawnych wydarzeniach... Istniał tylko jeden sposób na poznanie ich zawartości: Jake odłączył monitory i klawiatury, wyjął wszystkie pozostałe kable z jednostek centralnych i ustawił obie, jedną na drugiej, na brzegu biurka. Wszedł do kuchni, gdzie Carmellini i Tarkington zajadali krakersy. - Nic, admirale. Absolutnie nic. - Otwieraliście już lodówkę? - Nie - odparł beztrosko Carmellini. - Postanowiliśmy zostawić panu ten zaszczyt. Jake zdjął rękawiczki i rozejrzał się po raz ostatni. - Lodówkę zbadamy następnym razem. Bierzmy te dwa komputery i dywan. Czas na nas. Zelda Hudson wpatrywała się w ekran. Komputer główny Krajowego Serwisu Geodezyjnego tworzył właśnie grafikę dla map zamówionych przez wiceadmirała Navarre'a. Na jednej zaznaczył te rejony Atlantyku, których głębokość nie przekraczała trzydziestu metrów, a na drugiej te, w których dno nie opadało poniżej czterdziestego piątego metra. Zelda była w podłym nastroju: ktoś odkrył związek między sprawą USS America a zaginionym satelitą SuperAegis. Oczywiście nie dałoby się tego ukrywać w nieskończoność, ale jednak przez dłuższy czas nikt nie zwracał na to uwagi. Spojrzała na nazwisko zleceniodawcy: komandor Killbuck, zastępca szefa operacji morskich (operacje podwodne). 320 I Carmellini. Ten gość stawał się coraz bardziej bolesnym wrzodem na tyłku. FBI przeprowadziło identyfikację odcisków palców, korzystając z bazy danych w Clarksburgu. Wynik: Susan Boyer, zmarła. Zlecenie mógł wydać jedynie Carmellini, który woził ze sobą kopię siatkówki i odcisków palców tej nieżyjącej kobiety. Upoważnił go do tego agent specjalny Krautkramer, koordynujący śledztwo w sprawie porwania USS America. Killbuck, Krautkramer - ślady prowadziły do kontradmirała Graftona. Kiedy Jake dotarł wieczorem do swego mieszkania w Ross-lyn, Callie czekała już z dwoma stekami i dwoma ziemniakami na grillu, który od czasu ataku rakietowego na Waszyngton był chyba najintensywniej użytkowanym sprzętem w domu. - Sądzisz, że America będzie jeszcze strzelać? — spytała, kiedy już opowiedzieli sobie, jak minął dzień. - Raczej nie - odparł Jake. - Mamy w powietrzu wszystkie P-3 z całego Wschodniego Wybrzeża, napakowane sonobojami i torpedami. Jeżeli ktokolwiek waży się wystrzelić pocisk, w ciągu pół godziny będzie miał nad głową którąś z tych maszyn. Na naszą prośbę okręty zaprzyjaźnionych państw zostały wycofane, więc teraz, gdy tylko pierwsza sonoboja znajdzie się w wodzie, zacznie się aktywne namierzanie. Z jednym orionem Kolnikow miał jeszcze szansę. Może nawet z dwoma. Ale przeciwko czterem nie da rady walczyć. A kiedy America zostanie namierzona, w Atlantyku będzie gęsto od torped. Callie nie była sobą. - Nie mogę zapomnieć o tych marynarzach z La Jolli ~ wyjaśniła. - Życie bywa czasem nie fair. - Szczęście Kolnikowa wreszcie się skończy - odparł z naciskiem Jake, gorąco pragnąc, by była to prawda. - Jak dotąd przewidywał każdy nasz ruch. Wie, co jest możliwe, a co nie, i jak długo może potrwać jego dobra passa. Teraz, kiedy jesteśmy gotowi, raczej nie będzie kusił losu. Choć oczywiście nie można wykluczyć, że jestem marnym prorokiem i że America płynie właśnie w stronę Bostonu lub Atlanty. Jeżeli tak, to podejrzewam, że Kolnikow i jego ludzie nie pożyją zbyt długo. I specjalnie mnie to nie martwi. 321 - Jak zamierzają uciec? - spytała Callie. - Muszą mieć jakiś plan. Przecież nie będą pływać dookoła świata jak kapitan Nemo w Nautilusie. - Tego właśnie próbujemy się dowiedzieć. Co byś zrobiła na miejscu Kolnikowa? ROZDZIAŁ 17 Telefon Myrona Matheny'ego zadzwonił o drugiej nad ranem, wyrywając go z głębokiego snu. Minęło kilka sekund, zanim zaspany rozpoznał głos. - Chodzi o sprawę, o której rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu... Trzeba będzie załatwić ją natychmiast. Matheny odczekał kilka sekund, zanim odpowiedział. Musiał zebrać myśli. - Wiesz, że ja nie pracuję w ten sposób — odparł. - Nie mamy wyboru. Nikt nie przypuszczał, że do tego dojdzie, ale tak to już jest na tym świecie. - Chciałbym pomóc, ale... - Dziś rano. Jeżeli ja pójdę na dno, to ty też. Głos Człowieka ucichł, a Matheny jeszcze przez chwilę siedział ze słuchawką przy uchu, słuchając monotonnego pikania. Wreszcie odłożył ją na widełki. Dobry Boże... Tylko tego brakowało! - Kto to był? - odezwał się zaspany głos. - On. - To nie była prawda. Głos należał do kobiety, ale Matheny nie chciał, żeby jego żona o tym wiedziała. - O tej porze? - Śpij już. Potykając się w ciemności, mężczyzna włożył szlafrok i wyszedł do kuchni, żeby się napić kawy. W głębi duszy Myron Matheny zawsze wiedział, że ta chwila kiedyś nadejdzie; że życie, które sobie stworzył, pewnego dnia się zatrzyma. Wiedział też, że będzie to albo jego 323 wina, albo klienta, albo jakiegoś niewyjaśnionego zrządzenia losu. Może zadecyduje przypadek, może czyjś błąd... Tylko te siły wprawiały wszechświat w ruch. Kiedy ukończył szkołę średnią, wstąpił do piechoty morskiej i wkrótce został specjalistą w dziedzinie inwigilacji sieci lokalnych. CIA zwerbowała go jeszcze przed upływem czteroletniego kontraktu. Wydawało mu się wtedy, że nazwa „Centralna Agencja Wywiadowcza" brzmi znacznie ciekawiej niż na przykład „Motorola". Mniej więcej przed dziesięciu laty w Ameryce Południowej został zdradzony przez człowieka szukającego zaczepienia w intratnym biznesie narkotykowym. Udało mu się uciec przed handlarzami narkotyków, a potem odnaleźć tego, kto go sprzedał, i dopomóc mu w zniknięciu z powierzchni ziemi na zawsze. Tylko że agenci CIA nie powinni tego robić. Istniały prawa zakazujące tej formy zemsty, regulaminy, przepisy... Lecz z drugiej strony, kiedy stawką było życie wielu ludzi lub ważne interesy państwa, ciche zniknięcie niepożądanych osób mogło zaoszczędzić Agencji wielu problemów. I tak morderstwa stały się jego specjalnością. Myron Matheny lubił nazywać się w myślach „specjalistą od eliminowania osób". Zabicie człowieka jest, rzecz jasna, idiotycznie łatwe. Znacznie trudniej uniknąć odpowiedzialności za ten czyn, choćby dlatego, że we wszystkich krajach świata morderstwo jest ciężkim przestępstwem. Najprostszym sposobem na wyprowadzenie policji w pole było dla Matheny'ego sprawienie, by ciało ofiary znikło na zawsze. Kiedy policja nie miała tego zasadniczego dowodu przestępstwa, nie mogła wykonać następnego kroku, to jest ustalić sprawcy. Zorganizowanie udanego zniknięcia wymagało długich i żmudnych przygotowań, a niekiedy bywało wręcz niemożliwe - głównie przez wzgląd na tryb życia przyszłej ofiary. Drugim sposobem na zapewnienie sobie bezkarności było upozorowanie śmierci w taki sposób, by przekonać policję, iż zgon nastąpił z przyczyn naturalnych. W tym wypadku przygotowania były równie trudne, lecz i tu policja musiała najpierw udowodnić, że w ogóle doszło do zabójstwa, nim mogła zabrać się do szukania winnych. Ostatnim sposobem było zamordowanie wybranej osoby w taki sposób, by stróże prawa po prostu nie zdołali ustalić 324 sprawcy. Ta opcja była zdecydowanie najbardziej ryzykowna, zapewniała bowiem Myronowi tylko jedną linię obrony. Jeden błąd mógł oznaczać dożywocie, a w niektórych stanach nawet śmierć. I nagle, o drugiej nad ranem, telefon - Człowiek chce, żeby natychmiast usunąć pewnego gościa. Akurat tego ranka. To tyle, jeśli chodzi o planowanie. Tyle, jeśli chodzi o minimalizację ryzyka. Ha! Myron Matheny pomyślał nie po raz pierwszy, że powinien spróbować odnaleźć i wyeliminować Człowieka. Nie mógł już słuchać tych bredni: „Jeśli ja pójdę na dno, ty też". Wyjrzał przez okno, na skąpane w księżycowym blasku lasy i pola, które otaczały jego stary wiejski dom. I nagle uświadomił sobie, że nie jest gotów zrezygnować z życia, które teraz wiódł. Nie chciał, by dobiegło końca. Podobało mu się to miejsce, cieszyła go praca na pół etatu w sklepie wędkarskim, lubił przez całe lato jeździć na ryby. A najlepszą częścią tego życia była kobieta. Ludzie! Po tylu latach, kiedy wreszcie zrozumiał, o co tak naprawdę chodzi... Lecz z drugiej strony Człowiek nie zadzwoniłby, gdyby zagrożenie nie było realne. Przyszła do niego boso, owinięta starą błękitną podomką. Umiała odczytywać z jego twarzy złe nowiny. - Może wyjedziemy razem? - powiedziała, biorąc do ręki kubek z kawą. - Mamy przecież paszporty w skrytce bankowej. Wybierzmy forsę, gdy tylko otworzą okienka, i przepadnijmy bez wieści. - Mamy zostawić to wszystko? - Nie zostawilibyśmy niczego, bez czego nie moglibyśmy się obyć. - Nie ma bezpiecznej kryjówki. Nie w tych czasach. - Myronie... przemyśl to. - Nie chcę uciekać. Jestem na to za stary. Włożył nie rzucające się w oczy ubranie - stare beżowe spodnie, sznurowane buty ze skóry, koszulę z długim rękawem i wiatrówkę, która dobrze ukrywała uprząż z kaburą i pistoletem. Posypał dłonie talkiem i naciągnął lateksowe rękawiczki. Dopiero wtedy przetarł szmatką pistolet, wyjął 325 naboje i załadował magazynek. Wziął też tłumik i nóż, wycierając je równie starannie. Na wszelki wypadek sięgnął też po drewniane uchwyty garoty. Pomyślał, że warto będzie mieć i karabin. Zszedł do piwnicy, otworzył szafę pancerną stojącą pod schodami i odsunął się 0 krok, by zajrzeć do wnętrza. Stały tam trzy remingtony kalibru .220, jego ulubiona broń małokalibrowa. Myron już od wielu lat wiedział, że najlepszym dla niego karabinem jest ten o najmniejszym odrzucie. Osobiście przebudował te trzy, instalując kompozytowe kolby i ręcznie wykonane spusty. Zmodyfikował też naboje, wyposażając je w nowe, pięćdziesięciopięciograno-we kule marki Nosler, o kruchych plastikowych czubkach. Wszystkie trzy karabiny były doskonałe — i nie zarejestrowane. Jego ulubiony miał długą rysę po prawej stronie lufy... Myron sięgnął po niego automatycznie i przetarł metalowe części szmatką, a do kieszeni wsunął dziesięć nabojów. Wyszedł z domu o świcie. Jego kobieta pojawiła się w drzwiach, ale nie pomachała mu na pożegnanie. Po prostu stała tam, patrząc, jak wyprowadza samochód, ładuje do niego broń i odjeżdża. Kiedy się obejrzał, przy końcu podjazdu, już jej nie było. Zamknęła drzwi. Ruch był niewielki. Myron miał adres ofiary w Rosslyn 1 mapę... Boże, przecież to samobójstwo! Przecież nigdy nawet tam nie był! Może tamten gość mieszka tuż obok posterunku policji? Matheny wiedział natomiast, jak wygląda ten, którego miał zastrzelić. Tydzień wcześniej dostał zdjęcia od Człowieka - tak na wszelki wypadek. Gość służył w marynarce. Pewnie nosił mundur, choć akurat w tej dzielnicy nie musiało to wyróżniać go z tłumu. Najlepszą fotografię Myron zabrał ze sobą, na wypadek gdyby musiał odświeżyć pamięć, choć uznał, że wpatrywał się w nią już wystarczająco długo. Chryste, a jeśli mnie złapią?! Fotografia ofiary, nie zarejestrowany, nabity pistolet, karabin w samochodzie, nielegalny tłumik... Wiedział, że miałby szczęście, gdyby dostał mniej niż dwadzieścia lat za samo posiadanie tego arsenału. Znał miasto wystarczająco dobrze, by nie zabłądzić, ale raz musiał się zatrzymać, by spojrzeć na plan. Zapowiadał się piękny dzień - letnie upały ustąpiły wcześ- 326 niej, a mgły, które po nich nastały, odeszły poprzedniego dnia, przegnane przez front atmosferyczny. Czy warto było ryzykować w taki dzień? Myron Matheny zatrzymał samochód w pobliżu bramy budynku, w którym mieszkała jego ofiara. Służby miejskie od-holowały już tyle aut, że nie miał kłopotów ze znalezieniem miejsca parkingowego. Wyłączył silnik i spokojnie przyjrzał się okolicy. Najbliższa stacja metra znajdowała się o dwie przecznice dalej na północ, ale kolej podziemna i tak nie działała. W zasięgu wzroku był też przystanek autobusowy, a miasto zdołało już ściągnąć z różnych stron sporo taboru... Choć oczywiście facet mógł jeździć jednym z samochodów stojących w pobliżu. Może przysyłano po niego limuzynę? A może podwoził go znajomy? Matheny wiedział, że właśnie od tego powinien był zacząć obserwację - ale przed paroma tygodniami, a nie teraz, kiedy musiał niemal w panice szukać okazji do oddania strzału! Nawet gdyby udało mu się trafić tego ranka, za pierwszym podejściem, to jak miałby się ewakuować? Wrócić do własnego samochodu i odjechać? W godzinach porannego szczytu? Na pewno nie będzie miał czasu na to, żeby ukraść inny wóz. Oparł głowę na kierownicy i westchnął ciężko. Opanuj się! Tylko spokojnie; obserwuj i czekaj, aż delikwent da ci szansę. Jeśli to zrobi - bum. Jeśli nie, dowiesz się wystarczająco dużo, by bezpiecznie spróbować za kilka dni. A jeśli Człowiekowi się to nie spodoba, to jego problem, zżymał się w duchu Matheny. Jak chce, może sam sobie kropnąć tego gościa. Z bramy wyłaniało się coraz więcej ludzi spieszących do pracy. Ruch na jezdni także stopniowo narastał. Nie było jednak tak tłoczno jak niegdyś; brak prądu oznaczał, że dla wielu chwilowo nie było zajęcia; wielu też opuściło miasto. Teraz albo nigdy. Matheny sprawdził położenie bezpiecznika pistoletu, przykręcił tłumik i wsunął broń na powrót do kabury. Przedłużona lufa wysunęła się przez specjalny otwór w jej dnie. W prawej kieszeni kurtki miał garotę. Wysiadł z samochodu i starannie zamknął drzwi. Wrzucił cztery ćwierćdolarówki do parkome-tru i ruszył w stronę wejścia do budynku. Hol był zacieniony. Windy oczywiście nie działały, więc Matheny bez zastanowienia zaczął się wspinać po stopniach. 327 Zamierzał zaczekać, aż facet wyjdzie z mieszkania, a potem pójść za nim i wykonać zadanie na klatce schodowej: strzelić w tył głowy i spokojnie odejść, wsiąść do samochodu i odjechać. Taki miał plan, z pozoru szalony, ale w istocie całkiem wykonalny. I nie musiał się zastanawiać nad tym, czy klient dojeżdża do pracy cudzym samochodem, własnym, autobusem czy limuzyną. Dotarłszy na drugi ciąg schodów, usłyszał czyjeś kroki. Zadarł głowę i... zobaczył cel — mężczyznę w białym mundurze marynarki wojennej. Szli za nim dwaj inni. Matheny odstąpił o krok, żeby przepuścić trzech mężczyzn. Oficer spojrzał na niego szarymi oczami spod daszka białej czapki z czarnym otokiem. Miał trochę za duży nos. Dwaj pozostali nie zwrócili uwagi na zabójcę. Matheny zacisnął dłoń na chłodnym pistolecie, myśląc intensywnie. Wszystkich trzech? W takim miejscu? Lecz było już za późno. Mężczyzna, który miał zginąć, zniknął z oczu zabójcy. Matheny zaklął w duchu. Miał cztery lub pięć sekund na wykonanie zlecenia, ale nie mógł się zdecydować! Szlag! Zaraz, poniżej jest jeszcze jeden ciąg schodów! Tam ich dopadnę. Wszystkich trzech, pomyślał zdecydowanie, zeskakując na półpiętro. Zanim jednak dobiegł do trzech mężczyzn, z drzwi prowadzących na korytarz wyłoniły się kolejne postacie. Jakaś kobieta szła teraz przed oficerem marynarki, a inna tuż za nim, skutecznie go zasłaniając. Na końcu do procesji dołączył jeszcze jeden wojskowy w mundurze. Zanim Matheny dotarł na dół, do holu, klient wychodził już frontowymi drzwiami, w dość licznym towarzystwie. W promieniu dziesięciu metrów od niego znajdowało się co najmniej dwanaście osób. Oficer wyszedł na zewnątrz i stanął przy krawężniku. W porządku, czeka na samochód, pomyślał zabójca. Stoi spokojnie, gapi się na przejeżdżające wozy. To jest to! Podejdź do niego i strzel w plecy. Kiedy będzie padał, popraw w mózg. A potem odejdź spokojnie. Nikt nawet na ciebie nie spojrzy. 328 Odejdź, wsiądź do samochodu i jedź. Myron Matheny był o trzy kroki od swej ofiary. Trzymał rękę pod wiatrówką, na kolbie pistoletu, gotów do działania. W tym momencie biały rządowy samochód zatrzymał się na ulicy, a mężczyzna w mundurze natychmiast zeskoczył z krawężnika, przeszedł między dwoma zaparkowanymi autami i zniknął na tylnym siedzeniu. Z trzaskiem zamknął za sobą drzwi, zostawiając bezradnego Myrona Matheny'ego na chodniku. Pojechał do Crystal City i stracił cholernie dużo czasu na szukanie miejsca do zaparkowania. Wreszcie zostawił samochód na wielokondygnacyjnym parkingu nieopodal kompleksu i dalej ruszył piechotą. Nie widział wojskowego w chwili, gdy ten wchodził do gmachu, w którym pracował. Może tam jest, może go nie ma, rozmyślał Matheny. Przecież nie wejdę na górę i nie zapytam, czy już przyszedł. Stanął na chodniku, by rozejrzeć się po okolicy. Kompleks Crystal City składał się z kilkunastu budynków biurowych średniej wielkości, liczących nie więcej niż dwadzieścia pięter. Niektóre miały własne, wewnętrzne garaże, lecz większość urzędników musiała zostawiać samochody na publicznych parkingach wielopoziomowych. Od zachodu teren kompleksu omijała Lee Highway, biegnąca z północy na południe. Od wschodu użytkownicy okolicznych biur mieli widok na port lotniczy Reagana. Na północy piętrzyła się rozległa bryła Pentagonu, otoczona kilkuset akrami parkingów. Pod ziemią znajdowały się pasaże handlowe, których ciąg zamykały na obu końcach stacje metra. Teraz, gdy brakowało elektryczności, prawdopodobnie niczym nie różniły się od chodników kopalnianych. Ludzie zatrudnieni w kompleksie -choć zapewne było ich o połowę mniej niż zwykle - musieli jednak jadać gdzieś lunch, toteż jeden z podziemnych restauratorów dostał zgodę na otwarcie tymczasowego lokalu pod gołym niebem. Myron Matheny przyglądał się z daleka, jak ekipa wyładowuje z dwóch ciężarówek niezbędny sprzęt. Wkrótce ruszty stały już na swoim miejscu i rozpalano w nich węgiel drzewny. Przenośne prądnice zasilały lodówki. Wokół nich pojawiły się składane stoliki, pudła z jedzeniem, tekturowe talerze, plastikowe kubki, krzesła turystyczne, kosze na śmieci... Eki- 329 pa pracowała szybko i wydajnie, „budując" restaurację na kwadratowym placu między czterema budynkami. Jej dachem były szumiące korony czterech dorodnych drzew. Jeżeli gość pracuje w tym gmachu, to pewnie zejdzie tu na lunch, pomyślał Matheny. Wycofał się niespiesznie, szukając optymalnej drogi ucieczki po wykonaniu zadania. Gdyby na przykład odstawił samochód gdzieś w bezpieczne miejsce, a zdobył jakoś wóz z oznaczeniami inwalidzkimi, którym mógłby zaparkować tu, w pobliżu... Nie brakuje tu wojskowych. Jedząc lunch, facet będzie otoczony przez ludzi w mundurach, rozmyślał Myron. Jeżeli zastrzelę go z bliska, rzuci się na mnie paru żołnierzy i będzie po wszystkim. Jeśli użyję karabinu, na przykład stamtąd, z ostatniego piętra tego parkingu... Może uda się wymierzyć przez jakąś szczelinę w koronach drzew. Matheny wszedł na najwyższy poziom parkingu i spojrzał w dół. Listowie zasłaniało niemal połowę lokalu pod chmurką. Zszedł niżej. Tu było lepiej, ale jeszcze nie tak, jak się spodziewał. Zszedł jeszcze niżej. Był dwa piętra nad ziemią i wiedział, że lepszej pozycji do strzału nie znajdzie. Od środka placu dzieliło go najwyżej sześćdziesiąt metrów. Strzał z karabinu z lunetą wydał mu się dziecinnie prosty. Gdybym chciał, mógłbym mu odstrzelić ucho, pomyślał z zadowoleniem. Zaraz jednak uświadomił sobie, że po wykonaniu zlecenia będzie stał w pustawym garażu, z bronią w ręku i że jakoś będzie się musiał wydostać na zewnątrz. Postanowił, że wyrzuci karabin, wyjdzie tą samą drogą, którą wszedł, a potem spokojnie wsiądzie do samochodu zaparkowanego na miejscu dla inwalidów. Miał szansę. Być może. Do diabła, nie widział innej możliwości. Mógł najwyżej wrócić do Rosslyn i czekać na ofiarę pod domem. Nie wiedział tylko, czy oficer w ogóle zamierzał spędzić noc we własnym mieszkaniu. Zostawił sobie ten plan w pamięci na wypadek, gdyby facet nie przyszedł na lunch. Wyszedł z parkingu schodami pożarowymi i po chwili wrócił po swój samochód. Zapłacił za postój, nim ruszył w stronę 330 Alexandrii, żeby rozejrzeć się za wozem z odpowiednią tablicą rejestracyjną. - Pojazd SEALs może zejść na głębokość czterdziestu pięciu metrów - powiedział Sonny Killbuck, rozwijając mapę przed Grafionem i Tarkingtonem. - Dzwoniłem do New Lon-don, żeby potwierdzić tę informację. - W porządku - mruknął Grafton, poprawiając na nosie okulary do czytania. - Dlatego też kazałem wykonać mapę z zaznaczeniem tych rejonów Atlantyku, gdzie woda ma właśnie taką lub mniejszą głębokość - ciągnął komandor. - Jeśli pan sobie życzy, możemy zrobić podobne wydruki dla dowolnych parametrów. Wszyscy trzej pochylali się nad mapą, kiedy do gabinetu wszedł Krautkramer z aktami Jouany'ego. Bez słowa dołączył do oficerów spoglądających na barwny wydruk. - Jeżeli satelita SuperAegis wylądował w oceanie, by mogła go podjąć ta właśnie jednostka przewożona na pokładzie USS America, to woda nie może być głębsza niż na czterdzieści pięć metrów - wyjaśnił mu Jake. - Heydrich jest ekspertem od prac podwodnych, trafił do załogi Kolnikowa... wszystko się zgadza. - Kiedy przygotowywałem te akta dla pana, admirale, zauważyłem pewien interesujący fakt. Wygląda na to, że An-toine Jouany jest jednym z dyrektorów konsorcjum Euro-Space. Nie mam pojęcia, czy wiedział pan o tym wcześniej, ale... Jake chwycił teczkę i zaczął przerzucać papiery. - Pokaż - rozkazał. Krautkramer szybko odnalazł listę stanowisk piastowanych przez Jouany'ego w różnych firmach i pokazał ją Ja-ke'owi. - A Heydrich? Dowiem się o nim czegoś nowego? - Jego papiery są pod spodem. Jak się okazuje, jest nie tylko specem od nurkowania, ale też dochrapał się udziałów w firmie działającej w tej branży, na krótko przed wielkim boomem na wydobywanie wraków przez firmy ubezpieczeniowe. Dobrze na tym wyszedł. W tej chwili jest właścicielem Nautilus Company, posiadającej cztery specjalistyczne jednostki. - Agent wymienił ich nazwy. - Sonny, jak sądzisz, czy nasi ludzie od rozpoznania sate- 331 litarnego mogliby znaleźć dla nas te statki? Chciałbym wiedzieć, gdzie teraz pływają. Killbuck bez słowa zabrał kartkę z nazwami i wyszedł. Krautkramer meldował jeszcze przez moment, a potem zostawił Jake'a i Ropucha sam na sam z mapami i aktami. - Płytki ten Atlantyk - mruknął z powątpiewaniem Tar-kington, przyglądając się tysiącom mil kwadratowych, które komputer zaznaczył na żółto. - Ten, kto chciał utopić naszego satelitę, miał cholernie duży wybór. - Niekoniecznie - odparł Jake. - Rakieta pozbawiona napędu porusza się po trajektorii balistycznej. Niełatwo znaleźć to miejsce, ale też nie musimy brać pod uwagę wszystkich wytypowanych przez komputer rejonów. - Ciekawe, w jaki sposób piraci chcą znaleźć trzeci stopień rakiety, skoro nie mogą używać aktywnego sonaru. - Też się nad tym zastanawiam. Będą potrzebowali bardzo hałaśliwej maszyny, która nie wzbudzałaby niczyich podejrzeń. Wytworzone przez nią dźwięki mogłyby się odbijać od dna i być rejestrowane przez Objawienie. W ten sposób można odnaleźć zatopiony obiekt. - Ale co mogłoby wytwarzać taki hałas? - spytał Ropuch. - Nie wiem. Mam nadzieję, że zdjęcia satelitarne interesujących nas okolic pomogą nam znaleźć odpowiedź. Tylko że najpierw musimy ustalić, które okolice tak naprawdę mogą nas interesować. Myron Matheny spędził ranek pracowicie. Ukradł forda z parkingu przed szpitalem w Alexandrii, bez kłopotów pozostawił go na miejscu dla inwalidów w uliczce za wielopoziomowym garażem i równie swobodnie wniósł na drugie piętro remingtona owiniętego w zielone worki na odpadki. Umieścił karabin w kuble przy wejściu do nieczynnej windy i przysypał śmieciami z innych pojemników. Cofnął się o kilka kroków i spojrzał krytycznie na swoje dzieło. Z pewnością niewielu ludzi mogło szukać czegoś w pobliżu niesprawnej windy. A jeżeli akurat teraz pojawiliby się śmieciarze... Wtedy akcję trzeba by było przenieść na wieczór, do Rosslyn. Jeszcze raz sprawdził najdogodniejszą pozycję strzelecką-Poczuł zimny dreszcz na myśl o tym, jak bardzo będzie od- 332 słonięty. Jedyną ochronę dawały mu stojące na tym piętrze samochody; na inną nie mógł liczyć. Nie będzie chwili do stracenia, pomyślał. Kiedy zrobił wszystko co mógł, zszedł na dół, i wolnym krokiem przespacerował się obok zatłoczonego już lokalu, przyglądając się urzędnikom czekającym w kolejce, jedzącym na stojąco przy kwietnikach okalających plac i siedzącym przy długich stołach. Interesującej go osoby jeszcze nie było. Myron zaczął się denerwować. Miał złe przeczucia — nie zaplanował akcji jak należy, nie wyeliminował wszystkich zmiennych, na które miał wpływ. Tyle mogło się nie udać... Zwykły przypadek, tarcie życiowych spraw... a właśnie o życie toczyła się ta gra. Matheny czuł, że niepotrzebnie ociera się o śmierć: skradziony samochód mógł nie zapalić, jakiś policjant mógł się pojawić na parkingu, roboty drogowe mogły zablokować drogę ucieczki... Dobry Boże, pomyślał ze zgrozą. Ta lista ciągnie się w nieskończoność. Przeżyłem tyle lat tylko dlatego, że zawsze przygotowywałem się do pracy. Minęła jedenasta pięćdziesiąt. Kolejka czekających na posiłek systematycznie rosła. Godzina szczytu musiała nastąpić między dwunastą a trzynastą. 0 dwunastej zero jeden dwoje umundurowanych policjantów dołączyło do ogonka. Fantastycznie, pomyślał posępnie Matheny. Rzucą się w pościg, kiedy tylko usłyszą strzał. Kolejka posuwała się żwawo naprzód — restaurator najwyraźniej znał się na tym interesie - lecz mimo to stawała się coraz dłuższa. W większości okolicznych biur teraz dopiero zaczynała się przerwa na lunch. 1 wreszcie pojawił się o n, otoczony grupką ludzi, z których jeszcze kilku nosiło mundury. Myron Matheny zmusił się do spokojnego oddychania. Musiał zaczekać jeszcze chwilę, by zobaczyć, w którym miejscu usiądzie jego ofiara. Zdecydowanie nie miał ochoty wychylać się z drugiego piętra garażu i wymachiwać lornetką w poszukiwaniu celu. Ludzie z otoczenia oficera rozprawiali o czymś z ożywieniem, gestykulując energicznie, wyraźnie zadowoleni z tego, że mogli się oderwać od pracy. Każdy zapłacił za swoją porcję, a potem razem ruszyli w stronę jednego z długich stołów. Myron Matheny wstał, wyrzucił puszkę po gazowanym na- 333 poju i odszedł w kierunku wielopoziomowego parkingu. Tak, pomyślał z otuchą. Z drugiego piętra będę go miał jak na dłoni. Nadszedł czas zabijania. Sytuacja nie wyglądała najgorzej, lecz Matheny nie mógł opędzić się od myśli o tym, co jeszcze mogło się nie udać. Para gliniarzy jeszcze nie skończyła lunchu. Oboje nosili kamizelki kuloodporne, ale nie mieli krótkofalówek - zapewne nie przetrwały eksplozji. To była jedna z niewielu dobrych wiadomości: przynajmniej nie mogli wezwać posiłków, była więc nadzieja, że uda się spokojnie odjechać z miejsca zbrodni. Kamery na parkingu też nie działały. Może jednak atak na Waszyngton miał więcej dobrych stron niż złych? Chyba dobrze byłoby kropnąć policjantkę zaraz po odstrzeleniu admirała, pomyślał. Jej partner na pewno nie spieszyłby się wtedy zbytnio. A może nie? Może miałby tym większą ochotę posłać kulę w tył głowy mordercy odjeżdżającego skradzionym fordem? Myron Matheny postanowił, że nie będzie o tym myślał. Zadziała instynktownie. - Proszę, panie Ilin, niech pan nam opowie jeszcze raz o tej waszej wielkiej przygodzie, kiedy to uciekaliście po lesie przed zabójcami - odezwał się jak zawsze uprzejmy Jadot. - Widzę po tej sceptycznej minie, że wątpisz w prawdziwość moich słów, przyjacielu — odparł Janos Ilin. - Na pewno nie - oburzył się Jadot. - Nazywają mnie kamienną twarzą. Werbownicy z pucharu świata w pokerze co roku błagają mnie listownie o dołączenie do rozgrywek. Moja twarz jest jak maska, ukrywa wszelkie uczucia. - Jake, apeluję do twojej amerykańskiej gościnności, zrób coś - odezwał się Ilin na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy siedzący przy stole. — Powiedz tym niedowiarkom, że nie kłamię i że ci bezlitośni zabójcy pragnęli naszej gęstej, czerwonej, choć niekomunistycznej krwi. - Tak naprawdę to zachciało nam się wagarów - odezwał się Grafton, zwracając się do Jadota. - Wymyśliliśmy te brednie o zabójcach, żeby usprawiedliwić jakoś wycieczkę na ryby do Shenandoah. Ilin twierdził, że przełkniecie tę bajkę z uśmiechem na ustach. 334 Żaden wóz nie blokował forda. Ulica dojazdowa do Lee Highway była szeroka i pustawa. Zadowolony Myron Matheny wszedł po schodach na drugi poziom parkingu. Nie było tam nikogo. No, w każdym razie nikt tamtędy nie przechodził, ale jeśli jakiś skacowany kierowca drzemał w wozie... Zaniepokojony zabójca przespacerował się między samochodami, dyskretnie zaglądając do wnętrz. Dopiero kiedy skończył, podszedł do kubła, w którym ukrył karabin, i rozejrzał się po raz ostatni. Wyjął broń za lufę, ale nie obdarł z niej zielonych foliowych worków. Zbliżył się do upatrzonego miejsca, położył karabin na betonie i spojrzał w stronę tymczasowej restauracji, szukając celu. Jest! Para policjantów siedziała tuż obok. Matheny odwrócił się raz jeszcze w stronę parkingu. Był sam. Przykucnął i scyzorykiem rozciął folię spowijającą broń. Odciągnął zamek i z namaszczeniem włożył do magazynka trzy naboje wyjęte z kieszeni. Zamknął mechanizm i upewnił się, czy nabój trafił do komory. Odłożył karabin i wstał, by rozejrzeć się po raz ostatni. Oficer i jego znajomi wciąż jedli. Kiedy Matheny schylał się po broń, od strony schodów rozległy się czyjeś kroki. Karabin osłonięty był częściowo stojącym obok samochodem. Zabójca postanowił go nie ruszać. Po chwili zobaczył kobietę. Szła pospiesznie, wystukując wysokimi obcasami szybki rytm na betonowej wylewce. Spojrzała na niego, nieznacznie skinęła głową i odwróciła wzrok. Nie dostrzegła ani zielonych worków, ani leżącej pod nimi broni. Przez chwilę grzebała w torebce, aż wreszcie wyjęła z niej kluczyki i pilotem otworzyła samochód. Myron Matheny odwrócił się i oparł rękami o barierkę. W napięciu wsłuchiwał się w pracę startującego silnika i w szum opon, kiedy wóz odjeżdżał ku rampie wiodącej na dół. Oficer nie ruszał się z miejsca. Rozmawiał z kolegami. Matheny był coraz bardziej zdenerwowany. Nie przygotował się do tej roboty tak, by ze spokojem myśleć o ryzyku. Zbyt wiele było niewiadomych. Lecz przecież nie mógł stać tutaj przez cały dzień... Teraz! Matheny pochylił się, ścisnął w dłoniach karabin, wyprostował się, spojrzał na cel i płynnym ruchem uniósł broń do ramienia. Linie celownika skrzyżowały się dokładnie na gło- 335 wie oficera. Zabójca celowo użył najsłabszej lunety, o trzykrotnym powiększeniu. Mechanicznym ruchem pochylił się i oparł łokcie na poręczy. Wypuścił powietrze z płuc, zapanował nad drżeniem celownika i nacisnął spust. Jak Jake wyjaśnił później Callie, plastikowy widelec wysunął się z jego palców i spadł mu na kolana. Jadł nim właśnie zapiekaną fasolkę i wiedział, że na białych spodniach pozostanie plama sosu. Pochylił się odruchowo, by przyjrzeć się skutkom nieuwagi... i w tym momencie poczuł podmuch kuli przelatującej kilka centymetrów nad jego głową. Niemal równocześnie usłyszał huk wystrzału. Pocisk z głośnym mlaśnięciem wbił się w pierś Maurice'a Jadota. Jake natychmiast zrozumiał, co się stało: krzyknął ostrzegawczo i rzucił się na Francuza, ściągając go z krzesła na ziemię. Jak opowiadał Callie, nie zdawał sobie sprawy, że kula była przeznaczona dla niego. W pierwszej chwili był pewny, że zamachowiec chciał zabić Jadota. Nie miał pojęcia, czy postrzał jest ciężki. Instynkt podpowiadał mu, że zabójca spróbuje jeszcze raz, dlatego położył się na nieruchomym ciele Francuza, starając się je osłonić. Matheny wiedział, że chybił, gdy tylko poczuł odrzut broni. Ułamek sekundy przed wystrzałem głowa widoczna w lunecie przesunęła się nieznacznie. Minimalne poruszenie wystarczyło, by kula przeszła nad celem. Matheny nauczył się przed laty, że nie należy opierać się sile odrzutu, ale poddać się jej płynnym ruchem. Błyskawicznie przeładował karabin i wymierzył ponownie, szukając białego munduru. Zobaczył skłębioną masę ludzi - niektórzy biegli, inni próbowali się ukryć, ktoś przewracał drewniany stół, jedzenie fruwało w powietrzu... Jezu Chryste! Gdzie on jest? Gliny! Matheny przeniósł celownik na prawo, odnalazł niebieski mundur i ponownie nacisnął spust. Przeładował broń i znowu zaczął szukać w tłumie ofiary. 336 Nie znalazł go. Jasna cholera! Matheny opuścił karabin, wrzucił go pod najbliższy samochód i szybkim krokiem ruszył w stronę schodów. Dochodząc do samochodu, słyszał krzyki dobiegające zza budynku i natrętny, coraz głośniejszy dźwięk syreny. Jadot powiedział coś po francusku - zdanie lub urywek zdania - a potem uszło z niego życie. Jake jeszcze przez długą chwilę naciskał rytmicznie jego pierś i powtarzał, że musi wytrzymać, z przerażeniem patrząc na strugi gęstniejącej krwi płynące z ust i nosa rannego, zanim Ropuch przekonał go, że to nie ma sensu. Kula przebiła płuca i serce Francuza. Jake Grafton przysiadł na piętach, próbując uspokoić oddech. Krew Jadota była wszędzie: na jego ciele, na białym mundurze Jake'a i na jego rękach... - Próbując ratować mu życie, pewnie go dobiłem — odezwał się Grafton. Dopiero teraz dotarło do niego, że słyszał drugi strzał i że ktoś jeszcze był ranny. „Glina", odezwał się ktoś w tłumie. Kilka osób pochylających się nad ranną policjantką próbowało podtrzymać pracę jej serca. Dźwięk syreny był coraz bliższy. - Ropuch! - ryknął Jake. - Tak jest! - Może to karetka! Biegnij na Lee Highway i spróbuj... -Grafton nie dokończył. Tarkington już pędził w stronę ulicy. Matheny starał się zachować spokój. W skupieniu włożył kluczyk do stacyjki i uruchomił silnik. Nie musiał rozbierać rozrusznika; przeglądając wozy na przyszpitalnym parkingu, wybrał ten, który miał pod tylnym zderzakiem magnetyczną skrytkę na kluczyki. Kosztowało go to trochę gimnastyki, ale opłaciło się: w tej chwili nie miałby głowy do ręcznego łączenia przewodów. Spojrzał na drążek zmiany biegów i płynnym ruchem włączył wsteczny. Obejrzał się, pomału cofnął wóz, zatrzymał i wrzucił jedynkę. Nigdy nie panikuj, pomyślał. Skoncentruj się na zadaniu. Te dwie zasady od lat utrzymywały go przy życiu i nie miał 337 zamiaru wyrzekać się ich w tej chwili. Zgoda, nie udało mu się zabić ofiary, ale jutro też jest dzień. Trzeba tylko do niego dożyć. Pomału dodał gazu, a po chwili przyhamował, zbliżając się do skrzyżowania. Starał się nie zwracać uwagi na coraz głośniejsze wycie syreny. Minął pierwszą przecznicę i zobaczył w oddali znak STOP oraz nieczynne światła sterujące niegdyś ruchem na skrzyżowaniu z Lee Highway. Zatrzymać się, przepuścić, ruszyć dalej, pomyślał. Zatrzymał samochód przed znakiem, na prawym pasie. Ruszył po chwili, włączając migacz, by zaraz potem zatrzymać się jeszcze raz, na samym rogu ulicy. Dźwięk syreny był nieznośnie głośny. Matheny spojrzał w lewo... Na sąsiednim pasie przystanęła ogromna ciężarówka. Syrena! Matheny dodał gazu i poruszył kierownicą, by skręcić w prawo, na pas biegnący na północ. Nie zdążył zauważyć ambulansu, który jadąc prawym pasem Lee Highway, przejechał obok ciężarówki z prędkością co najmniej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Prawy koniec zderzaka karetki uderzył w drzwi kierowcy forda. Głowa Matheny'ego odskoczyła gwałtownie. Ciało unosiło się już z fotela, kiedy bezwładny wóz po krótkim locie uderzył w latarnię. Siła uderzenia wypchnęła kierowcę do przodu i w prawo - uderzenie głową o przednią szybę po stronie pasażera wystarczyło, by złamać mu kark. Zginął na miejscu. Myron Matheny zapomniał zapiąć pasy. Jake Grafton patrzył, jak załoga karetki zabiera ciało Maurice'a Jadota, kiedy podszedł do niego starszy stopniem funkcjonariusz policji i opowiedział o wypadku, który wydarzył się o dwie przecznice dalej. - Naszym zdaniem to był zabójca. Miał przy sobie pistolet z tłumikiem, a to znaleźliśmy w samochodzie — dodał, wyjmując z kieszeni zdjęcie. - To pan, prawda? Była to jedna z fotografii, które nie tak dawno dołączył do swoich akt. - Rzeczywiście. To ja. - Pan, a nie ten pechowiec, pan Jadot. -Uhm. 338 - Zdaje się, że zabójca chybił. - Najwidoczniej. - Kiedy skończy pan tutaj, może wpadłby pan do kostnicy i spróbował zidentyfikować mordercę? Przy tej temperaturze, bez chłodni, będziemy musieli zacząć autopsję najdalej za kilka godzin. - Policjant podał Jake'owi adres. - Będę tam za parę minut — obiecał admirał. Chwilę później jego spojrzenie spoczęło na twarzy Janosa Ilina. Jake miał na czole czerwoną smugę świeżej krwi, ale jego szare oczy były zimne jak lód. Za plecami Rosjanina lekarz pogotowia próbował ratować nieprzytomną policjantkę, podczas gdy inni funkcjonariusze starali się rozpędzić tłum gapiów. Grafton stanął przed Ilinem i uniósł na wysokość twarzy dłonie zbryzgane krwią Maurice'a Jadota. - Dla ciebie to wszystko jest tylko grą, co? - warknął, wycierając ręce o nieskazitelnie czystą koszulę na piersi Rosjanina. - Ponad sześciuset ludzi straciło życie. Teraz Jadot. To nie jest atrament w moskiewskich aktach, Ilin, to jest prawdziwa krew! - Nie ja go zabiłem! - odparł gniewnie Ilin, gwałtownym ruchem odpychając dłonie Graftona. - Złodzieje okrętów, szpiedzy, kłamstwa... A dla ciebie to tylko gra! - naciskał coraz bardziej wściekły Jake, chwytając w garście poły marynarki Ilina i unosząc je do góry. - Może skończyłbyś tę zasraną zabawę i wreszcie zaczął mówić prawdę, do ciężkiej cholery?! - Powiedziałem ci prawdę! - odkrzyknął Rosjanin, ściskając jego nadgarstki. - Nie powiedziałeś! Wcisnąłeś mi kłamstwa. A ja chcę prawdy, rozumiesz?! - Grafton potrząsnął Ilinem gwałtownie. Szpieg omal się nie przewrócił. - Jakie kłamstwa? — spytał. Amerykanin przysunął się o krok bliżej, tym razem trzymając ręce przy sobie. - Nie dowiedziałeś się o Operacji Czarnobrody od SVR. Ilin wyprostował krawat i obciągnął marynarkę. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego. - Sprawdziłem. Cały zespół najemników był trzymany w odosobnieniu. Nie byłeś w Connecticut i nie rozmawiałeś z żadnym z nich. 339 Ilin wygładził koszulę. - Ktoś inny powiedział ci o Operacji Czarnobrody, a ty, być może, poszedłeś z tym do DeGarmo. On rzeczywiście był na przyjęciu. Federalna Służba Ochrony wysłała z nim ochroniarza. Ale to Amerykanin zdradził tajemnicę Rosjanom. Albo DeGarmo, albo ktoś inny. Całkiem możliwe, że w ogóle nie rozmawiałeś z nim na przyjęciu, bo on już wiedział, że wy wiecie. Janos Ilin zapalił papierosa, wydmuchnął obłok dymu i spokojnie spojrzał na Jake'a Graftona. - Sześciuset ludzie. Skradziony okręt - powtórzył Jake. - DeGarmo nie wiedział, że ja wiem - odparł chłodno Ilin. — Widziałem to w jego oczach. - Więc kto? - Nie mogę powiedzieć. Tożsamość tej osoby jest tajemnicą państwową. - Tajemnicą twojego państwa. - Właśnie. Mojego! Czyli jedynego, którego interesy mnie obchodzą. Jake dobrze zważył słowa, zanim odezwał się ponownie. - Problem polega na tym, że ty ciągle łżesz. SVR nie przysłała cię tutaj, żebyś dotrzymywał towarzystwa tym trzem Europejczykom. To nie było dobre kłamstwo, Ilin. Mogłeś się bardziej postarać. Rosjanin zmrużył oczy. - Nie doceniałem cię — przyznał. Jake Grafton nie zamierzał ustąpić. - Moim zdaniem twoi szefowie niepokoili się, że EuroSpa-ce dostanie w swoje ręce satelitę SuperAegis. Jesteś tu po to, żeby do tego nie dopuścić. Ilin rzucił papierosa na ziemię i przydepnął go. - Przysłali mnie tutaj, żebym was obserwował. Tak naprawdę niepokoi ich to, że Amerykanie nie są wystarczająco bystrzy, żeby dopilnować tej sprawy. ROZDZIAŁ 18 Po południu w dniu śmierci Jadota w biurze zespołu łącznikowego zapanowało powszechne przygnębienie. Dwie sekretarki i jedna z młodszych oficerów zamknęły się w damskiej toalecie, żeby się wypłakać. Kilku mężczyzn również miało na to ochotę, ale się opanowali. Jake doszedł do wniosku, że najlepiej będzie odesłać wszystkich do domów - z wyjątkiem Tarkingtona i Carmelliniego, którzy pracowali nad twardymi dyskami ukradzionymi z domu DeGarmo. Szef, generał Blevins, był na Florydzie. Pracował z geniuszami informatyki, którzy próbowali wykryć zagadkowy błąd w oprogramowaniu sterującym lotem rakiety wynoszącej satelitę SuperAegis. Blevins sprowadził tam także ekspertów z Dowództwa Sił Kosmicznych i uważał, że powinien być obecny na wszystkich etapach pracy. Jake wałęsał się po pustych pokojach biura, próbując znaleźć rozwiązanie nie mniej istotnych zagadek. Waszyngton, martwe miasto! A jednak jakimś cudem wznowiono produkcję gazet; tego ranka ludzie po raz pierwszy przynieśli je z dumą do pracy. Był to drobny, lecz mile widziany symbol powrotu do normalności. Gazety były pełne spekulacji na temat przewidywanego uruchomienia łączności telefonicznej i przywrócenia zasilania w mieście, z czym dziennikarze wiązali nadzieję na „ogólny powrót do normalności". Do normalności... Nie brakowało też prasowych rozważań na temat Kolni-kowa, USS America i pocisków tomahawk. „Gdzie jest Kol- 341 nikow?" - grzmiał ogromną czcionką jeden z nagłówków. Gdyby tylko Rosjanin wiedział, jaką zyskał sławę... Mając zręcznego prawnika i przyzwoitą firmę od public relations, mógłby zapewne nagrać rapową płytę, sprzedać miliony książek, a może nawet odstąpić za słoną cenę prawa do ekranizacji swoich „przygód". A gdyby jeszcze przytrafił mu się romans z niegrzeczną piosenkarką lub gwiazdką kina... Możliwości były nieograniczone. Tytułowe pytanie było jednak zadziwiająco trafne: gdzie właściwie był Kolnikow? Jake pił kawę i zastanawiał się nad odpowiedzią, kiedy do jego pokoju wszedł agent specjalny Tom Krautkramer. Opowiedział więcej, niż Grafton miał ochotę usłyszeć na temat Myrona Matheny'ego. Chłonąc informacje, Jake od czasu do czasu pomrukiwał coś pod nosem, ale nie zadawał pytań. - Teraz opowiedz mi o Peterze Kerze - zaproponował, kiedy Krautkramer skończył. - O tym zaginionym mądrali z NASA? Co chciałby pan wiedzieć? - Wszystko, o czym jeszcze mi nie mówiłeś. - Kiedy? - Natychmiast. Krautkramer pstryknął palcami. - Powiedzmy: jutro po południu - zgodził się Jake. - Pewnie nie było panu łatwo patrzeć na Jadota... - Myślę, że kiedy padał na ziemię, był już martwy. Przebicie płuca i serca jedną kulą to nie najgorszy sposób na odejście z tego świata. - Jadot był celem czy pan? - Maurice Jadot był miłym facetem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Dołączył do mojego zespołu, żeby dowiadywać się jak najwięcej o programie SuperAegis i o wszystkim meldować francuskiemu wywiadowi. I zapewne zajmował się tylko tym. A jeśli wiedział coś o porwanym okręcie i tomahawkach, to nigdy się z tym nie zdradził. - Słyszałem, że Matheny miał w samochodzie pańskie zdjęcie. - Może polował na mnie, a może nie - odparł Jake, nie chcąc przyklejać sobie etykietki łownej zwierzyny. - Jeżeli 342 tak, to spartaczył robotę, a Jadot miał pecha, że strzelał do mnie niekompetentny zabójca. Mam nadzieję, że nikt nie wyryje tego na moim nagrobku. - Hmm - mruknął Krautkramer, rozglądając się po biurze. - Gdzie jest Carmellini? Mam dla niego pewną informację. Chciał, żebym sprawdził odciski palców, a ściślej odciski palców uwiecznione w lateksie. - Agent wyjął z aktówki szarą kopertę i rzucił ją na biurko Graftona. - Niezły z niego numer. Wcisnął mi jakąś historię o kropelkach usypiających i dał odbitki palców kobiety, która już nie żyje. Grafton podszedł do drzwi i zawołał oficera CIA. Carmellini bez słowa wysłuchał opowieści Krautkramera. - Od kiedy nie żyje? - spytał tak cicho, że musiał powtórzyć pytanie. - Od kiedy? - Zginęła w wypadku samochodowym miesiąc temu. - Identyfikacji dokonał komputer FBI? - Tak, w Clarksburgu. Zeskanowano silikon i obraz w cyfrowej postaci porównano z zawartością bazy danych. - Czy zdarzyło się ostatnio włamanie do waszej sieci? Krautkramer spojrzał na admirała z niepokojem. - Nic mi o tym nie wiadomo, ale z drugiej strony nie jestem osobą, której by o czymś takim meldowano. - Czy któraś z agencji rządowych utrzymuje podobną bazę? - Nawet kilka. To dublowanie pracy, więc staramy się zgromadzić wszystkie dane w jednym miejscu, ale wie pan, jak to jest z biurokratami... - Wiem. A jeśli chodzi o bazy danych, to wasza nie jest pierwszą, w której ktoś manipulował. Mogę na przykład zaręczyć, że nikt z grona oficerów flagowych Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych nie zainwestował w walutę w zagranicznej firmie i nikt nie zaprzedał się Jouany'emu. A teraz dowiedzmy się lepiej, kim jest Sarah Houston. Może wysłałbyś ekipę FBI do mieszkania w Nowym Jorku, w którym CIA zainstalowało Tommy'ego? Niewykluczone, że znalazłyby się jeszcze odciski palców tej kobiety. Przekonamy się, czy są to ślady kobiety, którą Tommy znał jako Sarah Houston, czy też ktoś w CIA podmienił lateksowe kopie. - Da się zrobić. Jake odczekał, aż Krautkramer wyjdzie, i wtedy dopiero rzucił kopertę Carmelliniemu. 343 - Pojedziesz z Ropuchem w okolice Reston i w którejś z naszych instytucji znajdziecie bazę odcisków, która nie ma łączności z systemem FBI. Tarkington stanął w drzwiach gabinetu. - Nie jesteśmy ekspertami od daktyloskopii, szefie — wtrącił, marszcząc brwi. - Nie musicie. FBI już dokonało klasyfikacji tych odcisków, więc trzeba tylko wpisać do systemu odpowiednie kryteria poszukiwania. Może nie będzie to dowód wystarczający dla sądów, ale dla nas na pewno. Chcę dostać nazwisko i zdjęcie kobiety, która nie zginęła w wypadku. Wiem, że szansę na to są małe, ale nie wykluczam, że to ta sama osoba, która wprowadziła zmiany w bazach danych Jouany'ego. Jeżeli tak jest, to mamy do czynienia z komputerową artystką, a to z kolei oznacza, że będzie to osoba związana z branżą elektroniczną lub informatyczną. Jeśli sama nie jest ważną figurą, to powie nam przynajmniej, kto jej kazał robić wielkie oczy do Carmelliniego. Pora zajrzeć pod każdy kamień i poznać prawdę, panowie. Tarkington skinął głową. - Na twardych dyskach z mieszkania DeGarmo nie znaleźliśmy nic ciekawego, szefie. E-maile do bratanków i bratanic, listy do brata i do paru kobiet, którymi jest chyba trochę zainteresowany, i to wszystko. Aha, w jednym z komputerów przechowuje odpowiedzi na „skargi i wnioski" spływające z Firmy. - Odeślijcie mu te dyski. Tylko postarajcie się zrobić to tak, żeby Krautkramer nie wpadł tu jutro z wrzaskiem, wymachując nakazami aresztowania. Po raz pierwszy od tygodni Jake dostrzegł mikroskopijne światełko w tunelu. Powtarzał sobie w duchu, że nie warto rozbudzać nadziei, a jednak... Gdzieś w tym komputerowym bałaganie ukrywał się ktoś, kto wiedział cholernie dużo o bazach danych i systemach zabezpieczeń. Jake Grafton wątpił jednak, by był to Peter Kerr, zaginiony ekspert zatrudniony w NASA. Kiedy Władimir Kolnikow był pewien, że w pobliżu nie ma nieprzyjacielskich okrętów podwodnych, odważył się znowu wynurzyć America na niewielką głębokość i wysunąć nad powierzchnię maszt fotoniczny. Kamera spojrzała w niebo, 344 a potem opuściła obiektyw w dół i zatoczywszy pełny okrąg, po kilku sekundach automatycznie powróciła do komory osłaniającej maszt we wnętrzu okrętu. Siedzący w sterowni Kol-nikow, Turczak i Heydrich wspólnie obejrzeli nagranie. Po chwili odtworzyli je ponownie, tym razem w zwolnionym tempie, by w odpowiednim momencie zatrzymać obraz. Zobaczyli statek zakotwiczony w odległości mniej więcej trzech mil, u wejścia do Zatoki Kadyksu. - To on, Global Pioneer. - Nie widzę ani amerykańskich okrętów, ani samolotów — mruknął Turczak, który od pewnego czasu nie ukrywał zdenerwowania. - Zatem udało się - oznajmił Kolnikow, rozglądając się po centrali i uśmiechając się do Ecka, Boldta i pozostałych. - To dopiero połowa drogi - warknął Heydrich. - Bądźcie tu, kiedy wrócę. - Bo co? - odparował gniewnie kapitan. Po chwili odezwał się jednak nieco łagodniejszym tonem: - Boże, jak ty mnie wkurzasz, Heydrich. - Przywieź nam piwa - wtrącił Eck. - Rozsądne życzenie - zgodził się Kolnikow. - Najlepiej całą skrzynkę dobrego niemieckiego piwa. Heydrich ruszył korytarzem w stronę rufy. Kolnikow poszedł za nim. Dotarłszy niemal do maszynowni wspięli się po drabince do ciasnego pomieszczenia, nad którym, za szczelnie zamkniętym włazem, znajdowała się śluza - krótki tunel prowadzący do podwodnego pojazdu. Heydrich otworzył klapę i wszedł do środka; Kolnikow wspiął się tylko na kilka stopni, by wsunąć głowę do wnętrza pojazdu. Niemiec trzasnął przełącznikami i z akumulatorów popłynął prąd. - Nie zapomnij o zalaniu zbiorników balastowych, bo wyskoczysz na powierzchnię jak korek - poradził Kołnikow. - Nie zapomnę, kapitanie. - Będziemy manewrować okrętem w tę i z powrotem. Utrzymam prędkość trzech węzłów, żeby zachować sterowność. Kiedy będziesz wracał, używaj świateł i telefonu akustycznego. Powinieneś zobaczyć reflektory na naszym kiosku. - Jasne. - Powodzenia - dorzucił Kolnikow i zszedł, by zamknąć właz pod dnem pojazdu. Kiedy upewnił się, że jest szczelny, 345 zsunął się niżej i powtórzył operację z klapą zamykającą śluzę. Został pod nią przez chwilę, nasłuchując. W górze rozległ się dźwięk napełnianych zbiorników, który szybko ucichł. Potem zagrzechotały hydrauliczne uchwyty, które dociskały pojazd do kadłuba okrętu. Przez parę sekund z zewnątrz dochodziło jeszcze zgrzytanie metalu trącego metal, a później wszystko ucichło: miniaturowa łódź wypłynęła w pierwszy samodzielny rejs. Dopiero wtedy Kolnikow zszedł na korytarz i niespiesznie ruszył w stronę centrali. W pojeździe SEALs nie było iluminatorów. Umocowane na zewnątrz kamery przesyłały do monitorów obraz tego, co znajdowało się przed jego dziobem i po obu burtach. Pilot mógł sterować ruchem kamer i regulować ostrość za pomocą joysticków, ale jednocześnie musiał kontrolować ruchy steru i stateczników. Zadanie to wymagało wprawy, której Heydri-chowi brakowało. Szybko zrozumiał, w co się wpakował, i po raz pierwszy w życiu poczuł strach. Kiedy poluzował hydrauliczne uchwyty, włączył napęd i przez chwilę czekał z niepokojem, aż maszyna, która ze zgrzytem ześlizgiwała się ku tylnej części wielkiego kadłuba, nabierze rozpędu, by dotrzymać kroku okrę-towi-matce. Kiedy pojazd zaczął płynąć o własnych siłach, okazało się, że balast ściąga go dziobem w głębinę. Heydrich szybko zwiększył obroty śruby, pociągnął drążek sterowy ku sobie i zaczął przedmuchiwać zbiorniki. Wreszcie zdołał ustabilizować ruch miniłodzi, choć musiał przyznać w duchu, że sam nie wie, jak mu się to udało. Spoglądając na monitor, widział z prawej strony mroczną sylwetę USS America, oddzielającej go od otwartego morza. Dopiero teraz popatrzył na kompas i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że nie sprawdził aktualnego kursu okrętu i nie porównał go ze wskazaniami kompasu na pokładzie. Teraz już nie miał wyboru; musiał założyć, że wszystkie przyrządy działają bez zarzutu. Jeśli było inaczej, wkrótce czekało go awaryjne wynurzenie i przeprawa wpław do najbliższego brzegu. Po chwili opanował się, wziął słuchawkę telefonu i uruchomił mikrofon. 346 - Jakim kursem powinienem płynąć? - Jeden dwa zero, z poprawką dziesięć na silny prąd; trzy mile - brzmiała lakoniczna odpowiedź. Heydrich niepewnie skierował pojazd na podany kurs i skoncentrował się na utrzymywaniu stałej głębokości i kierunku. Wkrótce strach zaczął go opuszczać. Radził sobie! Jako nurek miał przecież doświadczenie w obsłudze podwodnych sań. To była tylko ich powiększona wersja, wmawiał sobie uparcie. W głębi duszy żałował jednak, że nie uważał bardziej, kiedy Rothberg objaśniał mu działanie poszczególnych systemów. Walcząc z podwodnym prądem, płynął pół godziny, nim pokonał dystans trzech mil. Heydrich odetchnął z ulgą, kiedy w mętnej wodzie dostrzegł zarys dna Global Pioneera. Szybko nabierał wprawy w sterowaniu miniaturowym pojazdem. Bez trudu skierował go pod kadłub statku i tak długo płynął wzdłuż kilu, aż dostrzegł czarną dziurę w dnie, służącą zazwyczaj do kładzenia kabli na dnie morza. Teraz jednak przewodów nie było, toteż Heydrich mógł spokojnie manewrować sterami strumieniowymi, wprowadzając pojazd do wnętrza statku. Kiedy znalazł się dokładnie pod otworem w dnie, skierował kamerę ku górze i zobaczył na monitorze światła. Podniesiony na duchu uznał, że najwyższy czas przedmuchać zbiorniki balastowe. Sprężone powietrze wypchnęło wodę i pojazd uniósł się szybko, tylko raz zahaczając o krawędź otworu. Kiedy otworzył górny właz, usłyszał znajomy głos. - Już myśleliśmy, że nigdy tu nie dopłyniesz. Heydrich dwukrotnie kursował między Global Pioneerem a America, przewożąc nurków i ich sprzęt. Dostarczył też dwie skrzynki piwa i stertę gazet, w których szczegółowo opisano fizyczne zniszczenia dokonane przez impulsy elektromagnetyczne w Waszyngtonie i Nowym Jorku, a także psychologiczne, polityczne i ekonomiczne skutki ich wybuchu. Rząd Stanów Zjednoczonych był w poważnych opałach, a Kongres domagał się krwi wszystkich, których uważał za odpowiedzialnych za tę sytuację. Na przykład naszej krwi, pomyślał Kolnikow, siedząc w mesie oficerskiej, czytając gazetę i popijając piwo. Nurko- 347 wie zgromadzeni przy sąsiednim stole słuchali opowieści członków załogi o podwodnej bitwie, co jakiś czas śmiejąc się i głośno komentując zdarzenia. Kiedy kucharz podał jedzenie, w mesie zjawił się Heyd-rich. - Jak było? - spytał Kolnikow, kiedy Niemiec usiadł przy nim. - Popełniłem sporo błędów — przyznał Heydrich. - Ale i wiele się nauczyłem. - Słyszałem kiedyś, że doświadczenie to błąd, który nie zakończył się śmiercią. - W takim razie zdobyłem doświadczenie. Przez chwilę rozmawiali o możliwościach i zachowaniu miniaturowego pojazdu. - Jakie mamy szansę na odnalezienie satelity na szczycie podmorskiego grzbietu górskiego? - spytał wreszcie Heydrich. - Dystans ogromny, a cel mały. Jeżeli rakieta zboczyła z kursu o więcej niż cztery mile, spoczęła zbyt głęboko, abyśmy mogli ją wyciągnąć za pomocą tego sprzętu, który tu mamy. Musielibyście wtedy wrócić z jednym ze statków ratowniczych, oczywiście pod warunkiem że Amerykanie nie odnajdą wcześniej swojej zguby. Uwierz mi, oni się nie poddali. - Wiem. - Tak płytkie wody są bardzo niebezpieczne dla okrętu podwodnego. Jeżeli w okolicy pojawi się inny okręt albo samolot patrolowy, będę musiał przede wszystkim ratować America. Powrócę po was, kiedy tylko będzie to możliwe. - Rozumiem. - Czy pozostali - Kolnikow ruchem głowy wskazał na mężczyzn siedzących przy sąsiednim stole - zdają sobie sprawę z ryzyka? - Nurkowanie to niebezpieczna profesja. Oni dobrze o tym wiedzą. Ale za tę robotę mogą dostać bardzo, bardzo dużo pieniędzy. Przecież nikt nie żyje wiecznie. - Tak mówią - odparł Kolnikow. Tego dnia jeden z telewizorów w siedzibie firmy Hudson Security Services nadawał serwis informacyjny lokalnej stacji kablowej w Alexandrii w stanie Wirginia. Materiał o strzelaninie w Crystal City i o śmierci zabójcy w wypadku samochodowym ukazał się w nim już po południu. Zelda Hudson 348 zerknęła na ekran, kiedy usłyszała głos reporterki. Obejrzała Jo końca program informacyjny, którego wizualną stronę tworzyły głównie zdjęcia zgniecionego forda, skradzionego przez Matheny'ego. Po serwisie bez słowa wróciła do przerwanej pracy: wraz z trzema pracownikami dokończyła pisanie oferty dla pewnej firmy z Kalifornii i omówiła sprawę oddelegowania dwojga z nich na Zachodnie Wybrzeże. Gdy siedziba Hudson Security Services opustoszała, Zip-per Vance jak zwykle został dłużej. - Niepokoi mnie Willi Schlegel — powiedział. — Po ataku na Waszyngton wysłał do ciebie e-maila. Po Nowym Jorku nie dostałaś nic. Kompletna cisza. To do niego niepodobne. - On chce tylko dostać tego satelitę — odpowiedziała Zelda, lekceważąco machając ręką. — I dostanie go. Guzik go obchodzi los Nowego Jorku. - A to zabójstwo w Waszyngtonie? - drążył Zip. - Zginął jakiś Francuz. Wiesz coś o tym? - Nigdy o nim nie słyszałam. - A ja owszem - odparł lekko Zipper. - Pracował u Jake'a Graftona, w zespole łącznikowym przy projekcie SuperAegis. I dlatego zastanawiałem się nad czymś, słuchając tych wiadomości. - Nad czym? - spytała, spoglądając na niego beznamiętnie. - Czy na przykład nie wynajęłaś kogoś, żeby zlikwidował Jake'a Graftona. - On nie jest groźny. Vance parsknął z cicha. - Do licha, tylko on jest groźny! Rozpracował ten twój przekręt. Nie ma jeszcze dowodów, ale wkrótce je zdobędzie. Teraz współpracuje z nim Carmellini. Przeglądałem nie dawno kodowaną korespondencję, którą wysyłają tu i tam... A w ogóle to nie rozumiem, po co wdałaś się w znajomość z tym agentem. - A kto miał to zrobić? Może ty? Carmellini nie poleciałby na twoje męskie wdzięki. - Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie: czy zorganizowałaś zamach na Jake'a Graftona? - Na miłość boską, Zipper, przestań wreszcie jęczeć! -Zelda chwyciła jedną z gazet leżących na jej biurku i uniosła tak, żeby Vance widział pierwszą stronę. Pod nagłówkiem 349 widniało zdjęcie kolumny dymu nad Brooklynem, w miejscu, gdzie rozbił się myśliwiec. - O, nie, Zel. My jeszcze nikogo nie zabiliśmy. - Gówno prawda! - krzyknęła. - Nie mam zamiaru słuchać tych bredni! Dobrze wiesz, że sami popchnęliśmy tę śnieżną kulę, która teraz zmieniła się w lawinę! Więc nie wciskaj mi bzdur o tym, że jesteśmy święci i mamy czyste ręce! - Masz rację. Pójdziemy do piachu ze śmiercią tych wszystkich ludzi na sumieniu - szepnął Vance, nie patrząc jej w oczy. - Chodzi mi tylko o to, że nigdy nie wskazywaliśmy na kogoś palcem i nie mówiliśmy: „Skazujemy cię na śmierć!" - To rzeczywiście ogromna różnica - syknęła jadowicie Zelda. - Wiesz, naprawdę nie jestem w nastroju do tak głupich rozmów. Lepiej idź się przewietrzyć. Stojąc przy drzwiach i czekając na windę, Zip obejrzał się przez ramię. - Chyba będę musiał zacząć uważać na to, co się dzieje za moimi plecami. Podobnie jak Grafton. Któregoś dnia starej dobrej Zeldzie może przyjść do głowy, że Zipper Vance jest jedynym świadkiem, który mógłby zeznawać przeciwko niej. Biedaczysko, na pewno niczego się nie spodziewa. I nic nie poczuje! A przecież każdy musi kiedyś umrzeć. Mężczyzna wsiadł do windy i nacisnął klawisz. Zelda Hudson odczekała, aż na ekranie monitora sprzężonego z zewnętrzną kamerą ukaże się postać Zipa. Dopiero wtedy przywołała windę na piętro i wyłączyła jej zasilanie. Za kogo on ją właściwie uważał? Za ciepłe kluchy w rodzaju dzieci-kwiatów, z których wywodziła się jej matka? Zip Vance pilnie potrzebuje operacji otwarcia oczu, pomyślała Zelda. To jest dwudziesty pierwszy wiek, era kapitalizmu. Hudson Security Services istnieje, ponieważ świat jest pełen firm, którym zależy na ochronie własnych tajemnic. Są one również gotowe kupować sekrety innych uczestników rynkowej gry. Dobrze mi się żyje, kradnąc tajemnice i sprzedając systemy bezpieczeństwa tym samym ludziom! I każdy chce je kupić! Etyka? Pękam ze śmiechu! Toczy się wojna: Europa Inc. kontra Ameryka Inc. Pora zapomnieć o wymachiwaniu sztandarami. To jest walka dwóch dobrze wyszkolonych bestii. Willi Schlegel, przemysło-wiec-miliarder, spędził całe życie na ubijaniu półlegalnych 350 interesów i miażdżeniu wszystkich przeciwników, których spotkał na swojej drodze. Antoine Jouany, finansista, wyspecjalizował się w rozwodach: pomagał ludziom rozstać się z ich pieniędzmi. Był w tym twórczy, wymyślał zupełnie nowe zagrania. Zapewne nie przeszkadzało mu to, skąd się bierze jego majątek. Pieniądze zawsze wydaje się jednakowo przyjemnie. Skrupuły? Też coś! Ludzie giną każdego dnia. Zip o tym wie. Wypadki, rak, pioruny, katastrofy lotnicze, zabłąkane kule gangsterów... Co za różnica? - Admirale, przedstawiam panu komandora Packenha-ma - powiedział Tarkington. - Komandor pracuje w bazie w New London i odpowiadał za przygotowanie zespołu do Operacji Czarnobrody. Niewykluczone, że Packenham uznał za dziwne, iż zaproszono go na spotkanie z oficerem flagowym ubranym w koszulkę i szorty, ale nie skomentował tego ani słowem. Powiedział tylko, że przyjechał z Connecticut na wezwanie Tarking-tona, a potem przystąpił do omówienia programu szkolenia i osobowości poszczególnych członków drużyny najemników. Jake Grafton prawie się nie odzywał. Z największym zainteresowaniem słuchał opowieści o Kolnikowie. - On był z nich najlepszy — mówił Packenham. - Najszybciej się uczył. Turczak był równie doświadczony, ale tylko Kolnikow sprawiał wrażenie urodzonego dowódcy. Radziłby sobie doskonale w każdej marynarce wojennej świata. Kilka minut później, podsumowując swój raport, Packenham jeszcze raz powrócił do tematu rosyjskiego kapitana. - Nic go nie wzruszało. Był chyba najspokojniejszym, najbardziej opanowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. Inni obawiali się o swoje bezpieczeństwo, o systemy zapasowe, o procedury awaryjne i tym podobne sprawy. Ale nie Kolnikow. On tylko słuchał i chłonął informacje, ale zawsze miałem wrażenie, że dla niego... - Packenham urwał, szukając odpowiednich słów. — Że dla niego kwestie życia i śmierci przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Było mu wszystko jedno. Czy to ma sens? Tego wieczoru, gdy Jake wrócił do domu, zastał Callie na 351 balkonie, przy ręcznym praniu. Ogrzewała wodę na grillu, prała w misce i rozwieszała mokre ubrania na poręczy balkonu. Pomagając jej, Jake opowiedział o strzałach w Crystal City, o śmierci Maurice'a Jadota i o rannej policjantce. - Dlaczego - spytała Callie, kiedy skończył mówić — zabójca mierzył akurat do Jadota? - Chyba nie taki był jego zamiar - odparł Jake. - Myślę, że strzelał do mnie. - Nie powiedział tego agentowi, który go przesłuchiwał, bo nie wiedział, komu zostaną powtórzone jego słowa, ale przed Callie nie zamierzał niczego ukrywać. - Jake! Myślałam, że to część tej gry z Ilinem, że to ludzie z FBI... - Nie wydaje mi się, żeby to miało związek z tamtą przygodą. Wtedy próbowałem zmusić Ilina do mówienia, a dziś... Dziś morderca próbował zmusić mnie do milczenia. - Dlaczego? - Pewnie ktoś komuś kazał. -Kto? - Może Ilin, a może nie. Powiedział mi, że Rosja nie chce, żeby satelita stał się własnością europejskiego konsorcjum. - Czy o to właśnie chodzi w tym wszystkim? O satelitę? - Może. Tak podejrzewam, ale pewności nie mam. Jake dolał do miski gorącej wody i zaczął płukać w niej bieliznę. Callie usiadła nagle, spojrzała w niebo, na swoje ręce, a potem wstała i weszła do mieszkania. Jake dokończył płukanie, wykręcił każdą część wypranej garderoby najmocniej jak umiał, strzepnął i zawiesił na barierce. Uporawszy się ze wszystkim, wytarł ręce i poszedł szukać Callie. Znalazł ją w kuchni. Siedziała przy stole, płacząc bezgłośnie. - Hej - odezwał się cicho. — Co się stało? - Podobnie jak wszyscy w tym przeklętym mieście, próbuję jakoś sobie radzić z potrzebami ciała i duszy - odpowiedziała przez łzy. - Odwołano wykłady na uniwersytecie, więc nie mam pracy. Serwis przysłał dziś ciężarówkę po nasz wóz. Powiedzieli mi, że naprawią go najwcześniej za dwa, trzy tygodnie. Są zawaleni robotą. Gotuję na grillu, piorę w misce, zamiatam mieszkanie miotłą, jem konserwy przy świecach... nawiasem mówiąc, nie chcę nigdy więcej chodzić do restau- 352 racji na romantyczne kolacje przy świecach... myję się gąbką i chodzę spać dziesięć minut po zmroku, bo nie ma ani telewizji, ani radia, ani kompaktów, ani kina, ani Internetu. Nic! Żyję jak moje praprababki, czytając książki przy świecach. A potem mój mąż wraca do domu i najspokojniej w świecie oświadcza, że dziś właśnie ktoś próbował go zamordować. Kula minęła go o parę centymetrów. Nic wielkiego! Ot, kolejny dzień w Ameryce dwudziestego pierwszego wieku. -Łzy spływały teraz po policzkach Callie szerokimi strumieniami. Jake wyciągnął do niej rękę, ale odepchnęła ją. - Użalam się nad sobą. Nie wolno? - spytała buńczucznie. - Wolno. - Nie prosiłam o to - ciągnęła nieco ochrypłym głosem. -Nie chcę, żeby mój mąż został zastrzelony. Nie chcę być wdową. Nie chcę żyć w środku miasta jak na obozie skautów. Nie chcę prostego życia... podobało mi się to, które wiodłam do tej pory. Boże, czy to jeszcze jest Ameryka? Co się stało z moim krajem, do ciężkiej cholery? - Po tym wybuchu przestała płakać. Otarła policzki rękawem. - Przepraszam - szepnęła po minucie. - Za co? - Że jestem samolubna. Jake pochylił się i pocałował ją mocno. - Nie jesteś. Jesteś człowiekiem. I za nic nie musisz przepraszać. - Och, Jake! - Przecież nic mi nie zrobili. Żyję i mam się dobrze. - Tak... - Wiesz, my przez cały czas próbujemy odpowiedzieć na to pytanie. - Na jakie? - Co się stało z naszym krajem. Następnego ranka Jake Grafton wpadł w kontemplacyjny nastrój. Policjanci twierdzili, że martwy zabójca miał przy sobie pistolet z tłumikiem w kaburze na szelkach. Jake budził się w nocy dwukrotnie, myśląc o tej broni. Czy naprawdę był celem ataku, czy może podpowiadał mu to strach, wywołany tak bliskim otarciem się o śmierć? Czy naprawdę czuł na karku podmuch pędzącej kuli? Czy jego 353 nagły ruch zmylił zabójcę? A może pocisk miał zabić Jadota? Jeśli celem nie był Francuz, to dlaczego snajper nie strzelił po raz drugi, by naprawić błąd? Niestety, nikt już nie znał odpowiedzi na te pytania. Zagrożenie minęło i po nagłym skoku adrenaliny zostało już tylko zimne wspomnienie chwili spędzonej nad przepaścią. Wkładając granatowy mundur, Jake wydobył z dna szuflady ze skarpetkami starą trzydziestkę ósemkę smitha&wes-sona. Załadował broń i wsunął z tyłu za pasek. Tak na wszelki wypadek, pomyślał, i zaraz poczuł się dość głupio. Głupio czy nie, wciąż miał za paskiem pistolet, kiedy całował na pożegnanie leżącą jeszcze w łóżku żonę. Wychodząc, zamknął drzwi na klucz i sprawdził gałką, czy zamek zaskoczył. Wrześniowe powietrze było jak wino; przez chwilę stał na chodniku, przyglądając się pędzącym dokądś ludziom. Słońce świeciło mocno, wydobywając ostre cienie. Skoro raz byłem celem, to może się znaleźć inny amator strzelectwa, pomyślał Jake. Jedynym pocieszeniem wypływającym z tego stwierdzenia była następna myśl: że tylko głupiec ignorowałby taką ewentualność. Broń wciśnięta za pasek uwierała go w plecy. Jake uśmiechnął się szeroko. Jak miło jest być żywym! Wciąż jeszcze rozkoszował się porannym powietrzem, widokiem ludzi i hałasem ulicy, kiedy zatrzymał się przed nim samochód. Na przednim fotelu siedział Flap Le Beau, a za kierownicą młody marinę. - Dzień dobry, generale - odezwał się Jake. - Kapralu. — Dzień dobry, panie admirale — odparł kierowca. Flap mruknął coś niezrozumiale i podał Graftonowi gazetę wydaną w Atlancie. Wielki nagłówek z pierwszej strony obwieszczał światu, że kwiat korpusu oficerskiego Ameryki czerpie zyski z gospodarczej zapaści kraju. Sensacje, które Car-mellini przywiózł z Londynu, dostały się w ręce dziennikarzy. Jake przejrzał artykuł napisany przez londyńskiego korespondenta. Zatem przeciek nie nastąpił w biurze zespołu łącznikowego. To sprawiło, że trochę łatwiej było przełknąć gorzką pigułkę kłamstw. ROZDZIAŁ 19 Kiedy samochód podjeżdżał pod bramę biurowca, reporterka telewizyjna i kamerzysta już czekali. Pochyliwszy się nad Flapem, Jake przyglądał się im przez chwilę. Jeszcze nie zauważyli jego przybycia. - Ooo - mruknął. - Co teraz zrobisz? - Jeśli ich zignoruję, będzie wyglądało na to, że mam coś do ukrycia. - Oto duch Waszyngtonu: wypierać się, wypierać i jeszcze raz wypierać. - Daleko bym zaszedł, stosując tę zasadę. - Nie zasłaniaj twarzy gazetą i nie pokazuj kajdanek. Takie rekwizyty uprzedzają ławę przysięgłych. - Twoje nazwisko też trafiło na tę listę. Może pójdziemy razem na tę konferencję prasową i powiemy im, gdzie zamierzamy zainwestować nasz świeżo nabyty majątek? - Wysiadka - parsknął śmiechem Flap, wskazując kciukiem na drzwi. - Jeśli się pospieszę, obejrzę w biurze wiadomości z tobą w roli głównej. Wysiadając z wozu, Jake poprawił broń ukrytą pod kurtką mundurową, by nie wypadła. Reporterka była doskonale wytresowana. Grafton usłyszał, jak idąc pospiesznie w jego stronę, mówiła do mikrofonu: - Admirał Grafton właśnie przybył... Widząc, że zbliża się do drzwi, postanowiła zawołać: - Admirale Grafton!... Admirale Grafton!... 355 Jake podszedł do niej, starając się wyglądać niewinnie. Tylko jak się to robi? - Admirale Grafton, dziś rano londyńska gazeta wydrukowała artykuł, z którego wynika, że zainwestował pan... podobnie jak wielu innych amerykańskich oficerów... spore pieniądze w firmie pana Jouany'ego. Czy zechce pan skomentować te doniesienia? - Nie mam konta w żadnej z firm inwestycyjnych pana Jouany'ego. Nigdy nie powierzyłem im ani jednego dolara. Zaszła pomyłka, jak sądzę. - Zaprzecza pan więc, jakoby Antoine Jouany był panu winien trzy i pół miliona dolarów. - Zaprzeczam. Nie jest mi winien ani centa. - A co panu wiadomo o innych oficerach z listy opublikowanej przez gazetę? - Nie mogę wypowiadać się w ich imieniu - odpowiedział Jake, odwracając się w stronę drzwi. Mimo to dziennikarka zadała mu na pożegnanie jeszcze jedno pytanie: - Czy dostał pan już wezwanie do złożenia zeznań przed podkomisją Kongresu? Jake nie zatrzymał się. O, tak. Wezwanie do podkomisji. Tylko tego brakowało, by ten dzień rozpoczął się naprawdę cudownie. Sonny Killbuck czekał na niego na górze ze stertą komputerowych map i zdjęć wykonanych przez satelity rozpoznawcze. Ilin, Barrington-Lee i Mayer pracowali w sąsiednich pokojach z dwoma specjalistami z NASA, próbując ustalić, dlaczego w oprogramowaniu powstał błąd, który doprowadził do przedwczesnego zakończenia lotu rakiety z satelitą Su-perAegis. Jake wątpił, czy ktokolwiek kiedykolwiek zdoła ustalić przyczynę katastrofy, ale cieszył się, że jego współpracownicy znaleźli sobie jakieś zajęcie. Na szczęście łączność telefoniczna jeszcze nie działała, toteż nie musiał się martwić zaczepkami ze strony wścibskich dziennikarzy. - Dwa statki ratownicze Heydricha to dogorywające wraki - zaczął Killbuck. - Jeden pracuje na Malediwach, drugi stoi w Nicei. To dane zweryfikowane fotografiami satelitarnymi. - Jestem pewien, że rakieta nie poleciała aż na Malediwy. 356 Musiałaby osiągnąć prędkość orbitalną, żeby spasc tak daleko. Bez wątpienia spoczywa gdzieś na dnie Atlantyku. - Zgoda - odparł komandor i zajął się omówieniem dwóch pozostałych statków. Były większe, nowocześniejsze miały własne dźwigi i wystarczająco dużo miejsca na pokładzie. Jeden z nich, układacz kabli, operował w Zatoce Kadyksu. - Co tam robi? - zainteresował się Grafton. - Kto wie? Możemy to ustalić, ale trochę by to potrwało. -Sądzę, że satelita spoczywa na podmorskim grzbiecie górskim lub na szelfie kontynentalnym. Bez statku ratowniczego nie da się wpuścić nurków na głęboką wodę. Przeczucie podpowiada mi, że nasza zguba leży na bardzo małej głębokości... powiedzmy na trzydziestu metrach... czyli tam, gdzie do pracy mogą się włączyć nawet płetwonurkowie. Mogliby wypłynąć prosto z okrętu, otworzyć poszycie rakiety i wydobyć satelitę. - Nie zabraliby go na pokład. Śluza jest na to zbyt ciasna. - Racja. Ale mogliby założyć linę holowniczą, odciągnąć satelitę na głębszą wodę, a tam, nocą, podjęłaby go jednostka z dźwigiem. W takim układzie wystarczyłoby znaleźć właściwy statek ratowniczy. - Po co więc była im potrzebna miniłódź? Tym razem Jake Grafton dłużej zastanawiał się nad odpowiedzią. . . - Nie wiemy, czy w ogóle była im potrzebna. Znalazła się na pokładzie skradzionego okrętu, ale uważam, że to właśnie America była prawdziwym celem porwania. Zależało im na takiej jednostce, którą może poprowadzić mniej niz szkieletowa załoga. Jak wiadomo, America jest bardziej sk°"^-L" teryzowana niż inne nasze okręty. I jest supercicha. t^dyby wybrali inny łup, poszliby na dno po pierwszej bitwie z dwoma okrętami klasy Los Angeles. - A ja myślę, że będą używali miniłodzi jako środka transportu między America a statkiem ratowniczym. - Słusznie - przyznał admirał. - Pewnie wiedzą wszystko o satelitach rozpoznawczych z radarami i czujnikami podczerwieni. Wiedzą też, że ich szukamy. Dlatego potrzebują takiego statku, do którego mógłby wpłynąć mimpojazd. Killbuck pospiesznie coś zanotował. - Jak pan sądzi, co zrobią z America, kiedy odnajdą satelitę? 357 - Odpowiedź jest oczywista: porzucą ją. W zanurzeniu. - I ewakuują ludzi tym mikrusem? - Wątpię. Tych piętnastu najemników nie tylko ukradło amerykański okręt, ale także zamordowało sześciu marynarzy, następnie odpaliło pociski, które zabiły ponad sześćset osób, i wreszcie zatopiło La Jollę wraz z całą załogą. To najbardziej poszukiwani przestępcy na świecie. Ktokolwiek stoi za tym, co się dzieje, będzie chciał uniknąć sytuacji, w której mogliby oni stanąć przed sądem w charakterze świadków. Coś mi mówi, komandorze, że USS America stanie się ich grobem. W południe zagraniczni łącznicy wybrali się na lunch. Był wśród nich Ilin, z którym Jake nie rozmawiał od czasu nagłej śmierci Jadota. Unikał go celowo - nie miał żadnego argumentu, którym mógłby zmusić Rosjanina do ujawnienia prawdy, a na jałową gadaninę żal mu było czasu. Siedział samotnie w gabinecie i spoglądał w okno, kiedy Tarkington i Carmellini wnieśli dużą pizzę. - Zje pan kawałek? - Nawet kilka, jeśli macie za dużo. - Nie mamy, ale skoro jest pan stałym bywalcem tego lokalu... Usiedli przy stole konferencyjnym i otworzyli pudełko. - Poszczęściło nam się dziś rano - odezwał się Ropuch. -Znaleźliśmy dobre archiwum, a w nim to - dodał, podając szefowi kserokopię karty z danymi osobowymi. - Zelda Hudson. Hudson Security Services. - Jake przeczytał na głos adres i odłożył papier. - Nie było zdjęcia? - Najlepsze zostawiamy na koniec. - Tarkington wyjął z kieszeni złożoną kartkę. Była to kopia fotografii białej kobiety o regularnych rysach i gęstych, ciemnych włosach. Wyglądała tak, jakby uśmiech promieniował z jej wnętrza. - I co? - spytał Jake, spoglądając na Carmelliniego. - To ona. Sarah Houston. Zelda Hudson. Jake myślał intensywnie, żując kawałek pizzy. - Może powinniśmy zaczekać na Krautkramera i wyniki poszukiwania odcisków w mieszkaniu CIA w West Side? - Wszystko jedno, co tam znajdą - odparł Carmellini. -Mamy nazwisko i adres. Telefonowaliśmy nawet do informacji i dostaliśmy numer do Hudson Security w Newark. Za- 358 dzwoniłem tam i poprosiłem Sarah do telefonu. Rozpoznałem jej głos i bez słowa odłożyłem słuchawkę. - Co powiedziała? - spytał Ropuch z pełnymi ustami. - „Halo". - Tylko tyle? Rozpoznajesz kobiety po dwóch sylabach? - A ty nie? Ilu sylab potrzebujesz, żeby rozpoznać swoją żonę? - Stopień zażyłości jest może trochę inny, ale... rozumiem, co masz na myśli. - Ropuch spojrzał na szefa. - A może pojechałbym tam z Tommym dziś po południu? Porozmawialibyśmy sobie z tą panią. - A o co chciałbyś ją zapytać? - Czy nie ukradła ostatnio jakiegoś okrętu podwodnego. I czy nie wynajmowała zabójcy. Jake dokończył kawałek pizzy. - Zaczekamy na Krautkramera - powiedział w końcu. — Możliwe, że będzie chciał założyć podsłuch na telefony jej firmy i że nie zechce działać, póki nie nagra paru ciekawych rozmów. Ale jeżeli on zechce z nią gadać, na pewno zabierze nas ze sobą. Ropuch nie zamierzał się kłócić. Wiedział, kto dyktuje warunki. Tom Krautkramer pojawił się kwadrans przed pierwszą. Wysłuchał uważnie raportu Carmelliniego, a potem spojrzał na kopie kart z odciskami palców i zdjęcia. - Te same odciski znaleźliśmy w nowojorskim mieszkaniu. Było wysprzątane, ale, jak widać, niedokładnie. Teraz mamy już pewność, że ktoś zamieszał w komputerach w Clarks-burgu. - Ciekawe kto - mruknął niewinnie Tarkington. - Chciałbym, żeby FBI założyło podsłuch na telefony jej firmy - odezwał się Jake. - I to gdy tylko sędzia podpisze papiery. Poza tym sam chciałbym ją przesłuchać, najlepiej jeszcze dziś. Pojedziemy razem? - Najpierw do mojego biura, tam podyktuję pismo. Któryś z moich ludzi dokończy je i zawiezie sędziemu. Jeżeli nam się poszczęści, będziemy mieli podsłuch już za sześć godzin. - Może więc zaczekamy z rozmową do jutra, kiedy będziecie gotowi? - zasugerował Grafton, drapiąc się w ucho. - Taka jest zwykła procedura - przyznał agent. - Tylko że dziś rano znowu dostałem opieprz od dyrektora. Mamy się 359 bardziej wysilić; to rozkaz od prezydenta. Chce, żebyśmy wreszcie znaleźli ten okręt i zrobili z nim porządek. Taki jest priorytet - inaczej samoloty nie zaczną latać i gospodarka nie ruszy. Zamknięcie do pudła odpowiedzialnych za ten bałagan to cel numer dwa. - Jeżeli pójdą siedzieć bez mocnych dowodów, to wkrótce wyjdą na wolność i dopiero wtedy będziemy mieli kłopoty -zaoponował Ropuch. - Przecież wszyscy znamy to miasto. - Czy ta kobieta może wskazać nam drogę do okrętu? - Niewykluczone - odparł Jake. - Chodźmy. Półtorej godziny później, kiedy Krautkramer wyszedł z gmachu FBI i wrócił do samochodu, w którym na niego czekali, spoglądał już na Jake'a, Ropucha i Carmelliniego ze zdecydowanie większym szacunkiem. - Firma Hudson Security Services korzysta z czterdziestu linii telefonicznych - powiedział. - Rozmawiałem z sędzią. Podpisze nakaz, ale monitorowanie tylu łączy będzie bardzo poważną operacją. Trzeba ściągnąć posiłki z paru miast. - Od dawna czekaliśmy na przełom - odparł Jake. -Możliwe, że właśnie jesteśmy jego świadkami - dodał, po czym klepnął w ramię Tarkingtona siedzącego za kierownicą. — Jedźmy do Newark. Ambulans i nieduży sedan należący do Służby Celnej Stanów Zjednoczonych już czekały, kiedy samolot odrzutowy Gulfstream V zakończył manewr kołowania na lotnisku Te-terboro i wyłączył silniki. Gdy drzwi maszyny otworzyły się i podstawiono pod nie schody, celnik i pracownik służb imi-gracyjnych wysiedli z samochodu i podeszli bliżej. Dołączył do nich ratownik medyczny. Mężczyzna w eleganckim garniturze zszedł po schodkach z plikiem paszportów w dłoni. - Monsieur Schlegel pragnie podziękować za państwa gościnność — odezwał się po angielsku z mocnym francuskim akcentem. Urzędnik imigracyjny przejrzał i ostemplował dokumenty. - Który należy do chorej? - Ten - odparł mężczyzna, wskazując paszport. - Za chwilę karetka zawiezie ją do szpitala. - Mają państwo coś do oclenia? — spytał z szacunkiem celnik. 360 - Nic, monsieur. Spędzimy tu tylko kilka godzin. Ta pani jest krewną monsieur Schlegela, wieziemy ją na konsultację u specjalisty. Odlatujemy dziś wieczorem, zaraz po badaniu. Urzędnik imigracyjny skinął głową w stronę ratownika medycznego, który bez słowa wbiegł po schodkach i zniknął we wnętrzu odrzutowca. Po niecałej minucie pojawił się w drzwiach i machnął ręką w stronę kolegi, który wyciągnął z ambulansu nosze i szybko wniósł je do samolotu. Do urzędników stojących na betonowym placu dołączył przedstawiciel Federacji Towarzystw Lotniczych (FAA). Po chwili zostawił ich, by porozmawiać z pilotami. Kiedy wyszedł, dwaj urzędnicy już odjeżdżali. - Dziękuję, że pozwolono nam wylądować — odezwał się Francuz do przedstawiciela FAA. - Ryzyko było uzasadnione względami humanitarnymi -odparł mężczyzna. - Wasza ambasada wszystko nam wyjaśniła. Cieszymy się, że mogliśmy pomóc. Musiałem jednak uprzedzić pilotów i pana Schlegela, że niebezpieczeństwo jest realne. Jeżeli dojdzie do kolejnego ataku z użyciem głowic elektromagnetycznych, wszystkie samoloty znajdujące siew powietrzu utracą sterowność. Najczęściej oznacza to katastrofę. - Monsieur Schlegel rozumie sytuację. Mimo to, w obliczu ciężkiej choroby tej pani, musiał podjąć ryzyko. W tym momencie z samolotu wyszli dwaj ratownicy z noszami. Okołosześćdziesięcioletni mężczyzna, który szedł za nimi, był średniego wzrostu, miał szerokie ramiona i płaski brzuch. Jego prawy policzek przecinał długi, prawie niewidoczny cień blizny. Mężczyzna miał na sobie doskonale skrojony jedwabny garnitur, ręcznie malowany krawat i szyte na miarę skórzane buty. Wyglądał na miliardera przywykłego do wydawania rozkazów. Trzej inni mężczyźni podążali o krok za nim. Zastygli w pełnej szacunku pozie, kiedy szeptał coś do kobiety leżącej na noszach. Potem wszyscy czterej przyglądali się pracy medyków, którzy ostrożnie układali chorą w karetce. Schlegel skinął głową do przedstawiciela federacji, a potem ruszył na czele swego orszaku w stronę niedorzecznie długiej limuzyny, która czekała na pasie między samolotem a budynkiem terminalu. Czterej mężczyźni zniknęli we wnętrzu wozu, który natychmiast ruszył za ambulansem w kierunku bramy lotniska. 361 - Mieli państwo udany lot? - zagadnął Amerykanin, zwracając się do uprzejmego Francuza, który pozostał z nim na pasie. - Bardzo udany. Jeszcze nigdy nie było tak łatwo dostać się w rejon Nowego Jorku. Kontrolerzy pozwolili nam podejść do lądowania znad Manhattanu. Niebo jest zupełnie puste. Przedstawiciel FAA spojrzał na niego z irytacją. - Owszem - mruknął. - Zupełnie puste. - Dlaczego właściwie rzuciłeś robotę w CIA? - spytał Tarkington, kiedy minęli most Delaware i jechali na północ trasą New Jersey Turnpike. Carmellini odchrząknął kilkakrotnie, a potem wyjął z kieszeni metalowe pudełko od cygara — a przynajmniej coś, co je przypominało: miało nawet emblemat znanej firmy z branży tytoniowej, choć było nieco szersze od zwykłego. - Wynalazłem to — odparł Tommy. — Przejęli prawa do patentu i nie zapłacili mi. To banda małodusznych gnojków. Jake wyciągnął rękę i zważył w niej metalowy przedmiot. - Nie ruszaj zamknięcia - poradził mu Carmellini. - To zapalnik. - Czy to bomba? - Powiedzmy. Granat elektromagnetyczny. E-granat, jak mówią niektórzy. - I nosisz go tak sobie, w kieszeni? - No... tak. Gdzieś muszę go nosić. Jaki byłby z niego pożytek, gdybym go potrzebował, a on leżałby w domu? - A jeśli zrobi bum? Jake podał granat Krautkramerowi, który obejrzał urządzenie pobieżnie i oddał Carmelliniemu. - Wtedy nie będzie mi miło - przyznał Tommy. - A poza tym wysiądą wszystkie urządzenia elektroniczne w promieniu piętnastu metrów, nie wyłączając tego wozu... Musielibyśmy iść piechotą. Cóż, gdyby wypaliło to, co masz za paskiem spodni, też miałbyś problem. - Miałeś go nie zauważyć. -Aha. - Coś podobnego - mruknął Krautkramer, wkładając palce do uszu. - Jadę samochodem z facetami, którzy chowają po kieszeniach nielegalną broń. 362 -Hej, to przecież Ameryka! - zawołał Ropuch, jakby te słowa miały wszystko wyjaśnić. - To tam - powiedział Crozet, mężczyzna siedzący z Willim Schlegelem na tylnym siedzeniu limuzyny, wskazując palcem na budynek widoczny za oknem. - Hudson Security Services. Firma jest chyba legalna. Poznałem kilka kobiet, które tu pracują. Rozmawiałem z nimi w barach i siłowniach... Biuro znajduje się na najwyższym piętrze. Reszta budynku to otwarty, pusty magazyn. Na górę można się dostać jedynie za pomocą windy. - Czy ona tam jest? - Tak. W południe wyszła na lunch; wróciła godzinę później. - Co z drogą pożarową? - Mają klapę w podłodze i linę. Można zsunąć się po niej na parter. Są też tylne drzwi z litej stali, które można otworzyć wyłącznie od środka. Wychodzi się nimi na rampę i uliczkę dojazdową za budynkiem. Moim zdaniem zabudowa wnętrza to jawna kpina z tutejszego prawa budowlanego i przepisów pożarowych. - Jest wejście z dachu? - Tak, właśnie przez biuro. Można ściągnąć drabinkę i wyjść bezpośrednio na dach. Tyle że stamtąd już nie ma żadnej drogi. Ten, kto wyszedłby górą, musiałby skorzystać z drabiny strażackiej albo ze śmigłowca. - Co proponujesz? - Najlepiej będzie wrzucić parę świec dymnych do sąsied-liego budynku, w którym mieści się składowisko mebli ze-Dranych podczas akcji dobroczynnych. Spodziewam się, że strażacy nakazaliby wtedy ewakuację okolicznych magazy-lów. - Możliwe, że ona nie wyjdzie. - Jeśli zostanie, mógłbym wejść do niej z jednym z naszych I ludzi od strony dachu. Podrzuci nas tam śmigłowiec, kiedy zacznie się ewakuacja. Dogadałem się wstępnie z pilotem jednej z ekip telewizyjnych. Ucieszył się, że w parę minut zarobi kilka tysięcy dolarów. - Co zrobisz z drzwiami? - Wystarczy mały ładunek plastiku. Willi Schlegel rozejrzał się po ulicy. 363 — Rozplanowałeś wszystko w czasie? — O trzeciej zabierze nas helikopter - odparł Crozet, spoglądając na zegarek. — Czyli za trzydzieści siedem minut. Jeśli w tym samym czasie do okien magazynu z meblami wpadną świece dymne, operacja powinna przebiec bez zakłóceń. Dwaj nasi powinni zaczekać na ulicy na wypadek, gdyby kobieta zdecydowała się wyjść razem z pracownikami, a jeden musi obstawić tylne drzwi. — Jest uzbrojona? — Nie pytałem, bo nie chciałem wzbudzać podejrzeń, ale to możliwe. — Masz niezbędny sprzęt? — Tak. Przygotowałem wszystko, bo uznałem, że to najlepszy plan. — Bon. Powiedz ludziom, co mają robić, i zaczynajcie. — Panno Hudson, pali się w sąsiednim budynku - zameldowała sekretarka, na której biurku znajdowała się centralka domofonu. - Strażacy chcą, żebyśmy się ewakuowali. Na wszelki wypadek. Zelda Hudson zerknęła na monitor. Strażak miał na sobie czarno-żółtą kurtkę i standardowy kask. Nad jego ramieniem widoczny był fragment wozu i dwaj ludzie rozwijający wąż. Pożar był jednym z zagrożeń, z którymi należało się liczyć, tworząc szczelny system zabezpieczeń wokół siedziby firmy. Zelda wiedziała o tym dobrze, lecz mimo to przekupiła inspektora budowlanego, by zdobyć pozwolenie na założenie biura w starym magazynie. Przedstawiciel miasta domagał się założenia schodów pożarowych na bocznej ścianie budynku, ale odmówiła. Gdyby pracownicy mieli możliwość zejścia po schodach, oznaczałoby to, że złodzieje mogliby równie łatwo dostać się na górę. Teraz jednak nie można było lekceważyć niebezpieczeństwa. — Wychodzimy! - zawołała, przekrzykując gwar głosów. -Po pięć osób do windy. Zip, mógłbyś popilnować porządku? Pracownicy już ustawiali się karnie w kolejce. Wkrótce pierwsza grupa zjechała na dół. Na monitorze Zeldy widoczny był dym buchający z okna sąsiedniego budynku, który częściowo stykał się ścianą z je) 364 magazynem. Mur miał prawie sześćdziesiąt centymetrów grubości i nie miał prawa rozpaść się wskutek przegrzania, chyba że temperatura w składzie mebli byłaby niewiarygodnie wysoka. Skoro jednak strażacy stojący u drzwi domagali się ewakuacji, należało ich słuchać. Zelda spojrzała na monitory nie wyłączonych komputerów. Tak naprawdę ważne były tylko te maszyny, które należały do niej i do Zipa. Na ich utratę nie mogli sobie pozwolić. Z drugiej jednak strony lepiej było je zniszczyć, niż oddać w ręce agentów FBI. Dlatego też dawno temu zainstalowała z Van-ce'em jednouncjowe ładunki wybuchowe przy twardych dyskach sześciu komputerów, których używali. Zapalniki miały zasilanie bateryjne, gdyby doszło do wyłączenia prądu w całym budynku. Wystarczyło, że nacisnęłaby guzik ukryty pod blatem biurka... Usłyszała warkot śmigłowca, kiedy ostatni z jej pracowników wsiadali do windy. Zip został na górze i po chwili podszedł do jej biurka. - Nie zamierzasz zjechać na dół? - Co tam robi ten helikopter? - Pewnie ekipa telewizyjna kręci materiał do popołudniowych wiadomości. - Zip, to mogą być... - Nie. Ten sąsiedni budynek aż się prosił o pożar. Cud, że przetrwał tak długo. Warto pomyśleć o nowej siedzibie, gdzieś na peryferiach. Stać nas na to. Warkot silnika i wirnika był coraz głośniejszy. Wydawało się, że maszyna zawisła tuż nad dachem magazynu. - Chodź - powiedział Zip. - Nie kuś losu; wyjdź razem ze mną. - Idź sam - odparła, machając ręką w stronę windy. - Do diabła, to nie jest nalot! - Ten budynek ma ściany z kamienia i cegły. Tylko belki stropowe mogłyby spłonąć, ale najpierw pożar musiałby ogarnąć cały parter. No, idźże wreszcie. Zostaw mnie samą. Zip podszedł do szybu windy i nacisnął klawisz. Czekał na wolno jadącą kabinę, kiedy biurem wstrząsnęła eksplozja. Zadarł głowę w samą porę, by zobaczyć rozlatujące się drzwi na dach i dwóch mężczyzn, którzy wyskoczyli z chmury dymu wprost na platformę z drabiną. Łoskot nisko wiszącego helikoptera zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Jeden z intruzów 365 stanął na drabinie, która opuściła sie wolno wskutek er uniósł się utrzymujący ją wysoko balast Z6g0 Zelda nacisnęła guzik ukryty pod biurkie wstrząs, kiedy ładunki ukryte w komputera,* jednocześnie, deformując bfaszane oZdZ^ a ze S2czelin wentylacyjnych uniosły si iem i rzucił się na niego bez wahania chwycili ją 2a ramiona i połofyli na trzymał ją mocno, a drugi 4iM z^^- T Sekundę później miał już w dbni str zZl ^ wbił w unieruchomione ramię komety * * Zip drgnął i spróbował wstać. Kiedy odzyskał ostrość widzenia, zobaczył jednego z na pastnikow wspinającego się po szczeblach I ]ecmeg0+Z na" Zeldą na ramieniu. szczeblach z nieprzytomną Podniósł się, zachwiał i niepewnym krnW™ i nę drabiny. Kr°Kiem ruszył w stro- Nawet nie zauważył ciosu karate do w- ji • i y ze sobą nieruchome ciało kobiety nie uprze- - Leć!- krzyknął ^ i „as „a lądowisku szpltal- g;PrZy ktÓrym SZpitalu? ^ SP^1 pilot, c2ując niewymowna - Mercy General. 366 Pilot sprawdził wiatr i temperaturę silnika, zwiększył obroty i płynnym ruchem zmienił skok wirnika. Na lądowisku czekała już karetka. Dwaj mężczyźni w uniformach ratowników medycznych podeszli do śmigłowca i wyjęli kobietę. Pilot zastanawiał się później, jak to się stało, skoro towarzyszący mu mężczyzna nie używał radia, by skontaktować się z personelem szpitala i uprzedzić, że wiezie zatrutą dymem pacjentkę, ale w końcu doszedł do wniosku, że musiał to zrobić ktoś inny - być może policja. Tak czy inaczej, pasażerowie wysiedli i jeden z nich na pożegnanie uścisnął dłoń pilota. Potem podeszli do karetki i pomogli ratownikom ułożyć nieprzytomną na noszach. Śmigłowiec uniósł się szybko i odleciał. Celnik i urzędnik służb imigracyjnych, którzy znowu pojawili się na lotnisku Teterboro, zachowywali należny szacunek wobec gości. Przejrzeli paszporty, zanotowali numery i zwrócili dokumenty uprzejmemu Francuzowi. Kiedy to robili, Willi Schlegel pochylił się nad kobietą leżącą na noszach, upewnił się, czy jest jej wygodnie, a potem dał znać swoim ludziom, by wnieśli chorą do samolotu. Ambulans odjechał. - Jak się miewa pani? - zapytał celnik, zwracając się do mężczyzny, z którym rozmawiał w południe, gdy samolot wylądował. - Obawiam się, że rokowania nie są najlepsze - odparł szeptem Francuz. - Niestety, monsieur Schlegel nie mówi mi zbyt wiele. Tyle wiem, ile podsłucham. Celnik skinął głową. Wiedział co nieco o różnicach klasowych między bogaczami a resztą świata, a przynajmniej tak mu się zdawało. Kiedy odrzutowiec zaczął kołować, dwaj urzędnicy wsiedli do samochodu i odjechali w kierunku bramy. Pięć minut później gulfstream wystartował, a kiedy osiągnął pułap trzystu metrów, zawrócił na północny wschód i wkrótce znalazł się nad północnym Atlantykiem, w drodze do Europy. Kiedy samochód z Waszyngtonu zatrzymał się przed siedzibą firmy Hudson Security Services, strażacy już zwijali swój sprzęt. - Co się stało? — spytał Jake jednego z nich. - Gasiliśmy dym w magazynie z meblami - odparł męż- 367 czyzna, kręcąc głową. - Ognia nie było. Kapitan mówi, że pewnie ktoś wrzucił świece dymne przez okno. Z budynku, w którym urzędowała Zelda Hudson, wyszła załoga karetki, prowadząca składane nosze na kółkach. Leżał na nich przytomny mężczyzna o twarzy jak krwisty befsztyk. Upadek na podłogę biura nie wyszedł mu na zdrowie. - Co mu się stało? - spytał Jake. - Ktoś go sprał. Ma krwotok wewnętrzny i zapadnięte płuco. - A Zelda Hudson? Gdzie ona jest? - Jego spytajcie. Rozmawiał już z glinami. Jake pochylił się nad leżącym. - Gdzie jest Zelda? - Porwali ją. Weszli przez dach... skopali mnie... -Kto? - Chyba Schłegel... Sam nie wiem. Raczej on. - Jak się nazywasz? - Zip Vance. Drzwi magazynu były otwarte. Jake wszedł do środka i wraz z trzema pozostałymi przybyszami z Waszyngtonu wjechał windą na górę. Zobaczył ośmioro dość młodych, wyraźnie zagubionych ludzi. Jedna z kobiet, szlochając nerwowo, opowiedziała Graftonowi i Krautkramerowi o dwóch intruzach, którzy wdarli się przez dach, pobili Zipa, porwali Zeldę i odlecieli śmigłowcem. - Proszę spojrzeć - jęknęła, wskazując na komputery Zel-dy. - Zniszczyli sześć maszyn, trzy na tym biurku i trzy na tamtym. Krautkramer nie potrzebował wiele czasu, by stwierdzić, że komputery uległy autodestrukcji. Szeptem podzielił się swym odkryciem z Jakiem, a potem wyciągnął z kieszeni telefon. - Wygląda na to, że trochę się spóźniliśmy - stwierdził Ropuch. - Chyba tak - przyznał Jake, krzyżując ramiona na piersi. - Dzwoniłem do naszej lokalnej delegatury, żeby przysłali ludzi — odezwał się Krautkramer, kiedy skończył rozmawiać przez telefon. - Mamy tu podejrzenie porwania i znajdujemy się na miejscu zdarzeń... Coś wspaniałego. Najlepiej będzie, jeśli wrócicie do Waszyngtonu beze mnie. 368 - Chcę jeszcze porozmawiać z Vance'em - odparł Graf-ton. - Może pojedziemy razem? - Proszę mu powiedzieć, że przesłuchamy go za parę godzin. Najpierw zajmę się tymi, których mamy tutaj. Może się dowiem, czym właściwie zajmowała się ta firma. - Ale możemy pogadać z Vance'em pierwsi? - Prezydent powiedział: znajdźcie ten okręt. Jake uścisnął rękę Krautkramera i ruszył w stronę windy. Siedząc w szpitalnej sali, Tommy Carmellini z trudem znosił kontrast między głębokim granatem oficerskich mundurów i złocistych pasków na rękawach a sterylną bielą ścian i pościeli. Lekarz i pielęgniarka kręcili się wokół łóżka, manipulując wprawnie przy kroplówkach, a jednocześnie zerkając na monitor urządzenia kontrolującego pracę serca i oddech pacjenta. Vance miał cztery złamane żebra i zapadnięte płuco. Lekarze niepokoili się, że może dojść do infekcji. Podali rannemu lekkie środki przeciwbólowe, by złagodzić cierpienie, a zarazem nie utrudnić oddychania. Widać było, że każdy oddech Zipa Vance'a przynosi mu nową dawkę bólu. Mimo to chciał mówić, chciał zrzucić z siebie ciężar, a na swego spowiednika wybrał Jake'a Graftona, który - z wyjątkiem napadów wściekłości i głębokiego zamyślenia - wyglądał na co dzień jak dobry ojciec, któremu można zwierzyć się ze wszystkiego, bo zawsze zrozumie. Kiedy personel medyczny opuścił salę, Vance urywanymi zdaniami opowiedział o wszystkim, co wiedział. Jake zadawał pytania tylko wtedy, gdy ranny milczał, nie bardzo wiedząc, o czym jeszcze miałby mówić. - To Schlegel, Willi Schlegel... To on ją porwał. Nie, nie widziałem go, ale to musiał być on. Zelda go nie oszukała, musi pan to zrozumieć, ona po prostu sprzedała usługi skradzionego okrętu Jouany'emu, nie wspominając o tym Schle-gelowi. Wiedziałem, że to go wyprowadzi z równowagi... ona też wiedziała... a jednak to zrobiła. Próbowałem ją przekonać, ale nie chciała mnie słuchać, bo miała okazję zgarnąć niesamowite pieniądze. A pieniądze liczyły się dla niej najbardziej. Mamy... każde z nas... taki majątek, że nie wydamy go do końca życia, lecz ona chciała więcej. Chciała mieć prawdziwą fortunę. Chciała być kimś, wie pan? 369 Tak, włamywaliśmy się do różnych komputerów - ciągną) ranny - kradliśmy ludziom dane i sprzedawaliśmy je temu kto płacił najwięcej. A potem wracaliśmy do tych, których obrobiliśmy, mówiliśmy, że przestudiowaliśmy dokładnie ich system zabezpieczeń, robiliśmy wrażenie paroma szczegółami, które udało nam się wyciągnąć z ich maszyn, i podpisywaliśmy kontrakt na uszczelnienie systemu, by ochronić go przed zwykłymi hakerami. Pewnie, że było to nielegalne, ale tak naprawdę nie widzieliśmy w tym nic złego. Myśli są po to, żeby się nimi dzielić, a nie po to, żeby zatrzymywał je ten, kto pierwszy przekroczył próg urzędu patentowego. To naczelna idea Internetu. Nie wiem, czy to ma znaczenie, ale większość danych, które zwinęliśmy i sprzedaliśmy, nie dotyczyła rzeczy opatentowanych czy chronionych prawami autorskimi. Owszem, sprzedawaliśmy informacje Rosjanom - odparł na pytanie Graftona. — Zawsze byli chętni do zakupów, ale rzadko mieli takie pieniądze, o jakie nam chodziło. Osobiście dałbym im te dane za tyle, ile oferowali, ale, jak już mówiłem, Zelda chciała więcej. Od czasu do czasu udawało im się zapłacić tyle, ile żądała, ale tylko wtedy, kiedy towar był naprawdę pierwszej kategorii. Głównymi klientami Zeldy byli Europejczycy, a konkretnie EuroSpace. Willi Schlegel. On miał pieniądze, prawdziwe pieniądze, i znał wartość usług, które mu oferowaliśmy. Jasne, że ją kocham - padła odpowiedź na kolejne pytanie. - Cóż mogę powiedzieć? Serce nie sługa. A ta kobieta naprawdę jest genialna. To umysł pierwszej klasy... Tyle że wciąż goniła za forsą. Z jakiegoś powodu pieniądz robił na niej ogromne wrażenie. Nigdy tego nie rozumiałem. Tak, to ona utopiła waszego satelitę. Współpracowała z Kerrem, poznała oprogramowanie, potem włamała się do systemu NASA i dokonała zmian. Gdy rakieta wylądowała w wodzie, weszła tam po raz drugi i wykasowała poprawki. To ona zwerbowała załogę, którą szkolono do Operacji Czarnobrody. Z początku Kolnikow nie brał jej poważnie, ale w końcu się przekonał-Zelda regularnie włamywała się do komputerów CIA i wiedziała wszystko o tym, co planowano... że skrzyknięto ludzi, którzy mieli ukraść rosyjski okręt podwodny. Powiedziała o tym Ilinowi i kazała mu w odpowiednim momencie przekazać dyrektorowi Agencji wiadomość, że Rosja już wie. W ten sposób Kolnikow odbył szkolenie i był wolny, mogła go zwer- 370 bować. Potem włamała się do systemu łączności marynarki wojennej i rozwaliła system uruchamiający Krowi Dzwonek. Wie pan, w tej dziedzinie po prostu nie ma zadań, których nie potrafiłaby wykonać. Być może zwykłe reguły nie odnoszą się do ludzi o takim potencjale umysłowym... Nie wiem, gdzie zatonął satelita. Zelda mi nie powiedziała, a ja nie pytałem. W pewnym momencie dotarło do mnie, że wcale nie cłicę wiedzieć. Może się bałem, sam nie wiem... Ilin próbował ją ostrzec. Dlatego postanowiła wyeliminować największe zagrożenie, to znaczy pana. Wynajęła zabójcę, z którego usług korzystała już kiedyś, gdy mieliśmy kłopoty ze zorganizowaną przestępczością. Mafia nie miała pojęcia, czym się zajmujemy, ale wiedziała, że zarabiamy na tym kupę pieniędzy, więc próbowała zmusić nas do płacenia. Zelda najęła eliminatora, a on stuknął bandziora, który nam się naprzykrzał. Pewnie macie gdzieś jego sprawę jako „niewyjaśniony przypadek zaginięcia". Nie chcę, żeby zginęła - ciągnął Zip. - Rozumie pan? Schlegel ją zabije. Zgodził się zapłacić sto milionów za utopienie satelity, a wyłożył jak dotąd tylko dziesięć. Obiecał, że wybuli jeszcze sto, kiedy podniesie satelitę z oceanu. Ale teraz już nie musi... zabije ją, żeby nie zaczęła mówić. Mnie tak naprawdę nie zależało na forsie. Chciałem być z Zeldą i wydawało mi się, że zdobędę ją, jeśli razem wejdziemy w tę grę. Ona naprawdę nie chciała nikogo skrzywdzić, to była właśnie tylko gra... Rozumie pan to, prawda? Jake Grafton mógł wyglądać na dobrego tatusia, ale Car-mellini zauważył, że admirał nawet nie skinął głową, nie powiedział „tak", żeby zrobić Vance'owi przyjemność. - Życie nigdy nie układa się tak, jak powinno. - Chyba nawet sam Vance zdawał sobie sprawę, że szuka racjonalnego wyjaśnienia zła, w którym uczestniczył. Po chwili wszedł lekarz i osłuchał Vance'a stetoskopem. - Panowie muszą już iść. Pacjent i tak zbyt długo rozmawiał. Jego prawe płuco... - Dziękujemy, doktorze. Dzięki, Zip. - Niech pan ją ratuje, admirale. Jeżeli pójdziemy do więzienia, nie będzie źle. Może kiedy wyjdziemy, będziemy mieli z Zeldą jeszcze jedną szansę... bo tym razem spieprzyliśmy sprawę. 371 Jake skorzystał z automatu przy pokoju pielęgniarek, parę metrów od drzwi sali, w której leżał Zip Vance. - Mówi Jake Grafton. Chcę rozmawiać z generałem Le Beau. - Jest na odprawie, sir. - Więc go wyciągnijcie. Po chwili w słuchawce dał się słyszeć głos Flapa. - Przyjechaliśmy mniej więcej o półtorej godziny za późno - powiedział Jake. - Zelda Hudson była mózgiem operacji, która kosztowała nas utratę satelity SuperAegis i USS America. A dziś po południu ktoś porwał ją z siedziby firmy. Zadał sobie zresztą sporo trudu, żeby tego dokonać. Jej partner dostał parę kopniaków i leży w szpitalu. Wyspowiadał się przede mną. Uważa, że porwanie zorganizował Willi Schlegel, człowiek numer dwa w konsorcjum EuroSpace. Jeśli wierzyć Vance'owi, to Schlegel zapłacił Zeldzie Hudson za zatopienie naszego satelity. Dowódca marines nie odzywał się przez chwilę, trawiąc usłyszane rewelacje. - Co teraz? - spytał wreszcie. - Na razie jej nie zabili. Zabrali ją śmigłowcem z dachu budynku. FBI wytropi tę maszynę, ale zanim ją znajdzie, po porywaczach nie będzie już śladu. Wątpię, czy w tej chwili jeszcze tu są. To Francuzi. Niewykluczone, że Hudson jest już w drodze do Kanady, samochodem albo samolotem. Możliwe też, że leci do Europy. Doradzam zaalarmowanie FBI i służb granicznych. Trzeba przeszukać wszystkie wozy wyjeżdżające do Kanady. I niech FAA sprawdzi, czy jakikolwiek samolot odlatywał dziś z północno-wschodnich Stanów do Kanady lub Europy. Nie można wykluczyć, że wystartowali, nie podając planu lotu, więc w zasadzie interesują nas wszystkie maszyny, którym wydano pozwolenie na start. - Kiedy będziesz w Waszyngtonie? - spytał Flap. - Tak szybko, jak uda nam się przejechać. - Zacznę już działać. ROZDZIAŁ 20 Kilka uderzeń w klawiaturę komputera Federacji Towarzystw Lotniczych wystarczyło, by stwierdzić, że gulfstream, który wystartował z lotniska Teterboro, był zarejestrowany we Francji i należał do konsorcjum EuroSpace. Kiedy odrzutowiec mknął w przestworzach nad Atlantykiem, Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych wysłały mu na spotkanie dwa AWACSY z bazy w Niemczech. Zapadła noc, kiedy gulfstream zmienił kurs z Paryża na Lizbonę. Obie maszyny E-3 sentry pojawiły się nad stolicą Portugalii w chwili, gdy odrzutowiec kołował na miejscowym lotnisku. Śledzenie bocznymi radarami ruchu wozów, które opuściły port lotniczy, było niezwykle trudne, ale możliwe. Jake i Flap Le Beau wymienili uśmiechy, kiedy doniesiono im, że jeden z samochodów skręcił w stronę morza. Po chwili mieli już przed sobą listę statków cumujących w lizbońskim porcie. Jednym z nich był wycieczkowiec Sea Wind, własność niemieckiej firmy, której większościowym udziałowcem był... Willi Schlegel. - To by się zgadzało - mruknął Flap Le Beau. - Większość liniowców ma luk na poziomie nabrzeża i własny dźwig do ładowania zapasów, prawda? - O ile mi wiadomo, tak - potwierdził Jake. - Mogą więc wciągnąć coś niepostrzeżenie do luku, zwłaszcza gdyby na przykład rozwiesili nad nim coś w rodzaju daszku, żeby nikt ich nie podglądał, nawet jeśli wychyli się za reling. W takim wypadku i satelita niewiele by zobaczył. Flap zadzwonił do znajomego, właściciela biura turystycz- 373 nego. Zaprosił go na obiad i odwiózł z powrotem do pracy Godzinę później znajomy oddzwonił. - Sea Wind pojutrze wychodzi w morze z portu w Lizbonie. Z prospektu wynika, że zatrzymuje się na Azorach, na Ma-derze, w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich i w Casablance, a potem wraca do Lizbony. - Ma komplet pasażerów? - Nie, jeśli wierzyć komputerowi. Są wolne kabiny, ale wszystkie cholernie drogie i wszystkie tylko dla par. Zdaje się, że to wycieczka dla diabelnie zamożnych małżeństw emerytów. - Zarezerwuj dla mnie pięć kabin, dla pięciu amerykańskich par. Za parę godzin zadzwonię i podam ci nazwiska. - Może lepiej rano? - Zgoda, ale zaklep je dla nas już teraz. Znajomy potrzebował numeru karty kredytowej, by dokonać rezerwacji, więc Flap bez namysłu wyciągnął portfel i podał mu numer własnej. - To tylko numer - uprzedził rozmówcę. - I tak nie starczyłoby mi limitu, żeby wyłożyć taką kwotę. - Człowieku - odezwał się Jake, kiedy Flap odłożył słuchawkę. - Zapomniałeś, że jesteś obrzydliwie bogaty? Użyj pieniędzy, które jest ci winien Jouany. - O, jasne. - Powiedz no, chyba... nie zamierzasz lecieć tam osobiście? - Oczywiście, że tak. - Flap posłał mu zdecydowanie dowódcze spojrzenie. - Wiesz, jesteś jakby trochę sławny - odparł Grafton. -Czarny dowódca i tak dalej... Jeżeli na tym statku jest choć jeden emerytowany marinę, rozpozna cię natychmiast. - Poradzę sobie z tym - odpowiedział Flap tonem sugerującym dosadnie, że pora zmienić temat. Jake zrozumiał. - Nie wiem, czy nie powinniśmy poprosić, żeby ktoś z Departamentu Stanu zadzwonił do naszej ambasady w Lizbonie. Gdyby CIA mogła potwierdzić, że Schlegel jest na pokładzie, czułbym się o wiele pewniej. - Zgoda. - Flap podniósł słuchawkę i wybrał numer. - Za kilka godzin będziemy wiedzieli, czy tam jest - powiedział, kiedy skończył rozmowę. - Moim zdaniem będzie to dowód, że USS America znajduje się na wschodnim Atlan- 374 tyku. Jeżeli uda się to potwierdzić, może zadzwonimy do prezydenta i powiemy mu, że można wznowić ruch powietrzny? 2 takiej odległości pociski nie mogą dosięgnąć Stanów Zjednoczonych. - Mam nadzieję, że tak jest - mruknął Jake. - Bo jeśli się mylisz... - Jacobie Lee Graftonie, od wielu lat nadstawiamy tyłka za ten kraj. Jeszcze jeden raz nie zrobi nam wielkiej różnicy. - To cały ty - stwierdził Grafton, szczerząc zęby. - Zadzwoń do Camp David i powiedz wielkiemu wodzowi, że może wracać do domu. - Nazwę to „moją opinią". A skoro już mowa o telefonach, skontaktuj się z Dowództwem Sił Powietrznych i powiedz, że potrzebny mi samolot, który zawiezie mnie i dziewięciu innych głupców do Lizbony na jutro rano. - Tak jest, sir. Kuter rybacki kołysał się na falach, ciągnąc za sobą trzy generatory szumu. Nie były szczególnie mocne, ale każdy z nich emitował stały, wysokotonowy dźwięk. Kiedy Objawienie, pracujące w trybie pasywnym, odbierało echo tych odgłosów odbite od płytko położonego dna, efekt był mniej więcej taki, jakby generatory były silnymi reflektorami. Jako że dźwięk rozchodził się z kilku miejsc jednocześnie, system tworzył trójwymiarowy obraz pofalowanego dna, na którym przedmiot wykonany ludzką ręką - na przykład trzeci stopień rakiety z satelitą SuperAegis - byłby widoczny i rozpoznawalny. Tak przynajmniej wyglądało to w teorii. - Gdzie on jest, do ciężkiej cholery? — warknął Heydrich, wchodząc do centrali. - Minąłeś się z powołaniem - odparł Turczak, nie odwracając się od konsolety sternika. - Z takim władczym tonem powinieneś był zostać carem. - Nie wiem, gdzie on jest do ciężkiej cholery — odezwał się lodowato Kolnikow. - Gdybym wiedział, popłynęlibyśmy tam i mógłbyś zacząć popisywać się swoim bohaterstwem. A teraz może byś tak usiadł sobie z tyłu i popatrzył, jak ludzie, którzy umieją trochę więcej od ciebie, szukają tej przeklętej rakiety? Poszukiwania trwały cały dzień, niemal dziesięć godzin. Kolnikow bez przerwy wpatrywał się w ekrany Objawienia. Sonar nie był specjalnie stworzony do tego typu zadań; jego 375 prezentacje bywały chwilami mgliste, niewyraźne. Heydrich i jego nurkowie dołączyli do załogi trzymającej wachtę w centrali. Rozsiedli się przy wolnych stanowiskach, od czasu do czasu spacerowali nerwowo, ale bez przerwy wbijali wzrok w ekrany Objawienia. Płytko położony grzbiet podmorskiej góry, nad którym pełzła America, był wierzchołkiem pradawnego wulkanu. Kolnikow przypominał sobie, iz przed laty rozgorzała nawet dyskusja na temat tego tworu natury - niektórzy utrzymywali, że to legendarna Atlantyda, wyspa pochłonięta przez morze. Wulkan, który utworzył to wzniesienie, był stary juz wtedy, gdy świat był młody. Jego wierzchołek wystawał niegdyś ponad powierzchnię wody, lecz fale, wiatry i deszcze smagały go tak długo, aż wreszcie na trudnym do określenia etapie w geologicznej historii Ziemi zatonął. A może podniósł się poziom oceanu? Tak czy owak, starty erozją wierzchołek dawnego wulkanu miał obecnie nie więcej niż piętnaście mil kwadratowych powierzchni i zanurzony był na głębokość niespełna trzydziestu metrów. Piętnaście mil kwadratowych to kawał pola. O ile Super-Aegis w ogóle wylądował w tej okolicy, pomyślał Władimir Kolnikow, starając się zapanować nad zniecierpliwieniem. Generatory holowane przez kuter nie czyniły zbyt wielkiego hałasu. Gdyby Objawienie wysłało aktywny sygnał hydrolo-kacyjny, dźwięk byłby słyszalny ze znacznie większej odległości, a ściślej ze zdecydowanie zbyt dużej odległości kilkuset mil. Namierzanie trzeciego stopnia zatopionej rakiety przypominało kapitanowi szukanie igły w stogu siana. A przecież inne okręty podwodne mogły czaić się w pobliżu jak rekiny, czekając na odpowiedni moment, by wystrzelić torpedy. Nie mógł lekceważyć tego niebezpieczeństwa. Spojrzał przez ramię na Ecka, który w skupieniu poszukiwał jakichkolwiek sygnałów zagrożenia, a jednocześnie próbował poprawić obraz generowany przez Objawienie. Kiedy Niemiec szedł spać, wydajność pracy spadała. Boldt potrafił wypatrywać nieprzyjacielskich okrętów, ale wykonywanie dwóch zadań naraz przekraczało jego możliwości. Dno usiane było dziwacznymi kształtami: sonar wyłuskiwał z mroku szczątki dawnych okrętów i co najmniej jednego współczesnego, a także fantazyjne bryły koralu i wygładzo- 376 nych przez wodę skał... Od czasu do czasu America prześlizgiwała się nad ciemnymi rozpadlinami, do których spenetrowania nie wystarczał pasywny nasłuch. Pierwszy poważny problem pojawił się w chwili, gdy kuter zaczął nawracać po pierwszym przepłynięciu nad podwodnym grzbietem. Promień jego skrętu był tak duży, że między jednym a drugim kursem pozostałby szeroki pas nie zbadanego dna. Kolnikow postanowił zaryzykować i użyć telefonu głębinowego, w którym nośnikiem sygnału jest dźwięk, dla przyrządów używanych w okrętach klasy Los Angeles słyszalny nawet z odległości pięćdziesięciu mil. Jeśli któraś z nieprzyjacielskich jednostek była w pobliżu... Z drugiej jednak strony, jeżeli trzeci stopień rakiety pozostałby w nie przeszukanym pasie dna, być może już nigdy nie udałoby się go odnaleźć. Kolnikow z ciężkim sercem podał Heydrichowi słuchawki z mikrofonem. Teraz kuter trzymał się kursu tak doskonale, jakby na bieżąco sprawdzał swoją pozycję ze wskazaniami GPS-u. — Ile czasu potrzeba na przeszukanie całego grzbietu? -spytał Heydrich. - Musimy kiedyś odpoczywać i spać, więc powiedziałbym, że jeszcze co najmniej jeden dzień. Zgodnie z prognozą pogody, którą odebrał Boldt, kiedy na moment wysunął nad wodę maszt komunikacyjny, na południu zbierało się na sztorm. Strefa niskiego ciśnienia znad Afryki mogła się przerodzić w prawdziwy huragan. Na szczęście w tej chwili sztorm znajdował się jeszcze dość daleko na południu i America miała dość czasu na odnalezienie satelity. Burze na płytkich wodach nie były dla podwod-niaków pożądanym zjawiskiem. Silne falowanie wody mogło rozkołysać nawet tak dużą jednostkę jak America. Gdyby szła w zanurzeniu z odpowiednio dużym balastem i z wystarczającą prędkością, nie byłoby problemu, jednakże przy zaledwie trzech węzłach stateczniki nie miały dużego wpływu na sterowność okrętu. Kolnikow zdecydowanie nie chciał dać się złapać burzy na tych płyciznach. Tylko gdzie był ten satelita? Rosjanin zerknął na Heydricha, zastanawiając się, na jak długo starczy mu jeszcze cierpliwości. Niemiec przesiadywał w tylnej części centrali, odkąd okręt opuścił cieśninę Long 377 Island - chyba że akurat spał lub był zamknięty w kabinie kapitańskiej. Nigdy nie należał do łagodnych osobników, teraz jednak jego nerwowość objawiała się ze zdwojoną siłą. Być może z powodu sztormu nadciągającego z południa. Ano właśnie. Ten sztorm. I poszukiwanie satelity. To jest to, pomyślał Kolnikow. Zestawienie listy uczestników wyprawy do Lizbony okazało się trudniejsze, niż się wydawało. Flap sądził z początku, że wezmą z Jakiem ośmiu doświadczonych marines, polecą do Europy i skopią tyłek komu trzeba. Po namyśle stwierdził jednak, że prócz doświadczenia Jake'a Graftona potrzebna mu będzie znajomość okrętów podwodnych Sonny'ego Kilłbucka, zażyłość Tommy'ego Carmelliniego z Zeldą Hudson oraz, rzecz jasna, uniwersalność Tarkingtona. Miał więc, licząc i siebie, pięciu mężczyzn, którzy z pewnością nie zdołaliby się wmieszać w tłum wycieczkowiczów, gdyby nie towarzyszyło im pięć kobiet. Jake podejrzewał, że Callie zechce popłynąć - w gruncie rzeczy nawet wiedział, że zechce - podobnie jak żona Ropucha, Rita Moravia, która właśnie wróciła do domu. Za każdym razem, kiedy Flap zastanawiał się na głos, czy Rita miałaby ochotę wziąć udział w tej wyprawie, Jake z zapałem kiwał głową i powtarzał: „Założę się, że tak". Generał pomyślał też o własnej żonie, która - choć dostawała choroby morskiej nawet w wannie - mogłaby z rozkoszą przeplotkować z Callie całą podróż. Potrzebował jeszcze dwóch kobiet i dobrze wiedział jakich. Porozmawiał ze swoim szefem sztabu i wkrótce potem zgłosiły się do niego dwie ochotniczki: najlepsze instruktorki, jakie służyły w podległych mu jednostkach. Kiedy cała grupa oczekiwała na samolot w bazie Andrews, pojawił się wysłannik Departamentu Stanu - a może CIA -z kompletem paszportów: dziesięciu nowiutkich, jak najbardziej oryginalnych falsyfikatów wydanych przez władze USA. W każdym z nich widniało właściwe zdjęcie i data urodzenia, ale nazwiska i pozostałe informacje były wyssane z palca. Callie nie była zadowolona z fotografii, Rita ze swego nowego imienia „Betty", a pani Le Beau z tego, iż w dokumencie umieszczono jej prawdziwą datę urodzenia. — Nie rozumiem, dlaczego nie mogli odjąć mi chociaż pię- 378 ciu lat - powiedziała do Callie, która skwapliwie przyznała jej rację. Kobieta, która miała udawać partnerkę Carmelliniego, zmierzywszy go wzrokiem, powiedziała: - Mam chłopaka, który mógłby ci połamać wszystkie kości. - Poważnie? - Dlatego trzymaj łapy przy sobie, kochasiu, i myśl o baseballu. Żadnych numerów, jasne? Instruktorka miała na imię Lizzy i pochodziła z Oklahomy. Każdą wolną chwilę poświęcała na ćwiczenia w siłowni; wygrywała nawet w amatorskich zawodach kulturystycznych i poważnie zastanawiała się nad spróbowaniem swoich sił w profesjonalnym wrestlingu. Carmellini pomyślał, że gdyby naprawdę doszło do łamania kości, Lizzy nie potrzebowałaby pomocy swojego chłopaka. Przewieźć grupę do Lizbony miał smukły gulfstream, podobny do tego, którym latali członkowie zarządu konsorcjum EuroSpace. Flap uważał, że użycie wojskowej maszyny zagrażałoby powodzeniu misji, i uparł się, by podstawiono cywilną. Chcąc nie chcąc, siły powietrzne musiały więc wyczarterować odrzutowiec. Kiedy Jake Grafton zobaczył tego ranka dowódcę Korpusu Marines, otworzył usta ze zdumienia. Flap Le Beau miał ogoloną głowę, bujny wąs i okulary w grubej rogowej oprawie. Wąsy oczywiście były przyklejone, ale ten prosty zabieg wystarczył, by odmienić go w zaskakujący sposób. Częścią kamuflażu było też cywilne ubranie, co najmniej o numer za duże. Flap wyglądał tak, jakby niedawno schudł. Jake szczerze pochwalił metamorfozę generała. - To Corina ogoliła mi łeb i poszła po nowe ubranie. Wymyśliła, że za duże będzie najlepsze. Czekając na samolot, rozmawiali o czekającym ich zadaniu. - Mam przykre przeczucie, że się spóźnimy - wyznał Flap. - Wydobywanie wraków z dna morza przypomina zawody w łapaniu świń - odparł Jake. - Nic nie przebiega tak, jak zaplanowano. A ci ludzie podjęli się trudnej operacji przy użyciu nieprzystosowanego sprzętu. Wątpię, żeby już znaleźli rakietę. - Ale na pewno wiedzą, gdzie jej szukać! - Moim zdaniem Zelda Hudson to wyjątkowo szczwana sztuka. Tak szczwana, że Schlegel woli mieć ją w garści. 379 Kiedy ruszyli w stronę odrzutowca, Callie pochyliła się w stronę Flapa. - Dzięki, że mnie zabieracie. To prawdziwy dar niebios; nie wytrzymałabym ani dnia dłużej w mieszkaniu oświetlanym świecami. - Nie nazwałbym tej wyprawy wakacyjną. - A dla mnie to właśnie wakacje! Zobaczycie, jak się będę bawiła. Dzień był tak piękny, jak bywają tylko słoneczne dni września. Luksusowa maszyna uniosła się lekko nad Zatoką Chesapeake. Jake i Callie przycisnęli twarze do szyby, próbując wypatrzyć „swój" kawałek plaży w Delaware. Samolot minął jeszcze New Jersey, Boston i Nową Szkocję, i na dobre zostawił w tyle kontynent północnoamerykański. Byli już nad Atlantykiem, kiedy Callie zagadnęła męża: - Nie rozumiem, po co tamci robią taką tajemnicę z akcji wydobywania satelity. Wydawało mi się, że zgodnie z prawem międzynarodowym porzucone statki i tym podobne jednostki stają się własnością znalazcy. - Nie rozmawiałem na ten temat z prawnikami - odparł Jake. - Założę się, że nikomu nie przyszło to do głowy. Ale ten satelita nie został porzucony, tylko zgubiony. A może ukradziony. O ile wiem, rząd francuski ma spore udziały w EuroSpace, może nawet kontroluje działalność konsorcjum. Wątpię, czy chciałby stanąć na krawędzi otchłani konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi z powodu jednego satelity. Na krawędzi otchłani. Jake powtarzał w myśli te słowa, kiedy samolot mknął okrężną trasą w stronę Lizbony. Nie, to nie mógł być typowy biznes w wykonaniu Willego Schlegela. Pojawił się osobiście w Newark, kiedy porywano Zeldę Hudson. Celnik i urzędnik imigracyjny, którzy witali go i żegnali na lotnisku, byli tego pewni. Tym razem Schlegel stawiał wszystko na jedną kartę: na to, że uda mu się bezkarnie ukraść satelitę. I najwyraźniej nie miał też ochoty stanąć przed sądem za porwanie. W sąsiednim rzędzie foteli Tarkington nareszcie mógł spokojnie porozmawiać z żoną, która także służyła w marynarce wojennej i właśnie zaczynała urlop między rejsami. Wróciła do domu dzień wcześniej i gdy już uściskała męża i dziecko, 380 ciesząc się w duchu na miesiąc domowej sielanki, Ropuch oznajmił jej, że czeka ich morska wycieczka. - Tak trzeba, kochanie. To paskudna robota i ktoś musi ją wykonać. Zamierzali spędzić choć tydzień z miesięcznego urlopu tylko we dwoje, uznali więc, że będzie to właśnie ten tydzień. Opiekunka do dziecka dostała odpowiednie instrukcje, matka Rity miała dojechać wieczorem - i oto byli już w drodze do Lizbony. - Cieszę się, że jesteś ze mną - powiedział Ropuch.— Tęskniłem za tobą. Powiedziałem już Grafionowi, że zamierzamy spędzić cały rejs w łóżku. - I co on na to? - Roześmiał się. - Ja też za tobą tęskniłam - szepnęła Rita. -- Daj mi rękę. Tuż za plecami Tarkingtonów Tommy Carmellini usiłował zaprzyjaźnić się z Lizzy. - Powiedz, co cię tak fascynuje w zawodowym wrestlin-gu? — spytał uprzejmie. - To mój ulubiony sport - odrzekła Lizzy. - Nie jesteś fanem? - Raczej nie. Moje rozliczne zajęcia... - Wrestling to życie w pigułce. Fabuła każdego pojedynku ma w sobie taki ładunek emocji, że chce mi się płakać i śmiać zarazem, wiesz? Są takie... takie... - Fabuła? - Ty chyba nie służysz w marines, co? Czym właściwie się zajmujesz? - Jestem urzędnikiem. Przekładam papierki. Same nudy. Lepiej opowiedz mi o tych fabułach. Lizzy wzięła głęboki wdech i zaczęła. Flap Le Beau ożenił się później niż większość jego kolegów. Kiedy wreszcie to zrobił, miał już dawno czwarty krzyżyk na karku i pierwszą gwiazdkę na pagonach. Jego żona, profesor w college'u, kiedy nie była zajęta wykładami, prowadziła dom dla trudnej młodzieży. Flap dorastał na ulicy i doskonale rozumiał problemy, z którymi przychodzili do Coriny podobni do niego młodzi ludzie. Z czasem stał się jej bliskim przyjacielem i pomagał jej jak potrafił, aż wreszcie oboje uznali, że 381 pora na bardziej formalny związek, w którym zamierzali pozostać do końca życia. Corina miała już za sobą jedno małżeństwo i do końca nie była pewna, czy powinna próbować jeszcze raz, ale Flap był nieustępliwy. Chciał być z nią. Jego wytrwałość wreszcie została nagrodzona. Siedząc w pierwszym szeregu foteli przedziału pasażerskiego, opowiadał żonie o misji, która ich czekała. - Po prostu bądź sobą - radził. - Jesteś profesorem prowadzącym dom dla kilkorga dzieciaków. W ten sposób nie będziesz musiała za wiele improwizować. - A kim ty będziesz? - spytała Corina. - Chyba emerytowanym żołnierzem, co miesiąc odbierającym czek, łowiącym rybki i chętnie pomagającym ci w prowadzeniu domu. Potrzebowaliśmy chwili wytchnienia i oto jesteśmy na pięknym liniowcu. Niezła historia, prawda? - A czy kiedy naprawdę przejdziesz na emeryturę, będziesz mi pomagał? - Kobieto, czy kiedykolwiek w to wątpiłaś? - Nie - przyznała. - Nigdy. Zachichotała, a Flap Le Beau z uśmiechem rozłożył się w fotelu. Jake Grafton spoglądał w okno, kiedy usłyszał szept Callie. - Dziękuję, że mnie zabrałeś. Lubię, kiedy dzielisz się ze mną swoimi problemami. Uścisnął jej rękę i uśmiechnął się. Poprzedniej nocy wyjaśnił jej precyzyjnie, czego powinna się spodziewać. - Oczywiście istnieje pewne ryzyko. Potrzebuję twojej pomocy, więc nie spodziewaj się wakacyjnej sielanki. Jeżeli nie chcesz polecieć, zrozumiem. Zamierzamy zatopić okręt. Najprawdopodobniej zginą przy tym ludzie. - Jak sądzisz, co się wydarzy? - America prędzej czy później wydobędzie satelitę i spotka się albo z wycieczkowcem, albo z układaczem kabli, który stoi teraz na kotwicy w pobliżu Kadyksu. U-2 i AWACSY bezustannie obserwują ten akwen, podobnie jak satelity rozpoznawcze. Naszym zadaniem będzie wezwanie przez telefon satelitarny oriona, kiedy America pojawi się przy burcie wy-cieczkowca. Mamy ponad tuzin orionów w hiszpańskiej Rocie. 382 Na nasz sygnał zaczną polowanie na Americę z użyciem aktywnych sonarów, a następnie zniszczą ją torpedami. Oczywiście wolelibyśmy, żeby najpierw wydobyła satelitę. - Co się z nim stanie? - Albo pójdzie na dno razem z okrętem, albo podziękujemy Schlegelowi i zabierzemy do domu naszą zgubę. - Dlaczego sądzicie, że America spotka się z tym liniowcem? Jake opowiedział Callie o porwaniu Zeldy Hudson i o ostatnich poczynaniach Schlegela. - On jest motorem całego tego zamieszania. Callie milczała przez chwilę. - Ajeśli coś pójdzie nie po naszej myśli? - spytała wreszcie. - Mamy na Morzu Śródziemnym zespół uderzeniowy z lotniskowcem, zmierzający na zachód, w stronę Gibraltaru. Z Jacksonville wyruszył drugi i zmierza na wschód. Prezydent wyraził się jasno: mamy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby znaleźć ten okręt podwodny i satelitę. Callie wiedziała o tym wszystkim, zanim zgodziła się polecieć do Lizbony. - Pomogę ci jak tylko potrafię. Spoglądając na północny Atlantyk błyszczący w słońcu za oknem samolotu, Jake Grafton znowu ścisnął jej dłoń. Kiedy Zelda Hudson odzyskała przytomność, leżała na łóżku szpitalnym skuta kajdankami. Pilnowała jej pielęgniarka w nieskazitelnie białym stroju. Widząc, że pacjentka się ocknęła, kobieta podeszła do telefonu i wybrała numer. Zelda czuła mdłości i nieprzyjemne łomotanie pod czaszką. Zebrawszy siły, spróbowała się ruszyć i teraz dopiero zauważyła, że jest przypięta pasami do łóżka. I że założono jej cewnik. Kiedy przyglądała się obcemu pokojowi i nieznajomej kobiecie, nagle zaczęły powracać wspomnienia. Eksplozja na dachu, opuszczona drabina, zbiegający na dół mężczyźni i huk śmigłowca... Pamiętała też, że jeden z napastników uderzył Zipa. A potem... już nic. Gdzie ja jestem? Otworzyła usta, żeby zapytać pielęgniarkę, ale zmieniła zdanie. Ani słowa do tych ludzi. 383 Dziwny szpital. Małe drzwi, metalowe ściany i... O Boże, jestem na statku! Do pokoju wszedł opalony, mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna. Znała jego twarz z fotografii. Willi Schlegel. Wraz z nim zjawili się dwaj nieznajomi, z których jeden, ze stetoskopem na szyi, miał na sobie biały kitel. — Panno Hudson, nazywam się Willi Schlegel. Witam w moim świecie. Zelda nie odpowiedziała. - Zapewne zastanawia się pani, gdzie jesteśmy. Otóż znalazła się pani na pokładzie statku Sea Wind, luksusowego liniowca... albo też wycieczkowca, jak mawiają Amerykanie... który stoi w tej chwili w porcie lizbońskim. Jutro wypłyniemy w morze i spotkamy się z America, której załoga przekaże nam wciąż jeszcze nie odnalezionego satelitę. Zelda Hudson spojrzała kolejno na lekarza, pielęgniarkę i obcego mężczyznę, szukając przyjaznej twarzy, ale jej nie znalazła. Zostali kupieni, pomyślała. — Uznałem, że powinna pani być z nami w tej radosnej chwili - ciągnął Schlegel - kiedy satelita znajdzie się na pokładzie statku. Wiedziałem, że właśnie tego pani pragnie: być świadkiem naszego triumfu. Doskonale przeprowadziła pani tę operację, choć oczywiście dokonała pani wielu rzeczy, które nie były potrzebne. Na przykład te pociski, które przyniosły fortunę Antoine'owi Jouany'emu... — Schlegel cmoknął z niesmakiem. — Jest pani chciwym, nieprzewidywalnym i niesolidnym geniuszem, panno Hudson. Z tego powodu uznałem, że powinna pani być z nami, a nie siedzieć w Newark przed rzędem monitorów i knuć kolejny spisek. Zelda zastanawiała się, czy Zip przeżył. Chciała zapytać, ale się powstrzymała. Ten dupek i tak nic by jej nie powiedział. Zresztą prawdopodobnie nawet nie znał prawdy i nic go ona nie obchodziła. Schlegel odczekał chwilę, spodziewając się odpowiedzi. Nie usłyszawszy ani słowa, odwrócił się i wyszedł. Dopiero wtedy Zelda odezwała się do lekarza. - Odepnijcie mnie od tego łóżka, chcę iść do toalety. Lekarz skinął głową w stronę pielęgniarki, która zabrała się do otwierania solidnych klamer. Mężczyzna, który wszedł do pokoju razem z doktorem i Schlegelem, stał pod ścianą, przyglądając się Zeldzie bez słowa. 384 Gulfstream to cadillac wśród odrzutowców użytkowanych przez zarządy bogatych firm. Ludzie, którzy nimi latają, są przyjmowani z jednakowym szacunkiem i w New Jersey, i w Portugalii, i w każdym innym miejscu na ziemi. Lizbońscy urzędnicy tylko machnęli ręką, kiedy z samolotu wysiadło pięć par podróżnych. Przybysze poszli prosto do limuzyn podstawionych przez ambasadę, podczas gdy kierowcy - agenci CIA — zajęli się upakowaniem walizek w bagażnikach. Jako że najmniejszy problem z portugalskimi służbami celnymi mógł oznaczać porażkę misji, Amerykanie zadbali o to, by ich bagaż wyglądał zupełnie niewinnie. Broń, amunicja i telefony satelitarne przybyły wcześniej tego dnia jako przesyłka dyplomatyczna i już zostały ukryte w limuzynach. Jak zawsze w takich chwilach przy nabrzeżu trwała gorączkowa krzątanina. Jeden za drugim podjeżdżały autokary i eleganckie wozy, a oficerowie witali pasażerów, wręczając im klucze do kabin i rozkłady posiłków. Marynarze sprawdzali listy i dźwigiem ładowali cięższe bagaże do luku, a weterani sezonowych wycieczek witali się i pozdrawiali. Kiedy Callie pilnowała, żeby torby zostały właściwie oznaczone, Jake obejrzał uważnie nisko położony luk, zapamiętując pozycję zamykającej go furty. Nikt nie sprawdzał podręcznych toreb, w których znajdowała się broń i amunicja. Amerykanie wnieśli je na pokład bez przeszkód. Steward zaprowadził Graftonów do kabiny z widokiem na pokład spacerowy. Znajdowało się w niej wielkie, podwójne łóżko i telewizor. Wysokie stanowisko, które piastował Flap, miało swoje przywileje - tylko dlatego Jake i Callie mogli niemal w ostatniej chwili dostać tak elegancką kajutę, która wystrojem przypominała odrobinę pokoje hoteli Holiday Inn. Steward zapoznał ich z działaniem sprzętów, a potem z uśmiechem przyjął napiwek i wyszedł. Callie chciała coś powiedzieć, ale Jake uciszył ją, przyciskając palec do ust, i bezgłośnie poruszając wargami, ostrzegł: „Mogą nas słuchać". Skinęła głową i przysiadła na łóżku, podczas gdy Jake zrzucił sportową kurtkę i nałożył szelki z kaburą. Odkręciwszy kurek w łazience, zaczął głośno rozmawiać z żoną, w tym samym czasie ładując amunicję do dziewięciomilimetrowego pistoletu automatycznego, który następnie wsunął do kabury. 385 — Co proponujesz? - spytał, na powrót wkładając kurtkę. — Za nami długi dzień... jestem głodna - odpowiedziała. -Daj mi chwilkę na przygotowanie, a potem poszukamy czegoś do jedzenia. Po dwunastu godzinach spędzonych w centrali okrętu Kol-nikow uznał, że pora zakończyć dzień pracy. Telefonem głębinowym nadał sygnał do kutra, a potem wyprowadził America z płycizny i zanurzył na głębokość stu dwudziestu metrów. Przyniósł trochę jedzenia Turczakowi, który pozostał przy sterach, kontrolując pracę autopilota. Reszta załogi pożywiała się lub spała - zostawianie przyrządów bez nadzoru było ryzykowne, ale z drugiej strony ludzie musieli kiedyś jeść i odpoczywać. — Może go tu nie ma? -- powiedział cicho Turczak, zwracając się do dowódcy. Kiwnął przy tym głową w stronę niewidocznego już, podwodnego wzniesienia. - Bierzesz pod uwagę taką możliwość? — Biorę. — Wiem, ze najciemniej pod latarnią, ale... Obejrzeliśmy już sześćdziesiąt procent tego skrawka dna. Trzeci stopień raki ety nie jest aż taki mały. — Wiem — mruknął Kolnikow. — Heydrich miota się jak lew w klatce. Obserwowałem go przez cały tydzień; mam wrażenie, że jest trochę stuknięty. — A my nie? - spytał drwiąco kapitan. Turczak nie wyglądał na rozbawionego. — Wiesz, co mam na myśli. Jest jak bomba z zapalonym lontem. Jadalnia była pełna pasażerów, którzy zdecydowali się na późną kolację. Wszyscy mieli za sobą męczącą podróż, lecz mimo to w sali panowało zaraźliwe podniecenie rozpoczynającym się rejsem. Callie przez dłuższy czas nerwowo przyglądała się twarzom współpasażerów, nim wreszcie uznała, że nie widzi nikogo znajomego. Jake tymczasem szukał wzrokiem Schlegela, z równie marnym skutkiem. Wiedział, że trzeba będzie go znaleźć, ale to zadanie należało do Car-melliniego. Callie próbowała podtrzymywać rozmowę za siebie i za Jake'a, ale odpowiadała na pytania raczej zdawkowo. Starała 386 się pamiętać, że jej mąż jest emerytowanym wojskowym — podobnie jak Flap, Jake uznał, że to najbezpieczniejsza wersja. Leciwa dama siedząca obok Callie była Angielką i pływała liniowcami niemal bez przerwy. Była wdową, kiedy trzy lata wcześniej poznała swego obecnego męża — właśnie podczas morskiej podróży, bo żeglowanie jest takie romantyczne, i ten księżyc, i te uroczyste kolacje, i te dancingi... - A pani? - spytała kobieta z uroczo angielskim akcentem. - W jaki sposób poznała pani męża? - Poderwałam go w barze - odparła Callie, lekceważąco machając ręką. Jake zakrztusił się nagle i czym prędzej odszedł od stołu. ROZDZIAŁ 21 Liniowiec Sea Wind wyszedł z portu w Lizbonie wczesnym rankiem, kiedy większość pasażerów jeszcze spała. Tommy Carmellini jednak nie spał. Spacerował pokładami i korytarzami, kiedy statek minął główki portu i znalazł się na wodach Atlantyku. Przyglądał się pracy stewardów, kelnerów, marynarzy i sprzątaczy, którzy pod nieobecność pasażerów w pocie czoła wykonywali swoje obowiązki. Wiatr był dość silny, a na grzbietach fal pojawiały się pieniste grzywy. Nie szkodzi, pomyślał Carmellini. I tak zaczyna się kolejny dzień wart przeżycia. Przyjemnie było spojrzeć na pięcioletni wycieczkowiec średniej wielkości, lśniący świeżością w porannym słońcu. Miał zawadiacko sterczące kominy i dziób, wielki basen na pokładzie i kilometry odkrytych pasaży. Jeszcze przed śniadaniem Carmellini obszedł większość ogólnodostępnych zakamarków statku, uważnie przyglądając się zamkom we wszystkich drzwiach opatrzonych napisami „Tylko dla personelu". Kiedy jadalnie oferujące bodaj wszelkie znane potrawy śniadaniowe zaczęły się zapełniać pasażerami, Carmellini dyskretnie włamał się do pralni i wyszedł z niej po chwili, niosąc przed sobą zawiniątko. Dotarłszy do swojej kabiny natychmiast przebrał się w zdobyczny uniform. Lizzy wciąż jeszcze spała na podwójnym łóżku. Tommy spędził noc na podłodze. Lizzy w duchu miała mu za złe, że nawet nie spróbował jej zdobyć. Tommy nie wątpił, że i tak by mu odmówiła. Lizzy jednak, w imię szacunku dla swojej kobiecości, chciała, żeby chociaż się postarał. Kiedy późnym 388 wieczorem gasiła lampkę przy łóżku, w kabinie panowała dość mroźna atmosfera. Ubierając się w łazience w marynarski strój, Tommy poddawał się łagodnemu kołysaniu statku. Sea Wind miał oczywiście stabilizatory, ale wyczuwalne były nieznaczne ruchy. Carmellini zauważył, że z tego powodu większość członków załogi stawia stopy dość szeroko, podświadomie kompensując minimalne wychylenia pokładu. Upewniwszy się, że drzwi zatrzasnęły się za nim, wyszedł na korytarz, by potrenować nowy sposób chodzenia. Szedł zdecydowanym krokiem, jakby wysłano go, by załatwił ważną sprawę, starannie unikając kontaktu wzrokowego z pasażerami. Tylko raz jakaś starsza pani pociągnęła go za rękaw i poprosiła, żeby przestawił fotel w jej kabinie. Zrobił to z uśmiechem, nie patrząc jej w oczy, a potem ruszył dalej. Uznał, że najważniejszym zadaniem jest odnalezienie Sa-rah Houston. Albo Zeldy Hudson, zależnie od tego, jak nazywała się w tym tygodniu. Pomyślał, że łatwiej będzie znaleźć ją niż Willego Schlegela, który prawdopodobnie zamknął się w kabinie armatorskiej, otoczony sztabem wiernych mu ludzi. Nie daj Boże, żeby właściciel zadawał się z tłuszczą zwyczajnych pasażerów! Logicznym miejscem pobytu Zeldy wydawały się kajuty załogi. Nie było w nich ani iluminatorów, ani osobnych łazienek, tylko piętrowe koje i proste szafy na ubrania. Carmellini nie spotkał tu prawie nikogo; większość marynarzy miała teraz służbę: nieliczni zajmowali się prowadzeniem statku, większość obsługą pasażerów, sprzątaniem i przygotowywaniem posiłków. Tommy szedł korytarzami tak pewnie, jakby się tu urodził, zaglądając do wszystkich pomieszczeń, które wydały mu się prawdopodobnym więzieniem Zeldy. Wreszcie uznał, że tutaj jej nie znajdzie. Może w pomieszczeniach biurowych? W magazynach? W izolatce? Wreszcie zobaczył strażnika siedzącego przed drzwiami tej izby chorych, którą wyposażono w sprzęt do ratowania ofiar ataku serca. Spróbował minąć go i sięgnąć do klamki. - Ty nie wchodzić tam — odezwał się strażnik łamaną angielszczyzną z silnym francuskim akcentem. 389 Carmellini postanowił zaryzykować. - Zjadła już śniadanie? - Oui. - Przyszedłem po tacę. Mężczyzna wstał i wszedł do sali. Kiedy drzwi uchyliły się na moment, Tommy dostrzegł w środku Zeldę. Potem przyją} tacę z rąk strażnika i odszedł sprężystym krokiem. Zelda spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Staro wyglądam, pomyślała. I czuła się staro. Sukinsyny, pewnie mnie zabiją. Usilnie próbowała, ale nie udało jej się wyobrazić sobie Schlegela, który wręcza jej bilet lotniczy do domu i czek na sto dziewięćdziesiąt milionów dolarów. Zdecydowanie nie wyglądał na takiego. Nie zastrzelą mnie, pomyślała. Pewnie dostanę kolejny zastrzyk, tym razem śmiertelny. Potem włożą mnie do worka ze starymi narzędziami czy garnkami i w środku nocy wyrzucą za rufę razem z innymi śmieciami, podczas gdy nażarci i napici pasażerowie będą sobie smacznie spać w błogiej nieświadomości. Tak to będzie. Zelda wiedziała już, że się przeliczyła. Zagrała o wszystko, nie doceniając Willego Schlegela. Siedziała, słuchając szumu w rurach, stłumionych trza-śnięć drzwiami, dalekich kroków i cichego pomruku maszyn -zwyczajnych dźwięków płynącego statku — i rozmyślając o śmierci w rozmaitych jej odmianach. Zip ją ostrzegał. Poczciwy Zipper. Był właściwie... Tak, był właściwie jedynym mężczyzną, który kiedykolwiek ją kochał. Wielu pożądało jej ciała, jeszcze liczniejsi byli amatorzy jej pieniędzy, ale brakowało chętnych na trwały związek z inteligentną kobietą. Nie w tych czasach, pomyślała Zelda. Gdybym tak była blondyną z wielkim cycem... Jak to mówiła moja babcia? „Dlaczego chcesz być mądra? Mężczyźni boją się kobiet, które umieją posługiwać się mózgiem. Lepiej ćwicz bycie głupią". Tylko jak można się tego nauczyć? „Pytaj ich, jak działają różne urządzenia — oni uwielbiają o tym mówić. Proś, żeby coś dla ciebie zrobili. Pytaj o ich sprawy. Wyglądaj na zainteresowaną". 390 Ale Zip naprawdę chciał z nią być. Wiedział, jak jest inteligenta, i lubił ją za to. Uniosła ręce tak wysoko, jak pozwalały jej na to kajdanki łączące ją z poręczami fotela, i zmieniła pozycję. Rozmyślała o Zipie, o babci, o wszystkim. I czekała. Willi Schlegel także czekał, coraz bardziej niecierpliwie. Kiedy przed siedmioma miesiącami zaproponowano mu prze-kręt z satelitą, od razu zapalił się do tego pomysłu. Heydrich mógł wydobyć zatopioną rakietę, a konsorcjum zbadałoby jej zawartość, poznając nowe technologie, i może nawet stanęłoby do przetargu na budowę sieci SuperAegis drugiej generacji. Schlegel wiedział, że każdy system obronny prędzej czy później pojawia się w nowym wcieleniu. Tak działał ten biznes — po roku lub dwóch każdy sprzęt stawał się przestarzały, toteż badań nad nowinkami nigdy nie przerywano. Popyt na nowe technologie oznaczał osiąganie zysków w nieskończoność. Miliardowych zysków. Ludzi wykonujących brudną robotę można było uciszyć. Nie istniały dowody na piśmie, jedynie prywatne kontrakty zawierane przez pośredników - nikt nie miał materiałów, które mogłyby posłużyć do szantażowania zleceniodawcy. Tym razem jednak pojawiły się komplikacje. Kiedy stało się jasne, że jawne wydobycie satelity i zatrzymanie go nie byłoby po myśli francuskich władz, trzeba było znaleźć inny sposób. Americę. Schlegel zastanawiał się też nad sprzedaniem technicznych sekretów amerykańskiego superokrętu. Doszedł jednak do wniosku, że o ile sam satelita jest trudnym do wykorzystania towarem, o tyle upłynnienie okrętu podwodnego czy jego części jest praktycznie niemożliwe. Raz ukradziony, mógł jedynie spocząć na dnie. Na zawsze. Willi Schlegel niechętnie pogodził się z realiami. Tymczasem jednak satelita spoczywał w oceanie, a okręt próbował go odnaleźć. Kości zostały rzucone. Słabym ogniwem układu była oczywiście Zelda Hudson. Próbowała robić interes ze wszystkimi! Namierzenie jej przez Amerykanów było w zasadzie tylko kwestią czasu, a wtedy wyśpiewałaby im wszystko, co wiedziała, by ratować swoją ładną skórę. 391 Schlegel pił kawę, kiedy do jego kabiny wszedł mężczyzna. -I co? - Rozmawiałem z Maurice'em przez kodowane łącze. Kuter nadal krąży, a okręt nadal szuka. - Co na to Kerr? - Nie rozumie, dlaczego jeszcze nie znaleźliśmy satelity. Mówi, że osobiście obliczał trajektorię. Rakieta musi tam być, a America powinna ją zobaczyć. Jake i Flap spotkali się na samym czubku dziobu liniowca. Ich żony opalały się na leżakach. Rozmawiając, oficerowie odwrócili się twarzą do wiatru, plecami do statku. Jake miał na ramieniu mały plecak. - Carmellini znalazł Zeldę - zameldował. — Jest w sali intensywnej opieki kardiologicznej. - Świetnie. - Schlegel siedzi w kabinie armatorskiej. Tommy nie zdołał tam zajrzeć, ale powiedział mu o tym jeden ze stewardów noszących tam posiłki. Przed drzwiami stoją wartownicy. - Myślisz, że znaleźli już satelitę? - Nie wiem. - Czy ktoś z nas obserwuje już furtę burtową i luk? - Jeszcze nie. Pojazd podwodny nie może do niej przybić, póki statek nie zwolni. Spodziewam się, że przypłynie dopiero wtedy, gdy staniemy na kotwicy. - Chylę czoło przed ekspertem do spraw morskich. - Słusznie. Jedna z marines przez cały czas siedzi w kabinie, w której zostawiliśmy broń i amunicję. Mielibyśmy problem, gdyby sprzątaczka znalazła ten sprzęt albo gdyby ktoś go ukradł. - Doskonale - mruknął Flap Le Beau. Oparł dłonie na relingu i spojrzał na daleki horyzont. - Chcesz spróbować szczęścia? - Wskazał na pasażerów próbujących trafić krążkami w oznaczone cyframi pola rozłożone na pokładzie. Flap spojrzał na Jake'a z rozbawieniem. - Minęło wiele lat, odkąd płynęliśmy razem statkiem. - Columbią. Byliśmy trochę młodsi. Flap skinął głową. - Zbyt wiele lat minęło - powiedział, a potem ułożył się na leżaku obok żony i z lubością zamknął oczy. 392 - Nie ma go na tym grzbiecie - stwierdził Kolnikow. Heydrich stał obok niego, wpatrując się w ekrany Objawienia. Turczak, jak zawsze, siedział przy stanowisku sternika. Eck i Boldt obsługiwali sonary. Twarz Heydricha wykrzywił grymas lodowatej furii. - Jesteś pewien? - Obejrzeliśmy każdy centymetr dna. Prawda, jest tu parę szczelin, których nie zbadamy, ale jeśli chodzi o resztę... Byłeś tu z nami przez cały czas. Sam widziałeś. Co o tym sądzisz? - Sądzę, że ktoś nas okłamał, i chyba nawet wiem kto. - To, że wiesz, na wiele nam się nie przyda - zauważył Rosjanin. - Lepiej byłoby, gdybyś wiedział, gdzie szukać satelity. - Muszę skorzystać z telefonu głębinowego. Spotkamy się z Sea Windem; jeszcze dziś w nocy, jeśli to możliwe. Zdążymy? Kolnikow pochylił się nad nakresem. - Jeżeli utrzyma obecny kurs i prędkość, powinniśmy go złapać za sześć godzin, mniej więcej o drugiej w nocy. Każ im zwolnić wtedy do dwóch węzłów. Chwilę później Turczak wysłuchał rozkazu dowódcy, a potem wprowadził okręt na nowy kurs i zwiększył obroty śruby. Eck w milczeniu podał Heydrichowi telefon głębinowy. Obsługa podczas kolacji była bardzo dobra, niemal zbyt dobra. Jake Grafton rozejrzał się po sali. Kilka osób odwróciło wzrok, jakby przyłapał je na podglądaniu. Na drugie danie poproszę pieczeń z paranoją, pomyślał. Poruszył widelcem, przesuwając mięso po talerzu, ale był zbyt niespokojny, by jeść. - Dobrze się czujesz? - spytała szeptem Calłie. - Nie jestem głodny. - Masz chorobę morską? Jake posłał żonie miażdżące spojrzenie, ale rozmyślił się i odpowiedział uprzejmie: - Nie, kochanie. - Nigdy nie widziałam takich potraw. - Callie była pod wrażeniem. - I nie miałam pojęcia, że ktokolwiek na ziemi jada w taki sposób cztery razy dziennie. Jeszcze dwa tygodnie i będę musiała sprawić sobie nowe ubrania. - To jeszcze nic - odezwała się kobieta siedząca obok niej. — W zeszłym roku byliśmy na włoskim statku i gotował 393 nam włoski kucharz. — Znawczyni morskiej kuchni z uznaniem cmoknęła opuszki palców. - Chyba przespaceruję się po pokładzie - szepnął Jake, odsuwając krzesło. - Spotkamy się w kabinie. Podniósł plecak leżący pod stołem, wyprostował się i ruszył w stronę drzwi. Zbliżając się do nich, dostrzegł znajomą twarz w dalekim kącie sali i wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Tak, to był Janos Ilin. Rozmawiał z kimś, kto siedział plecami do Jake'a. Admirał podszedł do stolika z deserami, uginającego się pod ciężarem łakoci kilkudziesięciu rodzajów. Wybrał ciastko w polewie czekoladowej i jeszcze raz spojrzał w kąt sali. Teraz rozpoznał także rozmówcę Ilina, Petera Kerra. Z ciastkiem w dłoni Jake wyszedł z jadalni. Kątem oka do ostatniej chwili obserwował Ilina, który nie zerknął w jego stronę ani razu. Na lewoburtowych ekranach w centrali USS America pojawił się ciemny kształt dennej części kadłuba liniowca Sea Wind. Władimir Kolnikow skinął dłonią w jego stronę. - Oto on. Idziemy identycznym kursem, z tą samą prędkością. Dzieli nas nie więcej niż sto metrów. Furta znajduje się na prawej burcie Sea Winda. Chcesz, żeby ktoś ci pomógł do niej dopłynąć? - Nie - odparł Heydrich, który prawdopodobnie nie skorzystał z niczyjej pomocy nawet przy własnych narodzinach. - Przejdę się z tobą na rufę - zaproponował Kolnikow. -Spora siła odepchnie cię od opuszczonej furty - odezwał się, kiedy szli korytarzem. - Jeżeli będziesz miał problemy z zacumowaniem, oficer dyżurny prawdopodobnie każe zatrzymać maszyny liniowca. - Jasne. - Nie spiesz się i myśl, co robisz. Do dna daleka droga. -Podmorski grzbiet rzeczywiście został daleko za rufą USS America; w tej chwili okręt płynął po wodach, których głębokość przekraczała półtorej mili. - Nie wybierani się tam - rzucił opryskliwie Heydrich. -1 bardzo dobrze. Powtarzam: nie spiesz się i myśl, co robisz. Heydrich wspiął się po drabince do śluzy i z hukiem zamknął właz. 394 Kolnikow wysunął przytulone do grodzi siedzisko i spoczął na nim z westchnieniem. Słuchając szumu silników startującego pojazdu, zapalił papierosa. Nie ruszył się, kiedy rozległ się zgrzyt łap hydraulicznych. Wpatrywał się w czubki własnych butów, wspominając gorące lato w Rosji... Ostatnio coraz częściej wspominał dzieciństwo. To niedobry znak, pomyślał. Paryż... powinienem myśleć o Paryżu. I o tej kobiecie, która nad Sekwaną sprzedawała ręcznie malowane pocztówki. Nigdy nie zamienili ani słowa, ale uśmiechała się do niego. Teraz już wiedział, że powinien był zostać w Paryżu. Właśnie takie jest życie, pomyślał. Najważniejszych rzeczy dowiaduje się człowiek wtedy, kiedy jest już za późno. Jakaś zmiana w ruchu statku wybiła Jake'a Graftona ze snu. Tak naprawdę drzemał jedynie, na próżno czekając na głęboki sen, ale gdy prędkość Sea Winda spadła, natychmiast się ocknął. Spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka -dochodziła druga nad ranem. Wyśliznął się z łóżka, wciągnął spodnie i koszulę, a potem schylił się po skarpetki i buty. - Co się stało? - spytała sennie Callie. - Statek zwalnia. - Wolał nie mówić zbyt wiele; wciąż bał się podsłuchu. - Idę na pokład - dodał, wkładając szelki z bronią i wiatrówkę. - Uważaj na siebie - szepnęła Callie. Pochylił się i pocałował ją. Potem chwycił plecak i wyszedł na pokład-promenadę, po cichu zatrzaskując drzwi. Wyraźnie wyczuwalny wiatr od rufy wskazywał na to, że statek płynie z minimalną prędkością. Jake podszedł do błyszczącego relingu i spojrzał w dół. Morze było bardzo spokojne; to brak wibracji wyrwał go ze snu. Po latach spędzonych na morzu budził się wtedy, gdy cichły maszyny okrętowe. Otworzył plecak i wyjął telefon satelitarny. Włączył go, idąc w stronę prawej burty liniowca. Wychylił się ponad nad-burciem i spojrzał w dół, na furtę luku bagażowego. Zobaczył plamy światła tańczące na niewysokich falach. Przesunął się nieco w stronę lampy wbudowanej w słupek relingu, by wybrać numer na klawiaturze telefonu. Kiedy to robił, poczuł lekkie szturchnięcie w plecy. 395 - Nocny spacerek po pokładzie? Jake zamarł. - Mądry z pana człowiek. Jesteśmy tu sami, a ja, jak się pan słusznie domyśla, mon ami, trzymam w ręku pistolet. Nikt nie zobaczyłby pańskiej śmierci. A teraz ręce do góry. Grafton usłuchał. Kiedy wyprostował lewą rękę, rozluźnił dłoń i plecak poszybował w dół, do ciemnego oceanu. Tym razem szturchnięcie lufą było mocniejsze. - Niewiele brakowało. Omal nie nacisnąłem spustu i nie posłałem pana na spotkanie ze świętym Piotrem. Proszę się nie ruszać. Jeden mały błąd może oznaczać, że kula przebije pańską wątrobę. Czyjaś ręka przesunęła się po ciele Jake'a, odnalazła pistolet, wysunęła go z kabury i cisnęła za burtę. - Niech pański pistolet dołączy do plecaka. Nie będą już panu potrzebne... Nieprawdaż? Mężczyzna wyjął telefon z prawej dłoni Jake'a i po raz trzeci trącił go lufą w plecy. - Naprzód, tylko powoli. Ręce w dół. Wykonując polecenie, Jake obejrzał się przez ramię. Nieznajomy niósł w prawej ręce masywny pistolet automatyczny i wyglądał tak, jakby potrafił zrobić z niego użytek. - Rozumie pan, że strzelę, jeżeli nie zrobi pan dokładnie tego,co każę? - Rozumiem. - TYes bien — ucieszył się mężczyzna. - Chodźmy. Monsieur Schlegel bardzo chciałby z panem porozmawiać. Willi Schlegel stał na otwartej furcie burtowej, kiedy ociekający wodą, czarny grzbiet miniłodzi wynurzył się z odmętów i zaczął zbliżać do wielkiego liniowca. Dwaj marynarze pospieszyli z linami na spotkanie pojazdu i sprawnie przerzucili je przez klamry kadłuba. Trzeci umieścił gumowy odbi-jacz przy krawędzi furty i wszyscy trzej przyciągnęli pojazd bliżej. Po chwili w otwartym włazie ukazał się Heydrich. - Nie ma go tam - powiedział, kiedy stanął przed Willim Schlegelem. - Okłamała nas. Gdzie ona jest? Przez całą drogę do izby chorych właściciel statku i jego pomocnicy napotkali tylko jednego, sędziwego pasażera. Wszyscy inni prawdopodobnie spali. 396 Heydrich wbił wzrok w Zeldę, która leżała na łóżku. Podszedł do niej i wymierzył jej mocny policzek. - Nie ma go tam. - Czego nie ma? - Nie udawaj głupiej. Przyszedłem tu, by usłyszeć prawdę. Wyciągnęła rękę, próbując dosięgnąć paznokciami jego twarzy, ale chwycił ją za nadgarstki i spokojnie zwrócił się do strażnika stojącego przy drzwiach. - Zwiążcie ją. Najpierw owińcie jej ręce plastikową taśmą, a potem przykujcie do łóżka. Przekonamy się, ile bólu potrafi znieść. Heydrich rozejrzał się po sali. Jego wzrok padł na sprzęt do elektrycznej stymulacji pracy serca. - Aha! Zawsze się zastanawiałem... Skoro prąd może pobudzić do działania serce, które stanęło, to czy może też zatrzymać normalnie pracujące? Przeprowadzimy eksperyment naukowy... - Czy to konieczne? - spytał Willi Schlegel, kiedy strażnik kończył owijać taśmą ręce Zeldy. - Tak sądzę - odparł Heydrich. - Panna Hudson powie nam, gdzie dokładnie zatopiła satelitę SuperAegis albo poćwiartuję ją tu, na tym stole. Na początek pobawimy się prądem, a potem skalpelami. Rano personel izby chorych zbierze tylko rozbabrane szczątki i rzuci je rekinom. Heydrich pochylił się nad Zeldą, przypiętą już do szpitalnego łóżka. - Zainwestowaliśmy w to przedsięwzięcie mnóstwo czasu i pieniędzy. Jaka jest pani decyzja? - I tak mnie zabijecie. - No, nie... A podobno jest pani wybitnie inteligentna. Nic pani nie zrozumiała, panno Hudson. Tu nie chodzi o to, czy będzie pani żyć, czy też nie. Chodzi o to, ile bólu chciałaby pani doświadczyć. Czekam na odpowiedź. Zelda spojrzała po twarzach oprawców. Na żadnej nie znalazła śladu ludzkich uczuć. Wiedziała, że cokolwiek zrobią tu, na otwartych wodach, nigdy nie zostanie im udowodnione. Zresztą kto miałby chcieć ich ukarać? Zwymiotowała, jakimś cudem wychylając głowę poza krawędź łóżka. - Przylądek Barbas - powiedziała, kiedy zapanowała nad spazmami. - Dziesięć mil od brzegu, na szelfie. 397 Ręka Heydricha znowu wystrzeliła w przód. Tym razem Zelda omal nie straciła przytomności. - Słuchałaś wiadomości o sztormie zbliżającym się od strony Afryki, co? Byłoby lepiej dla ciebie, gdyby satelita nie znalazł się w jego zasięgu. Spróbuj jeszcze raz. Zelda znowu zwymiotowała. Kiedy próbowała zapanować nad buntującym się żołądkiem, poczuła uderzenie i ból w nodze. Podskoczyła odruchowo i spojrzała na łydkę: sterczał z niej wbity przez Heydricha skalpel; wystawała tylko rękojeść. Schlegel wyszedł, a w ślad za nim salę opuścili strażnicy. Heydrich został sam na sam z Zeldą. Uśmiechnął się, sięgając po uchwyty elektrycznego stymulatora. - Słyszałaś kiedyś o tych chłopcach, którzy znęcają się nad zwierzętami? Wiesz, że są chorzy, że trzeba takich zaprowadzać do psychiatry? Na pewno o nich słyszałaś, co? Otóż ja właśnie byłem taki. Tylko że nikt nie zabrał mnie do lekarza. Robiłem to, bo lubiłem. I nadal lubię. - Proszę, proszę - powiedział Willi Schlegel, biorąc się pod boki i dumnym wzrokiem tocząc po grupie Amerykanów. Było ich dziesięcioro — Jake, Flap, Callie... Wszyscy. Siedzieli na podłodze spętani plastikową taśmą. - Bardzo uważnie przyglądaliśmy się liście pasażerów, ciekawi, czy Amerykanie przyślą kogoś, żeby nas szpiegował. No i proszę... przysłali aż dziesięć osób, i to w ostatniej chwili. To przykre. Widzę, że rząd Stanów Zjednoczonych stał się chorobliwie podejrzliwy. -Schlegel przykucnął przy Flapie Le Beau. - Czterogwiazdko-wy generał. Dowódca Korpusu Marines. Członek Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Nie podejrzewałem, że zobaczę tu aż tak ważną figurę - powiedział, kręcąc głową. - Bardzo mi przykro, że pan tu trafił, generale. Naprawdę mi przykro. -Schlegel wstał i zwrócił się do jednego ze swoich ludzi: - Zabierz ich wszystkich do luku bagażowego. Heydrich zaraz tam przyjdzie. Niech ich weźmie ze sobą. - Będzie musiał obrócić dwa razy — zauważył mężczyzna. - Nie zmieszczą się naraz. - Niech obróci. Chcę, żeby przewiózł wszystkich. Kiedy szli korytarzem, Flap pochylił się w stronę Jake'a. - Sukinsyn, zamierza nas zabić. 398 -Trupy bywają wymowne, ale nie gadatliwe, zwłaszcza przed sądem. - Wezwałeś posiłki? - Nie, zabrali mi telefon, zanim... - Milczeć! - syknął jeden z ludzi Schlegela. Cios w twarz powalił Jake'a na pokład. Flap pomógł mu wstać. - Płyń pierwszy, weź Sonny'ego. Ja zajmę się pozostałymi. Jake pozbierał się i dołączył do grupki jeńców. Trzej mężczyźni uzbrojeni w pistolety maszynowe z tłumikami zapędzili ich na otwartą furtę luku bagażowego. Flap przepchnął się do tyłu, za plecy pozostałych, ciągnąc za sobą Jake'a. - Mam nóż w lewym rękawie - wyszeptał, prawie nie poruszając ustami. - Weź go i przetnij mi więzy. Jake chwycił ostrze dwoma palcami, omal nie upuszczając go do morza. Po chwili zdołał przeciąć taśmę krępującą Flapa, ani na chwilę nie schylając głowy i szczęśliwie nie raniąc przyjaciela. - Zatrzymaj go — szepnął generał. - Schowaj w rękawie. Mam drugi. Jasne, że miał drugi! Flap Le Beau zawsze nosił dwa noże: ten do podrzynania gardeł w rękawie, a ten do rzucania -w pochwie zwisającej poniżej karku. Jake odezwał się na tyle głośno, by usłyszała go reszta jeńców: - Mężczyźni najpierw, kobiety potem. Z wyjątkiem Callie. Popłyniesz ze mną. Mniej więcej przez pięć minut stali na odkrytej platformie, zanim z głębi luku wyłonili się Schlegel i Heycłrich niosący Zeldę Hudson. Kobieta krwawiła z szyi, nóg i ramion. - Zatopiła go na sąsiednim grzbiecie podmorskim - mówił właśnie nurek. - I mam wrażenie, że nie chciała rozliczyć się z panem honorowo. Zabiorę ich wszystkich na okręt, a spotkamy się jutro wieczorem, na azorskim kotwico\visku. - Doskonale - odezwał się Schlegel, z zadowoleniem kiwając głową. Oprawca zaciągnął Zeldę na brzeg furty i przekazał marynarzowi, który wcisnął ją do włazu pojazdu. Heydrich wszedł do środka drugi, a potem, na znak dany przez strażnika, jego śladem ruszyli jeńcy. Schlegel rozkazał Callie, Corinie, Ricie 399 i pozostałym zostać na platformie i zaczekać na swoją kolej. Nikt nie przyczepił się do Flapa, który stał spokojnie na końcu kolejki. Wnętrze miniaturowego pojazdu podwodnego było bardzo ciasne. Jako że w grodziach nie umieszczono nawet atrap ilu-minatorów, nietrudno było o atak klaustrofobii. Przykre doznania potęgował zapach wilgoci i smaru - a także strachu. Wszyscy pocili się mocno, nawet Jake. Starał się ignorować szczypiący pot, który zalewał mu oczy. Kiedy pasażerowie ulokowali się jako tako w ciasnym wnętrzu, Heydrich rzucił kilka słów w stronę strażników, a potem zamknął właz. Jake pomyślał, że mógłby zaatakować go już teraz, ale martwy sternik nie zawiózłby ich na pokład USS America. Jeżeli istniał jakiś kod, którym Heydrich porozumiewał się z okrętem... Nie wspominając o tym, że żaden z jeńców nie znał się na pilotowaniu takich pojazdów. Wyjątkiem mógł być Sonny Killbuck, ale Jake nigdy go o to nie pytał. Nie wykluczał zresztą, że — bez względu na umiejętności - wytrawny podwodniak wkrótce będzie musiał spróbować swoich sił w sterowaniu miniłodzią. Tymczasern jednak Sonny siedział z kamienną twarzą, przyglądając się przyrządom i dźwigniom sterowniczym. Przez sekundę patrzył w oczy Jake'a, ale zaraz odwrócił wzrok. Tarkington sprawiał wrażenie gotowego na wszystko, a Tommy Carmellini starał się wyglądać tak, jakby wszystko przebiegało po jego myśli. Heydrich miał pistolet automatyczny z tłumikiem. Pokazał go wszystkim, celując w stronę Zeldy Hudson, która siedziała tuż obok niego. - Jeżeli ktokolwiek ruszy się w moją lub jakąkolwiek inną stronę, strzelę tej kobiecie w głowę — oznajmił, podnosząc głos. - Czy to jasne? Jeśli cokolwiek się stanie, jeżeli ktokolwiek zechce się bawić w bohatera, ona umrze pierwsza. A potem przekonamy się, ilu z was zdołam jeszcze zabić. Zelda cierpiała. Siedziała w pozycji embrionalnej, półprzytomna, obojętna na to, co działo się wokół niej. Ze wszystkich sił zaciskała powieki i zagryzała dolną wargę. Od czasu do czasu pojękiwała z cicha, ale nie otwierała oczu i nie próbowała zmienić pozycji. Heydrich błysnął światłami pojazdu i poruszył drążkiem, który kontrolował podłużne i poprzeczne wychylenie jednost- 400 ki, działając podobnie jak samolotowy wolant. Pedały, które miał pod stopami, służyły do operowania zwykłym sterem. Heydrich obserwował przez chwilę wskazania przyrządów, nim uruchomił śrubę. Chwilę później wielka sylweta liniowca zaczęła znikać z ekranów. Zawory zbiorników balastowych otworzyły się z dobrze słyszalnym trzaskiem i pojazd zaczął się pomału osuwać w czarną, głęboką toń. Stojąc z kobietami na otwartej furcie, Flap Le Beau nie miał zbyt wielu opcji działania. Trzej strażnicy, którzy ich pilnowali, mieli pistolety maszynowe z tłumikami, a prócz nich na platformie znajdowali się Willi Schlegel i dwaj marynarze z linami, gotowi ponownie przycumować podwodny pojazd. Dwaj ostatni trzymali się na uboczu, wyraźnie obawiając się, że strażnicy mogliby otworzyć ogień. Wyglądali na przybyszów z Azji, być może z Malezji lub Indonezji. Flap zauważył, że starają się nie patrzeć na więźniów. Gdyby ktoś powołał ich kiedyś na świadków, pewnie powiedzieliby, że nic nie widzieli. Praca jest pracą, zwłaszcza kiedy ma się rodzinę na utrzymaniu i raczej niewielkie umiejętności. Flap nie winił ich za to, że tu są. Miał też nadzieję, że nie będą próbowali mu przeszkadzać. Czekał cierpliwie. Przed wielu laty, gnijąc w błocie dalekowschodniej dżungli, nauczył się, że najlepiej pozwolić, by wróg sam stworzył okazję do ataku. Dwaj strażnicy zapalili papierosy. Nie odzywali się. I wreszcie pojawiła się okazja, na którą czekał Flap. Schlegel zapragnął mówić. - Przykro mi, że tak wyszło, generale. Zdaje się, że byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybyście zostali w domu. - Nie ujdzie ci to na sucho, Schlegel. Rząd Stanów Zjednoczonych wie, gdzie jesteśmy i kogo ścigamy. W odpowiednim czasie wywrze taką presję na Francuzów, że wypuszczą cię z rąk jak gorącego ziemniaka. - Ziemniaka? - spytał Schlegel, nie rozumiejąc znaczenia idiomu. - Termojądrowego. - Bardzo wątpię - roześmiał się biznesmen. Najwyraźniej świetnie się bawił. Flap zrobił krok w jego stronę. Wciąż trzymał nadgarstki 401 razem, blisko ciała, aby nikt nie zauważył, że brakuje plastikowej taśmy, którą schował już do kieszeni. W tym właśnie momencie Callie Grafton postanowiła „zemdleć''. Padła efektownie na stalową płytę i zamarła w bezruchu. Schlegel spojrzał na strażników i uznał, że wyglądają wystarczająco groźnie, by zniechęcić jeńców do bohaterstwa. Ośmielony pochylił się nad Callie. A pani Grafton kopnęła go w jaja. Kiedy zwinął się z bólu, Rita Moravia skoczyła naprzód i wymierzyła oburącz tak potężny cios, że jego głowa odskoczyła jak piłka. Schlegel cofnął się o kilka kroków, nie mogąc złapać równowagi. Przez moment balansował na krawędzi platformy, a potem runął do wody. Jeden ze strażników stwierdził nagle, że z jego splotu słonecznego sterczy rękojeść noża. Wypuścił broń i opadł na kolana. Spróbował wyszarpnąć ostrze obiema rękami, ale nie wystarczyło mu siły. Przechylił się powoli i upadł na twarz. Ten, który stał obok Flapa, także nie spodziewał się ataku. Gapił się na balansującego na krawędzi Schlegela. kiedy kątem oka dostrzegł błyskawiczny ruch. Stał na prostych nogach, a papieros w dłoni nie pomógł mu w szybkim poderwaniu broni i naciśnięciu spustu. Flap wyrwał mu automat i ciosem łokcia zmiażdżył mu tchawicę. Uzbrojony strażnik pilnujący bezbronnych jeńców rzadko zachowuje należytą czujność. Wydaje mu się, że widok lufy gotowej bluznąć ogniem podziała na nich paraliżująco -i najczęściej ma rację, bo niewiele jest na świecie widoków bardziej przerażających. Trzeci strażnik, też z papierosem, również zapłacił za nieuwagę najwyższą cenę. Zanim uniósł broń, Flap już do niego strzelał. Mężczyzna zdążył nacisnąć spust, ale chybił. Flap nie. Seria z automatu przeszyła pierś trzeciego strażnika. Nie żył już, kiedy z impetem huknął plecami o grodź i osunął się na pokład. Unosząc się na falach, Willi Schlegel patrzył na śmierć swoich ludzi. A potem zobaczył ponurą twarz Flapa Le Beau, który stanął na krawędzi furty i uniósł broń. — Nie! - wrzasnął. Flap posłał w jego stronę krótką serię. Kiedy pył wodny 402 opadł, już tylko czubek głowy Schlegela unosił się w czarnej wodzie. Generał odwrócił się szybko, by się upewnić, czy dwaj marynarze nie przejawiają ochoty do walki. Zachowywali się spokojnie, więc gestem przywołał do siebie obie marines. - Prędko, bierzcie ich broń. - Kiedy zbierały automaty, magazynki i broń krótką, Flap zmienił magazynek i wsunął swój pistolet za pasek. — Popchnął kobiety w głąb statku, zatrzymując jedynie Lizzy. - Zostań tu. Jeżeli tamten facet przypłynie i wyjrzy ze środka, odstrzel mu łeb. - Tak jest. Miniaturowy pojazd nie hałasował zbytnio, zanurzając się w głębiny. Jake Grafton nie był nawet pewien, czy słyszy szum śruby, czy pracującego w kabinie wentylatora. W końcu uznał, że najgłośniejszym dźwiękiem jest stłumiony szmer wody opływającej kadłub. Niespełna minutę po odbiciu od burty liniowca Heydrich włączył zewnętrzne reflektory pojazdu. Snopy światła rozpraszały mrok na niezbyt dużą odległość, ale patrząc na ekrany, można było odnieść wrażenie, że widoczność znacznie się poprawiła. A jednak pojawienie się na nich czarnego kształtu USS America było zaskakujące. Ci, którzy obserwowali monitory, przez chwilę nie wiedzieli, na co tak naprawdę patrzą. Heydrich podprowadził pojazd do lewej burty okrętu, zrównał kurs i prędkość obu jednostek, zmniejszył nieznacznie głębokość zanurzenia i za pomocą reflektorów odszukał pierścień dokujący w tylnej części kadłuba USS America. Miniaturowa łódź opuszczała się powoli, aż wreszcie wydawało się, że znieruchomiała nad grzbietem olbrzyma, tak wolno dryfowały obie jednostki. Po chwili usłyszeli metaliczny dźwięk i Heydrich natychmiast uruchomił hydrauliczne łapy. Kiedy chwyciły cel, wyłączył śrubę i ustawił dźwignie sterujące w zerowym położeniu. Potem strzelił kilkoma przełącznikami - Jake nie wiedział, do czego służyły, ale przypuszczał, że co najmniej jeden z nich połączył obwody elektryczne obu jednostek - i odwrócił się w stronę pasażerów. Trzymając w dłoni pistolet, kazał Killbuckowi otworzyć właz w dnie pojazdu. Kiedy wejście do śluzy było już otwarte, Sonny zszedł pierwszy i odebrał półprzytomną Zeldę z rąk pozostałych mężczyzn. W kilku miejscach jej ubranie było 403 przesiąknięte krwią. Pojękiwała z bólu, gdy opuszczali ją przez właz. Wydawało się, że nie rozpoznaje Tommy'ego Carmelli-niego. Kiedy jednak wziął ją na ręce i szepnął: „Trzymaj się, Sarah", otworzyła oczy i spojrzała na niego jakby przytomniej. - Co to ma znaczyć?! - ryknął Władimir Kolnikow na widok Heydricha. — Kim są ci ludzie?! - To Amerykanie. Szukali swojego okrętu i, jak Boga kocham, znaleźli go! - zaśmiał się Heydrich. - Tę chyba znasz, co? - spytał, trącając nogą Zeldę. - To ona zatopiła satelitę. Kolnikow pochylił się, zbadał puls Zeldy i obejrzał krwawiące rany. - Coś ty jej zrobił, do cholery? - Ta suka przesunęła współrzędne o dwadzieścia mil na zachód od grzbietu, który przeszukiwaliśmy. Zamierzała wycisnąć ze Schlegela jeszcze więcej pieniędzy. Przewidział, że będzie kręciła, więc zwinął ją w Newark i przywiózł tutaj. -Heydrich pochylił się nad Zeldą i syknął jej do ucha: - Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś tym razem mówiła prawdę. - Wyprostował się i popatrzył na dwóch nurków trzymających uzi. — Do mesy z nimi. Zostawcie otwarte drzwi i obserwujcie ich. Sprawdźcie więzy na nadgarstkach. Jeżeli będą próbować jakichś sztuczek, zabijcie wszystkich. - Heydrich znowu spojrzał na Zeldę i uśmiechnął się łagodnie. - Wszystkich oprócz niej. Chcę, żeby żyła... na wszelki wypadek. — Odczekał, aż nurkowie odprowadzą Amerykanów, i zwrócił się do Kolni-kowa: - Jest ich więcej. Wracam jeszcze po kobiety. - Co zamierzasz z nimi zrobić? - Nie bądź głupcem. Zostaną na okręcie, kiedy go porzucimy. - A co z satelitą? - Może jest tam, gdzie mi powiedziała, a może nie. Suka, błagała, żebym jej uwierzył. Heydrich wspiął się po drabince do śluzy pojazdu. Prowadząc kobiety korytarzami i klatkami schodowymi we wnętrzu liniowca, Flap trzymał swoją żonę za rękę. - Idź z Ritą i Callie do jadalni, usiądźcie pośrodku sali, i jeśli ktoś przyjdzie do was z bronią lub będzie wam groził, krzyczcie. Zróbcie scenę godną Oscara - polecił, kiedy dotarli na pokład główny. 404 Ruszył dalej w górę, w stronę mostka, osłaniany przez ostatnią z podkomendnych. Na zamkniętych drzwiach widniał napis „Tylko dla personelu". Flap przestrzelił zamek i z impetem wpadł do środka. Zobaczył jednego z oficerów, który właśnie wychodził z sąsiedniego pomieszczenia. Mężczyzna cofnął się o krok, widząc pistolet maszynowy w rękach Amerykanina. - Prowadź do kapitana. Kapitan, mężczyzna mniej więcej sześćdziesięcioletni, ubrany był w elegancki mundur z czterema złotymi paskami na każdym rękawie i miał starannie przystrzyżoną, siwą bródkę. - Dzień dobry panu — zaczął Flap. - Generał Le Beau z Korpusu Marines Stanów Zjednoczonych. - Kapitan Henri Janvier. - Dlaczego statek się zatrzymał? - Dostałem rozkaz od właściciela. — Kapitan wskazał dłonią na stojącego obok mężczyznę w sportowej kurtce. - To jego przedstawiciel, monsieur Crozet. - Właściciel, Willi Schlegel, znajdował się w otwartym luku bagażowym, kiedy kilka minut temu do burty pańskiego statku przybił miniaturowy pojazd podwodny z USS America. Zakładam, że nie wiedział pan o tym, kapitanie. Szczerze mówiąc, mam nawet taką nadzieję, ponieważ udział w spisku, którego celem jest kradzież okrętu, jest uważana w większości krajów świata za akt piractwa. O ile mi wiadomo, w wielu z nich przestępstwo to karze się śmiercią. - America? Porwany okręt podwodny? - Janvier sprawiał wrażenie wstrząśniętego. -Tak. Sugeruję, żeby natychmiast wydał pan rozkaz powrotu na poprzedni kurs i pozwolił mi skorzystać z radiostacji. - Ale monsieur Schlegel... - Niestety zmarł. - Rozmawiałem z nim zaledwie godzinę temu - zaprotestował kapitan. - Odniosłem wrażenie, że jest w doskonałym zdrowiu. - To był nagły wypadek - odparł Flap. - Nieprzewidziana tragedia. Jesteśmy tylko zwykłymi śmiertelnikami, kapitanie. Janvier nie wiedział, co ma o tym myśleć i co powinien 405 zrobić. Spojrzał na Crozeta, który niepostrzeżenie wycelował pistolet we Flapa. - Odłożyć broń - rozkazał Francuz. Wszyscy oficerowie, którzy pełnili służbę na mostku, unieśli ręce do góry. Na ich twarzach malował się strach. Instruktorka, która osłaniała Flapa, spojrzała na niego pytająco, czekając na rozkaz. Flap Le Beau zdjął z ramienia pasek, na którym wisiał uzi, pochylił się i ostrożnie ułożył broń na podłodze. Pozbył się też pistoletu, który trzymał za paskiem. Wszystko to robił jakby w zwolnionym tempie. Wreszcie kiwnął głową w stronę marinę, która także złożyła broń. Crozet ruchem ręki kazał mu się cofnąć, a potem, trzymając pistolet w prawej dłoni, podszedł bliżej, przykucnął i sięgnął po leżącą broń. Kiedy zerknął w dół, Flap kopnął go prawą nogą, trafiając w podbródek. Głowa Crozeta odskoczyła do tyłu. Drugi kopniak skręcił mu kark. Francuz padł na pokład, wciśnięty w kąt między ścianą a podwyższeniem stanowiska radarowego. W ciszy, która zaległa na mostku, Flap pochylił się i podniósł automat. - Powtarzam po raz ostatni, kapitanie. Jeżeli chce pan uniknąć oskarżenia o udział w piractwie, proszę natychmiast uruchomić maszyny i podjąć żeglugę w stronę kolejnego portu przewidzianego planem wycieczki. S'il vous plait. Kapitan Janvier zareagował serią komend wypowiedzianych po francusku. Oficerowie stanęli przy swoich stanowiskach, a jeden z nich nadał do maszynowni rozkaz: dwie trzecie naprzód. Flap podniósł swój pistolet i wetknął go z powrotem za pasek. Po kilku sekundach poczuł nieznaczną wibrację kadłuba: śruby zaczęły pracę. Nie spuszczając z oka załogi liniowca, pochylił się nad Crozetem, by sprawdzić puls. Pulsu nie było. Jeszcze jedna nieoczekiwana tragedia, pomyślał. Pojazd prowadzony przez Heydricha zbliżał się właśnie do otwartej furty, kiedy Sea Wind ruszył. Falowanie wody wywołane ruchem kolosa było zbyt silne, by mógł mu się oprzeć: podskoczył gwałtownie i zanurkował w niekontrolowany sposób. 406 Kiedy Heydrich opanował sytuację, mógł już tylko obserwować na monitorze oddalający się statek. Wiedział, co to oznacza. Musiało się wydarzyć coś nieoczekiwanego; coś, czego nie dało się przewidzieć, ale z czym, paradoksalnie, należało się liczyć. Heydrich dawno już odpowiedział sobie na pytanie „co dalej, jeśli plan nie wypali?" Jeżeli miał ocalić cokolwiek z marzeń o fortunie, musiał za wszelką cenę odnaleźć i wydobyć satelitę. W pośpiechu zawrócił pojazd i skierował go w stronę okrętu, który spokojnie unosił się nieopodal, tuż pod powierzchnią wody. Władimir Kolnikow i Gieorgij Turczak również byli świadkami nagłej ucieczki liniowca. Huk jego śrub, pracujących zaledwie o sto metrów od kopuły sonaru, widoczny był na ekranach Objawienia jako jaskrawy płomień buchający we wszystkie strony jednocześnie. Załodze sterowni towarzyszyli nurkowie z grupy Heydricha, na których widok barwnych ekranów wywarł piorunujące wrażenie. - Ooo - jęknął Turczak cicho, tak że usłyszał go tylko kapitan. - Eck, co jeszcze słyszysz w okolicy? - spytał Kolnikow, zagłuszając szepty widzów. - W wodzie nic. Być może będzie namiar na samolot, ale w tej chwili jest tu jeszcze zbyt głośno. Usłyszę coś, kiedy Sea Wind się oddali. Na ekranie widać było wyraźnie plamkę miniłodzi, zbliżającej się od lewej burty, od strony rufy. - On zabije wszystkich tych ludzi, których tu sprowadził — szepnął Turczak. - Nie wiem, dlaczego nie zastrzelił ich od razu. - Nie chciał psuć morale załogi - odparł Kolnikow. - Sukinsyn, od tygodni siedział za naszymi plecami i patrzył, co robimy. - Turczak spojrzał kapitanowi w oczy. — Obaj wiemy, że chciał się nauczyć sterowania okrętem. Teraz już nas nie potrzebuje. Kolnikow wolał udawać, że tego nie słyszał. W ściance mesy znajdowały się drzwiczki z czerwonym krzyżem. Domyślając się, że znajdzie za nimi zestaw pierwszej pomocy, Jake Grafton wstał i spróbował otworzyć skrytkę. 407 - Nie! — zawołał jeden ze strażników stojących przy drzwiach. - Siadaj! Jake zamarł. Spojrzał na mężczyznę, którego nerwy — sądząc po wyrazie twarzy - były napięte jak struny bandżo. - Ta kobieta krwawi. Chcemy założyć bandaże. Mężczyzna z zapałem pokręcił głową, ruchem lufy nakazując Graftonowi, żeby wrócił na swoje miejsce. - A wy co, z jaj się wylęgliście? — spytał gniewnie Jake, spoglądając na obu strażników. - Nie macie matek, sióstr, dziewczyn? Jesteście nurkami czy mordercami? Drugi odezwał się do pierwszego po francusku, po czym zwrócił się do Jake'a po angielsku: - Załóżcie opatrunki. Grafton wyjął zestaw pierwszej pomocy, usiadł przy Zel-dzie i otworzył pudełko. Tommy Carmellini trzymał głowę kobiety na swoich udach. Strażnicy stojący przy wejściu prawie ich nie widzieli, skulonych na podłodze za jednym ze stołów. Jake zaczął od najsilniej krwawiącej rany. Użył plastra, żeby zamknąć rozcięcie, a potem owinął je bandażem. - Kto ci to zrobił? - szepnął. - Heydrich. Opatrując ranę na szyi — Heydrich rozciął jej ciało wzdłuż żyły - Jake pochylił się mocniej i odezwał się ponownie: - On myśli, że wie, gdzie jest satelita. Powiedziałaś mu? Zelda spróbowała skupić spojrzenie na jego twarzy i nieznacznie poruszyła brwiami. - Grafton. Kontradmirał Grafton. Taśma zawiązana wokół nadgarstków nie ułatwiała mu zadania. Ten, kto ją wiązał, był odrobinę nadgorliwy - Jake czuł, że palce zaczynają mu puchnąć. Z wysiłkiem odwrócił głowę kobiety tak, by lepiej widzieć ranę. Spryskał ją środkiem dezynfekującym, zakleił plastrem z opatrunkiem i owinął bandażem. - Nie zabili Zipa Vance'a - szepnął. - Jest w szpitalu. Dopiero teraz, leżąc niemal tyłem do strażników, Zelda odważyła się przemówić.' - Satelita... nie jest tam, gdzie myślą. - A gdzie? Odpowiedź była tak cicha, że Grafton ledwie ją usłyszał. - Powiedziałam Heydrichowi... ale mi nie uwierzył. Dziesięć mil... od przylądka Barbas. 408 - Peter Kerr wie, że właśnie tam? - Chyba nie. - Hej, wy tam! - zawołał pierwszy strażnik. - Nie gadać! Wyraźnie usłyszeli metaliczny szczęk, kiedy pojazd opuścił się na grzbiet okrętu, a potem jeszcze głośniejszy dźwięk zacisków wskakujących na swoje miejsce. Strażnicy obejrzeli się jak na komendę, wypatrując czegoś w głębi korytarza. Zbyt krótko przebywali na pokładzie, by od razu zidentyfikować ten odgłos. Jake wykorzystał chwilę ich nieuwagi, by szepnąć do Carmelliniego: - W rękawie... Tommy płynnym ruchem wydobył nóż spod koszuli Jake'a i znieruchomiał, czekając, aż admirał ustawi nadgarstki tak, by nie były widoczne od strony korytarza. Po chwili przeciął jego więzy i oddał nóż. Minęła minuta, potem druga. W korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Strażnicy wychylili się, by sprawdzić, kto idzie. W tym momencie Grafton rozciął taśmę krępującą ręce Carmelliniego i wcisnął rękojeść w jego dłoń. W drzwiach pojawił się Heydrich. - Gdzie pozostali? - spytał Jake. - Ja tu zadaję pytania - odparł Heydrich. Nie zamierzał dawać więźniom najmniejszej nadziei. - Żyje? - spytał, ruchem głowy wskazując na Zeldę. - Nie dzięki tobie. Uznaliśmy, że na wszelki wypadek lepiej będzie utrzymać ją przy życiu. Nie chcieliśmy, żeby postawiono wam także zarzut morderstwa. Strażnicy spojrzeli po sobie niepewnie. Widać było, że zgłaszając się do tej roboty, nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. - Pilnujcie, żeby siedzieli cicho - rzucił w ich stronę Heydrich i wspiął się po drabince do centrali. Jake odczekał pół minuty, zanim odezwał się tonem pogawędki: - Jaki to wyrok dają teraz we Francji za pocięcie kobiety? Gilotynują jeszcze? - Już nie - odparł swobodnie Ropuch. — Wie pan, że to całkiem cywilizowany naród? Nie uznają już kary śmierci, chociaż nadal żrą straszne paskudztwa... 409 - Milczeć! — warknął pierwszy strażnik i zrobił krok w stronę Tarkingtona i Graftona, unosząc groźnie lufę automatu. Carmellini podciął go mocnym kopnięciem w kostkę, a Tar-kington w tym samym momencie wyrwał mu pistolet. Byliby martwi, gdyby drugi strażnik posłał serię w ich stronę, ale Francuz popełnił błąd: w panice uciekł w stronę sekcji załogowej. - Dajcie mi broń — powiedział Jake, wyciągając rękę. -Użyjcie E-granatów. Jakie jest opóźnienie zapalników? - Trzy minuty. Ropuch rozcinał jeszcze ostatnie więzy, kiedy Carmellini wyjął ze skarpetek dwa granaty energetyczne, wyciągnął zawleczki i przekręcił zapalniki o pół obrotu, uruchamiając mechanizm zegarowy. Jeden z wąskich cylindrów podał Ja-ke'owi, drugi zachował dla siebie. Trzymając broń w pogotowiu, Grafton zaczął się wspinać do centrali. W tym samym momencie usłyszał szczęk zamków uwalniających minipojazd. Rozejrzał się ostrożnie. Wylot tunelu wiodącego do mesy znajdował się tuż za stołem nakresowym. Jake podciągnął się wyżej i wypełzł nieco z otworu. Spojrzał na wąskie przejście między konsoletami sonarów i zobaczył kilka par stóp. - Co się stało? — rozległ się czyjś głos pełen paniki. - Ktoś ukradł pojazd. - Heydrich nie tracił zimnej krwi. -Widzicie ją na ekranie. Zawrócimy i staranujemy sukinsynów. Jake poczuł, że pokład przechyla się gwałtownie, i domyślił się, że to Heydrich usiadł za sterami okrętu. Czy minęła już minuta? - pomyślał, ważąc w dłoni odbezpieczony granat. Wymknął się z tunelu i przykucnął za tablicą. Po chwili odwrócił się, by szeptem ponaglić Carmelliniego. - Więcej granatów. Tommy podał mu trzy, wszystkie odbezpieczone. Jake wymierzył z automatu w stronę lewoburtowych stanowisk sonarowych i nacisnął spust. Seria wystrzałów w zamkniętym pomieszczeniu na moment ogłuszyła wszystkich. Z konsolet i ekranów sypnęło się rozbite szkło. Grafton cisnął granat w daleki kąt centrali, a zaraz potem dwa kolejne. Usłyszał czyjś płacz — Eck nie wytrzymał napięcia — ale 410 bez wahania wyciągnął zza skarpetki jeszcze jeden ładunek, uzbroił go i rzucił w stronę prawoburtowych ekranów. Wyglądał właśnie zza stołu nakresowego, by się zorientować w sytuacji, gdy nagle ktoś z wielką siłą chwycił go od tyłu za szyję. Jedna ręka zaciskała się na gardle jak imadło, a druga objęła całą głowę, jakby chciała ją ukręcić. Heydrich, który zdołał jakoś obejść grupę konsolet, wspiął się na stół nakresowy i teraz dusił Graftona od góry, miażdżąc tchawicę lewym i nadwerężając kark prawym ramieniem. Ból był tak nieznośny, że Jake zapomniał o broni, którą trzymał w rękach. Uzi z grzechotem upadł na podłogę. I nagle ból ustąpił, równie niespodziewanie jak się pojawił. Jake rozejrzał się zdezorientowany. Tarkington, który wydostał się drugi, ciął Heydricha nożem w twarz. Ostrze rozpruło ciało do kości, tnąc policzek i oko. Krew trysnęła na wszystkie strony. Heydrich zawył i stoczył się ze stołu. Wijąc się na podłodze, wyszarpnął broń z kabury, ale zanim zdążył wypalić, rozległa się metaliczna eksplozja pierwszego E-granatu, której towarzyszyło nieprzyjemne wyładowanie energetyczne. Światła zgasły. W centrali zapanowała nieprzenikniona ciemność. Rozjaśnił ją wystrzał z pistoletu. Heydrich strzelał na wyczucie. Przestał już wrzeszczeć i próbował uspokoić chrapliwy oddech. Rozległy się wybuchy kolejnych ładunków. Jake popełzł w stronę lewej burty, jak najdalej od ostrzeliwującego się Heydricha. Jedna z kul odbiła się wielokrotnym rykoszetem od stalowych ścian. Sukinkot, wydaje mu się, że oślepł, pomyślał Jake. Strzela gdzie popadnie. Postanowił zaczekać. Chwilę względnego spokoju przerwały detonacje ostatnich granatów energetycznych. Jake usłyszał nagle jęk i szybkie kroki: Heydrich biegł na oślep, obijając się o sprzęty. Amerykanin wstał i posłał za nim długą serię, ale w jej świetle zobaczył tylko sylwetkę znikającą w korytarzu prowadzącym w kierunku dziobu okrętu. Chybił. - Nie strzelajcie, na miłość boską, nie strzelajcie! - zawył rozpaczliwie Eck. 411 Boldt leżał gdzieś w przedniej części centrali, szlochając ze strachu. Jake przemykał wzdłuż lewej burty. Gdzieś blisko, na pokładzie, słyszał oddechy dwóch ludzi. W absolutnej ciemności nie mógł dostrzec nawet zarysów ich ciał. Cisza ogłuszała nie gorzej niż detonacje granatów. Nawet śruby przestały pracować. America stała się pływającym grobem. Jake po omacku parł naprzód. - Nie strzelać! - Jeżeli mają panowie zapałki - odezwał się swobodnym tonem, by uspokoić zszokowanych porywaczy - to teraz mamy odpowiednią chwilę, by z nich skorzystać. Latarki zapewne nie działają. Przyda nam się każde źródło światła. Po chwili usłyszał szmer: ktoś zaczął pospiesznie szukać czegoś w kieszeniach. Minutę później zapłonęła zapałka. Sonny Killbuck pobiegł do przedniej części sterowni, trzymając się prawej burty. - Co z reaktorem? Wyłączył się? - zapytał Jake. - O, tak — odparł Sonny. - Pręty są utrzymywane w górze za pomocą mechanizmu elektrycznego. W razie całkowitej awarii zasilania sprężyny wpychają je w dół, do reaktora. Daj mi te zapałki, człowieku — dodał niecierpliwie, zwracając się do Ecka, który leżał płasko na pokładzie. - Zapalił jedną i spojrzał na głębokościomierz. Dwadzieścia metrów. - W porządku — mruknął, starając się zachować spokój. — Unosimy się na głębokości dwudziestu metrów. Co mam robić, sir? - Spróbuj wypchnąć tę balię na powierzchnię, żeby wszyscy zdążyli wysiąść. - Najbliższy właz jest na następnym pokładzie, tuż nad centralą. Proponuję, żeby wszyscy tam poszli. Kiedy nastąpi wynurzenie awaryjne, będziemy musieli się spieszyć. Możliwe, że trzeba będzie otworzyć właz i ewakuować się w ciągu pół minuty. - Jasne - mruknął Jake. Odwrócił się, żeby powiedzieć coś Ropuchowi i Carmelli-niemu, ale w tym samym momencie zapałka zgasła i znowu zapanowała głęboka, dusząca ciemność. Lada chwila ktoś może nie wytrzymać stresu i zacząć strzelać na oślep. - Słyszeliście? Ropuch, Tommy, zabierzcie Zeldę na górę, 412 do włazu. Powinny tam być kamizelki ratunkowe. Kiedy okręt się wynurzy, otwierajcie zamki i wyskakujcie. Będziemy z Sonnym tuż za wami. Ci dwaj mogą iść z wami. Kto jeszcze chce wysiąść, może to zrobić, kiedy my będziemy już w wodzie. - Jasne, szefie - odparł Tarkington. Zsunął się do mesy razem z Carmellinim i po chwili wywlekli z dołu obolałą kobietę, po czym wciągnęli ją na kolejną drabinę, prowadzącą na wyższy pokład. Kiedy wszyscy troje dotarli na górę, Tarkington dał sygnał. - Teraz wy dwaj. Eck i Boldt popędzili w stronę drabiny. - Ktoś jeszcze? - spytał Sonny. Jąke wyszedł na korytarz prowadzący na rufę. - Opuścić okręt! - zawołał. Nie miał pojęcia, czy ktokolwiek go słyszy. - Do dzieła, Sonny. Killbuck zapalił kolejną zapałkę. Stojąc przy jednym z le-woburtowych paneli kontrolnych, zaczął przesuwać sterczące rzędem dźwignie. Tu nie było żadnych obwodów elektrycznych - manetki służyły do poruszania długimi kablami, które mechanicznie otwierały zawory. Sprężone powietrze pod ogromnym ciśnieniem wpadało do zbiorników balastowych, wypychając wodę na zewnątrz. W głębokiej ciszy panującej na okręcie syk powietrza był dobrze słyszalny. Zawory otwierały się jeden po drugim, po obu burtach. -Chodźmy - rzucił Sonny, biegnąc w stronę Jake'a. -Jeden z zaworów nie chce się otworzyć. Okręt będzie miał przegłębienie. 1 - Co to oznacza? - Nie wiem, czy wyjdzie na powierzchnię, a jeśli tak, to może się nie utrzymać na niej zbyt długo. Strzelanina w centrali musiała uszkodzić instalację. Wkładanie kamizelek ratunkowych i otwieranie szczelnie zamkniętego włazu w egipskich ciemnościach było trudną próbą nerwów. Każdy radził sobie z tą sytuacją po swojemu. Carmellini działał powoli i metodycznie. Ropuch mamrotał pod nosem „prędzej, ludzie, prędzej". Jeden z Niemców płakał. Zelda nie odzywała się; próbowała jakoś pomóc, ale miała na 413 to zbyt mało siły. W pewnej chwili szepnęła tylko „przepraszam". Nie usłyszał jej nikt prócz Jake'a. Grafton domyślił się, że okręt dotarł na powierzchnięj kiedy kadłub zakołysał się jak pijany pod naporem fali, która uderzyła w kiosk. Killbuck siłował się jak szalony z zatrzaskami włazu. Wydawało się, że mijają całe godziny, lecz wreszcie... klapa odskoczyła i do wnętrza wtargnął silny podmuch wiatru, a wraz z nim słonawy pył wodny. A potem pierwszy promień światła. Przedświt zabarwił niebo na różowo i ten sam osobliwy blask wlał się teraz do ciasnego pomieszczenia za włazem. - Prędzej, prędzej! — ryknął Jake, nie panując dłużej nad nerwami. Nienawidził ciemności, bał się, a w dodatku prześladowała go myśl o ludziach, którzy zostali we wnętrzu okrętu. Carmellini wyskoczył na zewnątrz i pociągnął za sobą Zeldę. Fala przelała się nad otwartym włazem i kaskady zimnej wody wdarły się do środka, Tommy i Zelda zniknęli. - Na górę, Ropuch! Ty też, Killbuck! Jazda! Zanim kolejna fala zmieniła tunel prowadzący do włazu w rurę spustową, dwaj Amerykanie i dwaj Niemcy byli już na zewnątrz. Potoki wody oblały już tylko Jake'a. Chwilę później z głębi okrętu wyłoniła się jeszcze jedna postać, desperacko pnąca się po mokrej drabinie. Marynarz minął Jake'a, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, zignorował wiszące na hakach kamizelki i omal nie dał się porwać kolejnej fali. Grafton chwycił go za ramię. - Został ktoś jeszcze na rufie? - Boże, tam jest Heydrich! Zabija każdego, kogo znajdzie! - Idź! Skacz do wody i odpływaj jak najdalej od okrętu! Mężczyzna zniknął we włazie. Może trzeba wyprowadzić z rufy tych, którzy przeżyli? Okręt zaczął się przechylać. Pozostanie we wnętrzu oznaczało samobójstwo. Jake Grafton zaczął się wspinać po drabinie do wyjścia, ale zwlekał z tą decyzją zbyt długo. Właz znalazł się pod powierzchnią oceanu i zamienił się w wodospad. Jake spadł na pokład, spłukany potężnym strumieniem 414 wody. Czekał chwilę, aż powódź ustanie, ale morska woda nieubłaganie wlewała się szybem do wnętrza okrętu. Grafton wytrzymał jeszcze moment, a potem dał się ponieść w dół, nie wypuszczając z rąk drabinki. Zdołał się jeszcze chwycić czegoś w locie, ale napór był zbyt silny: metal wyśliznął się ze zmarzniętej dłoni i Jake popłynął w dół, na dno szybu, czując na barkach napór wielotonowej masy. Znalazł się w absolutnej ciemności, w zimnej wodzie wypełniającej stopniowo coraz bardziej przechylający się okręt. Kurczowo trzymał się podstawy drabinki, mając w pamięci wizję otwartego włazu na jej szczycie. Mógł przecież znaleźć kieszeń powietrzną, przeczekać napór wody i w odpowiednim momencie wspiąć się na górę! Tak, to było to! Jedyna szansa! Nie wiedział, jak długo trzymał się stalowych szczebli, znosząc lodowaty prysznic. Rozsądek zwyciężył nad irracjonalną nadzieją dopiero wtedy, gdy Jake zdał sobie sprawę, że do wnętrza okrętu wpada coraz więcej wody. Odepchnął się od drabinki, próbując zebrać myśli. Po omacku ruszył pod górę, w stronę rufy, chwytając się wystających części grodzi. Woda kłębiła się pod nim, a ciśnienie powietrza coraz mocniej naciskało na bębenki w uszach. O Boże, dziób opada coraz niżej! Okręt stracił pływalność! Idzie na dno! Śluza rufowa! Tam jest właz do pojazdu! Ogarnięci paniką Rosjanie i Niemcy nie zamknęli drzwi wodoszczelnych we wnętrzu okrętu i teraz woda wypełniała stopniowo cały kadłub. Zrządzeniem losu America zaczynała tonąć dziobem - zapewne tam znajdował się zbiornik balastowy z uszkodzonym zaworem - toteż ocean wdzierał się najpierw do przednich przedziałów. Jake miał jeszcze szansę. Jak przez mgłę pamiętał rozkład pomieszczeń - miał przed oczami obraz z symulatora i z rysunków technicznych, które przeglądał w swoim biurze w Crystal City. Z trudem posuwał się w górę pochyłym korytarzem. Prze-głębienie okrętu sięgało już dwudziestu stopni. Masa USS America powiększała się z każdą chwilą i prędzej czy później zalany kadłub musiał runąć w głębiny. Przypominało Ja-ke'owi o tym rosnące ciśnienie powietrza. Nagle zobaczył światło: wątły blask bateryjnej latarni bojowej. Była zbyt daleko od sterowni, by mogły ją usmażyć 415 eksplozje granatów energetycznych. Wisiała na swoim miejscu, umocowana do grodzi u podstawy drabiny prowadzącej do śluzy. Jake schylił się, wyjął latarnię z klamer i ściskając ją w dłoni, zaczął wspinać się w górę, ku śluzie. Krew. W słabym świetle dostrzegł plamę krwi i błysk odsłoniętej kości. Heydrich! - Aaaa! - ryknął Niemiec i zakręcił w powietrzu strażackim toporem. Pomieszczenie pod śluzą było zbyt ciasne na takie ewolucje, a Heydrich był prawie ślepy. Atakował to, co widział, a widział światło latarni. Pistolet, pomyślał gorączkowo Jake. Gdzie jest pistolet? Nie miał broni. Heydrich odchylił się ponownie i jeszcze raz zatoczył krąg toporem. Jake uchylił się przed rozpędzonym ostrzem, a kiedy wbiło się w wiązkę kabli biegnących wzdłuż grodzi, wyciągnął ręce i chwycił stylisko, zanim szaleniec zdążył wziąć zamach. Heydrich wrzeszczał jak opętany. Był niewiarygodnie silny; uniósł topór wraz z desperacko uczepionym do niego Jakiem, wciągając go do wnętrza. Latarnia potoczyła się po pokładzie. Walczyli w półmroku. Jake poczuł ból, ale nie myślał 0 ranach. Ten maniak Heydrich odciął mu jedyną drogę ratunku! Grafton dostał szału. Zaczął się szarpać, kopać, gryźć 1 okładać pięścią na wpół ślepego nurka, starając się nie wypuścić z drugiej ręki topora. I nagle zdał sobie sprawę, że Heydrich puścił broń. Szybko odwrócił ją ostrzem we właściwą stronę, wychylił ciało w bok i wyprowadził krótkie cięcie na wysokości bioder. Stal weszła miękko w brzuch przeciwnika. Mężczyzna zgiął się w pół i upadł na pokład ciasnego pomieszczenia. Jake chwycił latarnię, wspiął się do śluzy i zamknął za sobą właz. Instrukcja! Był tak roztrzęsiony, że nie mógł odczytać poleceń wydrukowanych wprost na ścianie śluzy. Przymknął oczy i trzykrotnie odetchnął głęboko, próbując zapanować nad sobą. 416 - Uda ci się, Jake'u Graftonie - szepnął do siebie. - Oto twoja szansa. Bóg dał ci jeszcze jedną. Kaptur! Nie widział kaptura ratunkowego! Trzeba będzie obyć się bez niego. Odnalazł dźwignię zaworu i pociągnął ją obiema rękami. W miarę otwierania prześwitu woda wlewała się do śluzy coraz silniejszym strumieniem. Jake pociągnął do końca. Czekając, aż pomieszczenie zostanie zalane, w świetle latarni przyglądał się zamkowi, który zabezpieczał umieszczony w sklepieniu właz. Woda była zimna jak śmierć. Jake z trudem zwalczył pokusę natychmiastowego otwarcia włazu. Nie. Czekaj. Jeszcze nie. Wydawało mu się, że słyszy uspokajający głos. Jeszcze nie, Jake'u Graftonie. Latarnia bojowa funkcjonowała bez zarzutu nawet pod wodą. Szybki przybór wody sprawiał, że rosło ciśnienie powietrza. Jake znalazł wreszcie kaptur - czaszę grubego przezroczystego pleksiglasu — i stanął pod nim, otoczony wodą. Skoncentrował się na oddychaniu, w duchu dziękując Bogu za latarnię, którą ściskał w dłoni. Jak głęboko zanurzył się okręt? Jeżeli zbyt głęboko, nie zdołam dopłynąć do powierzchni... Woda wypełniła śluzę do końca. Stojąc pod przezroczystym kapturem, Jake oddychał nadspodziewanie spokojnie. Koło zwalniające blokady włazu było mocno zakręcone. Ten, kto odpłynął miniaturowym pojazdem, zamknął je najlepiej jak potrafił. Jake wziął głęboki oddech i zebrawszy siły, naparł ramionami na zablokowany mechanizm. Koło obróciło się wreszcie i właz odskoczył. Jake Grafton nabrał powietrza po raz ostatni, wysunął się pod krawędzią kaptura ratunkowego, odbił się od szczebla drabinki i wypłynął przez właz. W głęboką czerń oceanu. Daleko w górze widział ledwie dostrzegalną smugę świtu wstającego nad wschodnim Atlantykiem. Pomału wypuszczał powietrze. Gdyby tego nie robił, mówili mu kiedyś podwodniacy, pękłyby mu płuca. Płynął w górę, coraz bardziej pewny, że nie wystarczy mu tlenu. Szumiało mu w uszach i czuł ból w piersiach, ale walczył 417 ze strachem i słabością, parł w stronę powierzchni pchany pragnieniem życia. Jake Grafton wynurzył się z pluskiem nad fale i padł na plecy, desperacko łapiąc powietrze. O dziwo, wciąż ściskał w dłoni latarnię. Niebo na wschodzie miało sinożółtawą barwę. Lada chwila ukaże się nad horyzontem skrawek słońca. Jake rozejrzał się i zobaczył dwa wodoloty, tnące wodę z rykiem silników i buchające dymem z rur wydechowych. Pomachał latarnią, odwracając się w stronę bliższego. Pojazd zwolnił bieg i opadł na wodę. Nad jego mostkiem łopotała na wietrze amerykańska bandera. ROZDZIAŁ 22 Na burtach wodolotów widniały wielkie, czarne napisy „U.S. Navy". Jake Grafton chyba nigdy jeszcze nie był tak uszczęśliwiony. Jedna z maszyn podpłynęła do niego od nawietrznej. Marinę stojący na pokładzie rzucił drabinkę sznurową, a ratownik w piankowym kombinezonie skoczył do wody, by pomóc Jake'owi w wejściu na pokład. Wspinaczka po sznurowej drabince kosztowała Graftona resztę sił. Z trudem przedostał się przez reling, wymiotując słoną wodą. Tarkington wybiegł mu na spotkanie, uśmiechając się tak szeroko, że wyglądał, jakby twarz pękła mu na dwie części. Chwycił Jake'a w ramiona i razem z nim padł na pokład, nie zważając na torsje, które wciąż targały uratowanym. Wodolot kołysał się mocno na fali. Mimo to chwiejny pokład i porywisty wiatr wydawały się Jake'owi cudowne w porównaniu z horrorem, który przeżył w tonącym okręcie. Chciał uścisnąć Tarkingtona, ale jego żołądek wciąż wykonywał akrobacje, poprzestał więc na objęciu ramieniem nogi przyjaciela. - Szefie, niech pan nigdy więcej nie robi mi takich numerów. Moje serce może tego nie wytrzymać. Kiedy zdałem sobie sprawę, że został pan w środku, wielki strach chwycił mnie za dupę. - Ropuch troskliwie owijał kocem wymiotującego admirała. Kiedy Jake zebrał wreszcie siły i usiadł, zobaczył Car-melliniego i Killbucka pochylonych nad leżącą Zeldą. Rozebrali ją do majtek i zakładali świeże opatrunki na jej liczne 419 rany. Stojący opodal marines w bojowym ekwipunku udawali, że patrzą w inną stronę. Zanim Jake podniósł się z pokładu, załoga wodolotu zaniosła już Zeldę na jedyną koję. Jeden z marines przykrył ranną kocem i wbił w jej ramię igłę kroplówki. - Co z nią? - spytał Jake Carmelliniego, który znowu pojawił się na pokładzie. - Nie wiem - odparł agent. - Straciła sporo krwi. Zdaje się, że jest w szoku - dodał, oglądając ramię admirała w miejscu, w którym topór Heydricha zerwał kawałek skóry. Chwilę później posmarował ranę środkiem dezynfekującym i zabandażował. Kiedy skończył, uśmiechnął się do Jake'a i klepnął go w ramię. — Narażanie życia dla ratowania tych piratów nie było może najmądrzejszym czynem, jaki w życiu widziałem, ale mimo to muszę z szacunkiem uścisnąć pańską rękę. - Nie próbowałem ratować nikogo prócz siebie - zaprotestował Jake. — Starałem się wyjść przez ten cholerny właz, ale czułem się jak łosoś płynący pod prąd w wężu strażackim. - Akurat! Spodziewałem się, że usłyszę coś takiego. -Carmellini uścisnął rękę Graftona, potrząsnął nią serdecznie i uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Naprawdę cieszę się, że znam kogoś takiego jak pan, admirale. Odzyskawszy nieco sił, Jake poszedł na mostek. W ciasnym pomieszczeniu zastał tylko kapitana wodolotu, podoficera w stopniu starszego bosmana sztabowego. - Nie ma pan pojęcia, kapitanie, jak mnie ucieszył wasz widok. - Czekaliśmy tylko na sygnał z urządzenia naprowadzającego, panie admirale. Kiedy został odebrany przez oriona, wskoczyliśmy do maszyn i zaraz wyszliśmy w morze. Mówię panu, szczęka mi opadła, gdy zobaczyłem okręt podwodny wynurzający się jak korek i ludzi skaczących z burty do wody. - Naprowadzacz miałem w plecaku - wyjaśnił Jake. -Uruchamiany przez kontakt ze słoną wodą. Wyrzuciłem go za burtę Sea Winda, ale do końca nie byłem pewien, czy woda dostanie się do środka i włączy sygnał. - Włączyła jak diabli — zapewnił go bosman. - Rozmawialiśmy z Sea Windem przez radio. Zdaje się, że po waszym odpłynięciu zmienił się układ sił na pokładzie i coś się przy- 420 trafiło Schlegelowi. Teraz rządzi tam generał Le Beau, a kapitan mówi, że „tylko wykonuje rozkazy". - A Callie Grafton? Moja żona? Co z nią? - Generał Le Beau mówił, że wszystko w porządku i że kontroluje sytuację. Kazał nam wracać do Roty. - Jest pan pewien, że to był generał? Starszy bosman sztabowy miał gęste, siwiejące włosy i ogorzałą, pobrużdżoną twarz. - Tak jest — odparł, z uśmiechem kiwając głową. — Generał używa dość soczystego języka. - Zatem coś się przytrafiło Schlegelowi, tak? - Grafton podejrzewał, że tak się to skończy. Flap Le Beau podrzynał wrogom gardła w azjatyckiej dżungli, kiedy Willi Schlegel bawił się w szermierkę w ciepłych salach dostojnej uczelni. Witaj w pierwszej lidze, bratku, pomyślał Jake. Wkrótce potem rozmawiał już z Flapem przez radio. Sea Wind był już dość daleko. - Powiedz Callie, że nic mi się nie stało — poprosił. - Już mówiłem. U nas też wszystko w porządku - odparł generał. - Schlegel w zasadzie zaginął, ale mam dziwne przeczucie, że mu się zmarło. Kapitan Janvier zadecydował, że popłyniemy na Maderę. Gadałem już z miejscowymi władzami; będzie na nas czekać oficjalna delegacja. - Proponuję, żebyś poszukał jakiegoś pretekstu do aresztowania Petera Kerra i odesłania go do Stanów. Masz go gdzieś na pokładzie; możliwe że pod zmienionym nazwiskiem i z fałszywym paszportem. - Kerra? Tego zaginionego speca z NASA? Da się zrobić. A z Callie i pozostałymi paniami rozmawiałem parę minut temu. Już wiedzą, że podjęły was nasze wodoloty. - Gdzie jest teraz? - spytał Jake, mając na myśli Callie. - Zdaje się, że poszły wszystkie na śniadanie. Callie ma nadzieję, że spotka się z tobą w Las Palmas i dokończy tę podróż, skoro już ktoś za nią zapłacił... Dopiero teraz dotarło do Jake'a, że kryzys w zasadzie został zażegnany. Nie winił Callie za to, że nie miała ochoty wracać do puszkowego jedzenia i pozbawionego prądu mieszkania w Rosslyn. Oczami wyobraźni zobaczył ją, jak mówi Flapowi o opłaconej już podróży... i roześmiał się na głos. Śmiał się tak głośno i serdecznie, że nie mógł przestać i po chwili musiał usiąść. Callie była jego domem. Do niej warto 421 było wracać. Tacy jak Schlegel czy Jouany nie byli bogaci. Mieli pieniądze, ale nie prawdziwe bogactwo! Kiedy w końcu się opanował, jeden z marynarzy przyniósł mu kubek kawy i kanapkę, którą przygotował sobie rano na ten rejs. Poprzeczne kołysanie wodolotu było tak silne, że Grafton musiał trzymać naczynie obiema rękami. Jakoś jednak zdołał wypić i zjeść, a wtedy poczuł się lepiej. Dowódca jednostki poprosił go na słowo. - Nie chciałbym opuszczać rejonu katastrofy, póki nie będę pewny, że nie znajdziemy więcej rozbitków. Wyciągnęliśmy już sporo osób, w tym trzech piratów, ale... - Bosman podał Jake'owi listę, na której nie było nazwisk Kolnikowa i Tur-czaka. - Jak głęboka jest tu woda? - Według mapy prawie półtorej mili. W tym momencie nad wodolotami, na pułapie trzystu metrów przeleciały wolno dwa F/A-18. Kiedy zawróciły i ucichł szum ich silników, Jake odpowiedział: - Reaktor okrętu jest wyłączony, a właz główny pozostał otwarty. Kadłub nabiera wody. W miarę osuwania się w głębiny wszystkie zamknięte przedziały, w których jest powietrze, będą miażdżone. Grodzie zapadną się pod naporem wody. Jeżeli ktoś jeszcze przetrwał tę katastrofę, to w tej chwili powinien być już na powierzchni. - W takim razie będziemy patrolować okolicę tylko przez godzinę, na wszelki wypadek. - Świetnie. Tylko niech pan pogada z tym, który opiekuje się ranną. Nie chcielibyśmy przecież, żeby wykrwawiła się nam na śmierć, kiedy będziemy szukać nie istniejących rozbitków. - Pogadam - obiecał bosman z lekką irytacją. Pamiętał o rannej i nie potrzebował dobrych rad. Jake zszedł pod pokład, do miniaturowej mesy pełniącej zarazem funkcję kuchni i biura, która znajdowała się tuż pod mostkiem. Z dala od wiatru i w przyjemnym cieple Jake z rozkoszą owinął się kocem, usiadł w kącie i szybko zamknął oczy, uśpiony miarowym kołysaniem i szumem oceanu. Ocknął się, kiedy odezwały się dwa potężne silniki wodolotu. Płynący dotąd leniwie okręt rozpędzając się, zaczął wibrować. Z każdą chwilą zmieniał się charakter jego ruchów -prędkość rosła, a kołysanie podłużne i boczne było mniej do- 422 kuczliwe. Jake wyszedł na pokład, do skulonych na wietrze marines. Po chwili kadłub wodolotu uniósł się nad wodę i kołysanie ustało. Wciąż owinięty kocem Grafton wdrapał się po drabince do sterowni. Dwa wodoloty płynęły równoległym kursem w kierunku Roty. - Jak szybko płyniemy? - Robimy pięćdziesiąt dwa węzły, sir. Będziemy w bazie za trzy godziny. Zelda Hudson wciąż leżała na koi, podłączona do kroplówki, blada i cierpiąca. Marinę czuwał przy niej bez przerwy, ale gdy pojawił się Jake, wyszedł, by nie przeszkadzać w prywatnej, jak mu się zdawało, rozmowie. - Zaczekam na zewnątrz, panie admirale - powiedział na odchodnym. Zadziwiające, jak szybko rozeszła się wieść o moim stopniu, pomyślał admirał. Kiedy marinę zamknął za sobą drzwi, poziom hałasu stał się znośny. - Jak się pani czuje? - spytał Jake. - Drań, ciął mnie na kawałki i rozkoszował się każdą chwilą. - Cóż... Są i tacy. - Jeszcze dziesięć minut i zająłby się twarzą. - Zelda zadrżała na samą myśl. Jake ścisnął jej zimną dłoń. - Jestem Grafton. - Pamiętam. - Za trzy godziny będziemy w Rocie. Lekarze pozszywają panią w naszej bazie i prawdopodobnie podadzą antybiotyki. Kiedy uznają, że jest poprawa, przewieziemy panią do Stanów. Tam będą czekać ludzie z FBI... Cholera, niewykluczone, że stawią się już tu, w Rocie. Zelda kiwnęła głową. Jake puścił jej dłoń i odsunął się o krok. - Niczego nie mogę obiecać, panno Hudson. Nie jestem upoważniony do pertraktowania z panią. Zresztą do tego będzie pani potrzebny dobry prawnik. Może uda mu się zawrzeć układ z wymiarem sprawiedliwości, a może nie. Osobiście podejrzewam, że pójdzie pani do więzienia na długie lata... Będę szczery: nie chciałbym, żeby Antoine Jouany tanecznym 423 krokiem zaniósł do banku świeżo zarobione miliardy, śmiejąc się z nas w kułak. - Co chce pan wiedzieć? - Chcę wiedzieć wystarczająco dużo, by władze federalne mogły zająć aktywa Jouany'ego w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli to mu się nie spodoba, będzie móg\ założyć sprawę w sądzie, ale sądzę, że tego nie zrobi. Zelda Hudson spojrzała Jake'owi w oczy i zaczęła mówić. Powróciwszy z Hiszpanii do Stanów, Tommy Carmellini stawił się w Langley, by porozmawiać ze swym przełożonym. Kiedy wszedł do jego pokoju, Pulzelli właśnie pakował do kartonów swoje rzeczy. - No proszę, syn marnotrawny powrócił. Najwyższy czas. Już się zastanawiałem, gdzie się podziałeś, Carmellini... - To długa historia. Ja... Pulzelli uciszył go machnięciem ręką. - Czytałem już o twoich wyczynach. Admirał Grafton wysyła wiadomości tu i tam. - Ach tak. - Carmellini usiadł na krześle pod ścianą i przez chwilę obserwował Pulzellego, który wyrzucał do pudła całą zawartość szuflady. — Otwiera pan nowe biuro w Kan-daharze czy może wyjeżdża do Hollywood, żeby kręcić film? -zapytał w końcu. - Przenoszę się do gabinetu Hermana Watringa, który nas opuścił. Carmellini spojrzał na szefa szeroko otwartymi oczami. - Umarł? - spytał z nadzieją. - Nie - odparł Pulzelli, znikając za biurkiem, by wyładować dolną szufladę. - Został aresztowany. Zdaje się, że któryś z tych komputerowych bandytów zaczął mówić. Vance, o ile się nie mylę. Twierdzi, że Watring i nasz człowiek w Londynie, McSweeney, pomagali Zeldzie Hudson ubić interes z Antoine'em Jouanym. FBI aresztowało obu. - Boże, jaka szkoda, że nie było mnie tu, kiedy go zabierali! - wykrzyknął Carmellini. - Skuli go? Pulzelli uniósł głowę nad blat biurka i spojrzał na niego surowo. - Panuj nad sobą, Carmellini. Proszę cię. Choćby przez wzgląd na mnie. Dostałem awans na szefa departamentu, 424 a ty jesteś nowym kierownikiem tego działu. Możesz się tu wprowadzić, kiedy tylko zabiorę swoje graty. Tak więc Tommy Carmellini pozostał w CIA. Podjął decyzję w ciągu dwóch minut. Lubił Pulzellego, a teraz, kiedy nie było już Watringa, perspektywy w firmie rysowały się nie najgorzej. Co więcej, awans oznaczał podwyżkę. A zresztą, pomyślał Tommy, sklepy jubilerskie i muzea mogą zaczekać, aż znudzi mi się Agencja. Kiedy technicy zainstalowali w jego nowym gabinecie nowy telefon, siedział przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w milczący aparat. Wiedział, że powinien do kogoś zadzwonić. Ale do kogo? Do Lizzy, postanowił. Zanim sięgnął po słuchawkę, przejrzał w gazecie kolumnę sportową. Już po czwartej rozmowie z operatorami wojskowych central udało mu się namierzyć instruktorkę w bazie marines w Quantico. - Lizzy? Tu Tommy Carmellini. Co słychać? Odpowiedziała chłodno. Wciąż nie mogła mu darować, że nie próbował nawet elementarnego podrywu. - Dzwonię, żeby spytać, czy nie miałabyś ochoty pojechać w sobotę wieczorem na zawody wrestlingowe w Richmond. - O co ci chodzi? To jakiś dowcip? - Ależ skąd. Próbuję umówić się na weekend z dziewczyną, która lubi wrestling. Z tobą, Lizzy. - No... chyba mogłabym pojechać - odpowiedziała z wahaniem. - Twój chłopak nie będzie miał nic przeciwko temu? Wiesz, ten, który łamie kości... - Nie mam chłopaka. Tak tylko powiedziałam, żebyś nie myślał, że próbuję cię upolować. - Rozumiem doskonale. Kobieta musi myśleć o swojej reputacji. W takim razie przyjadę po ciebie do Quantico w sobotę po południu. Może o trzeciej? - Świetnie. - Lizzy szybko się rozgrzewała. Podała mu numer budynku na terenie bazy, a potem dodała: — Będziesz zachwycony wrestlingiem! To nowa forma sztuki, prawdziwa esencja życia. Zobaczysz, to doznanie otworzy ci oczy. - Nie wątpię. - I pomyśleć, że zaprosiłeś mnie na swój pierwszy raz! Jakie to romantyczne. - Nieprawdaż? - zgodził się skwapliwie Tommy. 425 Jake dotarł wreszcie do Las Palmas, ale tylko na jeden dzień. Flap i Corina Le Beau zrezygnowali z dalszej podróży i wrócili do Stanów. Za namową męża Callie popłynęła dalej, on zaś, wraz z Janosem Ilinem, poleciał z powrotem do Roty, skąd wkrótce potem wyszli w morze na pokładzie wynajętego statku do prac głębinowych. Tydzień później załoga wydobyła na powierzchnię trzeci stopień rakiety wraz z satelitą SuperAegis. Spoczywał na dnie oceanu dziesięć mil od przylądka Barbas, dokładnie tak, jak mówiła Zelda Hudson. Po trzech dniach Grafton z Ilinem znowu byli w Rocie. Tym razem przypatrywali się pracy dźwigu, który przenosił satelitę na pokład amerykańskiej fregaty. Dobrze zabezpieczony wrak czekała teraz podróż morska do Stanów Zjednoczonych. - Jakie masz plany? - zagadnął Jake. Stali na mostku fregaty, pijąc kawę i obserwując marynarzy, którzy grubymi łańcuchami mocowali rakietę do pokładu. - Czy to subtelny sposób zapytania, czy wrócę do Waszyngtonu i nadal będę cieszył się twoją gościnnością w Crys-tal City? - Chyba tak. - Jak wiesz, rząd Stanów Zjednoczonych nie pozwoli mi nawet przekroczyć granicy, a gdyby jakimś cudem udało mi się tego dokonać, to wyrzuci mnie przy pierwszej okazji. Kiedy płynęliśmy, oglądałem wiadomości CNN. Władze ogłosiły, że Hudson i Vance chcą współpracować. Aktywa Jouany'ego zostały zajęte jeszcze tego samego dnia, kiedy America poszła na dno. Podobno zrobił się z tego niezły bigos. - A co ty myślisz o zeznaniach Hudson i Vance'a? Ilin roześmiał się. - Och, Grafton. Amigo. Lubię twój styl. Naprawdę lubię. Bez pośpiechu wyjął papierosa i zapalił. Nie było to łatwe przy silnym wietrze znad Atlantyku. Kiedy uznał, że tytoń już nie zgaśnie, posłał Amerykaninowi jeszcze jedno, pełne rozbawienia spojrzenie. - Moim zdaniem Zelda Hudson opowiada FBI o tym, że kradła różnym ludziom tajemnice i sprzedawała je temu, kto dawał najwięcej. Od czasu do czasu byłem to ja. Ona zaś była najwyższej klasy fachowcem w swojej branży. 426 , , • - ^r^orł Take- - Grała na całym sys- - Była kimś więcej - odparł jaiw temie jak na skrzypcach. rowy pojazd podwodny i odpłynął, ^ eksplodowały ty, które ^s^wszystiriekogj^ - Naprawdę? Może spoczął gaz>co pę z Heydrichem rybkami? Bardzo wątpię. -Myślisz, ze poszedł spać .Y Powiedz... gdzie Moim zdaniem jest na to zbyt mte^B on jest? - Chcecie go dopaść? wysłanie pocisków prze- - Kradzież okrętu podwodnego Y P ^ ciwko amerykańskim miastom to *w J y y tcown,^ SVK. Wies2 o tym, prawda? z Tafćfpoi, czystym sumieniem składać przysięgi- t c0? - p.*na. Jake. - Zebyś i „ie po«i«^ - • —* zanim przystąpiła do ich realizacji- _ Nie - odparł Rosjanin J&ke Może to nie ma znac«r «,^ naciskając rządy państw tycy zechcą brnąc dale, w tę spra ?, ^4 ^^ ^ jkh czy Rosji. Sam°lotuyoZdradzały ^ w Waszyngto- gŚSS2S ry Tworzenie kolejnego kryzy , . . , i u„ „rłndarzom Ameryki, z pewnością nie było na rękę włoa y wiedzieć, iż by wyjść race, „iepoiadan. w ¦ » ^-.^^ - ~ wien mędrzec: „Jeżeli obawiasz *"?> f powiedź, nie zadawaj pytani^ A ie n , - Chciałbym wiedzieć, gdzie ou j y 427 ciskiem Jake. - Na wypadek, gdyby ktoś chciał wysłuchać tego, co Kolnikow ma do powiedzenia. Albo wymierzyć mu sprawiedliwość. Ilin wyrzucił resztkę papierosa przez uchylony iluminator. Silny wiatr porwał niedopałek i rzucił go na brudną wodę basenu portowego. Rosjanin postawił kołnierz i wsunął ręce do kieszeni płaszcza. - Powiedziałem ci, jak wygląda sytuacja - rzekł, spoglądając Jake'owi w oczy. - A jeżeli chciałbyś pogadać z Władi-mirem Kolnikowem, wybierz się do Paryża. Gdybym chciał go znaleźć, szukałbym właśnie tam. Ilin wyciągnął rękę, a Jake uścisnął ją mocno. Potem Rosjanin zszedł po metalowych schodkach na pokład, poklepał w przelocie osmalony korpus trzeciego stopnia rakiety i wskoczył na trap. Schodząc na nabrzeże, machnął ręką w stronę mostka fregaty. Jake Grafton także uniósł dłoń w pożegnalnym geście. Pierwszego dnia po powrocie do biura Jake otrzymał wezwanie na przesłuchanie przed komisją Kongresu. Żądano, by stawił się nazajutrz, a to oznaczało, że ma zrezygnować ze zwyczajowego okresu przygotowania. Po krótkim namyśle zadzwonił do sekretariatu komisji i powiedział, że zjawi się w wyznaczonym czasie. Jouany miał wielu przyjaciół w amerykańskim parlamencie i w środowisku finansistów. Zamożni i potężni przyjaciele wiedzieli, jak należy robić szum wokół sprawy zajęcia jego aktywów. W pewnym sensie jednak kryzys wywołany przez Jouany'ego obrócił się przeciwko niemu. Paraliż rynku finansowego sprawił, że wycofanie środków zainwestowanych w papiery wartościowe czy lokaty było przez pewien czas niemożliwe. Dlatego też, gdy Jake wrócił do Stanów po dwutygodniowej nieobecności - a sieć elektryczna i telefoniczna w dwóch wielkich miastach dopiero się odradzała - na kontach Antoine'a Jouany'ego w amerykańskich bankach leżało prawie pięć miliardów dolarów, których Francuz po prostu nie mógł wycofać. Służby federalne miały co konfiskować. Jake wybrał się zaraz z wizytą do Flapa. Generał także dostał wezwanie i, podobnie jak kontradmirał, zrzekł się prawa do przygotowania wystąpienia. Obaj mieli się stawić przed komisją następnego dnia o dziesiątej rano. 428 Grafton opowiedział generałowi o wydobyciu satelity i o rozmowie z Janosem Ilinem. Potem zajęli się bardziej pilnymi sprawami: Flap nie żałował epitetów senatorom i kon-gresmanom, którzy utrzymywali, że należy przeprowadzić szczegółowe śledztwo w sprawie inwestycji oficerów marynarki wojennej w firmie Jouany'ego. - To szantaż - irytował się. - Zagranie poniżej pasa. Dobrze wiedzą, że nikt z nas nie handlował walutami i nie przyjął łapówki. Rzucają w nas błotem, bo lubią swojego kumpla Jouany'ego, oślizłego sukinsyna. - O, nie - zaoponował Jake. — Bogatego, oślizłego sukinsyna. Flap spojrzał na niego spode łba. Grafton uśmiechnął się promiennie. W przeciwieństwie do Le Beau nie siedział w Waszyngtonie od dziesięciu dni i nie chłonął co rano prasowych rewelacji. - Powiem ci, jak się nazywa ta gra - odezwał się generał po chwili. - Zniesławienie przez insynuacje. - Mógłbym skorzystać z telefonu? - spytał niespodziewanie Grafton. Flap zmarszczył brwi i skinął głową. Jake zadzwonił do znajomego adwokata, który był właścicielem jednego z sąsiednich domków na plaży w Delaware. Przedstawił się i bez zbędnych wstępów zadał pytanie. - Czy świadek wezwany przez komisję Kongresu może być oskarżony o pomówienie lub zniesławienie? - Za to, co powie, zeznając pod przysięgą? -Tak. - Nie może. Jest w uprzywilejowanej sytuacji. Grozi mu co najwyżej oskarżenie o krzywoprzysięstwo, jeśli udowodni mu się, że mówi nieprawdę. Czyżby znał pan kogoś, kto będzie obnażał duszę na Wzgórzu? - Owszem. To ja. Jutro o dziesiątej rano. Będzie ze mną generał Le Beau. Proszę oglądać telewizję. Będziemy sławni. Może nie bogaci, ale sławni na pewno. - Obawiam się, że w tym wypadku raczej niesławni. Jake zachichotał, zaprosił prawnika na kolację w sobotni wieczór, podziękował i odłożył słuchawkę. Flap uśmiechnął się z podziwem. - Powinieneś służyć w marines - powiedział. - Za pozwoleniem, chciałbym jutro zeznawać pierwszy. Od^ 429 czytam oświadczenie, w którym ujawnię wszystko, co wiem o Zeldzie Hudson, Antoinie Jouanym i konsorcjum EuroSpa-ce. Jeżeli chcemy zamknąć gęby tym cwaniakom, możemy zrobić tylko jedno: wyłożyć całą prawdę. - Oskarżyciele nie będą zachwyceni. - To nie mój problem - odparł Jake, splatając dłonie za głową. Żył, wrócił do domu i czuł się z tym cholernie dobrze. Następnego ranka, gdy Jake pojawił się na przesłuchaniu w swym galowym granatowym mundurze, Callie, która wróciła już z Europy, zasiadła na balkonie przestronnej sali. Towarzyszyli jej Tommy Carmellini i Corina Le Beau, Ropuch zaś zajął miejsce przy długim drewnianym stole dla świadków obok Jake'a i Flapa, by, jak powiedział, nie wyglądali tak, jakby nie mieli na świecie ani jednego przyjaciela. Wreszcie zapaliły się reflektory ustawione przez ekipy telewizyjne i odezwał się przewodniczący komisji. - Jeśli się nie mylę, pan generał zasugerował, by pan, admirale, wystąpił pierwszy. Jak rozumiem, chce pan wygłosić oświadczenie? - Tak jest. - Jake pochylił się nad kartką z odręcznymi notatkami. - Będzie to historia o polityce supermocarstwa, supernowoczesnej technice oraz chciwości... O AUTORZE Stephen Coonts, autor dziesięciu już powieści sensacyjnych, jest jednym z najlepszych obecnie twórców tego nurtu. Jak sam twierdzi, jego pisarstwo jest kulminacją miłości jego życia: miłości do książek. Podczas drugiego roku studiów na West Virginia Univer-sity Coonts zgłosił się do Rezerwy Marynarki Wojennej, aby „uniknąć powołania do wojska". Uczynił to również dlatego, że obiecano mu, iż zostanie skierowany do szkoły lotniczej. Dowództwo dotrzymało słowa: gdy kończył studia w 1968 roku, otrzymał skierowanie na szkolenie dla pilotów w NAS Pensacola na Florydzie. W sierpniu 1969 roku uzyskał prawo noszenia odznaki pilota marynarki wojennej, a następnie, po dodatkowym szkoleniu w obsłudze maszyn A-6 Intruder, trafił do 196. Eskadry Szturmowej w NAS Whidbey Island, w stanie Washington. Jako pilot tej jednostki odbył dwa rejsy bojowe na pokładzie lotniskowca USS Enterprise w końcowej fazie konfliktu wietnamskiego. Po wojnie przez dwa lata służył jako instruktor pilotażu maszyn A-6, a następnie jako oficer odpowiedzialny za katapulty i urządzenia hamujące na pokładzie lotniskowca USS Nimitz. Po wycofaniu się z aktywnej służby wojskowej w 1977 roku osiadł w Colorado. Po krótkiej karierze taksówkarskiej i policyjnej jesienią tegoż roku Coonts wstąpił do University of Colorado School of Law i w grudniu 1979 uzyskał dyplom ukończenia studiów prawniczych. Praktykował jako radca w jednej z dużych firm z branży naftowej, kiedy w 1986 roku ukazała się jego pierwsza książka, Lot Intrudera, uważana dziś za klasyczną po- 431