Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 1 Hanna Kowalewska LETNIA AKADEMIA UCZUĆ Moim ukochanym siostrzeńcom: Sylwii, Maciejowi, Katarzynie, Małgorzacie, Oldze, Ewie, Kamilowi, Rafałowi, Piotrowi, Izie, Idzie, Maćkowi, Marcie, Kubie Copyright © by WAB Wydawnictwo „Tower Press ” Gdańsk 2001 2 PODRÓŻ 3 I Kłapouch stał przy ruchomych schodach z miną doskonale obojętną, jakby był tu sam i nie miał żadnych obowiązków. Złościło to Kaśkę, której wydawało się, że uczestnicy obozu rozpełzną się po Dworcu Centralnym i w końcu przyjdzie jej wsiąść do pociągu tylko z ojcem. – Tata! – szarpnęła Kłapoucha. – Zachowujesz się jak dworcowy filar! Mógłbyś ich chociaż policzyć. Oni się zaraz pogubią. Zobaczysz! – Tym lepiej – odpowiedział flegmatycznie Kłapouch. – Niech się zgubią od razu. Będę miał mniej kłopotów w Bułgarii. Ty się na pewno nie zgubisz – dodał tonem, w którym córka wyczuła nutę politowania. Rozłożył ostentacyjnie „Rzeczpospolitą”, dając do zrozumienia jej i pozostałym podopiecznym, że w tej chwili obchodzą go tylko najświeższe wiadomości. Kaśka usiłowała policzyć przynajmniej tych, którzy znajdowali się w zasięgu jej wzroku. Niestety, nie było to łatwe. Wszyscy mieli jeszcze sto różnych spraw do załatwienia. Mieszali się zarówno z odprowadzającymi, jak i z ludźmi, którzy właśnie ruszyli do podstawionego na sąsiednim torze pociągu. Kłapouchówna zrezygnowała więc z liczenia i poszła kupić napoje na drogę. Znalazła przy kiosku jeszcze kilku kolegów i to ją uspokoiło. Doszła do wniosku, że cała ta luzacka brać we właściwym momencie przywlecze się z plecakami do Kłapoucha, sama się policzy i wejdzie za nim do pociągu. Kłapouchowi zdarzały się takie historie. Kaśkę przerażały jego pedagogiczne metody, ale musiała przyznać, że zazwyczaj bywały skuteczne. Zazdrościła ojcu – ona sama zawsze musiała się bardzo napracować, by wszystko było w porządku. Robota lubi głupiego – sarkastycznie zacytowała ulubione powiedzenie Kłapoucha, wrzucając do reklamówki ciężkie butelki coca-coli i mineralnej. Przez chwilę wyobrażała sobie z mściwą satysfakcją, jak ojciec usycha w podróży z pragnienia. Wizja była tak sugestywna, że dokupiła jeszcze dwie butelki soku pomarańczowego. Tymczasem Kłapouch zerknął na zegarek, po czym złożył starannie gazetę i schował ją do plecaka. Wszyscy uznali ten gest za hasło do zebrania się w pobliżu belfra. Małgorzata zostawiła Beatę i Bogdana, żeby mogli być jeszcze przez chwilę sami. Ruszyła ku ruchomym schodom, ale zatrzymała się w bezpiecznej odległości i stamtąd obserwowała zebraną przy Kłapouchu grupę. Z widzenia znała wszystkich, dobrze tylko Agnieszkę, bo chodziły do tej samej klasy. Na oko wyglądało, że uczestnicy wyprawy to przypadkowa zbieranina. Tylko wokół Tymka było gęściej, ale on nie ruszał się nigdzie bez swego dworu. Małgorzata obejrzała się na Bogdana, ten jednak przytulał właśnie Beatę i szeptał jej coś do ucha. By nie sterczeć samotnie, machnęła ręką do Agnieszki, która bez żalu zostawiła rozgadany tłumek. – A ty jak zwykle z boku? – Aga zawsze trafiała w sedno. – Ja? – zdziwiła się żartobliwie Małgorzata. – To inni są z boku. – Można to i tak ująć. Choć takie rozumowanie bywa złudne. Ale oczywiście nie w twoim przypadku. Zauważyłam pewne interesujące spojrzenie w tym kierunku. Pomyślałam sobie, że może i mnie zobaczą te piękne oczy, jeśli stanę pomiędzy nimi a tobą. Małgorzata popatrzyła dyskretnie w bok – rzeczywiście, przy schodach, w niewielkim oddaleniu od grupy, stał oparty o barierkę czarnowłosy chłopak, którego widywała na szkolnym korytarzu. Nie ukrywał swego zainteresowania. – Co ty na to? – W głosie Agi kpina mieszała się z podziwem. – Szkoda, że wcześniej nie wiedziałam, że Marcin będzie na obozie. Zrobiłabym operację plastyczną nosa. Z takim kulfonem nie mam szans! – Westchnęła teatralnie. – Kurczę! Jeszcze się nawet nie zdążył uśmiechnąć, a pół wycieczki już się w nim zakochało. – Ty też? – Jasne! Przecież mnie znasz. 4 Małgorzata rzeczywiście dobrze ją znała i wiedziała, że lubi się zgrywać. Uwielbienie było zatem udane, ale Marcin naprawdę robił wrażenie. – I w dodatku jest sam, bez tego wianuszka wielbicielek, które go zwykle otaczają – dodała Małgorzata. – Nie, to musi być złudzenie optyczne. – Też tak myślałam, ale jest prawdziwy. Zapewniam cię! To nie jest fatamorgana. Otarłam się o niego, by sprawdzić, czy nie rozpłynie się w powietrzu. – Aga znowu teatralnie westchnęła. – Spokojnie! Wciągniesz mnie do swoich pęcherzyków płucnych. – Uf! Jesteś zimna jak pingwin! Ale w jednym masz rację, samotny Marcin to coś niesłychanego. Dziwniejszym zjawiskiem może być tylko pojedynczy bliźniak. A właśnie! Na obozie mają być Fred i Albert. Jeśli zdążą na pociąg, będzie wesoło. Kaśka twierdzi, że poplątały im się w pośpiechu kończyny i dlatego jeszcze ich nie ma. Coś w tym jest. Ponoć w życiu płodowym podzieliła im się objętość ciała, a pomnożyła wysokość. Są też, jej zdaniem, rozciągliwi jak dżdżownice i czasami mają po dwa metry. Ma się co splatać! – Brr, straszna wizja. Tylko nie wiem, czy Kaśka dobrze robi, mówiąc takie rzeczy. – Oni nie są jej dłużni – plotkowała Aga. – Według nich Kłapouchówna ma wzrost siedzącego psa, a rozum koliberka. Więcej! Doszli do wniosku, że gdyby przyszło przeprowadzić operację jej mózgu, trzeba by użyć mikroskopu. – No to obóz zapowiada się nieźle. – Owszem. Ale jest kilka postaci, które nas niestety nie ubawią. – Agnieszka ruchem głowy wskazała Emila przewracającego właśnie kartkę w książce. – Czyta tak, odkąd przyszedł. To musi być fajna lektura. Tylko czemu nie został z nią na swoim tapczanie? – Może lubi czytać w podróży. – To powinien wsiąść do pociągu Warszawa–Kutno. Emocje te same, a koszt dużo mniejszy. – Emil, jakby czuł, że o nim mówią, rozejrzał się wokół, poprawił okulary i... wrócił do książki. – W szkole na przerwach też czyta – dodała Aga. – Z niego na pewno nie będzie pociechy. Z was też niewielka. – Z nas? Kogo masz na myśli? – zdziwiła się Małgorzata. – Ciebie i Bogdana. Wątpię, by znalazło się dla mnie miejsce w waszym doskonałym tandemie. Znowu razem! Tylko we dwoje! – Nigdy się z Bogdanem nie rozstawałam. – Podziwiam Beatę. Tak wam ufa. – A czemu miałaby nie ufać? Co ty, Agniecha, pleciesz?! – Jak w wierszu zadaję sobie pytanie, czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie? – zarecytowała Aga. – Takie przyjacielskie konszachty między dziewczyną a chłopakiem są podejrzane. – Nie rozumiem, co masz na myśli. – Małgorzatę zaczynała denerwować ta rozmowa. Aga potrafiła być czasami wyjątkowo wścibska. – No dobrze, Margot. Powiedzmy, że Beata jest świetnym uzupełnieniem trójkąta równoramiennego. – Równoramiennego? Kto po bokach, a kto u podstawy? – Właśnie się nad tym zastanawiam... – odrzekła tamta i puściła oko do nadchodzącego Bogdana. – Rozwiązujecie zadanie matematyczne? – zdziwił się. – Owszem – potwierdziła Agnieszka. – Twoja przyjaciółka – podkreśliła to słowo – zaraz ci wszystko opowie. Ja spadam. Muszę zobaczyć, o co pokłócili się Tymkowie. Ale kino! Baśka zaraz zedrze z Krzyśka skalp! No nie, Tymek popsuł takie widowisko! Rzeczywiście, w pobliżu filara nagle wybuchła i równie nagle skończyła się awantura. Małgorzata jednak nie zwróciła na nią uwagi. Przetrawiała uszczypliwe zdania koleżanki. Nie, Aga nie miała racji, przyjaźń to przyjaźń. Znała Bogdana od zawsze, bo mieszkał w sąsiednim domu. Razem stawiali w dzieciństwie babki z piasku, potem razem robili wyprawy rowerowe po okolicy. Oboje byli jedynakami i Bogdan odgrywał w ich tandemie rolę starszego, opiekuńczego brata. Ich 5 przyjaźni nie zniszczyły nawet nieporozumienia, jakie przyniosło dorastanie, a potem częste zakochiwanie się Bogdana, którego przynajmniej raz na kwartał fascynowała kolejna dziewczyna. Małgorzata nie brała poważnie tych miłosnych historii, ale też nie lubiła żadnej z jego dziewczyn – zresztą z wzajemnością. Inaczej było z Beatą, która zrozumiała, że nie ma sensu walczyć z Małgorzatą i rozsądniej będzie się z nią zaprzyjaźnić. – Będzie nam jej brakowało – powiedziała teraz Małgorzata do Bogdana. – Owszem. Ale nie spuszczaj nosa na kwintę. Obiecałem Beacie, że to nam nie zepsuje humoru. Mamy się świetnie bawić. A wiesz, że ja lubię dotrzymywać słowa. Uśmiechnęła się. Taki był właśnie Bogdan – zawsze potrafił dostrzec jaśniejszą stronę życia. Kłapouch jeszcze raz spojrzał na zegarek. Wywołało to kolejne poruszenie wśród podopiecznych. Zaczęli zbierać rzeczy. Zbliżała się pora odjazdu, a brakowało Marioli, Wiesia i bliźniaków. Dziewczyna zjawiła się po chwili zdyszana i spocona, chłopaków ciągle jeszcze nie było. – To podobne do tych dwóch chudych robali! – wściekała się Kaśka. – Oni zawsze muszą się wyróżnić! Zobaczysz, tato, że zjawią się w ostatniej chwili! Natomiast z Wieśkiem nic nie wiadomo. Zresztą, lepiej, żeby w ogóle nie przyszedł. Kłapouch ten jeden raz zgadzał się z córką całkowicie. Niestety, Wiesio właśnie pojawił się na peronie. Szedł wolno, z miną nadepniętego na łapę niedźwiedzia, który mimo wszystko postanowił zachować spokój. Za nim zaś, takimi samymi kroczkami, w takim samym tempie i z podobnymi minami kroczyli bliźniacy. Tyle że Wiesio był rzeczywiście misiowaty, a bracia pająkowaci, w dodatku ubrani w kanarkowo-pomarańczowe spodenki i takie same śmieszne czapeczki. Był to zatem widok jedyny w swoim rodzaju. Kaśka jęknęła. Reszta wybuchnęła śmiechem. Wiesio, obejrzawszy się na swoją świtę, tylko wzruszył ramionami. Rzucił plecak pod filar i nawet nie powiedział zwykłego „cześć”. Bracia przeciwnie – zaczęli się ze wszystkimi witać. Zrobiło się nagle wesoło i obozowo. Marcin zabrzdąkał na gitarze parę znanych akordów. Bogdan zawtórował mu na drugiej. A bliźniacy wyrywali sobie harmonijkę. Tylko Kaśka była niezadowolona. – Wypożyczyliście te stroje z cyrku? – spytała zaczepnie. – No proszę – zdziwił się teatralnie Fred. – Zobacz, braciszku, kto nam się tu plącze pod nogami. – Słyszę, ale nie widzę – wtórował mu Albert. – Krasnoludek? – Szkoda, że nie jesteś jeszcze mniejsza. – Fred z satysfakcją porównał się z dziewczyną. Nie sięgała mu nawet do pachy. – A to czemu? – Kaśka się nastroszyła. – No, czemu? – Boby cię wtedy, lalka, można było schować do pudełka. A tak pogniotą ci się zakładki. Szkoda. Fred miał rację. Kaśka wyglądała tak, jakby wybierała się do babci na urodziny, a nie na obóz wędrowny. Nie widziała powodu, żeby na wakacjach wyglądać mniej schludnie niż zwykle. – A ty, Fred – rzuciła – mógłbyś być jeszcze dłuższy i chudszy. – A to czemu? – zaciekawił się bliźniak. – Byłbyś wtedy najdłuższą i najchudszą dżdżownicą świata i można by cię zgłosić do księgi Guinnessa. Przezornie schowała się za ojca. Czas był najwyższy, bo Fred rozedrgał się i mało brakowało, by jej dosięgnął, a tak tylko pomieszał powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stała. – Ta zniewaga krwi wymaga! – oświadczył, a brat potwierdził to skinieniem głowy. Obaj wiedzieli, że śmiertelna walka, którą toczyli z Kłapouchówną w szkole, w ten oto sposób przeniosła się na czas, który miał być od niej odpoczynkiem. Na peron wjechał pociąg. Wszyscy rzucili się do drzwi, tylko bliźniacy bez pośpiechu zakładali plecaki. 6 – Szybciej, ślimaki! – rzuciła w ich kierunku Kaśka, żywo zainteresowana sprawnym wejściem wszystkich do pociągu. Popełniła jednak straszny błąd. Bracia ani myśleli jej słuchać. – Ślimaki? Czy to o nas, Fredziku? – Albert zdjął plecak, jakby się w ogóle nie wybierał w podróż. Wydawało się, że w nieskończoność będą medytować nad przezwiskiem. Kłapouch zaczął tracić cierpliwość, ale musiał pomóc Bożence, która nie mogła podnieść swego plecaka. – Co ty tam masz, dziewczyno? Kamienie? – spytał. Zawstydzona Bożenka w milczeniu połykała łzy wielkie jak groch. Kłapouch więc popchnął ją w kierunku wagonu i sam wziął jej plecak. Za to Kaśka nie mogła znieść widoku stojących na peronie bliźniaków. – Podciągnijcie swoje kanarkowe spodenki, bo wam opadną, gdy będziecie gonić pociąg! – krzyknęła prowokacyjnie i zniknęła w wagonie. Dopiero teraz bracia ruszyli. – Bierzemy się do dzieła. Trzeba w końcu rozprasować tę wredną Granatową Zakładkę! – postanowili. – Ty będziesz prądem elektrycznym, a ja żelazkiem! – zaproponował Albert. – A czemu nie odwrotnie? – spytał podejrzliwie Fred. – No to na zmianę – zgodził się Albert i popchnął brata w kierunku pociągu. Czas był najwyższy, bo konduktor dawał znak, że za chwilę pociąg ruszy. Mieli do dyspozycji trzy przedziały. Przez następne pięć minut trwały przepychanki i zmiany. Małgorzata weszła do ostatniego, jeszcze pustego przedziału. Bogdan wrzucił na półkę jej plecak. – Ja śpię w środku. Tobie radzę to samo – zaproponował. Skinęła głową. Przyzwyczaiła się, że to on zajmuje się sprawami praktycznymi. Teraz też położył na środkowe kuszetki torby z jedzeniem, żeby było jasne, że te miejsca są zajęte. Po chwili do przedziału zajrzeli bliźniacy. Małgorzata roześmiała się, widząc ich kędzierzawe głowy i twarze, podobne jak dwie krople wody, w dodatku z takim samym wyrazem zaciekawienia. – Jaki przyjemny skład – powiedzieli zgodnie. – Możemy? – Wchodźcie. Minutę później w drzwiach stanął Marcin. Małgorzata pokręciła głową z udaną dezaprobatą. – Kłapouch pomyśli, że założyłam harem. Może zostawilibyście chociaż jedno miejsce jakiemuś dziewczęciu. No nie! – jęknęła na widok Emila. Ten bez pytania zajął kuszetkę na dole. – Po co ci dziewucha? – pytał ją Fred. Razem z bratem składał środkowe prycze, żeby można było wygodnie usiąść. – Zobaczysz, jak ci z nami będzie dobrze. – Nie wątpię. Słyszałam o waszych zaletach. Tyle że dziewczyny w innych przedziałach będą niepocieszone. Zostanę wyklęta. – Jednak cieszyła się, że ma w przedziale właśnie bliźniaków. Z nimi nie sposób było się nudzić. – Spoko! – mówili teraz na zmianę. – Przed babami cię obronimy! Bodek ci zagra. Marcin zaśpiewa. Emil ci wprawdzie podróży nie urozmaici, ale też nie przeszkodzi. Będzie ci z nami jak w raju. – A Kaśka? – spytała ze śmiechem Małgorzata. – Przeżyjecie bez jej widoku? – Kaśka! – przypomnieli sobie bracia. – Właśnie. Trzeba ją natychmiast wyrzucić za okno! Nie może z nami jechać, bo pogniecie sobie w ubranku zakładki albo, co gorsza, wszystkich nas zaprasuje na sztywno. Chodźmy! W drzwiach zderzyli się z Mariolą. – No i jest dziewczynka – skrzywili się bliźniacy. Byli z nią w jednej klasie i chyba nie darzyli jej zbytnią sympatią. Mariola miała to zresztą w nosie. – A, tu jesteś – powiedziała do Marcina z nutką pretensji. – Ja z Kłapouchem, w pierwszym przedziale. Wydawało mi się, że i ty zamierzasz tam wejść. A potem nagle zniknąłeś... – Wydęła kapryśnie usta. Chłopak wzruszył ramionami. Nie zraziło to Marioli. Usadowiła się naprzeciwko i 7 trzepała językiem, obgadując ich wspólnych znajomych. Marcin siedział z taką miną, jakby jej monolog nie był skierowany do niego. Brzdąkał cicho na gitarze i od czasu do czasu stroił jakąś strunę. Tak naprawdę zajęty był dyskretnym obserwowaniem Małgorzaty. Nie po raz pierwszy zresztą. Już w szkole zauważył jej wspaniałe włosy, które teraz wydawały się jeszcze bardziej puszyste i złote. Zachodzące słońce zapalało w nich właśnie rdzawe ogniki. Dziewczyna pochyliła głowę i złota kaskada spadła na rozłożony na kolanach Bogdana przewodnik. – Skąd ja to znam! – W głosie Bogdana było rozbawienie. – Stary numer! Zawsze spadają, gdy jesteśmy w najciekawszym momencie. – Zgadza się – odpowiedziała Małgorzata ze śmiechem. Sięgnęła do plecaka po frotkę i Marcin z żalem obserwował, jak robi z tyłu niedbały ogon. Wrócił do strojenia gitary. Mariola uparcie kontynuowała monolog: – Rany, jakie beznadziejne towarzystwo! Skąd Kłapouch powyciągał takie okazy? Chyba z zoo? Ale będą nudy, kurczę! Przecież miała jechać Ewka i Roma z Bezikiem. Zrobili nas w konia! – Nas? – W głosie chłopaka była ironia, ale Mariola udała, że tego nie słyszy. Tak było wygodniej. Doskonale wiedziała, że tamci nie pojadą, i była nawet z tego zadowolona. Miała nadzieję, że ich brak, a zwłaszcza nieobecność Ewki, z którą Marcin niedawno się pokłócił, skazuje go na jej towarzystwo. A w takim razie... Tak! Nie mogła stracić takiej okazji! Odwróciła się do niego, wystudiowawszy przedtem w szybie słodką minkę. Marcin jednak był zajęty gitarą. Uśmiech zgasł na jej wargach ostatecznie, gdy zobaczyła krótkie, ale uważne spojrzenie chłopaka w kierunku Małgorzaty. Wyszła zaraz potem, przez nikogo nie zatrzymywana. Małgorzata i Bogdan niczego nie spostrzegli. Studiowali teraz mapę. Chłopak pokazywał trasę podróży, a potem najciekawsze miejsca, które mieli zobaczyć w Bułgarii. – Nie będziemy w górach. – Wskazał palcem pasma Riła, Pirin i Rodopy. – Jest tam dużo fajnych miejsc. Zwłaszcza to, Riłski Monaster. – Wolę krajobrazy. – To miejsce na pewno by ci się spodobało. – A czemuż to? – spytała przekornie. – Bo w kobiecej naturze leży uwielbienie do krużganków i podcieni. – Widzisz je na mapie? – przekomarzała się z nim dalej. Bodek zawsze zdumiewał ją swoją wiedzą. – Wymyśliłeś sobie te krużganki. Roześmiał się. – W przewodniku była ilustracja. I parę zdań. Na przykład o sufitach z orzechowego drewna misternie rzeźbionych i pozłacanych. A może wolisz muzeum ze starymi manuskryptami? W dodatku napisanymi najstarszym językiem słowiańskim. To też tam. – Rękopisy? Uf! To mnie bierze! – Zapomniałem, że jesteś książkowym molem. – A ty może nie? Marcin roześmiał się. Spojrzał przy tym znacząco na czytającego Emila. – Trzy książkowe mole w jednym przedziale to już epidemia – powiedział. Dopiero teraz zauważyli, że chłopak przysłuchuje się ich rozmowie. – A teraz możecie pędzić do galerii – dodał. – Do galerii? – zdziwiła się Małgorzata. Spojrzała pytająco na Bogdana. Ten skinął z uznaniem głową. – Zgadza się. Masz ochotę na malarstwo bizantyjskie? – Ale najpierw obejrzyj krucyfiks Rafaiła – dodał Marcin, co ostatecznie załamało dziewczynę. – Wy sobie ze mnie kpicie! I to w żywe oczy! Zdaje się, że większość wycieczki przeszła potajemnie przeszkolenie, tylko ja, jak idiotka, nic nie wiem. – Nie. Ja tam po prostu byłem trzy lata temu z rodzicami – przyznał się Marcin. – Zajechaliśmy do monasteru w drodze do Grecji. To rzeczywiście piękne miejsce. Małgorzata odetchnęła. 8 – Uf! Już myślałam, że mam do czynienia z chodzącymi encyklopediami. To by było straszne! Wystarczy, że Bodek zawsze wszystko wie. – Swoją drogą – zauważył Bogdan – mogłeś nas ostrzec, że wiesz, jak tam jest naprawdę. – Nie było potrzeby – bronił się Marcin. – Szło wam doskonale. Nawet uzupełniłem sobie wiedzę tym orzechowym drewnem. Roześmiali się. W ten sposób Marcin został przyjęty do ich grona. Emil nie skorzystał z okazji, chociaż przed nosem miał przewodnik po Bułgarii, w dodatku rozłożony na stronie, gdzie zaczynały się informacje o monasterze. Do przedziału wrócili bliźniacy z szybkiej, ale dokładnej inspekcji. – Wszystko już wiemy! – oświadczyli jednocześnie. – Wiemy i opowiemy! Albert zagrał kilka taktów na Marcinowej gitarze, ukłonił się widowni, po czym zaczął występ słowno-muzyczno-mimiczny. – Akt pierwszy, czyli przedział pierwszy – zapowiedział, a Fred upozował się do przedstawienia. – Persona pierwsza, Kłapouch Kłapousiński. – Fred wydłużył swoje i tak niemałe uszy, przykrócił głębokim przysiadem wybujałe ciało. – Nie widzi, choć widzi. Nie napomina. Nie grzmi. Nie poucza. Idealny nauczyciel i... nieszczęśliwy ojciec. – Albert tak się rozczulił, że omal się nie rozpłakał nad dolą biednego Kłapoucha. Publiczność również miała ochotę płakać, ale ze śmiechu, bo bliźniacy robili niesamowite miny. Nawet Emil uśmiechał się schowany za książkę. – A oto – zapowiedział Albert – persona druga, Kłapouchówna Katarzyna. Przez jednych zwana Harcereczką, Odznaką lub Pracusiem, przez innych Granatową Zakładką. Wzrost przykucniętego krasnoludka, głos myszy przed mutacją, ruchliwość pchły na kołnierzu. Zalet żadnych. – Fred ilustracyjnie strzepnął pyłek z niewidzialnej spódniczki i zgłosił się do odpowiedzi. – No właśnie! Najgorsze wady – kontynuował z dezaprobatą Albert – to nadgorliwość i wtrącanie się do wszystkiego. Uwaga! Wkurzona rzuca kredą i gąbką. Zabrzdąkał na gitarze. – Persona trzecia, czyli Jagoda, zwana Czarną. Mała, chuda, czarna i milcząca. Może słodka, może kwaśna, może odżywcza, może trująca. Ale kto zechce ją rozgryźć? Kto odkryje jej prawdziwy smak? – Ps – dodał konspiracyjnym szeptem Fred. – Bez okularów wygląda dużo lepiej. – Persona czwarta, czyli Bożenka, zwana Pączkiem – kontynuował Albert. – Kwiat przedziału! – Na twarzy Freda ukazał się wyraz naiwnej ciekawości, dolna szczęka opadła mu malowniczo w dół. – Tak! – przyznał Albert. – To Himalaje dociekliwości! Wulkan inteligencji... Całe szczęście, że to nie jest zaraźliwe. Zawiesił głos, a Fred wdzięcznie się przegiął i uśmiechnął się jak miss świata. Na ten widok wszystkich skręciło ze śmiechu. – Tak. To persona piąta, Mariola, zwana Misską. W innych kręgach znana jako Fleur. Jako że dalsza charakterystyka mogłaby urazić jej byłego obściskiwacza – tu Albert spojrzał wymownie na Marcina – przejdziemy do persony szóstej, czyli Wiesia. Wiesio Cycek, zwany też Misiem Koalą, również nie ma zalet. Jest jedną wielką wadą. A może komuś jednak uda się znaleźć u niego choć jedną, małą, malutką zaletkę? Fred tym razem szarpał struny gitary znacznie dłużej, by zaznaczyć zmianę. – A oto akt drugi, czyli przedział drugi. Bardzo familiarny. Najpierw Tymek, zwany Brysiem, Wodzem bądź Tymem. Uwielbia trenować karate i dżudo. Ludzie łatwo mylą mu się z workiem treningowym. Lubi gumę do żucia, piwo Okocim i mocne wrażenia. Pali tylko camele. Sprzeciwiać się Tymkowi to tak, jak zaglądać w paszczę lwa – przyjemność żadna, a niebezpieczeństwo wielkie. Fred przepoczwarzył się w piękne dziewczę. 9 – Persona druga, czyli Zuzanna, Tymkowa panna. Poznali się z Tymkiem na kursie dżudo. Od razu położył ją na łopatki. I tak już zostało. Jej rzęsy mają trzy centymetry długości. Tyle samo co włosy na głowie, być może dlatego niektórzy nazywają ją Zapałką. Wymiary miss świata, inteligencja powyżej normy, świetnie tańczy i maluje, ale nie radzę się do niej zbliżać. Tymek nie znosi konkurencji i pozbywa się jej jednym machnięciem ramienia. Albert znowu zabrzdąkał na gitarze, a Fred upozował się do następnego obrazu. – Persona trzecia, czyli Baśka, Tymkowa siostra, ze względu na fryzurę, a może nie tylko, zwana Baranim Łbem. – Fred zburzył swoje i tak niesforne włosy, przegiął się znacząco, uformował koszulę tak, jakby Baśka miała pod nią co najmniej arbuzy, zatrzepotał rzęsami i wbił wzrok w brata, a ten przez chwilę chłonął te niby-Baśkowe walory. – Tak – westchnął. – Pierwszy biust w szkole. Tu pełno, a w głowie pusto. W dodatku zakochuje się na krótko. Najdłużej chodziła z Bezikiem, całe dwa miesiące. Najkrócej z Kaczorem – kwadrans i trzydzieści dwie sekundy. Od tygodnia jest z Krzyśkiem. Fred zagrał na najwyższych strunach. – Oto zatem persona czwarta, czyli Krzysiek, zwany Zezem, Zezkiem bądź Zezolem. Tymkowy podkomendny. – Fred ilustracyjnie splunął pod nogi, minę miał ponurą i pogardliwą. – Wbrew przezwisku oczy ma w porządku, chociaż niektórzy podejrzewają, że ma zezowatą duszę. Podoba się dziewczynom, ale nie ma na nie czasu, bo służba u Tymka jest ciężka i w dodatku całodobowa. Fred zmienił sylwetkę, zrobił sobie na głowie koguci czub, minę miał cwaniacką, pewnoniepewną, cmoktał z zadowoleniem wyimaginowanego cukierka. – To persona piąta, Darek, zwany tu i ówdzie Ptysiem. Lokaj Tymka. Lubi słodycze i rap. Beznadziejnie zakochany w Zuzie, której sięga do ucha. Albert po raz ostatni zabrzdąkał i zmienił ton. – A to persona szósta, tym razem spoza familii, Agnieszka, zwana Pinokiem. Najdłuższy nos, najładniejsze łydki i najostrzejszy język w szkole, w dodatku rozszczepiony jak u żmii – ostrzegał. – A swoim nosem wszystko wyniucha. Wie o innych nawet to, czego oni o sobie nie wiedzą. Zagrali jeszcze razem kilka szalonych akordów i plotkarskie przedstawienie było skończone. – Nieźle! – powiedział Bogdan. – Ale wolałbym nie słyszeć własnej charakterystyki. – A może jednak? – Bracia, zobaczywszy zaciekawione spojrzenie Małgorzaty i Marcina, upozowali się do dalszych wygłupów. Fred zabrzdąkał na gitarze, a Albert zaintonował śpiewnie: – Oto Boguś, zwany Dzięciołem. Notoryczny szóstkowicz. W wieku dwóch lat przeczytał słownik wyrazów obcych. Jako pięciolatek znał większość haseł czterotomowej encyklopedii. Ma słabość do blondynek, a te mają słabość do jego intelektu. Ulubiony film: Mężczyźni wolą blondynki. Ulubiona lektura: Traktat o dobrej robocie. Ulubione hobby: wiedzieć wszystko, nawet to, gdzie raki zimują. – Uf! – westchnął Bogdan. – Nie jęcz – śmiała się Małgorzata. – Oszczędzili cię. – A co powiecie o niej? – spytał Bogdan. – Najpierw Marcin. Ją zostawimy sobie na deser. – Musicie? – próbował oponować Marcin. – Jak wszyscy, to wszyscy – podjudzał Bogdan. – Właśnie! W liceum muzycznym, z którego się niedawno do nas przeniósł – zaczął Albert – nazywano go Fandango, ze względu na andaluzyjską urodę, temperament i doskonałą grę na gitarze. U nas uwiódł już co najmniej dwadzieścia dziewczyn, co przyniosło mu przezwisko Casanovy. Największą satysfakcję sprawia mu złamanie babskiego serca. Zdobyta twierdza od razu przestaje go interesować. Ulubione hobby – ćwiczenie przed lustrem zabójczego spojrzenia i wożenie dziewczyn czarnym garbusem pożyczonym od brata. Marcin śmiał się ze wszystkimi, ale w środku był zły na braci, bo portret nie wypadł zbyt dobrze. Wolałby, żeby nie ujawniali przy Małgorzacie niektórych rysów jego charakteru. 10 Bliźniacy chcieli się teraz dobrać do Emila, ale ten nagle zamknął książkę i wyszedł z przedziału, chcąc uniknąć przedstawienia. Pozostał zatem deser. – To może i ja wyjdę. – Małgorzata rzuciła się do drzwi, ale została skutecznie powstrzymana przez Bogdana. Fred natomiast zaczął się przepoczwarzać. Rozpuścił wyimaginowane włosy i stanął w uduchowionej, zamyślonej pozie. Albert, olśniony tą wizją, aż przyklęknął. – Złotowłosa! – wyszeptał z nabożeństwem. – Zgadzam się – powiedział Marcin. – Akurat – przystopowała ich dziewczyna. – Strasznie się podlizujecie. Ciekawe dlaczego? Może zapomnieliście kanapek albo pasty do zębów? – Cała Margot! – podsumował Bogdan i sam zaczął uzupełniać wizję braci. – Dystans, chłód i niedowiarstwo. Ulubione hobby: mieć wątpliwości. Ulubiony film: Nie lubię poniedziałku. Ulubiona lektura: Kubuś Fatalista. Ulubiony kolor: tęcza. Ulubiony nastrój: lekki niepokój. Dziewczyna zaatakowała go bananem, a on odbijał pchnięcia mapą Bułgarii. Te przekomarzania i śmiechy przerwał im Kłapouch, który wreszcie postanowił zrobić przegląd przedziałów. – A tu... co za niezwykły skład? – spytał zdziwiony. Spojrzał też przenikliwie na braci. – Nie za daleko jesteście ode mnie? Wydawało mi się, że proponowałem wam zamieszkanie w swoim przedziale... – Kłapouch zawiesił znacząco głos i zmarszczył wypłowiałą brew, co u niego było szczytem zaangażowania w uczniowskie sprawy. – Tak się jakoś złożyło – zaczął Albert. – Wie sor, brat strasznie chrapie. Nie chcieliśmy sora denerwować. I tak by nas sor wyrzucił. – A stąd was nie wyrzucili? – Dokąd mieli nas wyrzucić, dokąd? – biadali bliźniacy. – Kaśce możecie tak zalewać – przerwał mu Kłapouch. – Z ust nam to sor wyjął – przytaknęli. – Co? – zdziwił się Kłapouch. – Zalewajkę? – Nie, Kaśkę! Kłapouch przyjrzał im się uważnie. – Czy wy zawsze mówicie razem? – Tylko w szczególnych wypadkach. – To Kaśka jest szczególnym wypadkiem? – Kaśka, Baśka, Kryśka... one wszystkie są szczególnym wypadkiem. – Hmm... – zastanawiał się Kłapouch przez chwilę. – Jest w tym jakaś prawda. Nie zapomnijcie umyć nóg przed snem, bo i tu macie... – popatrzył na Małgorzatę – jeden szczególny wypadek... Chłopcy zgodnie kiwnęli głowami, a Kłapouch zniknął w drzwiach. Zaraz potem zajrzała do nich Agnieszka, szukająca towarzystwa poza Tymkową familią. – Interesujące proporcje – powiedziała, rozejrzawszy się po przedziale. Na wysokości jej twarzy pojawiły się olbrzymie stopy Freda. – A to, zdaje się, yeti? Wybuchnęli śmiechem. Bliźniak zapakował kończyny na najwyższą kuszetkę. Teraz nad jej głową pojawiły się dwie zaciekawione twarze braci. – Taaaak! – kontynuowała Agnieszka. – Narobiło się! Zastanawiałam się właśnie, gdzie się podziali ci wspaniali mężczyźni, którzy wsiedli do pociągu. W innych przedziałach chłopa nawet na lekarstwo, a tu do wyboru, do koloru! Taaak... – powtórzyła. – Ty, Margot, masz talent. W ciągu paru minut zrazić do siebie wszystkie baby! – Ale ciebie nie zraziłam – zauważyła Małgorzata. – Zgadza się. Lubię niespodzianki, przerosty i anomalie. – Co masz na myśli? – zainteresowali się drażliwie bliźniacy. – Kto tu jest anomalią? – Spokojnie, chłopcy. Miałam na myśli sytuację. – Aha – uspokoili się. 11 – Ja to mam pecha – narzekała Agnieszka. – W pierwszym przedziale Kłapouch, jakieś smętne leluje i niestrawny Wiesio, w drugim nieprzenikalny klan Tymka, a tu harem Małgorzaty. Co za sytuacja! Wszędzie jestem na przyczepkę. – Możesz zostać u nas eunuchem – zaproponował Fred. – Dziękuję bardzo. Niestety, mnie służba, nawet dla tak wyrafinowanego towarzystwa, nie interesuje. Mam wyższe ambicje. – Zagrała kilka taktów na gitarze Marcina i zaśpiewała, trochę fałszując: – Sam ze sobą na sam najlepiej się mam... – Podchwyciła pół ironiczny, pół aprobujący uśmiech Marcina. Odpowiedziała takim samym półuśmiechem. – A ja mam się najlepiej ze swoim bratem – rzekł Fred. Bliźniakom przypomniała się piosenka. – Bo my się kochamy zimą i latem, ja się nie rozstaję nigdy z moim bratem... – Znam, znam! – przerwała im Agnieszka. – Kiedy ja mam brudną szyję, to on sobie szyję myje, a wycieram szyję ja – zaśpiewała fałszując. – Ciekawe, jak to będzie, gdy się zakochacie. Który będzie nosił teczkę, a który całował. Niektórych rzeczy nie sposób robić razem. – Nie? – zastanawiali się ze zdziwieniem bliźniacy. Dotychczas nie zdarzyła im się taka sytuacja. Agnieszka wlała w ich dusze niepokój. No bo faktycznie... gdyby tak... to co wtedy? Pokręcili się niespokojnie na najwyższych pryczach, a zaraz potem poszli zapolować na Kaśkę, by trochę odreagować. Dziewczyna jednak, już wymyta i przebrana, leżała na kuszetce. Wkładała sobie właśnie do uszu stopery, by spokojnie zasnąć. Kłapouch kręcił się w pobliżu, więc nie było żadnej możliwości przypomnienia Kaśce, że jest na obozie, gdzie domowe obyczaje biorą w łeb. Przygnębieni bliźniacy ruszyli z powrotem do przedziału. Kaśka była wyjątkiem. Mimo późnej pory nikt poza nią nie zamierzał jeszcze spać – za bardzo byli podnieceni podróżą. Mijali zadeszczone, ponure krajobrazy, ale wiedzieli, że na końcu drogi jest kraina pełna słońca. Chcieli się tam znaleźć jak najszybciej. Marzyli także o przygodzie. Przyglądali się sobie, by odszukać w tłumie bratnią duszę. Nadzieja mieszała się w nich z lękiem, ale przeważał optymizm. Coś musi się zdarzyć. Coś się uda. Po to jest lato. Będzie dobrze! Dobrze? Nie! Będzie cudnie! Fantastycznie! Nie wszyscy jednak mieli w sobie tyle nadziei. Czarna Jagoda stała na końcu korytarza skulona i nieszczęśliwa. Pierwsze wrażenia potwierdzały jej najgorsze obawy – nikt na nią nie zwrócił uwagi, nikt nie zagadnął. Jej samej nie przyszło do głowy, że mogłaby zrobić to pierwsza. Co zresztą miałaby powiedzieć? Na samą myśl o rozmowie czuła, że drętwieje jej ze strachu język. Wszystkie zdania, które przychodziły jej do głowy, wydawały się chwilę potem głupie i sztuczne. Co ona tu robi? Po co dała się namówić mamie na ten okropny obóz? Tyle pieniędzy, tyle wyrzeczeń, a ona od początku jest sama. Stoi w kącie i będzie tak stała do końca wyprawy. Popychadło, okularnica, milcząca mumia! Z ubikacji wyszedł pachnący tytoniem Wiesiek, więc dziewczyna przytuliła twarz do szyby, by nie widział łez. Koala jednak nikogo i niczego zdawał się nie dostrzegać. Miał wszystkich w nosie, Czarną Jagodę także. Zahaczył tylko łokciem o jej plecy, by wiedziała, że cała przestrzeń należy do niego. Z drugiej strony wagonu stała Zuza z Tymkiem. Tymek chciał ją objąć, ale ona wymknęła się z jego ramion. – Nie teraz, Tym – poprosiła cicho. – To nie najlepsze miejsce. – Łamiesz się? – Nie. – To co jest? Nie chcesz? – Chcę, ale nie jest mi obojętne, gdzie się przytulamy. – Kaprysisz. – Już udowodniłeś wszystkim, że możesz mnie całować, kiedy ci się zamarzy. A teraz zejdźmy już ze sceny, bo mnie publiczne występy nie cieszą. 12 – No proszę! To ty występowałaś?! – wściekał się chłopak. – A ja myślałem, że przy mnie zapominasz o całym świecie. – Tym... Nie róbmy przedstawienia. – Rany, ale wrednie kalkulujesz. Nikomu nic nie udowadniałem! Kim oni są?! Plebs! Zuza odwróciła się w stronę okna. Przytuliła czoło do chłodnej szyby. Poczuła oddech Tymka na szyi i zaraz potem lekkie muśnięcie. – Tylko ty się liczysz – dodał już innym tonem. Westchnęła. Miała ochotę wtulić się w niego i kołysać się w jego ramionach wraz z pociągiem, ale w szybie dostrzegła zaciekawiony wzrok grubej blondyny z sąsiedniego przedziału. Powstrzymała rękę chłopaka, błądzącą po jej biodrze. – Nadrobimy to w Bułgarii, Tym. Obiecuję. Odsunął się. Zobaczyła w jego twarzy ironię. – Zaczynasz zachowywać się jak panienka z dobrego domu. To się robi strasznie nudne – powiedział lekceważąco. – Kiedyś miałaś więcej tupetu, Zapałka. – Nazywał ją tak zwykle wtedy, gdy był zły. – Pamiętasz te urocze chwile w kinie „Polonia” albo balangę u Edy? No cóż, moja maleńka, sprowadziłem cię na manowce, to jest niezbity fakt. A ty zaczynasz udawać cnotkę. Nie za późno? – Niczego nie udaję. Po prostu zaczynam mieć swoje zdanie. – Swoje zdanie... – Tymek się roześmiał. Patrzył jej w oczy miękkim spojrzeniem, które topiło opór Zuzy. Resztką woli odwróciła się znowu do okna. – Swoje zdanie... – powtórzył rozbawiony. – Tak... to interesujące. Zgoda! – dodał. – Pozwalam ci chwilowo mieć swoje zdanie. Tobie jednej. Oddalił się ze śmiechem. Dziewczyna chłodziła czoło o szybę. Nie miała do Tymka żalu. Jak na niego, postąpił wspaniałomyślnie. Ustępowanie to nie była jego specjalność. Dwie godziny później, zaraz po kontroli na czeskiej granicy, Kłapouch wybrał się na inspekcję i z zadowoleniem stwierdził, że większość podopiecznych już śpi. Tylko w środkowym przedziale puste były dwie kuszetki. W końcu korytarza zobaczył przytuloną parę, Baśkę i Krzyśka. Postanowił zostawić ich w spokoju. Najważniejsze, że są – pomyślał i wycofał się do swego przedziału. Idylla na korytarzu nie trwała jednak długo. Baśce, nieodrodnej siostrze Tymka, nie spodobało się, gdy chłopak przyciągnął ją do siebie za mocno. Prychnęła jak kotka i odepchnęła go. – Zachowujesz się jak walec. Któregoś dnia wyjdę z twego uścisku zupełnie spłaszczona. – To chyba normalne, że chcę się do ciebie bardziej przytulić – zauważył Krzysiek. Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Każdy by chciał. – Baśka! Wkurzasz mnie od samego rana. Nigdy naprawdę nie wiadomo, o co ci chodzi. Na dworcu wydawało ci się, że w ogóle się tobą nie interesuję. Zrobiłaś awanturę, bo pomogłem zdjąć Zuzie plecak. Teraz masz pretensję o to, że zajmuję się tobą za bardzo. Zaczynam mieć tego dość. Baśka skrzywiła się ironicznie. – No proszę, jaka ja jestem niedobra! Myślałby kto! Jak ty umiesz ładnie odwracać kota ogonem. A przedtem wcale nie byłam zazdrosna o Zuzę. Mam ją w nosie. Wkurzyłam się tylko tym, że jesteś na każde gwizdnięcie Tymka. On ci mówi „weź plecak”, i ty go bierzesz. On ci mówi „Baśka może poczekać”, i ja muszę poczekać. A teraz, gdy Tymek śpi, nagle zmieniłeś się w Romea. Ale ja wiem, że gdyby Tymek teraz wyjrzał i gwizdnął, byłoby po Romeo, bo najpierw to ty jesteś Sancho Pansa, a dopiero potem wszystko inne. – Należy ci się piątka z literatury. – Nie wysilaj się. Dowcip to nie twoja działka. – W porządku. Jestem tchórz, sługa i nudziarz! To co tu jeszcze robisz? Siłą cię nie trzymam. Leć do przedziału i po krzyku. – No widzisz?! Wcale ci na mnie nie zależy! 13 – Słuchaj, Baśka, za dużo ode mnie wymagasz. Ja nie żądam, byś zrezygnowała z plotek z jakąś tam Kaśką czy Staśką. Nic nie poradzę na to, że mój kumpel jest twoim bratem i że ty masz z nim na pieńku. Mnie w to nie mieszaj. Baśka przestraszyła się, że Krzysiek odejdzie. Nie o to jej chodziło. Zezol był oczywiście pionkiem w jej grze z Tymkiem. Odciągnąć go od brata! Tak, to byłoby coś! Najpierw jednak trzeba było bardziej zawrócić chłopakowi w głowie. Dla tego planu zostawiła Sławka, studenta AWF-u. Nie był może przystojniejszy od Zezola, ale na pewno bardziej zabawny. No i miał samochód. Krzysiek zazwyczaj patrzył spod brwi i milczał. Ponuractwo odbierało mu cały urok. Z Tymkiem porozumiewał się mruknięciami i półgestami. Ale najbardziej denerwowało Baśkę, że był na każde jego zawołanie. Chciała doprowadzić do tego, by to jej słuchał. Doszła jednak teraz do wniosku, że za wcześnie zażądała od niego wyłączności. Postanowiła złagodzić konflikt. Założyła chłopakowi ręce na szyję. Stał nieporuszony i nieufny. – Przyznaję... – powiedziała, patrząc mu obłudnie w oczy – masz kilka wad... – Nie pozwoliła mu się wyrwać. – Ale masz też kilka zalet... – Czyżby? – spytał ponuro. Baśka wyczuła jednak, że mięknie. Przysunęła się bliżej i musnęła jego policzek. – Nie kłóćmy się – poprosiła przymilnie. – Szkoda, że nie jesteś taka zawsze – mruknął, jeszcze nieprzekonany. – Będę, jeśli tylko zechcesz... – szepnęła i odwróciła się do okna, niby spłoszona swoim wyznaniem. W odpowiedzi objął ją i przez długą chwilę stali, patrząc na światła mijanego miasta. Właściwie oboje udawali. Baśka kombinowała, jak długo jeszcze będzie musiała grać zakochaną i co wymyślić, by dopiąć swego. Krzysiek zaś zastanawiał się, ile to wszystko potrwa. Nie ufał dziewczynie. Nawet nie dlatego, że rozgryzł jej plan. Po prostu za długo był kumplem Tymka, by nie znać jego siostry. Wiedział, że szybko nudzi się chłopakami. On też nie był bez winy – nauczył się od szefa traktować dziewczyny przedmiotowo. Tak, chodzenie z Baśką nie mogło trwać długo. Pociąg już dawno minął miasto i pędził teraz przez ciemność. Baśka ziewnęła, a potem musnęła Krzyśka w policzek i pociągnęła go w kierunku przedziału. II Rano, tuż po szóstej, do trzeciego przedziału zajrzała energiczna i wypoczęta Kaśka. – Hej! Śpiochy! Takie widoki za oknem, a wy chrapiecie!? Albert otworzył jedno oko. – Tee, lalka – rozciągnął swoją wypowiedź do granic możliwości – nie drzyj się jak stare prześcieradło. Nie znoszę hałasu przy budzeniu. – Ziewnął. – No wiesz, nerwowy się staję. Fredzik też. Widzisz, jak się rozedrgał. Pędź, bo cię niechcący potrąci. Fred rzeczywiście poderwał się z posłania i machał półprzytomny kończynami. Kaśkę na ten widok wymiotło z przedziału, ale bliźniacy już nie zasnęli. Reszta też zaczęła przecierać oczy. Odsłonili zasłonki i przez chwilę wszyscy zgodnie oglądali krajobraz. – Całkiem jak u nas – zaniepokoił się Fred. – Może my jeździmy wkoło Warszawy – dodał Albert. Ale właśnie mijali jakąś wioskę z białymi domkami zgubionymi w morzu traw i doszli do wniosku, że w niczym nie przypomina podwarszawskich osiedli. – No, koledzy, wychodzimy! Nasza jedynaczka musi się ubrać – rzucił hasło Bogdan. – Kurczę! Czy to pora na wstawanie? – Fred ziewnął i przeciągnął się. Pod sufitem było tak mało miejsca, że jego nogi na chwilę wysunęły się przez otwarte okno. – Wieszałbym takie Kaśki na suchej gałęzi. I to koniecznie nad bajorem z głodnym krokodylem. Albert zeskoczył z kuszetki i namawiał do tego samego brata. Był z rana ruchliwszy od niego. W okolicach południa ich ruchliwość się wyrównywała, a potem już przewodził Fred. 14 – Dzień będziesz miał dłuższy – zachęcał go, ale Freda nic nie mogło w tej chwili pocieszyć. Zwlókł się z kuszetki i z wisielczą miną, półprzytomny poszedł za Albertem. Węgierski pejzaż był monotonny. Po śniadaniu, zrobionym wspólnymi siłami z domowych zapasów, Małgorzata zagłębiła się w lekturę ofiarowanego jej przez Bogdana przewodnika. Emil też czytał. Reszta zajęła się kartami. Zajęcia w innych przedziałach wyglądały mniej więcej podobnie. Klan Tymka również grał w karty. Wygrywała Baśka. Zuza patrzyła za okno – trochę oglądając mijane pejzaże, a trochę patrząc na odbijające się w szybie sylwetki grających. Od rana miała dziwne wrażenie izolacji i obcości, tak jakby Tymka i jego kumpli obserwowała właśnie zza szyby. Siedziała wprawdzie obok chłopaka, jego noga dotykała jej uda, czuła też jego ciepło i zapach cameli, który przyniósł przed chwilą z toalety, ale i tak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że znalazła się poza strefą jego bezwzględnych wpływów. Tymek też wyczuwał jej dziwny nastrój, kilka razy spojrzał na nią czujniej, a potem uznał, że kaprysi i trzeba ją zostawić samej sobie. Dziewczyna patrzyła na Darka i Krzyśka, naśladujących grymasy Tymka. Te same cwaniackie uśmiechy, te same pewne siebie gesty. Przez chwilę czuła się jak w teatrze, gdzie wszyscy kogoś małpują. Baśka pasowała do nich idealnie. Teraz, gdy wygrywała, rozpierająca ją energia i pewność siebie czyniła ją bliźniaczo podobną do Tymka. Tylko czuprynę miała inną, bo chłopak ściął bardzo krótko swoje czarne kędziory. A ja? – zadała sobie wreszcie to pytanie Zuza. – Czy ja też jestem tylko cieniem Tymka? Czy uśmiecham się i wykonuję takie same gesty jak on? – Spojrzała w szybę i przez chwilę porównywała ich odbicia. Mieli szczupłe, opalone twarze. Zuza jak Tymek ścięła włosy prawie na łyso. Oboje w dodatku mieli ciemne oczy. Ona piwne, ze złotymi plamkami wokół źrenic, Tymek prawie czarne. Mrużył te swoje ślepia w charakterystyczny, kpiący sposób i reszta kompanii usiłowała to powtórzyć. Wyglądamy jak rodzeństwo – podsumowała swoje rozważania dziewczyna, a miała na myśli także ciemnego jak Cygan Krzyśka. Tylko Darek ze swoją różową cerą i jasnym jeżykiem na głowie odstawał od nich. Mniej w nim było też pewności siebie, a za to więcej koguciej zaczepności, więc z pozoru wydawał się nawet odważniejszy od Zezola. W środku był jednak jak wosk. Tymek potrzebował także takich kumpli – chwiejnych i miękkich, a więc łatwiejszych do wykorzystania. Tak, nie były to zbyt budujące wnioski. Zuza odwróciła wzrok od kompanii i przez chwilę obserwowała płynącą w oddali, kapryśną, pełną zakoli rzekę. Pociąg pędził przed siebie, a dziewczynie nagle zaczęło się wydawać, że cała ta podróż nie ma sensu. Przecież i tak nic się nie zmieni, przede wszystkim nie zmieni się Tymek... Baśka wygrała i znudzona kartami postanowiła wyjść do kręcącej się po korytarzu Kaśki. Były koleżankami ze szkolnej ławy i chociaż wyglądały jak Flip i Flap i równie odmienne miały charaktery, to w szkole zgadzały się ze sobą nadzwyczajnie. Kaśka nigdy nie ściągała, Baśka zawsze. Kaśka podejmowała inicjatywy, Baśka wyszukiwała trudności i przeszkody. Kaśka lubiła porządek, Baśka odwrotnie – lubiła i robiła wokół siebie bałagan. Kaśka nosiła dziecinny, koński ogon i porządne spódniczki, Baśka, począwszy od poskręcanych włosów, cała była niedbała i jednocześnie modna. Kaśka czuła potrzebę stałego pomagania ludziom, Baśka odczuwała równie niezmienną potrzebę robienia im kawałów, drobnych świństewek i idiotycznych dowcipów. Kaśka miała nadzieję, że kiedyś zmieni swoją koleżankę, Baśka nie zakładała zmiany własnego charakteru, a w dodatku jawnie śmiała się z Kaśki. Właściwie nie łączyło ich nic oprócz szkolnej ławki, w której razem siedziały, i wzajemnej sympatii, której źródło nawet im samym trudno było zrozumieć. Teraz Baśka z ulgą stanęła obok koleżanki, tyłem do Tymka, który wściekał się, bo mu zabrakło czwartej osoby do gry. Poprosił Zuzę, ale ta odmówiła. A Tymek nie przywykł do tego, by mu odmawiano. Baśka z satysfakcją przysłuchiwała się, jak brat się czepia dziewczyny. – Można wiedzieć, czemu nie chcesz grać? – spytał z nutą irytacji. 15 Zuza odpowiedziała spokojnie, aż za spokojnie: – Nie mam ochoty. Męczy mnie podróż. – Od rana nie masz na nic ochoty, a zwłaszcza na to, co ja ci proponuję. – Czysty przypadek – odrzekła tym samym tonem. Nie chciała kłócić się z Tymkiem. Zwłaszcza przy jego kumplach i Baśce, gotowej w każdej chwili wtrącić się i zaognić sytuację. – Może się zdarzyć, że potem ja nie będę miał ochoty. – W głosie chłopaka zabrzmiały niebezpieczne nuty. Zuza tym razem nie ustąpiła. Wyjęła z plecaka kości. – Może zmienicie grę? – zaproponowała, ale Tymek przygniótł ją ciężkim spojrzeniem. Rzucił karty i wyszedł na papierosa. W przedziale zapanowała ponura atmosfera. Po południu rzucili się do okien. Przed ich oczyma płynęły góry. Szczyty wbijały się w błękit, a rozległe hale raz po raz ginęły w chmurach. Zaraz potem bliźniakom udało się ściągnąć kolegów na wspólne granie. Marcin i Bogdan stroili gitary, a bracia rozłożyli kuszetki i upychali obozowiczów na różnych poziomach, w zależności od grubości i jakości głosów. – Soprany na dole, tenory w środku, a basy i barytony pod sufit. Kaśka, jako szczególny przypadek głosowy, na podłogę – Albert podsunął jej zwinięty w rulon śpiwór. Tym razem dziewczyna nie protestowała, ulegając żartobliwej atmosferze, jaką umieli wytworzyć bliźniacy. – Wsiąść do pociągu byle jakiego... – zaintonował Marcin. Po chwili dołączył do niego Bogdan i reszta, z różnym artystycznym skutkiem. Kiwali się w rytm pociągu i w rytm muzyki. Nagle poczuli się inaczej, bardziej obozowo. Klan Tymka odciął się wprawdzie od wspólnego śpiewania, ale i tak był to pierwszy moment integracji. III O trzeciej nad ranem mieli przesiadkę. Kłapouch ostrzegał, że będą musieli zerwać się w nocy, i zagonił wszystkich wcześniej do spania, ale i tak snuli się teraz po peronie jak śnięte muchy, rozczochrani i wymięci. Tylko Kaśka wyglądała, jakby przed chwilą wyszła od fryzjera i z prasowalni. Cała była świeża i czynna. – Ona ma w plecaku żelazko na baterię – zawyrokował Albert. Fred przytaknął. – Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że sama Kaśka też jest na baterię. Normalny człowiek tak się nie zachowuje o tej porze. To mi wygląda na sztuczne zasilanie. – Może podłączyła się przed wyjściem z pociągu do kontaktu? – Uważaj, bo pewnie kopie! Kaśka nie przejmowała się ich gadaniem. Była po prostu zajęta. Bożenka nie mogła znaleźć w plecaku grzebienia i stała teraz nad nim ze skrzywionymi ustami, na granicy płaczu, bezradna jak dziecko. Patrzyła w lusterko, które pokazywało płomieniste gniazdo nad jej czołem. – Cielę – mruknęła Kaśka pod nosem i zaczęła poszukiwania w przepastnym bagażu Bożenki. Jego zawartość wprawiła ją w niebotyczne zdumienie, a zdroworozsądkową Kaśkę trudno było zadziwić. Załamała się przy opasłym tomie Pana Tadeusza. – Czyś ty zwariowała?! – syknęła. Bożenka zamrugała wilgotnymi oczyma. – No przecież wiesz... – Na jej rzęsach pojawiły się pierwsze łzy wielkości grochu. – Wiem, że obiecałaś Telimenie uzupełnić braki z romantyzmu, ale to nie znaczy, że masz ciągnąć na wędrowny obóz całą bibliotekę! No nie! Druga część Dziadów, Kordian! Kto to będzie dźwigał? – Nnieee... e... wiem... – załkała Bożenka. – Jaaaa... a... nie dam rady... – Zalała się łzami. Kaśka wypakowała i policzyła książki. Było ich dziesięć. Zostawiła Bożence dwie najcieńsze. – Trudno – powiedziała głośno. – Musimy się nimi podzielić, bo inaczej Bożenka wyzionie ducha na pierwszym kilometrze. 16 – Ja to czniam! – odezwał się po raz pierwszy Wiesio. – Tu jest kosz. Wypieprzyć i po problemie. – Narodowe poematy?! – niby to oburzyli się bliźniacy. – Ależ Wiesiu! Ponieś chociaż Dziady! Zobacz, jakie cienkie. Wiesio splunął na dworcowy beton i ruszył obejrzeć tory. – Ja mogę wziąć Norwida – zadeklarowała Małgorzata. – A ja Nie–Boską komedię – oświadczyła ze śmiechem Agnieszka. W ostateczności książkami podzielili się chłopcy. Plecak Bożenki ciągle jednak nie był lekki. Kaśka wyciągnęła z niego wielką torbę pełną słodyczy. – Dźwigasz czy częstujesz? – spytała właścicielkę. Ta płaczliwie odpowiedziała: – Częstuję. Zaczęła się słodka uczta. Najwięcej jadła sama Bożenka. Kończyli zapasy Bożenki, gdy Kłapouch zwołał naradę. – Musicie zdecydować, czy jedziemy do Sofii, czy też od razu nad morze. Myśleć! Za chwilę zrobimy głosowanie. Zdania były podzielone. Sofię chcieli obejrzeć Małgorzata, Bogdan, Emil i Zuza. Marcin i Wiesiek już widzieli to miasto. Część osób się wahała. – Nie znoszę zwiedzania! – krzyczała Baśka. – W końcu nad morzem też są miasta, jeśli już ktoś ma na to ochotę. Poparł ją cały klan i to przeważyło szalę. Najbardziej rozczarowany był Bogdan. – Poczytasz sobie o Sofii w przewodniku – żartowała Małgorzata. – A ja się nawet cieszę – powiedziała Aga. – Marzę o tym, by jak najszybciej wskoczyć do wody. – Będziesz musiała uważać na swój nos, by nie podziobać dna – zauważył niewinnie Fred. – A ty będziesz musiał uważać, żeby nie pomylić swoich kończyn z wodorostami – odcięła się dziewczyna. – Jak myślisz, braciszku – Fred zwrócił się do Alberta – czy jej nie zaszkodzi morska woda? – Niby dlaczego? – zdziwił się brat. – No bo już jest złośliwa, a jak jeszcze będzie słona? – Fred zadumał się teatralnie. – A ja myślę, że wam bardziej może zaszkodzić. – Agnieszka nie pozostała dłużna. – Słyszałam, że woda wyciąga. Jak was wyciągnie, to trzeba będzie kupić dodatkowy namiot, byście mogli trzymać głowy i tułowie w jednym, a nogi w drugim. Bliźniacy już szukali repliki, ale z dworcowej toalety wyszła Kaśka, odświeżona, pachnąca i jakby jeszcze bardziej zaprasowana. Miała na sobie czyste spodenki i białą bluzkę. Jej ubranie wyglądało jak wyjęte z szafy, a nie z plecaka. Agnieszka wykorzystała zapatrzenie bliźniaków i zniknęła im z pola widzenia. 17 KEMPING GAŁATA 18 I Do Warny zajechali przed południem. Kłapouch zdecydował, że zatrzymają się na kempingu Gałata, leżącym w pobliżu wsi o tej samej nazwie. Mieli tam dotrzeć podmiejskim autobusem. Okazało się to nagle tajemniczo niemożliwe. Najpierw wsiedli do niego bez Bożenki. Kłapouch wrócił po nią, a oni czekali na następnym przystanku. Tam zgubili Wiesia, który położył się na skwerku obok przystanku i zasnął. A gdy w końcu Wiesio się znalazł, wcięło bliźniaków. Wyglądało na to, że Kłapouch zdenerwuje się po raz pierwszy w życiu. Na szczęście bracia schowali się tylko dla żartu za słup ogłoszeniowy. Potem już bez żadnych niespodzianek dotarli rozklekotanym autobusem do miejsca, w którym trzeba było zarzucić plecaki na ramiona i maszerować asfaltową drogą ponad kilometr. Dopiero wówczas poczuli, że są na wędrownym obozie. Na szczęście droga prowadziła w dół. Mimo to przy końcu trasy niektórzy ledwie szli. Tak było z Bożenką. Wlokła się z tyłu, połykając spływające z czoła krople potu zmieszane ze łzami. Wydawało jej się, że za chwilę padnie pod ciężarem uwieszonym na plecach i pozostanie już na zawsze na rozpalonej szosie. W końcu dotarli do kempingu. Kłapouch zajął się załatwianiem formalności, a oni z ulgą zrzucili plecaki i rozłożyli się na trawie pod cherlawym drzewem. Po chwili wrócił Kłapouch i wprowadził ich na kemping, gęsto zastawiony namiotami. Z brzegu były wprawdzie wolne miejsca, ale niczym nie osłonięte przed żarem lejącym się z nieba. Kłapouch wysłał chłopców, by znaleźli chociaż jedno drzewko, pod którym można by rozbić namioty. Mimo to musieli przyznać, że opiekun wybrał malowniczy zakątek. Z jednej strony piętrzyły się nad okolicą wzgórza porośnięte dorodnymi sosnami, z drugiej zaś naturalną granicę kempingu stanowiła skarpa. Ziemia w tym miejscu urywała się nagle, a w dole było widać wąski pasek plaży i zatokę. W oddali zauważyli mgliste zarysy miasta. – Warna? – zdziwili się. Nie zdawali sobie dotychczas sprawy z przebytych autobusami kilometrów. Chłopcy wrócili z ponurymi minami. – Cienko, sorze – zameldował Bogdan. – Wszystkie drzewopodobne rośliny mają już swoich właścicieli. Tu chyba najluźniej. Kłapouch postawił zatem plecak parę metrów dalej, usiadł i odpoczywał, zapatrzony w zatokę. Obozowicze domyślili się, że właśnie tu mają rozbić obóz. Zaczęli wyładowywać sprzęt. Fred i Albert ogłosili się zaraz strażnikami namiotowych śledzi. Wywołało to protest pozostałych, ponieważ bracia rozłożyli się po obu stronach Kłapoucha i, wsparci jak on o plecaki, usiłowali dyrygować pracą. W końcu Marcin rzucił w ich kierunku worek z namiotem i bliźniacy zabrali się do pracy. Wszystkich ogarnęło przyjemne podniecenie. Po zmęczeniu nie było niemal śladu. Chcieli jak najszybciej zorganizować obozowisko, by jeszcze przed obiadem zdążyć nad morze. Małgorzata i Bogdan zostali wydelegowani po napoje. – Dużo i prosto z lodówki! – krzyczeli za nimi koledzy. – Pić! Pić! Wracajcie jak najszybciej! Taki mieli zamiar, ale gdy znaleźli sklepik z napojami, okazało się, że jest spora kolejka. Trafili akurat na moment, gdy wracający z plaży wczasowicze uzupełniali zapasy. Nie pozostawało nic innego, jak stanąć na końcu ogonka. Już idąc przez kemping stwierdzili, że często słychać polski język. Teraz też parę osób rozmawiało po polsku. – Polaków jak mrówków – szepnął sentencjonalnie Bogdan. Jego uwagę usłyszała nie tylko Małgorzata. Przed nimi stała para mniej więcej w tym samym wieku co oni. Dziewczyna roześmiała się i zaciekawiona spojrzała w ich kierunku. Widząc sympatyczne twarze, nie mogła powstrzymać się od nawiązania znajomości. 19 – Rzeczywiście – powiedziała, odrzucając szybkim ruchem głowy długie, kasztanowe włosy. – Jesteśmy tu już trzy dni, więc wiemy dokładnie. Prawda, braciszku? – zwróciła się do stojącego obok niej jasnowłosego chłopaka. Skinął głową. – A wy z wycieczką czy indywidualnie? Małgorzata i Bogdan byli trochę zaskoczeni bezpośredniością nieznajomej. Jednak w jej zielonych, wielkich oczach kryło się tyle ciekawości, życia i blasku, że nie sposób było nie odpowiedzieć. – Obóz – rzekł Bogdan, czując, że na twarz wypływa mu bezwiedny uśmiech. – Na długo? – spytała znowu dziewczyna. – W ogóle na dwa tygodnie, a tutaj... może cztery, pięć dni. – A my z rodzicami. Ja jestem Anna, a to Patryk – dodała. Nie mieli wyjścia – musieli się także przedstawić. Znajomość była zawarta. Kupili napoje i razem wracali na kemping. Patryk nie był rozmowny. Właściwie w ogóle się nie odezwał. Patrzył na nich trochę chmurnie, jakby z czegoś niezadowolony. Anna jednak nie zwracała na to uwagi. Widać było, że chce się z nimi zaprzyjaźnić. Zaczęła opowiadać o Gałacie – gdzie plaża, gdzie kawiarnia i restauracja, jak najszybciej dojechać do Warny i jak wejść na plażę bez opłaty. W końcu zupełnie niespodziewanie dali się jej namówić na wspólny spacer do latarni morskiej. Umówili się o czwartej przed bramą kempingu. – Tylko przyjdźcie! – prosiła przy pożegnaniu Anna. – Przyjdźcie koniecznie, bo tu tak nudno. – Pomachała im jeszcze z oddali. Małgorzata i Bogdan nie mogli ochłonąć ze zdziwienia. – Co ty na to? – spytała w końcu dziewczyna. – Opanowała nas nie wiadomo jak i kiedy. Pierwszy raz w życiu coś takiego mi się zdarza. Nawet nie zdążyłam pomyśleć, a już wszystko zdecydowało się samo. – Raczej zdecydowała Anna – odrzekł Bogdan. – Tak, masz rację. Swoją drogą, co za dziwne rodzeństwo. Asymetryczne! – Dziewczyna jest bardzo sympatyczna. – A jej brat przeciwnie. I w dodatku szalenie tajemniczy. Nie powiedział ani jednego słowa. Ani razu się nie uśmiechnął. I te jego oczy. Całkowite zachmurzenie! Roześmieli się. Małgorzata doskonale określiła napięte i ponure spojrzenie Patryka. – Pójdziemy na to spotkanie? – Musimy. Przecież obiecaliśmy. – Bogdan nie lubił zawodzić innych, nawet jeśli byli to nieznajomi. – No tak! To w twoim stylu. Żebyś choć raz zrobił jakieś świństewko. Takie malutkie, tyci tyci... – kusiła żartobliwie. – Może innym razem. – Akurat! Właśnie dochodzili do namiotów. Powitały ich entuzjastyczne okrzyki. Obozowisko było już jako tako zorganizowane. – Śpisz z nami. – Agnieszka ruchem głowy wskazała pasiasty czteroosobowy namiot. W środku była już Zuza i Mariola. Małgorzata chciała wnieść swój plecak, ale musiała poczekać, aż Mariola pozbiera klamoty. Wydawało się, że dziewczyna wypatroszyła nie jeden plecak, tylko co najmniej pięć. Stos ciuchów, kosmetyków, brzęczących bransoletek nie zmniejszał się – wręcz przeciwnie, zdawał się rosnąć, bo właścicielka grzebała w nim w poszukiwaniu sobie tylko wiadomych rzeczy. Agnieszka była mniej cierpliwa niż Małgorzata. – Zrób z tym coś – powiedziała. Mariola próbowała zlekceważyć prośbę koleżanki, więc ta, niewiele myśląc, zepchnęła na bok część rzeczy. – Jest nas cztery, Fleur, więc według prostego rachunku należy ci się jedna czwarta namiotu. Właź, Margot! Mariola wzruszyła ramionami, ale nie odważyła się nic powiedzieć. 20 Zupełnie inaczej zachowywała się Zuza. Wsunęła się w kąt namiotu, by zajmować jak najmniej miejsca i nikomu nie przeszkadzać. Małgorzata przez chwilę przyglądała się jej pewnym i spokojnym ruchom. Zuza była skupiona na swoich czynnościach i jakby samowystarczalna. Nie próbowała z nikim nawiązywać kontaktu. Chciała tylko zagospodarować rozsądnie swój kawałek namiotu. Właściwie jedynie Aga przyjęła wejście Małgorzaty z aprobatą. Pozostałe namioty także miały już ustalony skład. Nie obyło się bez konfliktów. Kaśka postanowiła zabrać do siebie Bożenkę. Baśka była z tego niezadowolona, ale odpowiadało jej to bardziej, niż gdyby zastąpiła ją Zuza. Tymek wprawdzie „życzył” sobie, by jego dziewczyna i siostra mieszkały razem, ale Baśka nie miała zamiaru go słuchać. Chciały dokooptować Agnieszkę, lecz ta wolała mieszkać z Małgorzatą. Została im więc Czarna Jagoda, która stała na placu jak kupa nieszczęścia, czekając pokornie, aż rozstrzygną się jej losy. Z rozlokowaniem chłopców było mniej problemów. Bliźniacy, Bogdan i Marcin jeszcze w pociągu postanowili, że będą mieszkać razem. W drugim namiocie zamieszkał klan Tymka i Emil, który wydał się Tymkowi mniej szkodliwy niż Koala. W ten sposób na placu przed namiotem został tylko Wiesio. Leżał na wyschniętej trawie i pogwizdywał. Nie śpieszyło mu się do żadnego namiotu. Nikt go zresztą nie zapraszał – zwłaszcza że Wiesio nie przyczynił się do rozstawienia żadnego z nich. Tylko Kaśka poczuwała się do uregulowania tej sprawy. Policzyła głowy w namiotach i stwierdziła, że dla chłopaka nie ma miejsca. – Wiesio będzie spał na łonie natury – oświadczyli bliźniacy. – A czemu nie?! – odpowiedział pogardliwie. Kaśka jeszcze raz policzyła głowy. Cztery namioty były zapełnione. Wiesiem zainteresował się w końcu Kłapouch. – Chrapiesz? – spytał. – Chrapię. – Ja też. Doskonale będziemy do siebie pasować. Pakuj się do mnie. Chłopak nie był tym zbytnio uszczęśliwiony, ale po chwili zniknął w namiocie opiekuna. Kaśka odetchnęła. Teraz wszystko było w porządku. Kłapouch zdecydował, że tego dnia zjedzą obiad wcześniej. Niedaleko kempingu była restauracja w starej, już nieużywanej latarni morskiej. – Jednak na razie nie wydaje mi się, że możecie pójść gdziekolwiek – powiedział. Miał rację. Wyglądali jak przepuszczeni przez gigantyczną wyżymaczkę – brudni, spoceni, rozczochrani. Tylko Kaśka jak zwykle była nienagannie ubrana i uczesana w koński ogon, z którego nie śmiał się wymknąć ani jeden kosmyk. Opiekun dał im pół godziny na doprowadzenie się do porządku. Po obiedzie marzyli już tylko o plaży i morzu. Upał się wzmagał – nic dziwnego, że chcieli jak najszybciej zanurzyć się w chłodnej wodzie. Małgorzata zaraz za bramą oderwała się od grupy. – Nie lubię taką chmarą – odpowiedziała na pytające spojrzenie Bogdana. Wiedział, że skorzysta z drogi, którą wskazała im Anna. Miało to być jej pierwsze w życiu spotkanie z morzem i dziewczyna chciała być sama. Bogdan wyczuł, że nawet on byłby teraz zbędny. Poszedł więc ze wszystkimi drogą dłuższą, ale wygodniejszą. Małgorzata zaś skręciła w stronę nadmorskiego parku, poprzecinanego wąskimi ścieżkami i schodkami. Najpierw trzeba się było przez parę minut wspinać pod górę, a potem schodzić w dół, omijając tarasy widokowe obsadzone egzotyczną roślinnością. Na jednym z nich zatrzymała się na chwilę. Z góry morze wyglądało jak nieskończony szary jedwab, z białą koronką przy brzegu. Morze Czarne wcale nie jest czarne – pomyślała ironicznie, by opanować wzruszenie. Chciała się znaleźć nad nim jak najszybciej. Wybrała stromą ścieżkę, która zaprowadziła ją na brzeg w 21 miejscu, gdzie plaża stykała się z płaskimi, wypolerowanymi przez wodę głazami. Nie było tu ludzi, bo wczasowiczom wchodzącym głównym wejściem nie chciało się brnąć przez piasek tak daleko. Spodobało jej się to miejsce – zwłaszcza kamienne olbrzymy, podmywane przez fale i oblepione od strony morza ciemnymi wodorostami. Wdrapała się na jeden z nich. Wiatr przyniósł zapach morza. Było w nim coś z butwienia i przemijania. Tak przynajmniej pomyślała Małgorzata, wdychając go głęboko. Patrzyła zafascynowana na rozkołysane masy wody. Z bliska morze w niczym nie przypominało jedwabiu. Na razie nie przychodziło jej do głowy żadne określenie. Wiatr rozwiewał jej włosy, a morze podobnie szarpało wodorostami. Był w tym wspólny rytm przyrody i dziewczyna poczuła po raz pierwszy w życiu, że jest nikłą cząstką wielkiego świata natury, ani ważniejszą, ani piękniejszą, może nawet niezupełnie potrzebną w tym miejscu, które dotychczas doskonale obywało się bez niej. Przyjmijcie mnie – poprosiła w myślach kamienie, piasek i morze, a potem skarciła się za tę nadmierną egzaltację. Usiadła, zamknęła oczy i zachłannie słuchała miarowych uderzeń fal, zmieszanych z głosami mew i albatrosów. Pozostali utknęli w zatłoczonym miejscu. Kłapouch był zbyt leniwy, by wędrować przez piasek, więc położył się na ręczniku zaraz po wejściu na plażę, a reszta umiejscowiła się grupkami w zasięgu jego wzroku. Belfer przyjął ten fakt z zadowoleniem i stwierdziwszy, że plaża jest strzeżona, a fala niezbyt wysoka, postanowił się zdrzemnąć. Przykrył twarz gazetą i po sekundzie zasnął, a może tylko udawał, że śpi. Większość jego podopiecznych już wcześniej ruszyła ku morzu – niektórzy z dzikim, radosnym wrzaskiem, od razu wpadając do wody po same uszy. Zmęczenie i poobiednia ociężałość zniknęły przy pierwszym dotknięciu cudownie chłodnej wody. Kaśka nie widziała tego stadnego entuzjazmu. Gdy dotarła na plażę, większość kolegów suszyła się już na ręcznikach. A wszystko przez Pączka. Harcerskie serce Kłapouchówny nie mogło znieść bezradnego popłochu, jaki ogarnął Bożenkę, gdy grupa zaczęła opuszczać obóz, a ona nie mogła w swoim przepastnym plecaku znaleźć ani stroju do opalania, ani kremu, ani kapelusza. Kaśka pomogła zebrać się tej „rudej niezgule”, jak Bożenkę określiła Baśka, zaprowadziła ją na plażę i w dodatku posadziła na ręczniku obok Kłapoucha. Postanowiła ją nawet od razu nasmarować, bo była pewna, że Bożenka zapomni o tym i spiecze się na raka. Mogła teraz rozejrzeć się za Baśką, która miała zamiar wprowadzić ją do swojej grupy. Kłapouchówna wprawdzie podchodziła do tej propozycji z dystansem, ale była ciekawa, jak dwór Tymka wygląda od środka. Na przekór charakterowi ciągnęło ją do podejrzanych typków. Baśka machnęła teraz ku niej ręką, Kaśka nawet ruszyła w tamtym kierunku, w porę jednak zobaczyła zmarszczone brwi Tymka i usłyszała jego cierpką uwagę: – Zwariowałaś? Po co nam tutaj ta Granatowa Zakładka? Skąd wiesz, czy to nie gumowe ucho, które wszystko opowiada Kłapouchowi? – Tymek doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna słyszy jego słowa. – Zamknij się! – syknęła siostra, lecz było już za późno. Kaśka odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku morza czerwona i wściekła. Baśka wprawdzie zaraz za nią pobiegła, ale już nie było mowy o tym, by próbować zaprzyjaźniać ją z Tymkiem i jego kumplami. – Nie przejmuj się – usiłowała pocieszać Kaśkę. – To mój brat, ale czasami nienawidzę go z całej duszy. Myślałam, że chociaż tutaj będzie zachowywał się normalnie. – W porządku. Jego strata – powiedziała dumnie Kłapouchówna, ale czuła się okropnie. Nie po raz pierwszy dostało się jej dlatego, że ojciec uczył w ich szkole. – Też myślę, że nie ma czego żałować – kontynuowała pocieszanie Baśka. – Kółko wzajemnej adoracji! Mam ich wszystkich dość! – Ale jakoś nie widać, byś ich zbytnio unikała – zauważyła rozgoryczona Kłapouchówna. – Mam w tym swój cel. Kiedyś ci to wyjaśnię. – Baśka zmarszczyła brwi jak Tymek, a Kaśka pomyślała, że jego młodsza siostra ma za skórą takiego samego diabła jak on. Właśnie przechodził 22 obok nich Marcin i na twarzy Baśki pokazał się grymas postanowienia. Kłapouchówna westchnęła, bo wiedziała, co to znaczy – następną ofiarą jej przyjaciółki miał być Marcin. Baśka wróciła do swojej paczki, a Kaśka poszła ku Czarnej Jagodzie, sterczącej samotnie przy brzegu. I znowu jej wrażliwe serce, wzmocnione w dodatku świeżym bólem odtrącenia, ulitowało się nad dziewczyną, która z jakąś dziwną desperacją patrzyła na morze. – Pływasz? – spytała. – Nie umiem. – Czarna Jagoda miała taką minę, jakby wyznawała najcięższy grzech. – Ja też nie bardzo – pocieszała ją Kaśka. Była to nieprawda, pływała świetnie, ale czuła, że koleżanka potrzebuje wsparcia. – Masz piękny strój – dodała. Rzeczywiście, matka kupiła Jagodzie jednoczęściowy fioletowy kostium, doskonale pasujący do jej czarnych włosów. Ale dziewczyna wmówiła sobie, że jest do niego za chuda. – Nie... coś ty... – zaprzeczyła teraz speszona. – Przenieś się bliżej mnie – zaproponowała jeszcze Kaśka, więc dziewczyna po chwili namysłu posłusznie wzięła ręcznik, torbę, książkę i położyła to wszystko obok jej rzeczy. O rany! – myślała tymczasem Kłapouchówna. – Co za menażeria! Bożenka zazwyczaj głupio uśmiechnięta. Ta w ogóle się nie uśmiecha. Jak tak dalej pójdzie, to zbiorę wokół siebie same zoologiczne okazy i będę mogła zbijać forsę na ich pokazywaniu. A największym okazem jestem ja sama. Ludzie, ludzie! Patrzcie! Tu siedzi harcerka! Nadgorliwa i zaprasowana! Oglądajcie! Podziwiajcie! Mimo tych ironicznych myśli po rozmowie z Czarną Jagodą zaczęła się rozglądać za następnym zadaniem. Emil czytał nieopodal i lepiej go było zostawić w spokoju. Wiesio też siedział samotnie, ale Kaśka wiedziała, że nie da się go zintegrować. Machnęła natomiast zachęcająco w kierunku Agnieszki. To było wszystko, co mogła w tej chwili zrobić dla kolegów. Postanowiła więc w końcu zająć się sobą. Odwróciła się w kierunku morza i ze zgrozą zobaczyła hałaśliwie taplającego się w wodzie Freda. Już miała go skarcić, że nie potrafi zachowywać się w miejscach publicznych, ale nie zdążyła wypowiedzieć ani słowa. Długie ramiona Alberta pochwyciły ją i po chwili siedziała z głupią miną obok jego brata, w dodatku skąpana po szyję. Fredowi woda sięgała zaledwie do pasa, rozchlapywał ją teraz w uciesze, nie zwracając uwagi na to, że moczy jej koński ogon. – Fajnie, nie? – przemówił do ofiary. Kaśka od razu odzyskała mowę. – Ty wstrętna mackowata ośmiornico! – wrzasnęła. Wyskoczyła na brzeg, prychając jak zmoczona kotka. – Jeszcze wam pokażę! Zobaczycie! – A co? Bo nas trudno zadowolić. Widzieliśmy już z Fredzikiem w życiu niejedno. Kaśka z wściekłością pozbierała swoje rzeczy i przeniosła je w pobliże Kłapoucha. A bliźniacy zgodnie moczyli się w wodzie, kiwając do niej z daleka, że owszem, może się z nimi pomoczyć, bo oni na wakacjach zniosą nawet Granatową Zakładkę. Zaraz potem upatrzyli sobie następną ofiarą. Z morza wyszła Mariola w pięknym, błyszczącym kostiumie. Szła, poruszając wymownie biodrami i ramionami, nie wiedząc, że za nią gęsiego, tak samo pięknie i wymownie kroczą bracia. Odgarnęła teatralnym gestem mokre włosy i ten gest, jak w krzywym zwierciadle, powtórzyli bliźniacy. Rozbawieni plażowicze długo sycili się tą pantomimą, zanim Mariola zrozumiała, że nie jej długie nogi i wdzięk wzbudzają powszechne zainteresowanie, tylko wygłupy chłopaków. – Idioci! Kompletni idioci! – wysyczała wściekła. Jeszcze gorsze epitety miotała pod ich adresem w myślach, bo bracia popsuli jej plany. Chciała olśnić Marcina. To ku niemu szła wystudiowanym krokiem, który ośmieszyły te dwa wstrętne robale. Marcin niestety to widział! W sercu Marioli zapanowała czarna rozpacz. Postanowiła się jednak nie poddawać. Stanęła niedaleko Marcina i udawała, że się opala. Chłopak jednak teraz nie zwracał na nią uwagi. Dopiero gdy cień dziewczyny padł na jego twarz, powiedział niezbyt uprzejmie: – Zasłaniasz mi słońce. Jak zwykle udawała, że nie słyszy zniecierpliwienia w jego głosie. 23 – Co czytasz? – zapytała. – Dla ciebie za trudne, Fleur. – Bywałeś milszy. – Zostawmy lepiej wspomnienia w spokoju. – Marcin zmrużył ironicznie oczy. Mariola mimo to usiadła obok niego i w dodatku wyciągnęła tuż przed jego nosem zgrabne, opalone nogi. – Uważaj, bo ci je ktoś przydepcze. – Powiedział to takim tonem, że nie wiedziała, czy kpi, czy podziwia. Chwilowo wolała w to nie wnikać. – Przykryj głowę – dodał, podając jej swoją czapkę, co Mariola wzięła za oznakę troskliwości. Podziękowała mu swoim najpiękniejszym uśmiechem i położyła się obok niego. Przewracali się co jakiś czas zgodnie, wystawiając ku słońcu raz brzuch, raz plecy, aż do momentu, gdy Marcin wstał i bez słowa odszedł w kierunku morza. Zabolało to Mariolę, ale obok niej leżał ręcznik chłopaka, na głowie miała jego czapkę i to wydawało jej się najlepszą gwarancją, że Marcin za chwilę wróci. Agnieszka spacerowała wzdłuż plaży sama. Chciała porozmawiać z Małgorzatą, ale ta zniknęła jej z oczu zaraz po obiedzie. Potem wcięło także Bogdana. Bliźniacy byli zajęci kąpielą, Marcin Mariolą... Doszła do wniosku, że nie ma do kogo otworzyć gęby – oczywiście miała na myśli kogoś interesującego. Ucieszyła się więc, gdy naprzeciwko niej wyrósł niespodziewanie Bogdan z dodatkowymi lodami w ręku. – Skąd wiesz, że lubię czekoladowe?! – spytała podstępnie. Chłopak roześmiał się. Lubił jej tupet. – Prawdę mówiąc, kupiłem je dla Margot, ale po niej ani śladu. Bierz! – Usiedli na piasku. – Mam wrażenie, że od pierwszego dnia się nudzisz. – Ależ skąd – skłamała. – Umieram ze śmiechu. Sama obecność bliźniaków wystarczy. A gdy jeszcze mają do kompletu takie okazy jak Kaśka czy Mariola, to można pęknąć. Najlepszy jest jednak Tymek, jak się nabzdyczy i naindorzy, a wraz z nim ta jego tępotwarza kompania. Jest na co patrzeć. – Cieszę się, że tak się dobrze bawisz. – Bogdan uśmiechnął się nieznacznie. – W porządku – przyznała w końcu Aga – nudzę się jak mops. Wokół wszyscy godzinami się moczą albo dla odmiany smażą na piasku i są w dodatku z tego powodu superzadowoleni! Mnie to jakoś nie bawi. – Wyluzuj się. To dopiero początek. Zobaczysz, że towarzystwo się rozkręci. – Ktoś mi to już dzisiaj powiedział. Nie bądź taki dobry, bo bliźniacy ogłoszą cię kolejną Granatową Zakładką. – Daleko mi do Kaśki. – I w dodatku skromny. – Zejdź ze mnie, Aga. – Widziałam w szkole tablicę z najlepszymi wynikami. Jesteś pierwszy. To robi wrażenie. Nawet z wychowania fizycznego masz szóstkę. – Ale z muzycznego tylko piątkę. – Pięciolinia to wredna baba. – Smakują ci lody? – Chłopak usiłował zmienić temat. – Owszem. Ale nie dam się zagadać. Bo mnie się jednak w głowie nie mieści, jak ty przy takich stopniach masz czas na Beatę, Margot, dyskoteki, basen i jeszcze, o ile dobrze słyszałam, na szachy? Szlag mnie trafia, bo szóstkowicz powinien być według wszelkich reguł wrednym kujonem z płaskodupiem od siedzenia przy biurku, w dodatku zezowatym i przygarbionym. A tobie nic z tych rzeczy nie grozi. – Wyjątek potwierdza regułę. – Bogdan się roześmiał. Wolałby jednak zakończyć już dyskusję o stopniach, wiedział bowiem, że jego osiągnięcia często były przedmiotem zazdrości, drwin albo powątpiewań. 24 – No, jak ty to robisz? – naciskała Aga. – To tak jak z twoim nosem – bronił się. – Dar od Boga. Dziewczyna westchnęła głęboko i dramatycznie. – Mnie taki nos, a tobie szóstkowy mózg! To niesprawiedliwe! Bogdan zorientował się, że dotknął Agnieszkę bardziej, niż chciał. – Nie jest taki zły – powiedział zmieszany. – Daj spokój, wiem, co mam na twarzy. Ani orli, ani rzymski, nawet nie zadarty! Nie powiedziałabym o nim także nochal. To po prostu kawał kartofla. Agnieszka oczywiście przesadzała. – Kompleks? – spytał. – Zgadza się. Cała moja psychika jest podporządkowana temu czemuś na twarzy. Właśnie przechadzam się w nadziei, że na słońcu wysuszy się jak glina i częściowo odpadnie. Bogdanowi zaimponowała szczerość dziewczyny i umiejętność kpienia z własnych ułomności. Sam jednak radził sobie z nimi inaczej. – Myślę, że najlepiej byłoby, gdybyś go polubiła. – Polubić swój nos?! – zawołała z oburzeniem. – Dam ci radę. Nie mów o nim w ten sposób, bo chociaż nie jest taki zły, wszyscy uwierzą, że masz na twarzy kartofel. – Myślisz? A mnie się wydawało, że jak sobie z niego kpię, to go właśnie unieszkodliwiam. – I tak, i nie. Kpiąc, zwracasz na niego uwagę. Ja o własnych wadach chytrze milczę. – To ty masz jakieś wady? – zdziwiła się. – Jak wszyscy. Rzeczywiście, wyglądał przeciętnie, był średniego wzrostu, niezbyt wysportowany, a przecież robił wrażenie na dziewczynach. Stale kręciły się przy nim jakieś zafascynowane blondynki. Bogdan uśmiechnął się, widząc, że go uważnie lustruje. – No i jak? – spytał żartobliwie. – Zeza, jak widzisz, nie mam, ale do czytania muszę zakładać okulary. O innych mankamentach mojej duszy i ciała nie powiem. Ale przed twoim wnikliwym spojrzeniem i tak się nic nie ukryje. Agnieszka jednak nie szukała w nim wad. Bogdan emanował życzliwością i spokojem i to było najważniejsze. Pomyślała, że wygląd nie jest aż tak istotny. Człowiek ma zawsze jakieś atuty. Trzeba je tylko umiejętnie wyeksponować. Czy było w niej coś, czym mogła zaimponować Marcinowi? Marcin tymczasem myślał o kimś innym. Widząc Bogdana rozmawiającego z Agą, doszedł do wniosku, że w takim razie gdzieś na plaży musi być samotna Małgorzata. Nie mógł zmarnować takiej okazji. Dotychczas tamtych dwoje prawie się nie rozstawało. Dziewczynie towarzystwo Bogdana zdawało się wystarczać. A teraz była nareszcie sama – trzeba ją było tylko odszukać. Przeszedł spory kawał plaży, spenetrował wodę, spytał nawet wszechwiedzących bliźniaków, czy jej gdzieś przypadkiem nie widzieli, ale nie przyniosło to żadnych rezultatów. Nie poddawał się jednak – pożyczył od Tymka lornetkę i zaczął przeszukiwać okolicę. Zwątpił już w skuteczność tej metody, gdy nagle na końcu plaży zobaczył błyszczące w słońcu włosy dziewczyny. Po tych włosach rozpoznałby ją w najgęstszym tłumie. Oddał lornetkę Tymkowi i ruszył w kierunku kamieni, co zarejestrowali ciekawscy bliźniacy. Po kwadransie dobrnął na miejsce. Przez chwilę patrzył na dziewczynę opalającą się z zamkniętymi oczyma. Siedziała na kamieniu w szmaragdowym kostiumie, który doskonale pasował do jasnych włosów, rozpuszczonych i dotykających końcami głazu. – Hej! – rzucił w końcu. Drgnęła przestraszona. – Niezłe miejsce. – Pogładził wypolerowany przez morze i wiatr kamień. – Tak, rzeczywiście, niezłe... – Nie spodobało ci się nasze towarzystwo? – spytał żartobliwie. 25 – Ależ nie! – zaprzeczyła. – Po prostu lubię czasami być sama. Wyobraź sobie, że udało mi się przeżyć szesnaście lat bez podróży nad morze. Nie chciałam, by ktoś zepsuł mi spotkanie z nim. – Mam sobie pójść? Roześmiała się. – Zostań. Powitanie morza mam już za sobą. – I co o nim sądzisz? – Jest fantastyczne! Podbiło mnie zupełnie. – A zamoczyłaś w nim chociaż stopy? – Jeszcze nie. Nie śmiej się ze mnie, ja po prostu lubię poznawać wszystko stopniowo. Na razie patrzę i słucham. To sentymentalizm... wiem... – Nie powiedziałbym. To raczej spryt. Zdaje się, że nie lubisz niczego przegapiać. Spojrzała na niego z uznaniem. Trafił bezbłędnie – Małgorzata rzeczywiście lubiła zastanawiać się nad każdym nowym doznaniem. – Ty nie wydajesz się specjalnie przejęty morzem. – Zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Mam ciotkę w Sopocie. Bałtyk jest oczywiście zimniejszy, ale nastrój jest taki sam – ogrom i siła. Musiałabyś zobaczyć sztorm, by wiedzieć, o czym mówię. – Mnie morze przeraża i bez sztormu – powiedziała. – Przeraża i jednocześnie przyciąga... Objęła obronnym gestem kolana i zapatrzyła się w olbrzymie masy wody miarowo atakujące brzeg, więc i kamień, na którym siedziała. Marcin pomyślał, że dziewczyna, zajęta morzem, zupełnie nie zwraca na niego uwagi. Wspiął się mimo to na głaz i usiadł obok. Bogdan także szukał Małgorzaty. Szedł wzdłuż morza, rozglądając się za jej jasną czupryną. Bawił go widok ludzi na plaży. Z jakim uporem smażyli się na piasku, ile mieli ze sobą rzeczy i jak pieczołowicie każdy pilnował swego dołka! Plaża wydała mu się wielką piaskownicą. Ludzie przez całe życie bawią się podobnie – pomyślał. – Tylko starszym nie chce się już stawiać babek z piasku. On sam, podobnie jak Aga, nie potrafił leżeć zbyt długo w jednym miejscu. Wolał czynny wypoczynek. Marzył teraz o zanurzeniu się w wodzie, ale najpierw chciał znaleźć Małgorzatę. Przez lata przyjaźni wyrobił sobie nawyk opiekowania się nią i gdy znikała z zasięgu jego wzroku, zaczynał się niepokoić. Doszedł do miejsca, gdzie plażę kończył klif. Dalej były już tylko mewy. Zawrócił i po paru minutach szybkiego marszu znowu był w miejscu, gdzie rozłożyli się obozowicze. Już z daleka widział akcję, którą podjęli bliźniacy. Nudził ich bezruch, więc postanowili złowić flądrę. Kaśka wydała im się najokazalszym egzemplarzem tego gatunku. Leżała wprawdzie obok Kłapoucha, ale ten spał sobie w najlepsze. Bracia nie mogli przepuścić takiej okazji. Kaśka wrzasnęła przeraźliwie, czując cztery mokre macki, unoszące ją z bezpiecznego, zdawałoby się, miejsca. Kłapouch obudził się, ale zanim zdążył zareagować, jego latorośl moczyła się kolejny raz w wodzie, którą bliźniacy słusznie uznali za środowisko naturalne fląder. Bracia uśmiechnęli się w dodatku do belfra tak niewinnie, że odwrócił się na brzuch, podłożył rękę pod głowę i postanowił spać dalej. Kaśka chciała poruszyć go krzykiem, ale Fred i Albert pochylili się nad nią z minami ludożerców. – Nie wrzeszcz, bo cię utopimy od razu – powiedzieli groźnie. – A jak będziesz grzeczna, to masz szansę przeżyć. Puścimy cię, ale najpierw będziemy cię uczyć pływać. Codziennie godzina pływania. – Można wiedzieć, czemu zawdzięczam tyle poświęcenia z waszej strony? – syknęła Kaśka. – To praca charytatywna na rzecz społeczeństwa – odpowiedział z godnością Fred. – Na mokro łatwiej wszystko rozprasować – dodał Albert. – Przedłużacze już macie. – Kaśka ze złością spojrzała na ich długie kończyny. – Czy ty, braciszku, słyszysz to samo co ja? Ta ryba usiłuje być dowcipna naszym kosztem. 26 – Eeeee – odpowiedział Fred. – Musiało ci się przesłyszeć. Ryby nie mają głosu. – Właśnie! – podkreślił Albert. – Niech ryba patrzy, jak ja pływam, i niech robi to samo. Kłapouchówna przez chwilę przyglądała się sprawnym ruchom bliźniaka. Wyglądała na zrezygnowaną. – Dobrze – powiedziała. – Spróbuję. Ale odsuńcie się, bo będę strasznie chlapać. Bliźniacy dali się nabrać – przezornie odeszli parę kroków w bok. Dziewczyna zaś odepchnęła się mocno od dna i zanim połapali się w sytuacji, była już daleko. – Ryba ma was w nosie! – krzyknęła. Bliźniacy rzucili się w pogoń, ale okazało się, że Kaśka jest szybsza. Chłopcy wrócili niepocieszeni na brzeg. – Kto by pomyślał, że ona umie pływać! – dziwili się. – I to w dodatku tak szybko. – Nie widzieliście Małgorzaty? – spytał ich Bogdan, który z rozbawieniem przyglądał się ich perypetiom. – Złotowłosa jest gdzieś tam. – Pokazali kierunek, który niedawno wybrał Marcin. – Ale nie jesteś pierwszym, który o nią pyta. – Któż był przede mną? – Marcin, ten groźny uwodziciel, od którego spojrzenia mdleją dziewczyny – powiedział teatralnie Fred. – Nie dziewczyny, tylko Mariola – zaprzeczył złośliwie Albert. – W dodatku to nie on uwodzi, tylko jego uwodzą. Jedna chce go nawet złapać na swój nos. – Wydawało mi się, że zupełnie nie interesujecie się płcią przeciwną, więcej, że ją zwalczacie. A tu proszę, cóż za wiedza! – Wroga, aby pokonać, trzeba najpierw dokładnie rozprasować – stwierdził Fred. – Chyba rozpracować, braciszku? – A tak, rozpracować. Bogdan roześmiał się, przypominając sobie „rozpracowywanie” Kaśki. – Życzę powodzenia – powiedział i ruszył we wskazanym kierunku. Marcin nie był zbytnio zadowolony, gdy zobaczył brnącego przez piasek Bogdana. Natomiast twarz Małgorzaty ożywiła się tak bardzo, że Marcin poczuł po raz pierwszy w życiu nieprzyjemne ukłucie zazdrości. Przyzwyczajony był, że to nim zajmują się dziewczyny. Nie lubił jednak przykrych myśli. To kwestia czasu – był tego pewny. Na każdą jest jakiś sposób, tylko trzeba go odkryć! – Witaj, Złotowłosa – powiedział żartobliwie Bogdan. – A to co? – Przylgnęło do ciebie to przezwisko. Moim zdaniem, bardzo trafne. Nie ma wątpliwości, że o ciebie chodzi. – Nie powiedziałabym, że są złote – odrzekła z powątpiewaniem Małgorzata. Nie lubiła tego koloru. Od dzieciństwa marzyła o włosach nieskazitelnie czarnych i prostych jak druty. – Są, są – upierał się Bogdan. – A jak tam twoje spotkanie z morzem? – Na razie patrzę. – Tak myślałem – odpowiedział z diabelskim błyskiem w oczach. Dziewczyna zaniepokoiła się. – Chyba nie masz zamiaru mnie utopić? – Nie. Nie mam tak morderczych planów, ale trzeba cię ochrzcić! – Zaczerpnął wody w swoją płócienną czapkę. Małgorzata zerwała się z piskiem, ale wpadła w ręce Marcina. Przytrzymał ją skutecznie i po chwili dziewczyna otrzepywała się i prychała jak godzinę temu Kłapouchówna. – To spisek! – buntowała się. – Dwóch na jedną! Teraz wiem, co czuje Kaśka! – Jeśli będziesz narzekać, to naprawdę wrzucę cię do wody – śmiał się Bogdan. Małgorzata wyjęła z reklamówki grzebień i zaczęła rozczesywać zmoczone włosy. Opalali się potem jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu Bogdan przypomniał o Annie i Patryku. – Musimy iść, jeśli nie chcemy się spóźnić – powiedział, a Małgorzata przytaknęła. 27 Niezadowolony Marcin zastanawiał się, kogo Bogdan miał na myśli. A może to był tylko pretekst, by się go pozbyć? Obserwował, jak tamci odchodzą, roześmiani i bliscy sobie. Co jest grane? – pomyślał. – Czy to aby na pewno przyjaźń? Na umówionym miejscu nie zastali ani Anny, ani Patryka. Postanowili trochę poczekać. Usiedli na trawie i obserwowali idących z plaży turystów, obładowanych torbami, piłkami, olbrzymimi kołami ratunkowymi, materacami – całym tym potrzebnym i niepotrzebnym kramem. Większość z nich wracała zmęczona totalnym leniuchowaniem. – Chodźmy stąd – zaproponowała po paru minutach Małgorzata. – Oni chyba już nie przyjdą. – To dziwne. Zdawało mi się, że Annie zależało na spotkaniu z nami. – Bogdan ociągał się z odejściem. – Jak myślisz, co się mogło stać? – Może mają już inne towarzystwo – odpowiedziała. – Nie będziemy tu sterczeć godzinami. Jak zechcą, to nas znajdą. Tak było zawsze – Bogdan lubił poznawać nowych ludzi, a Małgorzata wolała niewielki, sprawdzony krąg osób. Właściwie ucieszyła się, że tamci nie przyszli. Na dobrą sprawę wystarczał jej sam Bogdan. Nigdy się z nim nie nudziła. Szli teraz obok siebie zgodnym, spokojnym krokiem, bez celu, zadowoleni, że wokół jest tyle nowych rzeczy do obejrzenia i omówienia. Zuza i Tymek równie zgodnie i miarowo płynęli w głąb morza. Oboje czuli się w wodzie jak ryby. Chłopak zanurkował, przepłynął pod nią, dotknął rękoma jej nóg, a po chwili wyłonił się parę metrów dalej, pokazując wyciągniętą z dna piękną muszlę. Podarował ją Zuzie z błyskiem rozbawienia w oczach. Był to pierwszy miły gest z jego strony od początku wyprawy, ale dziewczyna przemilczała ten fakt i pozwoliła, by ją do siebie przyciągnął. – Czemu nie jesteś taka zawsze? – zamruczał zadowolony. – A czemu ty nie jesteś taki zawsze? – odrzekła z przekorą. Nie spodobała mu się ta odpowiedź, więc zanurkował, a Zuza zawróciła ku brzegowi i płynęła wolno na plecach, przyglądając się kołującym nad wodą ptakom. Tymek znowu się wynurzył i płynęli przez chwilę obok siebie. Zuza pomyślała, że tak właśnie powinni spędzić najbliższe tygodnie – pływać, leżeć na piasku, spacerować. Po prostu być razem – bez Baśki, kumpli i tego zamieszania, które robili. Nie mogła jednak na to liczyć. Tymek i tak wziął na obóz najspokojniejszych, tych, których mógł zaakceptować Kłapouch. Reszta menażerii została w domu. Jednak Tymek i bez nich był niezłym ziółkiem, więc nie mogła liczyć, że wytrzyma bez jakiegoś wyskoku. Rzeczywiście, gdy tylko wyszli na brzeg, chłopak zaczął planować wakacyjny czas po swojemu. – Trzeba zarobić na tej wyprawie – powiedział do Krzyśka. – Ty, Zezol, zdobądź namiary na bazar. I w ogóle musicie mieć oczy szeroko otwarte, a w głowie komputerki. – Się wie – potwierdził służalczo Darek. – Kłapouch da pożyć – kontynuował Tymek. – Tylko nie trzeba mu się pchać w oczy. Jak ktoś raz podpadnie, to koniec. A chodzi o to, by się trochę zabawić w większym stylu. Muszą tu być jakieś kurortowe rozrywki i my z nich skorzystamy. Zuza skrzywiła się z powątpiewaniem. – Ty, Zapałka – rzucił ze złym błyskiem w oczach – zrobiłaś się ostatnio kapryśna jak mysz w ciąży. Nie przyjechałaś się tu chyba tylko opalać?! Baśka zachichotała. Zirytowało to Zuzę. – A czemu nie? – spytała zaczepnie. – W takim razie masz dość nudne plany. Wątpię, byśmy je realizowali razem. Dziewczyna zagryzła wargi. Wolała milczeć. Wisząca w powietrzu burza rozeszłaby się zapewne po kościach, gdyby nie Baśka. – Rany, Tymek! Nadymasz się, jakbyś miał zamiar opanować cały handel ze wschodem, a masz do sprzedania parę okularów i coś tam jeszcze – kpiła. – Nie szkoda ci czasu? – A co cię obchodzi mój czas? 28 – Twój niewiele, ale przy okazji robisz plany innym. – Spojrzała wymownie na Krzyśka. Tymek się skrzywił. Baśka wtrącała się ostatnio do jego spraw przy każdej okazji. Chciał ją przystopować, ale z kolei zdenerwowała go Zuza, która poprosiła Darka, by posmarował jej plecy. Darek zabrał się do tego ochoczo, wycisnął już nawet sporą ilość kremu, ale zanim jego ręka dotknęła pleców dziewczyny, ciężkie spojrzenie Tymka odebrało mu na to ochotę. Wiedział, że Tymek dostawał białej gorączki, gdy ktoś usiłował zbliżyć się do Zuzy. – Baśka ci nie wystarczy do smarowania? – spytał dziewczynę Tymek. Darek przezornie wycofał się i wtarł krem we własne nogi. Zuza zmarszczyła brwi. – Nie jestem twoją własnością. Mogę robić, co chcę. Sam powiedziałeś, że na najbliższe tygodnie mamy inne plany. – Opalać się możesz do woli, ale to nie znaczy, że każdy ma zaraz lecieć i smarować twoje plecy. – A czemu nie?! Tylko ode mnie zależy, kto to będzie robił! – Czyżby? – wściekał się Tymek. – Będę z tobą, jak zechcę być. Zrozumiałeś?! – A jak nie zechcesz, to z kim? Zuza zamierzała wstać. Nie zdążyła – Tymek złapał ją za rękę i szarpnął ku sobie. Zuza była wysoka i wysportowana, jednak nie zdołała się wyrwać. Tymek puścił ją dopiero wtedy, gdy przestała walczyć. – Przesadziłeś – powiedziała, biorąc ręcznik. – Pamiętaj, że policzę zęby każdemu, kto się do ciebie zbliży! Nie odpowiedziała. Doskonale znała reakcje Tymka i nie musiał jej o tym przypominać. Usiadła samotnie w zasięgu jego wzroku, bo tak było bezpieczniej. Obiecywała sobie przy tym, że nie odezwie się do niego, póki jej nie przeprosi. Było to dramatyczne postanowienie, bo Tymek nie przepraszał. W jego słowniku nie było takiego słowa. Zuza wtuliła się w ręcznik, by ukryć łzy. Stało się to, czego obawiała się od dawna – dalsza znajomość z Tymkiem na starych zasadach przestała jej odpowiadać. A on nie należał do ludzi, którzy skłonni są zmienić cokolwiek w swoim życiu z powodu dziewczyny. Chłopak tymczasem rozmawiał z kolegami, jakby się nic nie stało. Dopiero gdy minął przyzwoity czas, podniósł się i ruszył w kierunku morza. Był wściekły i chciał zostać sam. Zazwyczaj nawet przed sobą nie przyznawał się do tego, jak bardzo zależy mu na Zuzie, a teraz poczuł się okropnie i wściekał się zarówno na dziewczynę, która nagle przestała być potulna, jak i na siebie, że się tak zaangażował. Przecież zwykle w takich sytuacjach mówił ironicznym głosem: Spadaj, mała! Mała spadała i wszystko było w jak najlepszym porządku. Dlaczego nie mógł tak zrobić z Zapałką? O szóstej Kłapouch poczuł, że jest głodny. Zaczął więc zbierać manatki, a wraz z nim czujni obozowicze. Dopiero po kolacji mieli ustalić sprawy organizacyjne, więc Kaśka, dla przykładu i żeby nie było kłótni już pierwszego dnia, objęła dyżur przy robieniu kanapek. – Ależ ty jesteś pilna! – przygadywał jej Fred. – Damy ci za to odznakę „Małego kucharza”. – Odsuń się ode mnie, bo tak ci burczy w brzuchu, że nie słyszę swoich myśli. – To ty masz myśli? – zdziwił się teatralnie chłopak. – Co za niespodzianka! Kaśka jednak wiedziała, że bracia są głodni, więc mogła sobie chwilowo pozwolić na dyskusję z nimi. – Lepiej otwórz szprotki, bo będzie tylko chleb z masłem. – Rzuciła w jego kierunku konserwy. – Ja? Czemu ja? – dziwił się bliźniak. – Bo masz taki język, że nie trzeba otwieracza. Machniesz nim raz i drugi, a szprotki same wyskoczą z puszki. Oburzony Fred spojrzał w kierunku wylegującego się obok brata. 29 – Milczysz, Alberciku? – spytał. – Nic nie powiesz na to, że obrażają twego braciszka? – Cóż, chleb z masłem to nie to samo co ze szprotkami. A język masz rzeczywiście jak nóż. – Ty masz taki sam. – Fred rzucił mu drugą konserwę. Otwierali każdy swoją, żeby było sprawiedliwie. – Jak już tak wszystko otwieramy, to może otworzymy także Kaśkę? – zasugerował Albert. – Ona mi przypomina konserwę. – Tylko gdzie ma wieczko? – I co może być w środku? – Kiełbie we łbie! Kaśka udawała, że nie słyszy ich idiotycznych zaczepek, chociaż miała ochotę wyrzucić zawartość puszek na ich głowy. Żałowała teraz, że nie poprosiła o otwarcie szprotek kogoś innego. Wyzwoliła ją dopiero Mariola, która wyszła z namiotu w makijażu, ozdobiona klipsami, bransoletkami, otoczona słodkim zapachem perfum. Bliźniacy nie mogli ominąć takiej okazji. Natychmiast zrobili sobie bransolety ze złotka wydartego Bożence spod czekolady, ocalonej jakimś cudem z rannego pogromu. Za klipsy posłużyły im spinacze, które przywiozła Kaśka i którymi już zdążyła przypiąć pierwsze pranie. Tak ustrojeni siedzieli naprzeciwko Marioli we wdzięcznych pozach, odrzucając w charakterystyczny dla dziewczyny sposób wyobrażone włosy. Mariola usiłowała ich zlekceważyć, ale w końcu zachowanie braci doprowadziło ją do furii, gdy zauważyła, że te wygłupy bawią także Marcina. Rzuciła się na nich, ale bracia rozpierzchli się w różne strony i dziewczyna nie wiedziała, którego ma gonić. Podczas kolacji Kłapouch wyjaśnił część spraw organizacyjnych. Chłopcy mieli zająć się budowaniem kolejnych obozowisk i zaopatrzeniem, dziewczyny zaś robieniem śniadań i kolacji. Zmywać mieli wszyscy po kolei. Cisza nocna obowiązywała od godziny dwudziestej trzeciej. – Jeśli zaś chodzi o program obozu, to jutro przekaże wam jego szczegóły Rafał. – Zawrzało. Nie mieli pojęcia, o jakim Rafale mówi. – Będzie wraz ze mną prowadził obóz. Jest w tej chwili z inną grupą. Dotrze do nas jutro. Miny im zrzedły. Z Kłapouchem dało się żyć. Kto wie, jaki będzie ten nowy opiekun. Tylko Kaśka miała nadzieję, że przybędzie ktoś, kto wprowadzi trochę porządku w to ich chaotyczne obozowe życie. Na tym Kłapouch zakończył swoją przemowę. Nie padło żadne słowo o dyscyplinie, godnym reprezentowaniu imienia szkoły, niebezpieczeństwach, które na nich czyhały. Zanim się zabrał do jedzenia, popatrzył tylko przenikliwie na Tymka, a potem jeszcze zaszczycił takim spojrzeniem Wiesia. Obaj poczuli się nieswojo, bo znaczyło to, że Kłapouch będzie miał ich na oku. W następnej kolejności popatrzył na Mariolę, która od razu zakwitła jak piwonia, domyślając się, że nauczyciel zarejestrował jej spóźnienie na dworzec i na obiad. Na końcu wreszcie spojrzał na Bożenkę. Tej od razu spadły z kanapki szprotki, w dodatku na śnieżnobiałe spodenki Marioli. Zrobiło się zamieszanie, więc Kłapouch poniechał dalszych spojrzeń. A może wypełnił już swój belferski plan? Po kolacji wszyscy snuli się jak muchy w smole. Kaśka z rozpaczą przyglądała się grupom, grupkom i pojedynczym egzemplarzom, które nie wykazywały żadnych integracyjnych tendencji. Jej harcerskie i społecznikowskie serce podpowiadało, że trzeba zrobić wszystko, by zebrać ich razem już pierwszego dnia, bo inaczej do końca obozu pozostaną w rozsypce. Na szczęście większość była zbyt zmęczona, by gdzieś się włóczyć, więc gdy Kaśce udało się namówić Bogdana na gitarowy wieczór, powoli zaczęli skupiać się wokół niego. Potem do Bogdana dołączył Marcin i grali na zmianę, rywalizując ze śmiechem w przypominaniu znanych melodii. Bogdanowi pomagała Małgorzata, doskonale znająca jego repertuar, Marcinowi zaś pozostałe dziewczyny. Bliźniacy wspomagali obydwu harmonijką, którą sobie nawzajem wyrywali. Reszta włączała się przy bardziej znanych piosenkach. Nawet Tymek i jego grupa pozostała w 30 obozie, chociaż rozłożyli się w przyzwoitej odległości od innych. Wiesio gwizdał własne melodie, Emil czytał, ale i oni w głębi duszy docenili urok tego pierwszego wieczoru. O dziesiątej zaczęło zmierzchać. Czerwona kula nagle spadła za las. Mieli teraz przed sobą widok na ciemniejącą zatokę i odległe miasto, rozświetlone i jak gdyby zawieszone nad wodą. Światłom miasta towarzyszył blask wschodzących gwiazd. Nagle poczuli się zagubieni w środku nieogarnionych przestrzeni. Zaczynała się wakacyjna przygoda i każdy z uczestników obozu miał nadzieję, że jego wybierze na głównego bohatera. Z tą właśnie nadzieją, wypełnieni marzeniami, położyli się spać. II Następny dzień miał wyglądać podobnie jak poprzedni. Rafał jeszcze nie przybył, więc Kłapouch oświadczył rano, że przedpołudnie spędzą na plaży. Na niebie nie było ani jednej chmurki, toteż wszyscy zgodzili się z jego postanowieniem. Po śniadaniu Marcin i Emil pojechali do Warny po zaopatrzenie, spodziewając się, że w mieście dostaną wszystko taniej niż na kempingu. Reszta pomaszerowała za Kłapouchem nad morze. Grupa Tymka urwała się jednak jeszcze przed wejściem na plażę, bo szefowi zachciało się pić. Chłopak rzucił tę propozycję dostatecznie głośno, by usłyszała ją Zuza, ale ta ominęła go w milczeniu i poszła za wszystkimi. – I co ty na to? – Baśka jak zwykle próbowała jątrzyć, ale brat tym razem nie dał się sprowokować. – Pilnuj swego nosa – powiedział ostro. – To może ja z Krzyśkiem też pójdę na plażę – nie dawała za wygraną Baśka. – Myślisz, że jeśli tobie zaschło w gardle, to i inni od razu muszą czuć pragnienie? – Nie mów za Zezola – przystopował ją Tymek i popatrzył pytająco na kumpla. – Upał dzisiaj – powiedział tamten. – Pić się chce. – Ach tak! – Baśka podparła się pod boki. – Pić ci się chce?! W porządku, leć za Tymkiem. Ja idę na plażę. Jak się już nasłużysz, to wpadnij. Będę tam gdzie zwykle. – Odwróciła się na pięcie i pobiegła wściekła za wszystkimi. – Zapałka dała jej zły przykład – odważył się powiedzieć Krzysiek. – Baby z wozu, koniom lżej. – Tymek sprytnie przewartościował całe zajście. – Są ciekawsze sprawy niż zajmowanie się ich kaprysami. Trzeba się trochę rozerwać. Mam dzisiaj ochotę na darmowe winogrona. Co wy na to? Przytaknęli. Okazało się, że Tymek w drodze na kemping wypatrzył parę winnic i teraz postanowili sprawdzić, czy są strzeżone. Nie chodziło im zresztą o owoce, bo te mogli sobie kupić, ale o trochę sportu i dreszczyk emocji. Zaopatrzyli się w napoje i ruszyli w kierunku pobliskich wzgórz. Baśka bezskutecznie czekała na Krzyśka – jeszcze raz zwyciężył Tymek. Po godzinie Zezol był skreślony. Dziewczyna postanowiła, że nie będzie marnować więcej czasu na walkę z bratem. Jeśli nie możesz przeskoczyć przeszkody, to ją obejdź – powiedziała sobie, a jej wzrok znowu spoczął na Marcinie. – Zerwałam właśnie z Krzyśkiem – powiedziała do leżącej obok Kaśki. – On jeszcze o tym nie wie, ale już się stało. – To nic nowego. Jak na ciebie i tak długo wytrzymałaś. Ho, ho! Aż półtora tygodnia! – kpiła Kłapouchówna. – Nie półtora, tylko dwanaście dni – uściśliła tamta. – A poza tym, lepiej krótko niż wcale – przygadała koleżance. – Ja wolę jakość niż ilość. – Jakoś nie widać tej jakości. – Poczekam. 31 – A ja poszukam. Kto szuka, ten znajdzie. Właściwie już znalazłam, tylko muszę się zakręcić. – Zakręcona to ty już jesteś. – Kaśka spojrzała wymownie na czarne kędziory piętrzące się na głowie koleżanki, ale Baśka nie zwracała na nią uwagi. Planowała, w jaki sposób omota Marcina. – Łatwe to nie będzie – stwierdziła głośno. – Owszem – potwierdziła Kłapouchówna, widząc, w jakim kierunku biegnie jej spojrzenie. – Tym przyjemniejszy będzie podbój. Lubię trudne przypadki. Właściwie to wszystko obchodzi mnie jedynie do pierwszego pocałunku. Potem jest coraz nudniej. – A ja myślałam, że od niego wszystko się zaczyna. – Ty masz zbyt idealistyczne wyobrażenia o miłości. – A ty w ogóle nie masz o niej pojęcia. – Rety! Czemu ja się z tobą zadaję! Rozumiałabym, gdybyś wychowała się na dziewiętnastowiecznej pensji. Ty się chyba jeszcze nie całowałaś, co? Kaśka zaczerwieniła się po same czubki uszu. – Nie będę tego robiła z pierwszym lepszym. – A ja wychodzę z założenia, że wszystkiego trzeba się w porę nauczyć. Jak cię już znajdzie ten twój wymarzony, to nawet nie będziesz wiedziała, jak przechylić główkę. Kaśka wzruszyła ramionami. Teorie Baśki nigdy jej nie przekonywały. Miała niewzruszone zasady i nikt nie był w stanie tego zmienić. – No to sobie pogadałyśmy – podsumowała Baśka. – Naprawdę myślę, że mogłabyś choć na chwilę oderwać się od obowiązków i rozejrzeć wokół. Kto wie, może gdzieś tu jest ten twój ideał, a ty nie masz czasu, by go zauważyć. – Tu... – powątpiewała Kaśka. – Eee... – Eeee, eee! – przedrzeźniała ją koleżanka. – Ty chyba nie masz oczu. Właściwie jedynie Wiesio jest niestrawny, ale nie z wyglądu, tylko z charakteru. Reszta prezentuje się nieźle. – Czyżby podobali ci się wszyscy? – A czemu nie?! – Bez Tymka i Wieśka jest ich siedmiu. Krzyśka już zaliczyłaś. Zostaje sześciu... Jeśli się odpowiednio postarasz, będziesz mogła z każdym chodzić dwa dni. – Liczysz jak zwykle doskonale. Piątka z plusem. – Bliźniaków możesz potraktować hurtowo, w ten sposób zaoszczędzisz jeszcze czas na jakiegoś cudzoziemca. – Słusznie. I powiem ci, że to jest kuszący plan! – Baśka miała taką minę, jakby rzeczywiście rozważała możliwość jego realizacji. Kaśce to wszystko nie mieściło się w głowie. – Tego kwiatu jest pół światu! – przypomniała przysłowie. – Przy twoich kryteriach co najmniej miliard nadaje się do chodzenia. – Nudzisz! – sarknęła Baśka. – Jedno jest pewne, Marcin jest wart zachodu. Chyba się w nim zakochałam. – Akurat! – Ale ty jesteś zimna. W twoim wieku to nienormalne. Zaraz po powrocie z Bułgarii powinnaś zgłosić się do psychologa. – Tobie radzę to samo. Rozmawiałyby w tym stylu w nieskończoność, ale Kaśkę przywołały do rzeczywistości obowiązki. Bożenka poszła w kierunku morza i trzeba było dopilnować, by się nie utopiła. – Spokojnie – hamowała ją Baśka. – Widzisz ten tłuszczyk na jej biodrach. Woda wyniesie jej pupę do góry jak piłkę. – Ale z głową może być gorzej. – Nic w tej głowie nie ma, najwyżej trochę powietrza. Masz piątkę z fizyki, więc wiesz, co to oznacza. – Chyba że powietrze wyjdzie jej uszami – odpowiedziała Kłapouchówna i poszła jednak w kierunku Bożenki. Miała rację, dziewczynę porwała fala. Na szczęście następna wyniosła ją na 32 brzeg i siedziała teraz na piasku, cała zmoczona i zdziwiona tym, co jej się przydarzyło. Kaśka pomogła jej się pozbierać, a potem popchnęła delikatnie, ale stanowczo w kierunku ręcznika, obok którego leżało kilka przysypanych piaskiem narodowych poematów. – Przeczytaj pierwszą księgę – powiedziała, podtykając dziewczynie Pana Tadeusza. – Porozmawiamy o niej po obiedzie. Bożenka, z natury zgodna, pokiwała głową i wzięła się do lektury. Jednak już po pierwszych zdaniach oczy zaczęły jej się kleić, książka upadła na piasek i tylko nadmorski wiatr przewracał kartki. Niedaleko Bożenki leżała Czarna Jagoda. Minę miała także czarną, bo towarzystwo śpiącej dziewczyny nie było zbyt interesujące. Gdy nie spała, też nie było z niej większego pożytku – jej gapowate, półotwarte usta zawsze były gotowe do wypowiedzenia jakiegoś głupstwa. Jagoda w końcu nie wiedziała, czy przysunąć się do niej z ręcznikiem i mieć choć takie towarzystwo, czy też nie brać sobie Bożenki na głowę. Założyła przy tym z góry, że z nikim innym nie uda jej się zaprzyjaźnić. Zainteresowanie Kaśki, na które na początku liczyła, było sporadyczne. Bliźniacy chcieli ją wprawdzie uczyć pływać, ale Jagoda myślała, że sobie z niej kpią. Miała przy tym tak przestraszoną minę, że bracia zostawili ją w spokoju. Nikt inny nie zwrócił na nią uwagi. Niech więc już będzie Bożenka – zdecydowała Czarna Jagoda. – Będzie z kim iść na lody, do kawiarni i na dyskotekę. Można przy niej pleść byle co, a ona i tak uzna to za nadzwyczaj interesujące. W ten sposób przynajmniej na chwilę można się pozbyć męczącego strachu, że wszystko, co się robi, myśli i mówi, jest do niczego. Dobrze, że tego nie widzi mama! Nigdy się nie dowie! Muszę wszystko pilnie obserwować – postanowiła – by potem przez pół roku było co zmyślać. Wiesz, mamo, już pierwszego dnia poszłyśmy na lody. Ja i Kaśka. Wzięłyśmy ze sobą także Bożenkę. Żebyś wiedziała, jaka ona dziecinna! Potem dołączyli do nas inni. Wchodzimy do kawiarni, a tam dwadzieścia rodzajów lodów i wszystkie bardzo tanie. Wcale nie dałaś mi za mało pieniędzy. Wprost przeciwnie! Mogłam wybrać lody, jakie chciałam, a trudno było się zdecydować. Czekoladowe, orzechowe, owocowe, kawowe, we wszystkich możliwych kolorach, z ananasami, płonące, z bitą śmietaną! Wreszcie Kaśka – ona ma wspaniałe pomysły – powiedziała, że każdy kupi inne, ale da polizać pozostałym, żebyśmy mogli stwierdzić, które są najlepsze. I tak zrobiliśmy. Okazało się, że najsmaczniejsze są bakaliowe, z bitą śmietaną i owocami. Od tej pory codziennie chodziliśmy na nie całą grupą. Było cudownie, mamo! I to dzięki temu, że pożyczyłaś od cioci Eli pieniądze na mój wyjazd. Naprawdę było warto! To najwspanialsze wakacje w moim życiu... W marzeniach Czarna Jagoda przytulała się do szczęśliwej matki. W rzeczywistości zaś już od dłuższej chwili patrzyła na Wiesia, który rozłożył się w pobliżu z pojemnikiem czekoladowych lodów, przypominającym wielkością wiaderko. Były to zapewne największe lody, jakie można było kupić w okolicy. Wiesio sięgał do plastikowego pudełka nieśpiesznie, ale miarowo, a ona zastanawiała się, czy może pozwolić sobie na jedną gałkę. Po chwili doszła do wniosku, że lepiej tę przyjemność odłożyć na inną okazję. Odwróciła się tylko, by nie widzieć, jak chłopak pochłania kolejne chłodne porcje. Bliźniaków też zainteresowały te olbrzymie lody. Usiedli po obu stronach Wiesia i razem z nim, z namaszczeniem, podnosili do ust wyimaginowane łyżeczki. Delektowali się nawet bardziej niż Koala. Scenka rozbawiła parę osób, ale sam Wiesio nie zwrócił na nią uwagi, więc bliźniacy wkrótce go opuścili, by powitać Małgorzatę i Bogdana, którzy wrócili ze spaceru. Chwilę później ich wzrok przyciągnęła śpiąca słodko Bożenka. Postanowili ochronić jej okrągłe policzki przed szkodliwymi promieniami. Zaczęli wyciskać z tubki krem do opalania – Albert na prawy policzek, Fred na lewy. Uformowali w ten sposób dwa wysokie stożki. Bożenka nie obudziła się, więc bracia dodali jeszcze jeden róg na brodzie. Dziewczyna wyglądała teraz jak monstrum z chorobliwymi, białymi naroślami. 33 Bracia zaś zainteresowali się leżącym na piasku eposem. Po chwili chodzili już po plaży z uduchowionymi minami, krokiem posuwistym i dostojnym, z podkoszulkami udrapowanymi jak romantyczne szale. Albert otworzył książkę, a Fred zaczął natchnioną recytację: Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił... Jego głos był miękki i pełen tęsknoty. Agnieszka, która właśnie nadeszła, parsknąła śmiechem, widząc charakteryzację Bożenki. – To wy? – Pączek z kremem – zauważył Fred. – A co to dzieło robi w waszych rękach? Czyżbyście i wy musieli się douczać? – My znamy Pana Tadeusza doskonale – oburzył się Albert. – Owszem, przepytuję Fredzika z lektury, bo myśleliśmy o wieczorku poetyckim. A wiesz... nadawałabyś się na Telimenę – dodał złośliwie. – A ty na Jacka Soplicę. – Dziewczyna nie pozostała mu dłużna. – A to dlaczego? – zdziwił się. – Dżdżownice, robaki... tak mi to jakoś do siebie pasuje. – No tak, zawsze mi mówiono, że długonose są zjadliwe. – A robale przeciwnie, niezjadliwe – kontynuowała dzielnie Agnieszka. – Fred, nie wczytuj się tak zawzięcie w epopeję, tylko mi pomóż. Nie słyszysz, że ona chce mnie przegadać? – Weźmy ją lepiej do recytatorskiej spółki. Telimena i spółka mają zaszczyt przedstawić dzieje księdza Robaka w sześciu odsłonach! – Czemu w sześciu? – spytała Małgorzata, która już od paru minut z rozbawieniem wsłuchiwała się w pojedynek Agi z braćmi. – Tak mi się powiedziało. Chodzi o efekt! Bożenka też coś by na tym skorzystała, bo lektura idzie jej ciężko, oj ciężko! Zaczęła już w podróży, a jest ciągle na pierwszej stronie. A ile ma pytań i wątpliwości! Już nie mówię o gryce i świeżopie. Co to jest, Fredziku – spytała mnie dzisiaj – wstęgą miedzą zieloną? Zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. To we włosach, a to na polu. Więc gdzie, gdzie te grusze siedzą? – Tak. – Albert westchnął przeciągle. – Trzeba pomóc dziewczynie. Od dziś zaczynamy wykłady z romantyzmu. Bogdan spojrzał na śpiącą. – To będzie raczej trudne. Może zastosujecie nowoczesną metodę nauki przez sen – podpowiedział zatroskanym bliźniakom. Fred i Albert spojrzeli na niego z wdzięcznością, po czym, poprawiwszy „szaliczki”, ruszyli w kierunku Bożenki. Ułożyli się po obu stronach i na zmianę sączyli do jej uszu pełne liryzmu strofy. Godzinę później Bogdan dał hasło wspólnej kąpieli. Małgorzata pobiegła razem z nim, ale zadowoliła się brodzeniem przy brzegu. Po paru minutach dołączyła do niej mokra i odświeżona Agnieszka. – Cudownie! Musisz koniecznie nauczyć się pływać! To dopiero jest przyjemność! – wołała już z daleka. – Chodź na głębszą wodę, pokażę ci, jak się macha kończynami! Małgorzata patrzyła jednak na wodę z dystansem. – Może jutro – powiedziała. – Ale z ciebie tchórz! 34 – Nie przeczę. Bodek twierdzi, że zdarzają się dni, gdy morze jest dużo spokojniejsze. – Zajęła się oglądaniem wyrzuconej na piasek meduzy. – Chciałabyś być taka przezroczysta? – spytała, by zmienić nieprzyjemny dla niej temat. – Brrr! Ty masz pomysły! Od razu byłoby widać, że mam w brzuchu stos kanapek z pasztetem i pomidorami i ani krzty oleju w głowie. Ale, ale, jak tam wczorajsza randka z Marcinem? – O czym ty mówisz? – Nie udawaj. Specjalnie gadałam z Bogdanem trzy kwadranse, żeby dać wam czas. Małgorzata patrzyła na nią ze zdumieniem. – Dać czas? Na co? – O jejku! Ale z ciebie cielęcina. Przecież już na dworcu wpadłaś Marcinowi w oko. – Przesadzasz. – Kurczę! Ja się chyba wścieknę! Lata za tobą najprzystojniejszy facet w naszej budzie, a ty tego nie widzisz?! Radzę ci szybko przejrzeć na oczy, bo jest kilka takich, które z przyjemnością znajdą się na twoim miejscu. – Ty też? – Owszem. Bardzo chętnie. Zdrowy rozsądek podpowiada mi jednak, że moje szanse są niewielkie. – Zwracając moją uwagę na Marcina, jeszcze je zmniejszasz. Nie pojmuję, czemu to robisz. – Bo cię lubię, a mam wrażenie, że Bogdan zasłania ci innych chłopaków. Ty mu nie zasłaniasz kolejnych dziewczyn. – Słuchaj... czy jesteś pewna, że możesz wtrącać się w takie sprawy? – spytała Małgorzata lodowatym tonem. – Jasne. Mogę się nie wtrącać. Ale z dobrego serca radzę ci się zastanowić, co cię tak naprawdę łączy z Bodkiem. Przecież ty nie widzisz poza nim świata. Bodek to, Bodek tamto, z Bodkiem, o Bodku! Nawet ze mną zadajesz się tylko wtedy, gdy nie ma go w pobliżu. Małgorzata przez chwilę milczała, zastanawiając się nad słowami koleżanki. – Ty tego nie zrozumiesz – powiedziała wreszcie. – Przyjaźnię się z nim od dziecka, więc chyba nic dziwnego, że mamy wiele wspólnych spraw. – Zapewne. – Agnieszka uśmiechnęła się złośliwie. – Nic więc nie stoi na przeszkodzie, byś przeżyła jakąś letnią przygodę. Spójrz na tamtego blondyna. Patrzy na ciebie jak sroka w gnat. Widzisz, uśmiechnął się. – Mnie się wydaje, że patrzy na ciebie. Agnieszka ciężko westchnęła. – Owszem i mnie zdarza się czasami zauroczyć jakiegoś młodziana, ale nigdy za pomocą wyglądu. Muszę się bardzo napracować językiem, by ktoś zwrócił na mnie uwagę. – Masz dwa tygodnie, żeby popracować nad Marcinem. – Już to zaczęłam robić. – To po co ta cała gadka? – Chciałam być pewna, czy warto. Ale ty niestety jesteś wielką zagadką dla samej siebie i nie wiesz, o co ci chodzi. – Przez dwa tygodnie wiele może się zdarzyć. – To prawda. Najważniejsze, żeby w ogóle coś się działo. – Popatrzyła w kierunku wyłaniającego się z morza Bogdana. – Wraca twój przyjaciel – podkreśliła znacząco ostatnie słowo. – Pędzę, by wam nie przeszkadzać w przyjacielskiej pogawędce. Skierowała się ku morzu, gdzie jeszcze kąpali się hałaśliwie bliźniacy. – Muszę koniecznie nauczyć cię pływać. Nie możesz sterczeć na brzegu, gdy my szalejemy w wodzie – postanowił Bogdan. Szli w kierunku ręczników. Chłopak otrzepywał się jak zmoczony pies, a Małgorzata patrzyła na niego przez pryzmat słów Agnieszki. Owszem, daleko mu było do Marcina, ale mrużył niebieskie oczy w taki ciepły i przekorny sposób. I ten jego uśmiech, który każdego zniewalał... Nie sposób 35 go było nie lubić. Ale kochać? Co też wymyśliła ta Aga! Kochać Bogdana!? Co to w ogóle znaczy kochać? Skąd ona ma to wiedzieć, jeśli nigdy czegoś podobnego nie przeżywała? – Czemu mi się tak przyglądasz? – spytał. – Pewnie czymś się pobrudziłem. Wodorost? – Nie... skądże... – Zmieszała się na chwilę. – Patrzyłam na twoją skórę. Jest niewiele ciemniejsza od mojej. Zastanawiałam się, którego filtru masz użyć. Musimy się porządnie nasmarować. Bogdan wyciągnął olejek. – Dawaj plecy – powiedział. Szybkimi i zdecydowanymi ruchami posmarował ją. – Teraz ty moje. Zrobiła to, ale po raz pierwszy poczuła się nieswojo, dotykając skóry chłopaka. To przez te głupie pomysły Agi! – złościła się. – Na drugi raz nie będę słuchać takich bzdur. Marcin nie był zadowolony, że to właśnie jemu przypadło wyprawić się na pierwsze zakupy, i to w dodatku z Emilem. Chciał jak najszybciej załatwić sprawunki i wrócić na plażę. Dopiero w mieście docenił, jakim błogosławieństwem jest morze – na ulicach Warny czuł się jak na środku Sahary. Przeglądał kartkę, którą dała mu Kaśka. Porządnie i w słupkach wypisała, co mają kupić. Mieli już wszystko oprócz pieczywa. Zaszli do piekarni po chleb. Był jeszcze ciepły i pachniał tak zachęcająco, że Marcin postanowił wziąć bochenek więcej i dorzucił jeszcze kilka długich bułek. – Przydadzą się – powiedział do Emila. Ten przytaknął. Niewiele obchodziły go zakupy i od razu zaakceptował decyzję Kaśki, że to Marcin będzie szefował ich wyprawie. Nastawił plecak, pomógł wrzucić pieczywo i pomaszerował za Marcinem w kierunku przystanku. W autobusie tradycyjnie rozłożył książkę. – Co czytasz? – spytał Marcin. – Platona – odpowiedział Emil tonem lekko prowokacyjnym, jakby chciał uprzedzić ewentualną kpinę. – Czytam na zmianę Platona, Lema i atlas ryb. – Dosyć oryginalne zestawienie. Czemu na zmianę? – Pytasz poważnie czy chcesz sobie pokpić? – Emil się nastroszył. – Pytam poważnie. Chłopak na chwilę odłożył książkę. – Platon przenosi mnie w przeszłość, Lem w przyszłość, a ryby w głąb oceanu. Popatrz za okno! – Emil zdjął okulary i przez chwilę razem obserwowali zalaną słońcem ulicę, pełną zmęczonych, śpieszących w różne strony ludzi. – Porównaj sobie ryby opływające wolno występ koralowej rafy i tę kobietę z siatką. A widzisz tamtego mężczyznę w szarych spodniach? Przyjrzyj się jego twarzy. Facet jest jednym wielkim zmęczeniem, stresem i kłopotem. Porównaj sobie lektykę albo rydwan z tym smrodliwym autobusem. Tylko pozornie nasza cywilizacja ma sens. A naprawdę to jest fabryka śmieci, smrodów i tandety. – Nie jest chyba aż tak źle – zaoponował Marcin. – Miasto może nie wygląda w tej chwili zachęcająco, ale zaraz będziemy przejeżdżać obok winnic i brzoskwiniowych sadów. – Zgoda. A potem będzie znowu kemping podobny do mrowiska, tylko gorzej zorganizowany. Jedynie człowiek potrafi wszystko tak źle urządzić – śmierdzące szalety, wydeptana do ostatniego źdźbła trawa, piasek zmieszany z papierami, potem i żarciem... Wiesz, dlaczego tu tyle mew? – No, jak to nad morzem. – Mewy czyszczą plażę. Gdyby nie one, opalalibyśmy się w śmietniku. Zresztą i tak do tego dojdzie. Za jakieś pięćdziesiąt lat będzie to jedno wielkie wysypisko. – Może będzie, a może nie. Myślę, że warto czasami zapomnieć o negatywach i cieszyć się życiem. Ja dałem sobie urlop od wszystkich poważnych myśli. – To nie mamy o czym mówić – uciął dyskusję Emil, czując w słowach Marcina żartobliwy ton. Wrócił do Platona. Był zły na siebie, że w ogóle dał mu się naciągnąć na zwierzenia. Co takiego fircyka może obchodzić cywilizacja albo natura, jeśli jest zajęty wyłącznie sobą. Był zły tym 36 bardziej, że przez chwilę widział w oczach Marcina zainteresowanie i wydawało mu się, że będzie z kim pogadać podczas nudnych dni na plaży. Pobyt na obozie od początku wydawał się Emilowi stratą czasu, ale nic na to nie mógł poradzić. Rodzice tak długo prosili, by jechał, aż się w końcu zgodził. W Polsce został Tadek, z którym zawsze można było porozmawiać, zostały tam także ulubione książki, mikroskop, przez który podglądali życie najmniejszych organizmów na ziemi, i teleskop, który przybliżał im świat gwiazd. Gdzieś tam, na odległej planecie, musiało istnieć życie mądrzej i szczęśliwiej zorganizowane. Emil nie wątpił, że Platon ma rację – życie na ziemi było tylko cieniem innego, doskonalszego bytu, jakimś nieudanym, zapomnianym eksperymentem. Znał sto różnych koncepcji, które próbowały to wyjaśnić, ale szukał tej jednej, prawdziwej. Dziwak – pomyślał o nim Marcin. Przejeżdżali właśnie obok winnic rozpościerających się na łagodnych wzgórzach. Widok był tak piękny, że wymazał z pamięci złowróżbne słowa kolegi. Autobus wjechał na długi most, na którym właśnie stała wycieczka złożona z roześmianych nastolatek, patrzących przez balustradę na rozciągające się po obu stronach jezioro. Marcin chciał nawet szarpnąć Emila, by i on sobie popatrzył – na krajobraz albo na dziewczyny – ale zrezygnował, pomyślawszy, że tamten jest zapatrzony w swój wyimaginowany świat. Rafał zjawił się po obiedzie. Właśnie mieli wychodzić na plażę, gdy wszedł w sam środek obozowiska, postawił na ziemi plecak i powiedział do wszystkich: – Cześć! Jak leci?! Przez chwilę patrzyli na niego jak na kogoś, kto pomylił adres. – Rafał! – ucieszył się Kłapouch. – Spodziewałem się ciebie dopiero po kolacji. – O kurczę! – wymknęło się Baśce, a ten okrzyk zachwytu brzmiał w duszach wszystkich dziewczyn. Rafał bowiem nie był starym belfrem, tylko starszym o parę lat studentem. Jego piękna, prawie czekoladowa opalenizna przy jasnej, opadającej na czoło czuprynie, wysportowane ciało, wzrost dorównujący bliźniakom czyniły z niego nader interesujący obiekt. Baśka zaczęła od razu zastanawiać się, czy najpierw nie zająć się Rafałem. – Siódmy? – spytała ironicznie Kaśka. – Może pierwszy... – Przecież on ma ze sto lat! – No to co? Okazało się, że Rafał dwie godziny temu zapakował do pociągu poprzednią grupę, którą opiekował się razem z Roztworem, nauczycielem chemii. Teraz miał pomóc Kłapouchowi. Był na trzecim roku archeologii śródziemnomorskiej, a podczas wakacji zarabiał na wyjazd do Egiptu. Miał pełnić funkcję przewodnika, ratownika i sanitariusza. Najstarsi – Tymek, Bogdan i Marcin – znali go jeszcze ze szkoły, a bliźniacy z osiedla. Wyglądało na to, że razem z Kłapouchem będą stanowili dobry tandem. Wszyscy cieszyli się, że nie trafili na Roztwora, bo ten był zasadniczy i za nerwowy, by można było przyjemnie spędzić z nim dwa tygodnie wakacji. – Jak było na tamtym? – spytali Rafała bliźniacy. – Jak na lekcji chemii – roześmiał się Rafał. – Doświadczenia, wzory, zadania i powtórki. I nie wszyscy wrócili z piątką. – Brrr! – wzdrygnął się Fred. – Okropność! Podstawiałeś do wzoru? – Ja nie, ale niektórzy podstawiali. – A cóż na to wzór? – Świecił przykładem. – I nikt nie protestował? – Braciom nie mieściło się to w głowie. Domyślali się przy tym, kto był owym wzorem. – Nie. Wzór porażał wszystkich swoim blaskiem. – Że też nas tam nie było! Zaraz potem rozejrzeli się za Kaśką, która, ich zdaniem, próbowała się wy-wzorzyć. Ale dziewczyna przezornie trzymała się Kłapoucha. Energia bliźniaków została zatem skierowana ku 37 Agnieszce, która jakoby próbowała się wy-nosić! Ta, czuła na punkcie swego nosa, oświadczyła, że ona ma tylko jeden przerost, a oni w całości są przerostem – już choćby to, że jest ich dwóch, w dodatku takich długich, chudych, kędzierzawych i wrednych. Wszystko podwójnie. Bliźniacy nie pozostali jej dłużni. Zaśpiewali jej absurdalny wierszyk: Och Agosia, wsadziłaś palec do nosia A teraz ci spływa gila obrzydliwa! – Gil, nie gila! – syknęła wkurzona Agnieszka i postanowiła zniknąć im z pola widzenia. Nadarzyła się do tego doskonała okazja. Bliźniacy zauważyli przykrą przygodę Rafała. Sprzączka jego chlebaka wczepiła się niechcący we frędzle bluzki Zuzanny. Tak to już z nim było – zwykle dobrze zorganizowany i praktyczny, nagle zamyślał się i wtedy zdarzały mu się przykre niespodzianki. Stał teraz obok Zuzy i próbował wyplątać frędzle. – Naprawdę nie chciałem – przepraszał speszony. – Wiem – odpowiedziała dziewczyna. Jednak rozplątywanie nie szło mu najlepiej. Bliźniacy, czujni na wszystkie zabawne sytuacje, stanęli przy nich i komentowali bezlitośnie. – Przyczepił się – powiedział Fred. – Wie, do kogo się przyczepić – dodał Albert. – Jak już raz się przyczepił, to trudno mu będzie się odczepić – dorzucił Fred. Rafał rzeczywiście nie mógł sobie poradzić z niesfornymi nitkami. Bał się gwałtowniej szarpnąć, nie chcąc zniszczyć bluzki. Zuza zaczynała się denerwować. Wiedziała, że Tymek nie znosi takich sytuacji, a teraz stał niedaleko, z kamienną twarzą, gotowy podejść i rozplątać rzecz po swojemu. – Daj, ja spróbuję – powiedziała, patrząc jednocześnie błagalnie na bliźniaków. Szarpnęła zdecydowanie i w sprzączce pozostały strzępy frędzli. – I już po kłopocie. Przecież to tylko parę nitek – dodała, widząc przerażoną minę Rafała. – Będziesz mógł je nosić na pamiątkę – podpowiedział mu złośliwie Fred. – Czemu nie – odpowiedział Rafał. Patrzył z zamyśleniem na odchodzącą dziewczynę, co wkurzyło Tymka. Ale zapatrzony Rafał nie zauważył tego. Nie słyszał także Kłapoucha, stojącego obok niego z rozłożoną mapą. – Spójrz, bracie – szepnął Fred. – Taka niby zwykła rzecz, frędzle, a jak się może człowiek zaplątać. – Dobrze, że nam się to nie zdarzyło – dodał Albert i przezornie odsunął się od przechodzącej właśnie Baśki. – Człowiek nie zna dnia i godziny. – Musimy uważać. – Tak. Żadnych frędzli, sznurków i włosów. Pomyśl, cóż by to było za nieszczęście przyczepić się do takiej zaprasowanej w zakładki Kaśki. Brr! Poklepali pocieszająco Rafała i zasłonili Zuzę, co pozwoliło mu odzyskać zdrowy rozsądek i ocalić życie, bo cierpliwość Tymka właśnie się kończyła. Dziewczyna przezornie zniknęła w namiocie i tym sposobem awantura została zażegnana. Inni też zauważyli tę interesującą scenę. – Tymek jest jak Otello – powiedziała Aga do Małgorzaty i Bogdana. – Zuza powinna nosić na szyi tabliczkę: „Uwaga. Dotknięcie grozi śmiercią!” To jest miłość! – Miłość? – zdziwił się Bogdan. – Ty to nazywasz miłością!? Zazdrość nie ma nic wspólnego z tym uczuciem. To splot chorobliwej ambicji z nadmiernym poczuciem własności. – Zgadzam się z tym – przytaknęła Małgorzata. – Teoretycznie to ty wiesz wszystko na ten temat – odgryzła się od razu Aga. – Gorzej z praktyką. 38 Małgorzata wzruszyła ramionami. – Od czegoś trzeba zacząć – powiedziała. – Na razie zadowalam się obserwacją. Lepiej powiedz, co wiesz o Rafale. – Właśnie usiłuję wygrzebać coś z pamięci, ale nic sensownego nie przychodzi mi na myśl. – Na pewno coś sobie przypomnisz. To niemożliwe, żebyś ty nic nie wiedziała. – Cuda się zdarzają. Zaraz... czy to nie on, jeszcze jako uczeń naszej szkoły, pomylił drzwi czytelni z drzwiami pokoju nauczycielskiego? Wszedł, usiadł przy stoliku, rozłożył gazetę i najspokojniej w świecie czytał najświeższe wiadomości. Bardzo, bardzo się zdziwił, gdy Telimena delikatnie dotknęła jego ramienia i spytała, co robi w pokoju nauczycielskim. Akurat zaczęła się przerwa i wokół niego stało prawie całe grono pedagogiczne. – Zmyślasz! – śmieli się. – Nie, tak było. Tylko nie jestem pewna, czy to był ten sam Rafał, bo to opowieść z odległej przeszłości. – Roztargniony to on jest. To by się zgadzało. – Kurczę! Ale ma opaleniznę! – zachwycała się Agnieszka. – Po dwóch tygodniach będziesz miała taką samą – pocieszył ją Bogdan. – No to lećmy na plażę! Ja chcę tak wyglądać! Jak murzynek Bambo! – krzyczała podniecona. Rzeczywiście, przy Rafale i innych ludziach na kempingu większość uczestników obozu wyglądała, jakby byli posypani mąką. Pakowali teraz z zapałem kremy i olejki do opalania, by ruszyć za Kłapouchem i Rafałem na plażę. Marcin znowu był w nie najlepszym nastroju. Nic nie układało się po jego myśli. Przed obiadem tracił czas na zakupy, a teraz Mariola zawołała go w chwili, gdy miał zamiar dołączyć do Małgorzaty i Bogdana. Zanim się pozbył dziewczyny, tamci już zniknęli. Uczepiła się jak rzep psiego ogona! – złościł się w myślach, ale w gruncie rzeczy to on sam był winien, bo nie zadał sobie trudu, by porozmawiać z Mariolą i wyjaśnić wszystko do końca. Teraz też wysłał ją do miejsca, gdzie leżały obok siebie ich ręczniki, zapewniając, że wkrótce się tam zjawi. To była jego stała metoda – trzymał dziewczyny blisko, by stanowiły przyjemne tło. Dbał o to, żeby były ładne, posłuszne i zapatrzone w niego. Mariola doskonale spełniała te kryteria. Wyglądało natomiast na to, że Małgorzata jest wyjątkiem. Przypomniał sobie rozmowę na kamieniach – dziewczyna była miła, ale ani razu nie uśmiechnęła się kokieteryjnie. Żadnych aluzji, minek, półsłówek. Na dobrą sprawę nie wiedział nawet, czy jego towarzystwo nie jest dla niej nudne. Może rozmawiała z nim jedynie z uprzejmości? Poszedł w kierunku kamieni, ale siedziała tam tylko Agnieszka. Nie zdziwiła się na jego widok, przeciwnie, machnęła zachęcająco ręką. – Założę się, że to nie mnie chciałeś tu znaleźć! – wypaliła. Od początku zdumiewała Marcina spostrzegawczością i tupetem. – A kogo? – spytał żartobliwie. – Pewną złotowłosą rusałkę. – Czyżby pisali już o tym w gazetach? – Owszem. Podawali nawet w głównym wydaniu dziennika telewizyjnego. – To była typowa kaczka dziennikarska – bronił się. – Przyjechałem tu, by odpocząć od rusałek. – A ta piękność, która pilnuje ci ręcznika? – Służy ku przestrodze. Gdy tylko mam ochotę ruszyć za jakąś dziewczyną, patrzę na Mariolę i widzę konsekwencje. – Ja na szczęście nie jestem w twoim typie, więc bezpiecznie możesz tutaj zostać. – Byłoby bezpieczniej, gdybym i ja nie był w twoim typie – roześmiał się Marcin. – Tak właśnie jest – kłamała dzielnie Agnieszka. 39 Marcin znowu się roześmiał. Wiedział, że był dokładnie w typie Agi, bo nie czekałaby na niego na kamieniach. Przyjemnie było jednak prowadzić z nią pełną podtekstów rozmowę. Było to w każdym razie bardziej interesujące niż przebywanie z Mariolą. Tymczasem Małgorzata i Bogdan postanowili obejrzeć klif. Odszukali wąską ścieżkę w górę, wdrapali się na sam szczyt i stamtąd obserwowali okolicę. Widok był wspaniały. Bogdan wskazywał kolejne fragmenty pejzażu i sypał nazwami przylądków, drzew i ptaków. – Spójrz w kierunku tej pinii. Gdzieś tam jest Nos Caliakra, cypel kończący Zatokę Warneńską. A to poskręcane cudactwo to modrzew. Nie mam pojęcia, co on tu robi. Może posadzono go specjalnie z myślą o turystach? – Jest piękny. – Dziewczyna podziwiała malowniczą sylwetkę drzewa. Rosło na samym skraju skały, było karłowate i powyginane, trochę podobne do olbrzymiego bonsai. Jego tło stanowiło odległe, szafirowe morze. – Zrobimy tu sobie dłuższą przerwę – zdecydował Bogdan. Małgorzata skinęła głową. Chłopak był wspaniałym towarzyszem wypraw, bo zawsze wiedział, kiedy jest zmęczona. – Zadziwiająca jest ludzka zachłanność w poznawaniu nowych miejsc – powiedziała, z ulgą wyciągając nogi. – Czy masz, Margot, na myśli tych wszystkich ludzi, którzy godzinami wylegują się na piasku? – Dziewczyna roześmiała się. Bogdan na chwilę się zamyślił. – Zastanawiałem się właśnie, czy Anna i Patryk są wśród tej masy, czy może wyruszyli w dalszą podróż... – Już drugi raz dzisiaj przypomniał sobie o nich. A przed obiadem zniknął – być może po to, by rozejrzeć się po kempingu. Małgorzata wolała wrócić do poprzedniego tematu. – A ja zastanawiałam się, po co właściwie ludzie się włóczą. W domu mają czystą łazienkę, lodówkę, wygodne łóżko, mimo to ruszają, by wycierać brudne kąty. Oprócz nielicznych, oczywiście, podróżujących luksusowo. – Pewnie mają swoje powody. Niektórych gna po świecie złudzenie, że gdzie indziej jest to, czego brakuje im na miejscu. Inni chcą się oderwać od codzienności. Jeszcze innych pcha do przodu ciekawość. Niekiedy podróżuje się dla zdrowia, w interesach, ucieka się do kogoś bądź kogoś szuka. Sto powodów. – A ty? – Ciekawość. Co innego przeczytać, a co innego chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Co za oszczędność – widzisz, wąchasz, możesz dotknąć i jednocześnie usłyszeć. – Ale i tak strasznie dużo wymyka się naszej uwadze. – To naturalne. I zdrowe. Rejestrujesz tyle, ile potrafi przetrawić twój system poznawczy. Inaczej nastąpiłby chaos – to tak, jakby nagle cały świat wpadł ci do środka. Czy na pewno byś tego chciała? – Wydaje mi się, że ty zauważasz więcej. – Widzieć i wiedzieć to nie tak wiele. Może najważniejsze jest przeżyć coś głęboko, jak ty swoje spotkanie z morzem. Inni po prostu wbiegli do wody. Dla nich to tylko większa kałuża. – A tak nie jest? – spytała przekornie. – Dobrze wiesz, że nie. O to jestem spokojny. Znał ją doskonale. Małgorzata zapatrzyła się na rozpościerającą się przed nimi zatokę, która z góry wyglądała jak błyszczący szafir oprawiony w piasek i skały. Morze jest co chwila inne – myślała. – Zmienia się jak kameleon. – A teraz powinniśmy wyciągnąć języki tak jak przedtem nogi i też pozwolić im wypocząć – zaproponował Bogdan. – Tak zróbmy! Ruszajmy w drogę i milczmy. Poszli ścieżką w dół, by zdążyć na kolację. Spóźnili się jednak parę minut. 40 – Kto późno przychodzi, ten sam kolację sobie robi! – zaintonował śpiewnie Fred i chciał sięgnąć po ostatnią, nasmarowaną pasztetem kromkę chleba. Brat uderzył go po paluchach. – Kobiecie od ust odejmujesz, barbarzyńco?! – Głodnego brata bijesz, zbóju?! – zbuntował się z kolei Fred. – A przestaniecie wy już wreszcie!? – Baśka nie wytrzymała i jednym szarpnięciem wydarła im spod siedzeń swój materac. Albert wpadł nosem w pasztet. Podnosił się z trawy wolno i godnie, prezentując wszystkim obecnym przyklejoną do twarzy kanapkę. Jednym wolnym okiem patrzył przenikliwie na winowajczynię. – No cóż – powiedział, wypluwając resztki pasztetu – głodny już nie byłem. Ale jak to mówią, od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza gdy ma się o co oprzeć – dodał, odrywając chleb. Baśka, najpierw przerażona, teraz razem ze wszystkimi pokładała się ze śmiechu. Nie zuważyła skradającego się Freda. Zresztą, nie miałaby siły protestować. Po chwili wiła się już w jego objęciach. – Nie wyglądasz na wychudzoną – powiedział Albert – ale i tak się z tobą podzielę! – Sprawnym ruchem umieścił na jej twarzy resztki kanapki. Dziewczyna wrzasnęła, jakby ją obdzierali ze skóry. Mało nie doszło do poważnej awantury, bo na jej ratunek ruszył Krzysiek. Stanął przed Albertem ponury i zły, gotowy samotnie rozprawić się z bliźniakami. Ale przeszkodziła mu niespodziewanie Baśka. – Czego się wtrącasz? – spytała, podpierając się pod boki. – To nie twoja sprawa. – Jak to nie moja? – zdziwił się. – Mam pozwolić, by ten robal mazał cię pasztetem? – Zostaw swój zapał dla Tymka. Ze mną nie masz nic wspólnego. Obejdzie się zatem bez twoich rycerskich występów. – Jak to nie mam nic wspólnego? – Krzysiek ciągle jeszcze nie mógł zrozumieć, o co dziewczynie chodzi. Baśka lubiła efektowne rozstania, wobec tego teraz nie omieszkała wykorzystać publiczności. – Zerwałam z tobą o drugiej trzydzieści siedem, czyli dokładnie pięć godzin temu! – oświadczyła triumfalnie. – Ale ja z tobą nie zerwałem! – Całą złość, którą przed chwilą czuł do bliźniaków, skierował teraz ku Baśce. – Zapamiętaj to sobie! Baśka roześmiała się – Zezol usiłował naśladować Tymka. – I co mi zrobisz? – dopytywała się prowokacyjnie. – Założysz mi smycz? – Za jej plecami stanęli bliźniacy, a obok Kaśka. – Zamknijcie się! – burknął Tymek, którego znudziły publiczne występy siostry i kumpla. – Sam się zamknij – odpowiedziała buńczucznie Baśka, ale straciła przeciwników, bo Tymek spojrzał na nią z politowaniem i wycofał się do namiotu. Krzysiek ruszył posłusznie za nim. Dziewczyna jeszcze tylko fuknęła parę razy i poszła zmyć z twarzy pasztet. – Mierz siły na zamiary – rzucił Krzyśkowi Tymek, gdy znaleźli się w namiocie. – Jak się Baśka odwinęła, to nic nie poradzisz. – A jak się Zuza odwinie? – spytał posępnie Krzysiek. – Nie odwinie się – odpowiedział Tymek z przekonaniem. – Ona tylko kaprysi. Tyle jej wolno. Krzysiek zacisnął zęby. Temat był skończony. Jego chodzenie z Baśką też było skończone. Pomyślał, że przez Tymka. – Baśka jest lotna – rzucił jeszcze tamten, jakby słyszał myśli kumpla. – Wiedziałeś o tym. – Wiedziałem – przyznał Zezol, ale nić żalu do szefa pozostała. Gdzieś w środku ucieszył się, że Zuza nie zwraca na nich uwagi. Siedziała przed namiotem i coś rysowała w swoim szkicowniku, gdy oni wymykali się z obozu. A bracia namalowali sobie kremem barwy wojenne i rozpoczęli stosowny taniec, nie wiadomo, czy skierowany przeciwko Krzyśkowi, czy też może przeciwko Baśce. – Są niezmordowani – podsumowała ich działalność Agnieszka. – Czasami wydaje mi się, że jest ich nie dwóch, a co najmniej pięciu. 41 Bogdan skinął głową. – Biedna Baśka. Zdaje mi się, że nie zabraknie jej atrakcji do końca obozu. Teraz każdy z bliźniaków ma własnego wroga. – A gdzie zniknęła Małgorzata? – Właśnie się za nią rozglądałem. Nie ma jej w namiocie? – zdziwił się Bogdan. – Nie. – Chodźmy jej poszukać. Instynktownie ruszyli w kierunku morza, a właściwie ku kamieniom. Zniknięcie Małgorzaty zauważył także Marcin. Mariola właśnie próbowała wesprzeć się na jego ramieniu, ale chłopak się odsunął. – Uparłeś się, żeby się ze mną przekomarzać – powiedziała zalotnie. – Wyjaśniłem ci chyba niektóre rzeczy – przypomniał. – To przecież nie przeszkadza w przyjaźni. – Uśmiechnęła się jednym z bardziej wystudiowanych grymasów. Westchnął z rezygnacją. – Dziwne masz, dziewczyno, pojęcie o przyjaźni. To jest związek dusz, a nie ciał. Nie musisz się więc o mnie ocierać jak kotka. Tym razem Mariola nie dała za wygraną. Pokazała swoje pazurki. – Gośka i Bogdan przyjaźnią się, a widziałam dzisiaj, jak smarowali sobie nawzajem plecy. On zawsze podtyka jej swoje ramię, by się oparła – dodała niewinnym głosikiem. Marcin spojrzał na nią ciężkim wzrokiem i wściekły ruszył w kierunku morza. Dziewczyna uderzyła w jego słaby punkt. Kończył się drugi dzień obozu, a on nie przybliżył się do Małgorzaty nawet na tyle, by umówić się z nią na spacer. Instynktownie poszedł ku kamieniom. Rzeczywiście. Małgorzata tam była, ale nie sama. W pobliżu pływali Aga z Bogdanem. Marcin wdrapał się na głaz i usiadł obok dziewczyny. – Nie przeszkadzam? – Nie. – Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Ale ja się nie zgubiłam – odpowiedziała żartobliwie. Po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiała odrobina kokieterii, a ich spojrzenia się spotkały. Małgorzata jednak odwróciła zaraz wzrok i spoważniała. Znowu schowała się do skorupki – pomyślał chłopak, patrząc na jej zamyślony profil. Zachód słońca zapalał w jej włosach rude iskierki. Marcin chciał jej zaproponować spacer, ale z wody wyszła właśnie Agnieszka, a za nią Bogdan. Chłopak zagryzł wargi – wszystko sprzysięgało się przeciwko niemu. Pomógł Agnieszce wdrapać się na kamień. – No tak! – roześmiała się. – Wygląda na to, że wyznaczyliśmy sobie spotkanie w elitarnym gronie. Proponuję romantyczną wyprawę do latarni. – Czemu nie! – podchwycił Marcin. Miał nadzieję, że na spacerze znajdzie jeszcze okazję do rozmowy z Małgorzatą. – Ja się dzisiaj nachodziłem – zaprotestował Bogdan. – Ja też – powiedziała Małgorzata. – Zostaję z Bodkiem. Marcinowi nie wypadało się wycofać, więc ruszył zły za Agnieszką. Bogdan natomiast podsunął ramię Małgorzacie, by mogła się wygodnie oprzeć. Patrzyli w milczeniu, jak zmierzch barwi morze na pomarańczowo. Niedaleko nich płynął wolno w przestworzach albatros. Dziewczyna pomyślała, że to może najlepsza chwila w całym długim dniu. – Wspaniały zachód słońca. – Bogdan jakby słyszał jej myśli. – Szkoda, że nie ma z nami Beaty. – Tak – odpowiedziała, ale czuła, że z Beatą ta chwila wyglądałaby inaczej. A może wcale by jej nie było? 42 III Następnego dnia po śniadaniu zajechał po nich autokar z przewodnikiem mówiącym po polsku. Wchodzili do środka grupkami. Najpierw wepchał się klan Tymka, uszczuplony o Baśkę, która trzymała się teraz blisko Kłapouchówny. Zuza weszła chwilę potem, jednak nie usiadła obok Tymka, tylko na siedzeniu przed nim. Chłopak patrzył ponurym wzrokiem na jej głowę i smukłą, opaloną szyję, spoczywającą na oparciu w zasięgu jego dotyku. Miał ochotę wstać, złapać Zuzę za rękę i siłą posadzić obok siebie, ale tylko zagryzł wargi i udawał, że tak jest dobrze. W końcu usiadła blisko. Równie dobrze mogła ostentacyjnie zająć miejsce gdzieś z przodu. Nie zrobiła tego. Wie, co jej wolno! Pokaprysi i przestanie – dodał w myślach, jak zwykle pewny swego. Za Zuzanną wtoczyła się do autokaru Bożenka popychana przez Kaśkę. Za nimi Baśka i Czarna Jagoda, trzymająca się blisko Kłapouchówny. – Naprawdę trzeba ci będzie dać medal – sarkała Baśka. – Powinnaś być wielką kangurzycą z jeszcze większą torbą na brzuchu, do której mogłabyś zapakować wszystkie życiowe łamagi, znajdujące się w zasięgu twego wzroku. Nie szkoda ci energii? Można ją spożytkować przyjemniej! Kaśka wzruszyła ramionami i posadziła Bożenkę przed sobą, by mieć ją na oku. Czarna Jagoda zajęła miejsce obok Pączka. Za Kaśką i Baśką usadowili się bliźniacy z zamiarem kontrolowania Granatowej Zakładki i Pasztetniczki, jak od wczoraj nazywali Baśkę. Małgorzata usiadła jak zwykle z Bogdanem. Przed nimi ulokowała się Agnieszka, a za nimi Marcin, do którego, po krótkim wahaniu, dosiadł się Emil i od razu otworzył książkę. Wreszcie do środka wtoczył się wolno i niechętnie Wiesio. Niestety, nie mogli ruszyć. Jak zwykle brakowało Marioli. Wpadła do autokaru pięć minut później, pachnąca i wystrojona, jakby wybierała się co najmniej na bal. Rozejrzała się i zawiedziona tym, że obok Marcina siedzi Emil, opadła na miejsce obok Agnieszki. Nos tej ostatniej był nie tylko wydatny, ale i niezwykle wrażliwy. Aga poczuła, że robi jej się niedobrze. – Fajnie śmierdzisz, Fleur – powiedziała. – No wiesz! – oburzyła się tamta. – To doskonałe perfumy. – Stosowane w niewielkiej dawce pachną być może interesująco, ale ty, zdaje się, wylałaś na siebie pół butelki. – Nie twój interes – syknęła Mariola. – Pewnie, że nie mój – przyznała uprzejmie Agnieszka. – Tylko żebyś nie miała pretensji, gdy moje śniadanko wyskoczy prosto na twój wyperfumowany dekolt. O, już mnie mdli! – Aga zrobiła minę zdychającego śledzia, więc Mariola zerwała się jak oparzona i usiadła samotnie w pobliżu Kłapoucha i Rafała. Gdy w autokarze zapanował wreszcie spokój, Rafał przedstawił przewodnika. – To jest pan Kodareczi. Pokaże wam Warnę i okolice. – Dżeń dobry – powiedział miłym głosem przystojny Bułgar. – Czeszę szę, że będę mógł wam pokazacz najbardżej interesujące miejsca mego rodżynego miasta. W autokarze rozległy się chichoty. Kłapouch odwrócił się i spojrzał przenikliwie na grupę. Od razu zrobiło się cicho. Kaśka westchnęła zazdrośnie – zawsze zdumiewała ją siła Kłapouchowego spojrzenia. Jak on to robi? – Po raz tysięczny zadawała sobie to pytanie i po raz tysięczny żałowała, że ta umiejętność nie jest dziedziczna. Jej wymowne spojrzenia tylko wszystkich rozdrażniały. – Co tak sapiesz jak lokomotywa! – spytała ją teraz scenicznym szeptem Baśka. – Zdmuchniesz Bożence piegi. Bliźniaków skręciło. Kwiczeli z tyłu cichutko, co Kaśkę doprowadzało do białej gorączki. Na szczęście autokar wjechał na most Asparuchowa i wszyscy rzucili się w kierunku okien, by podziwiać wspaniały widok. 43 Najpierw pojechali do Muzeum Warneńczyka. Dzień był upalny, jazda, mimo otwartych okien, dała im się we znaki, toteż teraz z przyjemnością wędrowali po chłodnych salach wypełnionych starą bronią. Słuchali opowieści przewodnika, który wprawdzie mówił zabawną polszczyzną, ale widać było, że lubi swój zawód i chce im przekazać jak najwięcej wiadomości. Nawet ruchliwi bliźniacy przycichli i słuchali jego słów. Było zresztą coś wzruszającego w historii o młodym polskim królu, który na czele sprzymierzonych wojsk najpierw, jako dziewiętnastolatek, zwyciężył turecką potęgę, a potem, rok później, poniósł klęskę i zginął na polach Warny. – Kurczę, był niewiele starszy od nas – uświadomił sobie ze zdumieniem Marcin. – To były inne czasy – zauważył Bogdan. – Ale nie zazdroszczę mu odpowiedzialności, jaka na nim spoczywała. – Może właśnie jej nie podołał? – zastanawiała się Małgorzata. Byli poruszeni nie tylko tą historią sprzed stuleci, ale też i czcią, jaką Bułgarzy otaczali Warneńczyka. Tymek nie podzielał ogólnego entuzjazmu. Wydawało mu się, że Zuza za bardzo wpatruje się w przystojnego przewodnika. Dziewczyna faktycznie słuchała go z uwagą. Bułgar zauważył jej zainteresowanie, a także ładne oczy i już od pewnego czasu mówił tylko do niej. – Truje jak stonka po oprysku – rzucił Tymek i dziewczyna zrozumiała, że lepiej stanąć z tyłu. Kiedyś byłaby szczęśliwa, że chłopak jest zazdrosny, teraz pomyślała, że kieruje nim nie uczucie, ale zaborczość. Traktuje ją jak swoje spodnie, koszulę czy paczkę cameli, jak Krzyśka i Darka, jak wszystko, na czym spocznie jego zachłanny wzrok. A ona, Zuza, ma tylko pozornie więcej praw – bo tak jak tamci nie ma żadnego wpływu na życie Tymka. Przedmiot, nic więcej! Posmutniała. Spuściła głowę. Tymkowi było jednak tego mało. – Wycieczkowicze! – rzucił. – Słuchają, jakby po powrocie mieli napisać wypracowanie. W życiu nie widziałem tyle starzyzny naraz. I czym tu się zachwycać? Że leży sobie koleś i odpoczywa? Po pierwsze, dostał od Turków baty, a po drugie, jest zerżnięty z wawelskiego sarkofagu. Czy po to tłukłem się dwa dni pociągiem, żeby oglądać kopie? Koledzy spojrzeli na niego z uznaniem. Przewodnik nie mówił, że to kopia. – Skąd wiesz? – spytał Darek. – Wiem. Tymek nie przyznał się, że przypadkiem słyszał, jak Bogdan mówił o tym Małgorzacie. – Ale broń jest tu niezła – wyrwało się Darkowi. – Widziałeś te tureckie szabelki? – Owszem – Tymek popatrzył na kumpla z politowaniem. – Wczoraj przydałaby się nam taka do obcinania winogron. Ptyś się speszył. Nigdy nie potrafił dogodzić szefowi. Może trzeba było milczeć jak Zezol? Krzysiek rzeczywiście milczał. I miał swoje powody. Z ponurą miną obserwował, jak Baśka sprytnie kręci się w pobliżu Marcina. Była w takich sprawach mistrzynią. Już raz Marcin podał jej reklamówkę, która wysunęła się z jej rąk akurat wtedy, gdy przechodził obok. A teraz rozmawiali o Warneńczyku. Wkurzało to Krzyśka. Miał ochotę pójść przed siebie, zaszyć się w jakiejś dziurze, by nie widzieć triumfalnego, lekceważącego wzroku dziewczyny. Nie sposób jednak było od tego uciec, bo Tymek lubił go mieć przy sobie. Szedł więc za szefem do następnej sali, coraz bardziej milczący i ponury. Wszyscy opuścili już Warneńczyka, tylko Mariola nie mogła oderwać od niego wzroku. Niektóre fragmenty biografii młodego rycerza pobudziły jej wyobraźnię. Przysunęła się do rzeźby bliżej i porównała w myślach alabastrową głowę Warneńczyka i rzeczywistą Marcina. Nie – stwierdziła. – Nie ma porównania! Poczuła nawet, że dotychczas wmawiała sobie tylko uczucie do chłopaka. Cóż taki Marcin?! Dziewczyny za nim szaleją, to prawda, ale właściwie dlaczego? No tak... potrafi całować. Tego nie zrobi rzeźba. Ostatnio jednak jest taki oschły i pewny siebie. Myśli, że jest ósmym cudem świata. Trzeba by mu w końcu przytrzeć nosa! 44 Na razie ucierała go w myślach. Na oczach wyimaginowanego Marcina podawała rękę wyimaginowanemu królowi. Szli razem między krużgankami wspaniałego zamku. Wśród chylących głowy dworaków nie brakowało też uczestników obozu. Z Małgorzaty zrobiła zakonnicę, z Agnieszki służącą, z Baśki kuchenną dziewkę, bliźniacy biegali przed nimi w błazeńskich czapkach. Tak, to ich właściwe role! – myślała. Błogi uśmiech błąkał się po jej twarzy, gdy niespodziewanie zjawił się przy niej Rafał. – Wszyscy są już w autokarze. Radzę się pośpieszyć. – Ach! – Dziewczyna przestraszyła się, bo głos Rafała zabrzmiał w pustych salach jak salwa armatnia. W dodatku głupio jej było, że to właśnie on był świadkiem jej marzeń. – Przed wejściem można kupić widokówki z sarkofagiem. To wprawdzie nie to samo co rzeźba, ale osłodzą ci ból rozstania. – Rafał nie miał zamiaru być złośliwy, ale tak to zabrzmiało. Mariola spąsowiała. Opiekun również, bo nagle zdał sobie sprawę, że zawstydził dziewczynę. Postanowił naprawić sytuację. – Zakochałem się kiedyś w rzeźbie – powiedział żartobliwie. – Rzeźba zaś nie odwzajemniła mego gorącego uczucia. Ale dzięki miłości do niej dostałem się na archeologię. Trudne uczucia wzbogacają. Mariola zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Kolorem przypominała już nie piwonię, lecz buraka. W głowie jej się nie mieściło, że ktoś tak łatwo mógł rozszyfrować jej marzenia. Poczuła do chłopaka gwałtowną nienawiść. Kretyn! – myślała, chociaż jeszcze rano Rafał wydawał jej się supermanem. Rafał miał podobne odczucia. Idiotka – pomyślał. – I to bez poczucia humoru. W milczeniu doszli do autokaru. Kłapouch nie krzyczał, nie wściekał się, mimo iż było to kolejne spóźnienie dziewczyny. – Obejmujesz dyżur w kuchni aż do odwołania – powiedział tylko. – Dobrze, sorze. – Mariola była zdruzgotana. Kłapouch nie mógł wymyślić gorszej kary. Usiadła samotnie i kontynuowała marzenia. Po chwili widziała belfra w zamkowej kuchni, w olbrzymim kitlu, z chochlą zanurzoną w garnku pełnym gulaszu z dziczyzny. Rafał zaś był głupawym kucharczykiem, obracającym rożen z prosiakiem. Mam was wszystkich gdzieś! – pomyślała. – Obchodzicie mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg! Na Małgorzacie i Bogdanie większe wrażenie zrobił znajdujący się za Warną Kamienny Las. Przewodnik najpierw pozwolił im rozejrzeć się po nim. Oczarowani weszli między potężne kolumny, oświetlone promieniami popołudniowego słońca. Rozedrgane powietrze zmieniło perspektywę, każąc im myśleć, że są wśród antycznych ruin. Ale nie były to pozostałe po pałacu kolumny. Nie były to też, wbrew nazwie, skamieniałe drzewa, tylko kalcytowe kolosy, które z wapnia i piasku zbudowała przyroda. Niektóre miały wysokość siedmiu metrów i trzeba było dwóch, trzech ludzi, by je objąć. – Na ogół są w szrodku puste – mówił przewodnik. – Powstały pendzesont milionów lat temu. Kiedysz było tu piaszczyste dno morza. Małgorzata skrzywiła się przekornie. – Mało romantyczne wyjaśnienie – szepnęła do Bogdana. – Czemu to nie słupy, które niegdyś podpierały rzeźbione stropy? Wyobrażasz sobie, jak potężne byłyby to budowle? Pałace gigantów z przeszłości... Może nawet ludzi z dna morza! Czemu nie mogą to być ślady jakiejś zaginionej, inteligentnej wodnej rasy? Co ty na to? – Przyjemna wizja, ale to tylko resztki procesów chemicznych. – Cicho, daj pofantazjować! Bogdan roześmiał się, widząc rozmarzoną twarz dziewczyny. Stojący obok Emil żałował, że nie zna bliżej Małgorzaty i nie może włączyć się do rozmowy. Mógł być tylko przypadkowym słuchaczem. Jest inna – pomyślał. – Umie spojrzeć w głąb czasu. Ma wyobraźnię. – Nie odważył się jednak na żadne słowo czy chociażby najmniejszy gest, który powiedziałby jej, że jest ktoś, kto 45 ją doskonale rozumie, kto tak jak ona nie zadowala się powierzchownymi obserwacjami i codziennością. – Idziemy kupić muszle. – Bogdan pociągnął dziewczynę w stronę straganów. Emil patrzył za nimi z rezygnacją. – Chcesz kupić muszlę? – dziwiła się tymczasem Małgorzata. – A to prawdziwa niespodzianka! Moje babki trzymają je na telewizorze. Zamierzasz dołączyć do ich grona? – Owszem. Posłuchaj! – Bogdan podał Małgorzacie delikatną, kolczastą konchę z perłowym wnętrzem. Przysunęła muszlę do ucha. Usłyszała delikatny, miarowy rytm. – Twoje babki mają w nich trochę morza. Ja też chcę je mieć. – Masz rację – powiedziała, z uwagą studiując piękną powierzchnię muszli. – Jest niesamowita. – A ty nie kupujesz? – Wybrałeś najpiękniejszą. – Jeśli chcesz, mogę ci ją podarować. Pokręciła przecząco głową. – Będę do ciebie przychodziła, gdy zatęsknię za morzem. – Zgoda. Muszla zawsze będzie do twojej dyspozycji. Małgorzata poczuła się tak, jakby zawierali przymierze. Przyszły jej na myśl słowa Agnieszki. Czy rzeczywiście zawsze będzie mogła pójść do Bogdana, posłuchać muszli i przypomnieć sobie tę wakacyjną przygodę? Teraz już nie wydawało jej się to takie oczywiste. Beata?... Nie, Beata w niczym im nie przeszkadzała. A jeśli kiedyś w życiu Bogdana zjawi się dziewczyna, która nie będzie się chciała dzielić? Co stanie się wówczas? Kogo wybierze Bogdan? Trzymała w ręku muszlę i miała ochotę rozbić ją o jeden z kalcytów. Skorupka wydawała jej się tak krucha i delikatna jak przyszłość. Przyjaźń? Jak długo może trwać taka przyjaźń? Kłapouch w porę zainteresował się cienkimi popiskiwaniami swej córki i wyzwolił ją z długich łap bliźniaków. Jeszcze chwila, a dziewczyna skonałaby ze śmiechu. Stała teraz przywiązana do jednej z kolumn i szarpała się z wściekłością, utrudniając Kłapouchowi rozplątanie jej własnego paska od sukienki. Bracia czmychnęli za pobliskie kalcyty i udawali, że ich nie ma. – Ty chyba ich prowokujesz – powiedział Kłapouch. – Czemu zawsze zajmują się tobą? – Za chwilę powiesz, że sama przywiązałam się do kolumny! – syknęła ze złością dziewczyna. – Tak, wszyscy są przeciwko mnie! – To może zostawię cię tutaj. – Kłapouch opuścił ręce. – Tata! – jęknęła Kaśka. – Chociaż ty nie bądź taki wredny jak te dwa chude robale. Nogi im z tyłków powyrywam! – odgrażała się głośno. Kłapouchowi udało się ją wreszcie rozwiązać. – Czy robale mają nogi? – zastanawiał się. – Te mają! To są robale na paskudnych, długich kończynach, z jeszcze dłuższymi mackami zamiast rąk! Dwie kędzierzawe głowy spojrzały na Kaśkę zza pobliskiej kolumny. Dziewczyna przezornie schowała się za ojca, ale nie przestawała monologować. – A najpaskudniejsze mają główki! Świńskie loczki, wytrzeszczone oczy i uszy jak u słonia afrykańskiego! Brrr! Paskudne stwory! – Słyszałeś, braciszku? – spytał Fred. – Słyszałem. – Pluje jadem. Gdzie pada kropla jej śliny, tam zostaje tylko kupka popiołu. Pomyśleć, że chcieliśmy jej tylko trochę wyprostować zakładki. Niewdzięczna! – Ja prostowałem zakładki, a co ty, Fredziku, chciałeś wyprostować, skrobiąc ją pod pachą? – Chciałem zobaczyć, czy ma łaskotki. – Mało nie skonała ze śmiechu. – Może trochę przesadziłem, ale ona tak cudnie kwiczy. 46 – Cudnie? – dziwił się Albert. – To znaczy... chciałem powiedzieć... eeee... Paskudnie! Tak! Paskudnie kwiczy! – A, to co innego. Rzeczywiście paskudnie. Na drugi raz ja też ją trochę połaskoczę. Fredowi jakoś nie bardzo się spodobał ten pomysł, ale nic nie powiedział, bo przecież dzielił się z bratem wszystkim, więc wypadało podzielić się także łaskotaniem. Zresztą, szybko o tym zapomniał, gdyż zainteresował go dym, wydobywający się cieniutką smużką zza pobliskiej kolumny. – Dziwne... Co to może być? – Dym wydobywał się w regularnych odstępach, jakby ktoś dawał znaki. – Kreska, kropka, kropka, kreska – usiłował odczytać je Albert. Postanowili wyjaśnić to dziwne zjawisko. Zaczęli skradać się ostrożnie w kierunku kolumny, a potem jednym susem dopadli jej z dwóch stron. Wrzasnęli. Wrzasnął także Wiesio, przestraszony ich niespodziewanym i bezszelestnym zjawieniem się. Bo to on właśnie się tam ukrył i spokojnie palił papierosa. Teraz niedopałek omal nie wypadł mu z ręki. Opanował się jednak szybko, widząc, że to tylko bliźniacy. – Bawicie się w podchody czy w strzałki? – zakpił. – W podchody – odpowiedzieli jednocześnie. – A ty, Wiesiu, palisz fajkę pokoju? Tak samotnie? Za kolumienką? – Nie wasz interes. – Koala był jak zwykle nieuprzejmy. – Spadajcie bawić się gdzie indziej. – Niestety, to nasza ulubiona kolumna – upierali się bracia. Wiesio obliczył siły i stwierdził, że nie warto się z nimi szarpać. – Dupki – rzucił pogardliwie. Przydusił peta i odszedł luźnym, lekceważącym krokiem. Bliźniacy nie mieli jednak czasu cieszyć się zwycięstwem, bo dostrzegli, że Kłapouch zmierza w kierunku autokaru, a za nim szli inni, jakby mieli poprzyczepiane niewidzialne, rozciągliwe nitki. U braci nici te musiały być dłuższe niż u reszty, ale i oni poczuli się zobowiązani do powrotu. Kaśka policzyła głowy i stwierdziła, że brakuje Bożenki. Dziewczyna została przy straganach, gdzie oglądała muszle. Zgromadziła przed sobą pokaźną kupę, a handlarka podtykała następne. Bożenka gotowa była kupić wszystkie. – Zwariowałaś?! – przestraszyła się Kaśka. – Kto będzie nosił te skorupy? Chyba wystarczy, że dźwigamy twoje książki! Bożenka zatrzepotała rzęsami, jej oczy natychmiast zwilgotniały. – Możesz kupić jedną – powiedziała twardo Kłapouchówna. – Ale one są wszystkie tak samo ładne. Nie wiem, którą wybrać. – Ta jest najpiękniejsza – oświadczyła Kaśka, biorąc do ręki pierwszą z brzegu muszlę. – Co za kolory! Jaki kształt! Widzisz?! – Rzeczywiście! – Oczy Bożenki zalśniły. – Poproszę tę. Handlarka wzięła pieniądze. Popatrzyła przy tym z nienawiścią na Kaśkę, która zepsuła dobrze zapowiadający się interes. A Bożenka niosła swój zakup z taką dumą, jakby była to antyczna amfora warta miliony. Nagle potknęła się i tylko refleks Kaśki uratował jej nabytek przed zniszczeniem. – Życie ci przejdzie na opiekowaniu się ofermami – burknęła jak zwykle Baśka, gdy już znalazły się w autokarze. – Ktoś musi. – Ktoś to nie znaczy ty! Twój stary i Rafał biorą za to forsę. To jest obóz wędrowny, a nie harcerski, gdzie zdobywa się sprawność „siostra miłosierdzia”! – Co kto lubi. – Czasami myślę, że bliźniacy mają rację. Jesteś trwale zaprasowana. Aż żal patrzeć. – Za to ty jesteś odrobinę zgnieciona, też trwale i też żal patrzeć. – No wiesz! – oburzyła się Baśka. – Co masz na myśli? 47 – Słyszałam, jak powiedziałaś Jagodzie, że wygląda w swoich okularach jak krokodyl, i poradziłaś jej, by kupiła szkła kontaktowe. – Bo naprawdę wygląda w tych przedpotopowych szkiełkach jak krokodyl, i to z wytrzeszczem. – Po pierwsze, przesadzasz, a po drugie, zapomniałaś, że szkła kontaktowe kosztują. Spójrz na jej ubranie. Sądzisz, że stać ją na taki wydatek? Baśka wzruszyła ramionami. – Co mnie to obchodzi? – Jasne! Potrafisz zauważyć defekt w wyglądzie, a nie potrafisz zauważyć kłopotów materialnych. Ciekawe dlaczego? Baśka zrobiła się nagle zła. – Nudzisz mnie tym swoim moralizatorstwem. – A ty mnie swoją powierzchownością i złośliwością wobec ludzi. Jagoda wypłakała za kolumną morze słonych łez. Sądzisz, że to było konieczne? Baśka prychnęła i przesiadła się ostentacyjnie na puste siedzenie za bliźniakami. Ci jednak zaczęli piszczeć niby ze strachu i oburzenia. Twierdzili, że Pasztetniczka przesiadła się z ich powodu, bo chce z nimi chodzić, i to z oboma jednocześnie. – Ratuj mnie, braciszku! Nie daj! Trzymaj! – wykrzykiwali teatralnie, doprowadzając Baśkę do pasji. – Wstrętne robale! – wysyczała i przesiadła się na wolne miejsce obok rozbawionego tą scenką Marcina. – Nie przejmuj się – powiedział. – Oni nikomu nie przepuszczą. – Przyczepili się jak pijawki. – Ale trochę racji mają – dodał z uśmiechem. – Co masz na myśli? – Posiadasz pewien niebezpieczny talent – zawiesił znacząco głos. Baśka pomyślała, że jej zabiegi wydadzą wreszcie owoce i usłyszy komplement. Uśmiechnęła się zatem zachęcająco. – No właśnie – skomentował to Marcin. – Co za słodki uśmiech. Rozbrajający. Wyczuła w głosie chłopaka lekką, prawie niedostrzegalną ironię. – Nie jest chyba słodszy od twego uśmiechu – odcięła się. Roześmiał się. – No tak. Przyganiał kocioł garnkowi. Baśka nie była zadowolona z tego, że ich rozmowa poszła w takim kierunku. Chłopak rozszyfrował ją za szybko, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch. – Nie bój się. Nie mam zamiaru cię uwodzić – powiedziała więc złośliwie. – Jestem tylko uprzejma. – Ja też jestem tylko uprzejmy, a potem okazuje się, że dziewczyna chce popełnić samobójstwo. Ciebie na szczęście to nie dotyczy. Przyjemnie spotkać osobę, która nie rzuca się od razu na szyję. Mogę sobie przy tobie odpocząć. Była to dokładnie odwrotność tego, co chciała osiągnąć, ale udawała, że jej to w ogóle nie obchodzi. – Ja też przy tobie odpoczywam – odpowiedziała. – To przyjemne spotkać chłopaka, który od razu nie chce ze mną chodzić. Co za ulga... W dodatku nie jesteś w moim typie! To już szczególny zbieg okoliczności – dodała złośliwie – bo mnie podobają się prawie wszyscy chłopcy. Ty jednak jesteś trochę za ładny. Wiesz, to tak jak z tortem – gdy jest w nim za dużo słodkiej masy, robi się od niej niedobrze. – Skrzywiła się, jakby już miała zwymiotować. Marcin nie zdążył jej odpowiedzieć, bo autokar właśnie zatrzymał się przed ruinami rzymskich łaźni, a Baśka ruszyła z triumfalną miną do wyjścia. Do Gałaty wrócili po obiedzie. Kłapouch zarządził czas wolny, po czym ziewnął ostentacyjnie, dając im do zrozumienia, że mają mu zniknąć z oczu. Poszli zatem z Rafałem na plażę. Nie mogli 48 nasycić się wodą. Dopiero po długiej kąpieli rozłożyli się wokół Rafała, a potem, ku rozpaczy Kaśki, zaczęli grupkami wymykać się poza zasięg jego wzroku. Tymczasem Kłapouch wziął odświeżający prysznic i zamierzał ułożyć się do popołudniowej drzemki. Jakież było jego rozczarowanie, gdy po powrocie do obozowiska zobaczył duże, brudne stopy, wystające z jego namiotu. – To ty, Wiesiek? – spytał. Stopy poruszyły się i po chwili z namiotu wyłoniła się głowa zaspanego chłopaka. – Nie poszedłeś na plażę? Koala wzruszył ramionami. – Co roku jeżdżę nad morze. Hiszpania, Włochy, Francja. Wszystkie plaże są podobne. Nudy. Ojciec obiecał mi w tym roku Nowy Jork, ale miałem za dużo miernych. – Miałeś same mierne – uściślił Kłapouch. – Właśnie, miałem same mierne. Sor zna mego ojca! Musiał wyciągnąć konsekwencje i za karę wysłał mnie tutaj. – No tak... – Kłapouch rzeczywiście znał dobrze tę historię. – Rozumiem, że możesz nie mieć ochoty na plażę, ale towarzystwo, lody, czy ja wiem? – Co mnie sor tak namawia? – oburzył się Wiesio. – Towarzystwo samo przyjdzie za parę godzin. Lody zjem jutro. Nie ma się do czego śpieszyć. Sor też nigdzie nie idzie. Opiekun westchnął – nie było szans na pozbycie się intruza. – No cóż, zatem śpijmy razem – mruknął. Wiesio wsunął się do namiotu. Kłapouch za nim. Po chwili zgodnie chrapali. Bogdan po godzinie opalania zaproponował Małgorzacie spacer. Chciał rozejrzeć się za Anną i Patrykiem. – Jeszcze o nich myślisz? – zdziwiła się. – Jakoś nie chce mi się wierzyć, że Anna po prostu zrezygnowała ze spotkania. Może wypadło im wówczas coś ważnego, a teraz nie mogą nas znaleźć? – Nie przesadzaj. Gałata to mały kemping. – Tak czy owak, postanowiłem to wyjaśnić. Idziesz? Małgorzata pokręciła przecząco głową. Nie mogła zrozumieć, czemu Bogdanowi tak bardzo zależy na odnalezieniu tych dwojga. Czyżby spodobała mu się Anna? Odsunęła jednak tę myśl. Wszystkie dotychczasowe dziewczyny Bogdana były blondynkami. Ciemnowłosa Anna w niczym ich nie przypominała. Bogdan nie nalegał. Zobaczył w pobliżu Marcina i pomyślał, że być może to ze względu na niego Margot chce zostać. Cóż byłoby w tym dziwnego? A jednak przez chwilę poczuł tęsknotę za dawnymi, dobrymi czasami, gdy wystarczało im kino, książki i spacery. Nie mam prawa się wtrącać – pomyślał i ruszył wzdłuż brzegu, by najpierw przeszukać plażę. Dziewczyna poszła w przeciwną stronę – ku kamieniom. Po chwili dogonił ją Marcin i zaproponował wspólny spacer. Małgorzata jednak nie miała ochoty na towarzystwo. – Właśnie odmówiłam Bogdanowi – wykręcała się. – Zmęczyła mnie wycieczka. – To może wybierzemy się gdzieś po kolacji? – Po kolacji...? – zastanawiała się przez chwilę, bo nie wiedziała, jakie plany na wieczór miał Bogdan. A jeśli dalej będzie szukał tamtych? Nagle, wbrew sobie, zgodziła się. – Sami? – upewnił się Marcin. Przytaknęła. – Trzymam za słowo! Trochę oszołomiona tym, co się stało, poszła w kierunku kamieni. Marcin był zadowolony, że tak to się ułożyło. Wiedział, że wieczorem będzie bardziej nastrojowo, a o to przecież chodziło. Teraz pójdzie jak z płatka – pomyślał. Nie przejmował się zbytnio tym, że dziewczyna zostawiła go na razie samego. Znał ją już na tyle, by wiedzieć, że lubi wszystko przemyśleć i oswoić się z nową sytuacją, tak jak przedwczoraj oswajała się z morzem. Widział z daleka, jak Margot wdrapuje się na kamień i zaplata ręce na kolanach. Miał nadzieję, że tym razem myśli nie o morzu, ale o nim. 49 Ten widok zainspirował go. Wziął gitarę i szukał melodii do krótkiego tekstu, który przyszedł mu do głowy. Ona mieszka za szkłem Za zielonym szkłem Porusza się jak senny ptak Może to miłość może obojętność Zieloną barwę ma Kto powie mi co stało się Za szkłem Za zielonym szkłem Znalazł w końcu melodię i zanucił całość. Wyszło całkiem nieźle. – Fajna piosenka – powiedziała Aga, opadając na piasek obok niego. – Czemuż to siedzisz pojedynczo? To do ciebie niepodobne. – Znudziła mi się wieczna podwójność. To ciężka praca. Stale trzeba podziwiać, zapewniać i uwielbiać! – Myśli też masz pojedyncze? – Aga uśmiechnęła się podstępnie. – Ona mieszka za szkłem, za zielonym szkłem... – zanuciła. Marcin westchnął ciężko. Przed Agnieszką nic się nie ukryło. – Ułożyłam drugą część. Chcesz posłuchać? Skinął głową. Dziewczyna zanuciła: Ona na kamieniach Na białych kamieniach Siedzi jak senny ptak Może to przyjaźń może miłość Kamienny ciężar ma Któż powie mi co stało się Na kamieniu Na białym kamieniu Marcin odwrócił się niezadowolony w kierunku morza. – To taka piosenka-zagadka – dręczyła go Aga. – Podoba ci się? – Z talentem poetyckim u ciebie wszystko w porządku. Tylko strasznie fałszujesz – mruknął chłopak. – Czy znasz rozwiązanie? – A ty je znasz? – Może... – odpowiedziała z tajemniczym uśmiechem. – Zastanawiam się, czy coś uchodzi twojej uwagi. – Rzadko. – A dzielisz się swoimi cennymi informacjami? – Niektórymi. Inne drogo sprzedaję. – Może kiedyś kupię. – Może sprzedam. – Aga podniosła się i ruszyła w kierunku grupy. Marcin wrócił do grania. Chciał powtórzyć zwrotkę Agi, by mu nie umknęła. Zaśpiewał parę taktów, ale gdy obejrzał się w kierunku kamieni, głos ugrzązł mu w gardle. Do Małgorzaty podszedł nieznajomy i zaczął z nią ożywioną – tak się przynajmniej z daleka Marcinowi wydawało – rozmowę. 50 Był to Patryk. Dziewczyna najpierw poczuła na sobie czyjś wzrok, a gdy rozejrzała się instynktownie, zobaczyła na skarpie, metr nad plażą, chłopaka wpatrującego się w nią pochmurnym, napiętym spojrzeniem. – Patryk? – Poznałaś mnie – mruknął z ulgą. Zsunął się ze skarpy i usiadł obok niej na kamieniu. Przez chwilę trwało niezręczne milczenie. – Czekałem tu na ciebie, to znaczy na was... Chciałem was przeprosić. – Nic się nie stało. – Anna źle się poczuła i musiała zostać w domku – dodał takim tonem, jakby wyznawał najcięższy grzech. – Ona... – urwał. Znowu przez chwilę milczeli. – Pewnie za długo była na słońcu – rzuciła Małgorzata, by jakoś popchnąć tę rozmowę do przodu. – Tak, to chyba słońce... – Ale już jest dobrze? – spytała, chociaż w ogóle jej to nie interesowało. Teraz żałowała, że odmówiła Marcinowi. Mogłaby iść obok niego i przyjemnie rozmawiać, a nie wyciskać słowa z tego ponuraka. Miała w dodatku wrażenie, że Patryk kręci. Ani razu nie spojrzał jej prosto w oczy. Cała rozmowa wydała jej się dziwna. Czyżby był aż tak nieśmiały? I nagle zrozumiała, że nie przyszedł tu z własnej woli i nie chodziło tylko o przeprosiny. – Anna chciałaby was zobaczyć. Jeszcze nie wychodzi, więc... – znowu urwał. – Nie mogę decydować za Bogdana – powiedziała, czując, że nie ma ochoty na siedzenie w ciasnym domku kempingowym i zabawianie dziewczyny, która była na tyle nierozsądna, że dostała udaru. Patryk, choć mu zależało na ich wizycie, nie nalegał. Siedział skulony i niepewny. Małgorzacie nagle zrobiło się go żal. – Myślę jednak, że ucieszy go ta propozycja – dodała więc wbrew sobie. – Powiem mu. Dopiero teraz chłopak się trochę rozluźnił. Zeskoczył z kamienia, rozprostował się. Był szczuplejszy od Marcina i trochę niższy, ale nie wyglądał na cherlaka. Spojrzał na nią tymi swymi pochmurnymi, szarymi oczyma i po raz pierwszy zrobił grymas podobny do uśmiechu. – Nie masz ochoty na pływanie? – spytał. Roześmiała się – od kilku dni wszyscy usiłowali zmusić ją do zanurzenia się w morzu, a ona ciągle patrzyła na nie z dystansem. W tej chwili woda była jednak wyjątkowo spokojna, koronka piany plumkała o brzeg cicho i łagodnie. – Nie umiem – przyznała się. – Moczyłam dotychczas tylko stopy. – Dziś jest dobry dzień na naukę pływania. – Patryk koniecznie chciał coś dla niej zrobić, by w ten sposób zobowiązać ją do odwiedzin. – Pomogę ci – namawiał. Dziewczyna zeskoczyła z kamienia. Poczuła przyjemny chłód wody. Patryk wyciągnął w jej kierunku rękę. – Nie bój się – powiedział. – Uczyłem niedawno pływać siostrę. Mam wprawę. Uwierzyła mu. Może dlatego, że przedtem wydawał jej się taki spięty i ponury, a może dlatego, że nareszcie się do niej uśmiechnął. Poszła za nim. Woda sięgała jej już do pasa. Zanurzyła się nagle cała, aż po czubek głowy, i ze śmiechem wyskoczyła ponad taflę. Poczuła wielką radość. Była lekka jak balonik. Potem podała rękę Patrykowi. Trzymał ją mocno, gdy unosiła się na fali niczym strzęp wodorostu. Nie wiedziała, że z daleka obserwuje to wszystko Marcin. Nie było mu do śmiechu. Leżał na piasku i zastanawiał się nad wszystkim, co zdarzyło się od momentu, kiedy ujrzał Margot na peronie. Czy to możliwe, by aż tak mógł się pomylić w jej ocenie? Co ją łączy z Bogdanem? Kim był tamten chłopak, z którym najpierw rozmawiała, a potem poszła się kąpać? Gdzie i kiedy, do diabła, zdążyła go poznać?! Czy to dlatego nie chciała iść na spacer? Nie mógł opędzić się od przykrych myśli. Bogdan ucieszył się, gdy Małgorzata opowiedziała mu o spotkaniu z Patrykiem. 51 – Byłem pewny, że gdzieś tu są – powiedział. – Tylko nie przewidziałem, że wynajęli domek kempingowy. – Dziwię ci się. – Małgorzata nie podzielała jego entuzjazmu. – Gdyby byli cudzoziemcami, zrozumiałabym twoje zainteresowanie. Obca kultura, inna mentalność, to mogłoby być nawet ciekawe. Co jednak fascynuje cię w tych dwojgu? – Może Anna – zażartował. – To w końcu ładna dziewczyna! – A Beata? – Są wakacje. Mały flirt nie zaszkodzi. – No nie! Biorę kartkę, zapisuję każde twoje słowo i wysyłam Beacie. Roześmiał się. Wiedział, że Małgorzata tego nie zrobi. Nigdy nie zdradziła żadnej jego tajemnicy. – Nie marudź. Chodźmy. Bardzo jestem ich ciekaw. Wiedziała, że żaden argument go nie powstrzyma. Mogła zostać albo iść razem z nim. Poszła. Bez trudu odnaleźli mały domek z charakterystycznymi firankami w oknie. Patryk czekał na nich na werandzie. Małgorzacie wydawało się, że lustruje ich przed wejściem, ale zaraz pomyślała, że jest przewrażliwiona. Przywitali się z rodzicami, a potem przeszli do małego pokoju, gdzie na łóżku siedziała oparta o poduszki Anna. – Wspaniale, że jesteście – powiedziała takim tonem, jakby znali się sto lat i jakby jej blada twarz i przebywanie w łóżku w środku dnia było czymś zupełnie naturalnym. – To właśnie o nich ci opowiadałam, mamo – zwróciła się do wysokiej kobiety, której oczy były podobne jak dwie krople wody do pochmurnych oczu Patryka. – Cieszę się, że was w końcu mogę poznać. Co powiecie na banicę? – zaproponowała z uśmiechem. – Musicie spróbować, jak smakuje typowo bułgarskie ciasto. Małgorzata pomogła przenieść banicę, talerzyki i napoje na stolik stojący obok łóżka Anny. Poczuli się nagle jak w domu. Zaczęli jeść i opowiadać najpierw o sobie, potem o kolegach z obozu, zwłaszcza o bliźniakach, wreszcie o tym, co już zdążyli obejrzeć w Bułgarii. Małgorzata w pewnej chwili zamilkła, obserwując to, co działo się w pokoju. Matka Anny przyniosła im jeszcze półmisek pełen winogron i brzoskwiń. – Proszę, częstujcie się – zachęcała. – Jedz, córeczko – dodała tak jakoś miękko. Patryk też patrzył na Annę, jakby była porcelanową figurką, która może się w każdej chwili stłuc. Przecież to tylko udar słoneczny – dziwiła się Małgorzata. – Jutro, pojutrze będzie zdrowa. Przesadzają z tą swoją troską! Zarejestrowała także moment, w którym Bogdan nagle zmienił się w gejzer dowcipu, humoru i inteligencji. Anna co chwila wybuchała śmiechem, a on wtórował jej swoim basem. Patryk przyglądał się temu z dziwnym wyrazem twarzy, wcale nierozbawiony. Potem nawet odwrócił się do okna, jakby nie chciał, by pozostali widzieli jego minę. Za to Bogdan zdawał się niczego nie zauważać. Dopiero po wyjściu stamtąd spochmurniał i zamilkł. – Widzę, że wyczerpały ci się baterie – zauważyła złośliwie Małgorzata. – Dotychczas starczało ci pogody ducha na cały dzień. Obrócił ku niej zamyślone spojrzenie. – Tam coś nie gra – powiedział. – Jestem tego pewien. – Masz coś konkretnego na myśli? – Nie... Zresztą, nieważne. Chodźmy do obozu. Kłapouch nie znosi spóźnień. Zaraz po kolacji Agnieszka odciągnęła Małgorzatę na bok. – Jesteś dzisiaj głównym tematem obozowych plotek – oświadczyła. – Co to za Apollo uwodził cię na kamieniach? – O czym ty mówisz? – zdziwiła się Małgorzata. – A! – przypomniała sobie po chwili. – Któż to wypatrzył? 52 – Dziewczyny. Są wstrząśnięte jego wyglądem. Baśce z zazdrości rozprostowały się baranie strzępki na głowie. Małgorzata roześmiała się. – Skąd go wytrzasnęłaś? – naciskała Aga. – Sam się znalazł – droczyła się z nią koleżanka. – A ty tak od razu z nim chlup do wody?! To do ciebie niepodobne! – Jesteśmy na wakacjach. Wzięłam urlop od samej siebie. – To brzmi interesująco. A mnie nawet na rękę. Bo Marcin też to widział. Pocieszałam go, jak mogłam. – Przesadzasz. Nie mam żadnych zobowiązań wobec Marcina. Zaraz jednak przypomniała sobie, że to nieprawda. Przecież umówiła się z nim na spacer. Poszukała chłopaka wzrokiem. Siedział przed namiotem z gitarą w ręku i brzdąkał jakąś smętną melodię. Widać było, że humor ma nie najlepszy. Dziewczynie zrobiło się nieswojo. Marcin jednak, czując jej spojrzenie, podniósł głowę i uśmiechnął się. – Obiecałaś mi spacer – przypomniał. – Pamiętam. Odwzajemniła uśmiech, a Aga, widząc to wszystko, pokręciła z niedowierzaniem głową. – Chyba tylko wydawało mi się, że cię znam – powiedziała. – A może i ty nie znasz siebie za dobrze? Popatrzyła Małgorzacie prosto w oczy i odeszła w kierunku Bogdana, który też zarejestrował całą sytuację. Szli wolno w kierunku morza. Marcin niósł na plecach gitarę. Od czasu do czasu patrzył na zamyślony profil dziewczyny. Była przy nim fizycznie, ale myślami błądziła daleko. Chciał wiedzieć, o kim myślała i kim był chłopak, z którym spędziła popołudnie, ale doszedł do wniosku, że za wcześnie na takie pytania. – Dokąd pójdziemy? – zapytał tylko. – Na kamienie. To miejsce przyciąga mnie jak magnes. – Zauważyłem. Doszli do głazów. Marcin pomógł jej wdrapać się na największy. Przez chwilę w milczeniu patrzyli na fale, atakujące brzeg. – W słońcu te kamienie mają barwę twoich włosów – powiedział Marcin. Spojrzała na niego z kpiącym uśmiechem. – A woda ma barwę moich oczu, nieprawdaż? – No tak! – nie dawał za wygraną Marcin. – Spodziewałem się wstępnych trudności. Ale przecież nie jesteś chyba Warneńczyk. – Nie. Ani z kamienia, ani tym bardziej z marmuru. – To dobrze. – Wziął gitarę. – Pozwolisz, że zagram? Jak to mówią, przez muzykę do serca. Zanucił swoją nową piosenkę. Małgorzata patrzyła na falujące wodorosty, które zmierzch zabarwił na czarno. Poruszały się miarowo, prawie w takt muzyki. Zielone szkło... – zastanawiała się. – Spokojne morze przypomina zielone szkło... – Nie wiedziała, że Marcin sam ułożył słowa piosenki i śpiewa o niej. – Podoba ci się? – spytał. – Raczej niepokoi. Dziwne... Może to miłość, może obojętność zieloną barwę ma... Ładne. Tylko takie jakieś smutne. – Zaśpiewam ci coś innego. – Nie. Chciałabym usłyszeć tę piosenkę jeszcze raz – poprosiła. – Rozkaz, księżniczko! – Marcin był nareszcie zadowolony, bo prośba Margot świadczyła o tym, że znalazł do niej drogę. Dziewczyna nareszcie przestała być obojętna. 53 Nie byłby tak pewny siebie, gdyby znał jej myśli. Małgorzacie przypomniały się zielone oczy Anny, błyszczące w bladej i mizernej twarzy, a także dziwne zachowanie Patryka i słowa Bogdana. Kto powie mi, co stało się za szkłem, za zielonym szkłem... Nagle zrozumiała to, co Bogdan wiedział już tam, w domku – coś było nie tak z Anną. Teraz była tego pewna! Dziwne zachowanie Patryka i całej rodziny, wszystkie szczegóły i gesty ułożyły jej się w głowie jak puzzle. Wzdrygnęła się. Marcin urwał, widząc jej minę. – Czy coś się stało? – spytał. Przyciągnął ją do siebie, a Małgorzata pozwoliła na to, bo przez chwilę nie pamiętała, że ma przy sobie Marcina. Bogdan zwykle pocieszał ją w taki sposób. Szybko jednak oprzytomniała. – Przepraszam – powiedziała zmieszana, wymykając się z jego objęć. – Twoja piosenka coś mi przypomniała. – Odwróciła się w kierunku morza. – Cała przyjemność po mojej stronie. Proszę częściej – zażartował, by ją rozluźnić. – Swoją drogą, nie wiedziałem, że jesteś taka dzika. Peszy cię nawet braterski uścisk. – Ty, Marcinie, masz dużo sióstr – odpowiedziała już dawnym tonem. – No! Widzę, że odzyskałaś humor. A już myślałem, że urzekł cię jakiś wodorost. – Raczej twoja muzyka. – Wydawało mi się, że ciebie niczym nie wzruszę. A tu proszę! Po paru taktach rzuciłaś się w moje ramiona – żartował. – Nawet Marioli musiałem przegrać to pięć razy. – Nic dziwnego! Marioli słoń nadepnął na ucho. Dziw, że w ogóle coś usłyszała. A ja chciałam w ten sposób powstrzymać cię od grania. Gwałciłeś mą muzyczną duszę! – Szczyt złośliwości. Jesteś okropna. Gorsza nawet niż Aga. Ale dobrze, że mi to powiedziałaś. Zagram coś, może znowu zechcesz mnie uciszyć. – Akurat. Tym razem wrzucę cię do wody. – Co? Do wody? Mnie? Mnie straszysz wodą?! – Marcin zeskoczył z kamienia i jednym ruchem ściągnął ją na piasek. Po chwili szamotania niósł ją w kierunku morza. – Nie wygłupiaj się! Marcin! – krzyczała. – Nie bądź bliźniak! – Trzymał ją tuż nad wodą. – Zamoczysz mi ubranie. – Będziesz grzeczna? – Będę. Szli w stronę kamieni, śmiejąc się. Wdrapali się na nie ponownie. – Słońce zachodzi. Obejrzymy to sobie. – Podsunął jej ramię, żeby mogła się oprzeć. Razem obserwowali wielką, perłową płaszczyznę, która na zachodzie przechodziła w intensywny róż, a nawet fiolet. – Wczoraj był inny zachód, Bog... – urwała speszona. – Przepraszam. To z przyzwyczajenia. Odsunęła się nieznacznie, oplotła kolana rękoma, a Marcin klął w duchu, bo czuł, że dziewczyna znowu schowała się w skorupkę jak ślimak. IV Następnego dnia pogoda była równie piękna. Postanowili przedpołudnie spędzić na plaży, a po obiedzie pojechać do centrum Warny – do oceanarium i na zakupy. Tymek, wychodząc z kumplami z obozowiska, spojrzał pytająco na Zuzę, ale ona udawała, że jest zajęta. Chłopak zniknął po chwili za namiotami. Szczeniak i kombinator – myślała Zuza – ale tak strasznie mi się podoba. Zwłaszcza ta jego cwaniacka morda – dodała wulgarnie, by sama przed sobą ukryć czułość. Tego właśnie nauczyła się przy Tymku, ironii i czujności wobec własnych uczuć. Wiedziała, że jeśli podda się Tymkowi, to przepadnie jak wszystkie dziewczyny przed nią. A rozstanie z Tymkiem nie było przyjemne. Fajna z ciebie dupa – mówił na przykład – ale komu w drogę, temu trampki na nogę. Mrużył oczy i uśmiechał się tak, by obrazić do głębi, by za jednym zamachem potargać wszelkie nici porozumienia i zniszczyć wszystko, co było dobre. Im bardziej był pewny siebie, tym bardziej 54 ranił. Z nią, o dziwo, postępował inaczej, mimo że był jej pewny. Ale czy ona mogła być pewna Tymka? Obecny konflikt pokazywał, jak kruchy i bezsensowny jest ich związek. Byli w miejscu przypominającym raj, oddzieleni tylko paroma krokami, a przecież od dwóch dni nie powiedzieli do siebie ani słowa. Zwykle to Zuza po kłótni wtulała się w Tymka i wszystko wracało do normy. Teraz też mogła to zrobić w każdej chwili, ale wciągnęła ją gra o chłopaka. Wiedziała, że gdzieś w głębi jest inny, normalny i wrażliwy. Nie mogła jednak przebić się przez cyniczną maskę, którą z upodobaniem nosił. Kiedyś właśnie to najbardziej jej imponowało. Teraz wiedziała, że deptał zbyt wiele. – Wiedziałaś, jaki jestem – odpowiadał zawsze z tym swoim uśmieszkiem, gdy próbowała z nim rozmawiać na ten temat. – Człowiek się zmienia, Tym. Mam wrażenie, że zatrzymałeś się na etapie chłopaczka, któremu wydaje się, że mu wszystko wolno. – Nie bądź taka moralistka – odpowiadał. – Za dużo myślisz. Ja od baby tego nie wymagam. Interesują mnie twoje nogi i parę innych anatomicznych szczegółów. I tym bym się w zupełności zadowolił. – To sobie kup manekina – odpychała go – bo właśnie kukły potrzebujesz. – Czemu ty, Zapałka, nie możesz się po prostu przytulić, tylko zaraz bierzesz się za wychowywanie?! To jest kanapa, a nie szkolna ława. – Misia sobie pościskaj. Nie powie ci ani słowa i będziesz miał, jak lubisz. – Łeb mi zaraz pęknie od tego gadania. – To będzie ładny obrazek – odpowiadała, zbierając się do wyjścia. – Tylko szybko, bo nie zdążę zobaczyć. Czasami spuszczał z tonu. – No dobrze, dam się trochę powychowywać... Przez parę godzin miała wtedy innego Tymka, ale wiedziała, że za chwilę, za godzinę, chłopak otrząśnie się jak zmokły pies i nawet śladu nie zostanie po jego obietnicy. A ona się z tym pogodzi. Tak było zawsze i Tymek miał prawo przypuszczać, że i teraz też tak będzie. Zuza jednak wszystko postawiła na jedną kartę. Już nie mogła i nie chciała się cofnąć. Poczuła w sobie jakąś rysę, przez którą wdarł się chłód. Coraz krytyczniej przyglądała się Tymkowi i coraz więcej widziała. Czuła się tak jak w dzieciństwie, gdy wyrosła z ulubionej sukienki. Nie mogła się wówczas zdecydować, by ją wyrzucić. Usiłowała ją nawet podłużyć, ale nic z tego nie wyszło. Wyrosłam z Tymka? – pytała teraz siebie i czuła ból. – Ale to przecież nie sukienka – pocieszała się. – On może się zmienić. Weszła do namiotu, by nikt nie widział jej łez. Siedziała skulona w kącie i nieszczęśliwa, gotowa w każdej chwili o wszystkim zapomnieć i pobiec za chłopakiem. Obozowicze rozłożyli się na plaży tam gdzie zwykle. Kłapouchowi przypomniało się, że to bliźniacy zwykle przerywali mu słodki sen, toteż widząc, iż robią dołek w pobliżu, powiedział: – Dobrze by było, gdybyście znaleźli sobie jakieś ustronniejsze miejsce. Ci jednak oddalili się zaledwie o parę metrów, nad sam brzeg morza, by zacząć jakąś olbrzymią i skomplikowaną budowę. Kaśka przyglądała się, jak z zaangażowaniem przedszkolaków przerzucają piasek i budują basen z kilkoma kanałami. Niezadowolona była z ich działalności, bo spacerujący musieli omijać rozgrzebane miejsce dużym kołem. – Hipopotama chcecie tu trzymać? – nie wytrzymała w końcu. – Nie, lalka. Jak już ci mówiliśmy, sól morska rozpuszcza zakładki. Od jutra zaczynamy moczenie. Codziennie godzina. – Lepiej wymocz sobie stopy, może ci się skurczą. Robisz takie ślady, że ludzie szukają Guliwera – odcięła się dziewczyna. 55 Fred, słysząc taką replikę, zapatrzył się zdumiony na Kaśkę. Głowę miała jeszcze zaprasowaną, ale język już się jej wyprostował. Albert, widząc jego zapatrzenie, wręczył mu zamiast spodziewanej partii mokrego piasku olbrzymią meduzę. Brat wrzasnął z obrzydzenia, po czym – jako że Kaśka, widząc, co się święci, dała nogę, podrzucił wodniste zwierzątko na wykremowany brzuch opalającej się niedaleko Baśki. Tym razem wrzasnęła Baśka, podskoczyła przerażona, a meduza znalazła się na twarzy wypoczywającego obok Kłapoucha. Belfer wrzasnął jeszcze głośniej, zerwał się na równe nogi – meduza spadła prosto w jego ręce. Stał przez chwilę z głupią miną, patrząc zdumiony na przezroczyste kawałki jamochłona i nie wiedząc, co z nim zrobić. Uczniowie zamarli. Trwało to kilka sekund. Wreszcie Kłapouch nagłym zrywem ruszył w kierunku braci. Fred i Albert nie czekali na dalszy bieg wydarzeń – każdy rzucił się w inną stronę. Kłapouch zwolnił kroku przy ich piaszczystej budowli i już zupełnie spokojnie i dostojnie ruszył w kierunku morza. Po chwili zanurzył w nim szczątki meduzy. Nie był to jednak koniec awantury, tyle że przeniosła się ona w inne rejony plaży i zmienili się częściowo jej bohaterowie. Bliźniaków, którzy już byli razem i z pobliskiego wzgórza obserwowali wrogie pozycje, dogonił Wiesio. Zbliżył się do nich bardziej ponury niż zwykle, z zaciśniętymi pięściami i błyskawicami w oczach. – Stało ci się coś, Wiesiu? – próbowali kpić bracia. – Wam się stanie! – powiedział krótko. – Jeśli jeszcze raz ruszycie jakiegoś zwierzaka! – Odwrócił się na pięcie i odszedł. Bliźniacy w pierwszej chwili mieli ochotę prychnąć śmiechem. Sytuacja była bowiem arcyzabawna. Oto Wiesio, złośliwy troll, leniwy i zdawałoby się obojętny, a może nawet obrażony na cały świat, ten właśnie Wiesio wystąpił w obronie meduzy! Bronił małego, bezbronnego zwierzątka, choć według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien je rozdeptać. Wstrząśnięci tym odkryciem bracia zrezygnowali ze śmiechu. A nawet spoważnieli. Koala uświadomił im, że stali się oprawcami stworzenia, które nic im nie zrobiło. Popatrzyli po sobie wymownie i ruszyli brzegiem morza, by odbyć karę. Delikatnie i uważnie wrzucali do wody wszystkie poniewierające się na piasku meduzy. A było ich niemało. Kiedy doszli do trzydziestej, stwierdzili, że ich wina została odkupiona. Postanowili jeszcze tylko wrzucić do wody Kaśkę jako meduzę symboliczną, która ostatecznie rozliczyłaby ich z Posejdonem. Na razie jednak nie mogli tego zrobić, bo Kłapouch, rozbudzony ich poprzednim postępkiem, nie mógł zasnąć i przewracał się z boku na bok. Postanowili więc pocieszyć się lodami. Historia z jamochłonem pogodziła obie prześladowane dziewczyny. Zresztą Baśka potrzebowała Kłapouchówny, by omówić z nią swoje sercowe problemy. Już od wczoraj obserwowała Rafała. Po kolacji potknęła się nawet, by wpaść prosto w jego opalone ramiona. Rafał złapał ją i postawił na nogi takim gestem, jakby ratował od upadku dziecko. – Uważaj, mała – powiedział w dodatku, co ostatecznie dobiło dziewczynę. – Mam metr siedemdziesiąt. Taka całkiem mała to ja nie jestem! – wypaliła. Rafał spojrzał na nią przytomniej i przez chwilę widział słodki uśmiech i rozliczne walory Baśki, ale pomyślał tylko, że ładny z niej dzieciak. – Daj spokój. Jest dla ciebie za stary – tłumaczyła jej teraz Kaśka. – A poza tym, Rafał ma cię pilnować, a nie podrywać. – Tak czy inaczej, doprowadzę do tego, by mnie zauważył. Muszę utrzeć nosa Krzyśkowi i Marcinowi, a do tego Rafał świetnie się nadaje. – Biedny Rafał! Spełniać rolę chusteczki do nosa to niezbyt przyjemna rola. Jest taki roztargniony, że pewnie ci się uda. Może cię pomyli z Zuzą. – Stajesz się złośliwa. – Ostatnio zarzucałaś mi nadmierny idealizm. Dobrze, że mam jakąś pospolitszą wadę. Baśka fuknęła – coraz trudniej rozmawiało jej się z Kaśką, a teraz potrzebowała jej bardziej niż zwykle, bo Rafał w jakimś przypadkowym skupieniu uwagi dostrzegł, że Kłapouchówna wykonuje 56 część obowiązków za niego i za ojca, starał się więc dziewczynę odciążyć. Baśka zaczęła udawać, że i ona ma czułe serce – zwłaszcza dla Bożenki, której naprawdę trzeba było pilnować. Zaczęła nawet czytać z nią Pana Tadeusza, co było szczytem poświęcenia. Wszystkie te zabiegi na razie nie przynosiły żadnych rezultatów. Baśka ze zgrozą rejestrowała roztargnione i zamyślone spojrzenia Rafała biegnące w kierunku Zuzy. Była przy tym pewna, iż on jeszcze nie wie, że Zuza mu się podoba, ale ten fakt nie poprawił jej humoru. Opiekun na szczęście nie szukał z Zuzą kontaktu – leżał obok Kłapoucha i utrwalał swoją opaleniznę. Baśka w końcu postawiła nie na swój wygląd, ale na intelekt. Podeszła do Rafała i powiedziała: – Słyszałam, że studiujesz archeologię. Zamierzam się wybrać na ten kierunek, ale sama nie wiem, czy jest dla mnie odpowiedni. – Zrobiła bezradną minkę. – Pomyślałam sobie, że może od ciebie dowiem się o nim więcej. Rafał w każdym innym przypadku zbyłby dziewczynę jakimś mętnym zdaniem, ale archeologia była pasją jego życia i gotowy był rozmawiać o niej z kimkolwiek. Baśka uśmiechnęła się zresztą tak nieśmiało i skromnie, że poczuł potrzebę wyjaśnienia zagubionemu dziewczęciu wszelkich plusów i minusów studiowania tej dziedziny wiedzy. Po chwili spacerowali już brzegiem morza zatopieni w rozmowie – chociaż był to właściwie monolog opiekuna. Baśka słuchała, od czasu do czasu sprawdzając tylko, jakie to robi wrażenie na obozowiczach. Anna tego dnia została jeszcze w łóżku. Małgorzata i Bogdan umówili się z Patrykiem, że odwiedzą ją na zmianę, a po kolacji zbiorą się wszyscy w pokoju Anny przy gitarze. Pierwszy poszedł do niej Bogdan, a Małgorzata powędrowała jak zwykle na kamienie. Zaraz potem dołączył do niej Patryk. – Siostra wyrzuciła mnie z domku – usprawiedliwiał swoją obecność. – Słusznie, w końcu to ona jest chora, a nie ty. Ponury cień przemknął przez twarz chłopaka. – Nie lubię zostawiać jej samej. – Przecież jest z Bogdanem. Jemu można powierzyć nawet noworodka. Patryk nie odpowiedział, tylko jeszcze bardziej się zasępił. Małgorzacie przypomniały się wczorajsze podejrzenia. – Czy Anna zawsze była taka delikatna? – Tak, to znaczy nie... – urwał speszony. – Tak – powiedział w końcu i odwrócił wzrok. Dziewczyna postanowiła więcej nie pytać. Zagryzła wargi. Nie dość, że Bogdan zajmował się Anną, to jeszcze ona musiała zabawiać jej brata – milczka. Wyglądał na fajnego, inteligentnego chłopaka, a siedział teraz zamyślony i nastroszony jak kruk. – Hej! – rzuciła zniecierpliwiona. – Lato nam ucieka. – Przepraszam... Zamyśliłem się. Masz rację. Może miałabyś ochotę obejrzeć wioskę? – Chodźmy – odpowiedziała, ale pomyślała, że wolałaby mieć teraz obok siebie Bogdana albo... Marcina. Marcin był w tej chwili w innym punkcie plaży. Zbliżył się do Agnieszki, która z braku innego towarzystwa obserwowała kolejne wygłupy bliźniaków. Usiadł obok niej i połaskotał ją w ramię dziką różą. – Dla mnie? – spytała zdziwiona. – Oczywiście, wraz z propozycją nie do odrzucenia. – Pewnie chcesz zaproponować operację plastyczną mego nosa, a potem wycieczkę na Wyspy Kanaryjskie. Zgoda. Roześmiał się. – No cóż... na razie propozycja nie jest tak interesująca. Chciałem, żebyś trochę poplotkowała. Cena do ustalenia. Aga się skrzywiła. 57 – Wiem, o co ci chodzi, ale to drogie informacje. – Pięć lodów. – Mało. – Dziesięć? – Nie. – No więc? – Spacer brzegiem morza o świcie! Marcin jęknął – nie znosił budzić się tak wcześnie. – Drogo. – Możesz nie kupować. – No dobra, wchodzę w to. Agnieszka powiedziała Marcinowi wszystko, co udało jej się wyciągnąć z Małgorzaty przed zaśnięciem. – Nie rozumiem, czemu oni nie zaprosili tamtych do obozu – zastanawiał się Marcin. – Dziewczyna jest w tej chwili chora. Słońce jej zaszkodziło czy coś w tym stylu. A poza tym Bogdan ma dość oleju w głowie, by nie pokazywać jej innym chłopakom. – Co masz na myśli? – Biedna Beata... – Nie rozumiem. – Z doskonałego trójkąta może zrobić się gigantyczny wielokąt. – Wyjaśnisz mi to wreszcie?! – Owszem, jutro na spacerze, o świcie. – Uf! Jesteś okropna. – Czyżby? To może jednak zostawię te informacje sobie. – No dobrze, jesteś cudowna. Masz parę zalet – cięty język, superzgrabne nogi, no i ten tu, na twarzy. – A czemuż to mój nos miałby być zaletą? – nastroszyła się. – Bo wszystko potrafisz nim wywąchać w detektywistycznym tempie. – No, uratowałeś się – powiedziała łaskawie. – Ale za próbę obrazy części mojej twarzy musisz zapłacić dużymi czekoladowymi lodami. – Ty, dziewczyno, niczego nie przepuścisz. – Zgadza się. Poczujesz to lepiej, gdy cię o świcie wyrwę z cieplutkiego śpiworka. Poszli w kierunku budki z lodami, a Agnieszka po drodze zastanawiała się, czy dobrze robi, sprzedając Marcinowi tajemnice powierzone jej przez koleżankę. Wprawdzie Małgorzata nie prosiła o dyskrecję, ale i tak w postępowaniu Agi było coś dwuznacznego. Pocieszała się jednak myślą, że wyjaśniając chłopakowi sytuację, w gruncie rzeczy działa w interesie Margot. W ten sposób, nie szkodząc koleżance, mogła jednocześnie więcej czasu spędzić z Marcinem. Na obiad pojechali do centrum Warny. Potem poszli w kierunku rozległego parku nadmorskiego, gdzie mieściło się oceanarium, Muzeum Archeologiczne, zoo i kilka innych atrakcji. Najważniejsze, że wszystkie te miejsca leżały niedaleko siebie, w cieniu drzew i w dodatku w pobliżu morza, skąd wiatr przynosił przyjemną, orzeźwiającą bryzę. Wyprawę do oceanarium najbardziej przeżył Emil. On jeden tak naprawdę orientował się, co pływa w małych i wielkich akwariach. Przede wszystkim jednak wiedział, jak wygląda życie tych wodnych stworzeń w stanie naturalnym. Stał teraz przed akwarium z dwoma skrzydlicami, które wyglądały jak barwne motyle, w każdej chwili gotowe odlecieć. Na wolności żyły wśród raf koralowych, tu męczyły się w niedużych pojemnikach wypełnionych zielonkawą wodą. Najczęściej tkwiły przytulone do dna, z rzadka tylko prezentując swoje tajemnicze piękno. Emil usiłował dostrzec, gdzie te niewielkie ryby mają gruczoły jadowe, zdolne uśmiercić człowieka. Szyba akwarium była jednak pomazana brudnymi rękoma zwiedzających, więc niewiele mógł zobaczyć. 58 Wyobraził sobie natomiast, że jest taką skrzydlicą zamkniętą w małym naczyniu, i natychmiast poczuł, że się dusi. Podobne skojarzenia, chociaż niepoparte wiedzą, miała Małgorzata. – Uf! Nie chciałabym być rybą w akwarium. Żal mi tych wszystkich zwierząt. – Tego krokodyla też? – żartował Bogdan. – A żebyś wiedział. W końcu to nie jego wina, że jestem dla niego tylko przekąską. Emil, który stał niedaleko, kolejny raz stwierdził, że Małgorzata myśli podobnie jak on, ale i teraz nie odważył się do niej podejść. Dziewczyna zresztą szybko zapomniała o zwierzętach, bo dołączył do nich Marcin, który postanowił przerwać monopol Bogdana na Małgorzatę. – Chodź! – Złapał dziewczynę za łokieć. – Mam coś, co ci się spodoba! Małgorzata spojrzała pytająco na Bogdana, a on skinął głową i został w tyle. Obejrzała się jeszcze za nim, ale zniknął za terrarium z żółwiami. – Co chciałeś mi pokazać? – spytała, gdy Marcin zwolnił. – No cóż... – powiedział ze skruszoną miną. – To był podstęp. Aga założyła się ze mną, że nie zdołam cię oderwać od Bodka. Udało mi się. Chociaż przyznaję, że spodziewałem się większego oporu – zażartował. Dziewczyna zesztywniała. – Wygrałeś – powiedziała chłodno. – Zatem mogę już wracać. Marcin się zmieszał. – Przepraszam. Nie chciałem cię urazić. Rozmawialiśmy o tym z Agą... to prawda, ale się nie zakładałem. Pomyślałem tylko, że odmiana cię ucieszy. Nie przyszło ci na myśl, że warto czasami pobyć z kimś innym? No tak, teraz cię pouczam... Chyba obetnę sobie język. – Myślę, że lepiej byłoby obciąć jęzor Agnieszce. Marcin wolał nie prowadzić na ten temat dalszej dyskusji. – To co, pozwiedzamy oceanarium razem? Jestem do twojej dyspozycji. – A może wyjdziemy na zewnątrz? Właściwie to męczy mnie oglądanie pozamykanych stworzeń. Jest w tym coś przygnębiającego. Ruszyli ku wyjściu. Po drodze Małgorzata spostrzegła, że Bogdan prowadzi ożywioną rozmowę z Emilem. Czy rzeczywiście nie za bardzo się siebie trzymamy? – pomyślała. – Może naprawdę trzeba czasami pogadać i pobyć z kimś innym? Bogdan nie dałby namówić się na wyjście, bo za bardzo był ciekaw wszystkiego. Dreptałaby teraz przy jego boku i słuchała monologu pełnego naukowych terminów. A tak mogła usiąść na ławce pod potężną pinią i wyciągnąć zmęczone nogi. Uśmiechnęła się do Marcina, a on podsunął jej do wypicia sok, tak jak to zwykle czynił Bogdan. Bliźniacy na czas zwiedzania oceanarium porzucili swoje inne zainteresowania i zajęli się obserwacją Wiesia. Poranne zdarzenie zostawiło w ich pamięci niezatarty ślad. – Ta meduza... – zastanawiał się Albert – może to tylko taki wyjątek... Jak myślisz, braciszku, czy Wiesio kocha także inne zwierzątka? – Trzeba to koniecznie sprawdzić – powiedział Fred i zaczęli rozglądać się za kolegą. Koala jak zwykle wlókł się na końcu grupy, znudzony już na wstępie, bo belfer zmusił go do poderwania się z ulubionego materaca. Do oceanarium wszedł z obrażoną miną i zaraz zaczął oglądać się za jakimś miejscem do siedzenia. W przedsionku odkrył wciśniętą w kąt ławkę i ruszył ku niej, nie zajrzawszy nawet do pierwszej sali. – To był jednak wyjątek – zawyrokowali bliźniacy, obserwujący z ukrycia poczynania Wiesia. – Fe! On wcale nie kocha zwierzątek! A wydawało się, że ma chociaż jedną, jedyną zaletę! – Koala, jakby słyszał ich narzekania, oparł się wygodnie o ścianę, założył nogę na nogę i studiował zacieki na suficie. Wyglądało na to, że nie ma zamiaru się stamtąd ruszać. Rozczarowani bracia zostawili go i poszli obejrzeć podwodny świat, ale też komuś dokuczyć, bo samo zwiedzanie nie stanowiło dla nich dostatecznej atrakcji. 59 Zatrzymali się na chwilę przy olbrzymiej kałamarnicy. Przypomniało im się, że Kłapouchówna często ich do niej porównywała. – Brrr! – wstrząsnął się Fred. – To ja jestem do niej podobny? – Patrzył na ośmiornicę i im dłużej to trwało, tym bardziej wydawało mu się, że dziewczyna ma rację. W zielonkawej szybie widział swoje długie kończyny, zamachał nimi i stwierdził, że podobnie macha swoimi mackami zaciekawiona ośmiornica. Tyle że on miał cztery kończyny, a ona osiem – ale już razem z Albertem mieli ich tyle samo co zwierzak za szybą. Czyż w takim razie Kaśka, złapana przez nich obu jednocześnie, nie miała prawa czuć się w ich objęciach jak w splotach olbrzymiego głowonoga? Te rozważania, które Fred natychmiast wyjawił bratu, trochę ich obu przygnębiły. Ale zaraz o tym zapomnieli, bo gdy zajrzeli do przedsionka, okazało się, że ławka, na której jeszcze przed chwilą siedział Wiesio, teraz jest pusta. Podjęli więc natychmiastowe poszukiwania. Odnaleźli Koalę w sali, którą dawno opuścili inni obozowicze. Stał przy terrarium z krabami. Jeden z nich podpełzł do szyby i skrobał w nią swoimi odnóżami, jakby chciał wyjść. Wiesio dotknął palcem szyby, zwierzak cofnął się na chwilę, zastygł, a potem podpełzł znowu. Bliźniacy obserwowali tę scenę w zdumieniu, zwłaszcza minę Koali. – Wydaje mi się, że Wiesio jest jakby trochę smutny – zauważył Fred. – I rozczulony – dodał Albert. Postanowili więc obserwować Wiesia dalej. Chłopak poskrobał jeszcze raz w szybę, jakby chciał pożegnać się z krabem, a potem z ociąganiem ruszył dalej. Bracia skradali się za nim i po kilku podobnych scenach gotowi byli przysiąc, że Wiesio jednak kocha zwierzątka. Po wyjściu z oceanarium Rafał uparł się, by zwiedzić Muzeum Archeologiczne. Już sama propozycja wstrząsnęła Baśką, która wiedziała, że właśnie jej chce pokazać te wszystkie piszczele i skorupy sprzed czterech tysięcy lat, zgromadzone w ponurych, niskich salkach. Zamierzała uciec, ale opiekun uchwycił ją za rękę, pociągnął ku najbardziej interesującym szkieletom i torturował opisywaniem każdej kosteczki. Chybaby tego nie wytrzymała, ale kątem oka zarejestrowała krótkie spojrzenie stojącego niedaleko Marcina, a zaraz potem posępny wzrok Krzyśka. – Ależ to interesujące! – zachwycała się fałszywie, gdy chłopak na chwilę przerwał swój monolog. – Super! Fantastyczne! – wykrzykiwała, myśląc jednocześnie, że zaraz zwymiotuje. Rafał, zajęty oprowadzaniem „tej małej”, jak nazywał w myślach Baśkę, nie zauważył niestety, że jest wśród obozowiczów kilka osób naprawdę zainteresowanych muzealnymi zbiorami. Z uwagą przyglądał się im Emil, stare amfory przyprawiły o wypieki Małgorzatę i Bogdana, Zuza zaś nie mogła oderwać wzroku od prymitywnych obrazków i ozdób, które widniały na naczyniach, sarkofagach i fragmentach skał. Zaczęła je nawet rysować w swoim szkicowniku, pełna podziwu dla ludzi, którzy kiedyś z takim talentem i pieczołowitością ozdabiali sprzęty codziennego użytku. Pomyślała, że współczesnym daleko do gustu tamtych. Po wyjściu z muzeum Kłapouch zarządził czas wolny. Mieli dwie godziny na zakupy. Tymek z kumplami zniknęli od razu za rogiem, gdzie wsiedli do autobusu jadącego na bazar. Małgorzata, Aga, Marcin i Bogdan zastanawiali się, co zrobić z wolnym czasem. – Może rozejrzymy się za prezentami? – zaproponowała Małgorzata. Patrzyła przy tym jak zwykle na Bogdana. – To chodźmy – powiedział. – Nie ma pośpiechu – zaoponował Marcin. – Portmonetkę dla mamy i skórzany pasek dla taty kupisz taniej w mniejszej miejscowości. Tu w sklepach wszystko drogie. Warto byłoby natomiast zobaczyć bazar, ale do niego trzeba dojechać. Co najmniej pół godziny w zatłoczonym autobusie. Myślę, że za gorąco na taką wyprawę. Przyznali mu rację. – W takim razie co robimy? – spytała Aga. 60 – Proponuję kawiarnię – powiedział Bogdan. – Odpoczniemy chwilę, a potem pozwiedzamy miasto. – Za gorąco na zwiedzanie – znowu zaoponował Marcin. – Wróćmy do parku. Zaraz za nim jest bulwar, gdzie będzie przewiewniej. Zapadła krótka chwila milczenia. Małgorzata tak przywykła uważać to, co zaproponuje Bogdan, za najlepsze, że teraz trudno było jej zaakceptować fakt, iż w słowach Marcina jest dużo racji. – To co robimy? Może wybierzemy jednak bulwar? – zastanawiała się Aga. Małgorzata spojrzała pytająco na Bogdana. Ten potrafił zrezygnować z własnych pomysłów, gdy inni mieli lepsze. – Tak – powiedział. – Chodźmy na bulwar. Zaraz po wyjściu z muzeum Kaśka poprosiła Rafała, by na czas zakupów zajął się Bożenką. W ten sposób wyzwoliła Baśkę od jego towarzystwa. – Uf! – odetchnęła z ulgą, gdy Pączek z Rafałem zniknęli w tłumie. Jej słodki dotychczas uśmiech zmienił się w prześmiewczy grymas. – Dzięki! Uratowałaś mi życie. Jeszcze chwila, a sama zmieniłabym się w jakąś archeologiczną skamielinę. Brrr! Czy on nie umie rozmawiać na inne tematy?! – Widzę, że podrywanie to bardzo ciężka i niewdzięczna praca, a ja myślałam, że robi się to dla przyjemności. – Wstępne trudności. Zmuszę go, by zapomniał o tych okropnych piszczelach. Zobaczysz! – Jesteś dla niego za młoda przynajmniej o jakieś dwa tysiące lat! Baśka wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru przekonywać Kłapouchówny o sensowności swoich poczynań. – Chodźmy lepiej zobaczyć, co tu jest w sklepach. Po tej starzyźnie z muzeum mam ochotę na coś supernowoczesnego. – Rakiety kosmicznej raczej tu nie zobaczysz – zauważyła kpiąco Kaśka. Poszła jednak za koleżanką w kierunku ulicy pełnej zachęcających reklam, zadowolona, że może trochę odpocząć od towarzystwa innych obozowiczów. Niestety, po chwili zauważyła w szybie wystawy, że parę metrów za nimi skradają się bliźniacy. Obejrzała się ze złością. – Widzisz to samo co ja? – Niestety, to nie fatamorgana. To te dwa robale. Bracia, którzy nie mieli za dużo pieniędzy, zamiast zakupów postanowili kontynuować dręczenie dziewczyn. – Wyglądacie bardzo malowniczo – zaczął Fred. Przypomniały mu się przygnębiające refleksje, jakie wywołała w nim kałamarnica, i postanowił zrewanżować się równie złośliwymi porównaniami. – Proporcje doskonale dobrane. Jakby się żyrafa wybrała na spacer z glonojadem. Kaśka postanowiła zlekceważyć ich zaczepkę, bo tylko milczenie wydawało jej się godną odpowiedzią na taką zniewagę. Baśka jednak nie wytrzymała. – A wy wyglądacie jak dwa robale, które zrobiły sobie ondulację i wybrały się na miasto! – wypaliła. – Brrr! Co za koszmarny obrazek! Bliźniacy nie zdążyli odpowiedzieć, bo Kaśka wciągnęła koleżankę do sklepu. – Nie prowokuj ich – szepnęła Kłapouchówna, popychając koleżankę za półki – bo jak się przyczepią, to będą za nami łazić cały dzień. – Już się przyczepili. – Zauważyłam, że najlepszą metodę ma na nich Wiesio. Milczy dotąd, aż bliźniakom się znudzi. – Tobie nie dadzą spokoju, choćbyś milczała cały dzień. Oni cię lubią dręczyć! Ot co! Przyzwyczaili się i jak cię w ciągu dnia chociaż raz nie rozprasują, to im czegoś brakuje. Można jednak zrobić tak, by przyjemność zmieniła się w przykre doświadczenie. To jedyny sposób, by się odczepili. – Ja proponuję zniknąć. Zobacz, tu jest jeszcze jedno wyjście. 61 Kaśka, nie czekając na protesty koleżanki, wyciągnęła ją ze sklepu na wąski pasaż. Umknęły nim na ulicę z drugiej strony budynku. Bliźniacy, których zniecierpliwiło w końcu czekanie przed sklepem, weszli do środka i z oburzeniem odkryli podstęp dziewczyn. – A taką miałem piękną replikę – wzdychał Albert. Fred zaś z uwagą przeglądał się w wystawowej szybie, po raz drugi tego dnia zaniepokojony własnym odbiciem. – A może my naprawdę tak koszmarnie wyglądamy – zastanawiał się. Usiłował przy tym przygładzić strzechę na głowie. – Eee... – powątpiewał Albert. – Mnie się podobasz. Baśka ma zresztą na głowie to samo, a zobacz, jak jej do twarzy. – Do twarzy? Baśce? – zdumiał się Fred. Tego typu myślenie było niesłychane. Baśka nie miała dotychczas twarzy, tylko niewyparzoną gębę. – A! – machnął ręką Albert, ale nie odwołał swoich słów. Fred, który czuł do Baśki niechęć, teraz zupełnie ją znienawidził. Wprowadziła do spokojnego trio ferment, którego skutki bardzo mu się nie podobały. A tak było przyjemnie – pomyślał ze słodyczą o rozkoszach dręczenia Kaśki. Tak, Kaśka to co innego! Czarna Jagoda z ponurą miną przyglądała się sklepowej wystawie. Miała mniej pieniędzy niż inni uczestnicy obozu. Matka prosiła ją, by wydała je na przyjemności, ale dziewczyna marzyła o chwili, gdy wręczy jej skórzaną torebkę, którą postanowiła kupić, będąc jeszcze w kraju. Wreszcie zdecydowała się – weszła do sklepu i wskazała wybrany przedmiot. Po chwili namysłu kupiła jeszcze skórzane rękawiczki dla siebie. Zapłaciła i szybko wyszła. Było jej teraz lekko, jak zawsze, gdy podjęła słuszną decyzję. Klamka zapadła! Zostało jej parę groszy, za które można było kupić kilka lodów. I to tylko tych najtańszych, z automatu. Zawsze może powiedzieć, że przejadły jej się inne. Może też twierdzić, że nie lubi brzoskwiń i winogron. Ty masz upodobania! – powie zdziwiona Aga. Może tylko Kaśka domyśli się, w czym rzecz. Ale gruchy lubisz!? – spyta jak zwykle i nie czekając na odpowiedź, wciśnie jej wielki, słodki owoc. Tak, lubię czasami zjeść gruszkę – odpowie, przyjmując ją. Tylko od Kaśki! Od nikogo więcej niczego nie przyjęła i nie przyjmie! Czarna Jagoda skręciła w kierunku parku. Usiadła na ławce osłoniętej egzotycznymi krzewami o słodko pachnących, żółtych kwiatach. Wyjęła z reklamówki torbę i rękawiczki. Zdarła ceny. Tam wszystko takie tanie, mamusiu – kłamała w myślach. – Najadłam się owoców, jak kazałaś, do syta. A Kłapouch też nie żałował nam witamin. Codziennie była papryka i pomidory. Na winogrona już nie mogłam patrzeć. – Schowała torebkę do reklamówki. Potem włożyła na ręce skórzane rękawiczki. Zanurzyła w nich twarz i przez chwilę bezgłośnie płakała. Były to jej pierwsze skórzane rękawiczki. Marzyła o nich przez lata. Uspokoiła się szybko i pomyślała nawet ironicznie, że nie ma do nich odpowiedniej kurtki, ale nawet ta myśl nie zdołała popsuć jej teraz humoru. O szóstej zebrali się na umówionym skwerze. Najwięcej toreb i torebek miała Bożenka, której Rafał nie potrafił odciągnąć od zakupów. Były to głównie słodycze i owoce. Mariola przede wszystkim spenetrowała sklepy kosmetyczne i różnego rodzaju butiki. Ostatnia zjawiła się grupa Tymka. Zuza od razu doszła do wniosku, że handel poszedł im dobrze. Świadczyły o tym nie tylko zadowolone miny, ale i puste torby na ramionach. Tymek miał na sobie nowy trykot i Zuza musiała przyznać, że jest mu w nim wyjątkowo do twarzy. Ale zaraz odwróciła wzrok, bo chłopak papatrzył na nią triumfalnie, jakby chciał dać do zrozumienia, że bez niej życie też ma swoje uroki. Po kolacji Bogdan poszedł do Anny. Małgorzata musiała zostać w obozie, bo na nią przypadł dyżur. Poszła razem z Mariolą szorować garnki. Marcin siedział przed namiotem, stroił gitarę i czekał na dziewczynę. 62 – Może pójdziemy zagrać twoim tańczącym wodorostom? – zaproponował, gdy wróciła. Usiadła na chwilę przy nim. – One rzeczywiście tańczą. Nie powiem, że nie mam ochoty ich zobaczyć – siliła się na żartobliwy ton – jednak mój czas jest dzisiaj zarezerwowany. Mamy z Bogdanem występ słownomuzyczny. – I jest to, oczywiście, występ zamknięty? – zapytał. Skinęła twierdząco głową. Przeciągnęła palcami po strunach gitary. – Może wybierzemy się tam jutro. – Dobrze – zgodził się Marcin – ale pod warunkiem, że to będzie również występ zamknięty. Ty, ja i oczywiście wodorosty. Obiecujesz? – Obiecuję. A teraz muszę już iść. Na skraju obozowiska odwróciła się jeszcze i pomachała w jego kierunku ręką. Bogdan i Patryk siedzieli na werandzie sami. Widać było, że się nudzą. – Gdzie Anna? – spytała zdziwiona Małgorzata. – Śpi – wyjaśnił Patryk. – Prosiła, żeby ją obudzić, gdy przyjdziecie, ale Bogdan nie pozwolił. – Słusznie. Pół godziny później Małgorzata poszła sprawdzić, czy Anna jeszcze śpi. Lniane zasłonki w jej pokoju były zasunięte. Tuż przy oknie, w półmroku spała na wznak Anna. Jej twarz wydała się Małgorzacie szczuplejsza niż zwykle. Dziewczyna oddychała tak cicho i płytko, jakby nie oddychała wcale. Małgorzata pomyślała, że Anna wygląda jak rzeźba. Przypomniał jej się widziany w muzeum Warneńczyk. Wzdrygnęła się i chciała się cofnąć, gdy Anna nagle otworzyła oczy. Małgorzatę zdziwiło to lekkie, prawie niezauważalne przechodzenie od snu do jawy. Nie była nawet pewna, czy Anna rzeczywiście ją widzi. Dopiero po chwili tamta uśmiechnęła się do niej. – Jesteś... – powiedziała. – Czy Bogdan też przyszedł? – Tak. Siedzi na werandzie. – Długo czekacie? – Nie. Najwyżej pół godziny. Dopiero teraz Anna poderwała się niespokojnie. – To dlaczego mnie nie obudziliście?! – Sen to zdrowie – rzuciła Małgorzata i zaraz ugryzła się w język. Anna jednak roześmiała się, jakby usłyszała dowcip, a potem zaczęła szukać grzebienia. Rozplotła warkocz, w który zwykle przed snem zaplatała swoje długie włosy. Czesanie trochę ją zmęczyło. Małgorzata zobaczyła kropelki potu na jej czole. – Ach, ten upał – usiłowała zbagatelizować to Anna. Chyba nie chciała, by Małgorzata wiedziała, jak jest słaba. – Idź do chłopców i powiedz im, że za parę minut będę gotowa. – Na pewno niczego nie potrzebujesz? – Nie. Małgorzata posłusznie wycofała się z pokoju. Godzinę później byli jeszcze razem na werandzie. Bogdan grał cicho na gitarze. Patryk, zaszyty w kącie werandy, siedział zamyślony i markotny. – Zabierz tego ponuraka na spacer – poprosiła Małgorzatę Anna. – Zaraz będzie zachód słońca. Ja obejrzę go z Bogdanem tutaj. I chociaż Małgorzacie nie bardzo chciało się opuszczać werandę, a Patryk nie lubił zostawiać siostry, oboje wstali jak na komendę i po chwili szli obok siebie bez słowa w kierunku asfaltowej alejki, którą najszybciej można było dojść na kamienie. Dopiero gdy Patryk pomógł Małgorzacie wdrapać się na pierwszy z nich i usiadł obok, dziewczynie przypomniała się rozmowa z Marcinem. A gdyby przypadkiem i jemu zachciało się obejrzeć zachód słońca w tym miejscu? Staliby teraz z głupimi minami naprzeciw siebie. Małgorzata pomyślała, że wszystko się jakoś niepotrzebnie komplikuje. Chciała spędzić obóz inaczej. W jej planach w ogóle nie było Anny i Patryka, a nawet nikogo podobnego do Marcina. Przez cały dzień nie miała okazji być sama z Bogdanem i 63 porozmawiać z nim w dawnym stylu. Przypomniał jej się pierwszy wieczór na kamieniach, gdy siedziała obok niego, zapatrzona w błyszczący horyzont. A teraz ta harmonia została zburzona! Poddali się życzeniom Anny, uczestniczyli w jej sennym i chorym bytowaniu, żyli w rytmie odwiedzin u niej. Małgorzata posmutniała. Patryk siedział obok równie milczący i osowiały i teraz już dziewczyna nie dziwiła się jego zachowaniu. Słońce było tuż nad horyzontem, niebo różowiało, a ona skuliła się na kamieniu i patrzyła na strzępy piany, kołyszące się obok wodorostów. V Świtało. Agnieszka zajrzała do namiotu chłopców. W szarzejącym mroku rozpoznała nagie ramię i twarz Marcina. – Marcin – szepnęła – wstawaj! Chłopak poruszył się niechętnie, ale gdy jeszcze raz zawołała go po imieniu, otworzył oczy. – Uf! Agniecha! Przerwałaś mi taki piękny sen... – ziewnął. Albert na chwilę przebudził się, usiadł półprzytomny, a potem zorientowawszy się, że to jeszcze noc, popukał się w czoło, by dać im do zrozumienia, co o nich myśli. Położył się i z powrotem przytulił do brata. Marcin roześmiał się, widząc, że Fred, który przez sen już zaczął Alberta szukać, uspokaja się i głęboko zasypia. – Pośpiesz się, bo nie zdążymy – ponaglała Aga. – Włóż coś – dodała, widząc, że wybiera się w spodenkach. – Na razie jest chłodno. Wymknęli się cicho z obozowiska. – Gdzie pragniesz powitać nowy piękny dzień? – Marcin wyraźnie odzyskiwał humor. Pociągnęła go w stronę kamieni. Piaskowe olbrzymy wyglądały w mroku tajemniczo i groźnie. Odnalazła ten, na którym zawsze siadała Małgorzata. – A dlaczego tu? Czy to symbol? – błaznował chłopak, ale zaraz oboje zmarkotnieli. – Wieczorami jest zajęty – powiedziała Aga. – Podziwiałeś tu zachody, może i wschód ci się spodoba. – Wdrapała się na głaz. – Nie brak ci tupetu. To pewne! – podsumował Marcin. – Oto zaklęty kamień Małgorzaty, zdobyty świtem Anno Domini etc. przez Agnieszkę Zuchwałą. Ale uważaj, by jakaś rusałka nie ściągnęła cię z niego do wody. – Rusałki śpią. Żeby tylko tobie taki głupi pomysł nie przyszedł do głowy. Marcin roześmiał się. Podciągnął się do góry, położył na kamieniu, umieszczając głowę na kolanach Agi. – Z tej strony świata – poinformował ją – widać tylko twój nos. Nos, nos, nos! – śpiewał. – Uważaj, bo zaszczycisz piasek. – Nie podobają ci się moje naturalistyczne obserwacje? – zdziwił się słodko. Wiedział, że może sobie pozwolić na takie żarty. – Czyżbyś wolała coś bardziej romantycznego? – Przezornie zerwał się z jej kolan i przeskoczył na następny kamień. – Nosie, biała różo poranka, lilio samotna na płaskowyżu twarzy. No, no! – Zaczął się bronić przed atakującą dziewczyną. – Spokojnie, bo mnie jeszcze dogonisz! I co wtedy?! – zeskoczył na piasek. Agnieszka za nim. – Uduszę cię! Marcin upadł na piasek. – Zgoda! Należy mi się. Duś! Agę jednak znowu opuścił humor. Odwróciła się i poszła na kamienie. – Chodź. Przegapimy świt – powiedziała. Milczeli, obserwując rozpraszającą się szarość. – Popatrz, tam zaczyna się coś dziać! Pamiętasz Księgę Rodzaju? Oddzielenie światła od ciemności? I to było dobre! – zacytowała. – Tak. To było dobre. 64 – Nie poznaję cię, Agniecha. Wpadłaś w dziwny nastrój. A wiesz, jak było naprawdę z tym stworzeniem? – Marcin przybrał pozę barda. – Ludzie powiadają – zaczął – że Pan Bóg, oddzieliwszy niebo od wód, zaklął brzydko: „Diabeł by to wszystko wziął! To niebieskie i to niebieskie! I w dodatku nie ma na czym się oprzeć!” Tu Bóg z trudem wygramolił się na powierzchnię wody. Usłyszał to diabeł. „Brać, to brać! – Zatarł ręce i oderwał kawał oceanu. – W piekle przyda się trochę wody. Podpiec trochę grzesznika i przechłodzić! I jeszcze raz!” W ten oto sposób powstała ziemia. Zorientowawszy się w ubytkach, Pan Bóg zaczął znowu strasznie kląć, ale Diabeł był już het! Agnieszce podobała się opowieść. – Nieźle! Nawet całkiem dobrze! Choć odbiegasz daleko od oryginału. Po niebie tymczasem rozlewała się jasność. Zatoka i pobliskie wzgórza wyłaniały się z cienia. Czekali, aż i do nich dotrze czysta, prześwietlona biel. – Niewiele tego świtu – zauważyła Agnieszka. – Taki jakiś blady, bezbronny. – No, Aga, czemu smucisz? Zaczyna się nowy dzień. Słońce wyłazi. Postróżuje nam przy naszych małych sprawach, zapadnie o porządnej godzinie, byśmy mogli się wyspać. I już! – I już – powtórzyła jak echo dziewczyna. – No to rwijmy w ten nadchodzący dzień! – krzyknął Marcin. Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Biegli w stronę wschodzącego słońca, aż w końcu upadli razem na piasek i tarzali się w nim, śmiejąc się jak szaleni. – Kurczę! Nawet i to potrafisz – powiedziała w końcu Aga. – Jesteś bezczelnie doskonały. Masz tylko jedną wadę. – Słucham z zapartym tchem. – Te twoje okropne upodobanie do blondynek! Koszmar! Zmrużył po swojemu oczy. – No, no! Bo mi się jeszcze oświadczysz, Aga. – Chciałbyś, nie?! – Właściwie... jestem do tego przyzwyczajony. Zdarza mi się to przynajmniej raz dziennie. – Co wtedy robisz? – To zależy. Czasami się śmieję, czasami płaczę, a czasami... ulegam. – Dobrze. Nie dam ci skonać ze śmiechu o świcie dzisiejszego dnia. Idziemy spać. – Coś ty! Chodźmy do latarni morskiej. Skinęła z uznaniem. To był dobry dalszy ciąg poranka. Podczas śniadania Kłapouch poinformował, że jutro z samego rana zwijają namioty i wyruszają na południe. – Czy sor zdecydował już, gdzie się zatrzymamy? – spytał Bogdan, patrząc porozumiewawczo na Małgorzatę. – Tak. Rozbijemy obóz w Emonie. Chciałbym, żebyście zobaczyli, jak wygląda porządny kemping, z natryskami, basenem, kawiarniami. – To, zdaje się, Słoneczny Brzeg? – upewnił się Bogdan. – Zgadłeś. Jeśli tam będzie tłok, to zatrzymamy się w którymś z następnych kempingów Słonecznego Brzegu. A dziś zrobimy wycieczkę do Złotych Piasków i monasteru Aładża. Wrócimy przed kolacją. – Tego nie przewidzieliśmy – mruknął zmartwiony Bogdan. Małgorzata milczała. – Anna nie czuje się najlepiej, więc pewnie tu zostaną. A my musimy jechać. Pójdę ich o tym zawiadomić. Wrócił po piętnastu minutach w jeszcze gorszym nastroju. Starał się to wprawdzie ukryć, ale Małgorzata za długo go znała, by nie odgadnąć, że stało się coś szczególnego. Musiała jednak pójść do namiotu spakować rzeczy na całodzienną wycieczkę. Gdy z niego wyszła, Bogdan szedł w jej kierunku, kulejąc. – Co ci się stało? – zaniepokoiła się. 65 Mrugnął do niej porozumiewawczo. – Potknąłem się i uderzyłem paluchami w tamten wielki kamień – powiedział głośno, bo obok był Kłapouch. – Muszę zostać w obozie. O chodzeniu przez cały dzień nie ma mowy. – Zostaję z tobą! – Nie. Nie ma sensu, żebyś przeze mnie traciła wycieczkę – powiedział i odciągnął ją na bok. – Chcę zostać z Anną – szepnął. – Może to ostatnia okazja, by z nią trochę pobyć... – Trochę? Przecież mówisz o całym dniu! – Cóż to jest jeden dzień! – odrzekł chłopak. Miał przy tym taką minę, że Małgorzata poczuła nieprzyjemne ukłucie. Wolał zostać z tamtą niż razem z nią zwiedzać niecodzienne zakątki wybrzeża. Co takiego miała w sobie Anna, że od paru dni spędzał u niej każdą wolną chwilę? Dotychczas zawsze potrafił dzielić swój czas. Nawet Beata nie absorbowała go aż tak bardzo. – Rób, jak chcesz – powiedziała prawie obrażona i odwróciła się na pięcie. Bogdan przytrzymał ją za ramię. – Wiem, że jesteś rozczarowana... Wieczorem ci wszystko wyjaśnię. Teraz i tak nie było na to czasu. Kłapouch wziął swój chlebak i ruszył, a za nim reszta. Małgorzata po chwili dołączyła do Agi, a w duszy postanowiła sobie, że będzie się doskonale bawić mimo nieobecności Bogdana. Jechali śmiesznie niskim, przewiewnym autobusem. Była to chyba specjalna turystyczna trasa, bo co jakiś czas pojazd zwalniał, by pasażerowie mogli lepiej obejrzeć ładne zakątki wybrzeża. Małgorzata, mimo że nie lubiła jazdy autobusami, teraz czuła się dobrze. Siedziała obok Agnieszki, za Marcinem, który studiował właśnie przewodnik. – Jakie atrakcje czekają nas w Złotych Piaskach? – spytała. Zwykle takich wiadomości dostarczał Bogdan. Jednak Marcin doskonale go zastąpił. – Plaża o szerokości stu metrów, piasek w złotym kolorze, setki hoteli, tysiące lokali gastronomicznych, w tym kilka o najwyższym światowym standardzie, nowoczesna architektura wtopiona w zieleń buków, tysiące ciał na plaży – recytował. – To brzmi imponująco. Mógłbyś werbować turystów w biurze podróży – pochwaliła go Małgorzata. – Raczej turystki – mruknęła Aga, niezadowolona z tego nagłego porozumienia Margot i Marcina. – Uprzedzam cię, że morze nie jest w Złotych Piaskach tak grzeczne jak w Gałacie, więc raczej nie rzucaj się w odmęty z kolejnym Apollo. – Czy ty nie za bardzo się o mnie martwisz? – odcięła się Małgorzata. – Poradzę sobie, zapewniam cię. – Zwłaszcza że ja zamierzam się nią dobrze opiekować – dodał Marcin. – Nie wątpię. – Aga wolała zmienić temat. – Podobno bywają tu konkursy piękności. Może by tak wylansować naszą Fleur? – Popatrzyła wymownie na dziewczynę, która wyciągnęła właśnie lusterko i poprawiała swoje jasne włosy. – Parametry odpowiednie – przyznał Marcin. – Tylko musielibyśmy znaleźć jej jakieś zainteresowania. Dzień dobry państwu! – Agnieszka parodiowała głos i gesty koleżanki. – Nazywam się Mariola, mam szesnaście lat, chodzę do liceum ogólnokształcącego, interesują mnie chłopcy, a poza tym chłopcy i chłopcy! – Tak, to rzeczywiście jej jedyne zainteresowanie – potwierdził Marcin. – Któż mógłby wiedzieć to lepiej. – Aga była coraz bardziej przygnębiona i coraz bardziej złośliwa. Marcin nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ Kłapouch właśnie wstał i ruszył do wyjścia. Obozowicze, jak na komendę, zaczęli zbierać swoje rzeczy i przepychać się za nim. Bliźniacy natychmiast ujęli Kaśkę pod pachy. – Mogłabyś niechcący zostać w tym środku lokomocji. Brat by umarł z żalu – tłumaczył lakonicznie Albert próbującej się wyswobodzić dziewczynie. Bracia uśmiechali się do niej 66 łagodnie, zdawali się trzymać ją lekko i przyjacielsko. Tylko Kaśka wiedziała, że ich palce zaciskają się na jej rękach jak kleszcze. – Mam was dość! – syknęła. – Po dziurki w nosie! Po czubek głowy! Przyczepiliście się do mnie jak pijawki. – Kaśka pozostała przy zoologicznych przezwiskach. – Jak pijawki? – podchwycił Albert. – Fredziku, w które miejsce najchętniej wpija się taka długa, chuda i bardzo spragniona pijawka? – Czy ja wiem... – Bliźniak studiował opalone części ciała Kaśki z taką miną, że zrobiło jej się słabo na myśl, że za chwilę naprawdę przyssie się do niej. Najdłużej przyglądał się szyi. – Tu, co? – Niezłe miejsce! – przyznał Albert. Dziewczyna poruszyła się niespokojnie. – Czy wyście zwariowali? – Tak, dlaczego by nie popić... – Fred zachłeptał malowniczo i oblizał szeroko usta. Powoli zaczął zbliżać się do szyi Kaśki. Dziewczyna jednak wrzasnęła tak, że aż obaj odskoczyli. Na szczęście dla nich i dla Kaśki autobus właśnie się zatrzymał i mogli rzucić się do drzwi, by ujść zaniepokojonemu Kłapouchowi. – Na nogę jej Fred nadepnął – tłumaczył mu Albert. – Wie sor, straszna z niego łamaga. Macha kończynami jak paralityk, a to dziewczę delikatne, może nawet nadwrażliwe. Stąd ten straszny krzyk. Ale to wszystko przypadek! Absolutnie! Kaśka była cała i zdrowa, więc Kłapouch dał spokój z dochodzeniem prawdy. – Ty, Albert – powiedział tylko tonem bliźniaka – uważaj, żebym ja ci kiedyś czegoś nie przydeptał. Noszę dziesiątkę, to może boleć. Bliźniacy spojrzeli z uznaniem na stopy belfra, a potem grzecznie zwrócili się do Kaśki. – Może podmuchać? Wzruszyła tylko ramionami i odwróciła się plecami, by dać wyraz swemu lekceważeniu. Plaża w Złotych Piaskach zrobiła na nich niesamowite wrażenie. Poczuli, że są w wielkim, nowoczesnym kurorcie, który niczym nie przypomina zaniedbanego zakątka, jakim była Gałata. Tuż obok szerokiej plaży wśród potężnych drzew kryły się nowoczesne hotele. Ludzie też zdawali się różnić od tych, których mieli okazję obserwować dotychczas – więcej tu było drogiego sprzętu turystycznego, pięknych strojów kąpielowych, parasoli, desek surfingowych, leżaków i koszy. W Gałacie wystarczały ręcznik i piłka. W pierwszej chwili poczuli się nawet jak intruzi. Dopiero po chwili, gdy rozejrzeli się lepiej, spostrzegli, że nie brakuje na plaży także i takich jak oni, którzy mają tylko ręcznik i dobre samopoczucie. Długo szukali miejsca, w końcu udało im się znaleźć trochę wolnego piasku niedaleko morza. Dzień był wietrzny, więc fala była rzeczywiście większa niż w schowanej w zatoce Gałacie. Małgorzata z zachwytem patrzyła na potężne zwały wody ozdobione pienistą koronką, popychane w kierunku brzegu i zmieniające się w końcu w łagodne języki moczące piasek. Był to widok jedyny w swoim rodzaju, któremu w dodatku towarzyszył groźny, miarowy odgłos napierających fal. Czuło się tu prawdziwą potęgę morza. Odwróciła się, by powiedzieć Bogdanowi o swoich spostrzeżeniach, ale przypomniała sobie, że przecież został z Anną. Znowu ogarnęło ją nieokreślone, złe uczucie i kolejny raz postanowiła, że nie pozwoli, by jego nieobecność popsuła jej wycieczkę. Właśnie wtedy dosięgnął ją chłodny deszcz i zdumiona dziewczyna wpadła w ręce mokrego Marcina. Pociągnął ją w kierunku morza i po chwili spadła na nią olbrzymia fala. Wydawało jej się, że morze porwie ją w swoje odmęty, Marcin jednak trzymał ją mocno i przy odpływie pomógł jej wyjść na brzeg. – Mogłeś mnie utopić! – buntowała się Małgorzata, prychając i otrzepując się, ale w gruncie rzeczy musiała przyznać, że ta zaskakująca kąpiel miała swój urok. Chłopak złapał ją za rękę i pociągnął wzdłuż brzegu – biegli, by szybciej wyschnąć, a potem opadli na piasek tuż przy wodzie, zapatrzeni w morze. Marcin miał ochotę przyciągnąć do siebie dziewczynę, ale tylko przysunął się bliżej i odgarnął mokry kosmyk, który spadł jej na nos. 67 Taka wysoka fala była bezpieczna tylko dla dobrych pływaków. Tymek i jego klan właśnie do takich należeli. Pływanie sprawiło jednak Tymkowi mniej przyjemności niż zwykle. Zuza nie podniosła się, gdy oni wchodzili do wody, natomiast zapragnęła kąpieli dokładnie w tym czasie, gdy poczuli zmęczenie i wrócili na brzeg. Wściekało to Tymka tym bardziej, że za Zuzą ruszył do wody Rafał i przez cały czas pływał w jej pobliżu. Dziewczyna wprawdzie nie zwracała na niego uwagi, ale sam fakt był dla Tymka mocno denerwujący. Rafał zresztą byłby bardzo zdziwiony, gdyby mu ktoś powiedział, że poszedł do wody za Zuzą. Przypominała mu jakąś egipską rzeźbę i byłby przysiągł, że to dlatego patrzy na nią od czasu do czasu. Tę dziwną kąpiel Zuzy i Rafała – niby osobną, ale jednak nie do końca – oglądała równie niezadowolona Baśka. Postanowiła działać natychmiast. Wskoczyła do wody, podpłynęła sprawnie do Rafała i udała, że niechcący napiła się wody, zaczęła kaszleć i machać ramionami. Rafał dał się na to nabrać – podpłynął, objął dziewczynę wysportowanym ramieniem i zaczął holować ją do brzegu. – Bez ciebie chybabym utonęła – wyszeptała Baśka, trzepocząc rzęsami, pełna udawanego podziwu i wdzięczności. – Cudownie pływasz. I tak świetnie znasz się na ratowaniu. – Rafał był jednak odporny na tego typu zdania. – To był mój obowiązek – powiedział, stawiając ją na piasku. – Dobrze, że byłem w pobliżu – dodał obojętnie. Baśka postanowiła zatem zacząć z innej beczki. – Zastanawiam się właśnie – powiedziała przebiegle – czy w czasach starożytnych istniały kurorty. A jeśli tak, to czy byli tam ratownicy. Czy Kleopatra zażywała kąpieli morskich i słonecznych? – Wiedziała, że Rafał nie oprze się pokusie wyjaśnienia jej tych problemów. Tak też było. Zaczął długi monolog, którego Baśka słuchała nieuważnie, za to z wystudiowanym uśmiechem. Marcin poszedł po lody, a do Małgorzaty przysiadła się Agnieszka, która właśnie wróciła spod natrysków. – Jesteś zdaje się dzisiaj łaskawsza dla swego adoratora. Cóż za nagła odmiana. Nabrałam właśnie nadziei, a tu krach! Czyżby twoje nieużyte serduszko drgnęło? A może to z nudów? – pytała. – Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Ty zresztą wszystko wiesz lepiej, zatem to od ciebie pewnie dowiem się, co sądzić o swoim postępowaniu – powiedziała Małgorzata, mając teraz w nosie zaczepki koleżanki. Aga westchnęła. Nie było jej do śmiechu. Wierzyła, czy też chciała wierzyć, że Małgorzata i Bogdan są w sobie od dawna zakochani, tylko nie chcą sobie tego uświadomić. Wydawało jej się, że gdy im to podpowie, przejrzą na oczy i zrozumieją, co ich naprawdę łączy. Teraz jednak wszystko się komplikowało. Bogdan zainteresował się kolejną dziewczyną, a Margot chyba posłuchała jej rad i postanowiła spędzić wakacje równie przyjemnie jak on. – Jeśli to z nudów, to wolałabym, żebyś wybrała Patryka. Równie atrakcyjny, za to bardziej tajemniczy. A tobie przecież wszystko jedno. – A jeśli nie? Aga znowu westchnęła. – Najgorsze, że sama nie wiesz, o co i o kogo ci tak naprawdę chodzi. – Letnia przygoda. Może nawet dwie letnie przygody. Sama mnie namawiałaś. Najważniejsze, by coś przeżyć! Pamiętasz? To twoje słowa. – Czemu nie wyrwałam sobie wtedy języka! – jęczała Agnieszka. – Ale jeśli planujesz aż dwie przygody, to znaczy, że obie nie mają dla ciebie znaczenia. Więc kto naprawdę ma dla ciebie znaczenie?! Małgorzata spochmurniała. Nie zamierzała się zwierzać. Na szczęście w ich kierunku szedł z lodami Marcin. 68 – Co się stało? – spytał Małgorzatę. – Czemu masz taką minę? – Aga zrobiła mi wiwisekcję. Dobrała mi się do duszy. Jestem teraz w kawałkach. – Widzę, Agniecha, że robisz się groźna dla otoczenia. Coś by trzeba było skrócić. – Tobie włosy! – wypaliła dziewczyna. – Och, cóż za boski loczek, o tu, na śnieżnobiałym czole. Błogi uśmiech rozlał się po twarzy chłopaka. – No, mów mi tak jeszcze, mów... Złotousta! – Roześmieli się wszyscy troje. – W ładnym towarzystwie sobie siedzę, Złotowłosa i Złotousta. Czegóż mi więcej trzeba! – Umiesz się podlizywać dziewczynom, to trzeba przyznać – powiedziała z odrobiną smutku Aga. – W rewanżu pójdę po colę i nie wrócę za szybko. Zostawiła ich samych. – Skóra ci zejdzie z pleców – zauważył Marcin. – Czyżbyś chciał je posmarować? – spytała po raz pierwszy z odrobiną kokieterii w głosie. – Owszem – powiedział. – To wprawdzie przywilej Bogdana, ale jeśli za chwilę ich nie nasmaruję, nie będziesz mogła w nocy spać. To pewne. Podała mu krem. Dotknął jej pleców. Potarł skórę. – Boli? – Nie. – To może jeszcze ją uratujemy. Ale trzeba zastosować lepszy środek. Poczekaj chwilę, zaraz przyniosę coś specjalnego. Poszedł w kierunku Kaśki i po chwili był już z powrotem. W ręku trzymał niewielką butelkę. – Kaśka twierdzi, że to niezawodny środek na oparzenia. Albert za to przestrzegał mnie, że to kamuflaż i że Kłapouchówna ten eliksir popija wieczorami, bo wierzy, że jej oleju w głowie przybędzie. – A co na to Kaśka? – Radziła mu, by sobie tym wysmarował język. Ponoć w takich przypadkach wyrasta drugi i kiedy jeden mówi, to drugi może odpocząć. Wiesz, jak Albert czasami cedzi słowa. Sto ślimaków na godzinę! – Bliźniacy zapewne nie darowali zniewagi. – Oczywiście, że nie. Od razu postanowili rzecz wypróbować na Kłapouchównie, ale wydostałem z ich rąk buteleczkę i w ten sposób ocaliłem ten cenny eliksir i twoją skórę. Kładź się na brzuchu. Mariola z niechęcią patrzyła w stronę Marcina pochylającego się nad plecami Małgorzaty. Żmijka! – pomyślała o dziewczynie. – Niby taka niedotykalska, a tu proszę. Ruszyła wzdłuż brzegu, by nie widzieć tamtych. Znała Marcina. Wiedziała, jak potrafi takimi drobnymi dotknięciami, prawie nic nieznaczącymi, oswoić dziewczynę. Ją też tak oswoił. Wprawdzie chodziła przed nim z innymi, ściskali się w parku, ale wtedy wydawało się to Marioli trochę śmieszne i sztuczne. Nie lubiła się z nimi całować. Z Marcinem było inaczej. Nie śpieszył się z niczym. Nie gładził włosów, tylko oglądał nową spinkę. Nie dotykał uszu, tylko podziwiał kolczyk albo zakładał klips. A potem, gdy już naprawdę dotykał i całował, wszystko wydawało się takie naturalne... Mariola zacisnęła usta. Ciągle jeszcze wierzyła w swój nieodparty urok. Trzeba tylko było uzmysłowić chłopakowi, że jest ładniejsza, a przede wszystkim zgrabniejsza od tamtej. Najlepsza do tego była zazdrość. Rozejrzała się po plaży – jej wzrok spoczął na tłustych udach, brzuszkach i fałdkach. Wyprostowała się, uśmiechnęła i ruszyła przed siebie. Poradzę sobie! – pomyślała. – Nie jestem przecież taka jak te tłuste foki! Spacer Baśki z opiekunem nie trwał długo. Rafał musiał się zająć Bożenką, która weszła na szkło. Rana była na szczęście powierzchowna, więc Baśka złapała za rękę Kłapouchównę, gotową jak zwykle do pomocy. 69 – To nie twoja działka. Rafał bierze za to forsę. Zajmij się lepiej mną. – Wyglądasz kwitnąco. – Ale łeb mam wypełniony tysiącem wiadomości i jeśli zaraz o nich nie zapomnę, to chyba mi pęknie. – Baśka wachlowała się kapeluszem, jakby naprawdę obawiała się eksplozji. – Myślisz, że to pomoże? – Robię przewiew, może wiedza wyparuje mi uszami! Brrr! Niedługo będę mogła zaginać Epokę na lekcjach. – Widzę, że coraz przyjemniejsze są te twoje zaloty – kpiła jak zwykle Kaśka. – Czy aby na pewno rzecz warta zachodu? – Wyglądem przypomina kulturystę. I ta jego opalenizna! Ale jak go słyszę, mam wrażenie, że zadaję się z mumią egipską. W tej chwili jesteśmy przy piramidach. Wczoraj przed samą kolacją opowiadał mi godzinę o tym, jak się balsamowało zwłoki. Widziałaś, że potem nie mogłam przełknąć ani kęsa. I jeszcze te koszmarne piszczele w muzeum! Dobrze, że jutro wyjeżdżamy, bo on mi przed chwilą wyjawił, że ma ochotę jeszcze raz je obejrzeć. I to koniecznie razem ze mną! A wystarczy mi tego, co widziałam. Brr! Nie wiem, jak dzisiaj zasnę w nocy. – Żeby choć cień sympatii! Okruch oczarowania! Odrobina czułości! Nic. Nawet przez lunetę nie można by dostrzec żadnego z tych uczuć. Po co ty mu zawracasz głowę? – A widziałaś minę Krzyśka?! Reszta też niepocieszona. – Baśka uśmiechnęła się z satysfakcją. – Jaka reszta? Kogo to obchodzi? – Kaśka rozglądała się teatralnie wokół. – Obchodzi! Nie bój się! Gotowa jestem jeszcze co najmniej dwa dni słuchać o skorupach, ruinach i nieboszczykach, byleby widzieć codziennie te zazdrosne gęby. Kaśka westchnęła, po czym zostawiła koleżankę, widząc rosnące na nodze Pączka białe zwoje. Wyglądało na to, że Rafał zna się bardziej na balsamowaniu niż na opatrywaniu ran. Po obiedzie wspinali się przez rozległy park do położonego w jego górnych partiach monasteru Aładża. Podobała im się ta wyprawa wąskimi alejkami, które miejscami otaczała egzotyczna roślinność, przypominająca bardziej tropikalny niż europejski las. Jeszcze większe wrażenie zrobił na nich klasztor. Wykute w skale małe cele, w dodatku zawieszone nad przepaścią, niektóre ocalałe tylko częściowo, z ledwie widocznymi freskami, odkrywały im życie, jakiego nie znali. – Jak gdyby bliżej do Boga – powiedziała Małgorzata i Marcin spojrzał na nią z uznaniem. – Wyjęłaś mi to z ust. Warto znaleźć się w takim miejscu i chwilę pogłówkować. – O rzeczach ostatecznych... – Właśnie. Marcin wciągnął do płuc wilgotne, chłodne powietrze, które napływało z małej, zakratowanej celi. – Wąchaj, dziewczyno! Tak pachnie wieczność. – Czy ja wiem, raczej pleśń – odpowiedziała przekornie, ale i na niej to miejsce robiło duże wrażenie. Życie tutaj naprawdę musiało być wyrzeczeniem. Obok nich przeszli bliźniacy z poważnymi, można by rzec uduchowionymi minami. – Stało się coś, chłopaki? – spytał zdziwiony Marcin. – Memento mori – odpowiedzieli jednocześnie i poszli w dół schodkami prowadzącymi ku alejce, nieśpiesznymi, dostojnymi krokami, jakby rzeczywiście byli średniowiecznymi mnichami, zapatrzonymi w ponadczasowy świat. Nikt jednak nie wierzył w trwałość ich przemiany. – Pewnie chcą zmylić czujność Kaśki, ale ta trzyma się przezornie Kłapoucha – zawyrokowała Agnieszka. Kaśka faktycznie miała dość bliźniaków. – Dłużej nie wytrzymam – skarżyła się Baśce. – Do ciebie przyczepiają się tylko czasami, a do mnie przynajmniej raz na godzinę. Muszę coś z tym zrobić, bo zwariuję. 70 – Bo schodzisz im z drogi, zamiast atakować. Mówiłam ci, że trzeba im odpłacić pięknym za nadobne. – W odpłacaniu to ty jesteś lepsza, więc wymyśl coś. – A żebyś wiedziała, że wymyślę! Baśka zmarszczyła czoło i zapadła w głęboką zadumę. – Trzeba im utrzeć nosa – powiedziała po chwili. – To wiem sama. Spodziewałam się genialniejszej myśli. – A gdyby tak... – W oczach Baśki zabłysły diabelskie ogniki. – Wiem! Trzeba znaleźć obrońców! – Ty możesz wrócić do Krzyśka. On, zdaje się, ciągle jeszcze marzy o tej roli. Poza tym w każdej chwili możesz poprosić o interwencję Tymka. – Bliźniaki mają w nosie moich obrońców, ale gdybyś tak ty przygruchała sobie jakiegoś rycerzyka, pewnie by pękli najpierw ze zdziwienia, a potem z nudy i bezczynności. Kaśka oblała się rumieńcem. Pomyślała jednocześnie, że pomysł Baśki jest dobry, ale niewykonalny z tej prostej przyczyny, że żaden chłopak się nią dotychczas nie zainteresował i pewnie nie zainteresuje. – To nie w moim stylu – powiedziała chłodno. – Pewnie czekasz na księcia, który ma przybyć na białym rumaku. Co? A rozejrzeć się za kimś nie łaska? Do tego matka natura dała ci oczy! – Im też dała. – Kaśka miała niskie mniemanie o swojej powierzchowności. – Pewnie! W takim stroju i w takim uczesaniu nie masz szans. Ale mogę nad tym popracować. – Szkoda czasu. – Chcesz pognębić bliźniaków czy nie? – Wolałabym prostszy sposób. – Przecież nie musisz zaraz się zakochiwać. Nawet nie musisz się całować. Przejdziemy się tylko przed nosem bliźniaków z jakimiś zagraniczniakami. Resztę podpowie im wyobraźnia. – Resztę? Baśka udawała, że nie słyszy pytania koleżanki. Układała w głowie dalekosiężny plan, w którego szczegóły wolała na razie Kaśki nie wprowadzać. Dokuczenie bliźniakom było tylko pierwszym jego punktem. Potem... – aż się uśmiechnęła do swych myśli. – A Rafał? – przypomniała jej Kaśka. – Nudziarz. Mam dość jego nekrofilii. To trupojad, który nie potrafi dostrzec uroków współczesności. Brrr! Nigdy więcej opowieści o piszczelach i skorupach! Zresztą, dotychczas nie zauważył, iż ma do czynienia z dziewczyną. – Wiesz, ja chyba jednak nie mam ochoty na to... ucieranie nosów – Kaśka próbowała się wymigać. – To naprawdę nie w moim stylu. – Jesteś na wakacjach i możesz dać sobie przynajmniej dwudniowy odpoczynek od swoich zasad. Dwa dni! Tyle mi wystarczy, by pognębić bliźniaków. Tylko musisz robić, co ci powiem. Kaśka westchnęła. Problem polegał na tym, że sama nie wiedziała, czego tak naprawdę chce. Czy przez cały obóz ma pilnować Bożenki i kłócić się z bliźniakami? A może rzeczywiście powinna coś zmienić w swoim wyglądzie, odpocząć chwilę od samej siebie, pomarzyć? Wrócili do obozu wieczorem. Bogdan siedział przed swoim namiotem z kompresem na nodze. Po kolacji Kłapouch obejrzał dokładnie jego stopę. – Będziesz mógł jutro chodzić? – Tak. Obrzęk już zszedł. Właściwie już mnie nie boli. To było tylko lekkie stłuczenie. – Zatem jutro zwijamy obóz – zdecydował Kłapouch. Nauczyciel odszedł, a do chłopaka przysiadła się Małgorzata. – Kłamiesz jak z nut. To mnie właśnie w tobie zawsze zdumiewa, że jesteś dobry we wszystkim. Popatrzył na jej skupioną, obcą twarz. 71 – Dobrze się bawiłaś? – Dobrze. Zamilkli. – Powiedziałem Annie, że odwiedzisz ją dzisiaj... – Urwał, bo Małgorzata zmarszczyła brwi. – Nie powinieneś chyba mówić takich rzeczy bez porozumienia ze mną. Obiecałam po kolacji spacer Marcinowi. – Mam powody, by tak postępować. – Być może... – Nagle, nie wiadomo dlaczego, poczuła silną potrzebę zranienia go. – Później mi je wyjaśnisz. Czeka na mnie Marcin. – Więc nie pójdziesz do Anny? – Na twarzy Bogdana widać było rozczarowanie. Tego się nie spodziewał. – Jeśli tak ci na tym zależy... Dobrze, odwiedzę ją... ale potem, za godzinę lub dwie. Bogdan ze zdziwieniem patrzył, jak okręca się na pięcie i idzie w kierunku uśmiechniętego Marcina. Dotychczas nie zdarzyło się, by czyjeś sprawy były ważniejsze niż jego. Małgorzata odkładała wszystko i biegła na każde jego zawołanie. Zresztą, nie było jej czy jego spraw, tylko wspólne. Kto by pomyślał, że jeden dzień tak potrafi odmienić dziewczynę. A Małgorzata była wściekła na siebie za tę scenę. Sama nie wiedziała naprawdę, o co jej chodzi. Czuła, że coś się w niej zmienia, że ogarnia ją jakiś niepokój, jakby ten dzień naruszył istniejącą w jej wewnętrznym świecie równowagę. Przyjaźń w końcu też zobowiązuje! – myślała. – Dlaczego mam być mniej ważna niż dopiero co poznana dziewczyna? Dlaczego mam spełniać cudze kaprysy i być na każde zawołanie? Zawsze było odwrotnie. To dziewczyny Bogdana musiały liczyć się z planami i zachciankami Małgorzaty. Nawet Beata godziła się z tym, że Bogdan wybierał się z Małgorzatą do kina, teatru czy na wystawę. A teraz nagle jakaś dziewczyna staje się tak ważna, że trzeba dla niej nawet kłamać! Te ponure myśli przerwał jej nagle Marcin. Dmuchnął w jej włosy i powiedział: – Hej! Jestem tu! To ze mną wybrałaś się na spacer! – Przepraszam... Zamyśliłam się. – To chyba nie były wesołe myśli. – Już o nich nie pamiętam. – Świetnie. Wziąłem gitarę. Pogram ci na kamieniach. – Na kamieniach nie... – zaprotestowała. Bała się, że może być tam Patryk. – Chodźmy do tej małej zatoczki obok kempingu. Jeszcze tam nie byłam. Marcin popatrzył na nią zdziwiony, ale nic nie powiedział. Zaczęli schodzić w dół, ku małej, dzikiej plaży, prawie pustej o tej porze. Usiedli obok gładkiego pnia wyrzuconego przez morze. Marcin milczał, patrząc na jej zamyślony profil. Siedziała przy nim, ale zdawała się go nie zauważać. Zabrzdąkał na gitarze, by ją obudzić. Uśmiechnęła się, gdy zaczął śpiewać znaną piosenkę. Chłopak zastanawiał się, czy nadszedł już właściwy moment na to, by porozmawiać z Małgorzatą poważniej. Mógł wprawdzie sprawdzić dziewczynę, na przykład wziąć za rękę i pocałować koniuszki palców. Małgorzata nie należała do osób, które pozwalałyby na takie gesty wszystkim. Ale gdyby cofnęła rękę? Co wtedy? Doszedł do wniosku, że jeszcze nie chce znać jej reakcji. Bał się, że może być negatywna. Spędziła z nim prawie cały dzień, a przecież nie był jej pewien. Bał się wszystkich pochopnych gestów, które mogłyby ją spłoszyć. Mam czas – pomyślał. – Do końca obozu zostało jeszcze wiele dni. W niektórych sprawach nie warto się śpieszyć. Grał na gitarze, a Małgorzata patrzyła na ciemniejące morze i przesypywała bezwiednie między palcami piasek. Powinna być szczęśliwa, ale nie była. W dodatku nie wiedziała, dlaczego tak jest. 72 Anna czuła się tego dnia dużo lepiej, więc matka pozwoliła jej pójść z Bogdanem i Patrykiem nad morze, by obejrzeć zachód słońca. Bogdan patrzył teraz na jej szczupłą sylwetkę. Stała na kamieniu, na którym zwykle siadywała Małgorzata, i patrzyła na morze. Było coś tak kruchego i ulotnego w jej postaci, że Bogdan poczuł w środku bolesny skurcz. Anna budziła w nim wiele uczuć, których nie próbował nawet nazwać. Wiedział, że zrobi wszystko, o co dziewczyna poprosi. Więcej – zgadywał jej życzenia, zanim zdążyła je wypowiedzieć. Rozumieli się bez słów, jakby byli ze sobą od dawna, jakby posiadali sztukę telepatycznego przekazywania myśli. Stała jeszcze na kamieniu, a on pomyślał, że za chwilę zwróci się ku niemu i uśmiechnie, co będzie oznaczało, że chce zeskoczyć, by znaleźć się obok niego. Tak też się stało. Anna przeciągnęła się w zaróżowionym od zachodu powietrzu, potem uśmiechnęła się do niego, a on podał jej rękę, by mogła bezpiecznie zsunąć się z głazu na piasek. Miał ją teraz tuż obok. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, jakby każde z nich chciało zbadać, czy rzeczywiście prawidłowo odgadują własne pragnienia. Potem Anna wspięła się na palce, otoczyła jego szyję ramieniem i zamknęła oczy. Przyciągnął ją do siebie i pocałował po raz pierwszy. Nie wiedzieli, że Patryk akurat wyszedł na brzeg i zastygł, zobaczywszy tę scenę. Nie wiedzieli także, że ich pocałunek zauważyła Małgorzata, która wyłoniła się zza zakrętu ścieżki. Chciała właśnie zawołać i zamachać do nich, ale nie zdołała wydusić z siebie ani słowa. Gdy oboje podeszli do kamieni, Anna i Bogdan siedzieli na piasku, oparci o siebie, połączeni końcami palców. Nie cofnęli dłoni ani nie odsunęli się na ich widok. – A Beata? – krzyczała godzinę później Małgorzata. – Co jej powiesz po powrocie? Tego się po tobie nie spodziewałam! Dotychczas najpierw zrywałeś z jedną, dopiero wtedy zaczynałeś chodzić z drugą. A zrywałeś, gdy był powód! Jaki powód dała ci Beata?! Przecież nie została w Polsce dla kaprysu! Przypominam ci, że jej matka miała operację, a ona w tej chwili ma na głowie cały dom. Dlaczego jej to robisz? Bogdan pozwolił się wykrzyczeć Małgorzacie. Patrzył na nią spokojnie, jakby w jej słowach nie było racji, choć przecież miała ją w zupełności. – Nie masz zamiaru mi nawet odpowiedzieć? – atakowała go oburzona. Nie dodała, że Bogdan zdradza nie tylko Beatę, ale zaniedbuje ją, swoją przyjaciółkę. – Owszem, mam zamiar ci odpowiedzieć... – Zamieniam się w słuch! – kpiła. Dawno już nie rozmawiali w ten sposób. Bogdan też patrzył na nią chłodno. – Nie jesteś ciekawa, co chciałem ci powiedzieć rano? – To nie jest odpowiedź. – Owszem. To by wiele wyjaśniło. Nie chciałaś słuchać. – Ale teraz umieram z ciekawości. Mów! Doprawdy, to musi być coś niezwykłego, jeśli nagle, z dnia na dzień zapomniałeś o wszystkich swoich zasadach! – rzuciła ironicznie. – Tak... – mówił teraz przez zaciśnięte zęby, z trudem. – To jest coś, co nie zdarza się zbyt często. Zwłaszcza takim młodym ludziom jak my... – Małgorzata nagle zobaczyła na jego twarzy bolesny skurcz. – Anna jest bardzo chora. Nieuleczalnie chora. Czy to wydaje ci się dostatecznie niezwykłe?! – Patrzył chwilę prosto w jej oczy, a potem odwrócił się, usiadł na piasku i schował twarz w dłoniach. Zanim dotarła do niej groza tych słów, zanim zdążyła coś sensownego pomyśleć i powiedzieć, chłopak zerwał się i ruszył przed siebie brzegiem morza. Chciała za nim krzyknąć, ale po skurczonych, drgających ramionach poznała, że płacze i pewnie dlatego chce być sam. Kopnęła kilka razy piasek, a potem i ona ruszyła wzdłuż morza, tyle że w przeciwną stronę. Zuza siedziała sama przed namiotem. W obozowisku było jeszcze kilka równie samotnych osób. Emil usadowił się pod kempingową latarnią i czytał książkę. Wiesio spał na materacu na środku obozowiska. Czarna Jagoda kończyła kolejny list do matki, w którym były same kłamstwa. Właśnie pisała o cudownie spędzonym dniu i jeszcze cudowniejszym wieczorze, podczas którego miała jakoby spacerować nad morzem i razem z kilkoma „wspaniałymi i superwesołymi osobami” 73 oglądać „przepiękny” zachód słońca. Cały jej list był pełen zachwytów i ozdobników. Obok Czarnej Jagody siedziała Bożenka z Panem Tadeuszem w ręku. Dziewczyna próbowała przeczytać fragment o grzybobraniu, ale usta same układały jej się do ziewania. Do obozowiska wrócili także bliźniacy, którzy byli niepocieszeni, bo po kolacji Kaśka i Baśka gdzieś zniknęły i nie było kogo męczyć. Bracia usiłowali zabawić się kosztem Wiesia. Poukładali się po jego obu stronach i pochrapywali jak on, ale Wiesio naprawdę spał, więc nie mógł zareagować na ich wygłupy. Zuza obserwowała to senne, smętne towarzystwo. Pomyślała, że nie powinna spędzać kolejnego wieczoru sama, nudząc się przed namiotem. Zresztą, jeszcze gorzej się czuła, gdy Tymek był niedaleko, w zasięgu wzroku, ale obcy i niedostępny. Wiedziała, że zjawi się niedługo razem ze swoją świtą, spojrzy przenikliwie w jej kierunku, sprawdzi, czy wszystko jest tak, jak on sobie życzy, a potem zajmie się rozmową z kumplami albo kłótnią z Baśką. Do niej nie odezwie się ani słowem. Jest bowiem pewny, że Zuzie w końcu znudzi się milczenie. Przygryzła wargi. Przez cały dzień zastanawiała się, czy się z nim jednak nie pogodzić. Bo co będzie, gdy Tymek znudzi się czekaniem na jej słowa i rozejrzy się za jakąś pocieszycielką? Tyle było wokół ładnych, opalonych dziewcząt. W Złotych Piaskach zarejestrowała kilka spojrzeń w kierunku Tymka. Jedna dziewczyna zaczepiła go nawet, ale on wzruszył tylko ramionami. Innej parę minut potem coś wyjaśniał, pokazując ręką w kierunku butików. Podprowadził ją nawet parę metrów, a potem obejrzał się na Zuzę, by sprawdzić, czy zarejestrowała ten fakt. Ona jednak udawała, że niczego nie widzi, więc Tymek zostawił dziewczynę i wrócił do kumpli. Za którymś razem mogło jednak być inaczej. Jutro przenosili się na dużo większy i atrakcyjniejszy kemping, gdzie nie zabraknie okazji do rozrywek. Jej rozmyślania przerwało pojawienie się w obozowisku Tymka z kumplami. Zuza zauważyła, że wszyscy mają wypchane plecaki i koszule. Wracali z wyprawy do cudzych sadów. Szczeniaki! – pomyślała i od razu przeszła jej ochota na jakiekolwiek porozumienie z Tymkiem. Jednak nie wszystko odbyło się tak, jak przewidziała. Chłopakowi chyba również znudziły się nieporozumienia, bo gdy ich spojrzenia na chwilę się spotkały, ruszył w jej kierunku. Zuza pobladła. Tymek uśmiechnął się łaskawie i wysypał zza koszuli na materac tuż obok niej co najmniej dwa kilogramy brzoskwiń. Patrzył jej przy tym w oczy. Zuza nie wytrzymała jego spojrzenia, spuściła wzrok. Tymek wziął to za dobry znak. – To dla ciebie – powiedział cicho. – Tu brzoskwinie rosną na każdym wzgórzu – dodał pewny siebie. – Tobie wyrastają nawet na brzuchu – odrzekła, patrząc ironicznie na jego pobrudzoną, wymiętą koszulę. – Szukaj, Tym, innej amatorki owoców. Mnie kradzione stają w gardle. Tego się nie spodziewał. Odezwał się przecież do niej pierwszy, a ona, zamiast ucieszyć się i rzucić na szyję, ironizowała! Wstał wściekły, zostawiając owoce na materacu. Poszedł w mrok otaczający obozowisko. Rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu Kłapoucha, wyjął papierosa i zaciągnął się głęboko. Uspokajał się z trudem. W porządku – mówił do siebie jak zwykle. – Nie ma pośpiechu. Zapałka zmięknie, bo nie będzie miała innego wyjścia. Są inne, ważniejsze rzeczy od jej kaprysów. Ale mimo tych myśli Tymek czuł, że coś się między nim a Zuzą zmienia i być może sprawy nigdy nie powrócą do dawnego porządku. Niepokoił go upór dziewczyny. Dotychczas wystarczyło jedno słowo albo jeden gest i Zuza miękła. Musiał ten upór zwalczyć, bo wiedział, że jeśli raz się podda, to będzie ustępować zawsze. 74 EMONA 75 I Kłapouch zbudził ich o świcie. Sprawnie zwinęli namioty. Prawie wszyscy cieszyli się, że wkrótce znajdą się w nowym miejscu. Początek podróży upłynął bez zbytnich niespodzianek – najpierw targali plecaki pod górę, do przystanku, potem dostali się do Warny zatłoczonym autobusem. Drugim, wcale nie lepszym, dojechali do portu. Szli wzdłuż nabrzeża, zdumieni liczbą cumujących tam statków. Dopiero teraz dotarło do nich, że Warna jest wielkim portowym miastem. Kłapouch zaprowadził ich na przystań statków pasażerskich. Dalszą podróż mieli odbyć wodolotem. W oczekiwaniu na kurs rozłożyli się w cieniu budynku, w którym były kasy i poczekalnia. Albert leżał z głową na plecaku i tęsknym okiem przyglądał się olbrzymiemu statkowi, z którego właśnie wyładowywano banany. – Wiesz, braciszku – westchnął – popłynąłbym sobie na Tahiti. – Popatrzył przez chwilę z dezaprobatą na Kaśkę i Baśkę, które od rana traktowały braci jak powietrze. – Kobiety wachlują cię tam liściem palmowym, przynoszą pepsi, nacierają koliberkowym olejkiem. Raj! Nie to co tutaj, Zaprasowane Zakładki i egoistyczne Pasztetniczki. Dziewczyny jednak w ogóle nie zwróciły uwagi na jego zaczepkę, za to zjawiła się przy nich Agnieszka z gazetą w ręku. – Jak mi dasz dziesięć dolarów, to też cię powachluję. Myślisz, że Tahitanki robią to za darmo? Nie ma tak dobrze. A jak dorzucisz drugie tyle, to ci nawet zatańczę. – Zapisz się, Agniecha, do trupy Tymka, tam teraz brakuje kobiet, a Tymkowi przyda się twój zmysł praktyczny. Mnie brat zrobi wiatr za darmo – odrzekł Albert. – Na razie to on robi wiatr ptakom. – Aga roześmiała się, widząc, jak Fred robi podchody, by złapać mewę śmieszkę. Ptak w ostatniej chwili poderwał się, a bliźniak pacnął na nabrzeżny beton. Albert jednak nie widział upadku brata, bo jego wzrok przyciągnęło zdjęcie jednej z modelek, reklamujących kostiumy kąpielowe. – Można obejrzeć? – Masz. – Dziewczyna wręczyła mu gazetę. – Oglądanie, w przeciwieństwie do wachlowania, nic nie kosztuje. – Niczego sobie, owszem, owszem... – mruczał Albert. – Co tam masz? – zainteresował się jego zachwytami Fred, który na szczęście nie potłukł się zbytnio przy upadku. – Rozebrane baby. – To ja omal nie straciłem życia, a ty oglądasz gołe baby? Żeby jeszcze żywe, tobym zrozumiał, ale na obrazku?! – oburzył się Fred. – Popatrz, ta jest podobna do Baśki. – Do Baśki? No i co z tego? – Obojętność brata zdumiewała Freda. – A moje kolano jest podobne do kotleta mielonego! Albert raczył w końcu zauważyć zranioną kończynę. – Mam ci podmuchać? – spytał, widząc, że to tylko kilka zadrapań. Fredowi słusznie wydawało się, że słyszy w głosie brata kpinę. Od wczoraj coś się dziwnego działo z Albertem i ta odmiana napawała Freda rozpaczą. Kaśka też była jakaś inna! Fred aż się skulił pod ciężarem tych myśli. Na szczęście Albert się opamiętał, zostawił lekturę pisma i poszedł zmoczyć chusteczkę higieniczną, po czym przemył nią kolano brata. Burza została zażegnana. Zaraz potem Kłapouch spojrzał na zegarek i podniósł się. Obozowicze zaczęli zbierać rzeczy. – Wolałabym statkiem – powiedziała do Bogdana Małgorzata. Z lękiem patrzyła w kierunku kołyszącego się na falach wodolotu. – Cóż to za przyjemność płynąć w takiej metalowej puszce. 76 Od rana rozmawiali właśnie w taki sposób – o rzeczach błahych, o szczegółach podróży, o pogodzie, omijając starannie problemy, które ich rozdzieliły. Wiedzieli jednak, że jest między nimi bariera. Bogdan nie był taki pogodny i energiczny jak zwykle. Małgorzata zaś w ogóle nie miała humoru. Teraz mogła to zrzucić na niewygody podróży. Chociaż raz przydała się do czegoś jej lokomocyjna choroba. Bogdan doskonale znał tę jej słabość i miał sposobność do okazania przyjacielskiej troski. Zajęli miejsce przy oknie. Dziewczyna wypatrzyła w kieszeni siedzenia foliową torebkę, oklejoną papierem w różowe kwiatki. Takie same torebki były przy każdym fotelu. – Mam nadzieję, że moja się nie przyda. Patrzyła na ciemnozielone fale, które rozbijały się o okrągłe okienka wodolotu. Miała wrażenie, że statek zapada się w wodę coraz bardziej. – Kłapouch stara się, jak może, by urozmaicić nam podróż – rzuciła Agnieszka, siadając obok i machając zachęcająco do Marcina. – Widzę, Margot, że się zabezpieczasz – dodała, patrząc znacząco na torebkę. – Marcin, zaśpiewaj nam swoją nową piosenkę. Pasuje jak ulał do okoliczności. Ona mieszka za szkłem, za zielonym szkłem – zanuciła, a chłopak podchwycił melodię. – Już wiem! – wtrącił się Fred. – To jest piosenka o rusałce. Jeśli wrzucimy Kaśkę do wody, to będzie piosenka o rusałce Kaśce. Tym razem Kaśka nie wytrzymała. Siedziała przy Kłapouchu, więc nie bała się bliźniaków. – A jak wrzucimy ciebie – odcięła się – to będzie piosenka o wielkiej, chudej ośmiornicy. – Czy ty słyszysz, braciszku? – spytał Fred, a Albert skinął głową. – Masz szczęście, dziewczyno, że pojazd ruszył, ale też nie masz szczęścia, bo za godzinę dopłynie do portu, a tam wszystko się może zdarzyć. – Słyszałam o przypadkach – tym razem odezwała się Baśka – przemiany rusałki w człowieka, ale nie słyszałam, by kiedykolwiek przemienił się w człowieka głowonóg. – Rusałki, o ile mi wiadomo – brata z kolei wspomógł Albert – zmieniają się w kobiety. A czyż kobieta to człowiek? – pytał, powątpiewając teatralnie. – Słyszałam – Baśka zaczęła bojowo z innej beczki – że bliźniacy dostają wszystko po połowie. Szkoda mi was chłopcy, mieć połowę rozumu to rzeczywiście przykra sprawa. – Nie jest to jednak tak przykre, jak posiadać zamiast niego kurzy móżdżek, co według najnowszych badań jest udziałem młodych panienek – odpowiedział Albert. Baśka wzruszyła ramionami. – Dowcip wypalił się wam na słońcu. Panienki były w dziewiętnastym wieku, więc my nie mieścimy się w tej kategorii. – To kto ty jesteś? – zainteresował się Fred. – Dziewczynka? Bliźniacy wybuchnęli śmiechem. Reszta poszła w ich ślady, a Baśka gniewnie fukała. – Zaśpiewaj coś, Marcinie – poprosiła z westchnieniem Aga. – Mam dość ich popisów. Chłopak wziął gitarę i zaczął grać. Od czasu do czasu patrzył w kierunku Małgorzaty – sprawdzał, czy słucha. Dziewczyna walczyła jednak ze złym samopoczuciem. Bogdan podsunął jej ramię, a ona zamknęła oczy i usiłowała zasnąć. Marcin w duchu wściekał się, że to nie obok niego siedzi Margot i nie o jego ramię się opiera. Gdy tylko Bogdan miał wolny czas, on szedł od razu w odstawkę. Czy tak objawiała się przyjaźń? Wysiedli w Nesebyrze. Kłapouch nie pozwolił im roztkliwiać się zbytnio nad urokami tego niezwykłego miasteczka. Obiecał im tylko, że przyjadą tu któregoś dnia i obejrzą to miejsce dokładnie. Wsiedli do kolejnego autobusu i wlekli się nim prawie przez cały Słoneczny Brzeg. Jednak Emona, kemping, który wybrał Kłapouch na kolejny postój, wynagrodziła im długą i męczącą podróż. Nie była ona wprawdzie położona tak malowniczo jak Gałata, ale za to luksusowa. Znaleźli w dodatku miejsce pod drzewami, dostatecznie duże, by wygodnie rozbić namioty, dość blisko wyjścia z kempingu, a jeszcze bliżej plaży. 77 Dziewczyny od razu poszły obejrzeć łazienki, zachwalane przez Kłapoucha jeszcze w Gałacie. Rzeczywiście, nie było porównania z tamtymi brudnymi i ciasnymi pomieszczeniami. Rozkoszowały się nieskazitelną bielą przestronnego budynku. Nic dziwnego, że było tu tak czysto – po łazience kręciły się kobiety w ciemnych strojach, myjące użyte przed chwilą umywalki, ścierające na bieżąco każdą kroplę piany, która osiadła na kafelkach. Małgorzata, zamiast wracać do obozu, bezwiednie poszła ku morzu. Szeroka plaża przypominała brzeg w Złotych Piaskach. Dziewczyna brnęła między wczasowiczami, by znaleźć się nad wodą. Potem ruszyła wzdłuż brzegu w poszukiwaniu spokojniejszego kawałka plaży, który mógłby jej zastąpić kamienie z Gałaty. Nic takiego jednak nie odkryła i zawiedziona usiadła w miejscu niczym się nie wyróżniającym i zatłoczonym. Przed jej oczyma migały opalone ciała w kolorowych kostiumach kąpielowych – plaża i brzeg morza przypominały wielkie mrowisko. Dopiero za bojami, daleko od brzegu, było trochę spokojniej. Przeniosła więc spojrzenie ku tej rozkołysanej szarości. Chciała wracać, gdy nagle zauważyła wpatrzone w siebie spojrzenie Marcina. – Co ty tu robisz? – spytała zmieszana, jakby ją złapał na gorącym uczynku. – Studiuję twoje zamyślenie. Czy to zabronione? – Właściwie nie... Długo tu jesteś? Uśmiechnął się. – Chwilę. Już chciałem chrząknąć. Mam się zmyć? – Nie. Zostań – powiedziała, ale nie była pewna, czy naprawdę tego chce. – Jak się czujesz bez swoich kamieni? – Jak rozbitek. – Mam coś dla ciebie. Kawałek wydmy i plaża mniej zaludniona. – Daleko? – Nie dalej niż w Gałacie twoje kamienie. – I już zdążyłeś to miejsce znaleźć? – Dla ciebie wszystko, Złotowłosa – rzucił miękko. – Strasznie się podlizujesz. – Pokręciła głową z udawaną dezaprobatą. Marcin pomógł jej wstać. Ruszyli brzegiem ku tej części plaży, której Małgorzata nie zdążyła jeszcze spenetrować. Już z daleka poznała miejsce, o którym mówił Marcin. – Bombowe! – krzyknęła i rzuciła się w kierunku zarośniętego trawami piasku. – Najważniejsze, że jest blisko morza! Opadli na małą, łysą polankę wśród ostrych traw, rozchylili je i przez chwilę patrzyli na fale. – No tak... – Marcin miał w oczach diabelskie błyski. – Chyba powinnaś mi podziękować... – Czyżby? – przekomarzała się. Wiedziała, jakiego spodziewa się podziękowania. – Owszem – zamknął jedno oko i nastawił policzek. – Nie podglądaj. Zamknął drugie oko. Czuł, że Małgorzata się do niego zbliża. Czekał na czuły pocałunek i już postanowił, że nie zmarnuje takiej okazji i obejmie ją, gdy tylko dziewczyna go dotknie. I wtedy poczuł na ustach chłodny, chropowaty dotyk. Zdumiony otworzył oczy i odsunął się rozczarowany – Małgorzata dała mu do pocałowania muszelkę. – Zabijesz mnie, lalka – powiedział tonem bliźniaków. – Jesteś gorsza od Kaśki. I równie nieużyta. Brr! Roześmiała się. Nic sobie nie robiła z jego rozczarowania. Przeciwnie – bawiło ją dręczenie Marcina. Dotychczas nie przypuszczała, że takie rzeczy mogą jej sprawić przyjemność. Teraz popatrzyła na niego z przekornym uśmiechem, tak że chłopak nie miał wątpliwości, kto obejmuje rządy w ich tandemie. – Drażniła mnie ta hałaśliwa piaskownica, ale muszę przyznać, że poprawiłeś moje samopoczucie – powiedziała, siadając obok niego. 78 – Nie wiedziałem, że można mnie zastosować jako lek uspokajający – westchnął. – To żaden komplement. Zwykle działałem raczej na dziewczyny pobudzająco. – Nie mądrz się – powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Odpoczywajmy. – Nie mamy ręczników. – Ty położysz głowę na mojej torbie, a ja na twojej opiekuńczej piersi – zadecydowała. – I tak oto stałem się pantoflem – podsumował Marcin, posłusznie układając się na piasku. – Tylko się nie wierć, bo umrę ze śmiechu. – A to dlaczego? – zdziwiła się. – Mam łaskotki. Drapią mnie twoje włosy. – No dobrze, kładziemy się odwrotnie, jeśli tak kaprysisz. – Nie, daj spokój. Żartowałem. Wytrzymali na słońcu tylko pół godziny. Zresztą, trzeba było wracać do obozowiska, bo przecież wymknęli się stamtąd, nikomu nic nie mówiąc. Okazało się jednak, że obozowicze już dawno są na plaży. Spotkali ich pięćdziesiąt metrów dalej, w środku plażowego rozgardiaszu. Aga aż zadławiła się lodem, widząc, jak idą w ich kierunku roześmiani i zadowoleni. Bogdana też przeniknął jakiś dziwny, prawie bolesny dreszcz, który zinterpretował jako wyraz troski o Małgorzatę. Dziewczyna bowiem od dwóch dni zachowywała się inaczej niż zwykle. Przedtem myślał, że jest zła na niego, teraz uznał, że po prostu jest zajęta swoimi sprawami i przeżywaniem nowych uczuć. Małgorzata zamachała w jego kierunku i po chwili siedziała już na jego ręczniku i opowiadała o wydmach. Po obiedzie Kłapouch poczuł się zmęczony towarzystwem podopiecznych. – Choć raz moglibyście mi zniknąć z oczu – narzekał, przytłoczony zagęszczeniem na plaży. – Nie może człowiek kończyn wyciągnąć, żeby nie natknąć się na jakieś znajome ciało! – Wolałbyś natknąć się na nieznajome ciało, tatusiu? – dociekała Kaśka. – Wolałbym się w ogóle nie natykać na nic oprócz piasku. Patrz tam! – Kłapouch podniósł się z ręcznika i wskazał dwie pary jednakowych stóp, które należały do bliźniaków. Przeniósł wzrok na lewo – tuż nad piaskiem górował nos Agnieszki, która użyczyła części ręcznika Małgorzacie. Na ręczniku obok gnietli się Bogdan z Marcinem. Za nimi wzrok Kłapoucha napotkał pochylonego nad książką Emila. Z drugiej strony leżały plackiem Bożenka z Czarną Jagodą. Przeniósł wzrok na morze, gdzie spodziewał się zobaczyć trochę wolnej przestrzeni, ale z wody wychodziła Zuza, a chwilę potem cały klan Tymka. Za nimi wyszedł Rafał. Kłapouch, przygnębiony tymi widokami, zwinął swój ręcznik i pomaszerował brzegiem morza szukać spokojniejszego miejsca, zostawiając opiekę nad obozowiczami Rafałowi. Ucieszyło to niezmiernie bliźniaków, którzy czuli dzisiaj niedosyt rozprasowywania Kaśki, bo albo dziewczyna za bardzo trzymała się Kłapoucha, albo znikała gdzieś z Baśką. A teraz Baśka poszła po lody, a Kaśka została bezbronna obok pustego miejsca po Kłapouchu. Bracia natychmiast znaleźli się przy niej. Nie zdążyła nawet krzyknąć, gdy owinęli ją jak nadzienie naleśnika w jej własny ręcznik i ponieśli ku wodzie. Poinformowali ją przy tym, że za długo siedziała na słońcu i koniecznie muszą ją teraz ochłodzić. – Cicho, lalka – przemawiał do niej pieszczotliwie Fred. – Zdrowie ci ratujemy, a ty drzesz się, jakbyśmy obdzierali cię ze skóry. Moczyli Kaśkę wolno i systematycznie, strasząc ją, że jeśli się nie przestanie szarpać, to rzucą ją rekinom na żer. Zajęci Kłapouchówną, nie zauważyli, że nadchodzi pomoc. Czekoladowe lody, które Baśka niosła dla siebie i koleżanki, wylądowały na czołach bliźniaków. Jedna słodka, ciemna gałka znalazła się wprost na nosie Alberta i wolno spływała do rozchylonych ze zdumienia ust. Albert w końcu zakrztusił się zimnym, rozciapkanym lodem, puścił ręcznik i Kaśka wpadła do wody. Fred rzucił się ku Baśce, ale ta sypnęła w jego kierunku piaskiem i uciekła. Kaśka też nie czekała, aż Albert ochłonie – skoczyła w sam środek odpływającej fali i po chwili była daleko. 79 Zuza z uśmiechem przyglądała się wyczynom bliźniaków, ale był to uśmiech nikły, ledwie zagnieżdżony w kącikach ust i oczu. Czuła niewidzialną barierę, która oddzielała ją od żywiołowej radości i wygłupów. Tęskniła za Tymkiem, za jego obecnością, nawet za jego złym wzrokiem, którym sprawdzał, co robi. Kiedy Tymek znikał, dziewczynę ogarniał niepokój. Dziś była niespokojna podwójnie, bo po tym, jak wczoraj odmówiła przyjęcia owoców, chłopak przestał dążyć do zgody. Wiedziała, że nudził się w Gałacie, gdzie niewiele było atrakcji, i dopiero tu, na Słonecznym Brzegu, naprawdę pokaże, co potrafi. Od rana studiował z kumplami pożyczony od Bogdana przewodnik, a teraz zniknęli, gdy tylko Kłapouch oddalił się w nieznane. Tymek nawet nie spojrzał w jej stronę, co znaczyło, że zaczynają kombinować w większym stylu i obecność Zuzy byłaby niepożądana. Dziewczyna wstała i zamoczyła nogi w pianie, biegnącej zakolem po piasku. Kochała wodę. Mogliby teraz płynąć obok siebie, a potem wypoczywać schowani w dołku. Powinien być taki czas – mówiła w myślach do Tymka – którego nie psuje się żadną przyziemną krzątaniną. Cóż ty chcesz, chłopaku, wykombinować lepszego niż piękno morza? Rzeczywiście, morze było dzisiaj wyjątkowe – szare, granatowe na zgięciach, wysrebrzone wszędzie tam, gdzie docierało słoneczne światło. Zuza pomyślała, że Tymek pewnie obserwuje w tym samym czasie, jak promień załamuje się na brązowej butelce piwa. Mariola wracała ze spaceru wzdłuż deptaku. Nie zdarzyło się nic godnego uwagi, więc rozczarowana skręciła w kierunku obozowiska. Pocieszała się, że w restauracji Horyzont, gdzie jedli obiad, codziennie były dyskoteki. Przynajmniej wieczory będą ciekawsze – myślała. Lubiła tańczyć. Przywiozła ze sobą szeroką spódnicę w kwiatki, która doskonale układała się w tańcu. Tylko skąd wziąć żelazko? Wizja czerwonej spódnicy wirującej w tańcu zmobilizowała ją do działania. Postanowiła odnaleźć kempingową prasowalnię. Na budynku obok recepcji dostrzegła namalowane żelazko. Przyniosła spódnicę, uprasowała ją, po czym starannie rozłożyła w namiocie na swoim materacu. Teraz już mogła spokojnie wrócić na plażę i jeszcze trochę porozglądać się po okolicy. Przez dalszą część popołudnia bawiła się, wyobrażając sobie zazdrosne miny koleżanek i zaciekawioną, a nawet zachwyconą minę Marcina. W myślach przechodziła obok niego obojętnie, nie dostrzegając wyciągniętej ku niej ręki. Potem zjawiał się ON, wysoki, z błękitnymi oczyma, wpatrzony w nią jak w bóstwo. Wypowiadał kilka słów w nieznanym języku, ale Mariola rozumiała, że prosi ją do tańca albo na spacer. Podawała mu rękę, a on całował koniuszki palców i prowadził na parkiet. Szła obok niego, widząc kątem oka zdziwionego Marcina i tę całą, nudną resztę. Przed kolacją Bogdan zniknął na godzinę, a kiedy wrócił, ze skupioną i poważną miną odciągnął Małgorzatę od Agnieszki. – Muszę ci coś wyjaśnić – stwierdził. – Właściwie powinienem ci o tym powiedzieć wczoraj, ale... sama wiesz... – Mów! – przerwała mu zaniepokojona. – Właśnie dzwoniłem do Gałaty... do Anny, by powiedzieć jej, że jest tu jeden wolny domek. – Dzwoniłeś do Anny!? – spytała ze zdumieniem. Poczuła chłód podkradający się do jej serca. – Umówiłem się z nią wczoraj, że sprawdzę to i dam jej znać. – To była oczywiście jej inicjatywa? – Była tego pewna. Bogdan jednak przecząco pokręcił głową. – To była moja inicjatywa... – powiedział cicho. Zamilkli. Małgorzata była rozczarowana, a nawet zła, ale nie mogła zapomnieć o tym, co Bogdan powiedział wczoraj. Czuła niechęć do Anny i jednocześnie coś w rodzaju litości czy współczucia. Sama nie umiałaby nazwać tych zmiennych odczuć. 80 – Czy jesteś pewny, że ma sens ściąganie jej tutaj? – spytała w końcu. – Ona przecież... sam mówiłeś... A ty... – Bała się mówić dalej. – Sądzisz, że robię to z litości? – Nie wiem... Po raz pierwszy w życiu nie rozumiem twego postępowania. Czy to ona powiedziała ci o swojej chorobie? – Nie. – W takim razie skąd wiesz? – Usłyszałem przypadkiem jej rodziców. – Nie chcę cię urazić, ale czy nie uważasz, że Anna powinna cię poinformować, że jest chora, zwłaszcza gdy zaproponowałeś jej przyjazd tutaj? – Dała mi to do zrozumienia – bez szczegółów, to prawda... Uprzedziła mnie jednak, że ostatnio nie czuje się najlepiej i nie może zapewnić, że będę przy niej wesoło spędzał czas. – Nie czuje się najlepiej... – A co ty byś zrobiła na jej miejscu? Może właśnie bała się litości, a może przeciwnie, bała się powiedzieć prawdę. No?! Co ty byś powiedziała znajomym, z którymi doskonale się czujesz, nie chcesz ich oszukiwać, ale nie chcesz ich jednocześnie stracić i straszyć? Czy do ciebie naprawdę dotarło to, co powiedziałem wczoraj? – spytał rozdrażniony. Rzadko mówił do niej takim tonem. – Dotarło – odpowiedziała cicho. – Ciągle jednak nie wiem, dlaczego ty to robisz. Każdy na twoim miejscu... – Daj spokój, Margot – przerwał jej. – Czy przestałabyś zadawać się ze mną, gdybym nagle zachorował? – Nie, ale ja cię znam od stu lat! – Mnie się wydaje, że Annę też znam od stu lat! Nie umiem ci tego inaczej wytłumaczyć... Wiem, że mieliśmy inaczej spędzać wakacje, zabawniej i przyjemniej... ale ty też może nie będziesz miała dla mnie czasu. – Co masz na myśli? – zdziwiła się. – Raczej kogo. Zamilkli. Małgorzata nie zaprzeczyła. Nagle, nie wiadomo dlaczego, zachciało jej się płakać. Z daleka doleciał do niej śmiech bliźniaków, a ona poczuła, że ją to denerwuje. Cały świat ją wkurzał – rozpalone asfaltowe uliczki, karłowate akacje, tłum idący w kierunku plaży. Poczuła się samotna, niepotrzebna, a jednocześnie bezbronna wobec tego, w co wciągał ją Bogdan. To jakiś koszmar! – powtarzała w myślach. – Bezsensowny koszmar! Jak w złym śnie. Jak to możliwe, że to właśnie oni tamtego dnia, w kolejce po napoje spotkali chorą dziewczynę? Dlaczego to właśnie im los zgotował przykrą niespodziankę zamiast jakiejś letniej, przyjemnej przygody?! Czy nie można od tego uciec? – Czy na pewno przyjadą? – spytała. – Tak. Jutro. Nie wiem niestety o której godzinie. Zatem mam czas do jutra – pomyślała, ale nie wiedziała, na co potrzebny jej ten czas. Przed kolacją pierwsza w obozowisku pojawiła się Kaśka, zaraz po niej zjawili się bliźniacy. Pod drzewem wylegiwał się Wiesio, a z namiotu wysunął się i spojrzał na zegarek Kłapouch. – Co wy się dzisiaj złazicie tak pojedynczo? Gdzie reszta? – spytał, ale ziewnął przy tym, jakby go ten temat nie bardzo interesował. Kaśka oburzyła się jego obojętnością. – To ty, tata, jesteś od pilnowania – przypomniała. Kłapouch jednak ziewnął jeszcze raz i poszedł z ręcznikiem pod prysznic. – A kolacja? – krzyknęła za nim córka. – Ja już jadłem – stwierdził Kłapouch. Kaśka zgrzytnęła zębami. Postanowiła czekać na Rafała i jemu zostawić ten kłopot. Poszła tylko nastawić wodę, bo zawsze narzekali na gorącą herbatę. 81 Bliźniacy nudzili się przez jakiś czas, a potem ich wzrok przyciągnęła pięknie rozłożona spódnica Marioli. – Jaka śliczna! – zachwycił się Fred. – Kaśce byłoby w niej ładnie. Kaśka właśnie wracała, ale gdy bliźniak ku niej ruszył, stanęła w obronnej pozie, z garnkiem pełnym gorącej wody. Fred wolał nie ryzykować. – Wiesz, Fredziku – odezwał się Albert, a w głosie miał tęsknotę i melancholię – zawsze pragnąłem mieć siostrzyczkę. Może zmieniłbyś płeć? Fred niechętnie spojrzał w kierunku kwiecistej materii. – Coś ty, Alberciku, ja w takich fatałaszkach, ja?! – A może jednak? – kusił Albert. – Chociaż spróbuj. Fred z obrzydzeniem uchwycił rąbek spódnicy i jął obracać ją w palcach. – Czy ja wiem... Zresztą, cóż mi szkodzi... A będziesz się o mnie bił z chłopakami? – upewnił się słodkim, dziewczęcym głosem. – Będę! – obiecał brat. Fred wbił się w spódnicę, która mimo jego chudości ledwie się zapięła. Okręcił się wokół i kazał podziwiać. A był to zaiste widok jedyny w swoim rodzaju – spod barwnego materiału wystawały chude, kościste kolana i owłosione łydki. Całości dopełniały przykurzone trampki, które z powodzeniem mogłyby uchodzić za czółna. – No i jak? – pytał. – Cudnie! – rzuciła wchodząca do obozu Agnieszka i od razu oparła się o drzewo, bo zgięło ją ze śmiechu. Fred okręcił się jeszcze raz i wtedy wpadł prosto w ręce nadchodzącej Marioli. – Co to ja chciałem powiedzieć? – zastanawiał się przez moment i zanim zdziwiona Mariola zdołała wykonać jakiś gest, wywinął się z jej objęć. – Aha! – krzyknął z daleka. – Trochę mnie ciśnie w talii. Jak widzisz, niestety, nie mogę jej od ciebie pożyczyć! – Po chwili był już tylko we własnych spodenkach. Mariola wydarła mu spódnicę ze złością i wrzuciła zmięty ciuch do namiotu, a sama wzięła się do robienia kolacji, bo miała przecież nieustający dyżur w kuchni. Po kolacji większa część grupy przygotowywała się do pójścia na dyskotekę. Zwłaszcza dziewczyny. Marcin siedział pod drzewem, czekając, aż z namiotu wyjdzie Małgorzata. – Idziesz potańczyć? – spytał, gdy się w końcu pojawiła. Usiadła obok niego i słuchała, jak brzdąka na gitarze. – Sama nie wiem. To był męczący dzień. Podróż, plaża... – Wybierz się. Zamawiam pierwszy taniec. Uśmiechnęła się do niego, ale w duszy czuła smutek. Chłopak, jakby wyczuwając jej nastrój, nic nie mówił, tylko zaczął grać jakąś ładną, nieznaną jej melodię. Była mu wdzięczna za to, że nie naciska, tylko pozwala jej zastanowić się nad propozycją. Czy rzeczywiście z Marcinem chciała spędzić dzisiejszy wieczór? Bogdan... – Nie dokończyła tej myśli, bo obok nich pojawiła się Aga. – Jakiś balkon by się przydał – rzuciła. – Niestety w pobliżu nie ma nic takiego, chyba że Margot wejdzie na drzewo. Roześmieli się. – A już miałam się wzruszyć smutną melodią płynącą z tego oto instrumentu. Przywołałaś mnie, Aga, do rzeczywistości – żartowała Małgorzata. – Czuwam! – I wyczuwasz – dodał złośliwie Marcin. – Właśnie – odpowiedziała niezrażona – wiem, kiedy się wtrącić. Zagraj coś weselszego, pod tę dyskotekę, na którą perfumują się baby. Wyszłam z namiotu, bo groziła mi gazowa śmierć. – A ty się nie upiększasz? – Nosa dezodorantem nie zmniejszę, a nie chcę, by jakiś zagraniczny i nieprzyzwyczajony wydziobał sobie nim oko. Postanowiłam więc z daleka śledzić tańce. A ty, Margot? – spytała Aga. 82 Marcin także czekał na odpowiedź. – Idę. Chodźmy wszyscy. Bogdan też pewnie się z nami wybierze. – Zobaczyła grymas rozczarowania na twarzy Marcina, ale chłopak szybko się opanował i przyklasnął propozycji. Cieszył się, że Małgorzata w ogóle zdecydowała się pójść. – No dobra, wybiorę się z wami – oświadczyła łaskawie Aga. – Mam nadzieję, że odstąpisz mi Marcina choć na jeden taniec. – Odstąpię. – Gdy stoję obok ciebie, to mój nos wypada akurat tam, gdzie ty masz szyję. Uzupełniamy się więc doskonale. Oka ci nie wydziobię, a i zębów nie wybiję. Nic nie ryzykujesz – zachęcała Marcina. Roześmiał się. – Widzę, kobietki, że dzielicie się mną sprawiedliwie. – Zgadza się. – Aga machnęła w kierunku Bogdana, a potem spojrzała na Małgorzatę ze złośliwym błyskiem w oczach. – Czy Bodzikiem też się ze mną podzielisz? – spytała. Marcin znowu się nachmurzył. Agnieszka umiała dociąć. Małgorzata nie dała się jednak sprowokować i udała, że nie słyszy tej zaczepki. Fred przyglądał się z ironicznym uśmieszkiem Kaśce, która wygładzała fałdki swojej spódnicy. – Jeszcze tu – podpowiedział złośliwie. Dziewczyna jednak potraktowała go jak powietrze. Z namiotu wyszła wystrojona Baśka i obie ruszyły w kierunku dobiegającej od strony morza muzyki. Przygnębiło to trochę braci. – A my, braciszku? – spytał Fred – Jakie mamy plany na dzisiejszy wieczór? – Chyba nie chcesz tam iść i skakać jak pchła na kołnierzu? – oburzył się Albert. – Skakać? Nie! Ale można by popatrzeć, jak skaczą inni. Chyba nie mamy nic lepszego do roboty. – A może ty chcesz zobaczyć, jak skacze Kaśka? – dociekał Albert. – Ja? Coś ty?! Wcale nie musimy tam iść – zarzekał się Fred. – Może wolisz spacer? – A, to już chodźmy zobaczyć te pchły. Wiata przed restauracją Horizontal z jednej strony była otoczona drzewami, z drugiej łączyła się z piaskiem plaży. Obok akacji stały stoliki, reszta placu przeznaczona była do tańczenia. Podrygiwało na nim kilka osób, reszta piła piwo lub coca-colę, czekając, aż się ściemni. Bliźniacy już z daleka zauważyli zdumiewający dla nich widok – Kaśka tańczyła z jakimś przystojnym blondynem. Fred aż się zatrzymał. – Coś takiego! Czy ona aby nie za bardzo się ostatnio rozprasowała? – sarkał. – Przed chwilą jeszcze była zaprasowana, jakby przejechał po niej co najmniej walec, a teraz zobacz, jakie robi wygibasy! – Może przesadziliśmy z jej wychowywaniem? – Akurat! To Baśka ma na nią taki wpływ! – zauważył ponuro Fred. – Wszystko przez tę pokręconą Pasztetniczkę! – Wszystko? – dziwił się Albert. – Niby co? – A! – machnął ręką brat i rozedrgał się, bo blondyn pochylił się nad Kaśką, jakby zamierzał pocałować ją w ucho, ta jednak odsunęła się od niego na szkolną, zaprasowaną odległość i to trochę Freda uspokoiło. Obserwował jednak z napięciem podchody blondyna. Kaśkę zaczynała wkurzać nachalność chłopaka, odsunęła się jeszcze raz i spojrzała na niego groźnie. Obcokrajowiec jednak nie przejął się tym, a nawet w odpowiedzi zaszczycił ją uwodzicielskim uśmiechem, który spowodował, że Fred złożył się jak nadepnięta sprężyna. – A może byś ze mną zatańczył? – zaproponował dla odprężenia Albert. Fred nie zastanawiał się ani chwili. Trzeba było działać, a najlepszą metodą działania były dla niego wygłupy. Ruszyli na środek sali. Albert objął brata i na przekór melodii tańczyli wolnego, przytulanego walczyka, wprowadzając od czasu do czasu figury z tanga. Albert okręcał i przeginał 83 Freda, ten zaś poruszał wszystkimi kończynami jak paralityk. Towarzyszyły im oklaski od strony stolików. – Cudownie tańczysz – zdążył jeszcze powiedzieć Albert, gdy nagle Fred wyrwał mu się z objęć. Podczas tańca kontrolował bowiem poczynania blondyna. Gdy ten kolejny raz pochylił się nad Kaśką, Fred wykonał długi, taneczny pląs i znalazł się oko w oko z tamtym. – Odbijany! – krzyknął i porwał Kaśkę do tańca. Albert zaś, zawsze gotowy poprzeć pomysł brata, porwał w objęcia zdumionego kolesia. Zdążył go nawet przegiąć i okręcić parę razy, zanim tamten odzyskał rezon i wyzwolił się z ruchliwych ramion bliźniaka. Publiczność skręcała się ze śmiechu. Także i z powodu proporcji, jakie w tańcu prezentowali Kaśka i Fred. – Zostaw mnie w spokoju! – syknęła na wstępie Kłapouchówna, ale Fred nic sobie z tego nie robił. Oplótł ją jak powój i unosił nad ziemią. – Ty stuknięty robalu! – wściekała się dziewczyna. – Postaw mnie natychmiast na ziemi! – Chciałbym, ale mógłbym cię wówczas rozdeptać. – Fred przyciskał ją jak szmacianą pacynkę, która prawie nic nie waży. – Nie mam zamiaru z tobą tańczyć! – A ponosić cię trochę mogę? Kaśkę aż zatkało z oburzenia. – Morze chyba ci wypłukało rozum! Ponosić to możesz swoje kanarkowe spodenki! – Przecież nie mogłem pozwolić, żeby ten blond kretyn rozprasował ci zakładki. – Martw się lepiej o swoje kończyny, coraz dłuższe i coraz bardziej pająkowate. Brr! Co za obrzydliwość! Puść mnie, ty potworze! Usiłowała się wyrwać, ale Fred postawił ją na ziemi dopiero wówczas, gdy skończyła się melodia. Kaśka fuknęła jeszcze parę razy i poszła wściekła do stolika, przy którym siedziała pękająca ze śmiechu Baśka. – Pięknie ze sobą wyglądaliście – oświadczyła i tak dostatecznie pognębionej koleżance. – Jak pyton z pchłą. Naprawdę przedni widok! Nie dodała, że Kaśka doskonale wywiązała się z części planu, który został jej przeznaczony. Uznała bowiem, że Kłapouchówna jest jeszcze niedostatecznie przygotowana na to, by wziąć świadomie udział w grze. Już ja im pokażę – powtarzała w myślach, wyobrażając sobie miny bliźniaków w chwili, gdy ona dopnie swego celu. Małgorzata musiała przyznać, że Marcin tańczy lepiej niż Bogdan, którego uważała dotąd za bardzo dobrego partnera. Marcin prowadził bardziej zdecydowanie i znał więcej figur. Potrafił w dodatku tak kierować jej krokami, że wykonywała zupełnie nieznane sobie ewolucje. – Łatwo cię prowadzić – pochwalił ją i korzystając ze ścisku, jaki panował na parkiecie, przytulił. Pozwoliła mu na to. Poruszali się teraz w zgodnym rytmie, który obojgu sprawiał przyjemność. Aga siedząca przy stoliku z Bogdanem nie omieszkała tego skomentować. – No proszę! Szybko poszło. Marcin potrafi poruszyć nawet najbardziej lodowate serca. Bogdan przyglądał się tańczącym w milczeniu. Bo i cóż mógłby powiedzieć? Małgorzata miała prawo robić, co chciała i z kim chciała. Czas już było na pierwszą miłość, ale Bogdan musiał przyznać, że to, co widzi, nie bardzo mu się podoba. Marcin był od Małgorzaty dwa lata starszy i w dodatku przyzwyczajony do innych dziewczyn. Nie, to nie był odpowiedni dla niej chłopak. – Widzę, że jesteś bez humoru – zauważyła Aga. – To do ciebie niepodobne. – Mam swoje powody. – Wiesz... – zaczęła to, co już dawno chciała powiedzieć Bogdanowi – ta wasza przyjaźń zawsze mi się wydawała trochę naciągana. – Naciągana? – zdziwił się Bogdan. – Co masz na myśli? – Że nie wiecie tak naprawdę, co was łączy. 84 Bogdan patrzył na Małgorzatę i Marcina, tańczących w zgodnym rytmie, ciągle jeszcze przytulonych. – Teraz już wiesz, że się myliłaś. Aga też obserwowała ich przez chwilę, a potem popatrzyła przenikliwie na Bogdana. – Sądzisz, że oni do siebie pasują? – To chyba nie nasza sprawa. – Wiesz, co mówią o Marcinie? – Co? – Że on zostawia dziewczyny zaraz po całkowitej konsumpcji. Domyślasz się, co to znaczy... – Nie zauważyłem, by cię to przerażało. – Ja to co innego. Margot jest bezbronna. – Dlaczego tak sądzisz? – Bo ona nie zna takich chłopaków jak Marcin. – Agnieszka specjalnie wyolbrzymiała niebezpieczeństwo. – Przy tobie przyzwyczaiła się, że facetom można ufać. Ot co! W dodatku robi ci na złość. Nie widzisz tego? – Na złość? Mnie? O czym ty mówisz? – Dobrze wiesz, o czym! – Snujesz, Aga, jakieś surrealistyczne wizje. Uf! To się kupy nie trzyma. Także to, co mówisz o Marcinie. Przecież oni tylko tańczą... Spojrzał w tamtym kierunku i urwał. Małgorzaty i Marcina nie było na parkiecie. Po chwili dostrzegł ich na plaży. Oddalali się półobjęci i rozbawieni. – Nawet się nie obejrzeli... – wyszeptał zdziwiony. – Nic z tego nie rozumiem. – Spytaj Marioli. Ona ci objaśni słodki ciąg dalszy. Może nie dziś, ale za parę dni! – dobiła go Aga i podniosła się, bo ją też cała ta sytuacja zaskoczyła i zdenerwowała. Przez chwilę czekała jeszcze na reakcję Bogdana, ale widząc, że się waha, odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku obozowiska. Chłopak po chwili namysłu ruszył brzegiem morza w przeciwną stronę. Chciał przemyśleć ostatnie wydarzenia. Czuł, że po raz pierwszy w życiu wszystko wymyka mu się z rąk. Od czego to się zaczęło? Od spotkania Anny i Patryka? Nie, chyba jeszcze wcześniej, gdy na tydzień przed wyjazdem na obóz matce Beaty wycięto woreczek żółciowy. Doskonale pamiętał chwilę, kiedy Beata powiedziała mu, że nie będzie mogła pojechać do Bułgarii. Nie przejął się tym tak, jak należało. Teraz przypomniał sobie, że poczuł nawet ulgę. A kłótnia z Beatą dzień wcześniej? Nic o niej nie mówili Małgorzacie, bo właśnie jej dotyczyła. „Mam wrażenie, że to z Małgorzatą chodzisz, a ja jestem tylko na przyczepkę! – krzyczała Beata przez telefon, gdy kolejny raz sprawy przyjaciółki okazały się ważniejsze niż wizyta u niej. – Coś tu nie jest w porządku! Wkurza mnie już to trio! Zastanów się, na kim bardziej ci zależy, bo tak dłużej być nie może!” Jej matka była już wtedy w szpitalu i chyba dlatego obiecał jej, że postara się wszystko zmienić. W głębi duszy wiedział jednak, że dziewczyna naruszyła niepisane reguły ich znajomości i następnym razem, gdy to wykrzyczy w jego obecności, usłyszy w odpowiedzi, że Małgorzata jest ważniejsza, i tak się skończy ich historia. Tak się zresztą kończyły wszystkie dotychczasowe historie. Bogdan nie zastanawiał się nad tym wcześniej. Wydawało mu się, że w życiu bywa jak w nauce – do wszystkiego dochodzi się metodą prób i błędów, a Małgorzata stanowiła pewnego rodzaju papierek lakmusowy, który dotychczas bezbłędnie pokazywał narastające stężenie kwasów. Był przekonany, że to on robi błąd w wyborze i że następnym razem będzie wiedział na pewno, czy ma przed sobą właściwą dziewczynę. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ani Beata, ani żadna z wcześniejszych dziewcząt nie miała szansy, bo już na wstępie została porównana z Małgorzatą i schodziła na drugi plan. Beatę zmusił nawet do tego, by się z Margot zaprzyjaźniła. A Anna? Przecież jutro przyjedzie Anna! Małgorzata dopiero na wydmach, gdy już usiedli, a Marcin przyciągnął ją do siebie, zdała sobie sprawę, że swoim postępowaniem pozwoliła chłopakowi na takie właśnie zachowanie. Teraz, 85 nastroszona jak jeż, odsunęła się od niego, skuliła i sama nie wiedziała, co dalej robić. Najlepiej byłoby przeprosić Marcina, że mu zawraca głowę tylko po to, by Bogdan przekonał się, iż ona doskonale poradzi sobie bez jego opieki i towarzystwa. Chciało jej się płakać. Marcin myślał, że dziewczyna się z nim droczy. Ujął jej twarz w dłonie i chciał pocałować, ale wtedy ze zdumieniem zobaczył w świetle księżyca dwie wielkie łzy. Małgorzata szarpnęła się do tyłu, by je ukryć, a potem wtuliła się w Marcina bezradnym gestem, tak jak w złych chwilach zwykła wtulać się w Bogdana. Chciała się cofnąć, spłoszona swoim bezsensownym postępowaniem, ale Marcin trzymał ją mocno. – Przepraszam, ja... – Chciała mu wszystko opowiedzieć, ale Marcin nie czekał na ciąg dalszy jej nieskładnych wyjaśnień, pocałował ją najpierw w policzek, a potem w wilgotne, rozchylone usta. Wszystko stało się tak szybko, że Małgorzata, dopiero widząc nad sobą jego duże, rozświetlone oczy, zrozumiała, co się stało. Więc to jest tak – pomyślała o tym dziwnym, słodkim dreszczu, który przed chwilą przeniknął jej ciało. – Ja... – powiedziała jeszcze raz szeptem i dodała: – To nie ma sensu... bo ja... – Nie mogła dokończyć. Sama nie wiedziała, jak miałby brzmieć dalszy ciąg tego zdania, więc tylko dodała: – Przepraszam. W oczach chłopaka pojawiło się rozczarowanie. – W porządku – wypuścił ją z objęć. – Jak chcesz... Siedzieli w milczeniu, zastanawiając się, co z tym wszystkim zrobić. Dla obojga były to nowe doznania. Marcin nigdy przedtem nie usłyszał takich słów od dziewczyny. Zwykle to on mówił, że coś nie ma sensu. Dobrze mi to zrobi – pomyślał teraz ironicznie. Był właściwie bardziej wściekły na siebie niż na dziewczynę – za to, że się pośpieszył. Małgorzata była za wrażliwa i za dziecinna, by wypróbowywać na niej stare, sprawdzone sztuczki. Nie chciała robić nic, czego nie była pewna. Przypomniał sobie, w jaki sposób witała morze i jak długo zwlekała z zanurzeniem się w nim. Ile potrwa, zanim uporządkuje swoje uczucia? Chłopak pomyślał, że warto czekać. I trzeba działać, ale inaczej, ostrożniej. – Mam nadzieję, że mimo dzisiejszego wieczoru wybierzesz się ze mną jutro na spacer – zaproponował. – Połazimy i pogadamy – zaznaczył, siląc się na żartobliwy ton. Małgorzata potrząsnęła jednak przecząco głową. – Szkoda dla mnie czasu, Marcinie. Naprawdę szkoda. Nie pasujemy do siebie – dodała, by raz na zawsze zerwać wszystkie łączące ich nici. Marcin jednak nie dawał za wygraną. – Nie za wcześnie to mówisz? Przecież jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze poznać. – Ja już to wiem. – Skąd? Może słyszałaś jakieś plotki? Jeśli o to chodzi, to wiedz, że ty to co innego! Kiedyś... – Plotki mnie nie obchodzą. Nie mówmy o nich... – przerwała mu. – My naprawdę do siebie nie pasujemy. To wszystko. – W porządku, Margot – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Masz mnie od dziś z głowy. Coś mi się tu wprawdzie nie zgadza, ale niech będzie, jak chcesz. – Spojrzał na zegarek. – Czas wracać. Podnieśli się i ruszyli w milczeniu. Tymek i jego kumple już po południu zbadali okolicę i poznali część jej atrakcji – przytulną knajpkę, która mieściła się w piwnicy zabytkowej willi, kino letnie, w którym przez cały dzień wyświetlano amerykańskie filmy, deptak wypełniony handlarzami, grajkami, malarzami i leniwie spacerującymi wczasowiczami. Darek miał się właśnie głośno zachwycić tym różnokolorowym, pełnym atrakcji wczasowiskiem, gdy Tymek oświadczył z lekceważeniem: – Jak u nas w Międzyzdrojach. Nuda. Po kolacji odkryli kilka bardziej interesujących miejsc, jak choćby kasyno czy ekskluzywną restaurację ze striptizem, ale ponure miny goryli, stojących na straży tych przybytków, nie pozostawiały im złudzeń. W końcu wylądowali w night-clubie o przedziwnej dekoracji i oświetleniu sugerującym, że są na dnie morskim. Wstęp kosztował niemało, w dodatku musieli 86 przy wejściu wybulić jeszcze trochę forsy na papierowe maseczki i stroje, które związane były z dekoracją. W ten sposób Tymek został rekinem, Krzysiek kałamarnicą, a Darek przebrał się za rybę piłę. Zeszli po czarnych schodkach w dół i znaleźli się wśród delfinów, fok, syrenek i topielców. Nawet Tymek musiał przyznać, że warto było poznać bliżej ten lokal. Muzyka aż rozsadzała to podwodne królestwo, a podświetlone na zielono ciała poruszały się w transie. Darek jak zwykle zaczął zaraz rozglądać się za jakąś przyjemną rybką, a Tymek i Krzysiek szukali wolnego stolika. Obaj czuli, że pobyt tutaj byłby przyjemniejszy, gdyby razem z nimi były Zuza i Baśka. Tymek po to przecież handlował w Warnie, by zdobyć forsę na przyjemności w większym stylu niż dyskoteka przy taniej knajpie, na którą poszli obozowicze. Chciał pokazać Zuzie, że stać go na wszystko. A Zuza miała to w nosie. Teraz, siedząc wśród rozbawionego tłumu, poczuł, że wolałby być z dziewczyną na plaży albo w jakiejś skromnej kawiarence – byle była przy nim. Rozejrzał się po sali. Wszystkie flądry, szprotki i syreny wydały mu się za mało smukłe i gibkie, by zastąpić Zuzę, w dodatku takie jakieś pretensjonalne. Strzelały oczyma na lewo i prawo w poszukiwaniu odpowiedniego chłopaka. Na nim też spoczęło kilka zachęcających spojrzeń. W końcu zatańczył z niebrzydką blondynką, która od razu pozwoliła się przytulić, a przy trzecim tańcu nawet pocałować. Tymek czuł, jak Szwedka mięknie i próbuje nieporadnie, po niemiecku, wyrazić jakieś uczucia i myśli, ale właściwie nie był ich ciekaw. Wypili razem po jednym piwie, a potem wymknęli się z night-clubu. Szwedka, podpita i rozbawiona, szczebiotała mu coś po swojemu i chichotała, sama rozpinając guziki bluzki. To go chyba w końcu otrzeźwiło – była za łatwa. W dodatku w świetle lampy dostrzegł rozmazany makijaż i grubą warstwę pudru, która kryła pod sobą przeciętną twarz. – Zaraz wrócę – powiedział po niemiecku i zniknął w mroku. Nie zamierzał wracać. Pech chciał, że wstąpił na dyskotekę, na której bawili się obozowicze. Zaraz przy wejściu spotkał Baśkę, a ta nie mogła oprzeć się pokusie poinformowania go, że Zapałka została w obozie i chyba nieźle się tam bawi, bo Rafała też nigdzie nie widać. Tymka ogarnęła wściekłość i niepokój. Tego nie przewidział! Dotąd był absolutnie pewny Zuzy, ale też nigdy się tak długo nie kłócili. Zuza rzeczywiście tkwiła przed namiotem. Rafałowi zrobiło się żal samotnej dziewczyny i został dla towarzystwa, choć polegało to na tym, że siedzieli pod różnymi drzewami. Rafał czytał, a Zuza patrzyła na toczące się obok niej kempingowe życie, rysowała karykatury sąsiadów i słuchała dobiegającej z dyskoteki muzyki. W końcu chłopak nie wytrzymał i dla nawiązania konwersacji poprosił, by pokazała rysunki. Zrobiła to niechętnie, bo miała niewielkie mniemanie o własnym talencie, ale Rafał był innego zdania. Zachwycił się nimi zupełnie szczerze. Zwłaszcza własną karykaturą. – Niezła – powiedział. – Podobieństwo uderzające, a w dodatku słuszna interpretacja – dodał z uśmiechem, bo Zuza narysowała go jako muskularnego ratownika z roztargnionym, a nawet zezowatym spojrzeniem, niosącego pod pachą smukłą wazę. – Rysujesz czasami budynki? – spytał. Skinęła potwierdzająco głową. – To fajnie. Jest tu jedno takie miejsce. Pozostałość po Trakach. Próbowałem to sam naszkicować, ale nic z tego nie wyszło. – Na dowód swoich słów przyniósł rzeczywiście kiepskie rysunki. – Chodzi mi o te detale – pokazywał zamazane esy-floresy. – Sfotografowałem je, ale zdjęcia czasami nie wychodzą. A sama widzisz, co tu nabazgrałem. – Mogę spróbować. – Naprawdę? – ucieszył się. – To chodźmy tam. To niedaleko. Pokażę ci to miejsce, a jutro, jak będziesz miała chwilę czasu, machniesz parę rysunków. Tymek spotkał ją, gdy wracała z tej wyprawy. Była zresztą już sama, bo Rafał poszedł na dyskotekę, by przypomnieć maruderom, że za pół godziny mają być w śpiworach. Zuza zbliżała się do zaludnionego już w części obozowiska, gdy Tymek nagle zastąpił jej drogę. – Gdzie byłaś? Dziewczyna nie chciała się kłócić na oczach wszystkich – tym bardziej że poczuła w oddechu chłopaka piwo, a znała go zbyt dobrze, by wiedzieć, czym to grozi. 87 – Daj spokój, Tym – poprosiła cicho. – Jesteś pijany. Jutro o tym porozmawiamy. – Jutro to będzie futro. – Jego oczy zwęziły się niebezpiecznie. – Wiesz dobrze, że nie wolno ci się szlajać z żadnymi fagasami! – Ścisnął jej rękę i przyciągnął do siebie tak mocno, że uderzyła czołem o jego ramię. – Puść, Tymek – poprosiła jeszcze raz. – Mówię ci, że porozmawiamy o tym jutro. Nie rób przedstawienia. Tymka zaślepiła zbyt długo tłumiona agresja. – Co, może nie masz ochoty się do mnie przytulić? Może już się dzisiaj nasyciłaś? – rzucił wściekły. Zuza w tym samym momencie dojrzała na jego policzku ślad różowej szminki i poczuła, że traci zimną krew. Jednym szarpnięciem wyrwała się z rąk Tymka i z rozmachem uderzyła go w twarz. Oddał jej i próbował złapać jej ręce, ale wyrwała się znowu i przejechała paznokciami po jego policzkach. Uderzył drugi raz i Zuza poczuła, że z nosa kapie jej krew. Dopiero ten widok otrzeźwił Tymka. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, podał Zuzie i chciał ją objąć, ale go odtrąciła i z chusteczką przy nosie poszła sama do pobliskiej łazienki, by zatamować krwotok zimną wodą. Tymek, teraz już zupełnie trzeźwy i wściekły tylko na siebie, ruszył w kierunku namiotu, omijając Kłapoucha i oniemiałych kolegów. Wszystko stało się tak szybko, że nikt nie zdążył zareagować. Kłapouch przez chwilę zastanawiał się, jak postąpić wobec sprawców zajścia, wreszcie zakwalifikował sprawę jako ściśle osobistą i dał spokój. Tymek zaszył się w namiocie i dopiero tam spojrzał w lusterko. Ślad po różowej szmince przejechany był krwistymi zadrapaniami. Chłopak pomyślał, że Zuza zrobiła trwałe znaki, jakby chciała pokazać, że Tymek należy do niej. Bliźniacy od razu postanowili założyć „Bractwo do walki ze szponami” i dla przykładu chcieli obciąć paznokcie Kaśce. Ta jednak, widząc ich zamiary, złapała patelnię, a Baśka stanęła za nią z chochlą, co ostudziło zapał chłopaków. Trzeba było zatem atakować nie czynem, lecz słowem, toteż Fred ułożył na poczekaniu taki oto idiotyczny wierszyk: Aj! Tu jest cudny raj! Tu aniele twoje cielę Chcę głaskać cię po ciele Aj, patelnią, aj! Wszystkich skręciło ze śmiechu. W dodatku Kłapouch, widząc bojowe ruchy swojej latorośli, spytał: – Grasz w ping-ponga, córeczko? Kaśka miała ochotę tym razem przygrzmocić ojcu za to, że wspiera bliźniaków, ale tylko fuknęła i wrzuciła patelnię do namiotu. Jeszcze raz przekonała się, że może liczyć tylko na Baśkę. Kłapouch zaraz potem spojrzał na zegarek i wszystkim nagle się przypomniało, że są bardzo senni. Po paru minutach w obozie zapanowała cisza, którą przerywały jedynie cykady. II Następnego dnia rano była piękna, słoneczna pogoda. Kłapouch zaraz po śniadaniu zarządził wycieczkę. Pojechali autobusem w kierunku Nesebyru, ale ominęli go i wysiedli przy drodze prowadzącej na południowe plaże półwyspu, gdzie znajdowały się wydmy dochodzące do 25 metrów wysokości. Gdy tylko weszli w pas wydm, nagle zmieniła się pogoda. Bezchmurne dotychczas niebo zasnuło się lekkimi, barankowymi chmurami, a wiatr wzmógł się na tyle, że chwilami piasek wirował w powietrzu, a przy mocniejszych podmuchach wciskał się wszędzie. Brnęli w głąb 88 wydm, mając wrażenie, że znaleźli się w jakimś egzotycznym kraju, daleko od cywilizacji, wody pitnej i pomocy. – Przysypie nas – sarkała Baśka. Osłoniła twarz chustką. Kaśka poszła jej śladem. – Wyglądamy jak Beduini. Kłapouch chyba specjalnie wybrał wietrzny dzień na oglądanie tego okropnego miejsca, byśmy mieli przedsmak burzy piaskowej. – Nie zwracała uwagi, że mówi do jego córki. – Belferska złośliwość! – Mnie się tu podoba. Sama wczoraj narzekałaś na brak rozrywek – przypomniała jej Kaśka. – Uważasz to za rozrywkę? Przebieram kopytami w piasku i czuję, że nigdy stąd nie wyleziemy. Zobacz! Ta wydma jest zupełnie taka sama jak ta, którą mijaliśmy przed dziesięcioma minutami! Jesteś pewna, że Kłapouch nie zabłądził?! W mojej butelce nie ma już ani kropli wody. Zobaczysz, że uschniemy z pragnienia i zostaną po nas tylko kości i kopczyki piasku! Kłapouchówna także czuła, że ma w butach co najmniej kilogram sypkiego kwarcu, tyle samo w kieszeniach i plecaku. – To nie Sahara – powiedziała jednak, pewna, że ojciec wie, co robi. Zresztą nad kierunkiem ich marszu czuwał także Bogdan, stary i doświadczony harcerz, więc nie było mowy o błądzeniu. Baśka nie znosiła niepokoju, postanowiła zatem dla odprężenia zająć się intrygami. Trzeba było wprowadzić Kaśkę w dalsze szczegóły misternego planu. – Ładnie się wczoraj rozprasowałaś – przypomniała koleżance jej taniec. Kaśka miała wprawdzie inne zdanie o wczorajszym wieczorze, ale Baśka nie dała jej dojść do głosu. – Zdobywamy nad bliźniakami przewagę. Mówię ci! To działa! Dziś też ubierzemy się i wyperfumujemy jak Mariola, a potem tajemniczo znikniemy. Fred i Albert skonają z ciekawości. Kaśka wyobraziła sobie z lubością agonalne podrygiwania Freda i zgodziła się na plan Baśki, tym bardziej że bracia zbliżyli się do nich i zaczęli dogadywanie. – Zobacz, braciszku, któż to tak drobi przed nami! Cóż to za interesujący ślad na piasku! – zaczął Fred. – Nibynóżka?! – dziwił się teatralnie Albert, oglądając prawie dziecięcy ślad, który zostawiały sandały Kaśki. – A tu obok kangur – przygadał Baśce. Dziewczyna miała na końcu języka, że ich kończyny mogą się mierzyć ze stalowymi odnóżami Łunochoda, ale obie udawały, że zaczepki bliźniaków w ogóle ich nie dotyczą. Zaniepokoiło to braci. – Epidemia czy co? – dziwili się, bo pozostali obozowicze też brnęli przez piasek z markotnymi minami. Milczący pochód zaczynał Kłapouch, a kończył Rafał, przed którym wlókł się Wiesio, jak zwykle z miną nadepniętego na łapę niedźwiedzia. Bliźniacy nie mogli znieść tak ponurej atmosfery. Najpierw sparodiowali po kolei wszystkich uczestników wycieczki, a potem powyginali się i połączyli w ten sposób, że na chwilę zmienili się w dwugarbnego wielbłąda, przedzierającego się przez piasek pustyni. Ale nawet to nie ożywiło kolegów. Aga od wczoraj umierała z niepokoju. Skorzystała teraz z tego, że Bogdan zatrzymał się, by zawiązać sznurowadło. Odciągnęła Małgorzatę na bok. – Jak było? – spytała. Siliła się na żartobliwy ton. Małgorzata jednak nie zamierzała się zwierzać. – Daj mi spokój, Aga. To nie konfesjonał. – Kurczę! Nie robię tego z ciekawości. Zaczynam się o ciebie martwić. – Z jakich powodów? – Sporo wiem o Marcinie... Różne rzeczy... – I chcesz mi teraz o nich opowiedzieć? – kpiła Małgorzata. – Tak z dobrego serca? Zastanawiam się tylko, czemu tobie te rewelacje nie przeszkadzają w lataniu za Marcinem. – Ja to co innego. – Czyżby? – Nie mogę patrzeć, jak mijacie się z Bogdanem. Przecież widać gołym okiem, że jesteście dla siebie stworzeni. 89 – Rany! Ale masz tupet! Od początku wtrącasz się w nie swoje sprawy. Zaślepia cię zazdrość. – To nie tak, Margot. – Aga spoważniała. – Marcin mi się podoba, owszem, ale nie do tego stopnia, bym straciła zdolność myślenia. Zresztą, i tak nie mam u niego żadnych szans. Ja naprawdę nie mogę spokojnie patrzeć, jak włazisz w coś, co nie ma sensu. Bogdan... – Bogdan, Bogdan! Przyczepiłaś się do czegoś, co nie istnieje! – Małgorzata nieomal krzyczała. – Bogdan właśnie kolejny raz się zakochał! Co tak wybałuszasz oczy! Nie raczył ci o tym powiedzieć?! – Zakochał się? – Tak! W Annie! A o mnie możesz być spokojna. Nie wiem, co wiesz o Marcinie, ale wobec mnie zachowywał się bez zarzutu. Ja też mam trochę oleju w głowie, chociaż zdaje się, że w to wątpisz. Agnieszkę zamurowało. Była pewna, że Margot i Bogdan są w sobie zakochani, tylko tego nie wiedzą, więc nie mogła teraz uwierzyć w słowa koleżanki. – Zakochał się? – powtórzyła. – To niemożliwe! – Mam ochotę cię zabić – mówiła zduszonym głosem Małgorzata. – Gdyby nie ty, wierzyłabym w swoją wielkoduszną przyjaźń. Może bym nie była zadowolona z pojawienia się Anny, ale nie zdawałabym sobie sprawy z tego, czemu właściwie czuję do niej niechęć. Znalazłby się jakiś błahy powód. Wszystko by było jak dawniej. A teraz... sama nie wiem, co będzie teraz. Zamilkły przygnębione. Aga powinna być zadowolona z wyznania koleżanki, ale poczuła się strasznie. Rozpętała coś, co przyniosło tamtej cierpienie. – Przepraszam, Margot. Tak mi głupio. Nie chciałam, naprawdę! – Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. – Odgryzę sobie za karę język. – Dobrze by było. Jeśli wspomnisz o naszej rozmowie któremuś z nich, to sama ci go obetnę. Przez chwilę szły w milczeniu, wyczerpane nieprzyjemną wymianą zdań. – Jest takie przysłowie, klin klinem. Czasami to pomaga – powiedziała cicho Agnieszka. – Teraz już wiem, dlaczego wczoraj poszłaś z Marcinem. Życzę ci, byś przy jego pomocy zapomniała o Bodku. – Daj spokój, Aga. Nie musisz się aż tak poświęcać. Marcin jest wolny. – Jak to? – Zwyczajnie. – Zerwaliście? – Nie było czego zrywać. – Marcin tak szybko nie zrezygnuje. – Już zrezygnował, a ty go pocieszysz. – Wątpię. Jeśli już, to raczej Mariola. – To nie moja sprawa, Aga. Jesteś inteligentna, więc powinnaś sobie z Mariolą poradzić. Masz moje słowo, że nie będę ci od tej chwili przeszkadzać. Małgorzata odeszła w kierunku Bogdana. Agnieszka została sama. Czuła się strasznie. Miała ochotę nie tylko odgryźć sobie język, ale w dodatku odkręcić głowę, w której narodziły się te wszystkie idiotyczne koncepcje. Poszukała wzrokiem Marcina. Już od dłuższego czasu kręciła się w jego pobliżu Mariola. W końcu złapała go za łokieć, a on jej nie odtrącił. Z dwojga złego Aga wolałaby, żeby to Małgorzata znajdowała się w tej chwili przy chłopaku. Może gdyby się nie wtrąciła, byłoby właśnie tak! Jakie licho ją podkusiło? Popatrzyła jeszcze ku Małgorzacie i ostatecznie przygnębił ją widok dziewczyny – szła obok Bogdana przybita, zapatrzona w piasek, nieczuła na piękno wydm. Zuza też nie miała powodów do radości. Obejrzała rano swój nos z niepokojem. Na szczęście wczoraj szybko obmyła twarz w zimnej wodzie, a potem jeszcze przyłożyła kompres, więc uderzenia Tymka nie pozostawiły śladów. Gorzej jednak było ze śladami na duszy. Nigdy 90 przedtem Tymek nie odważył się na coś takiego. Ona też dotychczas go nie spoliczkowała. Ale czy teraz nie miała racji? Jak śmiał wrócić ze szminką na twarzy! I taki pomazany, pachnący jakimś obrzydliwym damskim dezodorantem, próbował rozliczyć ją z niewinnego spaceru z Rafałem. Czuła się jak spętana niewidzialnymi powrozami, których końce Tymek trzymał w swoim ręku. Teraz, gdy szedł tuż za nią, z podrapaną twarzą, ponury i zawzięty, tym bardziej czuła tę dławiącą pętlę. Krępowało ją spojrzenie chłopaka, a gdy chciała zwolnić i zostać z tyłu, on też zwalniał. Tak jakby cały czas chciał ją mieć na oku. To nie ma sensu, Tym – mówiła do niego w myślach. – Nie jestem twoją własnością. Ciesz się życiem razem ze mną albo daj mi trochę wolności, bym mogła cieszyć się nim sama lub z kimś, kto będzie miał na to ochotę. Chcę się śmiać. Chcę spędzać czas jak wszyscy młodzi ludzie. Chcę narysować Rafałowi tę jego wymarzoną budowlę. Nie przeszkodzisz mi, Tym. Rysunek, trochę śmiechu, spacer! Nic więcej nie chcę. Przecież i tak jestem twoja... Tymek rzeczywiście wolał mieć dziewczynę na oku. Szła posłusznie przed nim, ale on wyczuwał jej buntowniczy nastrój. Patrzył na jej opalone łydki i zgrabne stopy, zanurzające się miarowo w piasku. Niosła w ręku sandały, by łatwiej było iść. W białej bluzce i dżinsowych spodenkach wyglądała jak modelka. I tak jak one umiała poruszać się lekko i z wdziękiem. Teraz szła jednak niedbale, jakby chciała podkreślić, że ma w nosie jego wzrok. Ani razu nie obejrzała się ku niemu, chociaż przyzywał ją spojrzeniem. To go przygnębiało jeszcze bardziej. Nie chciał się jednak przyznać do prawdziwego powodu gniewu, więc wściekał się zastępczo na Kłapoucha. – Ten kurdupel chyba zwariował. Sahary mu się zachciało czy co!? – Napiłbym się czegoś. – Darek oblizał spierzchnięte usta. – Przydałaby się tutaj jakaś oaza. I rzeczywiście, gdy minęli kolejną wydmę, na horyzoncie, jak na zawołanie, pojawiły się dwie palmy, a pod nimi statek osadzony na piaskach. – Fatamorgana? – zdumiał się Darek. – Kurde! Mam chyba przywidzenia! Nie był to jednak pustynny majak, tylko mała restauracja mieszcząca się w starej, wyremontowanej fregacie. Kłapouch zarządził krótki postój. Rzucili się do bufetu. – Napijesz się? – spytała Kaśka Czarną Jagodę, wyciągając w jej kierunku butelkę z coca-colą. – Nie, dziękuję. – Czarna Jagoda przełknęła jednak ślinę, co nie uszło uwagi Kłapouchówny. – Sama nie dam rady. – Wepchnęła Czarnej Jagodzie napój. – Trzymaj. Ledwie zdążyła to zrobić, a już czekało ją nowe zadanie. Bożenka tak jakoś niezgrabnie potrząsnęła pepsi, że pienista brązowa struga znalazła się na jej białej spódniczce. Na twarzy Pączka pojawiło się najpierw niewymowne zdziwienie, a zaraz potem charakterystyczny, płaczliwy grymas i Kaśka wiedziała, co będzie dalej. Wyjęła więc z jej ręki nieszczęsny napój i pchnęła Bożenkę w kierunku toalety. Musiała jeszcze własnoręcznie wyczyścić jej ubranie. Widok ten zezłościł Baśkę, a pocieszył Freda, który stwierdził z zadowoleniem, że Kałapouchówna ciągle jeszcze jest mocno zaprasowana, w związku z czym jego dalsza praca nad nią jest niezbędna. Zastanawiał się potem przez chwilę nad ową nagłą radością z tego powodu, ale odsunął te dziwne i niewygodne myśli. Po krótkim odpoczynku ruszyli dalej. Mieli jeszcze do pokonania wąski pas wydm. Mogli pójść asfaltową alejką, która zaczynała się przy restauracji, ale Kłapouch, jakby wbrew własnemu wygodnictwu, wybrał bardziej męczącą drogę. Może dlatego, że było to jedno z piękniejszych miejsc w tej części wybrzeża. Poprzednie wydmy były kupami piasku przy tych, które teraz mieli przed sobą. Wspinali się w górę, walcząc z wiatrem i drobinami kwarcu, które wirowały wokół nich i grały pod stopami. Emil szedł teraz ostatni. Został w tyle, by przez moment być sam na sam z przyrodą. Nareszcie piasek bez tych nakremowanych, smażących się ciał! – myślał. – Nareszcie spokój i pustka. Człowiek jest najgorszym ze zwierząt – bezmyślny niszczyciel, fabryka śmieci i odpadów. Jaki piękny jest krajobraz nietknięty ludzką ręką! 91 Stanął na szczycie wydmy. Miał teraz z jednej strony widok na góry piasku, które przeszli, a z drugiej na wielką piaskownicę, w której bawili się po swojemu dorośli i dzieci. Popatrzył z tęsknotą na spokój pustyni i z niechęcią ruszył w dół, za schodzącą ku morzu grupą. Po południu wiatr jeszcze się wzmógł. Zmęczeni przedobiednią wędrówką postanowili pozostałą część dnia spędzić na plaży w pobliżu kempingu. Musieli jednak schować się w głębokich dołkach. Nie kąpali się, bo fale były coraz większe. Godzinami można było oglądać niezwykłe, zmieniające się kształty. Część grupy wycofała się jednak do namiotów, bo wiatr się wzmagał, a piasek dokuczał coraz bardziej – złociste drobiny wciskały się wszędzie, przysypywały ręczniki i przyklejały się do ciał. Małgorzata schowała się za swoją wydmę. Chciała być sama. Bogdan spojrzał pytająco, gdy wymykała się z obozowiska, ale nie zapytał, dokąd idzie. Marcin został przed namiotem – z gitarą w ręku i Mariolą przyczepioną do jego ramienia. To trochę uspokoiło chłopaka. Czuł, że musi porozmawiać z przyjaciółką, ale jeszcze nie wiedział, jak powinna wyglądać ta rozmowa. Nie chodziło nawet o to, że Aga namieszała jak w garnku z bigosem. Wydarzyło się coś znacznie poważniejszego. Dopiero teraz to rozumiał – Anna go zmieniła, zmieniła także zasady gry. Wzięła sobie prawie cały jego czas, całą energię i wrażliwość. Nawet teraz, gdy jej nie było, układał plan z myślą o niej. Co zostawało dla Małgorzaty? Czas, którego nie zechce albo nie będzie mogła wziąć Anna – a więc czas mało ważny, jakieś odpadki czasu, skrawki. Jak to wytłumaczyć Margot? Przecież to ona dotychczas brała sobie najlepsze godziny! Jakich argumentów użyć? Co mogłoby go usprawiedliwić? Litość? Konieczność? Przeznaczenie? Miłość? Czym było to coś, co od początku nie dawało mu wyboru? Nie umiał tego nazwać. Małgorzata zastanawiała się nad podobnymi sprawami. Od wczoraj wiele się w jej życiu zmieniło. Czuła się tak, jakby nagle skończyło się cudowne i beztroskie dzieciństwo, a zaczął koszmar. Pocałunek Marcina przypadkiem spowodował, że nagle zobaczyła to wszystko, co w niej było już od dawna, a o czym nie wiedziała lub nie chciała wiedzieć. Musiała teraz wiele przewartościować. Poprzednie myśli, zasady, plany, wszystko było nieważne. Wyrosłam z samej siebie – pomyślała gorzko. – Obudziłam się z siebie wczorajszej. Patrzyła na ostatnie dni z dystansem. Marcin... Tak, coś takiego musiało się zdarzyć, by mogła się obudzić. Nie żałowała go. Może i jemu przyda się coś tak innego od zwykłych doświadczeń. Dlaczego właściwie nie znalazła w nim tego, co widziały inne dziewczyny? Przez parę dni patrzyła na niego oczami oczarowanej Agi, wpatrzonej Marioli, Baśki, która miała ochotę go wpisać na swoją zwycięską listę, Czarnej Jagody, obserwującej Marcina skrycie. Czy to przez próżność zgodziła się na spacery i flirt? Małgorzata wiedziała jednak, że powód był inny, znacznie gorszy od bezmyślnej próżności. Bogdan... Tak, Bogdan! Chciała to sobie uzmysłowić z całą ostrością. Miała dość samooszukiwania się. Już nie była zła na Agę. Wiedziała, że tamta miała rację. To od dawna nie była przyjaźń. Aga pomyliła się tylko w jednym – Bogdan nie miał takich problemów. Dreszcz bólu przeniknął ją, gdy w końcu powiedziała to sobie jasno. Poczuła się nieskończenie samotna – zawsze wszystkie uczucia i problemy dzieliła z Bogdanem. Z kim podzieli się nimi teraz? Skurczyła się, zwinęła w kłębek i usiłowała powstrzymać płacz. Nie udało jej się. Krople spadały na piasek, ale zaraz zasypywały je kwarcowe ziarenka. Czemu nie mogę wtulić się w Marcina? – szeptała. – To byłoby takie proste. Takie proste. Wszyscy by mi zazdrościli. Można by o tym plotkować z Agą i zwierzać się Bogdanowi. Żadna z tych rzeczy nie była już jednak możliwa. Gdy godzinę potem postanowiła wrócić do obozu, wiedziała już, jak ma postępować dalej. Agnieszka obserwowała Marcina. Teraz, gdy przestała ich łączyć Małgorzata, chłopak odseparował się także od Agi i Bogdana, jakby chciał w ten sposób odsunąć od siebie wszystko, co łączyło go ze Złotowłosą. Siedział daleko od grupy, z gitarą w ręku i Mariolą przy boku, kolorową 92 tego dnia jak paw, w ślicznym kapelusiku i sukience, trzymanej dotąd w plecaku. Aga patrzyła na to odrobinę rozczarowana. Marcin tak łatwo się poddał, że aż ją to zdumiało. Może wcale nie zależało mu na Margot, może chciał ją tylko zaliczyć, jak wszystkie dziewczyny przed nią?! On się nigdy nie zmieni! – pomyślała, widząc, jak szczęśliwa Mariola przytula się do jego ramienia. Marcin rzeczywiście pozwalał Marioli łudzić się, że wszystko powróciło do dawnego stanu. Czuł się dziwnie znieczulony, jakby wziął tabletkę na zapomnienie. Zastanawiał się, czy to stan przejściowy, czy też trwały. W końcu tak niewiele zdarzyło się między nim a Małgorzatą. Zatrzymali się na etapie kilkudniowego flirtu. Czy można po czymś takim tęsknić? Wiedział, że można. Więc to tak czuły się te wszystkie dziewczyny, gdy je porzucał? Nieciekawie się czuły! A przecież była to pewnie namiastka tych uczuć, które im zostawiał. Czyż nie zasłużył na nauczkę od losu? Gdzieś w środku urażona ambicja i wściekłość walczyła z sympatią dla Margot. W końcu, czy mógł ją winić za to, że była zakochana w innym? Zrozumiał to ostatecznie dzisiaj, gdy szli przez wydmy i gdy zobaczył ją przy boku Bogdana. Tak, to musiało być to! Nie rozumiał tylko, dlaczego w takim razie z nim flirtowała i czemu była taka smutna. Przecież miała przez cały czas Bogdana na wyciągnięcie ręki... Marcin wiele by dał, żeby być na jego miejscu. Ale nie był i wiedział, że nigdy nie będzie. Znowu poczuł wściekłość i jednocześnie tęsknotę za Margot. Do diabła! Trzeba przestać o tym myśleć! Cóż, było – minęło. Po długim szukaniu Bogdan znalazł wreszcie Małgorzatę. Siedziała na tarasie małej kawiarenki i sączyła w zamyśleniu jakiś mętny napój. Nie uśmiechnęła się na jego widok, ale powitała go spokojnie. – Bliźniacy mi powiedzieli, że poszłaś w tym kierunku. Niełatwo cię dzisiaj spotkać. – Przyzwyczajam się do samotności. – Ciągle jesteś na mnie zła? – Nie... Uzmysłowiłam sobie tylko, że nie miałam przedwczoraj racji. Byłam zbyt egoistyczna, chcąc zarezerwować dla siebie cały twój czas. W końcu przyjaźń nie na tym polega, by wszystko i zawsze robić razem. – Zgadza się, ale jeśli będziesz przede mną uciekać, to w ogóle nie będziemy mieli dla siebie czasu. Małgorzacie przemknęło przez myśl, że tak właśnie byłoby najlepiej, ale przemilczała to. Zdobyła się nawet na nikły uśmiech. Teraz trzeba było ustalić jakiś nowy porządek, który miał odtąd obowiązywać w ich tandemie. Chciała uniknąć wszystkiego, co mogło przynieść jej ból. – Tamci jeszcze nie przyjechali? – Nie wiem. Chciałem najpierw znaleźć ciebie. Może teraz razem sprawdzimy, czy już są? – Nie. Idź sam... – Nie chciała być przy powitaniu Anny i Bogdana. – W ogóle nie chcesz ich widzieć? – Oczywiście, że chcę – kłamała. – Mam jednak na razie inne plany. Wpadnę do nich wieczorem albo jutro rano. – Spacer z Marcinem? – spytał zaniepokojony. – Nie. To już przeszłość. – Bała się, że Bogdan będzie pytał ją dalej, więc znowu skłamała: – Mam do pogadania z Agą. Dał jej spokój. Martwił się jednak, że Margot jest taka smutna i dziwna. Najlepiej byłoby z nią zostać, ale przecież nie mógł zawieść Anny. – Będziemy na początku kempingu. Pierwszy domek, taki zielony. Jak nabierzesz ochoty, przyjdź. Pomachał jej jeszcze z oddali i zniknął w tłumie na deptaku. Małgorzata była z siebie dumna. Dobrze mi poszło – pomyślała. – Może uda mi się przetrwać następne dni. Potem obóz się skończy i wszystko się zmieni... Nie wiedziała wprawdzie, jakie to 93 będą zmiany, ale pewność, że ich wspólna wyprawa potrwa jeszcze tylko parę dni, w jakiś sposób ją pocieszała. Późnym popołudniem niebo na chwilę się zachmurzyło. Gdzieś w oddali błyskało i grzmiało, ale burza ominęła Emonę. Przed kolacją znowu wyszło słońce i w dodatku ucichł wiatr. Zapowiadał się piękny, ciepły wieczór. Kaśka ubrała się w bluzkę Baśki i stanęła przed rzędem wypolerowanych luster w łazience. – No! Nieźle! – powiedziała dla zachęty Baśka. – Trochę luzu i od razu wyglądasz jak człowiek. – Przyjrzała się jednak krytycznie włosom Kaśki. – Ale ta fryzura niedorozwiniętej szóstoklasistki! Muszę coś z tym zrobić. – Szarpnęła gumkę na głowie Kłapouchówny i rozsypała jej proste, kasztanowe włosy. Po chwili namysłu zrobiła przedziałek na boku i przerzuciła włosy na jedno ramię. – Tak, to jest to! Bomba! Nie wiedziałam, że możesz tak wyglądać. Miała jeszcze ochotę zrobić Kaśce makijaż, ale ta stanowczo odmówiła. I tak z trudem przywykała do swego odbicia w lustrze. Czuła się jak przebrana za kogoś zupełnie innego. – A ty? Co włożysz? – spytała. – Twoją spódniczkę. Tobie sięga do kolan. Ja będę się w niej prezentowała bardziej interesująco... Faktycznie. Baśka wprawdzie z trudem zapięła spódnicę w pasie, ale wyglądała w niej rewelacyjnie – okręciła się na pięcie i trykot zawirował we wszystkich lustrach, odsłaniając opalone uda. – Bosko. Teraz możemy pognębić bliźniaków – rzuciła. – Ruszamy na podryw. – Nie, ja się jednak na to nie piszę – przestraszyła się Kaśka. – Marudzisz. Przecież chodzi tylko o stworzenie pozorów. Konkurent wyobrażony jest groźniejszy od znanego. – Myślisz, że bliźniaki się tym przejmą?! – Ty, Kaśka, notorycznie siebie nie doceniasz. Kto im zostanie, jak zaczniemy znikać? Wiesio? Myślisz, że ich to zadowoli? To jest nałóg! Mieli cię pod ręką, zawsze mogli odrobinę pomęczyć, a tu nagle klops – pustka. Tak! To ich na pewno zirytuje. I da do myślenia! Kaśka doszła do wniosku, że nic z tego nie rozumie, ale w tej chwili nie miała czasu na wyrażenie swych wątpliwości. – A jeśli ich nie ma w obozie? – spytała tylko z nadzieją. – Znajdą się! – Baśka była pełna energii. Spuszyła jeszcze włosy na głowie koleżanki i popchnęła ją ku wyjściu. Tymek ulotnił się z kumplami zaraz po kolacji. Nie widział na razie możliwości pogodzenia się z Zuzą, więc wolał zniknąć jej z oczu. Dziewczyna zaś postanowiła, że tym razem nie będzie siedziała spokojnie przed namiotem i także poszuka sobie jakiejś rozrywki. Była to decyzja ryzykowna, bo Tymek mógł zareagować na to różnie, ale w tej chwili było jej wszystko jedno. Nie miała konkretnego planu. Postanowiła tylko, że będzie robić to, na co przyjdzie jej ochota. Jednak przez tyle miesięcy żyła w rytmie zachcianek Tymka, że teraz musiała się długo zastanawiać, czego naprawdę pragnie. Ludzie! Przede wszystkim chciała być z ludźmi. Poszła w kierunku muzyki płynącej od strony plaży. Dyskoteka... Jak dawno nie była na dyskotece. Tymek nie lubił takich spędów. Wolał małe, odlotowe imprezy. Parę minut stała w pobliżu restauracji, poza kręgiem światła, przyglądając się tańczącym. Złapała się na tym, że szuka Tymka. Nie było go tutaj. Mogła się tego spodziewać. Pewnie bawił się w ciekawszym miejscu. Podeszła bliżej. Nie była długo sama. Już po chwili wypatrzył ją jasnowłosy Niemiec. Skinęła przyzwalająco głową. Chłopak tańczył niespecjalnie, więc odmówiła, gdy zjawił się jeszcze raz. Po chwili poprosił ją następny – Zuza nigdy nie narzekała na brak wielbicieli. Teraz też tak było. Odmówiła jednak, bo poczuła zapach alkoholu. Wreszcie zgodziła się zatańczyć z długowłosym 94 chudzielcem, przypominającym ruchliwością Freda. Tańczył jednak zbyt nerwowo, a poza tym próbował ją przytulić, co Zuzie wydało się zbyt wielkim przestępstwem przeciwko Tymkowi. Chciała odejść, ale chłopak zrobił tak zrozpaczoną minę, że pozwoliła zaprosić się do stolika. Długowłosy był Węgrem. Mówił dość dobrze po rosyjsku, trochę gorzej po angielsku, mogli się więc jako tako porozumieć. Wyrzucał z siebie entuzjastyczne, wielojęzyczne zdania, gestykulował, uśmiechał się co chwila, kupił coca-colę, lody i czekoladę – jednym słowem robił wszystko, by ją zatrzymać i zdobyć jej sympatię. Zuza przyglądała mu się w milczeniu, trochę z początku zakłopotana, kiedy opowiadał o Budapeszcie, o swoim mieszkaniu w cichej dzielnicy, w której o dziwo kwitły wiosną morele i jakieś tam ulubione gruszki. Potem pomyślała, że jest coś niezwykłego w ich spotkaniu. Ten młody mężczyzna musiał czuć się samotny, jeśli właśnie jej, poznanej przed chwilą, opowiadał o swoim domu, rodzinie, ulicy, o swoich pasjach. Nie wszystko rozumiała, ale nagle ucieszyła ją ta bezpośredniość i szczerość Węgra. – A ty? – pytał. – Opowiedz o sobie! Chciałbym znać twoje imię. – Zuzanna. – Żużanna, Żużanna – powtarzał, potrząsając jasną czupryną. Roześmiała się, słysząc, jak je wymawia. Od razu zachwycił się jej śmiechem. Wówczas poczuła, że czas zniknąć. Cofnęła się za swój chłodny półuśmiech i zaczęła tłumaczyć Węgrowi, czemu musi iść. Patrzył na nią prosząco. Pokazywał na zegarek i zachodzące słońce. – Mnogo time! – powtarzał uparcie, mieszając w pośpiechu języki. Wyglądał tak, jakby znalazł skarb i teraz ten skarb zamierzał zniknąć. Zuza chłodno zastanawiała się, czy chłopak udaje. Jeśli tak, to był świetnym aktorem. Wstała i podała mu stanowczym gestem rękę. Uścisnął ją i nagle posmutniał. Dziewczyna czuła się przez chwilę winna, ale odeszła bez oglądania się. Bliźniacy aż przystanęli na widok Kaśki i Baśki. Chociaż bardziej zdziwiła ich Kłapouchówna. – Czy my ich przypadkiem nie znamy? – spytał zdenerwowany Fred. Tego dnia Kaśka nie dała się pomęczyć ani razu, a teraz szła ulicą w jakimś niewyobrażalnym stroju, zupełnie rozprasowana. Albert próbował zachować styl. – Flip i Flap? – spytał, ale brat się nie roześmiał. Schowali się instynktownie za drzewa. Dziewczyny też udawały, że ich nie widzą, chociaż specjalnie przeszły przed ich nosami, rozmawiając przy tym z ożywieniem. Fred wyciągnął szyję jak struś i nie mógł się nadziwić, że Kaśka, która szła teraz alejką, to ta sama Kaśka, którą on zna – zaprasowana, zawsze w grzecznych spódniczkach, o jednakowym kroju i długości. Baśka zawsze miała modne ciuchy, ale te dzisiejsze były jakby bardziej modne, krótsze i zanadto obcisłe. Dziewczyny skręciły właśnie w poprzeczną alejkę i zniknęły za akacjami. – Baśka ją popsuła! – zawyrokował Fred. – Kaśka to nie zegarek. – Myślisz? – ucieszył się bliźniak, ale okazało się, że Albert nie ma zamiaru go pocieszać. – Baby są z natury odrobinę nadpsute. Zwykle tego nie widać, aż pewnego dnia patrzysz... – A ty skąd możesz to wiedzieć? – Z książek. – Chyba że tak. Umilkli przygnębieni. Dotychczas wydawało im się, że są niezastąpieni w wychowywaniu Kaśki i Baśki, a tu proszę! – Człowiek do wszystkiego zanadto się przyzwyczaja – zauważył niepocieszony Fred. – Nawet do męczenia takiej Zaprasowanej Zakładki. – Tego kwiatu jest pół światu – zauważył trzeźwo Albert. Wyglądało na to, że jest on mniej zaangażowany w rozprasowywanie, co nie uszło uwagi rozgoryczonego Freda. Wszystko się psuło. Ale po chwili myśl brata wydała mu się niegłupia, a nawet całkiem mądra. – Rzeczywiście! – ucieszył się. – Czy to nie zdumiewające?! Aż tyle?! Co za ilość! Niewyobrażalna! 95 – No właśnie. Człowiek wychowuje jakąś tam Kaśkę, a tyle jest innych do wychowywania, a może już nawet wychowanych! – Jak to się stało, że nigdy o tym nie pomyśleliśmy? – Dobrze, że w ogóle pomyśleliśmy – zauważył Albert. – Pomyśleć to mało – kombinował Fred. – Może by tak wcielić tę myśl w życie? – To chodźmy – powiedzieli i zgodnie ruszyli asfaltowym deptakiem, dodając sobie nawzajem otuchy. Za rogiem zobaczyli jednak coś, co odebrało im ochotę do poszukiwań. Spostrzegli dwie może siedmioletnie bliźniaczki, bawiące się na werandzie hotelu. Stanęli jak wryci – małe były jednakowe. Podniosły w dodatku głowy jak na komendę i patrzyły teraz ze zdumieniem raz na Freda, raz na Alberta. Skrzywiły buzie, jakby się miały za chwilę rozpłakać, i wycofały się tyłem w kierunku hotelu. W końcu, gdy były już dostatecznie blisko drzwi, odwróciły się i uciekły. Cała ta scena bardzo braci rozstroiła. Przede wszystkim, patrząc na identyczne bliźniaczki, przypomnieli sobie, że i oni wyglądają jak lustrzane odbicia. – Czy Kaśce jest wszystko jedno, który z nas ją męczy? – zastanawiał się Fred. – Może ona myśli, że my jesteśmy naprawdę jednakowi? Byli wstrząśnięci do głębi. – W dodatku zawsze jesteśmy razem. Gdybyś ty był na dyskotece, a ja na spacerze, to te małe by się nas nie przestraszyły – powiedział Albert. – Ty tam, a ja tu? – nie pojmował Fred. Albert jednak nie odpowiedział, bo i on przestraszył się tej wizji. Agnieszka nudziła się jak mops. Małgorzata znowu gdzieś zniknęła. Bogdan czekał na Annę. Marcin był z Mariolą. Zjawili się wprawdzie na dyskotece, ale usiedli w kącie, z dala od wszystkich. Tańczyli tylko ze sobą, przytuleni i rozbawieni. Tak to przynajmniej wyglądało z daleka. Tylko raz Marcin zrobił wyjątek – gdy Mariola wyszła do toalety, poprosił Agnieszkę do tańca. – Świetnie tańczysz – pochwaliła go. – No, może nie tak świetnie, jak wczoraj bliźniacy. – A ty świetnie balansujesz nosem – zażartował w dawnym stylu. – Ani razu mnie nie dziobnęłaś. Jak ci się to udało? – Zwinęłam go w trąbkę. – Odpoczywam przy tobie, Aga. – Tylko że ty chyba lubisz się męczyć – zauważyła znacząco. Nie odpowiedział. Nie chciał mówić ani o Fleur, ani o Margot. Taniec się skończył, Mariola była już przy stoliku, więc Marcin odprowadził Agnieszkę na miejsce, uśmiechnął się przepraszająco i poszedł. Nie został jednak na dyskotece. Objął Mariolę i ruszyli w kierunku plaży. Dupek! – wściekała się w myślach Aga, ale w pewien sposób rozumiała Marcina. Zastosował najprostszą metodę – Fleur doskonale nadawała się na pocieszycielkę. Wyglądało na to, że Marcin nie umie ani przez chwilę być sam, a także na to, że tą drugą osobą zawsze musi być szałowa blondynka. Z przykrością pomyślała o swoich krótkich włosach, które kolorem przypominały spłowiałe mysie ogonki. Już nie blond, jeszcze nie ciemne, coś bardzo pośredniego i nijakiego. Dziewczyna zastanawiała się, jak w ogóle śmiała myśleć, że Marcin zwróci na nią uwagę. On musiał mieć przy sobie jakąś lalę, która potwierdzałaby jego możliwości. Agnieszce odeszła ochota na dyskotekę. Zresztą, nie miała zbytniego powodzenia. Wróciła do obozu i tam zastała Czarną Jagodę, pilnującą Bożenki. Na materacach wylegiwali się Kłapouch i Wiesio. Tak, to był zdecydowanie najgorszy wieczór z tych, które zdarzyły się na obozie. Nudny, jałowy, beznadziejny. Pomyślała, że jeśli tak mają wyglądać następne, to lepiej było nie ruszać się z Polski. 96 Anna i Patryk przyjechali dopiero późnym popołudniem. Małgorzata dowiedziała się o tym przy kolacji. Wymknęła się zaraz po pierwszej kanapce pod prysznic, by nie rozmawiać na ten temat z Bogdanem. Miała nadzieję, że chłopak znudzi się czekaniem na nią i sam pójdzie do tamtych. Po kąpieli nie wróciła do obozu, tylko poszła posiedzieć nad morzem. Nie doceniła jednak Bogdana – zaczął jej szukać i w końcu znalazł na plaży. W dodatku ocalił dla niej kanapkę. – Nic nie jadłaś. Wyrwałem ją bliźniakom. Nie bardzo miała ochotę na jedzenie, ale wolała na ten temat nie dyskutować. Zaczęła więc bez smaku żuć pierwszy kęs, który zdawał się rosnąć w ustach. Wiedziała, że teraz nie ominie jej rozmowa o Annie. Tak też się stało. – Ania pytała o ciebie – powiedział Bogdan. Nazwał ją w taki sposób po raz pierwszy. Małgorzata od razu zauważyła tę zmianę. Ledwie zdołała przełknąć kolejny kęs. – Ma nadzieję, że jeszcze dzisiaj cię zobaczy. Ale oczywiście nie musisz iść, jeśli nie chcesz... – dodał, widząc jej zamkniętą, obcą twarz. – Nie masz apetytu? – zatroskał się, gdy odłożyła ledwie nadgryzioną kanapkę. – Agnieszka poczęstowała mnie hot-dogiem – skłamała. Zasłoniła się butelką coli, by nie widział jej twarzy. – Ania czuje się lepiej. Z tej okazji zamierzamy urządzić prywatną dyskotekę na plaży. Tylko że bez ciebie będzie nie do pary. – Tak, rzeczywiście. – Z trudem powstrzymała się od kpiny. Sytuacja była coraz bardziej groteskowa. Postanowiła jednak za wszelką cenę wytrwać. Wiedziała, że zrobi wszystko, by Bogdan nie domyślił się jej prawdziwych uczuć. – To może być nawet zabawne! – dodała ze sztucznym entuzjazmem. – Dyskoteka na plaży! Potrzebne są do tego bardzo, bardzo gorące rytmy. – Patryk ma taką upalną kasetę. – Bogdan ucieszył się jej pozytywną reakcją. – To chodźmy. Godzinę później wszyscy czworo byli na plaży, obok ulubionych wydm Małgorzaty. Było w nich coś magnetycznego – tak jak w kamieniach z Gałaty. Plaża wokół była płaska, a tu skrawek dzikiego świata, trochę ostrych traw, górki piasku. – Więc to tu chowasz się przed ludźmi! – krzyknęła na ich widok Anna. – Są cudowne! Kawałek pustyni! – Rozsunęła trawy i opadła na piasek. Zagarnęła go w dłonie, przesypała między palcami. Małgorzata przyglądała się tej scenie z boku. Powoli przechodziło to w nawyk. Patryk robił to samo, ale cel ich obserwacji był różny. Ona chciała zrozumieć, co takiego jest w tej dziewczynie, że Bogdan nie może oderwać od niej wzroku. Patryk szukał w twarzy siostry oznak zmęczenia, symptomów choroby... Anna była w wieku Bogdana, dwa lata starsza od Małgorzaty i Patryka. Małgorzata uzmysłowiła to sobie z przykrością. Także i to, że Anna na pierwszy rzut oka nie wygląda na swoje lata. Na pierwszy rzut oka... Tak. W tej dziewczynie było wiele takich mylących rzeczy. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała także na chorą. Jej optymizm i radość życia wydawały się prawie dziecięce. Była ciekawa wszystkiego, głodna świata, wrażeń, przeżywania. Czy wiedziała, jak bardzo jest chora? Tak, chyba tak. Może właśnie dlatego usiłowała nie przegapić ani jednej chwili. Postanowili najpierw obejrzeć zachód słońca. Małgorzata i Patryk zostali na wydmach. Anna wolała siedzieć nad samym morzem – przykryta dużym swetrem Bogdana, przytulona do chłopaka plecami i kołysana przez niego leciutko. Czuła się bezpieczna jak w kołysce. Po ciemnej powierzchni do jej stóp pełzło księżycowe światło, rozbite przez poruszenia morza na tysiące malutkich złotawych łusek. Długa fala omyła jej stopy, zostawiając na palcach ciężką kiść wodorostu. Strząsnęła wilgotną materię i przytuliła się do chłopaka mocniej. – Dotyk nicości – powiedziała. – Codziennie jej dotykamy, ale nie chcemy o tym wiedzieć. – Ty chcesz? – spytał z drżeniem w głosie. – Tak. To też chcę znać. Gdy jestem z tobą, nie boję się niczego. – Będę z tobą zawsze. – Zawsze?... Nie. Wystarczy, że jesteś teraz. 97 Zaraz potem popchnęła go ze śmiechem na piasek. Przekomarzali się przez chwilę, a potem wrócili na wydmy. – No, co jest? – krzyknęła. – Przecież miała być dyskoteka! Patryk wyjął z torby kasety. – Tylko czy na pewno powinnaś... – zaczął. – Powinnam, powinnam! – przerwała mu. – Co mam włączyć? – Na początek szybkie. Superszybkie! – zażyczyła sobie wbrew zaniepokojonemu spojrzeniu brata. Tańczyła wśród traw. – Wstawać! Hej, leniwce! Bogdan po chwili podrygiwał obok niej. Anna prychnęła śmiechem na widok jego wygibasów. Przez chwilę nawet naśladowała jego ruchy. Małgorzata i Patryk nie byli tak spontaniczni, ale Anna nie miała zamiaru pozwolić im na siedzenie i smętne miny. – Wy też! Nie ma wyjątków! Nie oszukuj, braciszku! Magnetofon sam sobie poradzi. Chodź tu do mnie! Chcę cię mieć na oku. – Złapała także Małgorzatę za rękę, pociągnęła za sobą, okręciła. Sama jednak zaraz potem opadła na piasek i przyglądała się, jak tańczą w rytm zwariowanej melodii. Ponad nimi zachodziło słońce. Pomyślała, że tak właśnie miał wyglądać ten wieczór. Chciała, by trwał jak najdłużej. Tymek nie miał ochoty na piwko z kumplami. Chciał od nich odpocząć i zobaczyć wczasowisko swoimi oczyma. Trochę się przy okazji rozglądał za Zuzą. Zobaczył ją na dyskotece. Stwierdził, że to najbezpieczniejsze miejsce dla nudzącej się dziewczyny, i poszedł dalej. Tak. Potrzebował tego wieczoru także po to, by przemyśleć parę rzeczy. Wyciągnął papierosa, położył się na piasku i paląc, patrzył na gwiazdy. Nie wzruszały go jednak rozrzucone na niebie światełka – Tymek w ogóle nie był skłonny do wzruszeń. Chłodno i rzeczowo robił bilans ostatnich dni i stwierdził, że nie jest dodatni. To go trochę zdziwiło. Nie cieszyła go forsa zarobiona w Warnie, nie cieszyły podbarwione piwkiem wyprawy z kumplami. Wszystkie kurortowe możliwości, które się przed nim otwierały, bez Zuzy nie były pociągające. Zostawała jeszcze plaża i morze, ale pływanie bez dziewczyny też nie miało uroku. Kumple? Miał ich właściwie dość. Po raz pierwszy czuł, że są jak wodorosty oplątujące ciało i nie pozwalające wydostać się na powierzchnię. Będąc z pozoru ponad, dostosowywał się do ich wyobrażeń o nim. Właśnie – dostosowywał się! A to nie było w stylu Tymka. Zuza nie wiedziała, że osiągnęła jedno – chłopak poświęcił parę chwil na myślenie. Po raz pierwszy zdał sobie także sprawę z tego, że niedługo straci dziewczynę, jeśli nie zmieni swego postępowania. Chodziło nie tylko o Zuzę, ale o całe jego życie, które dotychczas było pasmem imprez, zgryw, hec i rozrób. Nawet dżudo i karate ćwiczył tylko po to, by wykorzystać swoje umiejętności w mało sportowych sytuacjach. Zuza miała jakieś plany i zainteresowania, wiedziała już, że chce studiować architekturę, kolekcjonowała albumy sztuki, jej rysunki ozdabiały gazetkę szkolną. A on? Ojciec był informatykiem i łudził się, że syn pójdzie w jego ślady. Matka była lekarzem i miała takie same złudzenia. Tymek wiedział, że zanudziłby się na śmierć wykonując te zawody. Na samą myśl ziewnął przeciągle. Handel, tak, to co innego, ale trzeba by zostawić piwko, kolegów, imprezki i wziąć się do nauki. Wiedział, że w jego wypadku wystarczy tylko chcieć. Zawsze wszystko mu wychodziło, jeśli tak postanowił. Podniósł się z piasku, nie podjąwszy żadnej decyzji. Od strony deptaka dobiegły go przyciszone głosy kumpli. Zapetował i wolno poszedł w tamtym kierunku. Jestem cały czas napięta – myślała Małgorzata godzinę później. – Zbyt napięta, by dobrze się bawić. Ale Patryk jest jeszcze bardziej zestresowany. – Widziała oczy chłopaka, pochmurne i jak gdyby zdziwione tym, że Anna i Bogdan potrafią, mimo choroby, tak swobodnie i radośnie się śmiać. 98 O dziwo, niepokój Patryka wpłynął na Małgorzatę kojąco. Nagle własne kłopoty wydały jej się śmieszne. Cóż ona! Patryk i Bogdan mieli większy powód do zmartwienia. Ona zawsze będzie mogła zobaczyć Bogdana, choćby z daleka. A oni? Nagle uświadomiła sobie, że im współczuje. Pękł w niej ten egoistyczny kokon, w który zamierzała się schować, by przetrwać do końca obozu. Okazało się to niepotrzebne – czuła, że coś ciepłego budzi się w okolicach serca, że zaczyna rozumieć Bogdana, że wie, co on tu robi, dlaczego tych dwoje musiało się spotkać. Ona też musiała mieć jakąś rolę do zagrania. Wiedziała już nawet jaką. Niech tak będzie – pomyślała. – Zatańczysz? – spytała Patryka. Chłopak skinął głową. Roześmieli się, widząc Annę uczącą Bogdana nowego kroku. Bogdan specjalnie ruszał się z wdziękiem słonia, wywołując kaskady jej śmiechu. Zaraz potem Patryk znowu spochmurniał – zobaczył kropeleki potu na twarzy siostry. Dostrzegł je także Bogdan. Anna przybladła, zwilgotniały jej dłonie. Chłopak zatrzymał ją w tańcu i mocno objął ramieniem. – Odpoczniemy – szepnął jej do ucha. – Oni się dobrze bawią. Nie będziemy im przeszkadzać. Posiedzimy trochę nad morzem. Skinęła głową, oparła się całym ciałem na Bogdanie i przytuliła. Opadli na piasek przy brzegu. Znowu okrył ją swetrem i trzymał w objęciach. – Dobrze mi – szepnęła. Pocałował jej ucho, a potem odwrócił ją i musnął usta. Mały cień przemknął przez jej twarz, zajrzała mu w oczy, ale znalazła w nich czułość i radość z tego, co się z nimi dzieje. – Jakie to proste... z tobą – powiedziała i umilkła. Siedzieli przytuleni, zapatrzeni w księżycową smugę pełznącą po wodzie. Darek podniósł się, by zamówić kolejne piwo. – Wystarczy! – rzucił stanowczo Tymek. – Nóżki ci się poplączą, gdy przypadkiem dojrzy cię Kłapouch. Ptyś z niechęcią przypomniał sobie, że jest na obozie i że obowiązują go jakieś zasady. Piwko niebezpiecznie buzowało w jego głowie. – Mam w d... Kłapoucha! – oświadczył buntowniczo, a Tymek i Krzysiek spojrzeli na niego z politowaniem. – Ty masz, Ptyś, głowę dużą, ale słabiutką – powiedział Tymek. – Zastanawiam się, czy nie byłoby dobrze wymoczyć cię pod prysznicem. – Spróbuj! – zaperzył się tamten. Tymkowi pociemniały oczy. Przytrzymał kumpla za kołnierzyk i wycedził: – Nie stawiaj się, koleś, i słuchaj, co ci starsi i bardziej doświadczeni radzą. Z Kłapouchem chcesz zadzierać? W porządku. Tylko rób to na własną rękę, bo my z Zezolem wolimy spokój i wolne tyły. Są ważniejsze sprawy niż wojna z belfrem. Puścił kołnierzyk, a Darek z trudem utrzymał równowagę. Z wściekłością patrzył, jak koledzy znikają za parasolami kawiarni. Splunął. Zastanawiał się przez chwilę, co robić dalej, a potem ruszył w kierunku obozu. Miał zamiar wstąpić do łazienki i wsadzić głowę pod kran, jak mu radził Tymek, ale po drodze zapomniał o tym i poszedł chwiejnym kroczkiem prosto do obozowiska. Między namiotami nie dostrzegł nikogo. Mimo to starał się iść jak najciszej. Przeszkadzała mu tylko czkawka, której nie mógł stłumić. Przy namiocie Kłapoucha zwolnił i zdwoił czujność. Linka wyrosła mu pod nogami nie wiadomo skąd. Poleciał na twarz, czknął i w dodatku zaklął głośno. Namiot Kłapoucha zatrząsł się i zapadł. Darek usiłował się wyplątać na zewnątrz, a Kłapouch walczył z żółtym materiałem wewnątrz. Belfer był niestety szybszy. – Ty fajtłapo! – burknął, zobaczywszy podnoszącego się z ziemi Darka. – Czemu nie zwiałeś?! – Nóżki mi się, sorze, zaplątały w linki – poinformował go potulnie Darek, czknąwszy przy tym na początku i na końcu zdania. – Piwko, co? – stwierdził opiekun. – To zmiataj do namiotu. A od jutra masz nieustający dyżur przy garnkach – zadecydował. 99 Ptyś jęknął. – Sorze! Może lepiej na dostawcę. Cokolwiek, byle nie kuchta! – Nie dyskutuj! To zdaje się lepsze od listu do rodziców albo występu na apelu. – Sor nie byłby taki! – Byłbym. Zapewniam cię. Będzie ci z patelnią do twarzy – uciął dyskusję Kłapouch. Darek pozbierał się i powlókł do namiotu. III Rano na przystanku autobusowym w pobliżu kempingu był tłum. Wyglądało na to, że wszyscy nagle postanowili zobaczyć Nesebyr. – Zgniotą nas! – jęknęła Kaśka, gdy na widok nadjeżdżającego pojazdu ludzie rzucili się do przodu. – Poczekamy na następny – zdecydował Kłapouch. Była to słuszna decyzja. W kolejnym autobusie wprawdzie też nie było luźno, ale zmieścili się wszyscy, a niektórym udało się nawet złapać siedzące miejsce. Jak zwykle pierwsi wpakowali się na nie kumple Tymka, co Zuza skwitowała ironicznym spojrzeniem. Tymek nakazał Darkowi wzrokiem, by wstał i zaproponował jej miejsce. Dziewczyna jednak odmówiła. Na wolne siedzenie Baśka popchnęła Kaśkę, sama zaś stanęła przed Krzyśkiem, któremu nie pozostawało nic innego, jak się podnieść. Zrobił to niechętnie i ostentacyjnie, ale Baśka miała to w nosie – Krzysiek był zobowiązany do dbania o wygodę Tymkowej siostry. Ścisk w autobusie przypadkiem doprowadził do konfliktu między Mariolą a Marcinem. Siedzieli na jednym miejscu, a właściwie to chłopak siedział, Mariola zaś kręciła się na jego kolanach i grzebała w swojej przepastnej torbie, szukając kolczyka. Co chwila wyjmowała z niej inny przedmiot i prosiła, by Marcin go potrzymał. W końcu miał ręce pełne szminek, cieni i pędzelków. – Dużo jeszcze tego masz? – spytał zniecierpliwiony. Mariola, której od wczoraj wydawało się, że nikt i nic nie zdoła jej teraz odebrać Marcina, nie przejęła się tonem jego głosu i podała mu jeszcze kilka drobiazgów. Marcin zarejestrował rozbawione spojrzenia paru osób. – Opanuj się. To nie wystawa w sklepie kosmetycznym! – syknął. Autobus szarpnął i wszystkie przedmioty wylądowały pod stopami podróżnych. – Zrobiłeś to specjalnie! – wypaliła Mariola. Już po sekundzie, gdy zobaczyła wściekłość w oczach Marcina, żałowała swoich słów. – Tak myślisz? – spytał. Dziewczyna znała tę minę i ten ton. – Słuchaj, ja... – zaczęła przepraszająco, ale kolejne szarpnięcie popchnęło ją na chłopaka, a jej łokieć wylądował w pobliżu jego nosa. – Przepraszam! Boli? – rzuciła się ku niemu. – Dość już tych popisów! – syknął, odtrącając ją. – Zbieraj szminki, a mnie daj spokój. Kończę z tą idiotką! – dodał w myślach. Dwa dni nudy z Fleur to było wszystko, ile mógł wytrzymać. Drażniło go jej wieczne szczebiotanie, bezmyślność i narzucanie się. Małgorzata mnie zmieniła – pomyślał z goryczą i poszukał spojrzeniem Złotowłosej. Stała obok Bogdana, odwrócona w stronę okna, tak że widział tylko jej profil. Pewnie jak zwykle w autobusie czuła się nie najlepiej. Mariola zaś wolała na razie nie analizować słów i postępowania Marcina. Nurkowała między nogami podróżnych w poszukiwaniu turlających się na zakrętach przedmiotów. Marcin podniósł szminkę i bransoletkę. Wrzucił je do torby. Gdy dziewczyna w końcu wynurzyła się z tłumu z resztą rzeczy, bez słowa otworzył torbę, poczekał, aż wrzuci wszystko do środka, a potem wcisnął ją Marioli, wstał i nie zważając na jej zdumienie, zaczął przepychać się do przodu, gdzie powitało go na wpół ironiczne i na wpół aprobujące spojrzenie Agnieszki. Nie zdążył jednak do niej dotrzeć. Autobus zatrzymał się i wszyscy z wielką ulgą wysiedli. 100 Przed nimi rozpościerał się widok jak ze średniowiecznej ryciny – Nesebyr był miastemmuzeum, pamiętającym Traków, Dorów, tatarskie i tureckie hordy. Na małym półwyspie, połączonym z lądem tylko długą groblą, niepodzielnie panowała historia. Musieli przyznać, że to piękne miejsce – „pocztówkowe”, jak z wyczuciem stwierdziła Małgorzata. Rzeczywiście, cała miejscowość nadawała się na wielostronicowy album, jakich zresztą nie brakowało na stojących wszędzie straganach. Były one właściwie jedyną oznaką nowoczesności. – Co za starzyzna – mruknął Tymek, widząc, z jakim zachwytem Zuza ogląda pokazywane przez Rafała zabytki. Co chwila odkrywali inne fragmenty przeszłości – bizantyjską cerkiew, fragment greckich murów obronnych, stare domy z wysuniętym, drewnianym piętrem, wąskie uliczki ozdobione krzewami winorośli, drzewami figowymi, petuniami. Rafał opowiedział im o najstarszych zabytkach, zwłaszcza o świątyniach, z najpiękniejszą cerkwią Pankratora. Resztę mieli obejrzeć sami. – Zbiórka o pierwszej w tym samym miejscu – powiedział Kłapouch. – Spóźnialscy nie dostaną deseru – dodał, patrząc dłużej na Mariolę. – Odmaszerować! Kaśka była niepocieszona – patrzyła, jak zwarta dotąd grupa znowu rozsypuje się na małe podgrupki. Jej zdaniem ojciec cały czas działał na szkodę obozowej integracji. Było w tym trochę prawdy. Jednak Kłapouchówna nie miała czasu się nad tym dłużej zastanawiać, bo Baśka złapała ją za rękę i pociągnęła w dół wąskiej uliczki, na której końcu widać było malujących artystów. – Plener. Lubię malarzy. Trzeba trochę podrażnić bliźniaków. Kaśka wprawdzie nie wiedziała, co Fred i Albert mają wspólnego z malarzami, ale stwierdziwszy, że Bożenka jest pod opieką Czarnej Jagody, posłusznie ruszyła za koleżanką. Agnieszka na chwilę odciągnęła Małgorzatę od Bogdana, który oglądał ruiny bazyliki. Wpatrywał się w łagodne, harmonijne łuki, które zwieńczał tylko błękit. Czas i ludzie zniszczyli resztę budowli. – Jak sobie radzisz? – spytała Aga. – Dobrze. – Małgorzata, nie zdawała sobie sprawy, że na jej twarzy maluje się beznadziejny smutek. – Czyżby? – Aga wyciągnęła z plecaka lusterko. – Przejrzyj się – powiedziała. – Musisz poćwiczyć mimikę. Może jakiś uśmiech? – Postaram się – odpowiedziała Małgorzata, ale zdobyła się tylko na uśmiechopodobny grymas. – Pała z wykrzyknikiem – podsumowała od razu Aga. – Ty też nie masz najlepszej miny. – Zgadza się. To dziwne, gdy byłaś z Marcinem... – Nie byłam z Marcinem – przerwała jej koleżanka. – Nie łap mnie za słowa. Nie wiem, jak to nazwać, wiem, że coś się między wami zaczynało. Ale nie o to mi chodzi. – No dobra, nie będę przerywać. – Otóż gdy byłaś z Marcinem, zazdrościłam ci, a jednocześnie cieszyłam się, bo w jakiś sposób mogłam kręcić się bliżej ciebie, jego i Bogdana. No wiesz, byłam kimś w rodzaju pośrednika, który odcina kupony od cudzych uczuć. Teraz Marcin zniknął z horyzontu, ty masz swoje sprawy, Bogdan też znika na całe dnie. Pustka. Małgorzata doskonale to rozumiała. Ona też była kimś podobnym. Nawet nie pośrednikiem, ale obserwatorem, który ogrzewa się w ogniu cudzych uczuć. I parzy się jednocześnie. Nie chciała jednak rozmawiać na ten temat z Agnieszką. Rozmowę na szczęście przerwał im Bogdan. – Idziesz z nami do portu, Aga? – spytał. – Nie. Rozejrzę się po straganach, potem do was dołączę. 101 Nie chodziło jej o zakupy – przy kramie ze skórzanymi wyrobami mignęła szczupła sylwetka Marcina. Ale zanim tam doszła, chłopak spotkał Emila i po chwili obaj zniknęli za zakrętem wąskiej uliczki. Tymek jednoznacznie ocenił zawartość straganów. – Tandeta – rzucił. – Trochę sreberka i lichej skóry. Niby penetrował kramiki, ale właściwie obserwował Zuzę, która grzebała w pudełkach z ozdobami. Nie przyznałby się nawet na najgorszych torturach, że przed paroma minutami kupił dla niej srebrną obrączkę z ładnie wygrawerowanymi liśćmi dębu. – Siostrze musiałem coś kupić – mruknął do kumpli, ale oni nie zwracali na niego uwagi, zajęci zakupami. Chłopak spojrzał jeszcze raz w kierunku Zuzy i zastygł – rozmawiała z Rafałem. Razem pochylali się nad jej szkicownikiem, a potem Rafał pokazał jakiś obdrapany budynek i ruszyli w tamtym kierunku. Tymek w pierwszej chwili chciał pójść za dziewczyną, szarpnąć ją za rękę i poprowadzić za sobą, ale zacisnął tylko zęby. Po ostatniej awanturze coś się w nim zmieniło. Po raz pierwszy nie był pewny, czy Zuza zechce z nim pójść. Obejrzała się teraz wprawdzie w jego kierunku i napotkawszy jego wściekłe spojrzenie, odsunęła się nieznacznie od Rafała, ale pozostała przy nim. Obejrzeli małą cerkiewkę, a potem Zuza zaczęła ją szkicować. Rafał robił zdjęcia, co chwila jednak podchodził do dziewczyny i sprawdzał, jak jej idzie rysowanie. Tymek wrzucił srebrną obrączkę do portfela, odwołał kumpli od straganów i poszli poszukać jakiegoś zacisznego baru. Nie było to jednak proste. Nesebyr leżał na wyspie, której brzegi nie były oddalone od siebie nawet na kilometr. Trudno było się tu ukryć. Dwa razy natknęli się na Kłapoucha, zanim zadekowali się w piwiarni, schowanej w bocznej uliczce. Kłapouch też usiłował znaleźć jakieś spokojne miejsce i spotkania z podopiecznymi były mu nie w smak. Co za dziura! Tu się nie można zgubić! – myślał zgoła nie po belfersku. Rozglądał się po okolicy za jakąś zacienioną i przede wszystkim pustą ławeczką. Niestety, wszystkie stojące w cieniu ławki miały już swoich właścicieli. W dodatku co chwila wzrok Kłapoucha padał na znajome twarze. Obok ruin cerkwi świętej Paraskiewy Kłapouch dostrzegł bliźniaków przyczepionych jak pijawki do grupy turystów, która miała przewodnika. Bliźniacy stali ramię w ramię w pierwszym rzędzie i słuchali z namaszczeniem wywodów tłustego, spoconego jegomościa. – Słońce im zaszkodziło czy co? – mruknął zdziwiony, bo jak wszyscy uważał braci za lekkoduchów i żartownisiów, szukających tylko okazji do wygłupów. By odpocząć od bliźniaków, Kłapouch przeniósł wzrok ku stojącym po przeciwnej stronie straganom. Przy skórach Agnieszka targowała się z grubą kramarką. Trzymała portfel w ręku i wynajdywała jakieś mankamenty, prezentując przy tym całą gamę min, które miały obniżyć cenę. Spryciara – pomyślał nauczyciel, który chociaż nie słyszał słów dziewczyny, znał doskonale jej możliwości. Równie zażarcie umiała się targować o ocenę. Przed pobliską kawiarenką siedziała Bożenka pod opieką Czarnej Jagody. Pochłaniała wielką porcję czekoladowych lodów, a Czarna Jagoda z trudem powstrzymywała się od przełykania śliny. W dole uliczki, w tłumie, który zebrał się przy malarzach robiących portrety na zamówienie, Kłapouch dostrzegł swoją latorośl i Baśkę. Dziewczyny stały przez chwilę, a potem zatrzymały się przy przystojnym malarzu, który malował uliczkę. Nie śpieszył się – pacnął pędzelkiem kropkę, potem palił przez chwilę fajkę, znowu pacnął. Widać było, że w przeciwieństwie do siedzących niedaleko pacykarzy, on jeden maluje dla przyjemności. Miał też czas dla ciekawskich dziewczyn. Kaśka chciała uciec, ale Baśka mocno trzymała ją za bluzkę, używając przy tym tego samego argumentu co zwykle. – Chcesz utrzeć nosa bliźniakom? Kaśka westchnęła. – Chcę. 102 – No to stój. Nadarza się okazja. Ten facet nudzi się i potrzebuje widzów. Baśka zagadała, Szwed odpowiedział i w ten sposób po paru minutach siedziały na trawie obok niego, a on szkicował ich sylwetki na tle siedemnastowiecznej uliczki. – No, no! – mruknął na ten widok Kłapouch, bo nie był przyzwyczajony do takiego zachowania córki. Może jest za tłumacza? – pocieszał się. Tak też było. Baśka machała rękoma, a Kaśka tłumaczyła te machnięcia na angielski. Belfer rozglądał się dalej. Iść? – pytał sam siebie. – Tylko dokąd? Nie mógł ruszyć w kierunku portu, bo tam przecież poszli Małgorzata i Bogdan. W uliczce z lewej zniknął niedawno Tymek z kumplami, w tej z prawej Marcin i Emil. Gdzieś jeszcze czaili się Wiesio, Mariola i Zuza z Rafałem. Cofnął się zatem pod rosnące niedaleko drzewo i usiadł na kępce trawy. Tak. To było dobre miejsce, czyli takie samo jak wszystkie w tym zatłoczonym miasteczku, gdzie turystów było dwa razy więcej niż mieszkańców. Kłapouch wsparł się na torbie, przykrył twarz gazetą i zapadł w przyjemną drzemkę. Nie widział, że z bocznej uliczki nadszedł Wiesio i ułożył się pod podobnym drzewem, tylko z drugiej strony ryneczku. Bliźniacy dalej posuwali się za przewodnikiem. Mówił wprawdzie po rosyjsku, ale dostatecznie wolno, by mogli go zrozumieć. Był pasjonatem historii, opowiadając robił przekomiczne miny i gestykulował szeroko. Właśnie to przyciągnęło bliźniaków. Wkrótce jednak porwało ich nie to jak, ale co mówił. Z łatwością wyławiali nazwy zamieszkujących miasteczko narodów, bo wspominał o nich Rafał. Dopiero jednak Bułgar przemówił im do wyobraźni. Osłupieli usłyszawszy, że kiedyś Turcy zniszczyli w Nesebyrze za jednym zamachem czterdzieści cerkwi. Liczba ta puchła w ich pozornie tylko pustych głowach. Czterdzieści płonących świątyń na takim skrawku lądu! Poczuli żar ognia i zobaczyli złocone ikony spadające w ogień. Krzyki turystów zmieniły się w jęki konających. – Ty, Albert, nie bądź taki wnikliwy – sapnął Fred, chcąc odepchnąć koszmarną wizję. Było to nie tylko miasto-muzeum, ale także miasto-cmentarz, w którym po żyjących tu ludziach zostały jedynie nazwy. – Popatrz no, Fredziku – wtórował mu brat – jak to jest. Kto by to pomyślał? Iluż tu ludzi stąpało po tej kostce, a teraz chodzimy sobie my i oglądamy jakieś starożytne resztki, a to cerkiewkę świętego Teodora, a to Stefana. Czyściutko, domki, które wyglądają, jakby były przywiezione z jakiegoś góralskiego skansenu, kwiatki. W dodatku ciepło, spokojnie, można by rzec nawet, że idyllicznie. Brr! To jest właśnie najbardziej przerażające. Żeby choć plamka krwi albo jakaś zagubiona piszczel. Nic! Ani śladu! Fred myślał tak samo. – Wiesz, braciszku, jakoś tak się przygnębiłem. Chodź, rozprasujemy Kaśkę, to mi się może polepszy. – Czemu nie. A jak to zrobimy? – To będzie zależało od okoliczności. – Czy próbowaliśmy już kiedykolwiek ją zamrozić? – Niezły pomysł! – Fred szukał w swoich przepastnych kieszeniach pieniędzy. – Jak myślisz, jaka ilość gałek zahibernuje Granatową Zakładkę? – To twarda sztuka. Zaczniemy od dziesięciu. A potem według objawów zewnętrznych. Tak, Kaśka jest dobra na wszystko. Już mi lepiej! – Baśka też jest dobra na wszystko – powiedział niespodziewanie Albert. – Baśka? – zdziwił się Fred. – Mnie się od niej nie polepsza. – A mnie się polepsza. – Chyba że tak... No cóż – powiedział Fred z przekąsem – szukaj w takim razie forsy, bo na Baśkę dziesięć gałek na pewno nie wystarczy. – Zamrażanie Baśki w ogóle go nie pociągało. Ale jeśli brat tego chciał... 103 Albert wysupłał stotinki i skierowali swe kroki ku lodziarni. Tak się złożyło, że stała na rogu ulicy, na której drugim końcu Kaśka i Baśka siedziały przy malarzu. Bracia zastygli, widząc, że Szwed zaczyna składać sztalugi, a potem zaprasza szerokim gestem dziewczyny do pójścia z nim. Po chwili cała trójka zniknęła za rogiem. Bracia bez chwili namysłu ruszyli w tamtym kierunku. Jakież było ich zdziwienie, gdy zobaczyli, że malarz kupuje olbrzymie lody i podaje je dziewczynom. Fred z ponurą miną wrzucił pieniądze do kieszeni. Wprawdzie po chwili malarz pomachał Kaśce i Baśce ręką i zniknął w drzwiach zabytkowej willi, ale bliźniacy i tak nie odzyskali humoru. Mariola wspominała ze wzburzeniem rozmowę z Marcinem. Od czasu awantury w autobusie chłopak jej unikał. Dogoniła go w końcu przy betonowym nabrzeżu. Marcin niestety nie ucieszył się na jej widok. Zostawił Emila, złapał ją za łokieć i odciągnął na bok. – W porządku! – rzucił nieprzyjemnym tonem. Popchnął ją na ławkę. – Powinnaś w końcu wiedzieć, co jest grane! – Marcin... – usiłowała mu przerwać. – Słuchaj, ja... – Nie. Teraz ja mówię – przystopował ją. – To koniec, Fleur. Chociaż nie było nawet początku. Wykorzystałem cię. Rozumiesz?! Chciałem, by Margot była zazdrosna. Tylko o to mi chodziło. Ani przez chwilę nie pomyślałem o tobie poważnie. – Ależ... Marcin, to... – Zamknij się! – przerwał jej znowu. – Sama jesteś zresztą sobie winna. Wiedziałaś, jaki jestem. Już to przecież przerabialiśmy parę razy. Zawsze jesteś pod ręką, gdy choć na chwilę zostaję sam. – Czy to coś złego? – usiłowała jeszcze ratować sytuację. Patrzył z niedowierzaniem. – Jesteś taka głupia czy taka zakochana? – Dobrze wiesz, dlaczego tak robię... – Potrząsnęła teatralnie głową. Z rzęs posypały się łzy. Mariola potrafiła płakać na zawołanie. – Nie nabierzesz mnie, Fleur. Wiesz dlaczego? Bo ani przez chwilę nie zastanowiłaś się nad tym, co ja czuję. To cię w gruncie rzeczy nie obchodzi. Interesuje cię tylko efekt. Myślisz, że nie widzę twoich spojrzeń w kierunku Tymka czy Rafała? Jeden jest przystojny i wysportowany, drugi opalony, a obaj są obiektami westchnień. Gdybyś mogła, zamieniłabyś mnie na któregoś z nich jeszcze dzisiaj. Ale na moje nieszczęście żaden nie zwraca na ciebie uwagi. – Jak możesz, przecież ja... – Tu znowu posypał się grad łez. – Żebyś była chociaż tak inteligentna jak Baśka. Ona się chłopakami bawi. A ty? Sam nie wiem, jak to nazwać. Może kiedyś rzeczywiście się zakochasz i zrozumiesz, o co mi chodzi. Dziś nie mamy sobie nic do powiedzenia. – Tak? – spytała zaperzona. Łzy zatrzymały się, jakby dziewczyna zakręciła kran. Przestała udawać i nareszcie stała się sobą. – To może i ja powiem coś na twój temat! – Nie jestem ciekaw. – A jednak usłyszysz moje zdanie. Otóż jesteś dokładnie taki sam jak ja. Taki sam! – powtórzyła, prawie krzycząc. – Nie byłeś nigdy zakochany. W Gośce też się nie zakochałeś. Nie jesteś do tego zdolny. Chciałeś ją tylko zaliczyć. Właśnie ją, bo ładna. Nie mógłbyś chodzić z kimś mniej efektownym. Ale ona się nie dała nabrać na te twoje udawane zaloty. Po raz pierwszy ktoś się na tobie poznał! Odszedł bez odpowiedzi, ale zostały w nim słowa Marioli. Wracały jak echo. Jesteś taki sam! Jesteś taki sam! Zastanawiał się, czy dziewczyna nie ma przypadkiem racji. Gdy przechodził koło żaglówek, zobaczył w oddali, tuż nad morzem, Małgorzatę i Bogdana. Siedzieli na ławce, oglądając regaty. Burza złotych włosów nad czołem Margot świeciła jak aureola. Zagryzł wargi – poczuł, że robi mu się niedobrze. Czy to miłość? – zastanawiał się. A może tylko urażona ambicja? Do diabła, nie chcę tego czuć! Pokonany i przygnębiony ruszył w głąb miasteczka, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą tamten widok. 104 Mariola miała ochotę jeszcze trochę popłakać, ale ku swemu zdziwieniu czuła tylko złość. Może dlatego, że Marcin miał rację? Miłość? Czy tak objawia się miłość? Czy nie chodziło jej tylko o to, że z Marcinem było jej wyjątkowo do twarzy?! Jak w różowej szmince i fioletowym cieniu, jak w jasnej, lnianej sukience. Gdy szła obok szałowo ubranego, smukłego chłopaka, wszyscy zwracali na nią uwagę. Był najlepszą ozdobą, jaką mogła zdobyć na tym obozie. Gotowa była kłamać, udawać, nawet się poniżać, byleby tylko Marcin tkwił u jej boku. A teraz odszedł bezpowrotnie. Tupnęła ze złością. Czuła się tak samo jak wtedy, gdy zgubiła złoty łańcuszek. Co za strata! Taki ładny łańcuszek! Taki ładny chłopak! Łańcuszek można kupić. Gdzie kupić kogoś podobnego do Marcina? O pierwszej zebrali się w umówionym miejscu. Kłapouch odgonił resztki snu, ziewnął i zarządził pójście na obiad do restauracji o tajemniczej nazwie Łozarska Kyszta. Okazało się, że jest to lokal z daniami typowo bułgarskimi. Bliźniacy jak zwykle ostentacyjnie trącali widelcami duszony czosnek, macierzankę, ociekające sosem kawałki baraniny. Dziewczyny tym razem nie wybrzydzały. Nie była to jednak zasługa ani podanego najpierw żurku, ani drugiego dania, tylko kelnera. Zapatrzyły się wszystkie. Tymek już drugi raz dzisiaj miał powody do zazdrości – Zuza gapiła się na balansującego z talerzami mężczyznę jak sroka w kość. Taki sam roztropny wyraz twarzy miała Margot, Baśka, Kaśka, Jagoda, a nawet sceptyczna w podobnych okolicznościach Aga, nie wspominając o czułej na zagraniczne wdzięki Marioli. – No, no! – wymknęło się Agnieszce, ale po chwili, gdy rozejrzała się wokół i dostrzegła zachwyt na twarzach koleżanek, porwał ją śmiech. Stuknęła Małgorzatę w łokieć, a gdy i ta ocknęła się z zapatrzenia, razem studiowały rozanielone miny dziewcząt i kwaśne chłopców. – Narobiło się, co? Jeśli Zuza się zaraz nie opamięta, to Tymek wytłucze zastawę. Zobacz, jak się zaperzył. A o kogo zazdrosny jest Fred? Zobacz, jak się rozedrgał! Czarna Jagoda zaraz się udławi. No proszę! Już się udławiła! Po deserze Kłapouch z trudem poderwał dziewczyny z krzeseł. Mariola wstała ostatnia. Wychodziła z ociąganiem, ogłuszona świadomością, że najprawdopodobniej nie zobaczy już nigdy niezwykłego kelnera. Była przecież zależna od kaprysów Kłapoucha. Jej serce zatrzepotało boleśnie. Chciało jej się płakać. Wiedziała, co to oznacza. Była zakochana! Nareszcie była zakochana! Ruszyli przez groblę ku drugiej części Nesebyru, położonej na stałym lądzie. Marcin szedł z Agnieszką. – Widzę, że ciebie kelner oczarował umiarkowanie? – powiedział. – Lepszy gołąb w garści niż sokół na wierzbie – odrzekła sentencjonalnie. – Chyba gruszki na wierzbie, wróbel w garści, a gołąb na dachu – zaoponował chłopak. – Może i na dachu, ale czy gołąb? O gołębiu to było jakoś inaczej. Pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki. – A kto jest tym wróblem? Chyba nie ja? Roześmieli się. Po czym dziewczyna westchnęła głęboko. – Czuję, że wchłonęłam dzisiaj nadmiar piękna. Najpierw Nesebyr, a potem ten dziwny facet. – Dlaczego dziwny? – Bo za ładny. Widziane to rzeczy, żeby taki ktoś jak on roznosił talerze? Powinien świecić swoją perłową protezą na szklanym ekranie. Każdy ma własne miejsce. Rozumiesz?! – Chyba tak. Nie lubisz, jak w życie miesza się coś, co należy do sfery marzeń. Ale czy to słuszne, Agniecha? – Oczywiście, że niesłuszne. To kompleks długiego nosa. Gdyby wszyscy mieli długie nosy, mój mógłby uchodzić za śliczny. Tak – dodała melancholijnie – chciałabym, żeby wszyscy wyglądali przeciętnie, jak ja. A tu nagle wyskakuje taki facet i wszelkie moje założenia dostają w łeb. Jeśli bowiem jego wezmę za szczyt, to sama znajdę się już nie na środku, ale u podnóża góry. 105 Środek to ty, Zuza, Mariola, Tymek. Trochę wyżej jest Margot, ale tylko trochę. A trochę niżej Baśka. Reszta zaszczyca podnóże. Ja też. – No tak. Tylko czy to wszystko jest tak bardzo ważne? Agnieszka parsknęła gniewnie. – Czemu w takim razie oglądasz się za Margot? – To nie jest dowód. Gdyby tak było, wszyscy pozostali też łaziliby za nią, a przecież tak nie jest. – Masz rację, ale rozkleił mnie ten cukierkowy facet. Chwila słabości każdemu się zdarza. – Aga wyprostowała się i z godnością wysunęła do przodu najwydatniejszą część swego ciała. Marcin roześmiał się, po czym złapał jej twarz i pocałował w nos. Dziewczyna przez moment stała oszołomiona. – Coś ty! – protestowała dopiero po chwili. – Wielki to wielki, ale żeby go od razu odgryzać?! Wrócili do obozu przed piątą. Wszystkim nagle przypomniało się, że należy wysłać do rodziców kartki. Rozłożyli się wokół namiotów, mozolnie i z trudem wymyślali wakacyjne pozdrowienia. Potem poszli nad morze wykąpać się i odpocząć. Baśka, na którą przypadł tego dnia dyżur przy kolacji, przypomniała Wieśkowi, że do niego należy zrobienie zakupów. Chłopak właśnie wybierał się na papierosa. – Gdzie idziesz? – spytała. – Spadaj! – odpowiedział w miarę grzecznie. Baśka zastąpiła mu drogę. – Ugryź się w d... – dodał już mniej uprzejmie i jednym gestem odsunął dziewczynę. Baśka omal nie pacnęła na wyschniętą i wydeptaną w tym miejscu trawę. – Ty, ty... – Nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa. Cham i padalec wydawały jej się za mało ostre. Wiesio jednak nie przejmował się dziewczyną. Splunął i wolno odszedł w siną dal. – Ty mule! – wrzasnęła za nim w końcu. Koali na szczęście nie chciało się wracać. Wściekła i oburzona poszła zrelacjonować tę sytuację Kaśce. Ta wzruszyła ramionami. – Czegoś takiego się nie rusza. – Niby dlaczego?! – wściekała się Baśka. – Kłapouch też traktuje go jak świętą krowę. Uf! Chciałabym znaleźć metodę na takiego Wiesia. – To może spróbuj go uwieść. Miłość podobno czyni cuda. – Są wdzięczniejsze obiekty do uwodzenia – prychnęła Baśka. – Dobrze, ale kto w takim razie pójdzie po zakupy? – Chleb i warzywa mamy. Konserwy też. Właściwie brakuje tylko herbaty. Pójdziesz po nią, a ja pomogę Darkowi przy kanapkach. – No tak! Masz znowu miłosierne odruchy. – Nie. Po prostu mam dość ciągłego wykłócania się o robienie żarcia. Wszyscy się porozłazili. Ale na kolację się zjawią. Zobaczysz! Baśka poszła do sklepu, a Darek zagotować wodę na herbatę. Przy Kaśce zjawili się niestety bliźniacy. – Ucz się, ucz – mówił do niej Fred. – Przez żołądek do serca. – Robił przy tym miny sugerujące, że to do jego serca Kaśka zamierza wedrzeć się kanapkami. Dziewczyna nie wytrzymała i w odpowiedzi posłała mu dorodnego pomidora. Fred jednak uchylił się i pomidor z donośnym plaśnięciem wylądował na alabastrowym czole nadchodzącej Marioli. Fleur z niedowierzaniem zeskrobywała ze swego oblicza krwistą papkę. – Przepraszam, to niechcący – próbowała ją udobruchać Kłapouchówna. Z trudem tłumiła chichot i usiłowała nadać twarzy wyraz współczujący i życzliwy. Marioli nie zwiodły jednak jej fałszywe minki. A że była w złym nastroju, jej reakcja przypominała erupcję wulkanu. Najpierw zagotowała się w środku, potem wypuściła kilka syków, wreszcie wybuchnęła. 106 – Mam dość waszych dziecinnych wygłupów! – krzyczała. – Banda infantylnych głupków! Do przedszkola z tymi waszymi zagraniami! Wstrętni smarkacze! Nie mogła gorzej obrazić Kaśki, która była najmłodsza na obozie, bo rok wcześniej poszła do szkoły. Zawsze ubolewała nad tym, że wygląda dziecinnie. – Idiotka – zasyczała jeszcze Mariola i to była ta kropla, która przelała naczynie. – Maseczkę chciałam ci zrobić – rzekła Kaśka jakby od niechcenia – urodę poprawić, a tu tyle krzyku. – Ach ty! – Mariola aż się zapowietrzyła z wściekłości. Zbliżyła się do dziewczyny, zamierzając wczepić się w jej koński ogon i potrząsnąć nim porządnie. Kaśka jednak była wyćwiczona w bojach z bliźniakami. Złapała patelnię i stanęła w obronnej pozie. – No chodź! Jak cię zamaluję, to zmienisz się w jajecznicę! Śmiało! – Jedną ręką machała patelnią, a w drugiej trzymała jajka. Mariola wycofywała się, patrząc jak zaczarowana na jej bojowe gesty. Rany, co ja wyprawiam! – pomyślała Kaśka, gdy tamta zniknęła z pola widzenia. Przeszła jej złość, a na jej miejsce zjawiło się poczucie triumfu – oto dała nauczkę tej zarozumiałej lalce, większej od niej o głowę! Jajka znalazły się w wodzie. Po namyśle Kaśka wyjęła jedno z powrotem. Zobaczyła bowiem niesforne włosy Freda, wyglądającego zza sosny. Jemu też przydałaby się nauczka! Aż się uśmiechnęła, widząc w wyobraźni, jak po zdziwionej twarzy bliźniaka spływa kogel-mogel. Właśnie wrócił Darek, więc kazała mu kroić chleb. Liczyła kromki i smarowała je masłem. – To będzie naprawdę pyszna kolacja – zapowiedziała chłopakowi. Darek skrzywił się. – Twoja ambicja jest gorsza od wojny – mruknął. – A twój dowcip – odcięła się – stary jak śledzie w oleju, które zresztą masz otworzyć. Zobacz, ile lezie głodnych gąb. Rzeczywiście, nagle zaroiło się w obozie. Większość wróciła spod prysznica, z plaży, niektórzy z kawiarni, z lodami w rękach. Wrócili też bliźniacy i ściszonym głosem, poufale opowiadali „straszną historię” o tym, jak to Kaśka chciała zabić pomidorem Mariolę. Dawali przy tym dyskretnie do zrozumienia, dlaczego tak się stało. – Słyszałam, że z zazdrości wybiłaś Marioli oko – rzuciła po powrocie Baśka. – Tak się przynajmniej mówi w kuluarach tego rozległego obozowiska. – Czy ty zwariowałaś?! – Kłapouchówna aż zachłysnęła się ze zdumienia. – O kogo niby miałabym być zazdrosna? I dlaczego? – Niby że Fred rozmawiał o czymś z Mariolą, a potem ty się zamachnęłaś i... – Zamachnąć to ja się jeszcze zamachnę – powiedziała gniewnie Kaśka, ściskając w ręku jajko. – Tak, zamachnę się na tę wstrętną ośmiornicę z długimi łapami i goleniami, a jeszcze dłuższym językiem! Poszukała Freda wzrokiem. Wylegiwał się razem z Albertem pod drzewem, chłonąc sławę tego, o którego „zamachują się dziewczęta”. Albert wachlował go od czasu do czasu pożyczoną od Kłapoucha gazetą. Po raz kolejny odczytywał pogodę sprzed tygodnia. To miało, jego zdaniem, najlepiej skutkować na upał, który wyjątkowo dawał im się dzisiaj we znaki. – Słuchaj, Fredziku, bracie mój najsłodszy! Prognoza dla Polski! Zachmurzenie duże z niewielkimi przejaśnieniami. Na wschodzie i w centrum opady deszczu postępujące na zachód. Miejscami burze. Temperatura maksymalna w dzień piętnaście stopni do osiemnastu na zachodzie i południu. Wiatry umiarkowane, we wschodniej części kraju dość silne i porywiste. Fajnie! Nie?! – entuzjazmował się. – Co za ochłoda! Co za ulga! Piętnaście stopni! Lepiej ci, braciszku? Nie? To przeczytam jeszcze raz. – Powachlował Freda i znowu rozłożył szpalty gazety. Doszedł do wiatrów 107 silnych i porywistych, kiedy Kaśka jednym ruchem wyrwała mu z ręki czasopismo, a drugim umieściła na głowie Freda jajko. – Tak zwane sadzone – skwitował lakonicznie Albert, gdy już przekonał się, że dziewczyna nie zamierza wykorzystać go jako drugiej patelni. – Czy ty nie przesadzasz z tym dbaniem o jego urodę? – spytał złośliwie, patrząc przy tym na głupią minę brata. – A ja myślałem, że Fred tylko tak żartuje, mówiąc, że ty... no wiesz... – nie dokończył. Uciekał, okładany gazetą. Fred tymczasem otrząsnął się ze zdziwienia i umodelował sobie na głowie czub podobny do koguciego grzebienia. – Alboż mi nie do twarzy? – oświadczył. – Tak się teraz będę nosił. Jeśli już tak chcesz... – dodał, patrząc na Kłapouchównę ze słodyczą w twarzy. – Do diabła z wami – mruknęła pokonana. Zostawiła ich pod drzewem, gdzie Albert resztkami gazety wachlował brata i czytał mu po raz dziesiąty ocalałą z awantury pogodę. – Po co z nimi zaczynałaś? – sarkała Baśka przy kolacji. Była niezadowolona ze zwycięstwa braci. Już zdobywały przewagę, a tu proszę! A kolacja była tego dnia rzeczywiście znakomita. Bliźniacy dali na razie spokój Kaśce i tak dostatecznie zgnębionej widokiem zaschniętego koguciego grzebienia na głowie Freda, a dobrali się do Darka, który z pokutniczą miną nalewał herbatę do kubków. – Ależ z ciebie gosposia, brachu! – zachwycał się Albert. Mlaskał teatralnie przy jedzeniu kanapek, na których Kaśka umieściła wszystkie dostępne jej produkty. – No proszę! I rybka, i cebulka, pomidorek i trochę żółtego sera, a tu także jajeczko! – Papryczka, ogórek! – dodał Fred równie entuzjastycznie. Zdenerwowało to nie tylko Darka, ale i jego kumpli, którzy nie mogli znieść tego kuchennego pomiatania kolegą najpierw przez Kaśkę i Baśkę, a teraz przez bliźniaków. Ci jednak nie przejmowali się groźnym marsem Tymka ani zniecierpliwionymi pomrukiwaniami Krzyśka. Mrugnęli tylko do rozbawionej całym zajściem Zuzy i ruszyli zgodnie do łazienki, by zobaczyć, jakie efekty kosmetyczne da jajeczna kuracja. – Jakby ich było co najmniej pięciu – podsumowała Agnieszka ciszę, która zapadła po ich odejściu. Wiesio czknął ostentacyjnie w odpowiedzi i udał się na swój materac, by odpocząć po kolacji. Zaraz potem dyskretnie wycofali się Bogdan i Małgorzata, ale każde osobno umknęło gdzieś w bok. – Nigdy nie można zebrać się w kupę – mruknęła niezadowolona Aga. Patrzyła przy tym z nadzieją na Marcina. – Mam dość łażenia. Może byśmy pośpiewali? Skinął głową. Przecież i tak nie miał nic lepszego do roboty. Przed chwilą odprowadził wzrokiem Margot i poczuł bolesny skurcz. Pomyślał, że dzięki niej doznaje uczuć, których nie znał. Może dlatego zgodził się zagrać. Coś jest w takim wspólnym graniu. Jakiś klimat. To się później pamięta. Nawet jeśli nie słucha tego Margot, to słuchają inni. Potrzebują się trochę posmucić i potęsknić. Bez tego nie ma lata – bez tęsknoty za Bóg wie czym! Przydałoby się do tego ognisko, ale nie ma drzewa, a poza tym jest za duży upał. Jest za to słońce – wielkie, coraz niżej opadające nad lasem, zapalające wzgórze i horyzont. Tak, to najlepsza pora na śpiewanie. Czarna Jagoda przycupnęła w cieniu namiotu, bezpiecznie schowana przed czyimkolwiek wzrokiem. Marcin z półprzymkniętymi oczami śpiewał piosenkę, która wszystkich poruszyła. Jednak Jagoda zamiast tęsknoty i rozmarzenia, malującego się na innych twarzach, czuła ból i żal. Ten mały, wieczorny koncert przypomniał jej nie tylko to, że po raz pierwszy była na takim obozie, ale także to, że nie umie śpiewać i w ogóle nie zna się na muzyce. W jej domu przez całe lata było stare radio, które odbierało wyłącznie pierwszy program, i to tylko wtedy, gdy ojciec spał swoim ciężkim, pijackim snem. Nie awanturował się, musiała mu to przyznać, ale muzyka działała mu na nerwy. Coś mu tam przypominała, jakieś stare, lepsze czasy, gdy był kimś lub wierzył, że kimś zostanie. Ale cóż z tego, że się nie awanturował, skoro wszystko przepijał? Wyciągał także 108 pieniądze od matki. Dopiero teraz, po jego śmierci, Jagoda dostała na urodziny radiomagnetofon. Jakie to było straszne, że wszystko, co lepsze w jej życiu, wiązało się ze śmiercią ojca – własny pokój, radio, pieniądze na książki. Cieszyć się z tych rzeczy to jakby cieszyć się z jego odejścia. Wszystko jest skażone i na wszystko jest za późno. Nawet na to, by polubić takie wieczory. Jagoda nie mogła znieść wspólnego kiwania się kolegów w rytm gitary. Wsunęła się głębiej pod tropik, by nikt nie mógł dostrzec jej złej twarzy. Na chwilę zacisnęła nawet pięści na uszach, nie chcąc słyszeć sentymentalnej melodii. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy bliźniacy wrócili spod prysznica. – Chyba się rozpłaczę – powiedział Fred. Załkał przy tym tak żałośnie, że wszyscy parsknęli śmiechem i przerwali śpiew. Poprzedni nastrój prysnął, więc zaczęli śpiewać wesołe kawałki, przy czym, w zastępstwie nieobecnego Bogdana, Marcinowi pomagali na drugiej gitarze bliźniacy, wydzierający sobie jak zwykle instrument. Mariola także nie mogła znieść śpiewu Marcina i widoku wpatrzonych w niego dziewczyn. I pomyśleć, że ona też się kiedyś na to nabierała! Parę dni temu gotowa była nawet walczyć o niego z Gośką. A teraz temu zarozumialcowi zostały tylko obozowe brzydule! Przez chwilę czuła satysfakcję, że Małgorzata pośrednio zemściła się także za nią. Ale zaraz zjawiła się niechęć do koleżanki, ponieważ była pewna, że tamta zostawiła Marcina dla Patryka. No i jeszcze ten wiecznie nadskakujący i dbający o Małgorzatę Bogdan! Tak. Wszystko to wydawało się Marioli niesprawiedliwe. – Taki kurdupel! – myślała o Małgorzacie. – Gówniara! A lata codziennie nie wiadomo gdzie i z kim. W dodatku wszyscy mają ją za niewiniątko! Odepchnęła te przykre myśli. Przysiadła tuż przy brzegu, w zacisznym dołku, i z rozmarzeniem zaczęła sobie przypominać niezwykły uśmiech, kształt twarzy i sylwetkę kelnera. Czuła, że musi jeszcze raz pojechać do Nesebyru. Nikt jej nie zatrzyma. Kłapouchowi powie, że chce zrobić zakupy. Albo urwie się bez pytania. Tak, tak właśnie zrobi! Przecież wszyscy mają tu swoje sprawy i schodzą się tylko na posiłki. Nikogo nie interesuje, co ona robi i gdzie jest. Rozczuliła się nad sobą. Przez chwilę patrzyła na ładny zachód słońca, ale nawet on nie potrafił jej pocieszyć. Bo czy powinna oglądać go sama?! Przypomniała sobie czas, gdy chodziła z Marcinem. Teraz była zła na to, że pozwalała mu na tak wiele – zwłaszcza wtedy, gdy chciała go zatrzymać. Babcia była wówczas chora i rodzice często odwiedzali ją w weekendy. Mariola zostawała, by opiekować się papugami, akwarium i syjamską kotką. Marcin lubił czerwone wino, kupowała do tego pizzę, a on przynosił dobre kasety albo jakiś film. To były cudowne wieczory. Potem pokłócili się o dziewczynę, z którą Mariola spotkała go kilka razy. Marcin nawet nie próbował się usprawiedliwiać. Przebaczyła mu wtedy i zaprosiła ponownie, ale nie przyszedł. Oszust! – podsumowała swoje wspomnienia. Zostawił zresztą tamtą dwa tygodnie później. Potem było sto innych. Znowu przypomniała sobie jego pocałunki. To fakt, nikt nie całował jak on! – Zrobiło jej się gorąco. Była jednocześnie niezadowolona, że nie może przestać o tym myśleć. Zaczęła więc wyobrażać sobie pocałunek z kelnerem, ale smakował on tak, jakby kelner miał usta Marcina. Tymek postanowił tym razem zostać w obozie. Chciał znaleźć jakiś pretekst do pogodzenia się z Zuzą. Przejadły mu się nieporozumienia. Bał się, że dziewczyna wykręci mu jakiś numer. Miała coś takiego w twarzy, że zaczął się niepokoić. Wiedział, że musi się pozbyć kumpli. – Bawcie się dzisiaj sami – powiedział. – Ja mam swoje sprawy. Domyślali się, jakie to były sprawy. Nie bardzo chciało im się iść, bo przyzwyczaili się, że to Tymek organizuje im czas, ale wiedzieli, że muszą zniknąć. W Zuzę rzeczywiście coś tego wieczoru wstąpiło. Był to wpływ nastroju, jaki wytworzył swoim graniem Marcin. Ale nie tylko. Od wczoraj czuła wewnętrzny bunt. I wcale nie zamierzała ułatwiać teraz chłopakowi zadania. Gdy tylko kumple Tymka znaleźli się za bramą kempingu, ona też postanowiła opuścić obozowisko. 109 W porządku, Zapałka! – pomyślał na ten widok Tymek. – Przyjdziesz. Wiem, że przyjdziesz. Był pewny, że dziewczyna próbuje się drożyć. Nie mogła przecież gniewać się w nieskończoność. Nie teraz, gdy on poświęcił wieczór, gdy odesłał kolegów! Czekał pół godziny. Potem pomyślał, że niepotrzebnie został. Dał tym Zuzie tylko dodatkowe powody do strojenia fochów. Trzeba było albo pójść z kumplami, albo złapać ją za łapę od razu, gdy skierowała swoje kroki poza teren obozu. Zuza marzyła właśnie o tym – że zatrzyma ją, pociągnie za sobą, a potem przytuli przepraszająco. Nic takiego się nie stało. Czekała jeszcze na plaży, niedaleko obozowiska, ale chłopak nie przyszedł. Najpierw poczuła strach, że już nigdy się do niej nie odezwie, że nie znajdą sposobu na to, by się porozumieć. A potem dla odmiany ogarnęła ją wściekłość. Wiedziała, że nadszedł ten moment, kiedy albo podda się i przegra ostatecznie, albo w końcu coś osiągnie, jakąś choćby niewielką zmianę w postępowaniu Tymka. Nie żądała od losu zbyt wiele, chodziło o mały wyłom w stałych zasadach chłopaka, o coś, co z biegiem czasu pozwoli im zbudować inną, dojrzalszą miłość. Pozbierała się w końcu i poszła w kierunku zachodzącego słońca. W tym samym momencie podniósł się w obozie Tymek. Poszedł w kierunku plaży i – nie wiedząc o tym – położył się na piasku niedaleko miejsca, gdzie przedtem siedziała Zuza. Najwidoczniej tego dnia skazani byli na mijanie się o krok. A Tymek po raz pierwszy w Bułgarii oglądał zachód słońca. Czuł się dziwnie. Rozejrzał się nawet dyskretnie wokół, czy nie ma gdzieś w pobliżu kumpli. Był sam, a przed nim rozlewała się na morzu różowa poświata. Przez ciebie, Zuza, zostanę jakimś cholernym sentymentalistą – pomyślał i by zdusić rodzący się w nim podziw dla piękna wieczoru, machnął ręką i spłoszył drepczące w pobliżu mewy. Małgorzata jeszcze przed kolacją, schowana pod strumieniem ciepłej wody w łazience, postanowiła, że nie pójdzie dzisiaj na spotkanie z Anną i Patrykiem. Przypomniała sobie pierwszy dzień obozu i samotne godziny spędzone na kamieniach. Zatęskniła za tamtym beztroskim czasem. Tak przecież też może być. Jest wolna! Może znowu iść wzdłuż plaży i zaszyć się w miejscu, które będzie dostatecznie odosobnione. Człowiek powinien być czasami sam, by móc przemyśleć to, co mu się przytrafia. Nie można poddawać się wydarzeniom i bezmyślnie brnąć w sam ich środek. Chciała wiedzieć, co czuje. Chciała przypomnieć sobie wszystko jeszcze raz, wydarzenie po wydarzeniu. Bogdan nie oponował, gdy po kolacji powiedziała, że chce spędzić wieczór po swojemu. Postanowiła pójść na wydmy. Marcin i Aga zostali w obozie, Bogdan umówił się z Anną i Patrykiem na werandzie domku, więc nie groziło jej tam niczyje towarzystwo. Rzeczywiście, jej ulubione miejsce było puste. Położyła się na piasku. Przylgnęła całym ciałem do sypkiego wzniesienia. Parę ziaren wśliznęło się za kołnierzyk trykotowej bluzki. Wzdłuż ręki popłynęła krótka, piaszczysta lawina. Zasypała małego żuka i dwie cherlawe trawki. Małgorzata ruszyła dłonią i lawina stoczyła się wzdłuż bioder i nogi, ciągnąc za sobą owada i odkrywając kępkę zgniłozielonej trawy. Było coś smutnego w tych drobnych przemianach i jednocześnie coś uspokajającego. Wzięła do ręki garść piachu i zaczęła usypywać z niego kopczyki. No tak – pomyślała, patrząc na nie – to mi przypomina klepsydrę. Hop! I piasek sypie się przez wąski otwór. Godzina minęła. Hop! I znowu zaczyna się wysypywać. Śmieszna gra w czas! – Rozgarnęła kopczyk i położyła tam głowę. – Boję się – zaszeptała w głąb wydmy. – Boję nie wiadomo czego. To jest, wydmo, bardzo dziwne. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic podobnego. Czy to rozumiesz? – Przekręciła się na plecy. Poczuła, że włosy zapadają się w ruchliwym piasku. Nad sobą miała bezchmurne niebo. Wszystko zmieniało barwę na odrobinę ciemniejszą, tylko na brzegu koronkowa fala się zaróżowiła. Małgorzata przekręciła się znowu – włosy wydobyły się spod piasku jak korzenie traw. 110 – Wrastam w ciebie, wydmo – zaszeptała we wgłębienie, które pozostało po jej głowie. – Dobrze mi z tobą. Czy to czujesz? IV Następnego dnia w Słonecznym Brzegu zaczynał się Międzynarodowy Festiwal Folklorystyczny. Kłapouch postanowił, że zostaną na miejscu, by obejrzeć towarzyszące mu imprezy. Zaproponował tylko, że zaraz po śniadaniu, dopóki jeszcze nie ma upału, wszyscy razem wybiorą się na przejażdżkę miniaturowym pociągiem, który łączył obydwa końce rozległego wczasowiska i po drodze mijał dużo ciekawych miejsc. Mieli je zobaczyć bez wysiłku, siedząc wygodnie w przewiewnych wagonikach. Dzień zapowiadał się interesująco, więc śpieszyli się ze śniadaniem. Kaśka jak zwykle pierwsza wróciła spod prysznica – świeża, pachnąca i energiczna. Dyżur miała tego dnia Bożenka. Kaśka wiedziała, że jeśli jej nie zastąpi, to nie będzie co jeść. Kazała Darkowi kroić chleb, a sama zajęła się smarowaniem kromek i krojeniem warzyw. Jeden plasterek ogórka upadł jej na trawę. Zajęta przygotowaniami, zapomniała go podnieść. Na nim właśnie pośliznął się Fred. Wylądował tuż przed butem Kłapouchówny. – Ćwiczysz pompki? – spytała bez cienia współczucia. – Nie zgadłaś. – To może przepoczwarzasz się w robala! Bliźniaka zdenerwowało to, że dziewczyna ani przez chwilę nie przejęła się jego bolesnym upadkiem. Jęknął więc teatralnie. – Nie udawaj – zlekceważyła to Kaśka. Fred przeturlał się na plecy, usiłował się podnieść, ale tylko wydał z siebie kolejny rozdzierający jęk i opadł bezsilnie na trawę. Tym razem dziewczyna się zaniepokoiła. – Boli cię coś? Fred zrobił żałosną minę. Dziewczyna zaś natychmiast postanowiła przystąpić do ratowania. – Gdzie? – spytała i pochyliła się nad chłopakiem. Bliźniak właśnie na to czekał. – Aj! – wrzasnął na całe gardło, jednocześnie przyciągając Kaśkę do siebie tak, że runęła na niego. – Ratunku! – wydzierał się. – Ludzie, ratujcie! Gwałcą w biały dzień! Zbiegli się wszyscy. Wrócił także spod prysznica Albert i od razu zorientował się w sytuacji. Zamiast ratować Freda, rozpaczał nad jego niby strasznym położeniem. Czochrał sobie włosy, szarpał na sobie ubranie i zawodził. – Cnoty mi brata pozbawi! Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. Kaśka zaś na próżno usiłowała wydobyć się ze splotów Freda. – Nie dotykaj mnie, nie dotykaj! – darł się bliźniak, trzepał niby to obronnie ramionami, a w gruncie rzeczy trzymał dziewczynę w kleszczowym uścisku. Na szczęście spod prysznica wróciła także Baśka i mimo obronnych manewrów Alberta udało jej się oswobodzić przyjaciółkę. Kaśka była czerwona jak burak i w ogóle zupełnie przez Freda pognębiona. Z wściekłością otrzepywała się i wygładzała fałdki swojej sfatygowanej spódniczki. Fred przeciwnie, był pełen satysfakcji. – Właściwie to nie było takie okropne – powiedział po namyśle. – Możesz robić to częściej – zaproponował fukającej dziewczynie i zaraz odskoczył, bo rzuciła się na niego z pięściami. – Tylko bez sadyzmu! – krzyczał zza Alberta. – Taki wyrafinowany to ja nie jestem! Baśka odciągnęła koleżankę. – Zwariowałaś?! Mówiłam, żebyś trzymała się od nich z daleka! – Zabiję tego robala! – Kaśka dyszała zemstą. – Wdepczę w ziemię! Pokroję na kawałki i wrzucę do garnka! 111 – Akurat! – ostudziła ją koleżanka. – Dużo mu zrobisz! On właśnie czeka na twój ruch. Chce, żebyś się wściekała. I ty spełniasz te oczekiwania. Znowu dałaś się wciągnąć w ich wygłupy. – Myślisz, że tego chciałam? – Po co w ogóle zadawałaś się z Fredem? Miałaś go ignorować. – Jęczał, jakby naprawdę coś mu się stało. – Ach ty siostro miłosierdzia! Oni cały czas stosują te same chwyty, a ty się na nie regularnie nabierasz – westchnęła z politowaniem Baśka. Kaśka tym razem przyznała jej rację. – Dobrze przynajmniej, że w końcu to zrozumiałaś. Może nareszcie zaczniesz mi pomagać w pognębieniu bliźniaków. – Przecież się staram. – No dobra. Nie mówmy o tym na razie. Darek stoi bez zajęcia. Jak tak dalej pójdzie, to zostaniemy dziś bez śniadania. Specjalnie przerwała tę rozmowę. Bała się, że nie zdoła stłumić śmiechu, który budził się w niej, gdy sobie przypominała Kaśkę leżącą na Fredzie. Wyglądali naprawdę malowniczo – jakby Fred bawił się lalką. Takie mniej więcej były między nimi proporcje. Podobne zresztą skojarzenia miał Fred. – Wiesz – zwierzał się bratu – gdy ją tak trzymałem, to pomyślałem sobie, że jest tylko trochę większa od lalki. – Wychodzi na to, że lubisz bawić się lalkami. W tym wieku to chyba nienormalne. – No wiesz! – oburzył się Fred. – Przecież ty też lubisz bawić się Kaśką. – Ale Baśką jeszcze bardziej. A ona w niczym nie przypomina lalki. – Baśką? Jeszcze bardziej? – zdziwił się nie po raz pierwszy Fred. – Od kiedy? – Czy ja wiem... – wymigiwał się Albert. – Nigdy nie miałeś przede mną żadnej tajemnicy – naciskał brat. – No właśnie. To też nienormalne. Wszyscy mają jakieś tajemnice. Freda opuścił dobry humor. Po raz kolejny obaj pomyśleli, że są przerażająco podwójni. Zaraz po śniadaniu ruszyli w kierunku zamienionego na restaurację wiatraka, gdzie była pierwsza stacja. Kłapouch wybrał drogę przez park. Po półgodzinnym spacerze wsiedli do śmiesznej, miniaturowej kolejki. Wyglądała jak atrapa, nie miała okien ani szyb, za to miała daszek, który chronił przed słońcem. Poruszała się wolno, tak by dokładnie można było obejrzeć uroki kurortu. Była prawie pusta, bo większość wczasowiczów o tej porze wybierała się na plażę. Rozłożyli się więc w wagonikach wygodnie i podziwiali widoki. Aga, mało ciekawa pejzaży, a zawsze zainteresowana ludźmi, obserwowała kolegów. Robiła coś w rodzaju podsumowania. Chwila była odpowiednia, bo siedziała na początku kolejki, plecami do kierunku jazdy, więc wszystkich dobrze widziała. Tak, z wielu możliwych przyjemności Agnieszka najbardziej lubiła tę – studiowanie ludzkich zachowań, zwłaszcza grupowych. Wydawało jej się przy tym, że wie o swoich kolegach naprawdę dużo. Najbliżej niej siedzieli Małgorzata i Bogdan, oboje zamyśleni. Ich wzrok ślizgał się wprawdzie po szczegółach pejzażu, ale Aga była pewna, że nic z tego nie zapamiętują. To było podobne do Margot, lecz zupełnie niepodobne do Bodka. Czyżby naprawdę zakochał się w tamtej dziewczynie? Biedna Małgorzata! W tym samym wagoniku, ale na końcu siedział Marcin. Miał obok siebie Emila, który jak zwykle trzymał w ręku książkę. Wprawdzie wyjątkowo jej nie czytał, ale też nie miał koledze nic do powiedzenia. Podobnie jak Marcin jemu. Wyglądało na to, że Fandango jest przerażająco samotny, a nie był to stan, który lubił i do którego był przyzwyczajony. Nie ona jedna zresztą to zauważyła. Aga zarejestrowała bystre spojrzenia Baśki w tamtym kierunku i jej prowokacyjny uśmiech. Przez chwilę pomyślała sobie nawet, że byłoby zabawne zobaczyć, jak tych dwoje wodzi się za nosy. Kto by zwyciężył? Casanova w spódnicy czy w spodniach? Ale Marcin nie zwracał uwagi na Baśkę. Agnieszce wydawało się nawet, że co jakiś czas bezwiednie przenosi wzrok z 112 mijanych krajobrazów na błyszczące w słońcu włosy Małgorzaty. Czyżby jeszcze o niej myślał? A może kontemplował tę swoją samotność i uczył jej się po raz pierwszy? Przecież tego też człowiek musi się nauczyć. Aga uśmiechnęła się do siebie, przenosząc wzrok na bliźniaków. Nie mieli najszczęśliwszych min, bo siedzieli z dala od Kłapouchówny i Pasztetniczki. Dziewczyny bowiem na ich widok ostentacyjnie opuściły wagonik, w którym najpierw usiadły. Plan dalszego rozprasowywania Kaśki wziął w łeb, więc siedzieli obaj markotni i bez konceptu. Aga pomyślała, że każdy rodzaj przywiązania, choćby do dręczenia, jest zgubny. Nawet bliźniacy dali się złapać. Co za widok! Jeszcze lepszy przedstawiała grupa Tymka. Zuza siedziała przed nimi sztywna, jakby połknęła kij, a reszta z tyłu. Na końcu Tymek, ponury jak gradowa chmura. Agnieszka od dawna podziwiała Zuzę za jej bierny opór – niby była z Tymkiem, ale umiała też zachować odrębność. Aga zarejestrowała biegnące w tamtą stronę spojrzenia Rafała. Beznadziejna sprawa – Zuza ani razu na nie nie odpowiedziała. Nie widziała ich czy nie chciała widzieć? Nie miało to zresztą znaczenia. Agnieszka wiedziała, że Zuza nigdy nie opuści Tymka. Wszyscy to wiedzieli. To nie był jakiś tam szczeniacki flirt, lecz miłość. Najprawdziwsza miłość. Tylko czy Tymek zdawał sobie z tego sprawę? Biedna Zuza! Pozostali też mieli nie najlepsze nastroje. Czarna Jagoda zawsze była w kwaśnym humorze, Wiesio olewał wycieczkę i wszystkich. Wyglądało na to, że jedyną szczęśliwą osobą jest Bożenka. Siedziała obok Czarnej Jagody i z nie najmądrzejszym uśmiechem oglądała widoki. Widzisz! – powtarzała, stukając co chwila w łokieć koleżankę. – Widzisz?! Jaki ładny! O! A ten jeszcze ładniejszy! Tak, Bożence się podobało wszystko: hotele, kasyna, fontanny, kwiatowe dywany ozdabiające ulice. Była szczęśliwa i pełna cudownych wrażeń. Wycieczka jej się podobała, miała koleżankę, na dworze była śliczna pogoda. Czegóż więcej mogła chcieć? No, może kolejnego loda. Ale przecież kupi go niedługo, jak tylko się zatrzymają. Tak, kupi sobie olbrzymiego, czekoladowego loda! Wysiedli przy placu, gdzie było najwięcej imprez. Kłapouch dał im czas na obejrzenie wszystkiego. Potem mieli zebrać się w tym samym miejscu, by razem zjeść obiad. W amfiteatrze właśnie tańczył i śpiewał folklorystyczny zespół. Na placyku nieopodal stały kramy pełne ludowych wyrobów. Czego tam nie było – kosze, kuferki, hafty, drewniane rzeźby, ceramika, przedmioty ze skóry, biżuteria, kwiaty, ubrania... Nie sposób było wszystko obejrzeć. Mariola grzebała w kolorowych chustach. Zuza zachwyciła się drewnianymi rzeźbami, szczególnie jedną, przedstawiającą Jezusa na krzyżu. Baśka miała słabość do słoników i szukała ich wśród glinianych figurek. Chłopcy szybko porzucili stragany, skuszeni cyrkowymi popisami teatralnej trupy, która występowała po drugiej stronie placu. Zwłaszcza bliźniacy byli zbudowani ich występami, bo aktorzy chodzili na szczudłach, przez co oni czuli się nareszcie od kogoś mniejsi. – A jakbym tak ja się na nie wdrapał? – zastanawiał się Fred, patrząc pożądliwie na szczudła. – To głową dotknąłbyś chmury – odpowiedziała mu złośliwie Aga. – A Kaśka sięgałaby ci do kolana. To dopiero byłby widok! Lepiej wsadzić na szczudła Kaśkę. Nareszcie mógłbyś policzyć piegi na jej nosie, bo tak widzisz tylko czubek jej głowy. Fred już miał odpowiedzieć Agnieszce równie złośliwie, gdy nagle pochylił się nad nim aktor. Bliźniak zadarł głowę, popatrzył tamtemu w oczy i zmieszał się. To nie było przyjemne ani wygodne patrzeć do góry. Czy tak właśnie czuje się Kaśka, gdy on się nad nią pochyla? A jak się czuje, gdy pochylają się nad nią obaj, porywają i na przykład wrzucają do wody? Jak on by się czuł, gdyby zaatakowały go takie dwa olbrzymie stwory? Aktor oczywiście nie miał zamiaru go atakować. Wysypał mu tylko na głowę garść cekinów. Fred w odpowiedzi, dla zgrywy, zrobił kilka kroków takimi ruchami, jakby też miał pod stopami ruchliwe drewniane podpórki. Wywołało to entuzjazm widzów, ale bliźniak cieszył się tym tylko powierzchownie, bo wiedział, że komicy zeskoczą wkrótce ze szczudeł, a on zostanie, jaki jest – nie najmniejszy! Nigdy przedtem nie był ze 113 swego wzrostu niezadowolony, aż tu nagle! Doprawdy, wszystko ostatnio wyglądało inaczej. Czy dlatego, że na niektóre sprawy nie patrzył razem z bratem, lecz samodzielnie? Albert był wprawdzie niedaleko, ale nie tak blisko jak zwykle. I o dziwo Fred nie poszedł do niego i nie zwierzył się ze swoich przygnębiających myśli, bo brat wydawał się zadowolony ze swego wzrostu – wyciągał szyję jak żyrafa, by móc wszystko dokładnie obejrzeć. Fred przyglądał mu się krytycznie. Czy ja też tak się rozciągam jak on? – myślał. – Brrr! Przecież on naprawdę jest rozciągliwy jak robal. Nie był to koniec przygnębiających spostrzeżeń. Rozciągnął się jak brat i pożyczoną od Tymka lornetką poszukał Kaśki. Była w pobliżu straganów. Siedziała na drążku balustrady i rozmawiała z Emilem. Fred obejrzał ją dokładnie. Kaśka była cokolwiek rozprasowana. Tylko na głowie miała dzisiaj swój zwykły kucyk. Przerzuciła go na drugie ramię i bliźniak mógł sobie obejrzeć jej smukłą szyję. Tak sobie właśnie o tej szyi pomyślał – smukła. W ogóle o szyi Kaśki pomyślał pierwszy raz w życiu, jakby dotychczas dziewczyna miała głowę przyspawaną do tułowia. Piegi też sobie obejrzał. Aga miała rację – Kaśka miała mnóstwo złocistych piegów. Fred patrzył na nią przez lornetkę, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Odkrył właśnie u Kłapouchówny ucho, gdy zjawił się przy nim Albert. – Ja też chcę. Na co patrzysz? – A tak, ogólnie – skłamał Fred. Niechętnie oddał bratu lornetkę. Albert zaczął penetrować tłum. Po chwili znalazł Baśkę. – Na co patrzysz? – spytał go brat. – Też ogólnie – skłamał tym razem Albert, ale po chwili obu dręczyły wyrzuty sumienia. Usiedli na murku i milczeli przybici. – Wiesz, Alberciku – zaczął niepewnie Fred – wiesz, że Kaśka ma szyję? – Tak? – zdziwił się tamten. – To ona też ma szyję? – A kto ją jeszcze ma? – No wiesz... – Albert się zmieszał. – Nie wiem – naciskał Fred. – Baśka! – rzucił w końcu desperacko Albert. – Wiem już od dwóch dni! – Od dwóch dni! – oburzył się Fred, zły nie tylko dlatego, że brat to przed nim ukrył, ale przede wszystkim dlatego, że odkrył to pierwszy. – Nie jest dobrze – dodał Albert. – Naprawdę nie jest dobrze, braciszku. Baśka ma także uszy i parę innych rzeczy. Mówię ci, nie jest dobrze. Rano miałem ochotę dotknąć jej lewego ucha. – Ale po co? – dziwił się Fred. – Nie udawaj, że nie wiesz – burknął Albert. – Baśka myślała, że chcę za nie pociągnąć. Beznadziejna sprawa. – Też bym tak myślał na jej miejscu. – No właśnie. Fred był w gruncie rzeczy zadowolony, że to ucho Baśki spodobało się bratu. Co by było, gdyby obaj chcieli dotknąć ucha Kaśki? Wprawdzie dziewczyna miała dwoje uszu, ale na przykład szyję jedną. Jednak myśli i pragnienia brata naprawdę go zdumiewały. Dotąd rozprasowywali sobie zgodnie Granatową Zakładkę, aż tu nagle wszystko się popsuło. Wzdrygnął się na myśl, że od tej pory będzie musiał jeszcze więcej czasu poświęcić Baśce. Brrr! Co za nuda! Tymek, zły na Zuzę i na cały świat, potrzebował tego dnia mocnych wrażeń, by się trochę odprężyć. – Spróbujemy? – Spojrzał znacząco na stragany. Od razu zrozumieli, co ma na myśli. Znali tę grę. Chodziło o to, kto zwinie najcenniejszą, największą albo najbardziej zaskakującą rzecz. Tymek dał im pół godziny. – Tylko nie w pobliżu belfra! – przypomniał. Najpierw więc zlokalizowali Kłapoucha. Siedział w kawiarence i sączył coca-colę. Obok niego tkwił Rafał, zatem mogli spokojnie wmieszać się w tłum. 114 Tymek od początku pragnął jednej rzeczy – rzeźby, której z taką uwagą przyglądała się parę minut temu Zuza. Ale zabranie jej było praktycznie niemożliwe. Przede wszystkim krzyż leżał na widoku i nie sposób było nie zauważyć jego zniknięcia. Tymek wiedział, że sprzedawca szybko zrobi raban, a to nie wróżyło nic dobrego. Zwinął więc po drodze kilka innych drobiazgów, by nie stanąć przed kolegami z pustymi rękoma. Między innymi udało mu się bezszelestnie zdjąć pięć połączonych rzemykiem dzwonków. Była to już niezła zdobycz, ale Tymek nie zwykł bez walki rezygnować ze swoich zamiarów. Schował więc dzwonki w zaroślach w pobliżu plaży i jeszcze raz ruszył w kierunku straganów. Tym razem dopisało mu szczęście – między kramy wdarła się wycieczka z Niemiec. Przystawali całą grupą, tłoczyli się i przepychali. Gdy przesunęli się do rzeźb, Tymek wmieszał się między nich. Wystarczyło, że na chwilę zawrócili głowę sprzedawcy, a krzyż znalazł się pod luźną i długą koszulą Tymka. Chłopak błyskawicznie się odwrócił i odszedł spokojnym krokiem. Był już daleko, gdy przy kramie wybuchnął rwetes. Sklepikarz oskarżał o kradzież Niemców, ale oni, zdumieni i przerażeni, pokazywali swoje puste torby. Gdy po kwadransie Tymek spotkał się z kumplami w odległej kafejce, z triumfem pokazał im zawartość swego plecaka. Zwyciężył jak zwykle. Krzyśkowi udało się zwinąć olbrzymi kapelusz, a Darkowi parasolkę w groszki, ale to były towary pospolite – pełno ich leżało na całym bazarze. A Jezus był tylko jeden. – Co z nim zrobisz? Niebezpiecznie brać go ze sobą. – Niebezpiecznie?! – Tymek zaśmiał się lekceważąco. Nareszcie czuł się świetnie. Rozluźniony zapalił papierosa. – Odkąd to, Ptyś, jesteś taki ostrożny? Co?! – A poza tym ciężki – próbował wymigać się Darek. – Tu masz rację. – Tymek zaciągnął się z przyjemnością. – Kawał drewna. W dodatku bezużyteczny. Dałbym Zuzie, ale ona na kradzione ma ostatnio wysypkę. Wiecie co, odniosę go. – Zwariowałeś! – Tym razem nawet Krzysiek nie krył dezaprobaty. – Tam się zrobił straszny kocioł. Za duże ryzyko. Tymek znowu się zaśmiał. – Przecież właśnie o ryzyko nam chodzi. Czyż nie? Milczeli. Mieli nadzieję, że Tymek się rozmyśli, ale coś go dzisiaj pchało do szalonych wyskoków. Pomyślał sobie przy tym, że jeśli uda mu się bez kłopotu zwrócić rzeźbę, to tak samo uda mu się pogodzić z Zuzą. Potrzebował jej. I to od zaraz. – Pomożecie mi – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Mieli robić za tłum. Znali się na tym. To nie był ani pierwszy, ani ostatni raz. Najpierw Darek sprawdził, czy awantura się skończyła. Stwierdził, że tak – sprzedawca siedział zrezygnowany, wszyscy już zapomnieli o incydencie. Zresztą, tyle było oglądających i kupujących, że nikt nie miał czasu na zajmowanie się cudzym problemem. Tymek wybrał więc wariant najbezczelniejszy – po prostu podszedł do sprzedawcy i położył krzyż na swoim miejscu. Straganiarz tak się zdumiał, że przez chwilę nie mógł wydusić z siebie ani słowa, a gdy już chciał to zrobić, pojawili się przed nim Krzysiek z Darkiem i zażądali figurek z półki. Tymek odszedł spokojnie i bez pośpiechu. Triumfował! Byłby się nawet roześmiał na myśl o głupiej minie kramarza, ale nagle, ku swemu niezadowoleniu, napotkał wzrok Zuzy – uważny, bez cienia uśmiechu czy podziwu. Nie miał wątpliwości, że wszystko widziała. Czy ten pierwszy raz także? Skrzywił się prowokacyjnie, ale Zuza nie zmieniła wyrazu twarzy. Kopnął więc najbliższy słup i wściekły ruszył do miejsca, w którym mieli zebrać się wszyscy. A tam trwała już awantura, ale z zupełnie innego powodu – zginęła Bożenka i teraz wszyscy szukali winnego. – Kto widział ją ostatni? – dopytywał się Kłapouch. – Godzinę temu stała przy kiosku z lodami – odezwała się Aga. – A później? 115 Okazało się, że nikt jej potem nie widział. – To niedobrze. Może być zatem w dowolnym punkcie uzdrowiska. Musimy ją odszukać, bo ona sama niestety się nie znajdzie. Szukają wszyscy, bez wyjątku! Zbierzemy się tutaj jeszcze raz za godzinę. Ja zostanę w tym miejscu na wypadek, gdyby Bożenka jednak tu przyszła. Pójdziemy na obiad dopiero wówczas, gdy ją znajdziemy – dodał, by ich zdopingować. Ruszyli grupami w różne strony. Po godzinie jednak okazało się, że dziewczyny nigdzie nie ma. Wszyscy byli źli i głodni. Kłapouch pozostał nieubłagany – dał im jeszcze godzinę na znalezienie koleżanki. Sytuacja stawała się powoli groźna, obozowicze zdawali sobie sprawę z tego, że Bożenka nie ma za grosz orientacji i rozsądku. Tymek razem z kumplami zadekował się w kawiarni umiejscowionej na dachu hotelu. Stamtąd na zmianę penetrowali okolicę lornetką. Dopiero po półgodzinie wypatrzyli Bożenkę na plaży. Siedziała sobie niedaleko smażalni fląder i zajadała rybę. Tymek aż się oblizał na ten widok. – Cholerny ślimak! – zaklął. – Leć, Ptyś, po nią, a my tu z Zezolem popilnujemy, by gdzieś nie polazła. Zaprowadź ją od razu do Kłapoucha. – Czemu ja? – zaperzył się Darek. – Bo masz u belfra nagrabione. My jesteśmy czyści. Jak się zasłużysz, Kłapouch odpuści gary. A może ty lubisz robić wszystkim kolacyjki? Co? Darek przygryzł wargi. Musiał przyznać Tymkowi rację. Dlaczego on sam na to nie wpadł? Tak więc Darek stał się bohaterem dnia. Kłapouch od razu zwolnił go z funkcji pomocy kuchennej. Zamiast niego załapał się Emil, który zaczytał się w pobliskiej kawiarni, a Kłapouch zaszedł tam na mineralną. Emilowi miała pomagać Czarna Jagoda, która spóźniła się, ponieważ nie miała zegarka. Kłapouch nagle zmienił się w ostrego belfra. Nie lubił być głodny, a dziś poszukiwania Pączka skazały jego żołądek na męki. Represje jednak nie dotknęły Bożenki, ponieważ ta, dowiedziawszy się, że już od dwóch godzin wszyscy jej szukają, rozpłakała się ze strachu i poczucia winy. Kłapouch więc tylko machnął ręką. Za to reszta została profilaktycznie ukarana. – Jako że nie potraficie zjawiać się na czas, zatem dzisiaj poćwiczymy punktualność. Po obiedzie wszyscy pójdą na plażę i będą się meldować u mnie dokładnie co godzina. Żadnych usprawiedliwień, zwolnień i kombinacji! Wiedzieli, że z Kłapouchem nie ma dyskusji. Pozwalał im dotychczas na tak wiele, że mógł w tej chwili wprowadzić trochę rygoru. Popsuło to jednak plany kilku osobom – zwłaszcza Marioli, która nie mogła doczekać się momentu, w którym wymknie się spod kontroli i pojedzie do Nesebyru. Tymek z kumplami mieli ochotę pokręcić się jeszcze przy straganach. Bogdan też miał swoje plany. Nikt jednak nie protestował. Po obiedzie rozłożyli się na piasku niedaleko obozowiska, bo tam właśnie opadł na ręcznik zmęczony trudami dnia Kłapouch. Nadzór nad Bożenką miał od tej pory Rafał, ale Kaśka mu nie dowierzała. Postanowiła zdyscyplinować koleżankę za pomocą lektur. Poleciła wziąć na plażę Pana Tadeusza, ale Bożenka zapomniała książki. – Idę grać w karty – sarknęła Baśka na widok poczynań Kaśki. – Nie zniosę tego tłustego ślimaka w moim pobliżu. Tak też zrobiła. Tymek potrzebował czwartego gracza, więc przyjął życzliwie długo nieobecną w ich gronie siostrę. – Skończyłaś z tą smarkaterią? – spytał tylko na samym początku. Zdenerwowało to trochę Baśkę. – Grasz czy masz zamiar mnie pouczać? Tymek przygniótł ją spojrzeniem. – Gram – powiedział jednak. – Ptyś, rozdajesz. 116 Darek tasował karty, a Baśka w tym czasie patrzyła prowokująco na Krzyśka. Była pewna, że już wkrótce zemści się na nim ostatecznie – za pomocą bliźniaków albo Marcina. Tak, pokaże temu giermkowi, któremu się wydawało, że można ją traktować jak piąte koło u wozu! Nie musiała mu właściwie niczego pokazywać, bo Krzysiek i tak był dostatecznie pognębiony. Baśka zawróciła mu w głowie bardziej, niż przypuszczała i niż on sam się do tego przyznawał. Jej ironiczny uśmiech nie pozostawiał mu jednak nawet cienia nadziei. Miał ochotę ją za to jakoś ukarać, ale wiedział, że musiałby się narazić Tymkowi. A na to brakowało mu odwagi. Dał więc spokój, ale jeszcze raz stwierdził, że pozostał w nim uraz do szefa. Ta wiadomość bardzo by ucieszyła Baśkę. Nie było jednak szans, aby do niej dotarła – Krzysiek był najskrytszym chłopakiem w całej paczce. Nigdy nie zdradzał się ze swoimi uczuciami. Ptyś rozdał karty i zaczęli grę w tysiąca. Kaśka w tym samym czasie szła po Pana Tadeusza. Wydawało jej się, że w obozie nie ma nikogo, toteż zaniepokoiła się, widząc ruch w namiocie, w którym spał Kłapouch, Rafał i Wiesio. Złodziej! – przemknęło jej przez myśl i zaczęła się ostrożnie skradać w tamtym kierunku. Obok obozowiska kilku chłopców grało w piłkę, postanowiła więc, że złapie intruza i będzie krzyczeć, by tamci ruszyli na pomoc. Zbliżyła się bezszelestnie do namiotu, a potem nagle rozchyliła jego poły i krzyknęła: – Mam cię! Wiesiowi, bo to on był w środku, z przerażenia wypadł z ręki papieros. Podniósł go natychmiast i usiłował schować przed wzrokiem dziewczyny. – Zwariowałaś?! Czego wrzeszczysz!? – wykrztusił, usiłując jednocześnie rozgonić dym. Kaśkę zdziwiła jego reakcja – przecież nie od dzisiaj wiedziała, że Koala pali. Czemu w takim razie schował papierosa? Pociągnęła nosem i zrozumiała, w czym rzecz. – Dużo tego masz? – spytała. – Nie twój interes. Spadaj bawić się gdzie indziej! Kaśka jednak nie miała zamiaru zostawić go w spokoju. Poczuła, że oto stanęło przed nią prawdziwe wyzwanie – Wiesio potrzebował pomocy i ona mu jej udzieli. Nieważne, czy on sobie tego życzy, czy nie. – Wpadłeś – oświadczyła. – Możesz mnie co najwyżej zamordować, ale na to jesteś za leniwy. Tak więc nie masz wyjścia, musisz się ze mną dogadać. – Nic nie muszę! – Wiesio jeszcze był pewny siebie. – Spoko. – Parę osób zdziwiłaby wiadomość, że ćpasz. – Kto ci uwierzy? – Ten, kto przetrząśnie twój plecak. – Uważaj, żebyś nie musiała szukać zębów w trawie. Głupio będziesz wyglądać ze sztuczną szczęką. – Na to też jesteś za leniwy. – Kaśka nie dała się zastraszyć. – A poza tym boisz się swego tatusia i dlatego nie przekraczasz pewnych granic. Zaklął szpetnie i wściekły pchnął dziewczynę tak, że przewróciła maszt. Namiot opadł im na głowy. Przez chwilę miotali się bezładnie między fałdami rozgrzanego materiału. Kaśka jednak szybko naprawiła szkody. Mimo że sięgała mu do pachy, przybrała bojową pozę. – Dotknij mnie jeszcze raz, a pożałujesz! – zagroziła. – Wścibska pijawka. – Po pierwsze, wyrzucisz przy mnie cały zapas – powiedziała nie zrażona. – Jeśli to zrobisz, nie powiem Kłapouchowi. – Ale się nie odczepisz, co? – Zgadłeś. Po przyjeździe pójdziesz ze mną do poradni. Znam jednego fajnego lekarza, który pomógł mojej koleżance. Jedynie pod tym warunkiem nie zawiadomię twoich rodziców. – Nie tylko wścibska, ale w dodatku wredna pijawka. – Masz wybór. Ja cię do niczego nie zmuszam. 117 – Akurat! – Wiesiek zgniótł papierosa. – Co za pech! Czemu właśnie akurat ty musiałaś się napatoczyć? Nikt inny nie zawracałby sobie głowy cudzymi sprawami. Co najwyżej mógłby powiedzieć „smacznego” albo „przyjemnych wizji, stary”. Wszyscy, ale nie ty! Uwielbiasz się wtrącać, co? Widzę, jak pędzisz od rana do tych swoich dobrych uczynków! Wszystkich próbujesz na siłę uszczęśliwiać. Tylko sobą się, biedactwo, nie masz czasu zająć. Wyglądasz jak rozdeptany, zużyty kapeć! Jak na Wiesia to był naprawdę długi monolog. Kaśkę zabolała zwłaszcza ostatnia uwaga, ale pominęła ją milczeniem. – Masz pięć minut na decyzję. I dalsze pięć na wypakowanie plecaka – powiedziała. – A słyszałaś coś o wolności? Znasz to słowo? Naprawdę myślisz, że masz prawo wtrącać się do mojego życia? Kaśka zastanawiała się przez chwilę. – Tak – powiedziała poważnie. – Myślę, że jesteś w podobnej sytuacji jak człowiek leżący na ulicy. Jemu starałabym się pomóc, więc dlaczego miałabym ominąć ciebie? – A jeżeli ja chcę się truć? – Tylko ci się wydaje, że chcesz. Ty musisz. To jest właśnie fakt, który o wszystkim decyduje. – Ja to czniam, słyszysz?! Nieważne, czy chcę, czy muszę. To moje życie i nie widzę powodu, by się po nim plątała jakaś stuknięta Zakładka. Kaśka nie zamierzała z nim dyskutować. – Pięć minut minęło i czas brać się za plecak – powiedziała. Wiesio zgrzytnął zębami. – Niczego cię nie nauczyli bliźniacy. Szkoda było ich bezcennego czasu. – Właśnie, szkoda czasu – odpowiedziała twardo. Chłopak jednym szarpnięciem wyrzucił na materac zawartość plecaka. Kaśka przeszukiwała wszystko dokładnie. Zajrzała nawet do brudnych skarpetek. W plecaku niczego nie było. Już chciała skapitulować, gdy jej wzrok padł na mały chlebak schowany w głębi namiotu. Nie należał do Kłapoucha. Rafał swój miał zawsze przy sobie. Zatem ten musiał być Wiesia. Koala patrzył z nienawiścią, jak wyciąga z niego metalowe pudełko. Były w nim skręty i tabletki. Wsypała wszystko do foliowej torebki. – Jeśli kiedykolwiek będę mógł ci zaszkodzić, to zrobię to – powiedział cicho Koala. Dziewczyna wiedziała, że nie rzuca słów na wiatr. – Nie zaśnij. Kłapouch sprawdza dziś obecność – przypomniała, wychodząc z namiotu. Pożegnał ją długi i soczysty bluzg. Wzięła Pana Tadeusza i z ulgą poszła w kierunku plaży. Po drodze wstąpiła do łazienki i wyrzuciła zawartość torebki do sedesu. Wiedziała jednak, że pozbycie się narkotyków niczego nie załatwiało. Jak mogła dotychczas nie spostrzec, że z Wieśkiem coś jest nie tak? Nikt tego nie zauważył. Nikt nawet nie próbował przebić się przez pancerz gruboskórności, którym chłopak oddzielił się od całego świata. Co się pod tym pancerzem kryło? Jakie problemy kazały mu sięgnąć po to odurzające świństwo? Czy bardzo był uzależniony? A jeśli zacznie bez narkotyków świrować? Kaśkę mimo upału przeniknął dreszcz – wtrąciła się w coś, co mogło ją przerosnąć. Może jednak powinna pokazać skręty Kłapouchowi? Jedno było pewne – wzięła na siebie dobrowolnie jeszcze jeden obowiązek, w dodatku nieprzyjemny, bo każdy kontakt z Wieśkiem wyglądał tak samo. Kaśka powlokła się w kierunku plaży, ponuro rozmyślając. Zwłaszcza nad tym, że los się chyba tego lata na nią uwziął. Dlaczego to ona musiała przyłapać Wiesia? Czy mało miała kłopotów z Bożenką? Po raz pierwszy poczuła się zmęczona. Czy Baśka przypadkiem nie ma racji? – myślała gorzko. Było to zresztą pytanie retoryczne. I to chyba najbardziej ją w tej chwili przerażało. Wiedziała, że nic nie powstrzyma jej od zrobienia tego, co należało. Agnieszka smarowała plecy Małgorzaty. Bogdan już dawno zniknął. Chciał zabrać Margot ze sobą, ale ona wolała zostać na plaży. 118 – Wszystko się popsuło – sarkała Aga. – Miałaś dwóch rycerzy. Przy okazji i ja korzystałam czasami z ich uprzejmości, a teraz co?! Leżymy tu same. – Przecież możesz iść do Marcina. Wyraźnie się nudzi. – Niech się nudzi. Dobrze mu to zrobi. – Myślałam, że jesteś nim zainteresowana. – Niby tak. Wiesz – kontynuowała markotnie – zdałam sobie nagle sprawę, że jestem na ciebie zła za niego. Co to był za komfort! „Przecież ze Złotowłosą nie wygram”, powtarzałam sobie. I czułam się zwolniona z walki. A teraz zastanawiam się, czy w ogóle chodziło mi o Marcina. Przy tobie wydawał mi się jakiś inny... Sama nie wiem... – Nic z tego nie rozumiem, Aga – odpowiedziała Małgorzata. – Mam wrażenie, że i ty nie do końca wiesz, o co ci chodzi. – To prawda... Obserwowałam go przedwczoraj w autobusie, gdy trzymał Mariolę na kolanach. Wyglądali, jakby przed chwilą zeszli z okładki pisma. No wiesz, tacy doskonali... Myślałam sobie, że w ogóle nie pasują do reszty. I te jej kosmetyki, bransoletki! Ta cała supermodna rekwizytornia... Najpierw poczułam zazdrość, a potem zachciało mi się śmiać. Przypominali mi manekiny z wystawy. Wiesz, takie wypracowane uśmieszki i pozy. Dobrze to zobaczyć raz, dwa, a potem nawet się ich nie zauważa. – Przesadzasz – zaoponowała Małgorzata. – Marcin nie jest manekinem. – Dobrze o tym wiesz. Ma wady, jak każdy, ale nie można mu odmówić inteligencji i uroku. – Ciebie nie oczarował. – Bo byłam oczarowana. – Nie, Margot. Dobrze wiesz, o czym mówię. Marcin jest za powierzchowny. – Nie znam go na tyle, by oceniać jego charakter. Myślę, że ty też robisz to pochopnie. – No nie! Ładnie mi pomagasz. Ja chcę się wyleczyć, a ty go zachwalasz. – Nie zachwalam. Myślę jednak, że się boisz. – Ja? Też coś! – Łatwiej być obserwatorem, co? Wtedy stoi się z boku. Nie przegrywa się. Ale wygrać też nie można. – Coś w tym jest – mruknęła Agnieszka. – Tyle tylko, że ty też się w to bawisz. – Ja nie mam wyjścia. Choćbym pękła z wysiłku, to nic nie jestem w stanie zmienić. A poza tym, ja mam do stracenia przyjaźń. Ty nic nie tracisz. Możesz tylko zyskać. Agnieszka ciężko westchnęła. – Niby tak. – W ostateczności przyjemnie spędzisz czas. To też coś warte. – Wolałabym, by to Marcin wpadł na pomysł, że możemy spędzić go razem. – Nie wpadnie, dopóki leżysz obok mnie – zauważyła z uśmiechem Małgorzata. – Nie poznaję cię, Aga, gdzie twój tupet? – Rozpuścił się w morskiej wodzie. Zresztą, tym razem tupet nie pomoże. A na operację plastyczną i przeszczep włosów mnie nie stać. – Przesadzasz. Agnieszka rzeczywiście przesadzała. Przyzwyczaiła się do myśli, że jest brzydka, więc nie umiała spojrzeć na siebie obiektywnie i dostrzec swoich atutów, choćby tego, że była bardzo zgrabna. Samotny Marcin pociągał ją, niepokoił i jednocześnie odpychał. Patrzyła teraz, jak wychodzi z morza, odgarnia niedbałym ruchem mokry kosmyk z czoła i opada na ręcznik obok Emila. Zauważyła także krótkie spojrzenie chłopaka w ich kierunku, ale z góry założyła, że patrzył na Małgorzatę. Tak zresztą było. Nie zabrakło natomiast tupetu Baśce. Nie bawiła się zresztą w zbytnie subtelności – zastosowała wariant klasyczny. Gdy godzinę później Marcin ponownie poszedł się kąpać, dziewczyna zrezygnowała z kart i po paru minutach pływała blisko niego. Chłopak jednak nie zwracał na nią 119 uwagi. Baśka nie przejęła się zbytnio. Zaczęła udawać skurcz i Marcin musiał zagrać rolę rycerza. Udawała tak dobrze, że na pomoc ruszył ratownik, Rafał i cały klan Tymka. Marcin był jednak najbliżej, więc to on znalazł się przy niej pierwszy. Baśka złapała go za szyję i nie puściła aż do momentu, gdy wyniósł ją z wody i położył na piasku. Zebrał się wokół nich mały tłumek. Przybiegł także zdyszany Kłapouch. – Nic mi nie jest, sorze – zapewniała Baśka. – Lekki skurcz, nic więcej. Trochę się tylko napiłam wody. Marcin był na szczęście w pobliżu. – Mówiłem ci, żebyś kąpała się razem z nami! – wściekał się Tymek. – Po co sama wypływasz tak daleko?! Zjawił się przy nich także ratownik, ale stwierdziwszy, że dziewczyna czuje się dobrze i jest pod opieką, poklepał tylko po ramieniu Marcina i oddalił się. Tymek też go poklepał. – Dzięki – powiedział. – Jestem zobowiązany. Jak będzie okazja, to wyrównamy rachunek. – Gdyby nie ty, nie wiem, co by się ze mną stało – szepnęła jeszcze Baśka. – Świetnie pływasz. I znasz się na ratowaniu – dodał z podziwem Rafał, nie pamiętając, że kilka dni temu też bawił się w wybawiciela. Marcin poczuł się jak bohater, ale wtedy zjawili się bliźniacy, Aga i cała reszta. Baśka nie przypominała żałosnej topielicy, więc zaczęły się żarty. – Nie zrobisz jej oddychania usta-usta? Tak się zwykle postępuje – radził Marcinowi Fred. – Lepiej tego nie rób, bo Baśka gotowa się topić co godzinę – oponował Albert, który sam najchętniej zmieniłby się w ratownika. Aga, która miała doskonały wzrok, zauważyła ironicznie: – To dziwne, najpierw rozcierałaś lewą nogę, a teraz prawą. To był, zdaje się, skurcz obunożny! Baśka prychnęła pogardliwie. Wyratowała ją z opresji Kaśka, która poczuła się w obowiązku zaopiekować niedoszłą topielicą. – Dajcie jej spokój. Ona musi teraz odpocząć. – Ja się nią zajmę – przystopował Kłapouchównę Tymek. – To nie twoja sprawa. A wy – zwrócił się do reszty – gdzie byliście, gdy ona się topiła?! Na ręcznikach! No to wracać na nie i wygrzewać tyłki. To nie przedstawienie. – Czyżby? – mruknęła ironicznie Aga, ale Tymek udał, że tego nie słyszy. Rozeszli się. Przy Baśce został jeszcze tylko Marcin, przyjmujący podziękowania Darka i Krzyśka. – Jak twoja noga? – spytał ironicznie siostrę Tymek, gdy zostali wreszcie sami. – Nie mogłaś znaleźć na tego dupka innego sposobu? Musisz zaraz robić cyrk na pół plaży?! – Przygadywał kocioł garnkowi – odcięła się Baśka. – Mogłabyś przynajmniej zmieniać te swoje ograne chwyty. – Po co, jeśli są skuteczne? Niedługo i ty będziesz musiał się czegoś takiego chwycić, by Zuza raczyła cię dostrzec. – Trzeba się było trzymać Zezola, nie musiałabyś teraz szukać atrakcji. – Taki miałam zamiar, ale on za bardzo trzymał się ciebie. – Mogłaś powiedzieć. – Co, zwolniłbyś go ze służby? Nie interesuje mnie cudzy sługa, nawet jeśli jest na urlopie. – Co ty widzisz w tym wymuskanym chłoptasiu? – Wolny czas! On ma dużo wolnego czasu i pragnie go komuś poświęcić. Czemu nie mnie? Tymek zamilkł. Baśka już dawno wymknęła się spod jego kontroli. Robiła, co chciała. Nie było na to rady. Mógł tylko udawać groźnego i jednocześnie troskliwego brata, a Baśka czasami udawała posłuszną siostrę, wiedział jednak, że to tylko gra pozorów. Zaprowadził teraz Baśkę do ich dołka, podsunął ręcznik i przygniótł do niego ciężkim wzrokiem. Wzruszyła ramionami, ale poddała się jego woli. Lepiej zresztą było teraz leżeć spokojnie na piasku i nie rzucać się w oczy Kłapouchowi, który został dzisiaj zdenerwowany po raz drugi. 120 A belfer nie lubił się denerwować – zwłaszcza uczniami. Zamiast położyć się i odpoczywać, przechadzał się teraz po plaży nerwowym krokiem i obserwował podopiecznych. Po piątym okrążeniu na szczęście zmęczył się i opadł na ręcznik. Obozowicze odetchnęli, ale przez resztę popołudnia nikt nie odważył się na dłużej oddalić od Kłapoucha. Wiedzieli, że tego dnia stało się za dużo, by znikać mu z oczu. A on podnosił się co godzina i liczył swoich podopiecznych z surową bruzdą na czole. Nikogo nie brakowało – nawet Wiesio w porę przyszedł z obozowiska i już do końca nie opuszczał ręcznika. Widząc ich zdyscyplinowanie, Kłapouch ogłosił tuż przed kolacją, że mają czas wolny. Nie przewidział, że wkrótce zostanie zdenerwowany po raz trzeci. Tego dnia wszystko było później, także i kolacja, tym bardziej że dyżur przypadł osobom najmniej odpowiednim. Już Darek nie był zbyt utalentowanym kuchcikiem, Emil jednak przewyższał go zdecydowanie – w ogóle o niczym nie miał pojęcia. Był jedynakiem, a w domu mieszkała także babcia, która uwielbiała piec, gotować i robić kanapki ukochanemu wnukowi. Przygotowywała mu nawet herbatę, a rano specjalnie ją studziła, by wnuk nie poparzył się w pośpiechu. Czarna Jagoda miała w domu wiele obowiązków, ale w tej chwili paraliżowała ją zarówno konieczność współpracy z Emilem, z którym nie potrafiła nawiązać żadnego kontaktu, jak i odpowiedzialność. Drżały jej ze zdenerwowania ręce, była przekonana, że zaraz coś wysypie albo wyleje i będzie się musiała zmierzyć z głodnymi kolegami. Pewnie tak właśnie by się stało, gdyby nie Kaśka, która w porę wróciła z wyprawy po lody. Parę jej rozsądnych poleceń uspokoiło oboje i kolacja zaczęła przybierać realne kształty. Wprawdzie Emil pokroił chleb w grube pajdy, ale nikt nie narzekał, wiedząc, że kaprys losu za chwilę każdego może obdarzyć zaszczytną funkcją kuchcika. Tylko bliźniacy nie mogli powstrzymać się od żartów. – Ale fajne kanapy robisz, chłopie – przygadywali Emilowi. – Chleb z chlebem. Bardzo pożywne. I oszczędne. Można by rzec, wielopiętrówki! Pięć centymetrów pieczywka i milimetr smarowidełka. Powinieneś dostać medal za inwencję kulinarną. Emilowi i Czarnej Jagodzie jedzenie stawało w gardle. Wydawało im się, że nie przełkną ani kęsa. Mieli jednak tym razem fart – Bożenka zagapiła się i oblała herbatą. Ratowanie jej powstrzymało bliźniaków od dalszych komentarzy. Płyn na szczęście nie był zbyt gorący. Ucierpiała tylko sukienka, a Kaśka miała tego dnia jeszcze jedno zadanie – doprowadzić dziewczynę do stanu używalności. Nie było to proste. W plecaku Bożenki panował straszny bałagan i okazało się, że nie ma tam ani jednej czystej rzeczy. Kaśka zgrzytnęła zębami, a potem dała Pączkowi własne ubranie. Zaplanowała też od razu pranie. – Zaprasowuje się – cieszył się na ten widok Fred. Znaczyło to, że w najbliższym czasie znowu będzie można Kaśkę trochę pomęczyć. – Zwariowałaś! – sarkała Baśka, obserwując tę nagłą odmianę w postępowaniu koleżanki. – Rany! Znowu to samo! Nie można cię spuścić z oczu. Tam tętni życie, a ty oglądasz się za miską. Czy ten flejtuch sam nie może uprać rzeczy? – Wiesz dobrze, że to jest pytanie retoryczne. – Idziesz obejrzeć występy czy nie? – Myślałam, że na dzisiejszy wieczór masz atrakcyjniejsze plany – przycięła jej Kłapouchówna. – Wszystko w swoim czasie. – Baśka była niezadowolona, że koleżanka przypomina jej o porażce. Miała nadzieję, że w ramach podziękowania uda się jej zaprosić Marcina do kawiarni, ale chłopak był nieuchwytny. Najpierw zniknął pod prysznicem, potem miał spawę do Rafała, a teraz rozmawiał z Agą i widać było, że się dobrze bawią. Baśka nigdy nie darzyła jej sympatią. Sprytna żmija! – pomyślała z niechęcią. Była zresztą pewna, że Marcin zajmuje się Agą tylko z nudów. I pewnie chwilowo. Nie znosiła jednak, gdy coś stawało na przeszkodzie jej planom. To jednak nie Agnieszka zaczepiła Marcina, tylko on ją. – Unikasz mnie? – spytał ją wprost. 121 Stał oparty o rachityczną, powykręcaną sosnę, w jasnym ubraniu, które podkreślało jego opaleniznę, lekko uśmiechnięty. Rany! – pomyślała z przerażeniem dziewczyna, czując, że za chwilę straci po raz pierwszy w życiu głowę. To się nie mogło stać, bo to był, jej zdaniem, jedyny atut, jaki posiadała. Bez głowy nie była warta nawet funta kłaków. – Ja? – zdziwiła się teatralnie, by zyskać na czasie. Sto chaotycznych myśli przebiegło jej przez głowę – począwszy od tej, że ma na sobie pogniecioną bluzkę i na pewno świeci jej się koniec nosa, po tę zbawienną myśl, że rozwiązało jej się sznurowadło od tenisówek. Kucnęła i zawiązała je. Staranna, wypieszczona kokardka przywróciła jej zdrowy rozsądek. Do diabła! – pomyślała. – Nie dam się temu fircykowi! – Bardzo ładna kokardka – rzucił kpiąco Marcin. Czyżby zauważył jej zmieszanie? – Rzeczywiście, niezła – dziewczynie udało się odpowiedzieć tym samym, lekkim i kpiącym tonem. – Ja jestem mistrzynią kokardek, a ty zdaje się supełków. Nie zbliżałam się do ciebie, bo myślałam, że właśnie trudzisz się nad takim wielkim supłem. Czyżbyś go rozwiązał? Marcin na chwilę spochmurniał. – Zajmijmy się lepiej planami na dzisiejszy wieczór – powiedział. – Może wybierzemy się razem na występy? Od dwóch dni nie słyszałem nic poza szelestem kartek przewracanych przez Emila. Zapominam, jak brzmi ludzka mowa. – Nie jest tak źle. – Aga nie mogła sobie darować złośliwości. – Ratowałeś dzisiaj Baśkę z takim poświęceniem, że na pewno chętnie ofiarowałaby ci ten wieczór. – Być może. Jeszcze i teraz czuję jej chwyt na szyi. Jak na mnie, za mocno ściska. Będę miał siniaki. – Parę osób zazdrościło ci tych uścisków. – Nie przeczę, Baśka ma wiele wdzięków. Niejednemu już zawróciła w głowie, ale ja jestem na to odporny. Przede wszystkim dlatego, że znam ciąg dalszy. Nie mam zamiaru znaleźć się na liście zostawionych przez nią chłopaków. – A gdyby się w tobie zakochała? – Baśka? Ona nie jest do tego zdolna. – Skąd ta pewność? – Z doświadczenia. A poza tym, Aga, na razie mam dość sercowych historii. – Ach tak... – Ty jesteś inna. Można z tobą pogadać. Tak po prostu, bez tego całego cyrku. Dziewczynie wydało się, że znowu słyszy w jego głosie lekką kpinę. – To chyba miał być komplement – spytała zaczepnie. – Zgadza się. Pomyślała, że ten jedyny raz wolałaby usłyszeć coś innego. A przecież powinna być mu wdzięczna, że nie próbuje na niej swoich sztuczek. To dowodziło czegoś w rodzaju szacunku. Ale także zupełnej obojętności. Jeszcze zobaczymy – pomyślała buńczucznie, ale zaraz potem kolejny raz zauważyła spojrzenie Marcina skierowane ku przechodzącej Małgorzacie. Chłopak szybko odwrócił wzrok, lecz od razu zmarkotniał. Dopiero teraz Agnieszka pomyślała, że Marcin być może nie jest tak powierzchowny, jak jej się wydawało. Zrobiło jej się go żal. – Chodźmy – powiedziała, by przerwać swoje i jego niezbyt przyjemne rozmyślania. Gdzieś tam, w pobliżu ekskluzywnych hoteli trwał pokaz amatorskich teatrów i ludowych zespołów. Całe uzdrowisko tętniło życiem. Obóz powoli pustoszał. Czarna Jagoda i przyczepiona do jej rękawa Bożenka wybrały się w kierunku amfiteatru, gdzie odbywały się główne imprezy festiwalu. Nie było mowy, by przedostać się przez tłum otaczający scenę. Słuchały więc ludowych rytmów z daleka. Rzępolenie – pomyślała Jagoda, a Bożenka aż otworzyła buzię z zachwytu i na siłę ciągnęła koleżankę bliżej estrady. Na chwilę weszły w gęsty, spocony i podrygujący tłum. Czarna Jagoda poczuła jednak, że się udusi, jeśli pozostaną tam dłużej. Tak było zawsze – nie znosiła ciasnych pomieszczeń, ścisku i zamknięcia. Czasami nawet 122 w namiocie wydawało jej się, że żółta płachta spadnie jej na głowę i odbierze powietrze. Musiała wówczas po cichu wyczołgiwać się z namiotu i spędzać kilka bezsennych godzin pod rozgwieżdżonym niebem. Nikt o tym nie wiedział. Dla Czarnej Jagody były to zresztą najprzyjemniejsze godziny. Nikt na nią nie patrzył, nikt jej nie przeszkadzał. Mogła spokojnie siedzieć i marzyć pod sosną, w miejscu, w którym Emil zwykle czytał książkę. Nie były to zresztą marzenia zbyt oryginalne. Stawała się w nich niezwykłą, odważną dziewczyną, którą podziwiali wszyscy. To było dla niej ważne – wszyscy. Nie zdawała sobie sprawy, że wszyscy to nikt. Była bezbronna wobec swoich kompleksów i zapotrzebowania na ludzki podziw, którego dotychczas nie zaznała. Teraz prawie siłą wyciągnęła Bożenkę z tłumu. Przysiadły na trawie w miejscu, gdzie dźwięki muzyki mieszały się z miarowym szumem morza. Właśnie śpiewano liryczną miłosną pieśń, która doskonale współgrała z zachodem słońca. Jagoda zdjęła okulary, położyła się na piasku i słuchała słodkiej melodii. To był cudowny wieczór! – zapisywała w głowie słowa, które po powrocie miała wypowiedzieć przed jedyną ważną dla niej osobą. – Taki nastrojowy! Wiesz, mamo, chwilami wydawało mi się, że to samo morze tak gra! Rozmyślania przerwał jej wysoki, jasnowłosy chłopak. – Cześć, kobiety! – rzucił żartobliwie. Usiadł obok Jagody. Dziewczyna podniosła głowę zdziwiona i niepewnie odpowiedziała na powitanie. – No widzisz! – chłopak zwrócił się do kolegi – mówiłem, że krajanki. Chociaż przyznaję – spojrzał na Jagodę – że ty równie dobrze mogłabyś być tutejsza. Ale ja mam nosa. I całe szczęście, bo znudziło mi się już rozmawianie rękoma. – Uśmiechnął się, zadowolony ze swojej przemowy. – Jestem Jasiek, a to Marek. Przedstawiły się jednocześnie. Obie były trochę przestraszone obcesowością chłopaka. – Szmira, co? – kontynuował niezrażony. – Rzępolą jak wygłodzone świerszcze. Ponoć za chwilę ma się gdzieś zacząć spektakl. Poszukamy? – Wstał, wyciągnął rękę w kierunku Czarnej Jagody, a ona mechanicznie podała mu swoją. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna zaraz spuściła wzrok, ale pomyślała, że boi się mniej niż zwykle. Może dlatego, że nie miała na nosie okularów i twarz chłopaka widziała nieostro. Jasiek pociągnął ją ku asfaltowej ścieżce i podtrzymał, gdy potknęła się o wystający korzeń. Wszystko stało się tak szybko, że Jagoda nie zdążyła nawet pomyśleć, że idzie za kimś zupełnie nieznanym. A gdy już o tym pomyślała, było za późno. Szli obok siebie, Jasiek mówił, a ona i pozostali słuchali. Jak to dobrze, że jest taki gadatliwy – pomyślała z ulgą. Nic dziwnego, że nudził się z cudzoziemkami. Chłopak wprawdzie rzucał czasami pytania o ich miejsce zamieszkania, szkołę, ulubione filmy, ale Jagoda miała wrażenie, że odpowiedzi mało go interesują. Nie miało to zresztą dla niej żadnego znaczenia. I tak była szczęśliwa. Oto znalazł się ktoś, kto na chwilę zainteresował się nią naprawdę. A teraz szła obok i rejestrowała każde wypowiedziane przez niego słowo, by starczyło ich na długą opowieść. Ach, mamo! Jak cudownie będzie mówić ci prawdę! Nie znaleźli miejsca, gdzie był spektakl, poszli więc na plażę, obejrzeć zachód. Nic lepszego nie mogło się zdarzyć. Po spokojnym morzu pełzła ku ich stopom pomarańczowa poświata, którą zresztą Czarna Jagoda bez okularów widziała niewyraźnie. Jasiek opowiadał swoje szkolne przygody, więc nie trzeba było niczego mówić. Doprawdy, wszystko układało się jak w bajce. – Będę jutro w tym samym miejscu o dziesiątej – powiedział do Jagody na pożegnanie. – Przyjdziesz? – Uścisnął przy tym znacząco jej dłoń. Zmieszana, skinęła tylko głową i prawie biegiem ruszyła brzegiem morza, ciągnąc za sobą nic nierozumiejącą Bożenkę. Nie dla wszystkich to był cudowny wieczór. Zuza plątała się po wczasowisku sama. Tymek z kumplami na początku podążali jej śladem, a potem zginęli gdzieś w tłumie przy amfiteatrze. Piwko! – pomyślała z niechęcią dziewczyna. Była coraz smutniejsza. Właściwie miała ochotę wrócić do namiotu, usiąść w kącie i popłakać. Zaczęła już iść w kierunku kempingu, gdy wpadła na Rafała. Nie było to oczywiście spotkanie przypadkowe. Rafał też szedł za Zuzą i teraz, gdy stanął z nią oko w oko, to on zmieszał się bardziej. A przecież było tyle rzeczy, które ich łączyły – 123 wrażliwość na piękno, miłość do sztuki. Zuza nie tylko rysowała, interesowała się także teatrem, toteż ucieszyła się, gdy Rafał zaproponował obejrzenie spektaklu Teatru Ognia i Papieru. Szczęście dopisało im bardziej niż Jagodzie, Bożence i ich nowym znajomym – po chwili kluczenia zatłoczonymi uliczkami znaleźli mały plac, na którym właśnie zaczynało się przedstawienie. Zmierzchało. Była to najlepsza pora dla takiego teatru. Ubrani na czarno aktorzy byli prawie niewidoczni w mroku, a długie strzępki palącego się papieru wyglądały jak płonące węże. Zuza od początku zachwyciła się spektaklem. Było w nim coś przejmującego. Piękno i kruchość. To najbardziej odczuła – przemijanie rzeczy i kształtów. Gdy w końcu ogień zgasł, a na ziemi zostały zetlałe szczątki, dziewczyna poczuła, że po policzkach spływają jej łzy. Pomyślała bowiem, że miłość jest równie nietrwała jak ogień. Trawi wszystko i zostawia popiół. Rafał dostrzegł wilgotne strużki na jej twarzy, ale taktownie milczał. Jego też wzruszyło przedstawienie. Po drodze do obozowiska nie zamienili ani jednego słowa. Dopiero na miejscu Zuza bąknęła krótkie: dziękuję. Zaraz potem zniknęła w namiocie. Musiała schować twarz w sweter, by nie było słychać szlochu. – Nie mogę się poddać! Nie mogę! – szeptała w wilgotny rękaw, ale była o krok od całkowitej kapitulacji. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy przypomniała sobie Tymka trzymającego w ręku kradzioną rzeźbę. – Nie mogę, Tym. Przynajmniej dziś! Tymek faktycznie zaszył się z kumplami w piwiarni, by zastanowić się, jak przyjemnie spędzić wieczór. Tam usłyszeli o miejscu, w którym zbierała się codziennie młodzież. Obok przystani jachtowej była ponoć plaża z wielkim telebimem, na którym cały czas leciały teledyski. Trzeba tam było wprawdzie drałować co najmniej ze trzy kilometry, ale postanowili zobaczyć to miejsce. Wypili po jednym piwku i ruszyli. – W Gałacie wszystko było bliżej – narzekał Ptyś, który bał się, że nie zdążą na czas wrócić do obozu. – I dlatego było tak nudno – burknął Zezol. – Jest, jak jest – uciął dyskusję szef. Nie znosił biadolenia, zwłaszcza w wykonaniu Darka. – Zdążymy. Szli alejką równoległą do plaży, osłoniętą od strony morza karłowatymi sosenkami. Po drugiej stronie znajdował się park, w którym migotały światła coraz to innych hoteli. – To jest życie – rzucił z zazdrością Darek, patrząc na werandę zapełnioną parami w eleganckich, wieczorowych strojach. – Chciałbyś tam siedzieć i z nudów pierdzieć w stołek? – spytał kpiąco Tymek. – Przyjrzyj im się lepiej. Mają po czterdzieści lat. Nic im się już nie chce. Siedzą i sączą drinki, by poprawić sobie podły nastrój. O czym ty marzysz, Ptyś?! Skręcili w bok. Od strony plaży doszedł ich zduszony krzyk i odgłos szamotaniny. – Zdaje się, że ktoś tu się jednak nieźle bawi – zachichotał Darek. – Na pewno nie w kotka i myszkę – dodał Tymek. Właśnie wtedy rozległ się przeraźliwy krzyk w obcym języku, a po chwili jęk. Zatrzymali się. – To jakaś dziewczyna – odezwał się znowu Darek. – Chyba nie jest zadowolona. – One czasem są nieużyte – mruknął ponuro Zezol. Odpowiedziało mu przeraźliwe i rozpaczliwe: „Nein! Nein! Nein!” – Sprawdzimy to – powiedział Tymek i zniknął w zaroślach. Gdy go dopędzili, klęczał już nad dziewczyną zwiniętą ze strachu w kłębek, zasłaniającą sobie twarz, przerażoną, że i oni zechcą jej zrobić coś złego. – Jest w szoku. To jakiś miejscowy. Niezły osiłek. Zwiał – powiedział Tymek, oblizując rozciętą wargę. Dotknął ramienia dziewczyny, chudej i niezbyt ładnej, z płomienistym warkoczem rozplecionym do połowy. Cofnęła się z jękiem, jakby ją tym dotknięciem oparzył. – Marna i strachliwa – rzucił Zezol. 124 – Zamknij się – warknął Tymek. Powiedział coś łagodnie po niemiecku. Dziewczyna nie poruszyła się. Przykrył strzępkiem sukienki jej odsłonięte uda. – Gerda? – olbrzymi, zwalisty Austriak wyrósł nagle za plecami Tymka i schwycił go za kołnierz. Dziewczyna skuliła się jeszcze bardziej. Chłopak nie próbował się nawet bronić. Nie miałby zresztą żadnych szans. Do Gerdy przypadła kobieta równie chuda i piegowata jak ona. Zrobiło się wokół nich rojno – groźne twarze nie zapowiadały nic dobrego. – Oni myślą, że to my – szepnął przerażony Darek. – Wytłumacz im to. Tymek jednak skupił się na tym, by przeżyć. Austriak potrząsał nim i szarpał tak, jakby miał zamiar skręcić mu kark. Wszystkie niemieckie słowa wyleciały chłopakowi z głowy. Sytuacja stawała się naprawdę groźna. Gerda szlochała spazmatycznie i nie zanosiło się na to, że wyjaśni cokolwiek. Może nawet nie bardzo wiedziała, kto naprawdę chciał ją zgwałcić. Usłyszeli w dodatku pisk opon, po chwili zjawiła się bułgarska policja. Wprawdzie nie groził im już natychmiastowy lincz, ale zaczynały się inne kłopoty. Tymek zaklął. Teraz już nie było co marzyć o ucieczce. Policjanci, zorientowawszy się, że mają do czynienia z międzynarodowym towarzystwem, nie wdawali się w dyskusję, tylko załadowali wszystkich do furgonetki – Gerdę, jej ojca, matkę i domniemanych gwałcicieli. Tymek nie patrzył na chłopaków. Po raz pierwszy wpakował ich w kłopot, i od razu w taki! Zagryzł wargi. Wyobraził sobie minę Kłapoucha. A Zuza? Czy Zuza także mu nie uwierzy? Ostatni do wozu wsiadł Darek. Policjant, widząc jego niezbyt imponującą posturę i przestraszony wzrok, złapał go za klapy i spytał o opiekuna. Ptyś zwrócił wzrok ku szefowi, Tymek kiwnął przyzwalająco głową. Wiedział, że i tak nie minie ich konfrontacja z belfrem. Pół godziny później byli już w obozowisku. Pierwszy dostrzegł nyskę Emil. Nie zdziwił się zbytnio, gdy zobaczył, że krzepki policjant wyprowadza z niej Tymka i jego kumpli. W świetle kempingowej latarni wyglądali tak, jakby naprawdę mieli coś na sumieniu. Zuza próbowała zrozumieć sytuację. Przyszła z łazienki zaraz po przyjeździe samochodu. Wściekły rudzielec właśnie napierał na policjanta, by mu wyrwać Tymka. Potem rzucił się ku Kłapouchowi z potokiem bełkotliwie wyrzucanych słów, pociągnął w jego kierunku przerażoną Gerdę, którą mu zaraz wydarła z rąk żona. Zuzannę przeszył nagły dreszcz, który był wypadkową wielu sprzecznych uczuć, między innymi przerażenia, poczucia winy i obrzydzenia. Tymek spojrzał na nią i dziewczyna ze zgrozą stwierdziła, że w jego wzroku nie ma pokory. Kłapouch na szczęście zachował spokój. Nie rozumiał rudzielca, więc patrzył na niego jak na aktora pantonimy. Płacząca panienka według niego padła ofiarą jakiegoś żartu. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, wierzył bowiem, że Tymek ma trochę oleju w swojej oskubanej łepetynie i gdyby zrobił coś naprawdę paskudnego, to przede wszystkim nie dałby się złapać. Przyjrzał się jeszcze nakrapianemu dziewczęciu i z całą stanowczością odrzucił możliwość napastowania jej w jakikolwiek sposób przez Tymka lub któregoś z jego kumpli. Tymczasem niewzruszony spokój Kłapoucha rozognił rudzielca jeszcze bardziej. Gotowy był rzucić się na niego i wytłumaczyć mu wszystko ręcznie. Powstrzymali go policjanci. – O co chodzi? – spytał Kłapouch Tymka. – Przepędziłem faceta, który się do niej dobierał, ale jej tatuś myśli, że to ja, bo zastał mnie przy niej, gdy próbowałem ją uspokoić. Wpadła w histerię, ale chyba wie, kto ją gwałcił, a kto ratował – opowiedział lapidarnie Tymek. Kłapouch kiwnął ze zrozumieniem. Zwrócił się do obozowiczów. – Kto z was zna dobrze niemiecki? – Ja – powiedzieli jednocześnie Zuzanna i Emil. Kłapouch wybrał Zuzę. – Tobie będzie łatwiej dogadać się z tą małą. Spróbuj ją uspokoić i wydobyć z niej jakieś sensowne słowa. A ja z Emilem zajmę się rudzielcem i policjantami. Kłapouch zaczął po rosyjsku wyjaśniać policjantom, czego dowiedział się od Tymka. Trwało to dość długo, bo zarówno on, jak i mundurowi niezbyt dobrze znali rosyjski. Pomagał mu Emil, a 125 potem także bliźniacy, którzy doskonale wszystko umieli wyjaśnić za pomocą gestów. Czego nie mogli wyjaśnić po rosyjsku, Emil próbował przełożyć na niemiecki, a Marcin, który przed chwilą wrócił z Agą, tłumaczył na angielski. Obaj policjanci znali trochę rosyjski, jeden udawał, że rozumie po niemiecku, drugi słabo znał angielski, a rudzielec domagał się, by mu wszystko natychmiast tłumaczyć, bo bał się międzynarodowego spisku. Sytuacja była groteskowa i nieprzyjemna. Kłapouch powoli zaczynał tracić spokój. Denerwował go zwłaszcza wrzaskliwy upór Austriaka. Gdyby nie był od rudzielca mniejszy o pół głowy, to chyba wziąłby go w końcu za klapy i potrząsnął, by go trochę uspokoić. Wtedy do akcji włączyła się nagle Gerda. Podprowadziła ją do ojca Zuza. Gerda złapała rudzielca za rękaw i wskazując na Tymka, powiedziała drżącym jeszcze i wilgotnym głosem: – Nein, Vater, das war nicht er. Nein! Vater! Nein! – Austriak zastygł zdumiony. Nie docierały do niego słowa córki. – Nein? – spytał jeszcze. – Niein. Kłapouch odetchnął. Tymek i jego kumple również. Zuza uścisnęła dziewczynę. – Danke, Gerda – Austriaczka znowu zaczęła płakać, ale tym razem bezgłośnie, jakby się w niej nazbierało za dużo łez i teraz musiały już spokojnie wypłynąć. Matka objęła ją ramieniem i zabrała do furgonetki. Wycofał się także speszony rudzielec, a policjanci krótko i wielojęzycznie przeprosili Kłapoucha za zajście. Po chwili nie było po nich śladu. – Co za dzień! – powiedział groźnie Kłapouch. – Czy już wyczerpaliście repertuar niespodzianek? Co?! Wszyscy przezornie milczeli. Tylko Tymek podszedł do belfra. – Dziękuję, sorze – powiedział. – Mnie? – zdziwił się Kłapouch. – A za co? – Za to, że sor nie myśli, iż jestem ostatnim idiotą. Opiekun roześmiał się. Poklepał Tymka po plecach. – Faktycznie, wiem, że masz trochę oleju w głowie. Ale nie przypuszczałem, że jesteś takim gorliwym obrońcą dziewczęcej cnoty – powiedział. Roześmieli się wszyscy. – Ty masz gust, Tymek! – dołożył mu Marcin. – Też raczej bym ratował, niż gwałcił. Bliźniakom marzyła się jakaś scenka z Kaśką w roli głównej, ale ani Kłapouchówny, ani Pasztetniczki nie było jeszcze w obozie. Zaintonowali więc tylko rytmicznie: Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły, I coś tam krzyczy pod borem, Tymek na pomoc rzuca się miłej Ta okazuje się indorem – Indorem? – zdziwiła się Aga. – Chyba perliczką. Nakrapiana jak perlicze jajo. – A o rymach słyszałaś? – oburzyli się bliźniacy. – Musi być do rymu. – Indora przypominał raczej jej ojciec. Lepiej więc by brzmiało: Tymek na pomoc rzuca się miłej, Potem ma scysję z indorem Żartowali tak zadowoleni z tego, że wszystko skończyło się dobrze. Tymek się roześmiał, ale oczyma szukał Zuzy. Siedziała tuż obok wejścia do namiotu – jak zwykle trochę z boku obozowego gwaru. Tymek wiedział, że nadarza się świetna okazja do pogodzenia. Podszedł pewny swego. – Chcę ci podziękować, Zuza – powiedział miękko. – Nie ma za co. 126 – Jest. Uspokoiłaś tę małą. – Ale sama nie mogę ochłonąć ze zdumienia. Poświęciłeś dla niej swoje ważne sprawy? Piwko czeka, przyjemności. Nie żal ci? – spytała, patrząc mu prosto w oczy. Chłopak wytrzymał jej spojrzenie, ale uśmiech na jego twarzy zmienił się w grymas. – Że też ty, Zuza, nigdy nie możesz spuścić z tonu. W tym obozie jest paru gorszych. Palcem by nie kiwnęli, słysząc krzyki. – Ale jest także paru lepszych – przerwała mu. – Kłapouch jest naiwny. – Co masz na myśli? – spytał wściekły. – Przypomniałam sobie Alę. – Dziewczyno, kiedy to było! Sto lat temu. Wszyscy byliśmy w dodatku pijani, a ona najbardziej. A cnotą też nie grzeszyła. – Nie pieprz, Tymek. Dopiero jak jej zrobiliście reklamę, poszła w tango. Początki zawdzięcza tobie. – Robisz mi spowiedź z całego życia. Ona miała to we krwi, po mamusi! Miałem ją na pierwszej randce. Nie byłbym ja, to znalazłby się kto inny. Za dużo się w życiu napatrzyła. – Ala cię kochała. – A ja jej nie. I wiedziała o tym od początku. Tak samo jak ty wiedziałaś, jaki jestem. I mimo to byłaś miła. Zuza skrzywiła się. Lekceważący ton Tymka zdenerwował ją. – To niedobry argument, Tymek. Byłaś miła! Okropnie to określiłeś. Jakby między dwojgiem ludzi chodziło tylko o to, czy są dla siebie mili. To miałkie, Tym. – Wiesz, że nie znoszę belferki. Daj spokój, Zuza. Znam to już na pamięć. Od twego gadania nie wyrosną mi anielskie skrzydła. Po prostu nie mam na to zadatków. – Poczekał, aż dziewczyna przełknie tę gorzką prawdę. Zuza po chwili westchnęła. Tymek przysunął się wówczas bliżej. Musnął palcami jej ucho, odgarnął włosy. – Jeszcze nigdy nie kochaliśmy się na piasku – szepnął. Dziewczyna skuliła się. Chciała zakpić, że marzy mu się jakaś kiczowata scena z filmu, ale nie mogła. Tymek trafił ją celniej, niż mógł przypuszczać. Tęskniła za nim nieprzytomnie. Na plaży zazdrościła każdej przytulonej parze. Chłopak dmuchnął delikatnie w jej włosy. – Zuza... – szepnął przeciągle. Czuła jego zapach, zmieniony trochę przez morze. Miękła. – Przecież należy mi się nagroda – dodał cicho i to wystarczyło, że zesztywniała znowu. Nastrój prysnął. – Zdaje się, że to Gerdzie ocaliłeś cnotę, a nie mnie – przypomniała. – Do niej powinieneś zgłosić się po nagrodę. – W porządku, Zuza – odpowiedział chłopak z pozornym spokojem. – Jak chcesz... – Wstał i oddalił się lekceważącym krokiem. A może trzeba było... – myślała Zuza chaotycznie, przerażona reakcją Tymka. – W końcu go stracę. Chyba tym razem byłam za ostra. Naprawdę uratował tę małą. Tymek, przecież ty wiesz... Ale... Może nigdy się nie zmieni? Nawet dla mnie! Albo z przekory! Bo nie jestem dla niego dobra! Tymek, przecież ja cię... A może powinnam zaakceptować cię takim, jaki jesteś?! Może tak trzeba, gdy się naprawdę kocha? Nie. To niemożliwe. Tym, przecież ty też mnie... Więc i ty możesz coś zrobić dla mnie... i dla siebie... Błagam cię, Tym... Nie wszyscy widzieli awanturę. Małgorzata i Bogdan cały wieczór spędzili z Anną. Małgorzata już się nie buntowała. Powoli rozwijały się w niej dwa sprzeczne uczucia – miłość do Bogdana i sympatia do Anny. Zdawałoby się, że nie można tych uczuć pogodzić, a jednak istniały obok siebie. Pojawiały się też czasami krótkie paroksyzmy nienawiści i zazdrości, które dopadały ją w najmniej odpowiednich momentach. Zazwyczaj jednak czuła coś w rodzaju smutku, ale nie do końca smutnego. Przychodziły jej na myśl oksymorony – „żyjąc umieram, konam nieśmiertelnie...”. Czuła się jak barokowy „zimny ogień”, zawieszona między sprzecznościami, 127 schowanymi pod obojętną maską. Wytrzymam – powtarzała sobie i coraz łatwiej jej to przychodziło. Nie miała zresztą innego wyjścia – Anna nie pozostawiała nikogo obojętnym. Patrzyła na świat i ludzi zachłannie, obdzielała ich swoją pasją i energią, zdawałoby się niewyczerpaną. Oni też widzieli ostatnie sceny Teatru Ognia i Papieru. Zrobiły na nich duże wrażenie. Anna chciała tego wieczoru urządzić święto lata, ale po spektaklu nie mieli ochoty na dzikie, pogańskie obrzędy, które zaplanowała. W zamian za to bawili się w ognisty teatr. Małgorzata wycinała z papieru niezwykłe stwory, Bogdan umieszczał je na patyku zakończonym zagiętym gwoździem, a Anna podpalała w małym ognisku i poruszała nimi jak wróżka czy raczej czarownica. W końcu zmęczona opadła na piasek przy Bogdanie. – Ogień trawi do końca – szepnęła tak, że tylko on mógł to słyszeć. – Do końca! Uwielbiam go za to... Przytulił ją mocno, aż prawie zabrakło jej tchu. Wiedział, co ma na myśli. Kupka popiołu wydawała jej się estetyczniejsza od gnijącego mięsa. Odsunął zaraz tę myśl. Miał na szczęście tę umiejętność. Pozwalała mu zachować pogodę ducha w najgorszych sytuacjach. Patryk niestety tego nie potrafił. Wstał teraz i ruszył brzegiem morza. – Idź z nim – poprosiła Małgorzatę Anna. – Co za odludek! Małgorzata posłusznie ruszyła za chłopakiem, chociaż wiedziała, że nie będzie zadowolony z towarzystwa. – Patryk! – zawołała. Zatrzymał się, ale zobaczyła w jego oczach błysk niechęci. – Masz ochotę na lody? – spytała banalnie, ale o dziwo, to pytanie rozbroiło go. Skręcili ku deptakowi. – Od dawna znasz Bogdana? – spytał. – Od dziecka. – Jest w porządku, prawda? – Tak. – Powinienem się cieszyć, że Anna spotkała właśnie jego... – Powinieneś. – Ale może gdyby był inny, to ona... – urwał. Małgorzata na próżno czekała na ciąg dalszy. Chłopak spochmurniał i zaciął się. Uznała, że czas z nim porozmawiać szczerze. – Wiem, co masz na myśli. Nie musisz jej jednak pilnować, jest bezpieczna. – Akurat! – Patryk złapał ją za ramiona, potrząsnął. – Ona żyje na kredyt. O tym też wiesz?! A teraz spala się jak te strzępki papieru przed chwilą. Wiesz, ile codziennie zużywa sił? Ile traci energii? Dla niego? Dla ciebie? Tak! Właśnie tak! Małgorzata z przerażeniem zobaczyła, że w jego oczach kryje się nienawiść. – Jeśli naprawdę ma przed sobą tak niewiele życia, jak twierdzisz, to chyba lepiej, że spędza każdą chwilę, jak chce. Jest szczęśliwa. Lepiej być szczęśliwym przez moment niż obojętnym tygodniami, miesiącami, latami! – Przedtem wystarczaliśmy jej my. A teraz od rana słyszę wasze imiona. Szczęście?! Za dzień, dwa odjedziecie nie wiadomo dokąd! Co będzie wtedy? Pomyślałaś o tym? – Wyobraź sobie, że pomyślałam. I co z tego, że odjedziemy? Nie można niszczyć teraźniejszości, zamartwiając się przyszłością. Dziś jest dobrze i tylko to się liczy. A ty powinieneś zająć się sobą. Ona żyje pełnią życia, a ty... sama nie wiem... Patryk usiadł na ławce i zatopił twarz w rękach. – Nie powiesz jej o tej rozmowie? – spytał zduszonym głosem. – Nie. – Chciałbym zostać sam. – W porządku. Zmywam się. Odeszła w kierunku głównego placu. Rozmowa wyprowadziła ją z równowagi. Poczuła, że chłopak obdarzył ją swoim strachem i nienawiścią. Szła teraz rozdygotana, mając przed sobą rozświetlone wczasowisko. Głośna muzyka wciskała się w uszy. Szczęście, radość, zabawa – 128 powtarzała Małgorzata. – Lato, beztroska, miłość! Gdzie tu jest miejsce na umieranie? Zazdrość, nienawiść, śmierć – dokończyła wyliczankę. Niestety ona, tak jak Patryk, nie potrafiła odsunąć niedobrych myśli. V Przed śniadaniem Kłapouch oświadczył, że jest to ich ostatni dzień w Słonecznym Brzegu. – Macie tu za dużo atrakcji. I mnie ich dostarczacie w nadmiarze. – Rozejrzał się po winowajcach. – Jeśli zafundujecie mi kolejny dzień tak bogaty w przeżycia, to przeniesiemy się w miejsce, gdzie towarzystwa będą wam dotrzymywać mewy i wodorosty. – Ostatnie zdanie wypowiedział groźnym tonem. Podopieczni woleli nie dyskutować, bo Kłapouch słynął w szkole z konsekwencji. I nigdy nie rzucał słów na wiatr. Przestraszyli się teraz, że naprawdę wylądują na jakimś odludziu. Śniadanie jedli w kiepskich nastrojach. Nawet bliźniakom nie chciało się żartować, chociaż oni właściwie cieszyli się, że wyruszą w dalszą podróż. Lubili zmiany, a zatłoczony, hałaśliwy Słoneczny Brzeg zaczynał ich denerwować, bo nie sposób było tu kontrolować poczynań Kaśki i Baśki. Braciom marzyło się jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie dziewczyny nie będą mogły się przed nimi ukryć. Sam Kłapouch był zaniepokojony brakiem reakcji ze strony podopiecznych. Jego belferski instynkt podpowiadał mu, że to nic dobrego. Po śniadaniu podszedł do niego jedynie Bogdan. – Czy sor już zdecydował, dokąd pojedziemy? – spytał. – Do Sozopola. Co ty na to? – Miał nadzieję na choćby minimalną polemikę. – To dobre miejsce – odpowiedział jednak Bogdan. – A ty skąd to wiesz? – Z przewodnika. A poza tym każde jest lepsze od tej zaludnionej patelni. Kłapouch zgadzał się z nim w zupełności. – Miałem was pytać o zdanie, ale zrezygnowałem po wczorajszym dniu – dodał tonem usprawiedliwienia. Bogdan skinął głową i oddalił się. Co oni tacy potulni? – zastanawiał się tymczasem zaniepokojony Kłapouch. – Kiedyś byłoby sto propozycji i sto pomysłów. Może obchodzę się z nimi zbyt surowo? A może jest im wszystko jedno, gdzie pojadą? Nie, to chyba nie to! Wolał głośny opór niż ciche i podstępne działania, jakie uprawiał na przykład klan Tymka. Wiedział, że taka spokojna i pozornie uległa grupa może narobić za plecami opiekuna mnóstwo głupstw. – Macie się dzisiaj trzymać plaży – powiedział więc jeszcze. – Wiecie, gdzie znajduje się mój dołek. I żadnych głupich pomysłów! – dodał. W duchu pocieszał się, że jest za duży upał, by kombinować. Zapowiadał się kolejny dzień bez choćby jednej chmurki. Poprzednim towarzyszył przynajmniej rześki wiatr od morza. Dziś powietrze było nieruchome i suche jak pieprz. Jedynym rozsądnym sposobem przeżycia bez udaru słonecznego było schowanie się pod parasol. Ruszył więc do wypożyczalni. Po drodze zaopatrzył się jeszcze w dwie butle mineralnej i poszedł na plażę. Większość podopiecznych miała zamiar iść za nim. Nie wszyscy jednak. Tymek i jego kumple postanowili wykorzystać ten ostatni dzień w Słonecznym Brzegu na handel. Mieli jeszcze trochę towaru i zamierzali pozbyć się go na bazarze, który znajdował się w nowoczesnej części Nesebyru. – Już po ósmej, a wy grzebiecie się jak baby – poganiał ich Tymek. – Zuza potrafi zebrać się szybciej. – Jeśli chce – przyciął mu Darek. – Pilnuj towaru, Ptyś. To twoja działka. Gdzie są okulary? – przystopował go Tymek. Darek ze wstydem musiał przyznać, że zupełnie o nich zapomniał. – Trzeba cię pilnować jak dzidziusia. Podpadasz belfrowi, odwalasz fuszerkę. Zaczyna mnie to nudzić. 129 – Mnie też – poparł szefa Zezol, który nigdy nie lubił zbytnio Darka. Ptyś nie dyskutował. Zacisnął zęby, ale obiecał sobie, że nie zapomni im tej przykrej chwili. Całe jego życie pełne było takich obietnic. Tymkowi zaś przypomniały się słowa Zuzy. Ma rację – pomyślał. – Z kim ja się zadaję i komu chcę zaimponować?! Że też musiały się ze mną wybrać na obóz same odpady. Ale na Zuzę także był zły. Właśnie przechodziła, ubrana w ciemnoczerwony strój kąpielowy, który świetnie pasował do jej ciemnej cery. Obejrzała się i patrzyła na niego dobrą chwilę, ale chłopak nie zareagował. A co, myślisz, że za tobą polecę? – powiedział do niej w myślach. Zuza odwróciła się zaraz potem, jakby usłyszała te bezczelne słowa, a Tymek, jak zwykle w stresujących sytuacjach, odruchowo wyciągnął papierosa. Przechodzący obok Rafał rzucił ostro: – Nie przy mnie. – Bo co? – spytał Tymek zaczepnie. Rafał od dawna działał mu na nerwy, głównie z powodu Zuzy. Teraz też wyraźnie szedł za nią. W Rafale także od paru dni narastała niechęć do Tymka. Zatrzymał się więc i przez chwilę mierzyli się oczyma. W Tymku zwyciężył zdrowy rozsądek – nie chciał przez awanturę zepsuć sobie kupieckich planów. Wyciągnął więc z ust papierosa i spytał lekceważąco: – W porządku? – W porządku – odpowiedział Rafał i poszedł śladem Zuzy. – I tak nic z tego – rzucił Tymek tak, by tamten usłyszał. – Ten towar jest zaklepany. Zbędna fatyga, dupku. Rafał nie dał po sobie poznać, czy usłyszał i zrozumiał tę chamską odzywkę. Zniknął za namiotami, a Tymek i jego kumple ruszyli obładowani w kierunku przystanku autobusowego. Obozowisko pustoszało. Większość poszła z Kłapouchem. Kaśka została, by dopilnować Czarną Jagodę i Emila, którzy mieli posprzątać po śniadaniu. Tamci radzili sobie jako tako, więc postanowiła zająć się Wiesiem. Obserwowała go od wczoraj ukradkiem. Na szczęście dotychczas nie zauważyła niepokojących objawów. Wyglądało na to, że nie był uzależniony. Chciała to jednak sprawdzić. – Jak się czujesz? – spytała, opadając na trawę obok jego materaca. – Spadaj – rzucił posępnie. – Czasami warto pogadać. – Z tobą? Wolałbym konwersować z kobrą. Odwrócił się do niej tyłem. Kaśka jednak nie należała do osób, które łatwo się zniechęcają. – Też bym chciała sobie poleżeć – powiedziała. – Ale mam kłopot. Plącze się tu taki kempingowy kundel. Zauważyłam, że ma skaleczoną łapę. – Wiedziała od bliźniaków, że Wiesio ma słabość do zwierząt. Postanowiła to wykorzystać. Chłopak wydawał się jednak niewzruszony. – To zadanie w sam raz dla ciebie – zakpił. – Łatwo mówić – Kaśka westchnęła teatralnie. – Boję się psów. Żal mi tego kundla, ale chyba zostawię go samemu sobie. – Zrezygnujesz z dobrego uczynku? Nie wierzę! – A jednak – kłamała Kaśka, która nie zostawiłaby w potrzebie nawet krokodyla. – Nie mam do zwierząt ręki – tu znowu westchnęła. – Raz próbowałam pomóc wronie, której coś się stało w skrzydło, ale zdechła. Wiesio milczał zasępiony. Dał się jednak nabrać na te wszystkie opowiastki i westchnienia i tylko dlatego nie odesłał jej jeszcze do diabła. – Pójdę zobaczyć, czy jeszcze krwawi – powiedziała Kaśka i ruszyła, nie czekając na odpowiedź. – Poczekaj! Pójdę z tobą – zawołał za nią Wiesio. – Moja ciotka jest weterynarzem – dodał tonem usprawiedliwienia, nie patrząc jej w oczy. – Czy nie powinniśmy wziąć czegoś z apteczki? 130 Kaśka wiedziała, że nie ma sensu niczego brać, ponieważ i pies, i jego rana była wymyślona, ale udawała przejętą. Zabrali środek dezynfekujący, gaziki i plastry. Wiesio wziął także nożyczki, w razie gdyby trzeba było wyciąć trochę sierści wokół rany. Kaśka go nie poznawała. Nagle z ospałego i bezczelnego typka zmienił się we wrażliwego chłopaka, który zresztą próbował tę wrażliwość ukryć za chmurną miną. Ruszyli w głąb kempingu, gdzie miał być rzekomy pies. Dziewczyna udawała, że go szuka. Zwierzaka oczywiście nigdzie nie było. Zaczęła więc przekonywać Koalę, że widocznie uciekł albo mu ktoś pomógł. Chłopak nie dawał jednak za wygraną. Krążyli wokół wskazanego przez nią miejsca, zataczając coraz większe koła. Jakież było zdziwienie Kaśki, gdy nagle w zaroślach przy toaletach coś żałośnie zaskowytało. Zbliżyli się tam ostrożnie. Wiesio rozchylił akacje i oboje zobaczyli kundla przywiązanego drutem do krzewu. Pies musiał się szarpać od dawna, bo na nodze była żywa rana. Na ich widok też szarpnął się przestraszony, ale Wiesio przemówił do niego łagodnym głosem, którego na pewo nie słyszał u niego dotychczas żaden człowiek. W każdym bądź razie Kaśka była tak zaskoczona barwą jego głosu, że na chwilę odjęło jej mowę. – Rusz się – burknął do niej. – Chwyć go tutaj. – Pokazał jej, jak ma to zrobić. – Spróbuję zdjąć drut. To go może boleć, więc trzymaj mocno. I nie puść, gdy go oswobodzę, bo musimy zrobić opatrunek. Tak też się stało. Kaśka z uznaniem obserwowała sprawne poczynania chłopaka i jednocześnie zastanawiała się, co robić dalej z psem. Rana okazała się mniejsza, niż przypuszczali. Wiesio oczyścił ją i zabandażował. Pies na szczęście poddał się ich zabiegom bez zbytnich protestów. Trochę tylko skamlał i próbował się wyrwać, ale nie gryzł. Za to gdy go opatrzyli, nie miał zamiaru odejść. Popatrzyli na siebie bezradnie. Trzeba było znaleźć właściciela. – Co teraz zrobimy? – spytała Kaśka. – Ty jesteś ekspertem od spraw niemożliwych – rzucił Wiesio. Teraz, gdy pies miał się lepiej, chłopak zaczął znowu udawać, że niewiele go to obchodzi. – Chodźmy do recepcji, może tam będą coś wiedzieli. Wiesiek wzruszył lekceważąco ramionami. Wziął jednak psa na ręce i poszedł za dziewczyną. Jakież było ich zaskoczenie, gdy na widok zwierzaka recepcjonista rzucił się w ich kierunku z entuzjastycznymi okrzykami. Nie bardzo rozumieli, o co mu chodziło, wyglądało jednak na to, że pies był od kilku dni poszukiwany. Zdziwili się trochę, bo wyglądał na najzwyklejszego pod słońcem kundla. – Ja spadam – rzucił chłopak. – Ten facet gotowy jest dać nam medal. Nie dla mnie takie hece. Odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. Recepcjonista na chwilę zastygł zdziwiony, a potem całe podziękowania spłynęły na Kaśkę. A ona, mimo ucieczki chłopaka, była wniebowzięta, bo za jednym zamachem uratowała psa i nawiązała kontakt z Wiesiem. Zadowolona z siebie, w poczuciu spełnionego obowiązku poszła na plażę. Nie wiedziała, że w tym samym czasie w obozie doszło do wypadku i że bardzo przydałaby się jej pomoc. Czarna Jagoda kończyła sprzątanie. Pakowała do worka pozostałe po śniadaniu puste puszki. Śmieci było dużo, nie bardzo mieściły się w reklamówce, więc dziewczyna chciała je trochę upchnąć. Niechcący zaczepiła o wieczko i przejechała po jego ostrej krawędzi ręką. Emil omal nie zemdlał z wrażenia, gdy lekko zdziwiona podniosła do góry skrwawioną, poszarpaną dłoń. Na chwilę oboje stracili głowę. Po paru sekundach Emil rzucił się do apteczki po bandaż. Zawinął rękę w pośpiechu, by nie widzieć rany. Bandaż jednak szybko przesiąknął krwią. – Idziemy do szpitala – postanowił. – Nie wiemy, gdzie jest szpital. – Czarna Jagoda z trudem powstrzymywała łzy. – Może lepiej znaleźć Kłapoucha. – Wiesz, ile to potrwa? A poza tym słyszałaś, co powiedział przed śniadaniem. Żadnych kłopotów! Mnie wszystko jedno, gdzie pojedziemy, ale inni mogą mieć do ciebie pretensje. 131 – Nie pomyślałam o tym... – urwała. Nie mogła wykrztusić nic więcej. Pierwsza łza spływała już po jej policzku. – Musimy dać sobie radę sami. Spytamy o lekarza w recepcji – zdecydował chłopak. Był przy tym zdumiony swoją stanowczością i energią. Jagody nie zdziwiło to tylko dlatego, że była przerażona. Nogi miała jak z waty. Wiedziała, że nie obejdzie się bez szycia. I nie wiadomo, ile to wszystko potrwa. A przecież o dziesiątej miała się spotkać z Jaśkiem. To miała być jej pierwsza w życiu randka. Nawet jeśli zdąży, jak będzie wyglądać z zawiniętą ręką? Emil ciągnął ją niecierpliwie za łokieć. – Rany! Pozbieraj się! W tym tempie nigdy nie dojdziemy na miejsce. Jagoda przemogła się i ruszyła za nim. Po chwili oboje prawie biegli w kierunku recepcji. Dziewczyna połykała łzy, a Emil starał się nie patrzeć na bandaż, bo widok powiększającej się czerwonej plamy przyprawiał go o mdłości. To nie było dobre przedpołudnie także dla Małgorzaty i Bogdana. Decyzja Kłapoucha zepsuła chłopakowi humor, a potem jeszcze dowiedział się, że Anna znowu nie czuje się najlepiej. Jej matka zauważyła to rano i postanowiła, że dziewczyna zostanie na werandzie, w cieniu potężnej pinii. – Jest za gorąco – przekonywała córkę. – Tu jest chłodniej. Zrobię wam smaczny podobiadek. – Ależ mamo! – Anna usiłowała oponować. Matka jednak nie zwracała uwagi na jej protesty. Wystawiła na werandę leżaki, a Patryk wyniósł stolik. – Zanudzę się – kaprysiła jeszcze Anna, choć wiedziała, że powinna posłuchać matki. – Nie zanudzisz się. Zdaje się, że ktoś zamierza ucieszyć cię swym towarzystwem. Rzeczywiście, między domkami pojawiły się znajome sylwetki. Bogdan pomachał z daleka. Anna wpatrywała się, jak idzie sprężystym, energicznym krokiem, z uśmiechem na twarzy. Chciała tak patrzyć na niego w nieskończoność. Trwaj, chwilo – myślała. – Trwaj! Od dawna kolekcjonowała takie chwile. Wierzyła, że po śmierci można oglądać swoje życie jak film na kasecie wideo, ale tylko te wydarzenia i momenty, które zostaną w pamięci. Pstryk, i zobaczy jeszcze kiedyś ten wspaniały moment. Tak, będzie go mogła oglądać wiele razy. Potem, kiedyś, tam... I także te sekundy, gdy Bogdan pochyla się i muska jej policzek, i te, gdy splatają się ich ręce, i gdy do jej nozdrzy dociera zapach jego świeżo umytych włosów, i gdy dostrzega w jego piwnych oczach odrobinę niepokoju. Zapamięta wszystko – nawet uważne spojrzenie Margot i potem to szarpnięcie głowy do tyłu, twarz chowaną pod opadające włosy, obronne pochylenie pleców. I kolor morza też zapamięta, by te kadry miały odpowiednie tło. Baśka od rana czekała na odpowiedni moment, żeby porozmawiać z Marcinem. W końcu okoliczności ułożyły się po jej myśli – Aga poszła po lody, Mariola już się nim nie interesowała, Emil został w obozie – nikt nie mógł ochronić chłopaka przed jej zaborczymi planami. – Należy ci się nagroda – powiedziała, siadając obok niego. – Wystarczy mi twój jeden uśmiech. – W jego głosie była ironia. Baśka zaśmiała się. – Nie będę taka skąpa – powiedziała, nie przejmując się zupełnie jego tonem. Zarejestrowała zaciekawione spojrzenia bliźniaków, co w zupełności jej wystarczyło. – Dwa uśmiechy? – spytał z udawaną nadzieją. – To rzecz ulotna. Twoje bohaterstwo i poświęcenie zasługuje na coś lepszego. – O! To zabrzmiało groźnie. Zapewniam, że ratowałem cię bezinteresownie. – Wiem. Nie lubię być jednak dłużniczką. Co powiesz na wyprawę do kawiarni? Lody? Bita śmietana? Koktajl czekoladowy? – kusiła. – Wszystko, co chcesz! – Wszystko? Czy ja wiem... – skrzywił się. – Właśnie zacząłem dbać o linię. Baśka powoli traciła cierpliwość. 132 – Czy ty się mnie przypadkiem nie boisz? – spytała zaczepnie. – Nic ci nie grozi. Kawiarnia to miejsce publiczne. Zjesz bitą śmietanę, wypijesz colę i będziemy kwita. – Akurat! – Marcin roześmiał się. – Przy tobie żaden chłopak nie jest bezpieczny. – Oprócz ciebie – powiedziała dyplomatycznie. – Po pierwsze, nie jestem platynową blondynką, a po drugie, nasze umiejętności neutralizują się nawzajem. Jestem tego pewna. Marcin też był właściwie tego pewien – kto jak kto, ale Baśka nie była w stanie zawrócić mu w głowie. Mogła co najwyżej wplątać go w jakąś intrygę. Ale czemu nie! Teraz było mu już wszystko jedno. Dlaczego nie miałby spędzić z nią paru kwadransów? Nie sposób było się z nią nudzić. Może nawet uda się utrzeć jej trochę nosa! Uśmiechnął się do tej myśli. Odpowiedziała mu takim samym uśmiechem. – Faktycznie, należy mi się nagroda – powiedział. – Kiedy? – O piątej? To najprzyjemniejsza pora. – Zgoda, ale lokal wybieram ja – zdecydował. – Nie będzie najtańszy. – Jak sobie życzysz, mój wybawco! Zobaczyła wracającą z lodami Agnieszkę, wstała więc i odeszła w kierunku swego ręcznika z wdziękiem modelki. Po drodze jeszcze odwróciła się i pomachała Marcinowi, a on odpowiedział jej z rozbawieniem. Nie uszło to uwagi Agnieszki i bliźniaków, a zwłaszcza Alberta. Przeszedł się zaraz przed ręcznikiem Baśki z równym wdziękiem i tak samo słodko i teatralnie zamachał do Marcina. – Wyglądasz jak glizda chorująca na paraliż – rzuciła ze złością Baśka. – Spadaj, bo mi zasłaniasz słońce. Bliźniacy tylko na to czekali. – Ależ ładnie do niego machałaś – kontynuował niezrażony Albert. – Jak myślisz, Fredziku, kto tu kogo uwiedzie? – I kto kogo rzuci? – dodał Fred. – Pasztetniczka i Casanova. Taaak! To interesujące zestawienie. – Glizda z glizdą to też interesujące zestawienie – rzuciła zirytowana Baśka. Zła była przede wszystkim na siebie, za to, że dała się sprowokować. Trzeba było lekceważąco milczeć. A teraz już za późno. – Może się założymy, braciszku. Ja stawiam na Pasztetniczkę. Sam bym się nie oparł – kontynuował Albert tak, by słyszał to Marcin. – Ależ Alberciku, czekałaby cię straszna niewola. – Słodko-straszna, oooo... – Bliźniak przeciągał się i jednocześnie wzdrygał. – Nie oddałbym cię na rozsmarowanie takiej bestii. – Rozsmarowanie? – dziwił się Albert. – No wiesz, jak pasztet. Bierze taka chłopa, przerabia na pasztet, rozsmarowuje, a potem na kanapkę i zjada. – I zjada? Na kanapie? – Albert uśmiechnął się błogo. – Do ostatniej okruszyny? Obozowicze nie wytrzymali – wybuchnęli śmiechem. Baśka też nie wytrzymała. – Wam to nie grozi. Glizdy są niestrawne – syknęła. Podniosła się, wzięła ręcznik i wściekła oddaliła się od grupy. – Niestrawne? – zastanawiał się tymczasem Albert. – Co ona chciała przez to powiedzieć? Czyżbym naprawdę nie nadawał się na kanapkę? Chińczycy, dajmy na to, uwielbiają chrząszcze. Mają doskonałe przepisy na wszystkie możliwe robale. Glizda w sosie morelowym. Pycha! Chyba że ktoś woli Casanovę w sosie własnym. Brr! Obrzydlistwo! Albert jednak tylko udawał, że to go bawi. Gdzieś w środku przeżywał uwagę Baśki boleśnie. Glizda to glizda! Nic pięknego. Nawet w sosie morelowym nikogo nie pociąga. Agnieszka podała Marcinowi loda. – Marny twój los – powiedziała. – Pasztecik! Brrr! Tylko bliźniacy mogą tak dokuczyć. 133 – Daj spokój, Aga. – Nie przejmuj się. Obserwowałam ich. I wiesz... te ich żarty to poza. Zdaje się, że są o ciebie zazdrośni. – Bliźniacy? O mnie? – zdziwił się Marcin. – Przesadzasz! – No, może nie obaj... – Zmyślasz coś, Aga. – Założymy się? – Nie wierzę. Nie oni. – Baśka niejednemu zawróciła w głowie. – Ale nie bliźniakom. Oni mają głowy wypełnione wygłupami. Nic innego się tam nie wciśnie. – Miejmy nadzieję. – Nie lubisz jej, ot co – stwierdził Marcin. – Owszem. Widziałam ją kiedyś w akcji. Ona faktycznie przerabia na pasztet. – Chcesz mnie ostrzec? – Tobie może by się to nawet przydało. – Aga była bezlitosna. – Zobaczyłbyś, jak to jest z tej drugiej strony. – Już wiem. – Marcin spochmurniał. – Faktycznie. Zapomniałam o tym. Baśka nigdy tego nie zaznała. Wiesz dlaczego? Bo nigdy jej tak naprawdę na nikim nie zależało. Zabrała kiedyś chłopaka mojej koleżance. Dla żartu. Ot tak! Na parę tygodni! A wydawało się, że on jest zakochany w Sylwii. I chyba naprawdę był. Dotąd nie wiem, dlaczego dał się Baśce omotać. Co ona w sobie takiego ma? – Obietnicę. – Obietnicę? Nie rozumiem? – Robi takie wrażenie, jakby mogła pójść na całość. No wiesz... Tymek też robi takie wrażenie. – Tymek idzie na całość. Roześmieli się. – No tak, Baśka udaje. Tylko czy na pewno? – Zamierzasz to sprawdzić? – A dlaczego nie? – spytał prowokacyjnie. – Co mam do stracenia? Najwyżej parę nudnych godzin. – Przerobi cię na pasztet. – Albo ja ją. To tylko gra. Wakacyjna gra. Trzeba jakoś wypełnić sobie czas. Ważne sprawy się już dla mnie tego lata skończyły. Agnieszka wyczuła w jego głosie odrobinę goryczy. Jej też zrobiło się przykro – była przecież częścią tej jego wakacyjnej gry. Mało ważną częścią. – Muszę iść. Obiecałam Kaśce, że pospaceruję z Bożenką – skłamała. Czuła, że musi się oddalić, by poskładać myśli. Miała w głowie chaos. Każda chwila spędzona z Marcinem była zabarwiona odrobiną smutku i rozczarowania. Zastanawiała się, czy w ogóle powinna się z nim zadawać. Czarna Jagoda i Emil dopiero po godzinie wracali do obozowiska. Rana okazała się mniejsza, niż przypuszczali, a teraz była zszyta i dobrze zabandażowana. Przez chwilę rozmawiali jeszcze o tym, że lekarz był bardzo miły i dał znieczulenie, że palec na razie nie boli, a Kłapouch nie ma powodów do denerwowania się... Temat szpitalny jednak szybko się skończył i oboje poczuli się nieswojo. Zwłaszcza Jagodzie milczenie ciążyło jak kamień. Teraz, gdy ręka była już opatrzona, wróciła nieśmiałość. Poczuła, że jej uszy i policzki zaczynają płonąć, w głowie miała zupełną pustkę. Najchętniej skręciłaby gdzieś w bok i uciekła. Nagle przyszło jej do głowy doskonałe rozwiązanie. – Masz ochotę na loda? – spytała. – Chciałabym ci jakoś podziękować. Gdyby nie ty... Emil skrzywił się nieznacznie. 134 – Nie ma za co – mruknął. Czarnej Jagodzie zależało jednak na tych lodach, bo ich lizanie mogło rozwiązać problem milczenia. Wolała wydać ostatnie pieniądze niż rozmawiać. – Te wyglądają apetycznie – powiedziała, wskazując na mleczne, faliste stożki, które lodziarz podawał właśnie śniademu chłopczykowi. – Mały czy duży? – Mały. – Emil nie przepadał za lodami. Po chwili jednak musiał przyznać, że te, które kupiła dziewczyna, są pyszne. Lizali je więc zgodnie, zadowoleni, że nie muszą używać języków do innego celu. Jagoda była z siebie bardzo zadowolona. Do czasu – nagle przypomniał jej się Jasiek. Zakrztusiła się z wrażenia. Spojrzała na zegarek Emila i stwierdziła, że do spotkania zostało pół godziny. Ogarnął ją uczuciowy chaos – chciała się wybrać na tę pierwszą w życiu randkę i jednocześnie czuła przerażenie. Przecież Jaśkowi także nie będzie miała nic do powiedzenia. Zaczerwieni się jak burak, zatnie i to będzie koniec! Z drugiej jednak strony Jasiek był z natury gadatliwy i może wystarczy tylko słuchać. A kolor policzków usprawiedliwi świeżą opalenizną. Tak, to była myśl! Czarnej Jagodzie wszystko wydało się nagle proste. Przede wszystkim dlatego, że Jasiek nie był kolegą z obozu. Nawet jeśli ona się wygłupi, to może w każdej chwili zwiać. Nikt nigdy się o tym nie dowie! Byli już w pobliżu kempingu. Dziewczyna przyśpieszyła kroku. Emil skręcił na plażę, a ona pobiegła do namiotu, żeby się przebrać. Wyrzuciła z plecaka wszystkie rzeczy i opadły jej ręce. Jej najlepsza, czerwona bluzka, w której było jej wyjątkowo do twarzy, pobrudziła się nie wiadomo w jaki sposób. Nie miała jej przecież na sobie – trzymała ją na specjalne okazje. A teraz, gdy ta specjalna okazja właśnie się nadarzyła, okazało się, że bluzka ma dwie duże, ciemne plamy. Czekolada! – pomyślała Czarna Jagoda z rozpaczą. To była ta czekolada, którą dała jej na podróż matka. Widocznie jakiś okruch został w plecaku i roztopił się pod wpływem upału. Nie pozostawało nic innego, jak iść w zwykłym białym trykocie, który miała na sobie. Dziewczyna wyobraziła sobie pogardliwy wzrok Jaśka – nie dość, że nie będzie miała nic sensownego do powiedzenia, to jeszcze ten koszmarny wygląd. Poczuła, że za chwilę się rozpłacze. Wcisnęła głowę w kolana. Nie, tylko nie to! – szeptała. – Muszę się przełamać! I to teraz. Lepiej skompromitować się dzisiaj niż kiedyś, gdy będę chciała się spotkać z kimś naprawdę ważnym. W końcu kiedyś trzeba się nauczyć rozmawiać z ludźmi... z chłopakami... Z takim właśnie postanowieniem wyprostowała się i nie patrząc w lusterko, niczego nie poprawiając, pełna determinacji poszła w kierunku miejsca, gdzie się umówili. Mariola szła na przystanek. Uśmiechała się do siebie, bo spędziła w łazience ponad godzinę i była pewna, że prezentuje się świetnie. Zrobiła staranny makijaż, zaczesała włosy do góry, by wyglądać na starszą. W uszach miała kolczyki z niebieskimi oczkami, na sobie lekką sukienkę i sandałki w tym samym kolorze. Cały poprzedni dzień myślała o przystojnym kelnerze. Kłapouch wprawdzie popsuł jej wczoraj plany, ale Mariola nie zrezygnowała z wyprawy do Nesebyru. Przeciwnie, poświęciła wiele czasu na obmyślanie sposobów, które miały doprowadzić do tego, by nieznajomy zwrócił na nią uwagę. Tak, wczoraj wszystko wydawało jej się możliwe... Dopiero decyzja Kłapoucha o wyjeździe ze Słonecznego Brzegu przywróciła jej rozsądek – cóż z tego, że zobaczy wymarzonego mężczyznę, a nawet nawiąże z nim znajomość?! Może lepiej go nie widzieć i nie ranić sobie serca?! Mimo takich myśli stała teraz na przystanku, czekając na autobus. Chodziła tam i z powrotem po nierównym chodniku, przeklinając upał i marząc na zmianę o spotkaniu i o chłodnym prysznicu. Autobus niestety się spóźniał. Zniechęcona Mariola przystanęła w miejscu, gdzie był skrawek cienia. Po chwili zauważyła, że siedzący na pobliskim murku chłopak patrzy na nią z zainteresowaniem. Niebrzydki – pomyślała, zapominając o kelnerze. Właśnie nadjechał autobus do Nesebyru, ale Mariola kątem oka zaobserwowała, że chłopak nie ma zamiaru do niego wsiąść, więc ona także zrezygnowała z podróży. Przeszła się jeszcze dwa razy, a potem ruszyła w jego kierunku, 135 starając się iść najwdzięczniej, jak potrafiła. Chłopak nie spuszczał z niej wzroku. Usiadła obok niego i wytrząsnęła z błękitnego sandałka nieistniejący kamień. Pewnie na kogoś czeka – pomyślała z niepokojem, gdy spojrzał na zegarek. Ona też sprawdziła godzinę, jakby chciała dać do zrozumienia, że czekają oboje. Ale przecież nie mogło to trwać w nieskończoność. Fleur postanowiła pomóc losowi. Sięgnęła do torebki, wyjęła portfel, a gdy do niego zajrzała, torebka pchnięta jednym zręcznym ruchem spadła na beton i wysypały się z niej wszystkie klamoty. Mariola krzyknęła, a chłopak rzucił się w kierunku toczącego się prosto pod jego nogi lusterka. Zdążył je złapać tuż przed upadkiem na beton. – Wielkie dzięki! – zawołała i urwała niepewna, czy ją zrozumiał. Przecież wcale nie musiał być Polakiem. – Proszę bardzo – odpowiedział najczystszą polszczyzną. Schylił się, by pomóc jej zebrać resztę rzeczy. – Uratowałeś mnie od siedmiu lat nieszczęścia. – Wiem i mam nadzieję na nagrodę. Mariola uśmiechnęła się uroczo. – Czuję się nagrodzony nawet w nadmiarze i żeby wyrównać rachunek, zapraszam cię gdzieś na colę. Jeśli oczywiście nie masz nic innego w planie. Mariola spojrzała dyplomatycznie na zegarek. – Nie. Już nie mam nic innego w planie. – Ja też już nie. Jestem Jasiek. – Mariola. – Chodźmy. Znam kilka fajnych miejsc. Skręcili w kierunku morza. Mariola była usatysfakcjonowana, bo Jasiek prezentował się nieźle. Pomyślała, że nareszcie utrze nosa Marcinowi. Jasiek natomiast zastanawiał się, gdzie pójść, by przypadkiem nie natknąć się na poznane wczoraj dziewczyny, a zwłaszcza na Czarną Jagodę, z którą się umówił. Zobaczył Mariolę właśnie wtedy, gdy wysiadł z autobusu z zamiarem pójścia na tamto spotkanie. Przysiadł na murku, by zapalić, jeszcze bez myśli poderwania jej. Nie wyciągnął jednak papierosa, bo zauważył zaciekawione spojrzenie dziewczyny, a pięć minut później potoczyło się w jego kierunku okrągłe lusterko. Z tą będzie mniej kłopotów – pomyślał. – Łatwiejsza – dodał, gdy uśmiechnęła się do niego wystudiowanym uśmiechem. Na wakacjach o to właśnie chodziło, by wszystko było łatwe, lekkie i przyjemne. Taką przynajmniej filozofię wyznawał Jasiek. I robił wszystko, by czas spędzany w Bułgarii wypełniony był przyjemnościami. Wygląd i zachowanie Marioli zdawały się gwarantować doskonałą zabawę. Po namyśle postanowili pójść na mrożoną colę, którą można było dostać w barku na plaży. Oboje lubili, gdy się dużo działo, więc wybrali miejsce w pobliżu stanowiska ratownika, gdzie kłębił się tłumek pięknie opalonych dziewczyn i muskularnych chłopaków. Pili chłodny napój i przyglądali się im z odrobiną zazdrości. W pobliżu była także wypożyczalnia sportowego sprzętu, należąca do ekskluzywnego hotelu. Wszystko tu było nowe i barwne – leżaki, parasole, deski surfingowe, materace. Ani Marioli, ani Jaśka nie było stać na wypożyczenie czegokolwiek. Mogli sobie tylko popatrzeć i pomarzyć. W innej części Słonecznego Brzegu, w równie uroczym miejscu, pod podobnym parasolem, czekała coraz bardziej przybita i nieszczęśliwa Jagoda. Po obiedzie wszyscy szukali chłodu. Ani jeden powiew wiatru nie mącił popołudnia. Na niebie nie było chmur, ale powietrze wydawało się gęste i ciężkie. – Rany! Co za upał! – narzekała Agnieszka. Małgorzata wytarła dłonią spocone czoło. Obiecała Annie, że wróci na werandę zaraz po obiedzie, ale zatrzymało ją błagalne spojrzenie Agi. Usiadły pod drzewem, w cieniu, lecz niewiele to pomogło. 136 – Właściwie cieszę się, że stąd wyjeżdżamy. Wydaje mi się, jakbym była w Emonie od tygodni. Myślisz, że doby mają tutaj naprawdę tylko dwadzieścia cztery godziny? – spytała powątpiewająco Aga. – Któż to wie. – Coś tu na pewno jest dłuższe – kontynuowała żartobliwie Agnieszka. – Fred mówi, że rozmnażają się tu minuty, a Albert, że sekundy i dlatego tego nie widać. Słyszałam, jak się dzisiaj o to kłócili. – Ja myślę, że pamięć mocniej rejestruje czas, który czymś wypełniamy. Przyznasz, że nie brakuje tu atrakcji, więc nie ma też pustych, nudnych minut, które umykają uwadze. Stąd wrażenie, że czasu jest więcej. – Coś w tym jest, ale tak jestem zmęczona, że nawet twój krótki filozoficzny wykład wydał mi się długi jak tasiemiec, choć niepozbawiony logiki. Małgorzata roześmiała się. Aga, nawet pokonana przez upał, nie mogła sobie odmówić drobnych złośliwości. – Zawsze musisz wepchnąć choćby maleńką szpileczkę. Nakłuwanie to twoja specjalność. – Raczej jedyna radość. Życie mnie ostatnio nie rozpieszcza. – A dlaczego miałoby rozpieszczać? – O tym nie pomyślałam. – A tak naprawdę, czego ty Aga ode mnie chcesz? – Czy ja wiem... – zastanawiała się tamta. – Czy mnie nie należy się chociaż godzinka twego towarzystwa? Cały czas tylko znikasz. Bogdan też. Małgorzata zachmurzyła się. – Tak się ułożyło. – Jutro stąd wyjeżdżamy, może się coś zmieni – powiedziała Agnieszka z nadzieją. – Nic się nie zmieni. Pojadą za nami. – Jesteś pewna? – Jestem pewna. – No to klops, myślałam, że spędzę z wami przynajmniej trochę czasu w tym tajemniczym miejscu, do którego chce nas zabrać Kłapouch, ale widzę, że nic z tego. – Masz Marcina. – Za dużo powiedziane. Baśka pewnie w tej chwili obmyśla strój na urocze, wieczorne spotkanie. Przez żołądek do serca. W programie lody, bita śmietana, galaretka i kto wie co jeszcze. Niedługo zostanie mi do towarzystwa jedynie Bożenka i śpiący na ręczniku Kłapouch. – Aga westchnęła przeciągle. – Nic na to nie poradzę. – Jasne. W dodatku nie rozumiesz stanu mojego ducha. Ty przecież lubisz romantyczne, samotne spacery nad morzem. A ja jestem człowiekiem absolutnie towarzyskim. Bez dobrego dyskutanta wysycham jak wyrzucona na piasek meduza. Mówiła to żartobliwym tonem, ale Małgorzata wiedziała, że jest w jej słowach odrobina goryczy. Obok nich grupka młodzieży grała w siatkówkę. Bawili się świetnie i widać było, że są zgraną, zaprzyjaźnioną paczką. Tak miało być także na ich obozie – wspólna zabawa, wygłupy, wieczory przy gitarze... Nic z tego nie wyszło. A przecież w pociągu już się coś zaczynało. Byli razem – Bogdan, bliźniacy, Aga, Marcin i ona. Reszta z czasem dołączyłaby do tej grupki, bo tak zawsze było, gdy pojawiał się gdzieś Bogdan. Wokół niego i jego gitary koncentrowało się życie każdej wyprawy. Gdyby nie tamto spotkanie przy kiosku z napojami... To była właśnie ta chwila, która zdecydowała, że wszystko potoczyło się inaczej, jedna chwila – śmiech Anny, ruch, jakim przerzuciła na ramię długie, kasztanowe włosy, i jej pierwsze słowa... Małgorzata wstała. – Muszę już iść – powiedziała. W oczach koleżanki dostrzegła odrobinę pretensji. – Muszę, Aga. Obiecałam. 137 – Jasne – odpowiedziała tamta. – Idź. Została pod drzewem, zła na cały świat, a zwłaszcza na Margot i Bodka, którzy przedłożyli ledwie poznaną dziewczynę nad starą przyjaźń. Agę zwykle otaczał wianuszek wielbicieli jej dowcipu, toteż nie mogła teraz pogodzić się z samotnością. Czy nikt już nie ceni sobie dobrej rozmowy? – spytała siebie, bo nie było nawet komu zadać tego pytania. Przed namiotami było pusto. Część obozowiczów leżała na plaży, a część schroniła się przed upałem w pobliskich kafejkach i siedziała teraz przy lodach i zimnych napojach. Aga z niechęcią pomyślała, że nie ma z kim iść do kawiarni. Wzięła więc z namiotu ręcznik i ruszyła nad morze. Bliźniakom samotność nie groziła. Zawsze i wszędzie byli razem. Teraz rozsiedli się w najbliższej kafejce i pili colę z lodem. Cieszyli się nawet, że w pobliżu nie ma nikogo znajomego. – Wszystkie rybki na patelni – rzucił Fred. – Co za spokój. Odpoczną mi mięśnie twarzy. Albert nie miał humoru po scysji z Baśką, więc się nie odzywał. – Taaaak! – kontynuował Fred. – Chłód, cisza i samotność we dwóch... Urwał nagle, bo do ich stolika zbliżały się właśnie dwie smagłolice i hoże dziewczyny. Albert zrobił minę śliniącego się debila, co je wystraszyło. Usiadły daleko i ukradkiem obserwowały poczynania bliźniaków. – Dziewczyn się boisz czy co? – zainteresował się Fred. – Myślisz, że każda przerabia na pasztet? – Zaśmiał się. Albert wzruszył ramionami. – O wilku mowa, a wilk tuż! – dodał Fred. W drzwiach stały Kaśka i Baśka. – Może one nas śledzą? – Chciałbyś, co? – mruknął ponuro Albert. Fred spojrzał zdziwiony na brata, ale widok wycofujących się dziewczyn i jemu popsuł humor. – Widzisz, poszły sobie. Pewnie, kto chciałby siedzieć przy robalu? – Mówisz o mnie? – Nie, o Ramzesie III, zwanym glizdą afrykańską! Fred przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Rozgryzał słowa brata, ruszając przy tym brwiami i wysilając się, jakby rzeczywiście odczytywał jakieś starożytne hieroglify. Wreszcie dał spokój i tylko wpatrywał się w brata z wyrzutem. – No, co się tak patrzysz? – zaatakował go Albert. – To nie ma sensu. – Co nie ma sensu? – Fred w dalszym ciągu nie wiedział, o co Albertowi chodzi. – Wszystko! I to, że jesteśmy ciągle razem, i to, że umiemy tylko rozprasowywać i żartować, i to... – Albert urwał zgryziony zupełnie. – I co? – Coś. Sam jeszcze nie wiem. Wszystko! Rozumiesz? Wszystko! Ale Fred nie rozumiał. Widział tylko, że z bratem działo się coś dziwnego. – Może zaszkodziło ci słońce? – spytał z nadzieją, ale Albert pokręcił głową. Milczeli przygnębieni, popijając chłodny napój. Kaśka i Baśka znalazły tymczasem następną kawiarenkę i usiadły w miejscu, gdzie było najchłodniej. Zamówiły olbrzymie porcje lodów i patrzyły przez otwarte okna w kierunku plaży. – Dwa głupie i rozciągliwe robale – podsumowała Baśka spotkanie z bliźniakami. – Rozciągliwe, owszem, ale nie głupie. Chyba przesadzasz. Baśka popatrzyła na koleżankę z politowaniem. – Słyszałaś o syjamskich bliźniętach? – spytała. – Owszem. – To ci powiem, że oni robią wrażenie, jakby byli połączeni gdzieś w okolicach rozumu. Pewnie dlatego są nierozdzielni. Widziałaś któregoś pojedynczo? – Kaśka zamyśliła się głęboko, ale jakoś nie mogła sobie przypomnieć takiego faktu. – A widzisz! – triumfowała Baśka. – Zawsze są razem! – W jej oczach zaświeciły diabelskie ogniki. Doszła do wniosku, że czas odsłonić przed Kaśką 138 dalsze szczegóły misternego planu pognębienia braci. – Ciekawe, jak by się zachowywali, gdyby tak ich rozdzielić? Co ty na to? – Interesująca myśl... – Interesująca? Genialna! I koniecznie trzeba ją wcielić w życie. – To chyba nierealne. – Realne, ale nie mogę tego dokonać sama. Ktoś musiałby mi pomóc. – Ktoś? – Ty! Bez ciebie to się nie uda. Jesteś ich ulubienicą. – No wiesz! – Kaśka zaczerwieniła się po czubki uszu. – Ja mam ich dość! – Ich! Ale teraz nie mówimy o nich, tylko o pojedynczym bliźniaku. Zaczynamy wielki eksperyment rozdzielenia syjamskich braci. – Czy ja wiem... – Nie zrobisz tego dla ich dobra? – kpiła Baśka. – To będzie przecież dobry uczynek, a ty uwielbiasz się poświęcać. – Sama mi mówiłaś, że poświęcanie to strata czasu. Właśnie to zrozumiałam. Baśka przestraszyła się, że Kaśka mówi serio. – Nie wygłupiaj się. Ktoś to musi dla nich zrobić – naciskała. – Przy okazji odpłacisz im za głupie żarty. – No dobrze, ale jak ty to sobie wyobrażasz? – Normalnie, trzeba ich zmusić do tego, by się z nami umówili na randki. Kaśkę zamurowało. – Ja nie znam się na randkach – zaprotestowała. – I z nikim nie będę się na nie umawiać. To zobowiązuje. A ty, jak słyszałam, właśnie wybierasz się gdzieś z Marcinem. – Ach, te twoje zasady! – wściekała się Baśka. – Co ma piernik do wiatraka!? – Wiesz dobrze, że ma. – No dobrze, cofam te randki. Przecież można się umówić na spacer. To zobowiązuje tylko do stawiania kolejnych kroczków! – Na spacer z robalem? – nie ustępowała Kaśka. – Popatrz na to z tej strony. Umarłabym ze wstydu. – Już raz przecież tańczyłaś z Fredem i nic ci się nie stało. Przeciwnie, stanowiliście doskonałą parę. – Baśka z trudem powstrzymała śmiech. – Nie przypominaj mi tego. – O rany! To przecież tylko jeden spacer. Wybierzesz mało uczęszczaną trasę. Nikt cię nie musi widzieć. – Oprócz któregoś z nich. Brrr! Przecież na spacerze trzeba rozmawiać, a ja z żadnym dotychczas nie wymieniłam ani jednego normalnego zdania. – To rzecz drugorzędna. Dam ci listę interesujących tematów. Lepiej zastanów się nad tym, jak rozdzielić bliźniaków i który przypadnie tobie. – Mnie wszystko jedno – zastrzegła się nieszczerze Kaśka. – Ale bliźniakom nie jest wszystko jedno – zdecydowała praktycznie Baśka. – Fred woli męczyć ciebie, to niech już tak zostanie. Chyba że wolisz odmianę? – Nie, niech już będzie Fred – zgodziła się pośpiesznie Kłapouchówna, czując, że znowu czerwieni się po czubki uszu. Zwariowałam – pomyślała. – Jeśli się oczywiście na to zdecyduję – dodała głośno. – Uf! Gorąco! – Wachlowała się, by odwrócić uwagę od placków na policzkach. Baśka jednak niczego nie zauważyła, zajęta wymyślaniem sposobów, którymi można by rozdzielić bliźniaków. – A jak się przyzwyczają do tych... no... spacerów? – spytała jeszcze Kaśka. – Owszem, mogą się przyzwyczaić. O to nawet chodzi, by się przyzwyczaili. – Baśka oczyma wyobraźni już widziała tę chwilę. Uśmiechnęła się słodko. – I cóż z tego? Mówi się takiemu: „Spadaj, koleś„, i koleś musi się odzwyczaić. – Nie dodała, że bliźniacy, jej zdaniem, już byli 139 trochę przyzwyczajeni. Zwłaszcza do Kaśki. Teraz trzeba było tylko im to uzmysłowić. Już od kilku dni nad tym pracowała, ale nie było to niestety proste zadanie. Zwłaszcza po dzisiejszej scysji z Albertem. Baśka jednak nie byłaby sobą, gdyby nie podjęła się tej arcytrudnej rzeczy. Jutro się nad tym zastanowię – pomyślała. Dziś postanowiła całą energię i pomysłowość przeznaczyć na omotanie Marcina, a przynajmniej na stworzenie pozorów, że zdołała go omotać. Tymek i jego kumple byli w wyśmienitych humorach. Handel się udał, pozbyli się towaru i zarobili na dalsze wakacyjne zachcianki. Niewiele brakowało, a spóźniliby się na obiad, bo zatłoczone autobusy omijały ich przystanek, ale Tymek w ostatniej chwili załatwił transport ciężarówką, przewożącą do Słonecznego Brzegu winogrona. Zaraz po obiedzie postanowili policzyć zyski. Tymek, zajęty dzieleniem pieniędzy, tylko kątem oka zarejestrował rozmowę Zuzy z Rafałem. Potem o tym na chwilę zapomniał, a gdy wyszli z namiotu, okazało się, że w obozowisku nie ma ani dziewczyny, ani opiekuna. – Musicie pobawić się sami – powiedział do kumpli. Wziął od Ptysia lornetkę. – Ja mam do załatwienia pewną drobną sprawę. Zaniepokoili się. – Nie zapominaj, że Rafał nie jest już twoim kumplem z piaskownicy – odważył się powiedzieć Krzysiek. – Jest tu służbowo. – To na służbie dostanie w zęby. – Lepiej zdyscyplinować Zuzę. To mniej kosztowne. – Mógłbyś, Zezol, dawać porady w jakimś babskim piśmie. Tylko że ja ich nie potrzebuję. Mam własny przepis na życie. – Jasne, szefie – powiedział spokojnie Krzysiek. – Zrobisz, jak zechcesz. – Chciał jeszcze przypomnieć Tymkowi, że Rafał ćwiczył kiedyś w klubie karate, ale patrząc na wściekłą minę kumpla, zrezygnował z tej uwagi. W gruncie rzeczy chciał, by Tymek oberwał – ten jeden, jedyny raz. Chciał zobaczyć go pokonanego, by móc dalej znosić jego wyższość. Ptyś w ogóle się nie odezwał, zadowolony, że Zuza robi Tymkowi takie numery. On też marzył o zobaczeniu pokonanego Tymka. Niechby i on posmakował, jak to jest! – myślał mściwie. – Przecież kiedyś musi znaleźć się ktoś, kto da mu nauczkę. Tymka zaś, zwykle kierującego się zdrowym rozsądkiem, zaślepił gniew i zazdrość. Czuł, że Zuza mu się wymyka i jeśli czegoś natychmiast nie zrobi, to ją straci na zawsze. Nie musiał używać lornetki. Dostrzegł ich sylwetki niknące na końcu alejki prowadzącej do lasu. Tym razem, Zapałka, przesadziłaś – pomyślał, zaciskając pięści. Nie mógł znieść myśli, że gdzieś tam, wśród drzew, Rafał odważy się objąć dziewczynę, a może nawet pocałować. Po co innego mieliby tam iść? Nic z tego, koleś! Jeśli nie ja, to nikt! Nikt! Tamci zaś nie myśleli o romansowaniu. Rafał ciągle jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z rodzącego się w nim uczucia. Gdyby mu ktoś powiedział, że zakochał się od pierwszego wejrzenia, a właściwie od pierwszego wplątania się w owe nieszczęsne frędzelki, toby się bardzo zdziwił. A że poprosił ją o narysowanie rzeźby, która stała przy źródełku w lesie? Nic dziwnego – w tym miejscu był zawsze półmrok i zdjęcia mogły nie wyjść dobrze. Zuza przecież świetnie rysowała. W dodatku sprawiało jej to przyjemność. Doszli do rzeźby. Dziewczyna wyjęła z reklamówki szkicownik i ołówek, gdy nagle wpadła jej do oka muszka. Tymek zjawił się przy nich w chwili, gdy Rafał pochylał się nad twarzą dziewczyny w jednoznacznym, jak mu się wydawało, celu. Bez namysłu złapał go za koszulę, odciągnął od Zuzy i pchnął tak, że obaj potoczyli się w zarośla przy źródle. Pierwszy zerwał się Tymek, ale nie docenił przeciwnika. Rafał zręcznie uniknął kilku kolejnych ciosów, a potem jednym mocnym uderzeniem w nos zwalił Tymka z nóg. Było już po walce. Tymek przez chwilę nie mógł dojść do siebie. Na twarzy miał krew. Zuza rzuciła się w jego kierunku. – Zostaw mnie – odtrącił ją. Nie mógł znieść myśli, że patrzyła na jego klęskę. – Nie zostawię. 140 – Możesz iść, rzucić się na szyję swemu wybawcy i dokończyć słodki pocałunek. – Chyba ci zaszkodził ten cios, bo coś bredzisz, Tym. Zmoczę chusteczkę. Trzeba wytrzeć krew. – Odczep się! Rafał zacisnął pięści. – Jak będziesz tak do niej mówił, to ci jeszcze dołożę – zagroził. – To nie twoja sprawa – przystopowała go Zuza. – Zostaw nas. Przykro mi, ale nie narysuję ci tej rzeźby. Chłodny ton jej głosu zdziwił Rafała. – Przecież to on zaczął! Odbiło mu. Jeszcze chwila, a rzuci się na ciebie. Jestem odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. – Nic mi nie grozi, zapewniam cię. Czy mógłbyś zanieść ten szkicownik do obozu? Dziewczyna była stanowcza. Rafał zrozumiał, że nie ma tu nic do roboty. Wziął reklamówkę i oddalił się bez słowa. Zuza zbliżyła się do Tymka. Miał rozkwaszony nos, ale szarpnął się do tyłu na widok zmoczonej chustki. – Powiedziałem, żebyś się ode mnie odczepiła. – Nie mogę, Tym, najpierw musisz mi wyjąć z oka tę muszkę, której Rafał nie zdążył znaleźć. – Nie ze mną te numery, Zuza. – Cóż, przykro, że mi nie wierzysz. Na szczęście noszę dowód przy sobie, pod powieką. Wyjmij mi to świństwo, bym mogła obejrzeć sobie szkody na twojej bezczelnej gębie. Tylko najpierw zetrę z niej krew, bo pobrudzisz mi bluzkę. Tymek w końcu pozwolił jej zająć się zakrwawionym nosem. Patrzył jednak ponuro na jej troskliwe zabiegi. – Nie musisz się mną opiekować. – Zgadza się. Nie muszę. Ale chcę, Tym – powiedziała z naciskiem. Musnęła wargami jego czoło. – Wyjmiesz mi tę muchę? Jeszcze przez chwilę walczył z pokusą odtrącenia jej, ale bliskość dziewczyny złagodziła złość. – Lewe czy prawe? – spytał. – Lewe. Zajrzał do oka i znalazł tam szczątki owada. Zuza uśmiechnęła się znacząco, a gdy wstał, objęła go w pasie i przytuliła się do jego ramienia. – Gdybym wiedział, że tak lubisz poturbowanych, codziennie dawałbym się prać po gębie – zauważył ironicznie chłopak. Zuza w odpowiedzi przytuliła się mocniej. Zmoczyli jeszcze raz chustkę, a potem zgodnym krokiem poszli alejką w głąb egzotycznego lasu, ciesząc się tą nagle odzyskaną bliskością i porozumieniem. Baśka specjalnie umówiła się z Marcinem przed kolacją. Był to czas, gdy większość obozowiczów kręciła się już po obozie, a ona lubiła publiczność. Jeszcze na plaży zdenerwowała Agnieszkę, gdy słodkim głosem spytała Marcina, czy nie zapomniał o ich spotkaniu. Chłopak odpowiedział równie słodko, że nie zapomniał. A teraz stali przed namiotami naprzeciwko siebie, wystrojeni i pachnący. Oboje dołożyli starań, by wyglądać dobrze. Marcin na widok Baśki aż podniósł brwi. Wprawdzie nie była w jego typie, ale przyjemnie było ją mieć obok siebie. – Zamówiłem stolik – zażartował. – A ja zamówiłam menu – szepnęła mu do ucha ironicznie, podczas gdy jej usta rozciągnęły się w promiennym uśmiechu. Marcin przygryzł wargę, wiedział, że ten szept i uśmiech obliczony był na reakcję publiczności. Zaczynał żałować, że wdał się w konszachty z Baśką. – Należą ci się oklaski. Baśka roześmiała się bezczelnie. – Chyba nie przejmujesz się tym plebsem? – spytała. – Niech nam trochę pozazdroszczą. Czyż nie stanowimy ładnej pary? Popatrz sobie na te kwaśne miny. 141 – Przesadzasz. Kogo to obchodzi? – Nie doceniasz się. To coś nowego. Wydawało mi się, że jesteś zarozumiały. – Mnie również wydawało się, że jesteś zarozumiała, i jesteś. Baśka znowu się roześmiała. Wieczór zaczął się interesująco. Wszystko szło po jej myśli. Już była pewna, że to ona zwycięży, przynajmniej w tej rundzie. Choćby dlatego, że chłopakowi było wszystko jedno, a jej nie. On, pewny swej inteligencji, zdał się na przypadek, a ona wszystko szczegółowo sobie zaplanowała. Kilka osób faktycznie straciło humor, widząc tę parę. Wyjście Baśki ucieszyło natomiast Freda. Zauważył, że Kaśka kręci się po obozie sama, w dodatku już umyta po plaży i w świeżym, nienagannym ubraniu. Poczuł ogromną chęć, by ją trochę pomęczyć. – Coś bym rozprasował – zaproponował bratu. Albert wzruszył tylko ramionami. Fred zdobył się więc na poświęcenie. – Pozwolę ci ją rozprasowywać, a sam będę tylko patrzył. – Mam to gdzieś. – Masz gdzieś męczenie Kaśki? – zdumiał się Fred. – Właśnie. – Czy ty nie jesteś przypadkiem chory? – Nie jestem. Myślisz, że zawsze muszę mieć ochotę na męczenie tej samej osoby co ty? – Czy to znaczy, że masz ochotę rozprasować kogoś innego? – Niekoniecznie rozprasować – rzucił ponuro Albert. – Czy wszyscy muszą być zaprasowani? Fred aż przysiadł na trawie. Nagle doznał olśnienia. – Baśka! – powiedział. – Jasne! To przez nią jesteś taki przygnębiony. Tylko nie wiem czemu. Poszła, ale wróci. I wtedy ją sobie pomęczysz. Nawet ci pomogę. No co, lepiej ci? – Nie lepiej. Fred już miał nawymyślać bratu od ponuraków, gdy spostrzegł, że Kłapouchówna zbliża się do Wiesia, przysiada na jego materacu, nachyla się do jego ucha i coś mu szepcze. Zastygł zaniepokojony – już wczoraj zauważył te Kaśczyne konszachy z Koalą. No proszę! – pomyślał sobie. – Wychowuje człowiek taką, dokłada starań, a ta ni z gruszki, ni z pietruszki siada na materac obok Wiesia i wchodzi mu do ucha. Czy to sprawiedliwie? Niedługo w ogóle nie będzie kogo wychowywać! – Jego też ogarnął smutek. Podnieśli się jak na komendę i ruszyli ku bramie kempingu. Humor nie dopisywał też Czarnej Jagodzie. Miała ochotę zaszyć się w namiocie i trochę nad sobą popłakać, ale Bożence właśnie urwało się sznurowadło i wpadła w zwykłą u niej rozpacz. Obie z Kaśką musiały ją uspokajać. W końcu Aga, by nie słuchać jęków Bożenki, dała jej sznurowadło od swoich zapasowych tenisówek, a po nowe zgodziła się pójść Czarna Jagoda. Gdy tylko wyszła z kempingu, zobaczyła naprzeciwko Jaśka z Mariolą. Na chwilę zastygła i wydawało jej się, że nigdy nie zdoła się ruszyć z miejsca. Jasiek też był zaskoczony. Jagoda pozbierała się jednak i po chwili przeszła obok tamtych ze spuszczonym wzrokiem i kamienną twarzą. Dopiero gdy znalazła się za zakrętem alejki, poczuła, że policzki jej płoną, a oczy ma pełne łez. To był zdecydowanie najgorszy jej dzień na obozie – zraniona ręka, zawiedzione nadzieje, a teraz jeszcze to upokarzające spotkanie. A przed sobą miała jeszcze konfrontację z Kłapouchem, który w końcu przecież dostrzeże bandaż na jej dłoni. Tak, to był okropny dzień. Czarna Jagoda miała ochotę iść przed siebie i nie wracać już w ogóle do obozowiska. Przecież i tak nie mogło jej tam spotkać nic dobrego. Bogdan cicho brzdąkał na gitarze. Obok niego siedział na schodkach zapatrzony w morze Patryk. Dziewczyny leżały na wygodnych leżakach w pobliżu stolika z resztkami podwieczorku. Anna, patrząc na ten sielski obrazek, pomyślała, że jest podobny do kadru dramatycznego filmu. Cisza przed burzą – w sensie dosłownym i metaforycznym. Sielanka potrzebna do tego, by tym 142 okropniejszy wydał się obraz katastrofy. Poczuła, że na samą myśl o rozstaniu z Bogdanem robi jej się słabo. Co będzie, jeśli nie uda im się odnaleźć na zatłoczonym wybrzeżu? Kłapouch może przecież w ostatniej chwili zmienić decyzję i rozbić obozowisko nie wiadomo gdzie. Nawet wokół Sozopola było kilka kempingów. Wprawdzie na ułamek sekundy pojawiła się w jej głowie myśl, że może tak byłoby lepiej – dla Bogdana, a może nawet dla niej – ale zaraz ją odsunęła. Nie, jeszcze nie teraz... Jeszcze za wcześnie... Jeszcze... Po tych męczących myślach zatęskniła za Bogdanem. Chciała usiąść przy nim na schodku i przytulić policzek do jego opalonego ramienia. Czuła, że samo dotknięcie jego skóry uratuje ją przed dusznością, którą zaczynała odczuwać. Nie zdążyła jednak się do niego przytulić. Nie zdążyła nawet na dobre wstać. Złapała tylko dłoń Małgorzaty, a potem ogarnęła ją ciemność. Margot w ułamku sekundy zobaczyła jej kredowobiałą twarz, krzyknęła i tym krzykiem przywołała nie tylko tamtych, ale i Annę. Przybiegła także jej matka. Odsunęła ich ręką, by córka miała więcej powietrza, zbadała puls. Anna na szczęście była już przytomna. – Nic mi nie jest – szepnęła, chcąc rozproszyć ich niepokój. – Naprawdę. To tylko ten upał... Próbowała się uśmiechnąć. – Zaraz zacznie się ulewa. Odpoczniesz – powiedziała matka, a potem spojrzała na Małgorzatę i Bogdana i dodała stanowczo: – Wracajcie do obozu, bo inaczej zmokniecie, a poza tym... – zawahała się na chwilę – Ania potrzebuje odpoczynku. Dziewczyna popatrzyła na matkę błagalnie, ale ta nie zmieniła zdania. Dotychczas była zadowolona z towarzystwa Małgorzaty i Bogdana. Teraz jednak zaczynała tak jak Patryk patrzyć na nich z niechęcią. – Przyjdź po kolacji – poprosiła Anna Bogdana. – Chociaż na godzinkę, na chwilę... Obiecujesz? Bogdan spojrzał pytająco na jej matkę. Skinęła niechętnie głową. – Obiecuję – powiedział. Czarnej Jagodzie udało się ukryć zabandażowaną rękę aż do kolacji. – A to co? – spytał Kłapouch, gdy dziewczyna mimo rany jakoś usiłowała sprostać obowiązkom. – To nic takiego, małe skaleczenie. – I do tego małego skaleczenia potrzebowałaś aż tyle bandażu – Kłapouch miał bystry wzrok. – To nie jest bandaż z naszej apteczki. Rafał, wiesz coś o tym? Rafał oczywiście o niczym nie wiedział. Czarna Jagoda skuliła się i w popłochu spojrzała w kierunku Emila, nie wiedząc, co zrobić. Wszystkie słowa gdzieś uciekły, tylko pod powiekami miała gotowe do pokazu, wielkie łzy. Emil o dziwo postanowił kolejny raz wesprzeć ją w trudnej sytuacji. – To rzeczywiście mała rana – powiedział. – Wie sor, jak to jest, przestraszyłem się krwi i zaciągnąłem ją do szpitala. To szpitalny bandaż. Ale tak naprawdę nic jej nie jest, byleby tylko nie moczyła ranki. – Specjalnie użył tego zdrobnienia. – Chciałbym zobaczyć tę „rankę” – upierał się Kłapouch. Z pomocą przyszedł im Rafał, który był odpowiedzialny za opiekę medyczną. – Dziś może lepiej tego nie ruszać. Widać, że zabandażowane fachowo. Obejrzymy to przy zmianie opatrunku. Kłapouch poklepał więc tylko Emila po ramieniu. – Nieźle się spisałeś! – powiedział. – Zdumiewacie mnie – dodał. – Tymek ratuje dziewczynę, ty odrywasz się od lektury i pomagasz Jagodzie. Może jednak nie zawiozę was do całkiem nieznanej miejscowości. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Wiedziała, że Kłapouch zdenerwuje się, gdy zobaczy skaleczenie i szwy, ale to będzie już gdzieś tam, na nowym kempingu, i nikt nie będzie mógł mieć do niej pretensji. 143 – Zwalniam was z dyżuru – powiedział jeszcze Kłapouch. – Kto dzisiaj spóźnił się na kolację? Nikt? – rozejrzał się uważnie po obozowiczach. Miny mieli niepewne. Policzył więc ich w myślach. Brakowało Baśki i Marcina. – Ach tak! Więc jednak nie jesteście tacy grzeczni... No cóż, od jutra tamci mają nieustający dyżur w kuchni, a dziś kolację zrobią wszystkie dziewczyny, a chłopaki sprzątają. Tak będzie szybciej. To niestety nie była dobra decyzja. Kaśka tylko westchnęła. Od razu zrobił się bałagan, bo nie wiadomo było, która ma co robić. Wyglądało na to, że tego wieczoru kolacji nie będzie. Kaśka chciała to jakoś opanować, ale nikt nie zamierzał jej słuchać, więc zostawiła kłócące się dziewczyny, a sama poszła nastawić wodę na herbatę. Chyba się rozprasowałam – pomyślała przy tym. Tak, jeszcze tydzień temu zrobiłaby wszystko, by uporządkować chaos wywołany przez ojca. Dziś było jej wszystko jedno. W końcu przecież jakoś się baby dogadają i zrobią kanapki. Nie ma osób niezastąpionych. Nastawiła wodę, a potem usiadła sobie niedaleko kuchni, na trawie, pod sosną i patrzyła ku morzu. A było co obserwować. Na jej oczach zmieniała się pogoda. Powietrze poruszyło się, a jej twarz owionął ciepły i delikatny podmuch wiatru. Na horyzoncie ukazały się pierwsze chmury. Kaśkę zdumiała szybkość tej przemiany. Mam nadzieję, że zdążę ugotować wodę – pomyślała, obserwując ciemniejący nieboskłon. Nie zdążyła. Pędziła do obozowiska z gorącą wodą, do której wpadały pierwsze wielkie krople. Nagłe porywy wiatru rozhuśtały drzewa i tropiki namiotów. Gdzieś w oddali była także burza, na szczęście w Emonie słychać było tylko jej groźne pomruki. Dopadła namiotów w chwili, gdy deszcz zmienił się w wielką ulewę. Była przemoczona do suchej nitki. Woda ocalała tylko dlatego, że Kaśka przykryła ją własną czapką. Największy tropik miał namiot Kłapoucha i tam została przeniesiona kolacja. Przygotowania zresztą nie wyszły z fazy wstępnej. Kaśka wyrzuciła stamtąd część zupełnie nieprzydatnych osób i razem z Agnieszką i Zuzą dokończyły kanapki. Ulewa zmieniła się wkrótce w mniejszy deszcz i można było poprzenosić kubki i kanapki do innych namiotów. Baśka i Marcin ciągle jeszcze nie wracali. Była to zresztą część planu dziewczyny, który realizowała konsekwentnie od pierwszej chwili spotkania. Nawet nie usiłowała uwodzić Marcina, bo wiedziała, że to nie ma sensu. Dbała tylko, by to było przyjemne popołudnie. – Kiedy miałeś pierwszą dziewczynę? – spytała, gdy tylko usiedli. – W przedszkolu, jak byłem w pięciolatkach. Przewyższała mnie o głowę i miała piękne, jasne warkoczyki. – No tak, blondynka. Czy to nie nudne? Ja po blondynie od razu funduję sobie bruneta, a potem dla odmiany rudego albo szatyna. W ogóle lubię zmiany, jak mi się zdarza inteligentny, to zaraz potem uwielbiam tępaka i gbura, jak spodoba mi się nerwowy, to natychmiast szukam spokojnego – mówiła z lekką kpiną, ale nie tak, by czymś chłopaka urazić. – A już najbardziej lubię mieć dwu naraz, i to w przeciwstawnych kolorach. – Uf! To poszukiwanie zmian musi być męczące. – Marcin też nie mógł odmówić sobie odrobiny złośliwości. – Raczej nie. Chyba że w szczególnych warunkach, jak teraz. Zbyt mała populacja. I raczej nieciekawa. Blondynek też mało, nieprawdaż? Ale to chwilowe. Wrócimy do Polski i wszystko będzie dziecinnie proste. Marcin musiał przyznać, że w prawieniu złośliwości Baśka jest równorzędnym partnerem. Tyle że niewiele interesowało ją tematów, a właściwie interesowały ją tylko dwa – podrywanie i ona sama. Może były jeszcze jakieś inne, ale na pewno równie błahe. – Jaki ładny zegarek – powiedziała dziewczyna. – Chciałabym przymierzyć. Marcin ściągnął zegarek. Właśnie wtedy kelnerka podała im kartę. 144 – Wybierz coś. Zdaję się na twój gust i znajomość języków obcych – powiedziała Baśka i zajęła się oglądaniem kosztownego zegarka. Marcin zaś bezradnie popatrzył w kartę. Nie miał pojęcia, co w niej jest. – Pójdę do bufetu i obejrzę te desery – powiedział. Właśnie na to liczyła Baśka. Gdy tylko chłopak oddalił się od stolika, ona cofnęła wskazówki o godzinę. Marcin niczego nie spostrzegł. Po paru minutach jedli już wielkie lody z bitą śmietaną i bakaliami, w dodatku polane jakimś trunkiem, płonącym przez chwilę w pucharku. Potem Baśka zamówiła danie, na które trzeba było poczekać, a po nim jeszcze kawę. Marcin stracił poczucie czasu. O powrocie do obozu przypomniało mu się, gdy pierwsze krople uderzyły o szyby kawiarni. Uspokoił się jednak, spojrzawszy na zegarek. – Przeczekajmy ulewę tutaj – zaproponował. Baśka przystała na to ochoczo. Zamówili jeszcze colę.W racali do obozowiska zadowoleni z siebie i rozbawieni. Zwłaszcza Baśka, ciesząca się na myśl o numerze, który wykręciła Marcinowi. Deszcz trochę ich zmoczył, ale dziewczyna była i z tego zadowolona – na głowie miała malownicze mokre sploty, które tylko dodawały jej uroku, koszulka przylgnęła do jej ciała, uwidaczniając rozliczne walory. Tak! To było naprawdę cudowne popołudnie. Marcin także nie miał powodów do narzekania. Przynajmniej tak mu się wydawało. Weszli do obozowiska roześmiani. Po chwili uśmiech zniknął z twarzy chłopaka, dostrzegł bowiem, że bliźniacy jedzą ostatnie kanapki. Marcin nie był wprawdzie głodny, ale wiedział, co to może oznaczać. Ze zdziwieniem zerknął na zegarek raz i drugi. Złapał w końcu za przegub Baśkę i wtedy uświadomił sobie, że jego spóźnia się godzinę. – Ładny, ale kiepski – stwierdziła Baśka. – A ja myślałam, że to mój się popsuł – dodała bezczelnie. W jej oczach Marcin dostrzegł triumf. Ciąg dalszy łatwo było przewidzieć. Kłapouch był jak zwykle konsekwentny. – Możecie zacząć dyżur od razu – powiedział, wskazując im brudne naczynia. – Dyżur z tobą to przyjemność. – Baśka uśmiechnęła się do Marcina słodko. Był na nią wściekły, ale jednocześnie gdzieś w środku budził się w nim podziw. Umiała uśpić ofiarę i dopiąć swego. Z konieczności będą teraz spędzać ze sobą dużo czasu. Tylko po co to było dziewczynie? Tego jednego nie pojmował. Prowadziła jakąś grę. Z nim? O niego? Nie, chyba nie... Z powodu siąpiącego ciągle jeszcze deszczu wszyscy zostali w obozowisku. Po raz pierwszy od kilku wieczorów byli w nim razem, w dodatku stłoczeni w namiotach, skazani na siebie. Bogdan chciał się wymknąć do Anny zaraz po kolacji, ale Małgorzata go zatrzymała. – Poczekaj, ona musi trochę odpocząć. Jej matka też. Siedzieliśmy tam prawie cały dzień. Przyznał jej rację. Wziął gitarę i postanowił pograć trochę kolegom. Skupili się wokół niego. Co chwila wchodziła pod tropik inna osoba, tak że namiot pękał w szwach. Długie kończyny bliźniaków coraz to ktoś przesuwał sprzed swego nosa, bo nie było dla nich miejsca. – Wy się chyba specjalnie rozciągacie – burczała Kaśka, siedząca między prawym kolanem Freda a lewą stopą Alberta. Bliźniacy poprawili się uprzejmie i po chwili Kaśka miała przed sobą prawą stopę Freda i lewe kolano Alberta. – Lepiej? – spytał troskliwie Fred. Kaśka zamilkła, bo uprzejmość i troskliwość zwykle zapowiadała u braci jakąś wredną akcję. Tym razem jednak bliźniacy siedzieli cicho, wsłuchani w melodię graną przez Bogdana. Po godzinie zastąpił go przy gitarze Marcin, a Bogdan, spojrzawszy tylko przelotnie na Małgorzatę, wysunął się z namiotu i po chwili znikął w mgle, która podnosiła się nad kempingiem. Anna czuła się już lepiej. Popołudniowe zmęczenie zniknęło bez śladu. – Jesteś... – powiedziała, nie zwracając uwagi na niezadowoloną minę matki. – Tak się cieszę. Pójdziemy zobaczyć tę mgłę. Chcesz? 145 – Oczywiście. Spojrzał w kierunku matki, ale ona zaprotestowała tylko oczyma. Udał, że tego nie dostrzega. Po chwili szedł już z przytuloną do ramienia dziewczyną. Gdy nie było widać domku, objął ją i pocałował. – Mogłabym się z tobą zgubić w tej mgle – szepnęła. – Ja z tobą też. Ruszyli ku plaży, gdzie mgła była najgęstsza, potem przez chwilę szli jeszcze wolno po mokrym piasku, a jedynym ich przewodnikiem była linia morza. Czuli się tak, jakby przekraczali granicę realnego świata i zatapiali się w sen. Niech tak będzie jak najdłużej – myślała Anna. Bogdan rozłożył swoją kurtkę i usiedli na niej przytuleni. 146 ZŁOTA RYBKA 147 I Kłapouch specjalnie opóźnił wyjazd ze Słonecznego Brzegu, by namioty zdążyły wyschnąć po wczorajszym deszczu. Na niebie znowu nie było ani jednej chmurki, tylko powietrze zrobiło się dużo bardziej rześkie i pachnące. Większość pracowała przy zwijaniu obozu. Baśka i Marcin w tym czasie mieli przygotować śniadanie. Dziewczyna nie lubiła się przepracowywać, więc postanowiła zwerbować Kaśkę. – Pomożesz? – spytała przymilnie. – Nie – burknęła Kłapouchówna. – A to dlaczego? – Nie będę brała udziału w twoich intrygach. – Nie przesadzaj. Zobacz, ile jest chętnych do pomocy przy garach. Każda chce się chociaż otrzeć o tego przystojnego kuchcika. A ty nie? Marcin pochylał się właśnie nad szprotkami w oliwie i Kaśka musiała przyznać, że chłopak nawet przy tak prozaicznej czynności wygląda zachwycająco. Był przy tym zły na Baśkę, co czyniło go bardziej interesującym niż zwykle. Z chmurną miną otwierał kolejne konserwy, i to z takim zapamiętaniem, że Kłapouchówna przestraszyła się, iż w końcu otworzy wszystkie, jakie mieli. Powstrzymała to dzieło zniszczenia. Baśka zaś, pełna udawanej słodyczy, wykorzystywała każdy moment, by mu dogryźć. – Za chwile przyjemności trzeba płacić – mówiła na przykład i wzdychała znacząco, jakby nie wiadomo co się między nimi wczoraj działo. – Naprawdę, musimy to powtórzyć. Co o tym sądzisz? Marcin, mądrzejszy o wczorajszą lekcję, odpowiadał jej tylko ironicznym spojrzeniem. Była to dobra metoda, chociaż wobec pomysłowości i bezczelności Baśki nie do końca skuteczna. Dziewczyna próbowała nawet wesprzeć się na jego ramieniu, ale chłopak się natychmiast odsunął. Ona jednak się nie speszyła. Przeciwnie. – Ach, ta twoja dyskrecja – powiedziała. – Czy naprawdę musimy to ukrywać? – Okrasiła to pytanie najsłodszym i najnaiwniejszym uśmiechem, jaki znała. Marcin jednak i to wytrzymał w lekceważącym milczeniu. Nie wytrzymał natomiast Tymek, którego postępowanie Baśki nie po raz pierwszy wyprowadziło z równowagi. Ścisnął ją boleśnie za łokieć i odciągnął na bok. – Jak nie przestaniesz, to oberwiesz! – zagroził. – Odczep się! – Usiłowała się wyrwać, ale Tymek był silniejszy. – On ma cię gdzieś. – Ja jego też. – To o co ci chodzi? – Od tego pytania powinieneś zacząć. – Więc o co? – A jeśli chcę wzbudzić zazdrość Krzyśka, to co? – skłamała. – Może powinnam do niego wrócić? – Popatrzyła w kierunku ponurego Zezola. – Ładnie mu w tej nowej koszulce. – Krzyśkowi rzeczywiście było w niej do twarzy, ale Baśkę niewiele to obchodziło. – Myślisz, że to dobry sposób, by wracać do kogokolwiek? – spytał ironicznie Tymek. – Niech trochę pocierpi. Ostatnio nie był dla mnie uprzejmy. – To można zmienić. Baśka się najeżyła. – Sama sobie z nim poradzę. Ty się nie wtrącaj. – W porządku. Niech będzie. Ale jak przesadzisz z Marcinem... – Nie przesadzę. Tymek nie bardzo jej wierzył, nie chciał jednak psuć sobie dobrego humoru kłótnią z siostrą. Puścił ją i wrócił do czekającej na niego Zuzy. Musnął dłonią jej włosy, przytulił na chwilę. 148 Odpowiedziała mu uśmiechem, czającym się w samym kąciku warg, przeznaczonym tylko dla niego. Bliźniacy żałowali, że nie mogą całej uwagi poświęcić „scenom kuchennym”. Bogdan poprosił ich, by zastąpili go przy składaniu namiotów, bo chciał przed wyjazdem chociaż na moment zobaczyć się z Anną. Zgodzili się i tylko podczas krótkich przerw w pracy rzucali złośliwe uwagi. – Nie boisz się, brachu? Takie dwie pomocnice? No, no! Jedna cię zaprasuje, druga przerobi na pasztet, a potem rozsmaruje – dogadywał Marcinowi Fred. – Zostaniesz jednowymiarowy – kontynuował Albert. Marcin nie wdawał się w nimi dyskusję, bo wiedział, że źle na tym wyjdzie. Już nawet nie był zły na Baśkę i jej podchody, bo gdy w końcu podniósł głowę znad konserw, zauważył posępne, zazdrosne spojrzenie Krzyśka. W zachowaniu bliźniaków też było odrobinę zazdrosnego rozedrgania, że to jego dziewczyny może zechcą „zaprasować” i „rozsmarować”, a nie ich. Marcinowi wydawało się nawet, że przez chwilę patrzyła w jego kierunku także Małgorzata, ale nie wiedział, co się kryło w tym spojrzeniu i czy nie było przypadkowe. Za to robienie jedzenia dla wygłodzonych kolegów nie miało w sobie żadnego uroku. Kaśkę zawołała wkrótce Bożenka, bo jej rzeczy w żaden sposób nie chciały się zmieścić do plecaka. Trzeba też było pomóc Czarnej Jagodzie, która nie bardzo radziła sobie jedną ręką przy pakowaniu. Zostali więc we dwoje – Marcin robił wielkie pajdy, żeby było jak najmniej krojenia i smarowania, a Baśka równie niedbale ozdabiała je grubymi plasterkami pomidorów. Doprawdy, daleko im było do finezyjnych kanapek, które przygotowywała Kłapouchówna. – Piętrówki – oświadczyli bliźniacy. – Rany! – narzekała Agnieszka. – Dla kogo te kanapy? Dla krokodyla? Zwichnę sobie szczękę. Inni sarkali na jedzenie mniej dowcipnie. – Podłe żarło – rzucił podirytowany od rana Krzysiek. Baśka wzruszyła ramionami. – Zrób sobie lepsze – powiedziała lekceważąco, nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie brata. Krzysiek zacisnął zęby. Niestety, Kłapouch też nie był zadowolony ze śniadania. – Jeśli jeszcze raz zrobicie taką fuszerkę, to będziecie ćwiczyć robienie kanapek do końca obozu – zagroził. Baśka jednak zupełnie nie przejęła się jego groźbą. Uśmiechnęła się słodko do Marcina, co miało oznaczać, że z nim wytrzyma wszystko, najgorsze prace i najgorsze szykany. Marcin miał zagadkową minę – niczego nie potwierdzał i niczemu nie zaprzeczał. Tak było mu wygodniej. Postanowił tylko, że do robienia kolacji zapewni sobie pomoc Agi. Wyruszyli zaraz po śniadaniu. Przy wyjściu z kempingu zatrzymali się, by załatwić formalności. Mieli już odchodzić, gdy zdarzył się zabawny incydent – recepcjonista z namaszczeniem i ceremonialnie wręczył Kaśce i Wiesiowi olbrzymie torby wypełnione słodyczami. Uścisnął w dodatku dłoń zaskoczonemu Kłapouchowi i coś tam po bułgarsku długo i z zachwytem opowiadał, wskazując na tych dwoje. – Możecie wytłumaczyć, o co chodzi? – spytał zdziwiony Kłapouch. – To jakaś głupia pomyłka – burknął Wiesio. Nie miał zamiaru zostać bohaterem. Popatrzył też groźnie na Kaśkę, by przypadkiem nie przyszło jej do głowy powiedzieć prawdę. – Pewnie nas z kimś pomylił. – W takim razie należy zwrócić torby. – Może jesteśmy milionowymi turystami? – zasugerowała chytrze Kaśka. Wiesio przytaknął. – Przyda się trochę słodkości na drogę. Kłapouch popatrzył na nich wnikliwie, po czym dał spokój. Wyglądało na to, że właściwy powód powinien pozostać tajemnicą. Nigdy nie był zbytnio wścibski – za to też go lubiono. Podziękował zatem recepcjoniście i zarzucił plecak. Obejrzeli się jeszcze na Emonę i plażę, po czym ruszyli w stronę przystanku. 149 Podróż nie była długa, ale okazała się męcząca. Tym razem Kłapouch wybrał autobusy – najpierw do Burgas, a potem, po ponad półgodzinnym czekaniu w upale, do Sozopola. Ruch w tym kierunku i o tej porze na szczęście nie był zbyt duży. Mieli siedzenia przy oknach i mogli podziwiać mijane krajobrazy. Nie dojechali jednak do samego Sozopola. Wysiedli przy kempingu Złota Rybka, znajdującym się kilometr od pierwszych zabudowań miasteczka. Kłapouch bowiem postanowił, że zamieszkają w spokojnym miejscu, ale położonym blisko miejscowości, w której będzie trochę atrakcji. W pierwszej chwili podopieczni przyjęli to bez entuzjazmu. Po Emonie nowy kemping wydawał im się mały i prymitywny. W dodatku znaleźli miejsce na lekko pochylonym terenie, co utrudniało rozbicie namiotów. Wystarczyło jednak, że ktoś uważniej spojrzał ku zatoce i krzyknął z zachwytu, by wszyscy zapatrzyli się na piękny widok. Takiego koloru morza jeszcze nie widzieli. – Lazurowe – powiedziała Małgorzata. – Ale z odrobiną chryzolitu – dodał przekornie Bogdan. – Przerabiacie słownik wyrazów obcych? – sarknęła Agnieszka. – To już nie wystarczy wam błękit albo niebieski? – Ale i ona, zwykle mało ciekawa pejzaży, teraz musiała przyznać, że widok zasługuje na szczególne określenia. Reszta była w podobnych nastrojach. Nagle ucieszyli się odmianą. Głodni byli nowych wrażeń, a lazurowa zatoka i tajemniczy zarys miasteczka na horyzoncie zdawał się obiecywać wiele cudownych niespodzianek. Mieli przecież przed sobą ulubione miejsce malarzy i artystów, starożytną Apollonię, założoną jeszcze przez Greków. Miejsce zmieniało nazwy i właścicieli, ale nie zmieniał się jego urok. Obiad zjedli w kempingowym barze, gdzie było brudno, ale tanio. Potem Kłapouch zarządził czas wolny aż do kolacji. Poszli jednak za nim na plażę, a po chwili większość ze śmiechem i niespożytą energią wbiegła do wody. Małgorzata też odważyła się zamoczyć. Okazało się bowiem, że są w miejscu, gdzie na przestrzeni kilkudziesięciu metrów woda sięga im do ramienia. Morze wyglądało tu jak olbrzymi basen – było ciepłe i spokojne. Nawet Bożenka taplała się przy brzegu pod czujnym okiem Rafała. Dopiero teraz było widać, kto potrafi pływać, a kto udaje. Bliźniacy robili wokół siebie dużo zamieszania, ale nie mogli dogonić ani Kaśki, ani Baśki, ani Marcina, nie mówiąc już o Tymku, Zuzie i Krzyśku, którzy czuli się w wodzie jak ryby. Bogdan także pływał nieźle, ale trzymał się Małgorzaty, więc nie pokazywał w pełni swoich umiejętności. Agnieszka plasowała się niestety za bliźniakami. Reszta była odważna tylko w niezbyt głębokiej wodzie. Tutaj, w płytkiej zatoce, mogli więc bezpiecznie udawać, że umieją pływać. Bliźniacy byli natomiast mistrzami w różnego rodzaju fikołkach i nurkowaniu. W ten sposób rekompensowali sobie porażkę w ściganiu dziewczyn. Wkrótce wokół nich skupili się inni, próbując naśladować ich sztuczki. Albert jednak robił to wszystko bez entuzjazmu. Od śniadania nie opuszczał go zły humor, co martwiło Freda. Im bardziej próbował rozerwać brata, tym bardziej tamten pochmurniał. Fred na próżno usiłował znaleźć przyczynę dziwnego nastroju brata. Nic nie przychodziło mu do głowy – pogoda była cudowna, woda ciepła, wokół mnóstwo kolegów, nawet Kaśka i Baśka były w pobliżu. Czegóż więcej można chcieć od życia? Widocznie jednak Albert miał inne zdanie – nagle oświadczył, że idzie na plażę, bo ma dość tych idiotycznych i dziecinnych zabaw. Małgorzata po raz pierwszy doceniła urok pływania. Udawało jej się wprawdzie tylko kilka chwil utrzymać na powierzchni wody, ale czuła jej delikatny opór i gęstość. Wiedziała, że wystarczy opanować kilka odpowiednich ruchów i pokonać resztki strachu, by jak inni cieszyć się kąpielą. – Nauczę cię tu pływać – obiecywał po raz kolejny Bogdan. 150 Nie będziesz miał czasu – pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Nie chciała psuć tego dziwnego nastroju, który ją tutaj ogarnął. Czuła, że w takim miejscu powinny wydarzyć się same dobre rzeczy. To był rajski zakątek, a przecież w raju nie ma cierpienia – powtarzała w myślach. Wylegiwali się potem obok siebie na piasku, nieopodal zmęczonych pływaniem kolegów, tak jakby nie było Anny, Patryka i niczego poza radością, słońcem i bliskością. Dopiero gdy odpoczęli, dziewczyna stwierdziła, że leżą w najhałaśliwszym punkcie plaży, gdy całkiem niedaleko, wśród trzcin, między skałkami, musiały się kryć dzikie i puste zatoczki. Poczuła tęsknotę za jakimś ustronnym miejscem, które zastąpiłoby kamienie z Gałaty i małą wydmę ze Słonecznego Brzegu. Powiedziała o tym Bogdanowi, a on postanowił, że wyruszą na poszukiwanie tego miejsca od razu. Mariola tego dnia nie podzielała stadnego entuzjazmu z tej prostej przyczyny, że nie czuła się zbyt dobrze. Poszli wczoraj z Jaśkiem do smażalni ryb i chyba właśnie zjedzona tam flądra zaszkodziła dziewczynie. Może zresztą były to dzisiejsze lody albo zjedzony w podróży nadmiar owoców. W każdym razie gdy inni pędzili do wody, Mariola poczuła pierwsze mdłości. Przeszło jej trochę po wizycie w toalecie i tabletce, którą dostała od Rafała, ale miała siły tylko na to, by ułożyć się w cieniu plażowej kawiarenki i marzyć w półśnie. Dała wczoraj Jaśkowi adres i numer telefonu i teraz wyobrażała sobie ich romantyczne spotkanie po powrocie do Polski. Na szczęście mieszkali w tym samym mieście. A może Jasiek przyjedzie do Sozopola, jak obiecywał? Przypomniała sobie jego pocałunki i poczuła przyjemny dreszcz. Całował prawie tak samo dobrze jak Marcin, ale był dużo milszy. I tyle miał do powiedzenia! Mówił cały czas. Wprawdzie nie pamiętała o czym, ale za to doskonale zapisał się w jej pamięci zarys jego oczu i mocny podbródek z początkami ciemnego zarostu. Czy to było sprawiedliwe, że poznała Jaśka w przeddzień wyjazdu ze Słonecznego Brzegu?! Nie zdążyła go jeszcze nikomu pokazać. Zwłaszcza Marcinowi. Co za pech! A teraz pozostaje jej marzyć w samotności o jego przyjeździe tutaj. A jeśli nie przyjedzie? Nikt się nie dowie o tym, że są umówieni na spotkanie w Polsce. Niestety! I tego Mariola najbardziej żałowała. Baśka wiedziała, że poza śniadaniami i kolacjami nie może liczyć na towarzystwo Marcina. Tym intensywniej zabrała się do wcielania w życie planu rozdzielania bliźniaków. Nie było to niestety łatwe zadanie, bo bracia zatrzymali się na etapie rozprasowywania i zdawało się, że nic innego nie potrafią. Na pewno tak było z Fredem. Miał właśnie ochotę pomoczyć Kaśkę albo czymś ją nasmarować. Kłapouchówna jednak włożyła nowy kostium kąpielowy i śliczny kapelusik, który za namową Baśki kupiła w Słonecznym Brzegu. Bliźniak po namyśle doszedł do wniosku, że tej odmienionej Kaśki nie ma odwagi męczyć po dawnemu. Więcej, dawne zabawy nagle wydały mu się głupie, ale nie wiedział, co mądrego mógłby z tą nową Kaśką robić. Czuł, że trzeba to przedyskutować z bratem i coś wymyślić. I tu się wszystko komplikowało, bo Albert w ogóle nie zwracał na Freda uwagi, tylko melancholijnie patrzył na kołujące w błękicie albatrosy. – Leżysz na piasku jak zdechły śledź – powiedział w końcu Fred. – Zobacz, ile wkoło ciekawych rzeczy. Czy to cię nie obchodzi? – Nie. – Kaśka i Baśka właśnie wychodzą z wody. To też cię nie obchodzi? – Nie. I ciebie nie powinno. – A to niby dlaczego? – Dlatego. Rozmowa szła jak po grudzie. Fred miał po raz pierwszy w życiu ochotę palnąć brata w ucho. Albert bywał czasami lakoniczny, ale nigdy jednowyrazowy. – Co może być ciekawego w tych albatrosach? Są ich tu setki, a taka Kaśka jedna. Albert w ogóle się nie odezwał, jakby go ten temat nie interesował. Przygnębiło to Freda. 151 – Idę popływać – powiedział, by jakoś przerwać to przerażające zachowanie brata. – A ty? – Nie. – Nie?! – zdumiał się Fred. Zwykle mieli takie same pragnienia. – Jesteś pewien? – Popsuł ci się słuch? Nie! Nie idę! Nie trafisz sam do wody? Tego już było Fredowi za dużo. – Trafię – powiedział z godnością. – Nie to nie. Poszedł, ale tak jakoś niepewnie. Było mu pusto z tej strony, z której zawsze szedł Albert. I w ogóle samotne moczenie się w wodzie nie miało dla niego żadnego uroku. Zacisnął jednak zęby, wskoczył do wody i popłynął w głąb zatoki, by pokazać bratu, że nie zależy mu na jego towarzystwie. Albert tymczasem dalej obserwował ptaki, choć i jemu zrobiło się nieswojo. W dodatku Baśka, przyczyna jego złego humoru i zgryzoty, wypatrzyła to ich niecodzienne rozdzielenie i nie tracąc ani chwili, popchnęła Kaśkę do wody, by ruszyła za Fredem, a sama zjawiła się przy Albercie i opadła na piasek tuż przy jego ręczniku. Chłopak był przekonany, że przyszła z niego kpić. Najeżył się więc cały, ale dziewczyna przemówiła do niego ze słodyczą i bezradnością w głosie: – Nie mogę otworzyć tej butelki. Pomożesz? Albert otworzył ją bez trudu. – No proszę, co to jednak męska siła. A ja tak się męczyłam z tą nakrętką. – Trzeba było poprosić Marcina – powiedział zgryźliwie Albert. – Nie pomyślałam o tym. A może posmarowałbyś mi plecy? Bliźniak spojrzał nieufnie na buteleczkę. Podejrzewał jakiś podstęp. Czyżby to był klej wszystkoklejący albo jakaś ciecz przypominająca zapachem wydzieliny skunksa? Nie, to nie mogła być zwykła emulsja. Rozmyślał o tym przez chwilę, aż Baśkę to zniecierpliwiło. – Smarujesz czy mam szukać innego chętnego? – Odwróciła ku niemu swoje smukłe i opalone plecy. Albert poczuł niezdrowy dreszcz. – Smaruję! – powiedział pośpiesznie, gotowy narazić się na każde niebezpieczeństwo, byleby tylko dotknąć Baśki. – Tylko nie za dużo – zaoponowała dziewczyna, widząc, jakie ilości emulsji wyciska na swoją olbrzymią rękę. – I dokładnie – dodała słodziej. – Nie, to nie ma sensu! – jęczała Baśka piętnaście minut później. – Oni pod pewnymi względami są na etapie niemowlaków. Spytałam Alberta, czy lubi spacery. Odpowiedział, że lubi. Spytałam, jak zapatruje się na spacery plażą. On na to, że owszem, bardzo pozytywnie. Więc pytam, czy spacerował tutaj. On, że owszem, z Fredem. Ja pytam, czy nie myślał o spacerach z kim innym. On, że nie myślał. A miał przy tym taki wzrok, jakbym pytała go o coś niemoralnego. A gdy mu powiedziałam, że też lubię spacery, to tak wytrzeszczył oczy, jakbym się rozebrała do rosołu. I na tym się skończyło. Wrócił Fred i zgadnij, co zrobili? – Poszli razem na spacer? – Owszem. A ja muszę zeskrobać z pleców kilogram tłuszczu. Albert swoją wielką łapą wycisnął całą buteleczkę i to wszystko wklepał w moją skórę. Jestem tłusta jak szprotka w oliwie. A ty co zdziałałaś? Kaśka zaczerwieniła się. – Nic. Jakoś nie mogłam... Zresztą Fred nie zwracał na mnie uwagi. – Akurat! Nie ze mną te numery. Po prostu boisz się Freda i omijasz go z daleka. Mogłaś przynajmniej zająć go przez chwilę, miałabym więcej czasu na urabianie Alberta. – Urabianie?! Brr! Okropne słowo. Tylko że to i tak na nic. Jeśli chcesz znać moje zdanie w ich sprawie, to ci powiem, że źle się do tego zabieramy. Tu żadne sztuczki nie pomogą. – No?! Czyżbyś wiedziała, jak ich rozdzielić? – Owszem. – Zaciekawiasz mnie. 152 Kaśka znowu zapłoniła się po czubki uszu. To ją trochę rozzłościło, tym pewniej powiedziała: – Nie trzeba im opowiadać o spacerach, ale zaprosić na spacer. – To czemu tego nie zrobiłaś? – spytała Baśka ironicznie. – Miałaś wyjątkową okazję. – A gdyby Fred odmówił? – Tobie? Nie sądzę. Kaśka jednak na samą myśl o spacerowaniu z Fredem dostawała gęsiej skórki, a cóż dopiero mówić o składaniu bliźniakowi takich propozycji. – O rany! – sapnęła Baśka, widząc jej płonące policzki. – Ale mam z ciebie pożytek! Mogłabyś kwitnąć w prowincjonalnym ogródku zamiast piwonii. Zaczerwieniłaś się tak, jakbyś miała pogadać nie z Fredem, kolegą z tej samej klasy i wrednym robalem, a co najmniej z księciem z bajki. Nawet z Wieśkiem umiesz szeptać po kątach. Fred nie jest chyba gorszy od Wiesia? Co?! A dużo bardziej nieszczęśliwy, bo nie zaznał samotności. To życiowy kaleka! Biedaczysko! Nie pomożesz Fredzikowi? Kropla drąży skałę. Baśka postanowiła, że nie da Kaśce ani chwili spokoju. Albertowi też – jutro znowu będzie smarował jej plecy. A może nawet jeszcze dzisiaj... Fred zapragnie tego samego, ale będzie musiał poszukać sobie innych pleców, bo ona mu swoich nie wypożyczy. A wówczas... – Baśka uśmiechnęła się do siebie słodko. Była pewna, że wcześniej czy później jej plany się zrealizują. Nie byłaby tego taka pewna, gdyby słyszała rozmowę bliźniaków. Ich spacer nie trwał długo – znaleźli kawałek pustej plaży w pobliżu winnic i opadli tam na piasek. Albertowi humor poprawił się tylko na czas smarowania Baśki, teraz był jeszcze bardziej przybity. Fred dorównywał mu nastrojem, bo był niezadowolony, że brat nie zostawił mu nawet skrawka skóry do posmarowania. Wprawdzie to były tylko plecy Baśki, ale przecież zawsze wszystko robili razem. A tu taki egoizm! Siedział więc obok brata obrażony. – Nie masz czego żałować – powiedział w końcu Albert. – To tak jakbyś chciał nacierać kobrę. – To czemu ty nacierałeś? – Zobacz, co zrobiła Krzyśkowi. Widziałeś jego minę. – Ty masz dzisiaj taką samą – zauważył Fred. – Zgadza się. I wystarczy. Ciesz się, że masz lepszą. Fredowi to wszystko nie mieściło się w głowie. Dotychczas dzielili każdą przyjemność i smutek, a teraz Albert czuje coś zupełnie innego i chce to zatrzymać dla siebie. Okazało się, że to jeszcze nie wszystko. – Zresztą, to nie ma znaczenia, że Baśka jest jak kobra – powiedział Albert. – Najważniejsze jest to, że ja nie mam ochoty dzielić się jej plecami z nikim. Ani z Krzyśkiem, ani z Marcinem, ani z tobą! – Ani ze mną?! – zdumiał się Fred. Czasami i jemu ciężko było dzielić się czymś z bratem, ale przecież zawsze się dzielił. – A najgorsze jest to, że w ogóle nie powinienem się do nich zbliżać, bo to rzecz chwilowa. Baśka podtyka je, komu chce. I myśleć o niej nie powinienem, a myślę. Konszachty z kobrą kończą się zawsze tak samo. – Umilkł przygnębiony. – To co teraz będzie? – spytał Fred, do którego powoli docierał sens słów wypowiedzianych przez brata. Albert siedział skurczony. Myślał, myślał, myślał, aż w końcu odgiął się z wyrazem postanowienia na twarzy. – Będzie, co ma być! – powiedział ze straceńczą miną. – To znaczy? – Baśka chce wybrać się ze mną na spacer. Dawała mi to dzisiaj do zrozumienia. – Będziesz spacerował z kobrą? – Owszem. – Jakoś po tym, co powiedziałeś, ja na ten spacer nie mam ochoty. 153 – To się dobrze składa, bo nie miałem zamiaru cię ze sobą zabierać. Fred doznał kolejnego tego dnia wstrząsu. Z obrzydzeniem przypomniał sobie samotne pływanie. Pojedynczość go przerażała. Aż się wzdrygnął na samą myśl o tym. W dodatku Bóg jeden raczy wiedzieć, co Baśka zechce zrobić z Albertem, a on go nie będzie mógł obronić! Nie wyglądało to dobrze. – Przemyśl to jeszcze – nalegał Fred. – Myślałem dwa dni. Nie ma na to rady. Jestem zakochany. – Za... co? – Fred nawet bał się wymówić to słowo. – Zakochany – powtórzył już spokojny Albert. Teraz, gdy pogodził się z tą przerażającą myślą, nagle odzyskał pogodę ducha. – To jest dużo bardziej emocjonujący stan od rozprasowywania i innych tego typu rzeczy. Powinieneś sam spróbować. – Spróbować!? Też coś! – oburzył się Fred. – To nie konserwa, którą w dowolnej chwili można otworzyć i zjeść. A poza tym, jeśli mam być taki ponury jak ty, to dziękuję bardzo. – Zerwał się, odszedł kawałek i wrócił. – Rób, co chcesz! Słyszysz? Ja sobie idę! – Uspokój się! Przecież spacerowanie z dziewczyną nie zajmuje całego dnia. Teraz możemy popływać razem w tej cieplutkiej wodzie. Co ty na to? – Czy ja wiem... – Fred udawał obrażonego. – Pościgamy się? – kusił go Albert. – Do tamtej boi i z powrotem! Chcesz? Po chwili byli już parę metrów od brzegu i płynęli obok siebie. Albert, który zwykle poruszał się w wodzie szybciej, teraz specjalnie odrobinę został w tyle, by poprawić Fredowi humor. Po chwili obaj nie pamiętali o nieporozumieniach, zgodnie i miarowo machali długimi kończynami. Tymek postanowił ten dzień spędzić tak, jak sobie tego życzyła Zuza. Chociaż właściwie oboje mieli podobne życzenia – urwać się i zniknąć z oczu wszystkim. Popływali trochę w pobliżu Kłapoucha, a potem ruszyli wzdłuż brzegu na południe, gdy większość obozowiczów wybierała raczej spacer na północ, w kierunku wzgórz i Sozopola. Szli obok siebie długimi, zgodnymi krokami, złączeni jedynie koniuszkami palców. Minęli ostatnie grupki leżących na piasku turystów. Przed nimi była już tylko pusta plaża, niknąca za małym cypelkiem. Dopiero teraz Tymek objął Zuzę i pocałował. Brnęli przez piasek ku winnicy i kukurydzianemu polu. Wybrali miejsce, gdzie plaża i oba pola zbiegały się ze sobą. – Czuję się jak na bezludnej wyspie – szepnęła Zuza. Opadli na trawę. Rzeczywiście, byli sami w bezkresie piasku, morza i zieleni, nareszcie sami. Leżeli na skraju kukurydzianego pola, schowani pod wielkimi liśćmi. Tymek zajrzał w miodowe tęczówki dziewczyny, nakrapiane gdzieniegdzie złotymi punkcikami, pocałował prawie czekoladowe powieki. Zuza w odpowiedzi przytuliła się do niego. Była teraz uśmiechnięta, czuła i ufna, jakby nie było tych wszystkich milczących dni i przewin Tymka. Tak, taka też potrafiła być. – Tym... – szepnęła i chciała mówić mu jakieś czułe głupstwa, ale zakrył jej usta dłonią. Nie chciał nic słyszeć. Położył się obok i razem patrzyli na czysty błękit przetykany żółtymi kolbami kukurydzy. Coś cykało za ich głowami. Niedaleko szumiało morze. Jeszcze głośniej biło serce Zuzy, oszołomione bliskością Tymka i niespodziewaną chwilą szczęścia. Marcin i Agnieszka także byli już poza zasięgiem wzroku Kłapoucha. Chłopak namówił Agę na wyprawę na pobliskie wzgórza. Nie bardzo miała ochotę drapać się na góry, ale Marcinowi nie sposób było odmówić. Po kwadransie stwierdziła, że to był świetny pomysł. Wspinali się łagodną ścieżką, otoczoną karłowatą roślinnością. Odpoczęli na polance, z której rozciągał się widok na Sozopol i zatokę. Agę bardziej jednak zainteresowały pasące się niedaleko czarno- -białe owce. – Jakie śmieszne! – zachwycała się. – Gdyby je spruć, to powstałaby fajna, pstra wełna! – Spruć? – zdziwił się Marcin. – Ty masz, Aga, wyobraźnię. Gdyby to było takie proste, to złapalibyśmy ze dwa zwierzaki i nawinęlibyśmy kilka kłębków. 154 Dziewczyna roześmiała się. – Dobrze, że tak nie jest. Tymek musiałby przyjechać tu ciężarówką, a po Bułgarii chodziłyby same łyse owce. Brr! Pomachali do siedzącego na kamieniu starego Bułgara, który przyglądał się im z życzliwą ciekawością. W odpowiedzi skinął głową i zamachał parę razy sękatą laską. Agnieszka się zamyśliła. – Siedzimy na plaży i wydaje nam się, że nie ma tu nic poza morzem, piaskiem i turystami – powiedziała. – A przecież gdzieś tutaj żyją normalni ludzie, mają swoje sprawy, kłopoty. Nie staramy się tego poznać. Czy to nie dziwne? Przecież kurorty są wszędzie takie same, a codzienna egzystencja zawsze trochę inna. Zauważyłeś te wiejskie altanki oplecione winoroślą? Chciałabym choć przez chwilę posiedzieć w takim miejscu i obejrzeć sobie życie bułgarskich wieśniaków. – No proszę! Budzi się w tobie instynkt podróżnika. Odkrywam cię na nowo, Aga. – Nie żartuj sobie ze mnie. Trochę jałowe jest to nasze wędrowanie. Plaża, tłum i kramiki. Nic nam nie zostanie w głowie z tego kraju. Może gdzieś za tym wzgórzem jest wieś. Koniecznie musimy tam pójść. – Za duży upał. Może gdybyśmy podróżowali samochodem... Zresztą, mnie wystarczy to, co robimy. Trzeba umieć wypoczywać. Zobacz, jak tu pięknie! – Marcin oparł się o skałę i patrzył na zatokę. Widok, który rozpościerał się przed nimi, rzeczywiście zapierał dech w piersi. Cała zatoka lśniła żywym srebrem, łączyła się na horyzoncie z zarysem odległego miasteczka i błękitem nieba. Z boku cienki pasek plaży gubił się w soczystej zieleni winnic i wzgórz. Marcin żałował, że nie ma aparatu fotograficznego. Jak gdyby dla dopełnienia tego pięknego pejzażu z portu w Sozopolu wypłynęło kilka żaglówek. – No, no! – mruknęła Aga, wpatrzona w ten obrazek. Odechciało jej się dalszego wędrowania. – W porządku, zostańmy tu. Kiedy indziej poszukamy wsi. Marcin odetchnął z ulgą. Podsunął jej ramię do oparcia. – Jest pewna stara bułgarska legenda, która doskonale pasuje do tego widoku – zaczął tajemniczym głosem. – Masz ochotę ją poznać? Dziewczyna skinęła głową. Było jej dobrze na ramieniu Marcina i mogłaby w tej pozycji słuchać nawet książki telefonicznej. – To krótka opowieść. Otóż kiedy Bóg podzielił ziemię między wszystkie narody, zgłosił się zdyszany Bułgar. Zafrasował się wówczas dobry Stwórca, bo nie chciał spóźnionego odsyłać z niczym. Myślał, myślał, aż w końcu podarował mu skrawek raju. – Ten widok na pewno przypomina raj, ale czy w raju jest bieda? – spytała z przekorą. – Widocznie ludzie potrafią popsuć nawet raj – odrzekł Marcin. – Nam jednak, turystom, dostaje się z tego kraju samo najlepsze. Morze, ciepły piasek, owoce... – Czego, ty, Agniecha chcesz? Dotychczas zadowalało cię obserwowanie kolegów, teraz filozofujesz. Znudziło ci się obozowe życie? Dziewczyna machnęła ręką. – Znam je na pamięć. – W jej głosie była odrobina rozdrażnienia. – Mariola właśnie się przebiera albo robi ostry makijaż, który rozpłynie się w dzisiejszym upale, Wiesio przewraca się na drugi bok, bliźniacy torturują Kaśkę albo Baśkę, jeśli ta nie jest właśnie zajęta nową intrygą, Bożenka udaje, że studiuje Dziady, choć właściwie nie myśli o niczym, posiada bowiem ten niezwykle rzadki i cenny dar, Czarna Jagoda czegoś niezadowolona, Emil czyta, Tymek i Zuza, cóż, przemilczmy, Darek i Krzysiek piją w jakimś kącie piwko, bo im się bez wodza nudzi, a i zazdrośni przy tym, Bogdan i Małgorzata zaszyli się pewnie w jakiejś piaszczystej świątyni dumania, zamyśleni i milczący. Właściwie tylko ty mnie zdumiewasz, siedzisz tu ze mną, na podniebnej łące, zamiast rozglądać się po plaży za blondynką. Przecież w tym raju na pewno jest jakiś uroczy egzemplarz, który z chęcią wpadłby ci w ramiona. – Słyszę syk żmii. Czy musisz mnie wciskać w schemat? – Wszyscy jesteśmy z jakiegoś schematu. 155 – A co w takim razie powiesz o sobie? – Ze mną jest wszystko w porządku, zwykle mielę językiem i tak jest teraz. Tak czy owak, jesteś dobrym słuchaczem. – Nawet jak pochwalisz, to wsadzisz malutką szpileczkę. To twoje „tak czy owak”! I ta intonacja! Uf! Trudno cię zadowolić. – Nie musisz. – Ale może bym chciał. – Coś go podkusiło, by uśmiechnąć się do niej znacząco i zmienić tembr głosu. – Akurat! – Aga się nastroszyła. – Nie wysilaj się. Nie jestem Mariolą. Wystarczy, że po ludzku ze mną pogadasz. Podniosła się i bez słowa zaczęła schodzić w dół. Dogonił ją. – Przepraszam. To był żart – powiedział, ale dziewczynie wydawało się, że chłopak ma w oczach rozbawienie. Poczuła, że się czerwieni, i to jeszcze bardziej ją rozzłościło. – Wiem, że to był żart, ale ćwicz te swoje miny na kim innym. – W porządku. Zapisuję to w swojej pustej mózgownicy. Okay? – Okay. Czas wracać. Kłapouch zrobił się ostatnio nadwrażliwy. Schodzili w milczeniu. Oboje trochę źli na siebie. Aga za to, że nie umiała obrócić wszystkiego w żart, Marcin zaś za tę głupią próbę oczarowania dziewczyny – głupią, bo przecież nic do niej nie czuł oprócz sympatii. Ten nie najlepszy humor popsuł mu do reszty widok Margot i Bodka, siedzących na niewielkim cypelku, otoczonym z trzech stron wodą, a od strony lądu zasłoniętym trawami i akacjami. Zobaczyli ich tylko dlatego, że byli w górze. Nowe miejsce Margot – pomyślał Marcin z niechęcią. – Świątynia dumania! – powtórzył za Agą. Dlaczego Złotowłosa zawsze szuka odosobnienia i samotności? Dziwaczka! Czy po to wybrała się na obóz, żeby się przed wszystkimi chować? – Był rozdrażniony, może dlatego po raz pierwszy tak o niej pomyślał. Ale nie przyniosło mu to ulgi, bo następna myśl była o tym, jak przyjemnie byłoby teraz siedzieć w tym osłoniętym przed ludzkim wzrokiem zakątku. Wyobraził sobie, że jest obok dziewczyny zamiast Bogdana i wdycha zapach jej włosów, a potem pochyla się nad nią i szuka jej ust, jak wtedy, na wydmie. Co za idiota z tego Bogdana, że potrafi siedzieć obok Margot obojętnie! Ma ją przecież tak blisko siebie, że bliżej już nie można. Jak to możliwe, że nie zauważa jej uroku? Trzeba być ślepym, by go nie dostrzegać! Zupełnie ślepym! Po chwili zobaczył, że Bogdan się podnosi. Przez parę minut śledził jego drogę – chłopak skręcił w stronę Sozopola. A więc zostawił Margot samą na długo. Marcin przez sekundę czuł pokusę, by do niej pójść, spróbować jeszcze raz, objąć ją, przytulić! Mrzonki – przecież od tamtego nieszczęsnego wieczoru nie dała mu ani jednego znaku, który mógłby świadczyć, że zmieniła zdanie. Unikała go taktownie, a gdy przypadkiem stawali naprzeciwko siebie, patrzyła lekko spłoszona, bez cienia uśmiechu, z odrobiną poczucia winy... Nie sposób było znieść to spojrzenie, gdy zwykle patrzyły na niego zachwycone i pełne uśmiechów dziewczyny. Aga też dostrzegła, że Małgorzata została sama. Pomyślała, że przyda jej się przyjacielskie wsparcie. – Pójdę do niej – powiedziała. – Spotkamy się na plaży. Marcin skinął głową. Agnieszka po chwili błądzenia wśród traw znalazła cypel. – Niezłe miejsce – rzuciła na powitanie. – Aga, jak tu trafiłaś? – spytała zmieszana Małgorzata. – Wypatrzyłam cię z góry. Łaziłam tam z Marcinem... – urwała, bo zobaczyła na policzkach przyjaciółki ślady łez. Dziewczyna usiłowała je ukryć. – Chyba się nie pokłóciliście? – Nie... Tak sobie płaczę. Po prostu. Już mi przechodzi. – Może przeszkadzam? – Nie. Zostań... Bogdan poszedł do Sozopola. Musi znaleźć kwaterę. Wróci przed kolacją. – Więc jednak. 156 – Tak. Przecież ci mówiłam. Zamilkły. Agnieszka usiadła na kamieniu do połowy zanurzonym w cicho plumkającej wodzie. Małgorzata siedziała na piasku oparta o wyrzucony na brzeg gładki pień. Nad nimi zwieszała się karłowata, pokręcona pinia, dająca trochę zbawiennego cienia. Z trzech stron cypel otaczała woda. To było wspaniałe miejsce dla zakochanej pary, szukającej odosobnienia i spokoju – tak przynajmniej pomyślała Agnieszka i ogarnął ją dławiący żal. Czemu wszystko się tak pokomplikowało i żadna z nich nie może być szczęśliwa? Małgorzata ukryła twarz w kolanach – po jej drgających plecach Aga domyśliła się, że znowu nie może zatrzymać łez. Usiadła obok niej i przytuliła ją. – Wypłacz się. To ci dobrze zrobi. – Wiem – szepnęła bezradnym i nasiąkniętym wilgocią głosem Małgorzata. Chciała wypłakać jak najwięcej łez, by potem, gdy będzie trzeba, mieć suche i obłudnie zadowolone oczy. Wytrzymam – powtarzała sobie z rozpaczą. – Wytrzymam. Koło Kłapoucha ciągle było mniej więcej tyle samo osób – jedni odchodzili, drudzy wracali, by się wykąpać, pokręcić niedaleko belfra, zrobić frekwencję i znowu gdzieś zniknąć. Tak się po cichu umówili. Kłapouch jak zwykle udawał, że nie widzi tych wszystkich uczniowskich zabiegów. Tylko Bożenka była w jego pobliżu cały czas, pilnowana i zabawiana coraz to przez kogo innego. Tym razem siedziała przy niej znudzona Baśka. Niedawno wrócili także Krzysiek i Darek, a teraz rozglądali się za towarzystwem do kart. Krzysiek ponuro spytał Baśkę, czy z nimi zagra. Zgodziła się tylko dlatego, że przystał na to także Marcin, który przed chwilą wyszedł z morza, otrzepując się jak psiak. Baśka nie mogła sobie odmówić przyjemności zdenerwowania Krzyśka, a wiedziała, że tak będzie, gdy tylko zrobi w jego obecności parę słodszych minek do Marcina. Tak się stało. Zezol często wygrywał, a Baśka za każdym razem nie omieszkała mu powiedzieć, że kto nie ma szczęścia w miłości, ma szczęście w kartach, i dodawała znacząco, że z Marcinem jest zupełnie inaczej. Marcin zresztą udawał, że nie rozumie, o co jej chodzi. Była to jedyna godna postawa. Mógł jeszcze rzucić karty i rozciągnąć się na ręczniku, ale chwilowo miał ochotę na towarzystwo. Baśka jeszcze raz zmieniła postępowanie, gdy wrócili ze spaceru bliźniacy. Teraz była słodka nie tylko dla Marcina, ale także dla Krzyśka, a nie raczyła w ogóle zauważyć braci, którzy przysiedli, by poobserwować grę. Albert udawał jednak, że go to nie obchodzi. – Co za słodycz – przedrzeźniał miny Baśki. – Ucz się od niej, Fredziku, będziesz mi takie miny robił na dzień dobry i dobranoc. – Czy tak dobrze? – Fred od razu zaczął ćwiczenia. Zrobił minę zakochanego orangutana. – Cudownie, braciszku. Ale jesteś zdolny! – zachwycał się Albert. Baśka poczuła się zdemaskowana, już miała odpowiedzieć coś złośliwego, ale przypomniało jej się, że ze względu na wiadome plany nie powinna. – Jak tam wasz wspólny spacer? – spytała tylko ironicznie. – Doskonale. Ćwiczyłem mniejsze kroki, żebyś nie musiała za szybko lecieć, gdy będziesz ze mną dziś wieczorem spacerować – powiedział odważnie Albert. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, Baśka też miała nie najmądrzejszą minę. Albert jednak wytrzymał te spojrzenia dzielnie. – Już wybrałem trasę. Bardzo malownicza – skłamał. Krzysiek gotowy był go udusić, Marcin patrzył na całą scenę z rozbawieniem, Darka też ogarnął nerwowy chichot, a Fred z niepokojem czekał na dalszy ciąg. Łudził się, że dziewczyna odpowie odmownie i raz na zawsze cała sprawa zostanie załatwiona. Baśce rzeczywiście przemknęła taka myśl przez kudłatą głowę. Z chęcią powiedziałaby publicznie Albertowi, by się pocałował w nos. Z drugiej jednak strony spacer i w ogóle flirt z bliźniakiem to by było nie tylko spełnienie jej planów, ale i zaspokojenie ciekawości. Tak, przede wszystkim bardzo była ciekawa tego pojedynczego, osamotnionego Alberta. Freda zresztą też, ale Alberta – nie wiadomo dlaczego – jakby bardziej. To 157 mogła być niezła zabawa i Baśka nie mogła sobie jej odmówić. Uśmiechnęła się więc pięknie do bliźniaka i ku zdumieniu wszystkich powiedziała: – To świetnie. Z przyjemnością obejrzę tę malowniczą trasę po kolacji. Sam Albert przyjął jej odpowiedź spokojnie. Nie wydawał się ani zdziwiony, ani wniebowzięty – jakby codziennie umawiał się z dziewczynami na spacery. A przecież robił to po raz pierwszy w życiu. Fred podziwiał brata za odwagę, tupet i opanowanie. Żałował tylko, że Albert marnuje to wszystko dla kogoś takiego jak Baśka. Ale cóż, stało się! – Będę czekał – rzucił jeszcze Albert do dziewczyny i poszli przetrawić we dwóch to niespodziewane wydarzenie. Nie mieli zresztą na to czasu, bo zaraz ich wzrok przyciągnęła dziwna scena. Wiesio od wczoraj chodził rozdrażniony – bez środków odurzających wszystko wydawało mu się nie do zniesienia. To rozdrażnienie, a w porywach nawet wściekłość, skupiło się w końcu na Kaśce. Siedział właśnie oparty o ścianę wypożyczalni i walił głową w deski, gdy tuż przy nim wyrosła dziewczyna z dwoma lodami w dłoni. Nic by się może nie stało, gdyby bez słowa przeszła obok niego, ale Kaśka czuła się w obowiązku zbadać samopoczucie Koali. – Jak się masz? – spytała. Chłopaka ogarnęła fala wściekłości. Zdawało mu się, że dziewczyna kpi. Nie dość, że pozbawiła go wiadomej przyjemności, nie dość, że naraziła go na tę koszmarną sytuację z recepcjonistą, która mogła ośmieszyć go do końca życia, to jeszcze się czepia jak rzep psiego ogona! Wyobraził sobie ten odurzający haust, który mógłby być jego udziałem w tej chwili, gdyby nie wścibstwo dziewczyny. Złość prawie go oślepiła. – Miałem się dobrze! – wyrzucił z siebie. – Nawet bardzo dobrze! Do momentu, gdy się mną nie zajęłaś. Może teraz ja się tobą zajmę?! – Złapał ją za ramiona i podniósł do góry jak szmacianą lalkę. Kaśce ze zdziwienia wypadły z ręki oba lody. – Mam ochotę wcisnąć cię w tę drewnianą budę, rozgnieść jak karalucha. Słyszysz?! Kłapouchówna słyszała, ale nie potwierdziła tego faktu, bo ze zdziwienia i trochę ze strachu odjęło jej mowę. Słyszała także trzask swojej bluzki i czuła, że jeśli się poruszy, to w rękach Koali zostaną płócienne strzępy, a ona opadnie półnaga na piasek. – Zwariowałeś?! – wykrztusiła wreszcie. – A jeśli tak, to co? – Wiesio rzeczywiście miał w oczach odrobinę szaleństwa. Jemu samemu wydawało się, że krew rozsadzi mu czaszkę. – Przyjemnie byłoby widzieć, jak spływasz z tej ściany w płynnej mazi – zasyczał. – Ale jak już pewnie wiesz, mam jedną małą słabość, nie ruszam psów, żabek, ptaszków i dzieci. Może gdybyś była większa, ale ty masz wzrost niedorozwiniętej pluskwy. – Wiesio nie przebierał w słowach. Potrząsnął nią i dziewczyna usłyszała kolejne niebezpieczne trzaski. Na szczęście obok wypożyczalni zjawili się bliźniacy, zaciekawieni tą dziwną sceną. Wiesio na ich widok postawił Kaśkę na piasku, ale jej nie puścił. – Tak ją trzymasz, Wiesiu – zaczął Fred. – Czy ona aby jest z tego zadowolona? – Nie twoja broszka – burknął tamten. – Właśnie że moja – nie ustępował Fred. – To ją sobie przypnij do kołnierza. – Koala pchnął Kaśkę tak, że wpadła Fredowi prosto w ramiona. Bliźniak tylko dlatego nie strzelił Wiesia w zęby. Za to Albert nie stracił okazji – podstawił Koali nogę i tamten wyłożył się jak długi. Fred spojrzał na brata z czułością. – Dziękuję, braciszku. – Ależ z ciebie ciamajda – rzucił jeszcze za Wiesiem Albert. – Omal mi nie złamałeś nogi. Koala zerwał się, by się z bliźniakiem policzyć, ale kątem oka zobaczył, że Kłapouch usiadł w swoim dołku i patrzy ku nim. Bluznął więc tylko najszpetniej, jak umiał, i ruszył wściekły w przeciwnym kierunku. 158 – Tak się kończą konszachty z gburami – pouczał tymczasem Kaśkę Fred. Dziewczyna wzruszyła ramionami i usiłowała się wyswobodzić. Fred westchnął. – No tak, w dodatku zero wdzięczności. Uratowałem ci przecież życie – mówił, trzymając ją dalej w swoich splotach. – Niepotrzebnie, jeśli teraz masz zamiar mnie udusić – burczała, szarpiąc się bezskutecznie. – Udusić? – oburzył się Fred. – Przecież ja cię podtrzymuję. Kaśka szarpnęła się stanowczo i w końcu wyswobodziła się z jego objęć. Fred był niepocieszony. – Trzymaj te łapy przy sobie. I nie mieszaj się w cudze sprawy! – syknęła jeszcze i poszła śladem Wiesia. Nie miała czasu na wygłupy bliźniaków. Bała się, że chłopakowi może strzelić do głowy coś naprawdę głupiego. Czy nie czas było zawiadomić o wszystkim Kłapoucha? Koala szedł przed siebie, ze złością rozkopując piasek. Za nim skradała się Kaśka, a za Kaśką bliźniacy. – Rozumiesz coś z tego? – pytał brata Fred. – Nic a nic. – Czy to aby nie miłosna kłótnia? – Pod Fredem nagle ugięły się nogi. Czy mógłby bowiem rozprasowywać cudzą dziewczynę? Poczuł się tak jak w dzieciństwie, gdy jego ulubiony samochodzik wpadł z mostu do rzeki i zniknął bezpowrotnie. Wszyscy się zakochiwali, nawet Albert zakochał się w kobrze. Czemuż nie miałaby temu stanowi ulec Kaśka? Wyjawił swoje wątpliwości bratu. – Mógłbyś zakochać się w Wiesiu? – spytał go pocieszająco Albert. – Ja? Nie! Brrr! – Ja też nie. Żadna dziewucha się przy nim nie kręci, bo i charakter paskudny, i mina wredna. Mówię ci, że to jakieś harcerskie zadanie. Taka Kaśka nigdy nie rozprasuje się do końca. – Ale co by to mogło być? – Widziałeś, w jakim on był paskudnym humorze? Może Kaśka chce zobaczyć, co z tego wyniknie? – Ja też jestem w paskudnym humorze, ale mną jakoś się nikt nie przejmuje – skarżył się żałośnie Fred. – On jest w paskudniejszym. Zabacz, jak kopie puszkę! Skradali się więc aż do namiotów, a tam okazało się, że Wiesio przysiadł na materacu, zapalił papierosa i trochę wziął się w karby. Kaśka stała za sosną, oni zaś wyglądali zza kiosku, gotowi ruszyć do akcji. Wiesio położył się jednak w cieniu, a uspokojona dziewczyna wróciła na plażę. Obozowicze siedzieli nad morzem aż do kolacji. Większość czasu spędzali w wodzie. Była tak ciepła, że można było pływać w niej godzinami. Nawet Bożenka raz po raz zażywała kąpieli pod kontrolą znudzonej Kaśki, która wolałaby sobie popływać na głębszej wodzie. Niestety, Rafał właśnie robił zakupy na kolację, więc ona zajmowała się Pączkiem. Tylko Czarna Jagoda musiała pozostać na piasku, by nie zmoczyć bandaża. Ręka ją trochę bolała, ale ukrywała to przed Kłapouchem. Ten jednak przypomniał sobie o niej. Dopiero wówczas Czarna Jagoda ze łzami w oczach przyznała się, że rana była w szpitalu zszywana i lekarz kazał zgłosić się na opatrunek dopiero po czterech dniach. Czekało ją także zdjęcie szwów, ale dziewczyna wyliczyła, że będzie to mogła zrobić już po powrocie do Polski. Tyle że wówczas trzeba będzie pokazać zawiniętą rękę matce. Na samą myśl o tym chciało jej się płakać. Nazbierała tyle wspaniałych opowieści i kłamstw, a ta pręga na dłoni odbierze im urok i siłę. – Spokojnie. Do wesela się zagoi! – pocieszał ją teraz Kłapouch, ale ona nie mogła się opanować. – Chyba cię aż tak nie boli? – spytał zaniepokojony. Potrzasnęła przecząco głową. – No to głowa do góry! Kłapouch podszedł także do Emila. Ten przypomniał sobie wczorajsze kłamstwa. – Mała ranka? – rzucił belfer z surową miną. Emil już miał się zacząć usprawiedliwiać, gdy Kłapouch kolejny raz poklepał go po plecach. – Dobrze się spisałeś – pochwalił go. 159 – Nie miałem wyjścia – odpowiedział Emil zmieszany. Cała ta nieprzyjemna przygoda z Czarną Jagodą dawała mu trochę do myślenia. Peszyły go zwłaszcza pochwały. Nic takiego przecież nie zrobił. Wykazał jedynie odrobinę zdrowego rozsądku i energii. Miał jednak wrażenie, że nikt go o to wcześniej nie podejrzewał i dlatego teraz wszyscy patrzą na niego z uznaniem. Ale czy rozsądnie było cały czas czytać na wędrownym obozie? Emil odłożył książkę i zaczął się rozglądać po okolicy. Koledzy się świetnie bawili – tak przynajmniej wyglądało to z daleka. Większość pływała lub udawała, że pływa, a wszyscy wesoło pokrzykiwali, oblewali się nawzajem wodą i gonili. Wspólnota i sielanka. Na brzegu siedziała tylko zapatrzona na to wszystko Czarna Jagoda. Po powrocie nie będę nawet wiedział, jaki był kolor morza – pomyślał przestraszony Emil i po raz pierwszy zastanowił się, dlaczego nie może wtopić się w ten wesoły tłum. Jestem inny – pomyślał. – Ale dlaczego jestem inny? Wiem wszystko o starożytnej Apollonii, a co wiem o dzisiejszym dniu? Nic. Ten dzień się kończy, a ja nic o nim nie wiem! – Poczuł nagle dziwny skurcz w piersi, jakby coś stracił bezpowrotnie. Siedział obok otwartej książki, z niedoczytanym do końca zdaniem, rozdarty między tą dziwną tęsknotą za mijającym dniem a tą drugą, by powrócić do lektury, dokończyć zdanie i zatopić się w bezpiecznym i cudownym świecie fikcji. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że ze strachu chowa się w papierowy, martwy, choć fascynujący świat. Tuż po kolacji doszło do kolejnego starcia Tymka i Rafała. Zuza patrzyła w ich kierunku z niepokojem. Rozmawiali z boku, tak że nie było słychać ich słów. Rafał był wyraźnie zdenerwowany, chociaż usiłował się hamować. Tymek przybrał swoją lekceważącą postawę. – Zastanawiam się, czemu się nią tak interesujesz – powiedział. – Dała ci do tego prawo? – Zostaw tę demagogię, Tymek. Znamy się nie od dziś, by wiedzieć, dlaczego w ogóle zacząłem tę rozmowę. – Pogadać zawsze można. – Tymek kpił w żywe oczy. – Tylko czemu o mojej kobiecie? – podkreślił słowo „kobieta”. – Nie masz bardziej interesującego tematu? – Nie interesuje cię rozmowa o Zuzie? – Wolę ją całować niż o niej mówić. – Tymek znowu uśmiechnął się bezczelnie. Wiedział, czym dotknąć Rafała. Rafał ledwie się powstrzymywał. – Słuchaj, koleś! – zbliżył się niebezpiecznie. – Już raz zaliczyłeś! Mogłeś zaliczyć więcej, nie chciałem jednak denerwować Zuzy. Udajesz bohatera, ale jesteś cienki. Taka jest prawda. Ona też w końcu przejrzy na oczy. – Ładne kazanie, choć trochę przydługie. Tyle że dalej nie kumam, o co biega. – Ale zanim przejrzy, minie trochę czasu. Jeśli ją jeszcze raz uderzysz albo powiesz coś we wczorajszym stylu, to pożałujesz. Będę cię obserwował, stary. Lepiej bądź dla niej miły. Tymek skrzywił się kpiąco. – Od wczoraj jestem dla niej bardzo miły. A zamierzam być jeszcze milszy. Ona też jest miła. Powinieneś być zadowolony, panie opiekunie. – Doprawdy, szkoda jej dla takiego dupka jak ty. Tymek się roześmiał. – Chciałbyś mnie sprowokować, co? Ale nie ze mną te numery. Wszystko mi pasuje, każde słowo. Cacy! A na koniec tej miłej rozmowy chciałbym ci przypomnieć, że jesteś tu nie po to, by podrywać cudze dziewczyny, tylko po to, by pilnować ich bezpieczeństwa. Moje konflikty z Zuzą to prywatne sprawy. – Zgadza się. I prywatnie oberwiesz po gębie. Jeśli oczywiście nie weźmiesz pod uwagę moich słów. Jak już powiedziałem, będę cię bacznie obserwował. Nie tylko ze względu na Zuzę, ale także na twoje kombinacje – powiedział jeszcze Rafał i by dalej nie dyskutować z bezczelnym szczeniakiem, odwrócił się na pięcie i odszedł. Tymek musiał na kimś wyładować swą złość. Zuza była najbliżej. 160 – Na drugi raz lepiej dobieraj sobie towarzystwo – warknął. – Niepotrzebne mi pouczenia belfrów i ich pomagierów! Sielankowy nastrój prysnął. Zuza przemilczała uwagę Tymka, bo nie lubiła z nim dyskutować, kiedy był zdenerwowany. Ogarnął ją jednak smutek – Tymek bowiem mruknął coś do kumpli i wszyscy trzej oddalili się w stronę toalet, by zapalić i omówić plany na wieczór. Już wszystko było po staremu i chłopak nie spytał jej nawet, co ona by chciała robić. Po kwadransie wrócili z gotową decyzją. Zamierzali pójść do Sozopola. – Idziesz z nami – postanowił Tymek. Nie oponowała. Zameldowali o tym Kłapouchowi, a ten wyraził łaskawie zgodę. – Macie być z powrotem najpóźniej o dziesiątej – powiedział tylko. Do Sozopola wybierał się także Bogdan, któremu przed kolacją nie udało się znaleźć kwatery. Była pełnia sezonu i miasteczko po brzegi wypełniali turyści. – Pomogę ci – zaproponowała Małgorzata. – Może będę miała więcej szczęścia niż ty. Ucieszył się z tej propozycji, także i dlatego, że mało ze sobą ostatnio przebywali. – Pogadamy po drodze, a rozdzielimy się dopiero w miasteczku – postanowił. Ale potem szli w milczeniu, podziwiając pejzaż, który rozciągał się po lewej stronie szosy biegnącej wzdłuż wybrzeża. Reszta pozostała w obozie. Marcin rozłożył się przed namiotem z gitarą i cicho na niej brzdąkał. Wokół niego powoli zaczęli gromadzić się inni. Także Fred z organkami, żałośnie patrzący w kierunku Alberta, który niedawno wrócił spod prysznica, a teraz w czystej koszulce, starannie uczesany przechadzał się przed namiotem Baśki. Dziewczyna wkrótce wyszła – ubrana śmiało i skąpo, bo znowu pożyczyła sobie od Kaśki spódniczkę. Bliźniak nosił wszystko za duże, Baśka za małe, więc doskonale do siebie pasowali. Albert machnął jeszcze do brata i poszli. – Co to za malownicza trasa? – spytała Baśka. – Zobaczysz... – powiedział tajemniczo Albert, chociaż niczego nie zaplanował. Okolica była taka piękna, że każda droga była odpowiednia. Tak więc blefował i sam nie wiedział, skąd mu się to brało – odwaga, kłamstwo i pewność, że z Baśką tak właśnie trzeba postępować. Rzeczywiście, udało mu się ją zaciekawić. Skręcili w kierunku plaży i brzegiem morza doszli do pierwszego wzgórza. – Proponuję zdobycie tej góry. Z jej szczytu obejrzymy zachód słońca. Nie znalazł jednak dla tej propozycji uznania Baśki. Prychnęła pogardliwie. – Myślałam, że to mnie chcesz zdobyć, a nie jakąś tam górę! Alberta zaskoczył tupet dziewczyny, ale postanowił się nie dać. – Ciebie? – udał zdumienie. – To ty jesteś do zdobycia w jeden wieczór? Baśka zapowietrzyła się. Miała nawet ochotę grzmotnąć Alberta w uśmiechniętą głupio i – jej zdaniem – obraźliwie gębę. Ale bliźniak zrobił szybki unik i dziewczyna pomieszała tylko powietrze. Wkurzona odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem. Dopiero teraz doszło do Alberta, że jego zdanie zabrzmiało paskudnie. Postanowił to natychmiast załagodzić. Ruszył za nią. – To znaczy – tłumaczył się – chciałem powiedzieć, że to ty zdobywasz. Może mnie przegniesz i pocałujesz?! Baśka zatrzymała się i spojrzała na bliźniaka z politowaniem. – Kpisz czy o drogę pytasz? – spytała groźnie. – Kpię... to znaczy – plątał się Albert – o drogę pytam. Tak! Tak! Zapewniam cię! – Kto pyta, nie błądzi – wycedziła. – No właśnie – ucieszył się chłopak. – Fajnie się z tobą gada. Baśka nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. – Ty chyba jesteś całkiem zielony! Jak świeża wiosenna trawka! No powiedz, chodziłeś z jakąś dziewczyną? Co? – wiedziała, że jest to pytanie retoryczne. – Nie – przyznał odważnie bliźniak. – Tylko z Fredem. 161 Po tej odpowiedzi Baśkę skręciło w środku i Albert zaczął się poważnie obawiać, czy na jego oczach nie skona ze śmiechu. – Chyba nie ćwiczyłeś pocałunków z bratem? – zainteresowała się, gdy jej trochę przeszło. – Nie! – spowiadał się poważnie Albert. – Ale rozważaliśmy ten problem teoretycznie. Baśkę znowu skręciło. Opadła bezsilna na piasek, a bliźniak rzucił się ją ratować. A potem wszystko potoczyło się jak w filmie – Baśka się przekręciła, Albert zobaczył jej usta tak blisko, że nagle przyssał się do nich, jakby od tego miało zależeć jego życie. Baśka w pierwszej chwili chciała go odepchnąć, a potem też się do niego przyssała. Albert zaczął się potem z równą desperacją przysysać do szyi i uszu Baśki, co później, gdy się w końcu od siebie z niechęcią oderwali, wydawało mu się barbarzyńskie i przerażające. Dziewczyna jednak nie podzielała tego zdania. – Kłamczuch! – rzuciła, wstając i otrzepując z piasku spódniczkę. W jej głosie była nutka podziwu. Ruszyła w kierunku wzgórza. – Mieliśmy je zdobyć – przypomniała zalotnie. – No i jak poszło? – pytał Fred godzinę później. – Fajnie – rozmarzył się brat. – Ćwiczyliśmy przysysanie. Duża sprawa! – Przysysałeś się do Baśki? – spytał z niedowierzaniem i zazdrością Fred. – Tak od razu? Na pierwszym spacerze!? – Tak jakoś wyszło. Niechcący – usprawiedliwiał się Albert. – Powinieneś też spróbować. To bardzo przyjemne! – Do kogo niby mam się przysysać? Do ciebie? A poza tym, nie ustaliłeś tego ze mną – oskarżył go Fred. – Przedtem najpierw wszystko omawialiśmy, a potem robiliśmy! – Nie było cię w pobliżu. Zresztą, nie ma co ustalać – powiedział bliźniak. – Baśka może już jutro wybierze się na spacer z kimś innym, więc muszę się śpieszyć. Fred musiał mu przyznać w duchu rację, ale zazdrość go nie opuszczała. Albert go wyprzedził. Stało się! Nie byli już tacy sami, bo brat się zakochał, potem umówił z dziewczyną, a w końcu przećwiczył całowanie i teraz już wiedział dokładnie, jak to z tym jest. – A że bardzo się muszę śpieszyć – kontynuował Albert – umówiłem się z Baśką także na jutro... – wyznał i to już zupełnie przygnębiło Freda. – Ty też powinieneś się z kimś wybrać na spacer. Choćby z Kaśką. – Z Kaśką? – Bliźniaka przeszedł dziwny dreszcz, takiej niechętnej chęci czy też chętnej niechęci. – Rozprasowywanie to co innego. Kaśka drobi jak biedronka. Żeby jej dorównać kroku, musiałbym robić jeden szag do przodu i dwa do tyłu. Męcząca sprawa. – Czyżby? A może ty się po prostu boisz? Fred zmarkotniał. Rzeczywiście, był pewien, że dziewczyna w żaden sposób nie da się namówić na spacer. Zrobił taką nieszczęśliwą minę, że Albertowi mało nie pękło serce. Objął brata pocieszająco. Usiedli nad samym morzem i patrzyli na zachód słońca, mocząc w wodzie takie same, wielkie stopy. Trochę to uspokoiło Freda, który pomyślał, że może to nie on jest przerośniętą anomalią, Kaśka też nie jest niedorozwiniętym krasnoludkiem, a tylko razem pasują do siebie jak pięść do nosa. Było to pocieszające tylko trochę, bo takie myślenie nie zmieniało niestety proporcji. A gdyby tak, przypuśćmy, chciał Kaśkę pocałować? Musiałby się złożyć jak scyzoryk albo postawić dziewczynę na krześle, a skąd je wziąć na plaży? Albert nie miał takich problemów, bo Baśka była wysoka. – Przysysałeś się do Baśki na stojąco? – spytał brata. – Też. – Też? – Na stojąco, na siedząco i na leżąco – wyliczał Albert. 162 – Na siedząco... – zastanawiał się Fred. To by było rozwiązanie. Teraz już nie zazdrościł Albertowi. Przeciwnie, cieszył się, że ma brata bardziej doświadczonego i ochoczo dzielącego się cennymi wiadomościami. Zuza rozglądała się z zachwytem po Sozopolu. Miała słabość do takich miejsc, bo jej babcia mieszkała w Kazimierzu Dolnym, w którym tak jak tutaj nie brakowało latem malarzy. A poza tym była wrażliwa na piękno i teraz nie mogła napatrzyć się na wąskie uliczki, na domy z parterami zbudowanymi z kamienia, a wyżej drewniane, z werandami i balkonami pełnymi kwiatów. Czasami zostawała w tyle i podziwiała jakiś kolejny ładny zakątek. Złościło to Tymka. – Snujesz się jak żółw z odciskami na piętach – mówił już dawnym, półironicznym tonem. – Nie słyszałaś, co mówił belfer? Zwiedzanie będzie jutro. Dziś zobaczymy, co ta dziura naprawdę jest warta. Chyba są tu jakieś przytulne knajpki. – Knajpy zawsze są mniej więcej takie same – powiedziała. – A to miasteczko jest jedyne w swoim rodzaju. Chłopak spojrzał na nią ciężko. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem i ona pierwsza opuściła powieki. Nie chciała się z nim kłócić. Nie dzisiaj. Tymek też chyba nie chciał, bo w tej samej chwili objął ją na moment i przyciągnął do siebie. Trwało to tylko ułamek sekundy, ale Zuza przyjęła to jako przeprosiny. Umieli się tak właśnie porozumiewać – mieli swój własny kod, niezrozumiały dla innych. Tak było także teraz. Ptyś i Zezol czekali na ich kłótnię, a oni ruszyli zgodnie dalej. I jakkolwiek Zuza, zobaczywszy otoczony drzewami figowymi zabytkowy dom, pomyślała, że to miejsce spodobałoby się Rafałowi i że on zrozumiałby w pełni jej zachwyt, to myśli te zaraz uciekły, gdy Tymek pociągnął ją za sobą w kierunku szeroko otwartych drzwi, z których wylewała się ostra, pulsująca muzyka. Za to Małgorzata i Bogdan poznali tego wieczoru prawie całe miasteczko. Ale po pierwszych zachwytach zapomnieli o jego uroku, zajęci szukaniem kwatery. Bogdan znalazł sposób, by dziewczyna mu pomagała, a jednocześnie była w zasięgu jego wzroku. Szli tymi samymi uliczkami, ale po przeciwnych stronach i pytali o wolne pokoje w kolejnych domach. Była to syzyfowa praca – wszystkie miejsca były zajęte. Na balkonach i tarasach wylegiwali się różnojęzyczni turyści. Oddalali się coraz bardziej od morza i zabytkowej części miasta, wchodzili w mniej zadbane zaułki. Wszystko na próżno. Poddawanie się nie było jednak w stylu Bogdana. – Czuję, że ten wolny pokój gdzieś tu jest. Musi być! – mówił z uporem. – Musi! I my go znajdziemy! Kiedyś lubiła ten jego upór. Tam gdzie inni dawno machali ręką, on znajdował energię i wolę, by rzecz dokończyć. Zdobywał bilety na niecodzienne imprezy, wystawy i zadymy, wyszukiwał unikatowe książki, nawiązywał interesujące znajomości. I zawsze gotowy był podzielić się tym wszystkim z Małgorzatą. Jej pierwszej proponował obejrzenie ciekawego filmu czy koncertu, o niej myślał, gdy wybierał się na zwykły spacer... Teraz też nie zapomniał o Małgorzacie. – Jesteś zmęczona – stwierdził. – Nie, skąd... – zaprzeczyła, ale chłopak nie słuchał jej. Od dwóch godzin nie usiedli nawet na chwilę. – Może tutaj? – zaproponował, wskazując małą, zaciszną kawiarenkę. Skinęła głową. Zajęli miejsce w kącie tarasu, a Bogdan zamówił zimne napoje. Przed sobą mieli widok na rybackie łodzie, za którymi piętrzyły się ponure sylwetki okrętów wojennych. Był to taki dziwny zgrzyt w tym zdawałoby się sielskim miasteczku. – To prawie twierdza! O tym nie pisali w przewodniku – powiedział zdumiony Bogdan. Małgorzata roześmiała się. Więc było coś, o czym nie wiedział. Co za ulga. Gdyby nie tamto zadanie, pewnie by się teraz poderwał i pociągnął ją w kierunku nabrzeża, by obejrzeć dokładniej 163 zabudowania portu i okręty. A tak tylko stwierdził zamyślony: – Ucieka nam trochę to lato, zwłaszcza tobie. Chwilami mam wyrzuty sumienia. – Dlaczego? Przecież nie jesteś zobowiązany do zabawiania mnie. – Ale chciałbym. – Wiem. Czasami można wybierać – powiedziała cicho – a czasami nie ma wyboru... Ja to rozumiem. Naprawdę rozumiem. Wszystko jest w porządku, Bodek. – To dobrze – odpowiedział, czując jednak, że nic nie jest w porządku. Margot była smutna, zmęczona i jakby nieobecna. Kiedyś tyle ze sobą rozmawiali, teraz rozmowa się nie kleiła. Od dawna miał na przykład ochotę zapytać o Marcina, ale nie miał odwagi. Aga... no właśnie. Od czasu tamtej rozmowy z Agą wszystko się jakoś skomplikowało. Każde słowo i gest nabierały innego znaczenia. Zwykle nie miał czasu się nad tym zastanawiać, zbyt był zajęty Anną. Teraz jednak słowa Agi wróciły jak echo i chłopak poczuł się nieswojo. Co naprawdę czuje Małgorzata? A jeśli... Nie, to niemożliwe. Aga fantazjowała. Po prostu choroba Anny przygnębia także Małgorzatę. Stąd ten smutek na jej twarzy. I próby ucieczki. Któż chciałby na wakacjach myśleć o śmierci? Nikt. A on? Dlaczego nie uciekł? Dlaczego z takim uporem szuka teraz pokoju? Nie ma – mógłby jutro powiedzieć przez telefon. – Nigdzie ani skrawka wolnego miejsca. Parę słów i cała ta historia mogłaby być przerwana. Koniec. Spokój. Słońce. Plaża. Dlaczego by tego nie zrobić? Mógłby nauczyć Małgorzatę pływać. Zwiedziliby ten ponury port, nad którym teraz różowiło się wieczorne niebo. Mógłby... – Chodźmy – powiedział, zrywając się nagle, przestraszony własnymi myślami. Przecież gdzieś tam czekała na wiadomość od niego Anna. Nie mógł jej zawieść. Musiał ją jeszcze raz zobaczyć... Musiał! Pół godziny później, gdy zmęczeni i zniechęceni wracali na kemping, udało im się wreszcie znaleźć kwaterę. To Małgorzata wypatrzyła mały domek oddalony od szosy, prawie całkiem schowany wśród figowych drzewek. Miejsce było doskonałe, bo położone w połowie drogi między Sozopolem i Złotą Rybką. Bogdan poszedł tam bez żadnej nadziei, a po paru minutach wypadł rozpromieniony. – Jest! Jest miejsce! Znaleźliśmy je dzięki tobie! – wykrzyknął, podnosząc ją do góry i okręcając. Małgorzata poczuła, że robi jej się niedobrze – ze zmęczenia, stresu i od tego szalonego wirowania. Zachwiała się, gdy ją postawił na ziemi. – Jaki ze mnie głupek. Przecież wiem, że nie znosisz karuzeli. Lepiej ci? Skinęła głową, chociaż jeszcze przez chwilę nie czuła się dobrze. Otoczył ją ramieniem, przytulił do siebie i tak szli w kierunku pierwszych świateł kempingu. II Przy robieniu śniadania Marcin miał do pomocy Agnieszkę, a Baśka Kaśkę, dzięki czemu posiłek nie wyglądał i nie smakował tak koszmarnie jak wczoraj. Za to było dużo kwasów, bo obecność Agi denerwowała Baśkę. – Nie mogę znieść tej chudej żmii – syknęła do ucha Kaśce, gdy sprzątały po jedzeniu. – Ciekawe, kogo masz na myśli? – spytała ironicznie Kłapouchówna. – Wydaje jej się, że pozjadała wszystkie rozumy. Zadziera do góry ten swój paskudny nochal! – Aga? Nie pomyliłaś jej przypadkiem z kimś innym? Choćby ze sobą? Baśka oburzyła się. – Ty też mnie wkurzasz. Wszyscy wydają ci się ideałami oprócz mnie. – Może dlatego, że znam cię lepiej niż innych. Baśka wzruszyła ramionami. Patrzyła przy tym cały czas w kierunku rozmawiającej z Marcinem Agnieszki. – No powiedz sama, czym taka chuda płaszczka może mu zaimponować? 164 – Płaszczka? Przesadzasz! – Kaśka poczuła się urażona. Sama też była „chudą płaszczką”, w dodatku dużo niższą i nawet w połowie nie tak zgrabną jak Aga. Baśka nie dostrzegała jednak swego nietaktu i kontynuowała złośliwie: – No proszę, jak się koło niego kręci! Taka jest niby wyluzowana i przyjacielska. Jakby w ogóle nie zauważała, kogo ma przed sobą. Ale to tylko taka sprytna gierka. Za wysoko mierzy, mówię ci! Marcinowi musiałyby się poprzestawiać klepki, by zająć się taką szarzyzną. Tymczasem jednak wyglądało na to, że Aga i Marcin są w doskonałej komitywie, bo dowcipkowali i śmiali się. Baśka zagryzła ze złością usta i postanowiła, że wcześniej czy później zniszczy tę przyjacielską sielankę. Kłapouch po śniadaniu oznajmił, że spędzą trochę czasu nad morzem, a dopiero potem wybiorą się do Sozopola. Na plaży było jeszcze mało osób, więc mieli całą zatokę dla siebie. Nurkowali, robili fikołki, ścigali się. Baśka, obrażona na cały świat, dołączyła zaraz po śniadaniu do grupy Tymka, która jak zwykle trzymała się osobno. Teraz też odeszli kawałek plażą, rozłożyli ręczniki za małą wydmą i dopiero wtedy weszli do wody. Kaśka była więc skazana na samotne pływanie, i to pod czujnym okiem bliźniaków. Na szczęście w wodzie to ona była lepsza i szybko zostawiła ich w tyle. Zanurkowała, gdy była już dostatecznie daleko od nich. Niestety, po wynurzeniu się na powierzchnię ze zgrozą stwierdziła, że nie ma na sobie górnej części stroju. Schowała się do wody natychmiast, ale jej nieszczęście i tak zostało zarejestrowane przez Alberta. Stuknął brata w ramię i pokazał dziewczynę siedzącą po szyję w wodzie. – Kaśka zgubiła cyckonosz. – Coś takiego! – ucieszył się Fred. – To fajnie! – I tak nic nie zobaczysz. Prędzej się utopi, niż coś pokaże. – To do niej podobne. Chodź, braciszku, pomożemy jej szukać, bo jeszcze ktoś inny znajdzie i odbierze nam zasługę. – Słusznie. Kaśka jęknęła, gdy zaczęli płynąć w jej kierunku. – Tylko się do mnie nie zbliżajcie! – krzyknęła przerażona. Nie mogła jednak uciekać, by nie zgubić miejsca, w którym straciła stanik. – A to czemu? – spytał Albert. – Myśleliśmy, że robisz striptiz. – Odpłyń, bo pożałujesz – groziła zrozpaczona Kaśka. – A to striptiz tylko dla ryb – kontynuował Albert. – Dla nas granatowe zakładki, a dla ryb gołe te... jak im tam, braciszku? – Język ci sparszywieje od takiego gadania! – syczała Kłapouchówna, gotowa w każdej chwili zanurkować, gdyby tylko któryś z bliźniaków chciał się zbliżyć. Zaczerwieniła się przy tym po czubki uszu i już sama nie wiedziała, co robić. – Poszukam go – powiedział łaskawie Fred. – Pomyśl, Alberciku, jakbyś się czuł, gdyby spadły ci majtki. Ona tak się właśnie czuje. Dyskusje bliźniaków doprowadzały dziewczynę do rozpaczy. Zapragnęła zmienić się w rybę albo wodorost. Bracia zaczęli nurkować. Zakreślali coraz większe kręgi. Po chwili Fred triumfalnie wyciągnął stanik jakieś dwadzieścia metrów od Kaśki. Bliźniacy zaczęli go z zainteresowaniem oglądać. – To chyba nie Kaśki – powątpiewał Albert. – Co tu można zmieścić, najwyżej włoskie orzechy. – A ty byś zaraz chciał kokosy! – zdenerwował się Fred. – Lubisz przerosty, braciszku. – A ty niedorosty – odciął się brat. – Czy to nie dziwne? Lody na przykład lubimy takie same, śmietankowe, a owocowych obaj nie znosimy. A tu nagle inaczej. 165 – Może to i lepiej – stwierdził Albert. – Leć teraz, oddaj cyckonosz Kaśce, bo spali się ze wstydu i nie będzie kogo wychowywać. Fred zaczął zbliżać się do dziewczyny. Ta patrzyła nieufnie na jego poruszenia. – Nie bój się, lalka – przemawiał łagodnie. – Fredzik odnosi ci zgubę. – Oddaj i spływaj – rzuciła bojowo. – A ja z takim poświęceniem nurkowałem – westchnął teatralnie. – Ot, wdzięczność kobieca! – Mów, o co ci chodzi, bo nie mam czasu na twoje wygłupy. – Może pomóc ci założyć? – Zwariowałeś? Sama to zrobię! – Ale tu takie trudne zapięcie. Nie dopniesz i znowu trzeba będzie przeszukiwać pół Morza Czarnego. – Fred, nie zachowuj się jak pijawka. Oddaj strój, to postawię ci lody, dziesięć śmietankowych gałek. – Albert codziennie kupuje mi lody. – Kilogram brzoskwiń? – Eeee tam... – Pięć puszek piwa? – To interesująca propozycja. I jak na ciebie nietypowa... – zastanawiał się przez chwilę – ale piwo też mogę sobie kupić. – To już naprawdę nie wiem. – Kaśka była na skraju rozpaczy. Doszła do wniosku, że bliźniak nigdy nie odda jej stroju i będzie musiała siedzieć w wodzie do zmroku. Baśka pływała daleko, a w pobliżu nie było żadnej dziewczyny z obozu. Czarna rozpacz. Trzeba więc było dogadać się z Fredem. – No więc o co ci chodzi? – spytała potulniej. – Chodzi mi o to... – zaczął bliźniak i się zaciął. – Aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa – dokończyła zniecierpliwiona Kaśka. Bliźniak nachmurzył się. – Przepraszam! – usprawiedliwiała się dziewczyna. – Tak mi się jakoś powiedziało. Przerabiałam dzisiaj z Bożenką Beniowskiego. – Otóż chciałbym... – Fred widocznie chciał coś specjalnego, bo bał się dokończyć zdanie. Odchrząknął. – Śmiało! – zachęcała go Kaśka. – Chciałbym... żebyś wybrała się ze mną na spacer! – wydusił w końcu z siebie i zaczerwienił się, ale patrzył dziewczynie w oczy. – Co ty na to? – Jak na lato. – Kaśce znowu wyrwał się głupi cytat, a bliźniak ponownie się nachmurzył. – To znaczy, chciałam powiedzieć, że trudno czy raczej że owszem – plątała się Kaśka. – Tak czy nie? – Bliźniak zażądał jasnej odpowiedzi. – Tak. – Dajesz słowo? – Daję. – Dzisiaj przed kolacją? – Zgoda. Fred rzucił w jej kierunku zwinięty stanik. Kaśce udało się go złapać, chociaż cały czas była zanurzona po szyję w wodzie. Włożyła go, a potem zanurkowała i na długo zniknęła w morzu. Wynurzyła się daleko od bliźniaków i szybko się od nich oddalała. – Jak myślisz, braciszku – zastanawiał się Fred – pójdzie ze mną na ten spacer? – Pójdzie. Ona nigdy nie łamie danego słowa. – Tak ją jednak przedtem męczyłem i rozprasowywałem. Może nie pójść. Miałaby w każdym razie do tego prawo. – Ona lubi się trochę pomęczyć. Taka już jest. I choćby miała skonać, zrobi, co obiecała. – Z drugiej strony – zastanawiał się jeszcze Fred – jak ma się przy tym tak strasznie męczyć, to może nie powinienem jej zmuszać... 166 – Eee! Nie bądź taki dobry. Kto wie, czego by ona zażądała, gdybyś znalazł się w podobnej sytuacji. – W tym coś jest! – ucieszył się Fred. Zrobił z radości kilka fikołków, a potem popłynął za Albertem w kierunku brzegu, bo Kłapouch zwijał właśnie swój ręcznik. Godzinę później całą grupą mijali pierwsze zabudowania Sozopola. Zwiedzanie miasta zaczęli od obejrzenia schowanej pod ziemią cerkwi Świętej Bogurodzicy. – Schodzimy w dół? – dziwili się. Rzeczywiście. Po pokonaniu wielu schodków ujrzeli rzeźbione drzwi, a za nimi bogato zdobioną cerkiewkę. Małgorzatę oczarowało to miejsce – zwłaszcza to, że było tak świetnie ukryte. – Czuję się jak w podziemnym królestwie – powiedziała. – A to tylko wynik zdrowego rozsądku mieszkańców Sozopola. Wiesz, ile razy napadano i niszczono miasto? Po murach obronnych zostały tylko ruiny. To miejsce ocalało właśnie dlatego, że było schowane. – Bogdan jak zwykle doskonale przygotował się do zwiedzania. Wiedział nawet to, że w tej podziemnej cerkiewce raz w tygodniu odbywały się koncerty muzyczne. – Może przyjdziemy tu z Anią? Zdaje się, że za dwa dni ma być koncert muzyki cerkiewnej. Co ty na to? – Czemu nie... Już nawet nie buntowała się, słysząc, że Bogdan we wszystko wplątuje myśli o Annie. Przed śniadaniem martwił się, jak dziewczyna zniesie podróż, po śniadaniu zastanawiał się, czy spodoba jej się kwatera, w czasie marszu do Sozopola planował przyszłe rozrywki, i to takie, by Anna się nimi nie zmęczyła. Po opuszczeniu cerkwi poszli do muzeum. Rafał chciał pokazać im przedmioty z czasów, gdy miasteczko było w rękach Greków i Rzymian – zwłaszcza piękne naczynia z ceramiki. A właściwie chciał to wszystko pokazać Zuzie i w ogóle pogadać z nią o tym wyjątkowo pięknym, zabytkowym miasteczku, o kryjących się w zaułkach niezwykłych detalach architektonicznych, które powinien sfotografować, a ona mogłaby dla niego naszkicować. Niestety, Zuza trzymała się Tymka, który ze swoim zwykłym, lekceważącym wyrazem twarzy patrzył na „skorupy” i „rupiecie”. Niecierpliwił się zwłaszcza przy ikonach, na które dziewczyna nie mogła się napatrzyć. – Długo jeszcze, Zapałka? – spytał w końcu. – Jeszcze chwilę, Tym – poprosiła, więc zmusił się do cierpliwości. Razem z nim nudzili się jego kumple, niezadowoleni, że wszystko teraz robią w rytmie kaprysów Zuzy. – Nie trzymam was – warknął Tymek, gdy Ptyś odważył się zrobić mu na ten temat uwagę. – Wolna droga. Obejrzeli jeszcze wspólnie eksponaty zgromadzone w Domu Rybaka, a potem Kłapouch, zmęczony zwiedzaniem, zaprowadził ich do parku. Było to miejsce położone w centralnej części miasteczka. Niedaleko znajdowała się plaża i port, a także plac ze straganami, tutaj więc wyznaczył podopiecznym spotkanie przed obiadem. W Sozopolu nie brakowało atrakcji. Rozchodzili się na wszystkie strony wąskimi, brukowanymi uliczkami. Głównie w dół, ku miejskiej plaży i deptakowi, który ciągnął się wzdłuż wybrzeża od portu aż do końca miejskich zabudowań. Bogdan namówił Małgorzatę i bliźniaków na wyprawę do portu z okrętami wojennymi, które tak go wczoraj zainteresowały. Machnął także zachęcająco do Agnieszki. Braci nie trzeba było zbyt długo namawiać. Aga natomiast nie wiedziała, co zrobić. Spojrzała pytająco na Marcina. Po chwili chmurnego namysłu chłopak postanowił pójść razem z nimi. W końcu trzeba było przestać omijać Margot, bo było to męczące i bezsensowne. Przecież i tak spotkają się kiedyś oko w oko, jeśli nie tu, na obozie, to na pewno na szkolnym korytarzu. Lepiej było więc od razu przełamać impas i udawać, że wszystko wróciło do normy. 167 Pomógł mu w tym los. Zachciało im się lodów. Bogdan i bliźniacy stali w kolejce, a Aga szukała w plecaku portmonetki. Małgorzata i Marcin przez chwilę stali obok siebie sami. Dziewczyna poczuła, że coś uwiera ją w bucie, a może tylko udawała sama przed sobą, że tak jest – w każdym razie pochyliła się nad sandałkiem, zdążyła nawet rozpiąć pasek, gdy nagle zachwiała się i omal nie pacnęła na asfalt. Marcin w porę ją podtrzymał. – Pomóc ci? – spytał, gdy schyliła się ponownie, tym razem po to, by zapiąć but. Były to jego pierwsze słowa skierowane do niej od tamtego nieszczęsnego wieczoru. – Nie. Dziękuję – odpowiedziała, a potem stanęła naprzeciwko i spojrzała w jego oczy lekko spłoszona. Ona też chciała zakończyć te głupie uniki i ucieczki, ale nie wiedziała jak. – Piasek? – spytał Marcin, siląc się na swobodny ton. – Tak – odpowiedziała z ulgą. – Wciska się wszędzie. – Ale już jest dobrze, Margot? – spytał. Nie mógł sobie odmówić wypowiedzenia jej imienia. – Jasne. Dzięki. Rymnęłabym jak długa, gdyby nie ty. – W takim razie dobrze, że byłem w pobliżu. – I że nie podstawiłeś mi nogi. Roześmiał się. To już było prawie w dawnym stylu. Czuł jednak, że coś go ściska w środku, jakiś głupi żal do dziewczyny, a może do losu, okruch niechęci, ale stłumił to wszystko. To w końcu były jego problemy, a nie jej. Na szczęście tamci już kupili lody. Bogdan zagarnął jak zwykle Margot dla siebie, a przy Marcinie stanęła Agnieszka, która oczywiście zarejestrowała całą sytuację. – Jak było? – spytała cicho. – Daj spokój, Aga! – Nie miał zamiaru zwierzać się nikomu ze swoich poplątanych uczuć. Aga dała mu nie tylko spokój, ale także loda. – Liż. To cię trochę ochłodzi – dodała odrobinę złośliwie. Szli już przez chwilę w kierunku portu, gdy dołączył do nich Emil. Trochę się tym zdziwili, bo chłopak nie trzymał w ręku żadnej książki. Pierwsza zauważyła to Aga. – Nie czytasz? – spytała zaciekawiona. – To coś nowego. – Książki mają to do siebie, że w najciekawszym momencie pojawia się napis koniec – powiedział Bogdan. – Mam rację? – Tak. – Emil nie wdawał się w zbytnie tłumaczenia. – Właśnie dlatego wolę życie – rzuciła Agnieszka. – Tu nigdy człowieka nie czeka taka niespodzianka. Zawsze jest jakiś ciąg dalszy. – Mogłeś pożyczyć któryś z narodowych poematów od Bożenki – przypomnieli Emilowi bliźniacy. – Znam je. – To doprawdy przykra sytuacja – kontynuowali bracia. – I teraz wybrałeś nasze towarzystwo? – spytał Fred. – Jesteśmy zaszczyceni. Doprawdy. Zaczynam się czuć jak interesujące dzieło literackie. – Raczej jak chudy poradnik rozprasowywania – przystopowała go Agnieszka. – Słyszysz, Alberciku? – Fred jak zwykle zdumiał się zuchwalstwem Agi. – Nie przejmuj się, braciszku. Lepiej zobacz, czy w tym swoim poradniku nie masz jakiegoś przepisu na wyciąganie. Wyciągnęlibyśmy trochę Adze nos i już by się znalazł w księdze rekordów. Mogłaby potem na ten nos łapać, kogo by tylko zapragnęła – dodał bezlitośnie Albert. Dziewczyna prychnęła. – O was bym nie pomyślała, nawet gdybym miała na twarzy pieczarkę – rzuciła wściekła i odciągnęła Marcina w bok, by nie słuchać dalszych złośliwości braci. – Wstrętne robale – sarkała. – Ale dowcipne. Kłopot tylko w tym, że równie złośliwe jak ty – powiedział z przekorą Marcin. – Nie znoszę ich! 168 Ale to nie była prawda. Lubiła ich. Teraz była zła tylko na swój nos. Zupełnie o nim zapomniała i zaczynała głupio marzyć. Może i dobrze, że mi o nim przypomnieli – pomyślała twardo. – Grunt to nie mieć złudzeń. Klan Tymka najpierw udał się na plac handlowy. Szybko jednak stwierdzili, że na kramach leży głównie tandeta, przeznaczona dla naiwnych turystów. Po namyśle postanowili znaleźć jakąś przystań, gdzie będzie można wypożyczyć narty wodne, miniskuter albo deskę surfingową. Tymek co roku jeździł na Mazury i lubił tego typu sporty. Nie były to wprawdzie tanie atrakcje, ale oni mogli sobie na nie teraz pozwolić. Woleli tylko, by Kłapouch ich nie widział. Postanowili więc ominąć plażę miejską, gdzie belfer mógł się pojawić w każdej chwili, i wybrali Harmanite, plażę położoną bardziej na południe, nie tak zatłoczoną, w dodatku przechodzącą w szereg zatoczek i fiordów. Tymek chciał trochę czasu spędzić z Zuzą sam na sam, więc zaplanował, że gdzieś tam urwą się Zezolowi i Ptysiowi i znajdą trochę piasku między skałkami albo półkę skalną, na której nikt nie będzie im przeszkadzał. Na miejscu jednak zmienili plany. Na skraju Harmanite, w małej zatoczce, przypadkiem natknęli się na młodych niemieckich płetwonurków, którzy właśnie wyładowywali sprzęt. Rozłożyli się w pobliżu Niemców i przyglądali się ich poczynaniom z zainteresowaniem, zwłaszcza Tymek, który miał już z nurkowaniem do czynienia i teraz marzył o choćby krótkiej wyprawie w głąb morza. Oczywiście koniecznie z Zuzą. To byłoby to! Nareszcie mógłby pokazać jej coś niezwykłego, co warto zapamiętać i co wyparłoby z jej pamięci złe dni. Niemcy zauważyli ich obecność, zamachali przyjaźnie, więc Tymek podpłynął do ich statku i zaczął rozmowę. Płetwonurkowie szybko zorientowali się, że chłopak zna się na rzeczy i w dodatku pali się do morskiej przygody. Może zresztą zadziałał urok Zuzy, w każdym razie po godzinnej znajomości Tymek i Zuza stali już przy burcie statku, z butlami na plecach, odpowiednio poinstruowani i przygotowani do zejścia w głąb morza. Mieli pływać w towarzystwie dwóch innych nurków, ale to nie psuło Tymkowi humoru. Wziął dziewczynę za rękę, ścisnął ją porozumiewawczo i razem skoczyli do wody. Trzymali się jeszcze jakiś czas, a potem ruszyli za przewodnikami w kierunku skał oblepionych skorupiakami i wodorostami. Mijali kolonie przestraszonych ryb, meduz i zwierząt, których nazw nie znali. Zuza płynęła pierwsza. Była zachwycona podwodnym światem i szczęśliwa, że może to wszystko zobaczyć. Oglądała się czasami w jego kierunku i machała ręką. Podziwiał grację, z jaką poruszała się w wodzie. Nie on jeden. Niemcy też oglądali się za dziewczyną. Tymek dogonił ją więc i objął na chwilę, by zaznaczyć, że Zuza należy do niego. Pacnęła go za to ręką, ale wiedział, że tym razem nie umie się na niego złościć. Dopiero w Sozopolu Kaśka zdecydowała się opowiedzieć koleżance o swojej okropnej rannej przygodzie. Siedziały w lodziarni i Baśka omal nie spadła z krzesła. – Dobrze ci się śmiać. Ciekawe, jak byś się czuła, gdyby spotkało to ciebie. – Ja nie jestem taka skromna jak ty. I nie mam się czego wstydzić – dodała złośliwie Baśka. – Założę się, że siedziałaś w wodzie po szyję. Miałaś okazję ich w końcu czymś zadziwić. Po takim pokazie już nigdy nie śmieliby cię nazwać Granatową Zakładką. – Znowu skręciło ją ze śmiechu. Kaśka miała ochotę ją zamordować. Zwłaszcza z powodu tych wszystkich złośliwych aluzji pod adresem jej biustu. – Idę – powiedziała rozżalona. Baśka złapała ją za rękaw. – Poczekaj! Chyba się nie obraziłaś?! No dobra, już się nie śmieję. I w ogóle nie powinnaś się przejmować tym zdarzeniem. Bliźniacy przecież niczego nie zobaczyli, a ty w dodatku umówiłaś się z Fredem na spacer. Świetnie! Kaśka była jednak innego zdania. Właśnie skutki tej nieszczęsnej przygody denerwowały ją najbardziej. 169 – Swoją drogą to trochę dziwne, że Fred poprosił cię właśnie o to – zastanawiała się Baśka. – Kto by to pomyślał. Pewnie pozazdrościł bratu – powiedziała, by jakoś zmniejszyć zasługi samej Kaśki. Tak – myślała. – Oczywiście, że zaprosił ją z zazdrości. A może nawet dla wygłupu? Ale tego już Kłapouchównie nie powiedziała, by jej nie przestraszyć. Koniecznie chciała zobaczyć, jak ona i Fred będą razem spacerowali. Gdzieś w środku czuła jednak jakąś niewygodę. Bliźniacy ją trochę zaskoczyli. Nie myślała, że ich rozdzielenie potoczy się tak szybko, więcej, że to oni sami złożą im propozycje. Kto by pomyślał, że tyle w nich przedsiębiorczości. Te dwa robale myślą o sobie Bóg wie co! – myślała niezadowolona. – Doprawdy, co za tupet! Co za pewność siebie! Miło będzie później powiedzieć im, by się wypchali. Baśka aż się uśmiechnęła na myśl o tej słodkiej chwili. Zaraz potem zaczęła urabiać Kaśkę w związku ze spacerem. – Pożyczę ci swoją czerwoną bluzkę. Będzie ci w niej do twarzy. A poza tym to kolor intensywny. Dzięki niej Fred cię nie zgubi. – Znowu nie mogła stłumić śmiechu. Kaśka się nastroszyła. – Nie chcę twojej bluzki. Dość już tego przebierania. – Chyba nie zamierzasz zrezygnować ze spaceru – przestraszyła się Baśka. – Przecież dałam słowo. – Kłapouchówna po raz pierwszy w życiu zła była na swoje zasady. Baśka przeciwnie, po raz pierwszy się z nich cieszyła. W ogóle rozpierało ją zadowolenie – pogoda była piękna, wszystko układało się po jej myśli, wieczór zapowiadał się interesująco. Czegóż więcej mogła chcieć? I gdy tak się w myślach cieszyła, jej wzrok padł na Marcina i Agnieszkę, którzy na czele całej grupy wracali z portu. Byli w doskonałych humorach. Baśka zagryzła ze złości wargi. Doszła do wniosku, że do szczęścia brakuje jej tylko tego, by popsuć humory tamtym. Przy plaży miejskiej zwarta dotąd grupa rozsypała się. Wzrok bliźniaków przyciągnęła olbrzymia budowla. Była to wodna ślizgawka o skomplikowanej konstrukcji. – Może byśmy tak z niej pozjeżdżali – zaproponował Fred. – Za drogo. – Mamy jeszcze trochę pieniędzy. – Ale nie za dużo – przypomniał Albert. – A poza tym będą nam potrzebne na inne cele. – Z lodów mogę zrezygnować. – Ty tak, ale wątpię, by Baśka skłonna była do wyrzeczeń. – A co ona ma do naszych pieniędzy? – zdziwił się Fred. – Do naszych może niewiele, ale do moich może mieć. Właśnie o tym chcę z tobą pogadać. Trzeba podzielić forsę na pół. A potem pożyczysz mi swoją. Oddam ci po powrocie do Polski. – Podzielić? Pożyczyć? – Fred nic z tego nie rozumiał. – A po co ci tyle pieniędzy? – Muszę czymś zaimponować Baśce. Tylko jeszcze nie wiem czym – westchnął ciężko. – Łatwe to nie będzie. Tanie też pewnie nie. Ale nie mam wyjścia. – Zaimponować? – Ty nie masz takich problemów, Fredziku – tłumaczył Albert. – Co najwyżej będziesz musiał dzisiaj na spacerze uważać, by nie stawiać zbyt dużych kroków. Tak, Kaśka to normalna dziewczyna, choć trochę zaprasowana. Baśka to zupełnie co innego. Jest nie tylko zupełnie rozprasowana, ale nawet cokolwiek pognieciona. – Znowu westchnął. – Tak. To nie będzie proste. Fredowi wydawało się w pierwszej chwili, że brat nie tylko chce go pozbawić ostatnich stotinek, ale w dodatku bagatelizuje jego problemy. Pomyślał nawet, że Albert wzdycha z jakimś fałszywym zaśpiewem. No bo jakie miał powody do wzdychania – przecież się z Baśką przespacerował, już się w dodatku przysysał i w ogóle dużo miał za sobą, gdy on ciągle jeszcze nie znał tych przyjemności i nie wiadomo, czy w najbliższym czasie pozna. Fred zamierzał się na brata obrazić, ale gdy spojrzał na jego smętną minę, zrobiło mu się go żal. 170 – No dobra, pożyczę ci tę forsę – powiedział. Albert omal go nie udusił. – A jak Kaśce zechce się na spacerze loda, to co? – przypomniało mu się. – Na loda ci zostawię. Nawet na kilka lodów. – I na dziesięć napojów. – Zgoda. Jesteś najlepszym bratem pod słońcem! A teraz musisz mi pomóc wymyślić coś takiego, żeby Baśka ze zdziwienia oniemiała. Inaczej marny mój los. Co dwie głowy to nie jedna. Bardzo na ciebie liczę. Fred myślał, myślał, myślał i nic nie wymyślił. – Może lepiej byłoby spytać kogoś bardziej doświadczonego? Bogdana albo Marcina – zaproponował. – Już to brałem pod uwagę, ale to na nic. Baśka chodziła już z tyloma chłopakami, że zna na pamięć wszystkie możliwe sztuczki. To musi być coś specjalnego. – Nie do końca tylko rozumiem, czemu ty ją chcesz aż tak bardzo zadziwić. – Stare indiańskie przysłowie mówi, że na kobrę jest tylko jeden sposób, tak ją trzeba zaskoczyć, żeby zapomniała machnąć językiem. A potem już tylko do wora i po problemie. – No nie wiem... – powątpiewał Fred. – Z Baśką to chyba nie będzie takie łatwe. – Ale nie niemożliwe. Fred nie odpowiedział, by nie odbierać bratu nadziei. Patrząc na zafrasowaną twarz Alberta, coraz bardziej się cieszył, że to z Kaśką idzie dzisiaj na spacer. I w ogóle Kaśka to było co innego. A Baśka?! Brrr! Doprawdy, nie rozumiał brata. Mariola chodziła po Sozopolu znudzona. Obejrzała wprawdzie kramy i by poprawić sobie humor, kupiła jeszcze jeden srebrny pierścionek, ale po godzinie znowu poczuła się osamotniona i nikomu niepotrzebna. Wyrzucała sobie teraz, że nie wybrała się na obóz z jakąś koleżanką. Specjalnie żadnej nie namawiała na wyjazd, by być sam na sam z Marcinem. Anitę nawet musiała zniechęcić. A teraz godzinami nie ma się do kogo odezwać. Co za nudy! Próbowała wprawdzie porozmawiać z Rafałem, ale on musiał zająć się Bożenką, która zostawiła gdzieś torbę i rozpaczała strasznie, bo był w niej nie tylko krem do opalania i ledwie zaczęta czekolada, ale przede wszystkim pieniądze, a bez lodów i napojów dziewczyna nie wyobrażała sobie dalszego życia. Ruszyli więc na poszukiwania – to znaczy ruszył Rafał, Jagoda, która się właśnie Bożenką opiekowała, i Kłapouch, nie mogąc znieść krokodylich łez Pączka. Mariola też udała, że zamierza pomóc, ale skręciła w pierwszą z brzegu uliczkę i zajęła się rozmyślaniem o własnych problemach. Właśnie kolejny raz mijała małą fontannę stojącą na głównym placu, gdy ze zdumieniem zobaczyła, że moczy sobie w niej nogi Jasiek. Chłopak zamachał do niej. – Hej! Co za spotkanie! Nie do wiary! Przed chwilą wysiadłem z autobusu! Właśnie miałem zamiar coś zjeść i zacząć cię szukać. – Jasiek jak zwykle wyrzucał z siebie potoki słów. A Mariola ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć w tak szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie był to koniec miłych niespodzianek. – A to mój kumpel. Poznaliśmy się na trasie. – Seweryn. – Wysoki, starszy od nich chłopak wyciągnął rękę w kierunku Marioli i uśmiechnął się trochę kpiąco. Dziewczyna pomyślała, że przypomina Marcina. – Znajomi mówią do mnie Wery. – Mariola. Na mnie znajomi mówią Fleur. – To może pójdziemy coś zjeść? – zaproponował Jasiek. – A potem zastanowimy się, co zrobić z tak mile rozpoczętym przedpołudniem. Przyciągnął Mariolę do siebie i poszli objęci w kierunku budki z chińskim jedzeniem. Wery szedł obok, machał niedbale białym workiem i czasami patrzył na dziewczynę. Gdy ich spojrzenia przypadkiem się spotkały, Mariolę przeszedł dziwny dreszcz. Wery był przystojniejszy od Jaśka i dziewczyna pomyślała, że przyjemniej by było, gdyby to on ją w tej chwili obejmował. To zmąciło jej trochę nastrój, ale zaraz pocieszyła się myślą, że przejdzie się z nimi oboma po miasteczku i po 171 plaży, by koledzy mogli ją zobaczyć w tak cudownym towarzystwie. Obaj wyglądali nieźle, zatem nie było ważne, który ją obejmował. Liczył się efekt, a ten był murowany. Rzeczywiście – jeszcze przed wejściem do baru spotkali Kaśkę i Baśkę i dziewczyny aż się obejrzały za jej świtą. Zjedli i przenieśli się na plażę, gdzie opadli na piasek w wygodnym dołku nieopodal morza. Jasiek paplał jak zwykle o wszystkim i o niczym, a Mariola i Wery puszczali to mimo uszu, zajęci wymianą spojrzeń. Dziewczyna zdjęła ubranie i Wery z uznaniem popatrzył na jej smukłe opalone ciało. Jaki on wrażliwy – myślała tymczasem Fleur. Nie to co Jasiek, który zakochany jest w swoim głosie i w ogóle nie zwraca na nią uwagi. Położył wprawdzie rękę na jej ramieniu, ale tak jakoś niedbale i bez czułości. To Wery podsunął jej własny worek, by wygodniej było jej siedzieć. W dodatku miał taki śmieszny zarost na twarzy i w ogóle nie wyglądał tak szczeniakowato jak Jasiek. Tak, Mariola była nim coraz bardziej oczarowana. – Napiłbym się czegoś – rzucił tymczasem Wery. – Ale chyba zrobił mi się burchel na nodze. Nie skoczyłbyś, Jasiek, po mineralną? Jaśkowi też chciało się pić po pikantnym daniu, więc przerwał swój monolog i ruszył ku deptakowi. – Długo go znasz? – spytał Wery. – Jeden dzień. Chłopak się zaśmiał. – To tyle samo, ile ja go znam. Na mój gust za dużo gada. – Ale jest miły. – Mariola poczuła nagle potrzebę bronienia Jaśka. – Nie udawaj, Fleur, że jesteś nim zainteresowana. – No, może to za dużo powiedziane, ale... – Jestem pewien, że będziemy lepszą parą. Mariolę zaskoczyła bezceremonialność chłopaka. – Ale... Sam rozumiesz... – Daj spokój. Zmyjmy się stąd i po problemie. – Jasiek się na nas obrazi. – Mariola jeszcze się wahała. – No to co? – Czy ja wiem... głupio jakoś... – I dlatego będziesz się z nim męczyć? Pozwolisz mi patrzeć, jak cię ściska? Przecież ten mówca nic a nic cię nie obchodzi. Mam rację? – pytał, zaglądając jej w oczy. Mariola po chwili namysłu musiała przyznać, że tak właśnie jest. – No to na co czekamy? Hej! Decyduj się, dziewczyno, bo za chwilę będzie za późno. – Dmuchnął jeszcze w stronę jej jasnej grzywki. – Zrywamy się! – postanowił, gdy w jej oczach zobaczył przyzwolenie. Błyskawicznie zebrali rzeczy i pobiegli w stronę zarośli. Po chwili stali już za akacjami, zdyszani i roześmiani. Wery przyciągnął Mariolę do siebie. – Brawo, Fleur! – powiedział i po raz pierwszy ją pocałował. Marioli znowu nasunęło się porównanie z Marcinem. Wery robił to nawet lepiej niż on. – Zobaczysz, jak przyjemnie spędzimy dzisiejszy dzień – obiecywał chłopak. Wymyślimy coś fajnego. Jestem pewny, że będziesz zadowolona. Pięć minut później Jasiek z głupią miną patrzył na pusty dołek. W pierwszej chwili pomyślał, że poszli ochłodzić się w morzu, ale na piasku sterczał tylko jego samotny plecak i ten fakt nie pozostawiał wątpliwości. Jasiek zaklął szpetnie, kopnął parę razy worek, ale mu nie ulżyło. Nikt go tak jeszcze w życiu nie wyrolował. A to dziwa! – myślał wściekły o Marioli. Przyjechał za nią do tej dziury, wydał na to kupę forsy, nie szczędził jej także na przedwczorajszą flądrę i na dzisiejszą chińszczyznę, a ona zwinęła się z zupełnie nieznanym facetem! Jasiek jeszcze się łudził, że może zrobili mu głupi kawał i za chwilę wyjrzą zza jakiejś budki i zamachają w jego kierunku, ale nic takiego się nie wydarzyło. Podniósł się więc, wziął plecak i ruszył przed siebie, bo nie mógł znieść myśli, że może są gdzieś w pobliżu i obserwują go ze 172 śmiechem. Zresztą sam nie wiedział, czego chce. Gotów był ich poszukać i wygarnąć, co o nich myśli, a jednocześnie marzył, by jak najszybciej wynieść się z tego cholernego miasteczka. Zaczął nawet iść w stronę przystanku i wtedy przydarzyła mu się następna nieprzyjemna historia. Spotkał Czarną Jagodę, która ciągle jeszcze szukała zgubionej przez Bożenkę torby. Przypomniało jej się, że Pączek korzystał z dworcowej toalety, i szła teraz w jej kierunku z nadzieją, że może tam znajdzie zgubę. Jasiek wyrósł przed nią niespodziewanie, gdy skręciła w uliczkę przy dworcu. Prawie na siebie wpadli i nie było możliwości udania, że się nie znają. Zatrzymali się zaskoczeni naprzeciwko siebie. Jasiek pierwszy odzyskał mowę. – Cześć – rzucił. – Co za spotkanie! – Cześć – wykrztusiła Jagoda. Najchętniej odwróciłaby się na pięcie i zniknęła za rogiem, ale stała, jakby wrosła w ziemię. – Ale ten świat mały! – kontynuował Jasiek. – Kto by pomyślał, że znajdę cię w tej dziurze. Człowiek sobie idzie i nagle... Tak, to zadziwiające! Czarna Jagoda doskonale wiedziała, że spotkanie nie było aż takim przypadkiem. Chłopak pewnie od Marioli dowiedział się, dokąd jadą. Bezczelność Jaśka zdumiała ją. Nie dość, że nie przyszedł na spotkanie, nie dość, że paradował potem po wczasowisku z Mariolą, to jeszcze teraz ma czelność zaczepiać ją na ulicy. – Tak się wtedy jakoś rozminęliśmy... – Jasiek nie zrażał się jej milczeniem. – Chyba pomyliłem kawiarnie. Ale co tam, najważniejsze, że teraz znowu się spotkaliśmy. Bardzo się cieszę! Naprawdę! Co powiesz na colę? – Ja nie jestem aż tak bardzo ucieszona – odpowiedziała lodowatym tonem Jagoda. Nie znosiła ludzi, którzy nie dotrzymują obietnic i oszukują. Taki właśnie był jej ojciec – zawsze skłonny do kłamstw i usprawiedliwień. – Nie jesteś? – speszył się Jasiek. – Nie – odpowiedziała twardo. Jaśka dzisiaj już drugi raz spotykał gorzki zawód. Chciał się właśnie pocieszyć po stracie Marioli, a ta zakompleksiona okularnica robiła fochy. Aż mu się nie chciało wierzyć. – Nie to nie – odpowiedział zły. – Chciałem być miły. – Śpieszę się – dodała jeszcze Jagoda, wyminęła go i poszła w kierunku dworcowej toalety. Była z siebie dumna, a jednocześnie nieszczęśliwa. Dumna, bo pokazała temu oszustowi plecy, a nieszczęśliwa, bo z tyłu został jedyny chłopak, który się nią zainteresował tego lata. Wprawdzie na krótko, gdy nie było w pobliżu ładniejszej dziewczyny, ale jednak. Jagoda poczuła, że zaraz pociekną jej łzy. Na szczęście toaleta znajdowała się niedaleko. Nie znalazła tam torby, ale mogła za to popłakać sobie w kącie, a potem obmyć twarz zimną wodą i ruszyć z powrotem ku nudnej i samotnej codzienności. W dworcowej toalecie nie było zguby, bo wcześniej znalazł ją w tym miejscu Wiesio. Wszedł tam, by sobie spokojnie i bez stresu zapalić, gdy jego wzrok padł na leżącą po przeciwnej stronie charakterystyczną torbę w czerwone groszki. Nie było wątpliwości, że należy do Pączka i że to waśnie jej Kłapouch szuka po całym Sozopolu. Chłopak w pierwszej chwili nie miał zamiaru jej brać. Co mnie obchodzi ta głupia klucha – pomyślał i jeszcze zaklął, by się utwierdzić w postanowieniu niewtrącania się w cudze sprawy, ale przypomniały mu się łzy Bożenki, płynące nieprzerwanym, burzliwym strumieniem. Koala poczuł więc niewygodę i by się jej pozbyć, wyszedł z toalety. Już nawet odszedł parę metrów, ale czuł, że niewygoda się powiększa i nie ma innego wyjścia, jak wrócić po torbę i coś z nią zrobić. Pomyślał nawet, że może mu ulży, gdy wrzuci ją do sedesu, ale znowu przypomniał sobie krokodyle łzy i po namyśle zapakował groszki do swego plecaka. Szedł potem i klął na siebie, bo trzeba było teraz jeszcze tak podrzucić zgubę Bożence, by nikt nie zauważył. Nie było to proste, bo przy Pączku zawsze ktoś czuwał. Szedł więc i wściekał się na siebie, na czerwone groszki i na cały świat. Cholerny obżartuch, cholerna torba, 173 cholerne szczęście, cholerne życie! – wyliczał, a na końcu tej listy umieszczał zawsze Kłapouchównę, która odebrała mu lek na to wszystko. Ku zdziwieniu Kłapoucha, większość podopiecznych zebrała się na plaży, i to w jego pobliżu. Zmęczeni zwiedzaniem powoli ściągali nad morze, by się ochłodzić i odpocząć, a tam, w centralnym punkcie, odnajdywali wygrzewającego się belfra. W końcu zebrali się prawie wszyscy. Nie było tylko Wiesia i Marioli. O oznaczonej godzinie poszli więc całą grupą do parku miejskiego. Niestety, nie było tam jeszcze ani Koali, ani Fleur. Za to Kłapouch ze zdziwieniem zobaczył leżącą na ławce torbę Bożenki. Było to tym bardziej zadziwiające, że dokładnie przeszukał przedtem park i kilkakrotnie przechodził koło tej ławki. – To znaczy, że mamy wśród nas niewidzialną rękę – powiedział. – Zastanawiam się tylko, czy ta rączka zrobiła dobry uczynek, czy też miała zamiar zrobić kawał. Jak myślicie? Rozglądał się po twarzach, szukając winowajcy, ale niczego na nich nie wyczytał. – No cóż – powiedział – najważniejsze, że Bożenka odzyskała zgubę. Pilnuj lepiej swoich rzeczy – dodał, podając jej torbę. Dziewczyna sprawdziła, czy jest portfel, a potem przycisnąła groszki do siebie takim gestem, jakby w środku był co najmniej worek ze złotem. Zaraz potem na zakręcie alejki pojawił się Wiesio. Czas już był najwyższy, bo za minutę upływała wyznaczona przez belfra godzina. Kaśka, widząc, jak Koala wolno i niechętnie idzie w ich kierunku, pomyślała, że tylko on byłby zdolny do tego, by znaleźć torbę i nikomu o tym nie powiedzieć. Zapomniała jednak o tej myśli zajęta następnym zjawiskiem – z drugiej strony parku ujrzeli pędzącą ku nim Mariolę. Zdążyła na sekundę przed czasem. Ruszyli ku zatoce, a potem nadmorskim deptakiem w kierunku baru przy porcie. Usiedli na tarasie, skąd było widać falochron i rybackie sieci. Mieli wrażenie, że są w miejscu, gdzie mogą pooglądać trochę prawdziwego życia. Ale było to złudzenie. Kutry rybackie były w morzu, ryby z rannego połowu dawno już sprzedano, na nabrzeżu stało tylko kilka obdrapanych łodzi, które można było potraktować jak dekorację. Po obiedzie zatrzymali się jeszcze na trochę na nabrzeżu, by obejrzeć żaglowiec, który właśnie wpływał do portu. Potem wracali na kemping nieśpiesznym spacerem, podzieleni na grupy, ociężali po dobrym jedzeniu, zmęczeni upałem. Małgorzata z Bogdanem zostali w tyle. Poszli sprawdzić, czy przyjechała Anna. Niestety, dziewczyny jeszcze nie było. Bogdan zmarkotniał. Właściciele kwatery też zaczynali się niepokoić. Ktoś chciał wynająć pokój, a oni nie wiedzieli, co robić. Bogdan musiał im po rosyjsku tłumaczyć, że tamci na pewno przyjadą. – Zostanę tu – zdecydował. – Oni gotowi są wynająć komuś kwaterę. Nie mogę na to pozwolić. – W takim razie zostaniemy razem – powiedziała Małgorzata. Ucieszył się. By jakoś urozmaicić czas czekania, postanowili zejść do zatoczki, która była niedaleko domu, w dole. Gospodyni naprawiała tam sieci. Bogdan zaproponował pomoc. Rozwiesili razem z Bułgarką pozszywane sieci. Potem ona zaprosiła ich na ajran – koktajl ze zsiadłego mleka i wody mineralnej z kostkami lodu. Gdy przyszli turyści pytać o pokój, Bułgarka po chwili wahania odpowiedziała, że już jest wynajęty. Uspokoiło to Bogdana, ale postanowili poczekać aż do przyjazdu Anny. Było to zresztą urokliwe miejsce – takie jakieś inne od kempingu czy wymuskanego miasteczka, bliższe zwykłego życia. Dom był stary i opleciony winoroślą, zwłaszcza mała weranda od strony zatoki. Obok był jeszcze wygodny, schowany za figowymi drzewkami kamienny taras, na którym można było rozłożyć leżaki. Rybacy właściwie nie wynajmowali pokoi turystom. Tylko na poddaszu mieszkała młoda para, która po obiedzie zniknęła za skałkami zatoczki. Było to więc miejsce spokojne, gdzie jedyny hałas czyniło miarowo uderzające o brzeg morze. Małgorzacie najbardziej podobały się sieci i stare łodzie przy drewnianym pomoście. Usiedli na nim i patrzyli na kołujące nad wodą ptaki. Poczuli się tak, jakby nie byli na wędrownym obozie, 174 zależni od kaprysów nauczyciela, lecz na jakiejś wyprawie we dwoje. Tak przynajmniej przez chwilę czuła się Małgorzata. Zaraz potem usłyszeli pisk samochodu. Na szczycie drewnianych schodków prowadzących na plażę pojawiła się szczupła sylwetka Anny. Bogdan zerwał się i po chwili był już na górze, a Anna ze śmiechem tonęła w jego objęciach. Pozostali uczestnicy obozu byli już na plaży i odpoczywali po pierwszej kąpieli. Agnieszka pilnowała Bożenki i utrwalała sobie przy okazji opaleniznę. Marcin, który przedtem gdzieś zniknął, teraz pojawił się z tajemniczym uśmiechem na twarzy. – Mam skromną propozycję. Co powiesz na rower wodny i zdobycie tamtego cypla? – wskazał na mały półwysep przyczepiony do lądu pasem malowniczych skałek. – Nie wiem, czy dam radę pedałować. Uf! Nachodziłam się dzisiaj – kaprysiła. – Dasz, dasz. Czuję, że to piękne miejsce – kusił ją. – I trochę spokojniejsze niż ta patelnia. – Ale nie całkiem bezludne. Czy to nie tam popłynęła przed chwilą Mariola z jakimś pięknym Romeo? – A więc ty też to widziałaś? No! – mruknął z uznaniem. – Nic się przed tobą nie ukryje. – Owszem – potwierdziła i spojrzała na niego pytająco. – Co jest grane, Marcin? – Nie spodobał mi się ten facet. – Mariola chyba wie, co robi. – Jesteś tego pewna? Bo ja nie! Znam ją lepiej od ciebie. Ma głowę w chmurach. Marzenia bierze za fakty. – Czy to znaczy, że zamiast romantycznej wycieczki proponujesz mi wyprawę w obronie cnoty naszej Fleur? – Na to wychodzi – odpowiedział ze skruszonym uśmiechem. – Mogłeś mi o tym powiedzieć od razu. – Zgadza się. Przepraszam. – No to komu w drogę, temu pedały pod nogę! – powiedziała Agnieszka sentencjonalnie i podniosła się z westchnieniem. Zostawili Bożenkę pod opieką Czarnej Jagody i ruszyli w kierunku przystani. Po piętnastu minutach intensywnego pedałowania znaleźli się w piaszczystej zatoczce otoczonej trzcinami. Stał przy niej rower wodny. Ominęli ją więc i przybili do brzegu trochę dalej. – Myślisz, że mamy prawo się wtrącać? – spytała Aga szeptem. – Nie. Ale wolno nam się tutaj poopalać. Ładne miejsce. Rzeczywiście. Między trawami i drzewami było wiele piaszczystych wydm i zagłębień, a dalej zaczynały się ostre skałki, które uniemożliwiały dostęp na cypel od strony lądu. – Co robimy? Oni tu gdzieś mogą być. Głupio się czuję – Agnieszka ciągle jeszcze miała wątpliwości. – Mariola uzna nas za podglądaczy albo pomyśli sobie, że jesteś o nią zazdrosny, i rzuci ci się na szyję. Tak czy owak, przewiduję kłopoty. – Ciiii! – syknął Marcin. Nasłuchiwał przez chwilę. – Muszą być gdzieś dalej. My zostaniemy tutaj. Tylko nie trzeszcz tak, Aga. Proszę cię. – Szkoda, że nie zabraliśmy trąbki do ucha, może łatwiej byś coś usłyszał – burknęła w odpowiedzi, ale potem przezornie zamilkła i rozciągnęła ręcznik na piasku. Na razie słychać było tylko plumkające cicho fale i bzyczenie owadów. Uspokojony Marcin zerwał trawkę i zaczął nią łaskotać dziewczynę. Oganiała się, myśląc, że atakuje ją muszka. Dopiero gdy uparcie wracał trawką na nos, odemknęła jedno oko i powiedziała: – Ty! Owad! Nie bądź taki uparty. Marcin jednak nie przestawał się z nią drażnić. Sunął teraz trawką po łydce. – Wiesz, Aga – powiedział, patrząc z zamyśleniem na jej kończynę – to straszne, że macie takie wściekle ładne nogi. – Macie? A czegóż wy mówicie do mnie w liczbie mnogiej, jeśli ja tu jestem w pojedynkę? 175 Marcin uśmiechnął się. – Myślałem ogólnie. – Ale moje nogi są konkretne i nie wiem, czy je usatysfakcjonuje tak liczne towarzystwo. – Oho! Robisz się kapryśna. – A czemu nie? – Słusznie. A co byś zrobiła, gdybym tak dobierał się do twojej łydki? – Podsunęłabym ci skrzętnie drugą. Znowu balansowali na cienkiej granicy. Tym razem jednak Aga zdobyła się na żartobliwy ton. Marcin odpłacił jej tym samym. – Nie?! Do diabła! – udał przestrach. – To ja się zmywam! – Nic z tego. Brat nauczył mnie kilku chwytów dżudo. Mamy tylko jeden rower. Uważaj, żebyś nie został tu samotnie i bez pomocy! Chyba że zabierze cię z powrotem Mariola. A tak w ogóle, to czemu mi mącisz w głowie? Myślisz, że to fair? – A ty czemu podsuwasz mi pod oczy swoje nóżki? Agnieszka zastanowiła się chwilę. – W porządku. Jeden do jednego, chociaż ja nóg sobie nie obetnę. I skończmy ten temat. Zobacz, dziwne jakieś te mewy, takie pstre... Nie zdążyli jednak sobie na nie popatrzyć. Do ich uszu dobiegły niepokojące odgłosy. Zaczęli baczniej nasłuchiwać. Pieszczoty Werego stawały się coraz gwałtowniejsze. Mariola usiłowała go powstrzymać, ale chłopak nie słuchał. Nagle przestało ją to bawić, w końcu nie znała go aż tak dobrze, by pozwolić na wszystko. Usiłowała się wyswobodzić. – Nie chcę. Słyszysz?! Chłopak właśnie zamierzał zdjąć jej bluzkę. – Przecież się doskonale bawimy – powiedział, męcząc się z guzikami. – Ja nie. – Każda tak mówi – zaśmiał się lekceważąco. – Oboje wiemy, po co tu przypłynęliśmy. Nieprawdaż? Jesteśmy tu sami, maleńka... – dodał. – Mnie nie musisz się wstydzić. No, pokaż, co tu masz. Mariolę nagle ogarnęło obrzydzenie. Z bliska twarz Werego wydała jej się pospolita. Z nosa schodziła mu skóra, na czole miał kilka rozdrapanych krost. Odepchnęła go. – Zostaw mnie! Chłopak w odpowiedzi szarpnął ją ku sobie. – Chwileczkę! Trochę zainwestowałem w tę wyprawę. Szampan, ciasteczka, owoce, rower. Mam nawet pachnące prezerwatywy. Zobacz! Chyba wiedziałaś, czego oczekuję w zamian? Co? Nie wyglądasz na nieświadomą rzeczy dziewicę. Wręcz przeciwnie. Dawno masz to za sobą, nieprawdaż? Uderzyła go w twarz, a potem zerwała się. Złapał ją od razu i przygniótł do ziemi. – Nie ze mną takie numery, kotku. Zapłać mi za moje wydatki. Pieniążkami albo w naturze. – Nie mam przy sobie pieniędzy. Oddam ci na kempingu. – Nie będę czekał tak długo. Na szczęście wdzięki zabrałaś ze sobą. Wolę je od forsy. Zobaczysz, będzie przyjemnie – wycedził. Mariola nagle pojęła, że Wery nie żartuje. Miał w oczach pogardę i jeszcze coś takiego, czego się przestraszyła. – Nie znoszę, gdy fajna dziewczyna zmienia się nagle w cnotkę. To mnie wkurza jak mało co! Jednym szarpnięciem oberwał wszystkie guziki w jej bluzce. Mariola krzyknęła i wtedy dostała po raz pierwszy w twarz. Poczuła, że z nosa leci jej krew. – Ty chamie! – krzyknęła jeszcze raz i aż się przegięła, gdy chłopak poprawił z drugiej strony. – Lepiej mnie nie denerwuj... Dobrze ci radzę – syknął. – Zawsze jest przyjemniej, gdy oboje chcą tego samego, ale jeśli nie... – zawiesił na chwilę głos – to też nic wielkiego. – Przycisnął ją 176 mocniej. Dziewczyna zaczęła się szarpać, gryźć i krzyczeć. Oberwała jeszcze raz. – To mi się nawet podoba – kpił z błyskiem okrucieństwa w oczach. – Tylko zastanów się, jak pokażesz się z taką obitą gębą w obozie. A tu i tak nikt cię nie usłyszy. Mylił się. – To niezupełnie prawda – powiedział znienacka Marcin. W ręku trzymał gruby kij. Był niestety młodszy i mniej muskularny od Werego, ale miał do pomocy Agnieszkę, która w ręku miała też niezły kostur. – Spadaj stąd! – rzucił jeszcze Marcin. – I to już! Wery podniósł się wolno, potem błyskawicznie wyjął z kieszeni nóż i zaczął nim balansować. Z jego twarzy nie zniknął ani na moment wyraz lekceważenia. Potem popatrzył na zapłakaną Mariolę, która zakrywała się strzępkami bluzki. – Głupia pinda – rzucił. – Zepsułaś taką dobrą zabawę. Cóż, poszukam sobie przyjemniejszej towarzyszki. Wycofywał się tyłem, tak by nie mogli go dosięgnąć. Zniknął w zaroślach, a po chwili usłyszeli rower. Zapadło kłopotliwe milczenie. Mariola skuliła się i szlochała z głową wciśniętą między ramiona. Wydawało jej się, że nigdy nie odważy się jej podnieść i spojrzeć Marcinowi i Adze w oczy. Zostanie na tym cyplu do końca świata. – Nic ci nie jest? – spytał Marcin. Mariola w odpowiedzi pokręciła tylko głową. – To idę sprawdzić, czy ten drań rzeczywiście odpłynął. Przy okazji zmoczę chusteczkę. Uznał, że będzie lepiej, gdy dziewczyny zostaną same. Mrugnął do Agi porozumiewawczo i ruszył za Werym. Agnieszka popatrzyła na Mariolę ze współczuciem – za nic nie chciałaby się znaleźć w takiej sytuacji. – Nie bój się – rzuciła. – Nikomu nie powiemy. Oczywiście pod warunkiem, że będziesz siedzieć grzecznie w obozowisku. Inaczej za siebie nie ręczę. Mariola rozszlochała się jeszcze bardziej – nie wiadomo, czy z powodu ulgi, jakiej doznała po obietnicy Agi, czy też tak ogólnie, z żalu nad sobą. Aga objęła ją. – Spokojnie! Teraz to już naprawdę nie ma czego płakać. Przecież wszystko się dobrze skończyło. Trzeba tylko coś z tobą zrobić. Kłapouch nie może zobaczyć cię w takim stanie. Marcin właśnie wrócił z mokrą chusteczką. Agnieszka prawie siłą podniosła do góry głowę Marioli, wytarła jej twarz, a potem przyłożyła na chwilę kompres. – Musisz dać Marioli swoją koszulę – rzuciła do Marcina. – I odwróć się. Po chwili Mariola siedziała już w koszuli chłopaka. Jej bluzka i spódnica nie nadawały się do użytku. Agnieszka wyrzuciła je w krzaki. Gdy Mariola trochę się uspokoiła, odszukali swoje ręczniki i rower. Jakoś się na nim zmieścili we trójkę i ruszyli w powrotną drogę. Nie popłynęli jednak od razu ku przystani, bo tam mógłby zobaczyć ich ktoś znajomy, ale wysadzili najpierw Mariolę w innym miejscu. – Idź od razu do obozu – powiedział Marcin. – My zaraz tam do ciebie przyjdziemy. Mariola skinęła głową i poszła w kierunku kempingu, oglądając się trwożliwie, czy gdzieś nie ma Werego i czy nie widzi jej nikt znajomy. Weszła jeszcze do łazienki, by zmoczyć chusteczkę. W obozie na szczęście nie było nikogo. Dziewczyna od razu schowała się w namiocie, przyłożyła kompres i zaczęła marzyć o czapce niewidce, dzięki której mogłaby teraz zniknąć wszystkim z oczu. Co chwila zaglądała do lusterka, wyobrażając sobie ślady, które już wkrótce zobaczy Kłapouch i reszta. Uspokoiła się dopiero, gdy znalazła w plecaku okulary z przyciemnionymi szkłami. Nie używała ich dotychczas, bo kupiła w Bułgarii mniejsze i ładniejsze. Wygrzebała także z plecaka kapelusz z szerokim rondem. Trochę ją to uspokoiło. Położyła się z kompresem na twarzy, a gdy do obozowiska przyszli Aga z Marcinem, dziewczyna już spała. A może tylko udawała, że śpi? 177 Po kolacji większość wybierała się do kina letniego. Grupa Tymka miała swoje sprawy w Sozopolu, a właściwie w pobliżu plaży Harmanite. W kierunku miasteczka poszli także Małgorzata i Bogdan. Natomiast bliźniacy nerwowo i hałaśliwie szykowali się do spacerów. Wyjęli nawet z plecaków czyste spodenki i takie same, seledynowe koszulki. Aga skomentowała to jak zwykle bezlitośnie: – Który z was jest który? – pytała. – Uważajcie, by dziewczyny was nie pomyliły. Ciekawe, czy jest im wszystko jedno, z którym wybiorą się na spacer. Fred zdenerwował się. No bo co by było, gdyby przyszło mu iść z Baśką? Koszmar! A poza tym obaj doszli do wniosku, że czas skończyć z takimi samymi ubrankami. Zastanawiali się jeszcze przez chwilę, który z nich ma zmienić koszulę, w końcu zdecydował się na to Fred. Gdy wynurzył się z namiotu, Alberta i Baśki nie było już w obozie. Natomiast przed nim stanęła rozprasowana cokolwiek Kłapouchówna. Minę miała niepewną, na twarzy czerwone placki, w dodatku mękę w oczach. Fred przez chwilę zastanawiał się nawet, czy w takim razie powinien zmuszać dziewczynę do spaceru, ale doszedł do wniosku, że za żadne skarby nie może z niego zrezygnować. Zastanawiał się jeszcze tylko, jak technicznie rozwiązać problem spacerowania. Stanął przy Kaśce i porównał jej wzrost ze swoim. Przykurczył się trochę, ale i tak dziewczyna sięgała mu do połowy ramienia. – Albo ja jestem za duży, albo ty za mała – powiedział w końcu zrozpaczony. – Za mała do czego? – zdziwiła się Kaśka. Fred ocknął się z zamyślenia. Zmieszał się na chwilę, a potem wyrzucił z siebie dzielnie: – No przecież mam cię wyprowadzić na spacer. Wszyscy się tak jakoś parują, więc ja też postanowiłem. – Tylko nie wiem, dlaczego akurat mnie wybrałeś. Najlepszy byłby jamnik. – Kaśka już odzyskała trochę rezonu, więc dodała złośliwie: – Wprawdzie też mały, ale długi. A poza tym mógłbyś go wziąć na smycz i nie byłoby obawy, że go zgubisz po drodze. – Wzrok mam dobry – bliźniak wyprostował się z godnością – więc bym go nie zgubił. Ty jednak jesteś wygodniejsza, bo masz język tak długi, że nie trzeba smyczy. – A ty masz taką długą łapę, że niepotrzebny jest nawet mój język. – A ty jesteś taka mała, że wystarczyłoby cię wsadzić do kieszeni. – A ty... – Kaśka urwała i wybuchnęła śmiechem. Fred zastanawiał się przez moment, czy się obrazić, czy też pójść w jej ślady. Wreszcie roześmiał się półgębkiem. – Mogłeś wybrać się na spacer z Albertem. Po co masz się męczyć ze mną? – Alberta, jak wiesz, wyprowadza Baśka. Niby że mają zdobyć jakieś kolejne wzgórze. Trochę się o niego niepokoję. – Nie bój się, gdy go Baśka zaatakuje, będzie mógł wdrapać się na drzewo. Tam go nie dosięgnie. – Tak czasami bywa, że uczeń przerasta w złośliwości nauczyciela. Gdybym to przewidział, nie poświęcałbym się tak wychowywaniu. Ale cóż, stało się. Odchodzę! – dodał teatralnie. Dziewczyna przestraszyła się, że zostanie w obozie sama. – Poczekaj! – zawołała za nim, Fred wrócił natychmiast. – No cóż, obiecałam ci spacer, więc dotrzymam słowa. Tym razem bliźniak roześmiał się nie półgębkiem, tylko całą gębą. Uszczęśliwiony złapał Kaśkę i omal jej nie udusił. Ta pisnęła tak przeraźliwie, że obudziła śpiącego w namiocie Kłapoucha. Wyjrzał stamtąd zaspany, by zobaczyć, kto napastuje jego jedyną córkę. – Czy ty myślisz, że to gumowa zabawka, że tak ją ściskasz? – spytał. – Właśnie myślałem, że gumowa, ale nie gumowa – plątał się w zeznaniach bliźniak, stawiając dziewczynę na ziemi. – Ma sor rację. Nie gumowa. Ale piszczy, jakby była! To mnie właśnie zmyliło. Tylko to! Kłapouch popukał się w czoło. 178 – Ty bez brata jesteś jak bez piątej klepki – powiedział. Fred nie protestował. – A gdzie są wszyscy? – spytał zdziwiony. – W pobliżu. Spacerują – skłamała Kaśka. – A wy? – My też właśnie wybieramy się na spacer – pochwalił się bliźniak. – Rany, Fred! – jęknęła dziewczyna. – Tylko jej nie rozdepcz. – W głosie Kłapoucha było rozbawienie. Kaśka jak najszybciej pociągnęła chłopaka za sobą. Zastanawiała się właśnie, którędy iść, by nie spotkać nikogo z uczestników obozu. Kłapouch zaś, zdziwiony trochę tym nagłym porozumieniem córki z jej dręczycielem, patrzył za nimi przez chwilę, bo widok był rzeczywiście zabawny. Gdy zniknęli za drzewami, wrócił do namiotu i szybko zapadł w słodką drzemkę. Fred usiłował dostosować się do kroków Kaśki, ale mu to nie wychodziło. W dodatku nie wiedział, jak zacząć rozmowę – nie wypadało przecież powiedzieć żadnej złośliwości, a tylko to przychodziło mu do głowy. Szli więc w milczeniu, co denerwowało Freda i powodowało jego jeszcze większą ruchliwość. Kaśka też nie czuła się najpewniej w bluzce Baśki i z rozpuszczonymi włosami. Policzki jej płonęły, była przekonana, że wygląda jak muchomor. A Fred przebierał swymi nożyskami, jakby gdzieś się śpieszył. – Musisz tak lecieć? – spytała wreszcie zasapana. – Chcesz pobić rekord świata w chodzeniu? Fred zrobił nieszczęśliwą minę. – Z Albertem codziennie bijemy rekord świata i nikogo to nie dziwi ani nie denerwuje. – Zatrzymał się przy tym tak gwałtownie, że Kaśka wylądowała na jego piersi. – Rany! Start masz niezły, przyśpieszenie jeszcze lepsze, ale przy zatrzymywaniu się naprawdę jesteś niebezpieczny. – Jak dla kogo. – Fred przytrzymał ją, bo omal się nie przewróciła, a potem chciał ułożyć wyimaginowane zakładki w jej ubraniu. Szybko jednak z żalem uświadomił sobie, że ich tam dzisiaj nie ma. – Chyba zepsuło ci się żelazko – niby to dziwił się, oglądając jej bluzkę. Zdenerwowało to dziewczynę. – To nie pokaz mody – mruknęła. – Na spacerze podziwia się widoki. Przechodzili właśnie obok dużej szyby wystawowej. Przypadkiem oboje spojrzeli w tamtym kierunku i aż przystanęli. – Tak, to rzeczywiście jest widok – rzucił bliźniak i przez chwilę rozciągał się i kurczył, by poprawić proporcje między nimi. Kaśka prychnęła śmiechem. Wszystkie wady bliźniaków były niczym przy ich humorze. Okazało się, że w pojedynkę też potrafią być zabawni. Przynajmniej Fred. – Wiesz co – zaproponowała, by jakoś wyjść z impasu – chodźmy do kawiarni, bo naprawdę mnie rozdepczesz. Kawiarnia nie wydała się Fredowi najlepszym rozwiązaniem. Wolał być z Kaśką sam na sam. – A może pójdziemy na plażę? – spytał. – Zgoda. Poszli na sam brzeg morza. Usiedli, wyciągnęli nogi i Kaśkę znowu porwał śmiech. Delikatna fala plumkała tuż przy ich nogach, przyjemny wiatr chłodził ciała, w oddali na morzu kołysał się biały żagiel. Dziewczyna jednak nie zwróciła na to wszystko uwagi, bo przed oczyma miała swoje i Fredowe kończyny. Stopy bliźniaka były co najmniej dwa razy dłuższe. Wyglądały jak sterczące do góry kajaki. Fredowi zaś wcale nie było do śmiechu. Właśnie miał podsunąć Kaśce ramię, by było jej wygodniej siedzieć. I w ogóle miał o niej dziwne myśli, a ta nagle zaczęła się śmiać. Wszystko to przygnębiło go tym bardziej, że w pobliżu nie było brata, by się poskarżyć i poradzić. – To nie moja wina, że taki urosłem. – Zebrał wszystkie kończyny do kupy i skurczył się jak dotknięty pająk. 179 Kaśce zrobiło się go nagle żal. – Długie jest piękne – zacytowała Agnieszkę. Fred rozprężył się, złapał ją w mackowate objęcia i przycisnął tak, że dziewczynie zabrakło tchu. Dopiero po chwili udało jej się wyrwać. – Rany! Fred! – wykrztusiła, łapiąc oddech. – Co ci tatuś mówił? Ja naprawdę nie jestem z gumy. Udusisz mnie w końcu! – Za mocno? – zdziwił się. Ściskał tak czasami Alberta, a ten nigdy się nie skarżył. – To może spróbuję jeszcze raz. Delikatniej... – dodał, dziwiąc się, skąd się takie słowo wzięło w jego ustach. Aż się po tym rozedrgał. Kaśka patrzyła na niego nieufnie. – A po co masz mnie ściskać? – spytała. – Nie widzę powodu. – No... nie wiem... Ale właściwie czemu nie? – rzucił odważnie. – Gdybyś miała zakładki, to co innego. Mógłbym je pognieść. To chyba niegniotące? – Nie – przyznała dziewczyna, zła, że znowu zajmuje się jej strojem. Zastanawiała się, czy Fred nie kpi. – No właśnie – cieszył się tymczasem bliźniak. – Jak to się dobrze składa. Kaśka nie widziała związku. Usiłowała zmienić temat: – Ładne żaglówki. – Owszem – powiedział bliźniak, patrząc przy tym na jej kasztanowe włosy, spływające po ramieniu, i na kawałek ucha. Przymierzał się do objęcia jej, ale stwierdził, że dziewczyna sięga mu do pachy, i wychodziło na to, że musiałby trzymać ją za głowę. Odważył się tylko na podsunięcie jej ramienia, lecz zrobił to jakoś tak niezgrabnie, że Kaśka wzięła to za bezładne machnięcie. – Powinieneś ponumerować swoje kończyny i poruszać nimi w jakimś logicznym porządku – mruknęła. Fred westchnął. Doszedł do wniosku, że nigdy nie dogada się z Kaśką, a może z żadną dziewczyną. Zatęsknił do Alberta, przy którym wszystko było takie proste. Nie trzeba było niczego tłumaczyć. Brat rozumiał czasami nawet jego myśli, a cóż dopiero gesty i słowa. A Kaśka wszystko brała na opak. Co za pech! Albert tymczasem prowadził Baśkę ku wybranemu punktowi plaży. Udało mu się wymyślić coś, co, jego zdaniem, mogło zadziwić dziewczynę, a więc i unieszkodliwić chociaż na jeden dzień. Baśka była coraz bardziej zaintrygowana, bo chłopak w ogóle się nią nie interesował i pędził przed siebie jak odrzutowiec. Krajobraz był coraz bardziej nijaki. Minęli kępę traw, przy której mogliby z przyjemnością odpocząć i poćwiczyć pocałunki, ale bliźniak i o tym zdawał się dzisiaj nie myśleć. Trzymał ją tylko za rękę i gnał przed siebie. – Długo zamierzasz tak lecieć? – spytała w końcu zdyszana. – Mam coraz dłuższą łapę. Ma już chyba z metr. Albert jednak ścisnął ją jeszcze mocniej i pociągnął za sobą. Zwykle to Baśka rządziła chłopakami, a bliźniak jakoś nie poddawał się temu schematowi. Dziewczyna miała ochotę dać mu za to nauczkę od razu, ale była zbyt ciekawa, by wprowadzić to w czyn. Coś przecież musiało być na końcu tej dziwnej drogi. Ominęli mały cypelek, a potem jeszcze jedną kępę traw. – A teraz zamknij oczy – zażądał Albert. – Też coś! – buntowała się. – Zamykasz albo wracamy. Baśka umierała z ciekawości, więc posłusznie zacisnęła powieki. Chłopak jeszcze zakrył je dla pewności swoją wielką łapą i poprowadził kawałek w głąb piasku. Dziewczyna wyczuła stopami, że przeciskają się przez jakieś trawy. – Jesteśmy na miejscu. – Bliźniak pozwolił jej spojrzeć. Nic takiego specjalnego przed nią nie było. Odwróciła się i oniemiała. – Kwiaty dla ciebie – powiedział Albert z dumą. Baśka ze zdumieniem wpatrywała się w wysoką, sięgającą jej pachy kępę dziwnych traw, które u góry miały olbrzymie białe kwiaty. 180 – Co to jest? – wykrztusiła zachwycona. – Lilie piaskowe. Są twoje. Baśka musiała przyznać, że jeszcze nikt nie podarował jej tak oryginalnego bukietu. Ale to nie był koniec miłych niespodzianek. Albert sięgnął w głąb kępy i wyjął stamtąd ręcznik, torbę pełną owoców i słodyczy oraz napoje. Rozłożył to wszystko pod lilią, sypiąc piasek tak, by wygodnie było im siedzieć. – Masz ochotę na sjestę pod kwiatkiem? – spytał. Miała. Na moment przypomniało jej się wprawdzie, że zaplanowała sobie na dzisiejszy wieczór ucieranie bliźniakowi nosa i w ogóle pokazanie mu, gdzie raki zimują, ale zapomniała o tym, gdy Albert ją objął i pocałował. Bogdan i Patryk wiosłowali, a dziewczyny siedziały z przodu łódki. Zmierzchało. Mieli za sobą dwugodzinną wycieczkę, podczas której odwiedzili wszystkie okoliczne skałki i zatoczki. – Nareszcie trochę sportu! – Bogdan, mimo zmęczenia, wiosłował z przyjemnością. – Jak dla kogo! – powiedziała zaczepnie Anna. Chciała spróbować i zaznać wszystkiego, więc także i tego. – Ja też mam ochotę trochę powiosłować! – Nie wolno ci – mruknął Patryk. Wzruszyła ramionami. – Twoje burczenie i kwaśne miny są szkodliwsze od jakiegokolwiek wysiłku. – Proszę bardzo, bierz się do roboty – powiedział Bogdan, robiąc jej miejsce obok siebie. Za chwilę mieli przybić do brzegu, więc Anna nie zdążyłaby się zmęczyć. Pech chciał, że właśnie wtedy na szczycie schodków stanęła jej matka i ze zgrozą zobaczyła, jak dziewczyna siłuje się z wiosłem. – Aniu! – krzyknęła. Zbiegła w dół. – Jak mogliście jej na to pozwolić! Myślałam, że mogę wam zaufać! Zostaw natychmiast to wiosło! Słyszysz?! Dziewczyna spochmurniała. – Nie krzycz – powiedziała. – Nie znoszę, gdy tak krzyczysz. – Jesteś lekkomyślna. I wy wszyscy też. – Mamo! Bogdan dał mi to wiosło przed sekundą. – W ogóle nie powinien ci go dawać. – Matka spojrzała na chłopaka z niechęcią. – Jedno jest pewne – powiedziała przygnębiona Anna. – Nic mnie tak nie męczy jak twoja nadopiekuńczość. Pomyśl o tym, mamo. – No wiesz! Ja tylko próbuję się o ciebie troszczyć, ale to doprawdy nie jest łatwe. – Cztery miesiące temu skończyłam osiemnaście lat. Nie jestem już dzieckiem. – Ależ Aniu! – Jestem dorosła, mamo. Czas, żebyś to dostrzegła. Anna wyminęła ją i poszła w kierunku tarasu, gdzie mieli rozłożone leżaki. Małgorzata i Patryk ruszyli za nią. Bogdana zatrzymała matka. – Chciałabym z tobą porozmawiać – powiedziała. Skinął głową. – Przyniesiemy z Bogdanem napoje – dodała głośno, by usprawiedliwić ich odejście. Usiedli w pokoju. Matka patrzyła na niego z napięciem w oczach. – Przedtem taka nie była – powiedziała. – Nie próbowała robić tego, czego jej nie wolno. Teraz... Jak mogłeś pozwolić, by siłowała się z wiosłem?! – Było pięć metrów do brzegu, łódka płynęła siłą rozpędu. Wiedziałem, że jej to nie zmęczy. – Nieprawda! Zaczyna się od dawania wioseł, a kończy na Bóg wie czym. Rozumiesz, o czym mówię? – Nie. Matka zerwała się i chodziła nerwowym krokiem. – Myślisz, że nie widzę, co się dzieje? Nie chciałam tu za wami przyjeżdżać. Za tobą... Ale nie miałam wyjścia. Powiedziała, że wsiądzie do autobusu i sama cię odnajdzie. 181 – Ja naprawdę o nią dbam. – Widziałam dzisiaj, jak wygląda ta twoja opieka! – rzuciła sarkastycznie. – Będę się starał bardziej. Obiecuję to pani. – Akurat! Tobie jeszcze może bym uwierzyła, ale nie jej. Zwłaszcza po tym dzisiejszym wystąpieniu... Dorosła! Dobre sobie! Czy wy... No jasne! Jeśli do tego nie doszło, to dojdzie. To ją może zabić, rozumiesz? Ona nie powinna przeżywać takich emocji. Jej potrzebny jest spokój i odpoczynek. Bogdan wstał. Policzki mu płonęły. Nareszcie zrozumiał, czego boi się matka Anny. – Zapewniam panią, że nawet o tym nie pomyślałem. Nie jestem nieczułym kretynem. A poza tym za krótko znam Anię i w ogóle... ja ją... – urwał rozgoryczony, że traktuje go jak jakiegoś chłystka. – Tak, wiem to wszystko – machnęła lekceważąco ręką. – Wiem także, że urokowi mojej córki nie można się oprzeć. Chciałam tylko, żebyś zdawał sobie sprawę, że ona za tę... – zawahała się – przygodę może zapłacić najwyższą cenę. Wyszła, by przygotować napój. Chłopak przytknął czoło do chłodnej szyby lustra. Wydawało mu się, że wszystko, co przed chwilą usłyszał, zwłaszcza ton, jakim to zostało wypowiedziane, rozsadzi mu czaszkę. Nikt go tak dotąd nie potraktował – zero zaufania, zero szacunku, w dodatku zupełny brak taktu. Zacisnął zęby, zastanawiając się, czym sobie na to zasłużył. Matka Anny deptała ich uczucie z wdziękiem słonia w składzie porcelany. On odważył się na kilka pocałunków, a ona wpychała go w jakiś obrzydliwy schemat. Poczuł, że robi mu się niedobrze. Miał ochotę uciec i gdyby nie Anna, pewnie by to zrobił. Wziął posłusznie napój i poszedł na taras, po drodze usiłując nadać twarzy jakiś możliwy do pokazania wyraz. Anna i tak zauważyła, że coś się stało. Posmutniała. Po raz pierwszy widział na jej twarzy bezbrzeżny smutek. Dopiero gdy usiadł obok, ścisnął lekko jej dłoń. Gdy ją przytulił na chwilę do swego policzka, dziewczyna uspokoiła się. – Przyjdziesz jutro? – upewniła się jeszcze, gdy odchodził. – Oczywiście. – Przyjdź rano – szepnęła. – Jak najwcześniej! – Tak właśnie zrobię. III Po raz pierwszy w Bułgarii nie obudziło ich słońce. Najpierw wyjrzała z namiotu Kaśka i ze zdumieniem patrzyła na zachmurzone niebo. Tego nie mieli w planach. Potrząsnęła Baśką. – Chyba będzie padać – powiedziała. Baśka przekręciła się na drugi bok. – Jejku! Czy ty musisz zrywać się tak wcześnie i jeszcze opowiadać jakieś smętne kawałki? – Ziewnęła przeciągle. – Przejaśni się. Musi się przejaśnić! Niestety, pogoda jeszcze się pogorszyła. Wprawdzie nie padało, ale na niebie nie było ani skrawka błękitu. Wyglądali z namiotów ospali i zdziwieni tym niecodziennym zjawiskiem. Tak się przyzwyczaili do słońca, że teraz zupełnie nie wiedzieli, co począć z tym ponurym dniem. – Pojedziemy do Burgas – zdecydował Kłapouch. – Tu nie ma co siedzieć, bo i tak dzisiaj nie będzie opalania. Ożywili się. Tylko Bogdan nie cieszył się z wyprawy. – Ja nie jadę – powiedział do Małgorzaty. – Musisz. Kłapouch nie lubi robić wyjątków. – Coś wymyślę. – Drugi raz nie nabierzesz go na stłuczoną nogę. – Masz rację. W takim razie powiem mu prawdę czy może raczej część prawdy. 182 – Jak chcesz. – Małgorzata poczuła, że robi jej się pod powiekami wilgotno. – Muszę się spakować – powiedziała, chociaż plecak był już przygotowany. Chciała jak najszybciej schować się w namiocie, by nie pokazywać chłopakowi przygnębionej miny. Bogdan poszedł porozmawiać z Kłapouchem. Postanowił zagrać w otwarte karty. – Nie mogę jechać, sorze. – Znowu kostka? – spytał niby troskliwie Kłapouch. – Coś gorszego. Dana komuś pochopnie obietnica. Nie przewidziałem tej paskudnej pogody. – Patrzył na opiekuna błagalnie. – Zwalisz to na belferską złośliwość. – Kłapouch naprawdę nie lubił robić wyjątków. – To, sorze, wyjątkowa sprawa. Sor mnie zna. Z błahostką bym nie przychodził. – Nie żądasz zbyt wiele? – Ten jeden raz, pierwszy i ostatni. – Sam nie wiem... – Będę za sorem nosił mapy przez cały rok. Przyrzekam. – No dobra. Masz szczęście, że nie kręcisz. Ładna przynajmniej ta twoja wyjątkowa sprawa? – Mnie się podoba. Kłapouch roześmiał się. Poklepał chłopaka. – Masz tu być, gdy wrócimy przed kolacją. – Jasne. Ruszyli zaraz potem. Małgorzata z rozgoryczeniem obejrzała się za stojącym na środku obozowiska Bogdanem. Pomachał jej z daleka, ale nie poprawiło jej to humoru. Nie był to także koniec przykrości. Rozejrzała się po idących przed nią kolegach i doszła do wniosku, że nie będzie miała do kogo otworzyć ust. Bliźniacy zajmowali się Kaśką i Baśką, Aga Marcinem. Szła więc sama z boku i wiedziała, że tym razem nie jest to miejsce, które ktoś bacznie obserwuje. Dopiero teraz zauważyła inne osoby, które także znalazły się „z boku” – Emil, Wiesiek, Mariola, samotni, przygaszeni, nikomu niepotrzebni. Jak sobie z tym radzili? Małgorzacie przypomniało się, że często zostawiała Agę i szła z Marcinem, Bogdanem lub Patrykiem. Nigdy się przy tym nie zastanawiała, co Agnieszka w takich chwilach czuje i jak sobie radzi bez towarzystwa. A teraz sytuacja się odwróciła. Wprawdzie Aga machnęła ku niej zachęcająco ręką i Marcin też zrobił uśmiechopodobny grymas, ale Małgorzata nie chciała do nich dołączyć. Przecież obiecała kiedyś Adze, że nie będzie jej przeszkadzać. Udała więc teraz, że szuka czegoś w torbie, i tamci ruszyli przodem. W autobusie wypatrzyła wolne miejsce obok Emila. Kątem oka zauważyła, że przegląda pożyczony od Bogdana przewodnik. Zamknął go, gdy stanęła przy nim. – Wolne? – spytała. Skinął głową. – Może wolisz przy oknie? Mnie wszystko jedno – zaproponował. Ustąpił jej miejsca i otworzył szerzej okno. Małgorzatę to wszystko trochę zdziwiło. Tak zwykle postępował wobec niej Bogdan, doskonale znający jej komunikacyjne przypadłości. Skąd o nich wiedział Emil? Przecież nie wysuwał nosa zza książek! A jednak wiedział i co jakiś czas sprawdzał, czy dziewczyna dobrze się czuje. Raz nawet ich spojrzenia się spotkały i chłopak zmieszał się na chwilę, ale nic nie powiedział. Na szczęście podróż przebiegła bez przykrych niespodzianek i Małgorzata z ulgą opuściła autobus, gdy dojechali na miejsce. Zwiedzanie Burgas zaczęli od parku miejskiego, gdzie znajdował się głaz, a na nim płaskorzeźba z wizerunkiem Adama Mickiewicza, który odwiedził to miasto jesienią 1855 roku. Potem poszli do galerii malarstwa, która jak zwykle najbardziej zainteresowała Zuzę. Inni tylko przelatywali przez kolejne sale, a ona nie mogła się od niektórych obrazów oderwać. 183 – Idę na papierosa, Zapałka – mruknął w końcu znudzony Tymek. – Nie dam rady łazić za tobą w tym żółwim tempie. Wiedziała, że sztuka go nie interesuje, więc nie miała do niego pretensji. Najwięcej czasu spędziła w sali z ikonami. Właśnie tam odnalazł ją Rafał. – Inni już obejrzeli. Czekamy na ciebie – powiedział. Dziewczyna dopiero teraz spostrzegła, że jest w sali zupełnie sama. – Ja też chętnie bym tu jeszcze został. Ta chyba jest najlepsza. – Pokazał jej małą ikonę w kącie sali. – I nie taka smutna jak pozostałe. – Miał ochotę dodać, że Zuza jest podobna do Madonny namalowanej na tej ikonie, ale w porę ugryzł się w język. Wyszli razem z galerii i ten widok zepsuł humor wracającemu z toalety Tymkowi. – Myślałem, Zapałka, że skończyłaś ten rozdział – warknął, gdy dziewczyna znalazła się blisko. – Nawet go nie zaczęłam, Tym – powiedziała. – Ciekawe w takim razie, czemu ten Romeo zawsze się przy tobie znajdzie, gdy tylko spuszczę cię z oka. – Tym razem to czysty przypadek. Zamyśliłam się przy ikonach. Kłapouch wysłał go po mnie. A jeśli już o spuszczanie z oka chodzi, to nie musisz mnie tak stale pilnować, sama się upilnuję. Przez chwilę walczyli spojrzeniami. Zuza i tym razem pierwsza spuściła powieki. Wiedziała, że Rafał wyjątkowo źle działa na Tymka. Wyciągnęła więc pojednawczo do chłopaka rękę i czekała, pewna, że po chwili wahania ujmie ją i ściśnie mocniej niż zwykle, aż do bólu. Muzeum Historyczne zrobiło na wszystkich większe wrażenie niż galeria – zwłaszcza to, co zobaczyli na placu przed nim. Z niedowierzaniem patrzyli na dwa olbrzymie kamienne bloki, przykryte kilkutonową płytą. – To grobowiec z epoki kamienia łupanego – objaśnił Rafał. – Do dzisiaj naukowcy nie wiedzą, jak ówcześni ludzie podnosili takie ciężkie kamienne bloki, mając do dyspozycji tylko swoje niedoskonałe narzędzia. Takie grobowce są również w Anglii i Francji. To, dlaczego znalazły się także tutaj, jest kolejną niewyjaśnioną zagadką. Małgorzata, jak w Kamiennym Lesie, od razu wyobraziła sobie olbrzymów z przeszłości. Kto wie, czy tylko ludzie zamieszkiwali kiedyś Ziemię. A może te grobowce to pamiątka po odwiedzinach przybyszy z kosmosu? Albo po jakiejś zaginionej rasie? Obejrzała się, by powiedzieć o tym Bogdanowi, i z przykrością przypomniała sobie, że chłopaka przy niej nie ma. Tuż obok stał za to Emil, zainteresowany budowlą nie mniej niż ona. – Ludzie chcą być jedyną inteligentną rasą w kosmosie, dlatego nie mogą wyobrazić sobie, że są jeszcze jakieś inne myślące stworzenia – powiedział, jakby usłyszał jej myśli. Małgorzata spojrzała na niego zdziwiona. – Myślisz, że to egoizm? Może raczej strach przed obcością? – Nie! Wystarczy przeanalizować religie. Ludzie chcą wierzyć, że są stworzeni na podobieństwo Boga. Oni jedni. To egoizm, który nie pozwala im zrozumieć takich zjawisk jak choćby ten grobowiec. To się po prostu nie mieści w ich systemie myślenia. Patrzył na nią przenikliwie, chcąc sprawdzić, czy rozumie, co do niej mówi, i czy się z nim zgadza. Tyle razy słyszał, jak dziewczyna zastanawia się nad różnymi sprawami, i już od dawna wydawało mu się, że ona jedna jest w stanie zainteresować się jego poglądami. Małgorzata musiała się najpierw otrząsnąć ze zdumienia, że Emil w ogóle do niej przemówił. Patrzyła na niego przez chwilę, jakby on sam był UFO. Dotychczas widziała tylko pochyloną nad książką chłopięcą sylwetkę. Emil nie miał w jej pamięci innych charakterystycznych cech. Dopiero teraz zauważyła, że ma ciemne włosy, trochę piegów na nosie, ciekawskie spojrzenie wielkich błękitnych oczu, schowanych za okularami. Zdjął je na chwilę, potarł nasadę nosa i włożył z powrotem, ale i tak dziewczyna stwierdziła, że bez okularów wygląda dużo lepiej. Te wszystkie obserwacje trwały nie więcej niż parę sekund. Małgorzata otrząsnęła się w końcu ze zdziwienia i zaczęła myśleć o tym, co powiedział Emil. Zainteresowało ją to, ale był w tym także jakiś dziwny element. 184 – Mówisz tak, jakbyś nie za bardzo lubił ludzi – powiedziała po chwili namysłu. – Mówisz: oni, ale też jesteś człowiekiem. Emil odetchnął z ulgą – rozumiała go! Małgorzata go rozumiała! I nie zbyła go jakimś głupim żartem, jak by to zrobił Bogdan czy Marcin. – Tak, tak rzeczywiście mówię. Bo chcę spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Antropocentryzm to strasznie nudna sprawa. Gdyby naprawdę zjawili się na ziemi kosmici, ludzie wpadliby w straszny popłoch. Zupełnie nie są na to przygotowani. Ale co tam kosmici! Ludzie nie są przygotowani nawet na to, by uszanować stworzenia żyjące na ziemi. Wyobrażałem sobie kiedyś jeden dzień z życia podwórzowego psa. To nie było najweselsze doświadczenie. Właśnie błysnęły zza chmur pierwsze promienie słońca i ozdobiły grobowiec. Małgorzacie wydał się on czymś na kształt bramy, którą mogliby wejść do jakiegoś innego świata. Powiedziała o tym Emilowi, a on spojrzał na nią z uznaniem. – Brama do innej czasoprzestrzeni. Pewnie coś takiego naprawdę istnieje, ale człowiek nie może albo nie umie jej przekroczyć. Małgorzata nagle dostrzegła, że są na dziedzińcu sami. – Czy nie za bardzo dajemy się ponosić wyobraźni? – spytała, bo tak powiedziałby Bogdan. – Musimy dogonić resztę. – Ruszyła przodem. Emil poszedł za nią z ociąganiem, rozczarowany, że przerwała rozmowę w najciekawszym miejscu. Po wyjściu z muzeum Kłapouch zaprowadził ich na kamienne schodki, którymi szło się na plażę miejską. W Burgas było coraz mniej chmur, więc Kłapouch postanowił odpocząć na plaży po trudach zwiedzania. – Za godzinę będę na was czekał w tym właśnie miejscu – powiedział i ruszył w dół, ku morzu. Część grupy poszła za Kłapouchem. Większość jednak ruszyła, by obejrzeć sklepy lub pobliskie zoo. Zupełnie inna pogoda była w okolicach Sozopola. Już raz popadało, i to wtedy, gdy Bogdan szedł do Anny. Dziewczyna miała ochotę na spacer. Czekali, aż się przejaśni, ale na niebie było coraz więcej chmur. Anna uparła się, że mimo to pójdą. – Deszcz was gdzieś złapie, zmokniesz i przeziębisz się – protestowała matka. – Pomyślałam o tym. Bogdan zapakuje do plecaka mój wielki, przeciwdeszczowy płaszcz. Nie zmoknę. – Wolałabym, żebyś dzisiaj w ogóle nie wychodziła. Przyda ci się jeden dzień odpoczynku. – Czuję się świetnie, mamo. Matka zagryzła wargi. – Nie poczekacie na Patryka? Zaraz powinien wrócić z ojcem z miasteczka. – Damy sobie radę bez niego. – W głosie Anny zabrzmiało zniecierpliwienie. – Nie martw się, mamo. Bogdan się mną zaopiekuje. – Nie wątpię – mruknęła matka z odrobiną ironii w głosie. Chłopak znowu poczuł niemiły uścisk w gardle. Przy niej stale czuł się jak zbrodniarz. – Nie przejmuj się – szepnęła Anna. – Ona taka już jest. To zresztą jej problem, nie nasz. Szli wolno, spacerkiem, nie śpiesząc się nigdzie, oboje szczęśliwi, że wreszcie są sami. – Pamiętasz ten spacer we mgle? – Jasne. – Wtedy czułam się jak w środku snu albo baśni. Musiałam ci się wydać okropna. Ciągle się tylko czymś zachwycałam, jak dziecko... A teraz wydaje mi się, że nagle wyrosłam z tego. – Nie byłaś okropna. Lubiłem te twoje zachwyty i kaskady śmiechu. – A teraz? – Teraz... – zaciął się – teraz kocham twój smutek. Zatrzymała się. – Powiedziałeś... że co? Czy mógłbyś to powtórzyć? 185 – Kocham cię. Wtuliła się w niego obronnym gestem, jakby jego słowa ją przestraszyły. – Jesteś tego pewien? Tak do końca? Bez cienia wątpliwości? – Przecież dobrze o tym wiesz. – Tak... tak mi się wydawało... to znaczy... marzyłam o tym. Tylko czy można to wiedzieć na pewno, gdy zna się kogoś tak krótko? – Mnie się wydaje, że znam cię całe wieki. – Tak, ja mam to samo wrażenie. – Aniu... Ja też chciałbym to usłyszeć... Spłoszyła się. – Przecież wiesz... – To nie to samo. – Ja też cię kocham... nieprzytomnie... brak mi słów... i w ogóle! Czuję się jak na linie, i to bez parasolki. – To jest aż takie straszne? – Nie, takie cudowne! Taniec na linie! Trzymaj mnie, bo spadnę. – Nie pozwolę ci spaść. – Właściwie nie chcę, byś mnie trzymał. Tańcz ze mną. Co tam! Do diabła ze wszystkim! Nie boję się! Zostawiła go i szła po krawężniku, jakby rzeczywiście była na linie. Balansowała, udając, że jest bliska upadku. Bogdan zaczął iść z naprzeciwka, naśladując jej ruchy. Spotkali się, gdy na asfalt spadły pierwsze krople. – Wracamy na kwaterę – powiedział. – Nie. Zabierz mnie do obozu. Schowamy się przed deszczem w namiocie. – Twoja matka będzie się niepokoić. – No to co? Nic mnie to nie obchodzi. I ciebie też nie powinno. W końcu robimy tylko to, o co od dawna nas podejrzewa. Dorastamy do jej wyobrażeń! – Nie mów tak. – Dobrze, nie będę, ale niech ci się nie wydaje, że wrócę do tego okropnego pokoju i będę patrzyła, jak po szybie spływa woda. Możesz sobie wracać, ja tu zostaję. – Zmokniesz! Zaczęła znowu tańczyć na krawężniku. – No, idź do niej i powiedz, że ty jesteś w porządku, tylko ja zwariowałam! Może to doceni. Chociaż bardzo w to wątpię. Niczym jej nie przebłagasz. A wiesz dlaczego? Bo jest wściekła, że dorosłam. Ona uwielbiała się mną opiekować. – Nie chcę tego słuchać. Jesteś niesprawiedliwa. – To ona jest niesprawiedliwa! Jak może nie widzieć, jaki jesteś naprawdę?! Złapał ją, przykrył płaszczem i objął. – Dopięłaś swego. Przeczekamy pod tym drzewem, a potem złapiemy jakąś okazję i pojedziemy do obozu. – Anna rzuciła mu się na szyję. – A jak wrócimy, to twoja matka wrzuci mnie do morza, na pożarcie rekinom. – Nic mnie nie obchodzi, co będzie potem – szepnęła w odpowiedzi. – Potem to potem. Miliony sekund oddzielają nas od tego czasu. Teraz jest dobrze. Cudownie. – Z tym jednym zgadzam się w zupełności. Bliźniacy postanowili czas wolny wykorzystać na poszukiwanie rzeczy, która mogłaby doprowadzić Baśkę do kolejnego obezwładniającego zadziwienia. – Ależ się poświęcasz, Alberciku! – mówił z podziwem Fred. – Środek lata, a ty tak wysilasz mózgownicę, że aż para idzie ci uszami. 186 – Też byś tak robił na moim miejscu. Zadziwiona Baśka jest taka miła, że aż mdli. Mówię ci. A jak szybko się człowiek do tego przyzwyczaja. Jak się dzisiaj ze mną nie umówi na spacer, to sam nie wiem, co zrobię. – Nie wygląda to dobrze – westchnął Fred, ale w gruncie rzeczy zazdrościł bratu. Bo gdzież jego wczorajszemu spacerowi z Kaśką było do tego, co wyspacerował brat. W dodatku nie było pewności, czy kiedykolwiek zdoła to powtórzyć. Zadziwianie na Kaśkę nie działało. Podzielił się tą myślą z Albertem. – Czym ty się martwisz? – Albert machnął lekceważąco ręką. – Wystarczy, że coś sobie uszkodzisz albo będziesz miał jakiś problem, a Kaśka się tobą zajmie. – Mam się uszkodzić? – oburzył się Fred. – Na niby. Zwichniesz sobie palec albo co. – Wolałbym, żeby zajęła się mną bez takich sztuczek. – A gwiazdki z nieba byś nie chciał? Męczyłeś ją dwa lata, nazywałeś Granatową Zakładką, a teraz chcesz, żeby od razu rzuciła ci się na szyję? Trzeba znosić z godnością konsekwencje własnych czynów. Tak, Albert przez Baśkę stał się nagle taki wszystkowiedzący, że Freda aż to denerwowało. – Czy na tych randkach Baśka przypadkiem nie nalewa ci przez ucho oleju do głowy? – spytał. – Tak się teraz wymądrzasz, jakbyś chodził już co najmniej z dwudziestoma. – Baśka starczy za dwadzieścia. Może by się i pokłócili, ale bystry wzrok Freda dostrzegł wśród tłumu na ulicy niezwykłą parę – przodem szedł zagniewany Wiesio, a za nim drobiła Kaśka i coś mu zawzięcie tłumaczyła. Wiesio zatrzymał się na chwilę, rzucił kilka krótkich zdań, po których – tak się przynajmniej braciom z daleka wydawało – dziewczynę na chwilę zupełnie zamurowało. Otrząsnęła się jednak szybko, dogoniła Wiesia i znowu zaczęła podpierany gestykulacją monolog. Fred zupełnie stracił humor. No proszę! Na jego kroki Kaśka wczoraj narzekała, a jak Koala leci z prędkością światła, to nie szkodzi. Aż tak rozmowna też wczoraj nie była. Bliźniak poczuł, że w środku wszystko mu się ściska i zaplata. Gotowy był nie tylko zwichnąć sobie palec, ale i odrąbać rękę, byle tylko Kaśka zajęła się nim w tej chwili. Ona jednak nie zauważyła bliźniaków i dalej leciała za Wiesiem. Fred chciał za nimi ruszyć, ale brat go powstrzymał. – Ja za nimi nie pójdę, bo mam własne sprawy. Tobie też nie radzę. To było dobre w epoce rozprasowywania. Dziewczyny, z którą chodzi się na spacery, nie wypada śledzić. Raczej pójdź po rozum do głowy. Uszkodzenie ci nie pomoże, bo Kaśka może się poznać, że kręcisz. Musisz mieć jakiś bardzo ważny problem, który wymaga długich dyskusji i jeszcze dłuższej pomocy. Fred milczał przygnębiony – nie dość, że Kaśka latała za Wiesiem, to jeszcze Albert stale miał rację. To doprawdy było nie do zniesienia. Mariola siedziała na plaży niedaleko Kłapoucha. Musiała zaopiekować się Bożenką. Kolej była właściwie na Agę, ta jednak postanowiła wykorzystać dług wdzięczności, który miała wobec niej Fleur. – Pilnuj. Będzie ci się mniej nudziło koło belfra – powiedziała do niezadowolonej dziewczyny. Mariola nie odważyła się odmówić. Cały czas drżała na myśl, że Aga nie wytrzyma i rozpaple wszystkim o tym, co się zdarzyło na cyplu. Wzdrygała się na każdy głośniejszy wybuch śmiechu, myśląc, że to już z niej się śmieją. Miała zresztą kilka innych powodów do złego humoru. Przede wszystkim nie mogła zapomnieć Werego, jego pogardliwych słów i uderzeń. Wystarczyło zdjąć okulary i spojrzeć w lusterko, by przypomnieć sobie wszystko dokładnie. Wprawdzie nałożyła na siebie kilogram pudru, ale nos był lekko opuchnięty i tego już nie dało się zatuszować. Siedziała więc teraz w kapeluszu nasuniętym na oczy, w okularach, w dodatku odwrócona od Kłapoucha, i rozpamiętywała szczegóły wczorajszego dnia. 187 Wery! Ten z plaży i ten z cypla! Jak to możliwe, by była to ta sama osoba? Ten z plaży był przystojny, czarujący i miły, a ten z cypla to był obrzydliwy, bezwzględny cham, a może jeszcze ktoś gorszy! Czy obaj byli w skórze Werego, czy też ona nie umiała dostrzec, z kim ma do czynienia? A co by było, gdyby Aga i Marcin nie wybrali się na cypel? Jak by się to wszystko skończyło? Marioli na tę myśl włosy podnosiły się na głowie. Przypominała sobie błysk noża i ze strachu zaczynało jej brakować tchu. Rozglądała się wtedy trwożliwie na wszystkie strony, by upewnić się, że Werego nie ma w pobliżu i nic jej nie zagraża. Werego oczywiście nie było. W pobliżu był inny chłopak, który patrzył na Mariolę z zainteresowaniem. Ta jednak odwróciła się od niego prawie z oburzeniem, że śmie na nią patrzeć. W tej chwili obchodziło ją tylko słońce, które właśnie wyszło zza chmur. Leżeli obok siebie przytuleni. Mimo szumu deszczu Bogdan słyszał, jak w Annie tłucze się ze szczęścia serce. – Pragnę cię – powiedziała. – Wiem, że ty też mnie pragniesz. – To prawda. Ale twoja matka... Aniu, ona powiedziała... – Ach! W ogóle nie powinieneś jej słuchać. – Anna usiadła. Na jej twarzy pojawiły się gniewne rumieńce. – Oni najchętniej zamknęliby mnie w złotej klatce, ale jak można wtedy przeżyć coś prawdziwego?! Jak w ogóle można żyć w klatce? – Ale tobie nie wolno... – Usiadł obok niej i objął opiekuńczo. – Nie chcę tego słuchać! – Przytuliła się do niego całym ciałem, przewróciła na materac. – Całe życie słyszałam tylko: nie biegnij, nie skacz, nie podnoś tego! Nie chcę, byś i ty mnie traktował jak niańka. Mam dość nianiek! Rozumiesz? – Nawet nie wiesz, jak bardzo. – To dlaczego to robisz? – Co? – Dlaczego traktujesz mnie jak dziecko? – Znowu usiadła z zagniewaną miną. – Obiecałem twojej matce. – Jeśli jeszcze raz o niej wspomnisz, to się utopię! – krzyknęła. – Masz natychmiast o niej zapomnieć! Przyciągnął ją do siebie. – Dobrze. Tylko się już nie denerwuj. – No... tak już lepiej – powiedziała kapryśnie. – Ale może być jeszcze lepiej. – Zaczęła rozpinać guziki bluzki. – Nie... – powstrzymał ją. Zastygła. – Ja to zrobię. Uśmiechnęła się. W jej oczach błysnęły łzy. – Co znowu? – zaniepokoił się. – Przez chwilę myślałam, że mnie nie chcesz i dlatego zasłaniasz się moją matką. – Głupie myśli. – Przytulił ją mocniej. – Zastanawiałem się tylko, czy to właściwy czas i miejsce. Jestem za ciebie odpowiedzialny. – Właściwy – powiedziała z pewnością w głosie. – Jedyny – dodała. Po obiedzie Kłapouch zaproponował im wycieczkę statkiem na Wyspę Węży. Było to jedyne miejsce w Bułgarii, gdzie rosły w stanie dzikim kaktusy. Podróż zaczęli z przystani na jeziorze Atanasowsko. Statek płynął niedaleko brzegu, by mogli obejrzeć kolonie ptactwa. Potem zatrzymali się na pół godziny na wyspie Bolszewik – dzikiej, o stromych, kamienistych brzegach. Zwiedzili tam małą cerkiewkę, klasztorne zabudowania i latarnię morską. Wreszcie przybili do Wyspy Węży, niewielkiej, piaszczystej i pełnej kaktusów, tych rosnących wolno i tych zgromadzonych w ogrodzie botanicznym. Agnieszce podobały się wszystkie kaktusy. Co chwila pochylała się nad nowym kwiatem. 188 – Co jest, Aga? – zaciekawił się Marcin. – W galerii nudziłaś się jak mops, a tu umierasz z zachwytu. – To jedyne rośliny, jakie lubię. Mają styl. Nie jakieś tam główki, listeczki czy pączki. Solidne grubasy z jeszcze solidniejszymi kolcami! Ten jest zresztą chudy, kolców prawie nie widać, tylko jakiś meszek. Ale to tylko pozory. Gdybyś go dotknął, obierałbyś się z tego meszku co najmniej tydzień. Przeszli do kolejnego kaktusa, który ładnie kwitnął. – Nic dziwnego, że tak je lubisz – powiedział przekornie chłopak. – Przypominasz go nieco. – Co masz na myśli? – spytała drażliwie. – Też masz kolce. – Nie dla wszystkich. Przyciągnął ją do siebie, Aga instynktownie nastroszyła się. – Właśnie to miałem na myśli. Jesteś nieużyty, chudy, najeżony kaktus. – Zburzył jej włosy, tak że stanęły na głowie jak igiełki, i zaśmiał się na ten widok. Niedaleko nich oglądała rośliny Baśka. Dobry humor Marcina i Agnieszki wpływał zawsze niekorzystnie na jej samopoczucie, więc postanowiła je sobie tym razem poprawić. Podeszła bliżej, a gdy była przy Adze, udała, że się potyka. Wpadła na dziewczynę, a ta pacnęła na kaktus. Na szczęście Marcin w porę Agę złapał i tylko kilka kolców wbiło się w jej ciało. Krzyknęła jednak z bólu, bo nie były to małe igiełki, raczej iglice. – Boli cię? – spytała Baśka ze słodyczą w głosie. – Marcin ci podmucha – dodała i z zadowoloną miną odeszła. – Rany! Twoje wielbicielki czyhają na moje życie! – jęczała Aga. – Mogłeś mnie uprzedzić, że zadawanie się z tobą grozi śmiercią na kaktusie. Marcin nie mógł powstrzymać śmiechu. – I jeszcze się śmiejesz – narzekała dziewczyna. – A jeśli to jest odmiana trująca i zginę tu zaraz w męczarniach? – Trujące kwiaty nie stałyby w takim miejscu. Przeżyjesz. – Ale nie będę mogła siedzieć. Co mnie jeszcze z twego powodu czeka?! – Ciesz się, że byłem w pobliżu. Gdyby nie ja, wisiałabyś teraz na kaktusie, a tak załapałaś się tylko na kilka igiełek. Aga w odpowiedzi jęknęła. – Igiełki... Dobre sobie. To szpile. – Trzeba je wyjąć. – Jasne, że trzeba. I zdezynfekować. Ja się stąd nie ruszam, a ty poszukaj Margot, bo sama nie dam rady. – Może ci pomogę. – Marcina znowu porwał śmiech. – Zrobię to z przyjemnością. – Nie bądź taki wredny – jęknęła znowu dziewczyna. – Ja przez ciebie konam, a ty przewietrzasz protezę. Marcin w końcu zlitował się i poszedł na poszukiwanie Małgorzaty. Aga zaś próbowała sama wyjąć przynajmniej część kolców. Chwilę potem Fred opowiedział o całym zdarzeniu Albertowi. – Nie wierzysz mi? – zdziwił się, widząc powątpiewającą minę brata. – Ależ wierzę – uspokoił go Albert. – Tylko żeby zaraz Baśka miała popychać Agę? Sam mówiłeś, że się potknęła. – O powietrze! Wiesz, że Baśka nie potyka się ot tak sobie, bez celu. Przecież ją znasz! – Zawsze jesteś skłonny spojrzeć na nią z gorszej strony. Ja patrzę z lepszej i dlatego widzę zupełnie co innego. – Ty jej bronisz, a Agnieszka ma cały tyłek w kolcach. – Aga ma taki język, że czasami sam bym ją posadził na kaktusie, gdyby był w pobliżu. Tu Fred musiał przyznać bratu rację. 189 – Chciałem cię tylko uprzedzić, że Baśka bywa niebezpieczna. – Jakbym sam o tym nie wiedział. Lepiej popatrz sobie na Kaśkę. Znowu wchodzi Wiesiowi do ucha. To już drugi raz dzisiaj. Jak tak dalej pójdzie, to się do tego ucha przyklei i nie będziesz miał z kim spacerować. Fred spojrzał w bok i stwierdził, że Albert ma rację. Rozedrgał się niespokojnie i znowu przypomniało mu się, że koniecznie musi wymyślić problem, którym zechce zająć się Kłapouchówna. Kaśka na razie dreptała za Wieśkiem. – Już raz dzisiaj ci mówiłam – sapała zdenerwowana – żebyś przestał marzyć o skrętach. Umówiliśmy się wtedy, w namiocie, że dasz sobie spokój, a ty wrednie kombinujesz. – Spytałem tego faceta tylko o to, gdzie jest klop, a ty już drugą godzinę wisisz przy moim uchu jak pijawka. – Akurat. Najpierw tamten chudy pod bramą, a potem jeszcze jeden na rynku. Myślisz, że jestem ślepa? – A może ja mam popsuty pęcherz albo sraczkę i muszę co krok pytać o przybytek? – Wiesio nie przebierał w słowach. – Nie do mnie taka gadka. Ten facet na rynku za bardzo mi przypominał chłoptasiów, u których można dostać towar. Na szczęście byłam w pobliżu. Ale jeśli jeszcze raz spróbujesz takiego numeru, to zobaczysz. – Spływaj! Mam dość twego trzeszczenia. Kaktusy nie sprzedają trawki, więc tu, na wyspie, możesz być spokojna. – Jeśli myślisz, że opuszczę cię chociaż na chwilę, to grubo się mylisz. – Do kibla też za mną pójdziesz? – Jak będzie trzeba! – Jesteś walnięta. Jak chcesz, to za mną łaź. Proszę bardzo. Tylko nie myśl, że ci to uprzyjemnię. Będziesz gorzko żałowała, że mnie znasz. – Wytrzymam – powiedziała twardo Kaśka i ruszyła za nim. Nie dane jej było jednak iść za Wiesiem. Po paru sekundach wyrósł przed nią Fred. – Muszę z tobą porozmawiać – powiedział i zrobił przy tym najżałośniejszą minę na świecie. Kaśka burknęła, że nie ma czasu, nawet już postąpiła parę kroków do przodu, ale ta nieszczęśliwa mina przyciągnęła ją do bliźniaka z powrotem. – Tylko mów szybko. Obejrzała się za Koalą, który zniknął za kaktusami. – Mam problem – wyznał bliźniak. – Wszyscy mamy problemy – mruknęła Kaśka i znowu się obejrzała. – Mój jest z tych większych. – Jak wielki? – Dziewczyna się niecierpliwiła. – Tak wielki, że nie mogę go rozwiązać sam. – To poproś brata. – Nie mogę, bo dotyczy on także Albercika. Sama rozumiesz. Kaśka na razie nic z tego nie rozumiała. Jedno było pewne – bliźniak zwrócił się do niej z czymś takim po raz pierwszy w życiu, więc nie mogła mu odmówić pomocy. No a poza tym ten wczorajszy spacer i w ogóle... Jednym słowem, czuła się w obowiązku wysłuchać Freda. – A może jakieś szczegóły? Nie było to takie proste. Bliźniak sam ich jeszcze nie znał. Na razie chodziło mu tylko o zainteresowanie sobą Kaśki i odciągnięcie jej od Wiesia. – No wiesz... trudno tak od razu, między kaktusami, omawiać takie ważne sprawy. Może byśmy to odłożyli na wieczór? 190 – Jasne! – Kaśka bardzo ucieszyła się z propozycji. – Po kolacji? To ja lecę! – dodała i pomknęła w kierunku kaktusów, za którymi zniknął Wiesio. Fred był zatem zadowolony w połowie. Kaśka obiecała rozwiązywać z nim problem, ale na razie poleciała za Koalą. Już miał się udać za nimi, ale przypomniał sobie, co mu mówił Albert. Nie można śledzić dziewczyny, z którą chodzi się na spacery. Jeszcze bardziej nie można śledzić dziewczyny, z którą się będzie rozwiązywało problem. Tak, Albert miał rację. Teraz Fred widział to wyraźnie. Problem był tylko w tym, że nie było... problemu. Czy zdoła wymyślić go do wieczora? Anna spała wtulona w ramię Bogana. Pocałował ją w czoło, by ją obudzić. – Czas wracać. – Już? – zdziwiła się. – Już. Jak się czujesz? – Doskonale. – Przeciągnęła się, a potem jeszcze przytuliła na moment. – Dobrze mi tu z tobą. Jakie to okropne, że nie możemy zamieszkać razem chociaż na parę dni. Na jeden dzień. Albo chociaż na jedną noc... – Na razie nie. Ale w Polsce... – Nie chcę mówić o tym, co będzie w Polsce – przerwała mu. – To będzie potem. Potem! A mnie obchodzi tylko teraz. – Teraz musisz się ubrać – powiedział. – I to już. Zaraz wróci Kłapouch i reszta. Chyba nie chcesz zgorszyć całego obozu? Zaśmiała się. Wiedziała, że Bogdan był wzorowym uczniem, któremu Kłapouch zawsze wierzył. Przez chwilę zapragnęła widzieć minę belfra, gdyby ją tu zastał, zagrzebaną w śpiwór prymusa. A potem posmutniała. Ostatnie ziarnka piasku przesuwały się w klepsydrze. Ich czas się kończył. Nie tylko trzeba było zniknąć z obozu. Trzeba było jeszcze stawić czoło matce i Patrykowi. Wiedziała, że tylko z ojcem nie będzie problemu. Nie powie ani słowa. Pół godziny później, gdy zaczynały się pierwsze pomruki burzy, byli już przed domkiem. Anna nie czuła się tak dobrze jak przedtem. Emocje, zmęczenie, pogoda – wszystko to spowodowało, że przybladła. Bogdan poczuł wyrzuty sumienia, zwłaszcza gdy na progu stanęła matka Anny z obcą, zamkniętą twarzą. Spodziewali się wymówek, a ona tylko powiedziała: – Dobrze, że już jesteś. To był długi – podkreśliła to słowo – i pewnie męczący spacer. – Objęła ją troskliwie i zaprowadziła do pokoju. – Odpocznij trochę. Zrobię ci... zrobię wam – poprawiła się po sekundzie z niechęcią – coś do jedzenia. Do pokoju wszedł Patryk. Stanął przed Bogdanem z zaciśniętymi pięściami. – Patryk! – krzyknęła Anna, zanim zdążył coś zrobić. – To mnie zdenerwuje. Słyszysz! Już mnie zdenerwowało. – Opadła na poduszki. Podbiegli do niej obaj. – Co się dzieje? – pytał Bogdan, przytulając jej rękę do ust. – Nic... już dobrze... – wyszeptała, ale na skroniach zalśniły jej kropelki. – Wyjdź, Patryku – poprosiła. – Chcę zostać z Bogdanem sama. Brat zacisnął zęby, ale posłusznie wyszedł, a Bogdan usiadł obok niej, z głową wtuloną w jej dłoń. Pierwsza błyskawica rozdarła niebo. – To przez pogodę – szepnęła Anna. – Zaraz mi przejdzie. Nie martw się. – Znienawidzą mnie – powiedział chłopak. – I będą mieli rację. – Nie. Wszystko się ułoży. Zobaczysz. Będzie dobrze. Tylko niech już minie ta burza... Do obozu wrócili przed kolacją. Kłapouch już z daleka zobaczył szkody wyrządzone przez burzę. Dwa namioty dziewczyn wyglądały jak rozdeptane, mokre kapcie. – Spryciarze – rzuciła Kaśka do chłopaków, którzy kilka dni temu rozstawiali namioty i dla swoich wybrali lepsze miejsca. 191 – Idioci – dodał Kłapouch. – Co wam przyszło do głowy, by postawić je wejściem w stronę góry? – Nie chcieliśmy, by nam w nocy dziewczyny odjechały na materacach do morza – powiedział Albert. – Szkoda by było, gdyby wszystkie za jednym zamachem zmieniły się w nimfy wodne. – Tylko żarty wam w głowie. Jak jesteś taki mądry, to powiedz, gdzie dzisiaj będą spały dziewczyny, bo w tych mokrych łodziach podwodnych nie sposób. – Złączymy materace i zmieścimy się w tych namiotach, które zostały – poradził Emil. Kłapouch spojrzał na niego zdziwiony, że udziela rad, zamiast zagłębić się w lekturze. W dodatku była to rozsądna rada. Trzeba było jakoś przetrwać tę noc. Chciał zlecić Bogdanowi, by to wszystko zorganizował, i wtedy zauważył jego nieobecność. – Marcin, zajmij się tym – polecił. – Ty, Kaśka, śpisz ze mną – dodał. – Na jednym materacu? Tato! – jęknęła córka. – Chyba że będę spała ci na plecach. – Ja jestem dosyć wąski – zdeklarował się serdecznym głosem Albert. – Może wolisz ze mną? – Czułabym się, jakby mnie oblazły robale – odcięła się Kaśka, zła na cały świat. – I bądź tu, braciszku, altruistą – westchnął Albert. – Nie altruistą tylko glizdą – mruknął wrogo Fred. – Coś ty, przecież tylko żartowałem. Marcin nie zastanawiał się długo nad rozlokowaniem dziewczyn. – Zwalniamy nasz namiot. Dziewczyny w jednym, chłopaki w drugim. W praktyce jednak ten podział się nie sprawdził, bo zalane były nie tylko namioty, ale i śpiwory. Tymek oddał swój Zuzie i Baśce, Baśka jednak oświadczyła, że z Zuzą spać nie będzie. Albert zaofiarował jej zatem swój śpiwór i materac, licząc na to, że brat go przygarnie do siebie. Potem Tymek i Krzysiek oświadczyli, że nie mają zamiaru spać w jednym namiocie z bliźniakami, i po chwili okazało się, że bez koedukacji się nie obędzie. Zrobił się bigos. Marcin wzruszył ramionami. – Róbcie, co chcecie. Ja zabieram się do kolacji. Kaśka też nie miała zamiaru się w to wtrącać, więc kłótnie i przepychanki trwały jeszcze z pół godziny. Kłapouch patrzył na to z przymrużeniem oka, pewny był bowiem, że tej nocy i tak nie będą spali z powodu ciasnoty, więc było wszystko jedno, jak się rozlokują. Do obozowiska wrócił akurat Bogdan. – Miałem nadzieję, że będziesz na miejscu i uratujesz namioty – powiedział Kłapouch. Bogdan pomyślał, że tego dnia zawodzi wszystkich po kolei – najpierw Margot, potem rodzinę Anny, a teraz jeszcze Kłapoucha. Tylko Anny nie zawiódł. Ale i to nie było takie pewne. – Burza złapała mnie kawał drogi stąd, sorze – powiedział. – Musiałem przeczekać. – W porządku. – Kłapouch nie zwykł rozdzielać włosa na czworo. – Pomóż teraz kolegom. Większość osób likwidowała szkody, a Baśka i Marcin mieli w tym samym czasie zrobić prowizoryczną kolację. Nie było to takie proste, bo we wszystkich garnkach stała brudna woda. Zamokła także część zapasów. Baśka musiała najpierw umyć naczynia, a dopiero potem zabrać się do kolacji. Wkurzało ją to wszystko, bo nikt nie zwracał uwagi na nią i na Marcina, a roboty było dużo. Kończyła w kempingowej kuchni myć ostatni garnek, gdy zjawił się przy niej Albert. Jego widok nie poprawił jej humoru. – Pomogę ci – zaofiarował się. Baśka już miała lekceważąco prychnąć, bo czas było, jej zdaniem, skończyć konszachty z tym rozciągliwym robalem, gdy nagle jej wzrok padł na ślicznego porcelanowego słonika, spoczywającego na środku wielkiej dłoni Alberta. Bliźniak jak gdyby nigdy nic przyglądał się jego śmiesznej trąbie i powyginanym uszom. Popatrzył, a potem zamknął rękę i schował słonika do kieszeni. Dziewczyna poczuła, że skona, jeśli jeszcze dzisiaj nie będzie miała go na własność. Nigdy w życiu nie widziała takiej śmiesznej figurki. W dodatku był to najmniejszy porcelanowy słoń, jakiego widziała. Tak, zdecydowanie nie mogła bez niego żyć. Trzeba było tylko przekonać bliźniaka, że u niej słonikowi będzie lepiej. Spojrzała więc na Alberta łaskawiej i wręczyła mu 192 największy garnek. Nie zaprotestowała, gdy chłopak wolną ręką założył jej za ucho plątający się po czole ciemny, skręcony lok. Po wczesnej i byle jakiej kolacji kontynuowali likwidowanie szkód. Trzeba było wysuszyć przed nocą możliwie najwięcej rzeczy. Pogoda w dalszym ciągu nie była rewelacyjna, więc Kłapouch po namyśle zarządził, że zrobią ognisko i rozwieszą przy nim mokre ubrania i śpiwory. Wysłał chłopaków po gałęzie. Wrócili po półgodzinie. Teraz trzeba było jeszcze pożyczyć gdzieś siekierę. Ruszyli na jej poszukiwanie w różne strony. Po kwadransie znaleźli nie tylko narzędzie, ale i nowych znajomych. Okazało się, że w drugiej części kempingu właśnie rozbił się obóz z Krakowa. Wypatrzyli ich bliźniacy i od razu zawarli serdeczną znajomość. Po konsultacji z Kłapouchem postanowili, że zbiorą się wszyscy przy wspólnym ognisku. Wywołało to ożywienie w obu obozach. Zapowiadał się przyjemny i ciekawy wieczór. Najbardziej zadowolona była Kaśka. Od dawna marzyło jej się jakieś wspólne śpiewanie, moment integracji, coś, co będą mogli zapamiętać wszyscy. Kaśka sama nie wiedziała, czemu było to dla niej takie ważne, ale było. Od razu zajęła się organizowaniem ogniska. Poprosiła ojca, by wysłał chłopaków po jeszcze jedną partię drewna. Wypatrzyła niedaleko dwie kłody, które doskonale nadawały się na siedzenia. Pożyczyła od recepcjonisty ławkę i poprosiła bliźniaków, by ją przynieśli. Zawiesiła także przy ich pomocy sznurki z tej strony, w którą wiał wiatr, bo wiedziała, że tam najszybciej wysuszą się ich przemoczone rzeczy. Tak, nareszcie była w swoim żywiole! Fred, bacznie obserwujący jej zabiegi, aż skręcał się na myśl, jak ładnie się zaprasowuje i jak przyjemnie byłoby ją teraz trochę pomęczyć. Co chwila nadarzała się okazja do jakiegoś przytyku, a on musiał z niego zrezygnować. To mu odbierało humor, tym bardziej że ciągle jeszcze nie miał owego problemu, który mógłby z Kłapouchówną wspólnie rozwiązywać. Po godzinie przygotowań Bogdan jedną zapałką rozpalił ognisko. Zaraz potem zjawiła się cała grupa z Krakowa – z gitarami, wielką torbą wypchaną kiełbaskami, w dobrych humorach. Kłapouch przywitał się z ich opiekunkami, po czym zaproponował im kawę w pobliskiej kawiarni, co wszyscy powitali z wielkim entuzjazmem. Na straży został tylko Rafał. To było w stylu Kłapoucha – nie lubił przeszkadzać w uczniowskiej zabawie. Przemieszali się szybko, obsiedli ognisko i Bogdan zaintonował powitalną melodię. Śpiewali potem razem i na zmianę. Ci z Krakowa byli lepiej ze sobą zżyci, znali więcej piosenek, lepiej śpiewali, ale to bliźniacy do spółki z Agą wywoływali kaskady śmiechu. Największą furorę zrobił jednak Marcin. Nie darmo nosił przezwisko Fandango – jego solowe popisy na gitarze wywoływały zbiorowy entuzjazm, zwłaszcza u płci przeciwnej. Agnieszka, która siedziała obok niego, zarejestrowała kilka bazyliszkowatych spojrzeń w swoim kierunku. Naprzeciwko tkwiła platynowa blondynka, po przekątnej wgapiała się w Marcina taka bardziej pszenna, trochę podobna do Marioli, a z boku efemeryczna rudaska z zadartym noskiem. Wszystkie miały Agnieszce za złe, że siedzi tak blisko chłopaka. – Nie wiem, co im robisz, ale one są gotowe mnie wspólnie nadziać na jakieś żelazo i upiec na rożnie. Widzę w ich oczach mord – powiedziała do Marcina. – Rano omal nie zginęłam na kaktusie, a teraz znowu jestem śmiertelnie zagrożona przez ogień. Marcin w odpowiedzi uśmiechnął się do dziewczyn po kolei, co jeszcze bardziej zirytowało Agę. – Czyżby podobały ci się wszystkie? – A dlaczego nie? Wzruszyła ramionami. Poszła zaraz potem po swetry dla siebie i dla niego, a gdy wyszła z namiotu, zobaczyła, że jej miejsce jest zajęte przez Platynę. – A to bezczelna! – mruknęła do siedzącej z boku Małgorzaty. – Widzisz, jak się przypięła do Marcina. Jak jakaś ozdobna broszka. Uśmiech nie schodzi jej z gęby. Co za tupet! – Daj spokój, Aga. Niech się uśmiecha. Marcin za godzinę się nią znudzi. Lepiej posiedź ze mną. 193 – A gdzie Bogdan? U Anny? – Nie, chyba nie... – powiedziała markotnie Małgorzata. – Spędził z nią cały dzień. Ale widzę, że go tak jakoś nosi. Zagrał parę piosenek i poszedł połazić. Wyczułam, że nie ma ochoty na moje towarzystwo. – Westchnęła. – I na żadne inne też nie. – To nie w jego stylu. – Właśnie. Cała ta historia z Anną jest nie w jego stylu. Wiesz, że on nawet nie spytał, jak było na wycieczce? Nie mówiąc już o tym, że od wczoraj na jego twarzy nie widziałam choćby cienia uśmiechu. Coś się dzieje, Aga. I to coś go przerasta. Zresztą ta historia każdego by przerosła. Skończyła się zabawa... Rozumiesz?! – Powinnaś być na niego wściekła, a ty mu współczujesz. – Po prostu widzę, co się z nim dzieje. Nie mówmy już o tym. Taki piękny wieczór, a ja smęcę. Zapatrzyły się w ogień. – Jesteś dzisiaj jakaś inna – zauważyła Aga. – Zdystansowana, spokojniejsza... – Miałam cały dzień na myślenie. Nikt mi w tym nie przeszkadzał. Doszłam do wniosku, że dotychczas patrzyłam na świat oczyma Bogdana. Pokazywał mi to, co, jego zdaniem, było interesujące. I ja się z nim zgadzałam. Był jak okulary, proteza, sama nie wiem, jak to nazwać. A teraz trzeba na wszystko spojrzeć samodzielnie... Dziwnie się z tym czuję, ale wiesz... tak jest chyba lepiej. – Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – mruknęła Aga. – I co zobaczyłaś? – Przede wszystkim własny egoizm i zakłamanie. Myślałam, że mi się wszystko należy, a w życiu jest inaczej. O ważne rzeczy trzeba zadbać. I przede wszystkim wiedzieć, czego się chce. – A czego ty chcesz? Bogdana? – Nie wiem, Aga. – Nie wiesz? – zdziwiła się. – Przecież dla niego zrezygnowałaś z Marcina. A teraz nagle nie wiesz? – Nie ma już dawnego Bogdana. Nie rozumiesz? – Przesadzasz! – Nie. Ja się też zmieniłam. Czuję się tak, jakbym tkwiła dotąd w kokonie, a teraz miała się z niego wyplątać. Nie chce mi się, ale powinnam. Takie dziwne uczucie. Nie wiem, jaka obudzę się jutro. Myślę, że Bogdan też się sobą dziwi, sobą obecnym. – Jeśli stać cię na te wszystkie analizy, to zaczynam wątpić w prawdziwość twoich uczuć. Ja się cały czas wściekam. Ani jednej chłodniejszej myśli. Brrr! Ta wstrętna Platyna zaraz usiądzie Marcinowi na kolanach. – Aga wróciła do swoich problemów. – Nie mam siły na to patrzeć. – Więc patrz gdzie indziej – poradziła jej Małgorzata. – Zobacz, jak zachód ładnie zaróżowił zatokę. Wygląda jak kisiel. Jeszcze nie widziałam takiego koloru morza. Agnieszka głęboko westchnęła i popatrzyła w dół, na zatokę i światła Sozopola. Widok był aż nierzeczywisty. – A to światełko, o tam, na środku, to kwatera Anny. Może nawet pali się w jej pokoju. – Jesteś pewna? – Tak. Bogdan mi pokazał. Wiesz, że on się w takich sprawach nie myli. Umilkły zapatrzone w dalekie światło. Małgorzata była pewna, że gdzieś w dole, na plaży, siedzi Bogdan i tak jak one patrzy w tamtym kierunku. Nie tylko Aga była zazdrosna tego wieczoru. – Ja cię chyba gdzieś widziałem – zagadywał Zuzę wysoki, niebrzydki blondyn. – Nie sądzę – odpowiedziała dziewczyna lodowatym tonem. Tymek siedział niedaleko, więc wolała nie wdawać się w dyskusję. Chłopak jednak nie dawał za wygraną. – Nie byłaś w Krakowie? – Jak miałam osiem lat. – To może widzieliśmy się gdzie indziej? 194 Tymek nie wytrzymał. – Spadaj, koleś, bo mi na nerwy działa twoje śledztwo. Wysoki nie znał Tymka i jego obyczajów, więc się nie przestraszył. – Pogadać nie można czy co? Zuza wstała, by swoim zniknięciem zażegnać kłótnię, ale Wysoki ruszył za nią. Tymek zastąpił mu drogę. – Poszła, to znaczy, że nie ma ochoty na znajomość z tobą. – A może tylko nie chce, byś się do naszej rozmowy wtrącał, i dlatego przenosi się gdzie indziej! Tymek zaśmiał się ironicznie. – Chcesz się przekonać? Wysoki taki właśnie miał zamiar. Tymka nagle rozbawiła ta sytuacja, chciał zobaczyć, co z tym zrobi Zuza. – To leć, koleś. Masz dziesięć minut, a potem lepiej się zmyj, bo możesz zbierać ząbki do kieszeni. Chłopak machnął lekceważąco ramionami i ruszył ku Zuzie. Tymek zaś rozłożył się pod drzewkiem i patrzył na całą scenę. – Co to za narwaniec ten koleś? – spytał Zuzę Wysoki. – Mój chłopak – odpowiedziała. – Cwiczył karate, judo i parę innych rzeczy. – Co ty powiesz – zaniepokoił się krakus. – Tak patrzę na ciebie i dochodzę do wniosku, że się jednak nie znamy. Wydawało mi się. – Od razu ci mówiłam – powiedziała kpiąco. – Jasne, ale czasami człowiek nie uwierzy. No to lecę. Zniknął szybko za namiotami. Tymek uśmiechnął się triumfalnie. Podszedł z tym uśmiechem do Zuzy. – Co mu powiedziałaś? – Tajemnica – mruknęła przekornie. – Myślałem, że nie mamy przed sobą tajemnic. – A ja myślałam, że nie będziesz już przy ludziach urządzać głupich scen. – Więc co mu powiedziałaś, że tak szybko zniknął? – Że jest cudowny i zaraz bym się rzuciła w jego ramiona, gdyby mnie nie obserwował pewien wredny typ. Opowiedziałam mu też o sile twoich bicepsów i to zrobiło na nim większe wrażenie niż moja uroda. Zadowolony? – Nie. – Tymek nagle zrobił się zły. – Po co w ogóle zaczynałaś z nim gadkę? – Najlepiej od razu obetnij mi język i po problemie. Potem jeszcze mnie oszpeć i wtedy na pewno już nikt na mnie nie spojrzy. – A może on ci się naprawdę podoba, co? – Tak. Uroczy. Co tam uroczy. Cudowny! Zwłaszcza jeśli chodzi o sposób podrywania. Superoryginalny! Tymek rozluźnił się. – Okay! Odpuszczam. – Odpuszczasz? – Teraz zaperzyła się Zuza. – Najpierw zmuszasz mnie do straszenia tego dupka, potem mnie jeszcze z tego rozliczasz, a teraz łaskawie odpuszczasz? Co za wielkoduszność! Doprawdy! Można by ją wpisać do księgi rekordów! Chciała się odwrócić na pięcie, ale Tymek ją zatrzymał. – Nie kłóćmy się, Zapałka. Mam dość kłótni. – Ja właściwie też – powiedziała pojednawczo. Usiedli. Tymek oparł się o drzewo, Zuza o Tymka. Zapatrzyli się na ogień. Chłopak przyciągnął ją bliżej, a ona mu na to pozwoliła. Krzysiek, widząc, jak tak siedzą pod sosną, przytuleni poza kręgiem światła, splunął i rzucił ponuro: 195 – Co za sielanka. Rzygać się chce. Chodź, Ptyś, na piwo, nic tu po nas. Baśka siedziała między Albertem i przystojnym rudzielcem, który wyraźnie oczarowany był jej rozlicznymi wdziękami. Bliźniak z niepokojem obserwował, jak rudzielec usiłuje zainteresować dziewczynę swoimi opowieściami. Ile razy Baśka pozwalała sobie na bardziej łaskawy uśmiech, tyle razy Albert wyjmował z kieszeni słonika i bawił się nim przez chwilę. Baśkę zwykle opuszczała wtedy sympatia do krakusa i uśmiechała się cieplej do Alberta. – A może byśmy tak wybrali się na plażę – zaproponował w końcu Baśce Rudy. Albert zastygł ze słoniem błyszczącym na środku dłoni. Dziewczyna wahała się przez chwilę. – Nie – powiedziała w końcu. – Obiecałam spacer komu innemu. – Tu spojrzała słodko na Alberta i jeszcze słodziej na porcelanową figurkę. – Nieprawdaż, Bert? Albert aż zachłysnął się, słysząc to cudowne zdrobnienie. Nikt go jeszcze tak nie nazwał. Poderwał się od razu, bo wiedział, że przy Baśce należy działać błyskawicznie. Koniecznie trzeba było zgubić tego bezczelnego rudzielca. Pociągnął więc dziewczynę w kierunku plaży i nie zwracał uwagi na jej propozycję, że może przespacerują się później. Ani myślał zwlekać z czymkolwiek. Gdy byli już nad wodą, wyciągnął słonia. – Kupiłem go dla ciebie! – powiedział. – Dla mnie? – zdziwiła się, bo myślała, że będzie musiała się napracować, by go zdobyć. – Specjalnie dla mnie? – Tak. Szukałem go przez cały dzień. Baśka pomyślała, że Albert umie być miły. Nawet bardzo miły. Teraz już nie żałowała, że poszła z nim, a nie z Rudym. W ogóle czasami zapominała, że Albert był rozciągliwym robalem. Gdy tak stał blisko, bez brata, pojedynczy, bez głupich min na gębie, to gotowa była zapomnieć, z kim ma do czynienia. Albert przyciągnął ją i poćwiczyli trochę przysysanie. Baśka znowu musiała stwierdzić, że bliźniak robi to z talentem, wyczuciem i poświęceniem. Zgoła inaczej sprawy miały się z Fredem. Kaśka przez cały czas była zajęta – najpierw organizowaniem ogniska, potem śpiewaniem, potem Bożenką, która usiadła za blisko ognia i iskry przepaliły jej ulubioną bluzkę, potem Wiesiem, któremu jakiś krakus niechcący nastąpił na stopę, co Wiesiowi bardzo się nie spodobało. Koala humor miał tego wieczoru wyjątkowo paskudny, chciało mu się jakiejś awantury czy czego, zwłaszcza że Kłapoucha nie było w pobliżu. Kaśka i Rafał w ostatniej chwili go powstrzymali. Fredowi w dodatku nie udało się jeszcze wymyślić problemu, więc bał się podejść do dziewczyny i tylko z daleka obserwował jej poczynania. Jakżeż cudownie była tego dnia zaprasowana! Do ostatniej wyimaginowanej zakładki! We Fredzie wszystko aż topiło się na ten widok. Jakie sztywne były te zakładki! Jakie gładkie! Co za pracowitość! Co za energia! I ani jednej chwili dla niego! – Tu wzdychał tak, że ogień w ognisku pochylał się w drugą stronę. – Ani jednego spojrzenia! Co za koszmar! IV Agnieszka ziewnęła przeciągle. Stała obok Marcina na drewnianym moście, biegnącym na przełaj przez bagna Arkutino. Przed nimi rozpościerał się widok na lilie wodne oraz kępy traw, w których gniazdowały niezliczone ilości ptaków. W okolicach Sozopola niebo w dalszym ciągu było zachmurzone, więc Kłapouch zabrał ich na kolejną wycieczkę – tym razem do doliny rzeki Ropotamo. – Co za noc – narzekała Aga, jak zwykle mało czuła na uroki krajobrazu. – Bolą mnie wszystkie kości. Nie dość, że musiałam przez Baśkę spać na brzuchu, to jeszcze w namiocie był ścisk jak w pudełku ze szprotkami. Fred wiosłował przez sen swoimi łapami, jakby chciał pobić rekord świata w pływaniu, i w dodatku mówił przez sen. Coś jakby przekładka czy zakładka. Może przyśniła mu się Kaśka? Z drugiej strony miałam Margot i jej cudowne włosy łaskotały mnie w mój mniej 196 cudowny nos. Bogdan przewracał się przez całą noc z boku na bok, za nim zmieniała pozycję Margot i jeszcze go za każdym razem pytała, czemu nie śpi. O północy Baśka stwierdziła, że zgubiła jakiegoś tam słonia, i razem z Albertem szukali go po całym namiocie, świecąc wszystkim w oczy latarką i rozgniatając kończyny. Albert tego słonika w końcu znalazł, a Baśka przez pół nocy mu za to dziękowała. Pocałunkom nie było końca. Fred się wybudził i twierdził, że on też chce, by go ktoś trochę pościskał. Chyba tylko Bożenka spała słodko i bez budzenia się, w dodatku tak twardo, że przycisnęła Jagodzie rękę i jej krzyk zbudził nas o piątej nad ranem. – Język ci sparszywieje od tych złośliwości – śmiał się Marcin. – A jak było u was? – Też ciasno. W dodatku Zezol i Ptyś śmierdzieli piwem. Nikt się przy nich nie chciał położyć. W końcu poświęcił się dla ogółu Tymek. On zresztą uwielbia ten zapach. Niestety Zuza była innego zdania i przez pół nocy szukali kompromisu. Z Emilem nie było jak zwykle żadnych kłopotów, za to Marioli śnił się chyba ten amant z cypla, bo parę razy zrywała się przestraszona i musiałem ją pocieszać. – Wieczór i noc platynowych blondynek! – przycięła mu Aga. – Zawsze gotowy jesteś jakąś przycisnąć do serca. – Tobie też słoneczko ostatnio przefarbowało włosy – rozdmuchał jej grzywkę. Odsunęła się. – Ale w sercu jestem wrednie szara. Szarzeję zwłaszcza wtedy, gdy jakaś Platyna zajmuje moje miejsce. – Trzeba go było pilnować. – Myślałam, że ty mi go popilnujesz. – Nie wiedziałem, że ci na tym zależy. A poza tym mogłaś przypomnieć Luizie, że wepchała się tam, gdzie nie trzeba. – Luizie! Cóż za imię. Nie można przecież wyrzucać z miejsca kogoś, kto ma taki słodki wyraz twarzy i tak pięknie się nazywa. Miałeś ostatnio trochę przykrych przejść – dodała złośliwie – pomyślałam więc, że przyda ci się odrobina słodyczy i adoracji. – Jesteś bardzo uprzejma. Twoje szpile mają dzisiaj tylko centymetr długości, gdy zwykle wsadzasz człowiekowi dziesięciocentymetrowe. Aga miała ochotę utopić go w rozciągających się wokół bagnach. Cały czas dręczyła ją obawa, czy chłopak nie umówił się z Platyną. Myślała, że wyciągnie to od niego, ale Marcin nabrał wody w usta. Wiedziała tylko tyle, że spacerował z tamtą ponad godzinę. Miała ochotę w ogóle się dzisiaj do niego nie odzywać, ale nie chciała pokazywać, jak bardzo jest zazdrosna. Marcin zdawał się niczego nie zauważać. Złapał ją za rękę i pociągnął w kierunku wodnego oczka i nenufarów. Z Arkutino piechotą doszli do ujścia Ropotamo. Szli przez park narodowy, oczarowani wielkimi wiązami, stuletnimi dębami, bukszpanami, bluszczem i mnóstwem drzew, które kojarzyły im się bardziej z tropikalną niż śródziemnomorską roślinnością. Rafał powiedział im, że w tych lasach żyją dziki i szakale, więc oglądali się z odrobiną lęku. Udało im się zobaczyć tylko krążącego nad lasem orła i parę bażantów. Po dwugodzinnym marszu z ulgą przyjęli propozycję Kłapoucha, żeby odpocząć nad morzem, a potem zjeść gdzieś w pobliżu obiad i wrócić autobusem na kemping. Brzeg w tym miejscu był wysoki i malowniczy. W dole zobaczyli pasek wąskiej zacisznej plaży, pełnej wyrzuconych na piasek pni, kamiennych głazów i traw. Spodobało im się to miejsce, bo było bardziej dzikie niż wcześniej poznane plaże. Zeszli w dół po drewnianych schodkach i rozłożyli się grupkami wśród wypolerowanych pni. Małgorzata, zachwycona okolicą, postanowiła obejrzeć ją dokładniej. Bogdan jednak nie miał ochoty na spacer, bo wiedział, że czeka go jeszcze po południu wyprawa do Anny. Poszła więc sama. Po paru minutach dołączył do niej Emil. – Nie przeszkadzam? – spytał nieśmiało. Zawahała się. Nie wiedziała, czy cieszy się z jego obecności, czy nie. Zauważył to wahanie. 197 – Ja mam to samo – powiedział. – Czasami przeszkadzają mi ludzie. Lepiej mówić prawdę niż się męczyć. Zamierzał odejść. Zatrzymała go. – Nie... zostań. Szli milcząc. Potem przysiedli na stercie pni i patrzyli na fale napierające na brzeg. – Czytam książki, a to jest księga – powiedział Emil. – Zrozumiałem to wczoraj. Trudniej jest czytać księgę niż książkę. Człowiek niewiele z niej rozumie. Spojrzała na niego zdziwiona. Nigdy tak tego nie nazwała, ale często wydawało jej się, że człowiek niewiele rozumie z otaczającego go świata. I że go nie kocha. Bo inaczej jak mógłby go tak niszczyć. – Teraz czytamy rozdział pod tytułem morze – powiedziała. – I widzimy pierwszą stronę. – Tak – przyznał jej rację. – To tylko pierwsza strona. Bliźniacy rozsiedli się na skalnym nawisie i z wysoka patrzyli na plażę i morski brzeg. – Człowiek jednak ma coś z małpy – powiedział złośliwie Albert, kompensując sobie tym przegraną we wdrapywaniu się na górę. Fred nie przejmował się jego dogadywaniem, miał poważniejszą sprawę na głowie – musiał w końcu wymyślić problem. Wyjął z kieszeni fajkę, bo mu się przy niej dobrze myślało. Dostał ją kiedyś od dziadka i traktował jak talizman. Trzymał ją teraz w ustach i markował palenie. Albert zwykle zazdrościł mu tej fajki, ale teraz nie zwracał na nią uwagi, bo ciągle jeszcze wspominał wczorajszą słodycz Baśki. Fred udawał, że się zaciąga, co wybiło brata z marzeń. – Nie słyszałeś, co dzisiaj Kaśka mówiła Wieśkowi? – burknął. – Palenie szkodzi. A jeśli się dowie, że lubisz bawić się fajką? Może nawet zacznie podejrzewać, że palisz naprawdę. – A kto niby miałby jej o tym powiedzieć? – Przestaniesz rosnąć! – zacytował Kłapouchównę Albert. – No właśnie! – ucieszył się Fred. – To byłoby cudowne! – Na pewno jednak się nie zmniejszysz – ostudził go brat. – Ale się uparłeś! Przecież tylko udaję. Ja mam problem z problemem, a ty gadasz o tej fajce, jakby było o czym... – urwał i aż się zachłysnął. Fajka! Co za straszliwy nałóg! Czy Kaśka mogłaby spokojnie patrzeć na to, że on wypełnia sobie pęcherzyki płucne śmiertelną trucizną? Fred rzucił się na brata, uściskał go, a potem zaciągnął się na niby tak głęboko, jakby chciał od razu zafundować sobie raka płuc i jakby Kaśka miała mu je prześwietlić, by się przekonać, czy mówi prawdę. Obiad zjedli w przydrożnym motelu. Potem jeszcze musieli poczekać na autobus, ale nie narzekali, bo zaczęło się w końcu przejaśniać. Gdy wysiedli w Złotej Rybce, na niebie plątały się jedynie barankowe chmury, które tylko chwilami zasłaniały słońce. Zapowiadało się cudowne słoneczne popołudnie, pełne atrakcji. Mieli przecież nowych znajomych, a na przystani tego dnia było wiele imprez – zawody w pływaniu na byle czym, potem występ miejscowego zespołu, a wieczorem dyskoteka. Najpierw jednak całą grupą poszli na plażę, by trochę wypocząć i popływać. Bogdan zaraz po powrocie wziął prysznic, przebrał się i ruszył w kierunku Sozopola. Nie zachęcał Małgorzaty, by z nim poszła. – Nie mogłem wcześniej – usprawiedliwiał się, gdy dotarł do domku w zatoczce. Anna siedziała na tarasie, w cieniu rzucanym przez figowe drzewko i winorośl. – Nie szkodzi – powiedziała. – Najważniejsze, że jesteś. – Margot przyjdzie jutro. – To dobrze – dodała z tajemniczą miną i ze śmiechem zarzuciła mu ręce na szyję. – Co się dzieje? – spytał. 198 – Zaraz zostaniemy sami. Rodzice i Patryk wybierają się do Sozopola na koncert w cerkwi. Będą dopiero za trzy godziny. – Zostawią cię ze mną? – zdziwił się. – Twoja matka się na to zgodziła? Skinęła głową. Bogdan zastanawiał się nad tą nagłą zmianą w postępowaniu rodziny Anny. Powitali go z takimi dziwnymi minami i byli jakby trochę milsi. Czyżby zaczynali się do niego przekonywać? Ale czemu teraz, gdy zupełnie zawiódł ich oczekiwanie? Nic z tego nie rozumiał. Anna jednak nie pozwoliła mu na zbyt długie rozmyślania. Wyszli przed dom, by pomachać tamtym, a potem poszli do pokoju. Anna przekręciła klucz. – Zamknęłam świat na klucz – powiedziała. – Jest tylko ten pokój i my. – Mam ochotę wyrzucić go przez okno i zostać w tym pokoju z tobą na zawsze. – Nic mnie nie obchodzi jakieś tam zawsze. Obchodzi mnie tylko teraz, dzisiaj, w tej chwili! – odpowiedziała. – Czy teraz chcesz ze mną tu być? – O niczym innym nie marzyłem przez całą noc. – Czary mary, marzenie się spełniło! Pomyślał, że to jest takie jakieś za proste, zbyt nierealne, za cudowne. Aż niemożliwe do uwierzenia. Wszystko, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki, nagle zaczęło układać się tak, by oni mogli być sami. Świat na zewnątrz rzeczywiście zdawał się nie mieć nad nimi władzy. Jak to możliwe?! Ale i nad tym nie miał czasu zastanawiać się zbyt długo. Anna przytuliła się do niego. Słyszał, jak szybko bije w niej serce. Czy było mu wolno przyśpieszać jeszcze ten rytm? Ale i na to pytanie Anna nie pozwoliła mu szukać odpowiedzi. Wiesio postanowił odpocząć w namiocie, na własnym, mięciutkim i wygodnym materacu. Już się miał ułożyć do snu, gdy do obozowiska wróciła Czarna Jagoda i zaczęła grzebać w kuchennych rzeczach. Kaśce się przypomniało, że zamokła im herbata, ale nie była pewna, czy cały zapas, więc poprosiła Jagodę, by to sprawdziła. Nie poszła sama, bo Bożenka zapragnęła kąpieli, a Jagoda nie mogła moczyć ręki. Baśka zrobiła w rzeczach kuchennych bałagan, więc Jagoda niczego nie mogła znaleźć. Sięgała coraz głębiej pod tropik, dzwoniła garnkami, szeleściła torbami, co doprowadziło Koalę do pasji. Postanowił wyjrzeć i powiedzieć dziewczynie parę soczystych zdań. Nie zdążył jeszcze wytknąć głowy, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk. Wiesiowi serce podskoczyło aż do gardła. Wyleciał z namiotu i zobaczył dziewczynę, która trzymała przed sobą owiniętą rękę i patrzyła, jak z bandaża spływa błotnista struga. Baśka zostawiła pod tropikiem nie umyty garnek i właśnie w nim wylądowała ręka Jagody. Wiesio z ulgą stwierdził, że to nie krew, tylko brudna woda. Jagoda, jak zwykle w takich sytuacjach, zupełnie straciła głowę. Chłopak natomiast z przykrością stwierdził, że jest jedyną osobą, która w tej chwili może udzielić jej pomocy. Zaklął w duchu szpetnie i z ponurą miną, niechętnie ruszył ku dziewczynie. – Co tak sterczysz – burknął. – Trzeba go natychmiast zdjąć. Jagoda dalej patrzyła na bandaż, który błyskawicznie nasiąknął brudną wodą, niezdolna postąpić ani kroku. Chłopak szarpnął ją w kierunku namiotu, w którym była apteczka. Złapał nożyczki, by sprawniej pozbyć się mokrego opatrunku. Okazało się jednak, że woda doszła do rany. Wiesio zaklął, ale widząc, że Czarna Jagoda blednie i gotowa zaraz zemdleć, powiedział uspokajająco: – Nie jest źle. Zdezynfekuję, a potem owiniemy rękę czystym bandażem i po problemie. Niestety, tylko teoretycznie sprawa była prosta do załatwienia. Ze zdezynfekowaniem rany uporali się szybko, okazało się jednak, że w apteczce został tylko kawałek gazy i nie ma czym zawinąć ręki. Pod Jagodą ugięły się nogi. Wiesio podtrzymał ją. – Nie panikuj. Kupisz bandaż w aptece. No, co jest! Ryczysz?! – Był coraz bardziej wściekły. Polewał rękę, a w duchu przeklinał chwilę, która zadecydowała o tym, że nie poszedł ze wszystkimi na plażę. A teraz ta płaczka zawróci mu łeb na całe popołudnie, bo przecież bez niego 199 skona gdzieś po drodze ze strachu. – No dobra, pójdę z tobą. Ale jeśli puścisz o tym parę komukolwiek, to popamiętasz! – zagroził. Czarna Jagoda jednak nie przestała szlochać. W dodatku nie chciała się ruszyć z miejsca. – Co jest! – wściekał się, bo nie znosił babskich łez. – Przyrosłaś do tej trawy? – Nieee... – ryczała. – Nieee... e... e... mam pieniędzy! – wykrztusiła. – Nieee... mam na baaandaż! Kłapoouch mnie zabije wzroookiem, jak zobaczy, że zaaabrudziłam opatrunek! Ooon tak nie lubi kłopotów! Poderwał ją z ziemi. – Ja mam forsę. Pożyczę ci. No! Nie rycz, bo nie będę lazł przez pół świata z taką fontanną. – Niee... e... będę – zachlipała jeszcze Jagoda. Chłopak przytknął do zdezynfekowanej ręki ostatni kawałek gazy. Potem jeszcze zwinął ze sznurka białą chusteczkę, której Kaśka zwykle używała jako przepaski do włosów. Zawinął Jagodzie rękę i popchnął ją w kierunku kempingowej bramy. Obejrzał się przy tym, czy nikt nie widział jego dobrego uczynku. Marcin i Agnieszka postanowili, że pójdą razem na przystań. Na razie jednak Aga musiała zostać z Bożenką. Kaśka bowiem, zaniepokojona, że Czarna Jagoda długo nie wraca, postanowiła sprawdzić, co się z nią dzieje. Aga liczyła, że i tym razem Pączkiem zaopiekuje się Mariola, ale dziewczyna była akurat pod prysznicem. Marcin nie miał zamiaru zajmować się Bożenką. – Kupię napoje i poczekam na ciebie obok budki ratownika – powiedział. Aga skinęła głową. Właśnie tę rozmowę usłyszała przypadkiem Baśka. Doszła do wniosku, że nadarza się doskonała okazja, by zabawić się kosztem Marcina i kolejny raz dopiec Agnieszce. Realizacja planu wymagała jednak precyzji. Najpierw sprawdziła, w jakim punkcie kąpieli jest Fleur. Dziewczyna właśnie wychodziła spod prysznica i zaczynała robić makijaż, więc Baśka obliczyła, że zajmie jej to co najmniej dwadzieścia minut. Doliczyła jeszcze pięć na inne sprawy, choćby na robienie min do lustra. Teraz trzeba było już tylko odnaleźć Marcina i w odpowiednim momencie przystąpić do działania. Chłopak siedział niedaleko budki ratownika i popijał w zamyśleniu mineralną. Na plaży było mało ludzi, bo większość poszła już na przystań. Marcin kontemplował właśnie tę pustkę i spokój w miejscu, gdzie zwykle roił się tłum. Na piasku uwijały się mewy, wydziobujące pozostawione przez ludzi resztki. Marcinowi przypomniały się słowa Emila – śmietnik, czy to już był śmietnik? Nie, jeszcze nie, ale nie było tu też najczyściej. Obok jego nogi wystawał papier po cukierku, parę metrów dalej sterczał zapomniany kubeczek po lodach, gdzie indziej patyczek i zgubiona wstążka. To były niestety rzeczy niejadalne. Rozmyślał właśnie o takich nietypowych dla siebie sprawach, gdy stanęła przed nim Baśka. Spojrzał na nią nieufnie. – Czego chcesz? Uśmiechnęła się słodko. – Ja? To raczej ty mnie potrzebujesz. – Nie sądzę. – Widziałam, jak ci się narzuca Pinokio. Co za koszmar! To musi być dla ciebie męczące. Zawsze miałeś atrakcyjne dziewczyny, za którymi się wszyscy oglądali. Za Agą niestety pies z kulawą nogą się nie obejrzy. – Aga nie jest moją dziewczyną – powiedział Marcin. Zrobiło mu się nawet głupio, że ktoś tak może sądzić. – Też tak pomyślałam, gdy mi o tym mówili. – Baśka specjalnie podkreśliła to ostatnie słowo. Z satysfakcją zarejestrowała wściekłą minę chłopaka. – Ludzie plotą różne rzeczy – rzucił. – Jasne! Ale można tym sterować. Ja właśnie tak robię. 200 – Ach tak... Czyżbyś miała zamiar pomóc mi zmienić wizerunek? Znowu zrobiła słodką minę. – Owszem. I to bez zobowiązań. – A dlaczegóż to miałabyś być tak dobra? – Powiedzmy, że chcę komuś zrobić na złość. Byłaby to więc prosta wymiana usług. – Nie skorzystam. Może i wyglądasz lepiej od Agi, ale nie sądzę, byś poprawiła mój image. Chodzenie z kobrą, choćby tylko pozorne, zawsze budzi współczucie. – Tak myślałam – odpowiedziała lekceważąco. Rzeczywiście, była przygotowana na odmowną odpowiedź. Zasiała ferment i to ją w zupełności zadowalało. Teraz wystarczyło tylko spełnić drugą część planu. Do tego potrzebna była jednak Aga, a ta ciągle nie nadchodziła. – Brak ci odwagi – powiedziała więc, by przedłużyć rozmowę. – Nie interesują mnie twoje teorie na mój temat. Wiem, o co ci chodzi. Marcin zamierzał odejść. I właśnie wtedy Baśka kątem oka spostrzegła idącą w ich kierunku Agnieszkę. – Wiesz, o co mi chodzi? – powtórzyła z diabelskim błyskiem w oczach i niespodziewanie przyssała się do jego ust. Zanim chłopak ochłonął, Aga mogła przyjrzeć się dokładnie, jak tych dwoje się całuje. Marcin podniósł ręce, by odepchnąć Baśkę, ale z daleka wyglądało to inaczej. Aga przez chwilę patrzyła na to zdumiona i wstrząśnięta, a potem odwróciła się i odeszła. – Chciałam sprawdzić, jak całujesz. Nawet nieźle. Agnieszce to się chyba nie spodobało – powiedziała Baśka, gdy już Marcin zdołał ją od siebie oderwać. – Ale chyba to cię nie obchodzi. W końcu to tylko Pinokio! Marcin obejrzał się i zobaczył oddalającą się dziewczynę. Miał ochotę uderzyć Baśkę, ale tylko ją odepchnął i ruszył w przeciwną stronę. O to dokładnie Baśce chodziło. Zrealizowała plan w stu procentach. Położyła się na piasku i chichotała, przypominając sobie na przemian kolejne miny Marcina. Tak, należała mu się nauczka. Dotychczas żaden chłopak, którego zaszczyciła swoim zainteresowaniem, nie umiał się jej oprzeć, a Fandango od początku traktował ją lekceważąco. Teraz zapłacił za to z nawiązką, a przy okazji popsuł się humorek tej złośliwej, długonosej żmii! To może było nawet ważniejsze! – Znowu zachichotała i wtedy na jej zadowoloną twarz padł duży cień. Spojrzała zdziwiona. Nad nią stał ponury i blady Albert. Nigdy przedtem nie widziała u bliźniaka takiej miny. Zrobiło jej się nieswojo. – Co tu robisz? – spytała słodko. – Stoję – odpowiedział głosem nie wróżącym nic dobrego. – To widzę. – Stoję i zastanawiam się, czy cię nie udusić. Baśka omal nie prychnęła śmiechem. Teraz była już pewna, że bliźniak widział scenę z Marcinem i jest zazdrosny. – Wyglądasz jak wściekły Otello – powiedziała lekko. – Chyba nie wziąłeś sobie tego do serca. – Wziąłem – odrzekł ponuro. – No tak. Potknęłam się i wpadłam na Marcina, a ty zaraz robisz sceny. Albert westchnął ciężko. Baśce tak łatwo kłamstwo przechodziło przez usta, że przez chwilę gotowy był w nie uwierzyć, choć widział wszystko na własne oczy. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że dziewczyna kpi sobie z niego, a on nie może na to pozwolić, bo zlekceważy go zupełnie. – Kłamiesz – powiedział odważnie. Oczy Baśki pociemniały. – O rany! Ale nudzisz. Gdzie się podział twój dowcip i wdzięk? Zamierzasz moralizować? – To zależy. – Od czego? – Czy my ze sobą chodzimy? – spytał Albert. 201 Baśkę to pytanie zaskoczyło. Sama nie wiedziała, co odpowiedzieć. Chwila wydawała jej się nieodpowiednia do takich rozważań. – Czy ja wiem... – Znasz się lepiej na tych sprawach niż ja. – Albert zażądał konkretnej odpowiedzi. – Tak czy nie? – Tak – powiedziała w końcu Baśka. – Od dwóch dni? – upewnił się Albert. – Zgadza się. Chodzimy już dwa dni i godzinę. – Baśka lubiła być w tych sprawach skrupulatna. – Tak... – powtarzał Albert lakonicznie. – Tak... – Zaciąłeś się jak stara płyta. – Pomyślałem sobie właśnie, że krótko ze sobą chodziliśmy. – Co masz na myśli? – Chyba nie sądzisz, że mógłbym chodzić z dziewczyną, która całuje się z innym. Muszę cię zatem zostawić. Tak, zrywam z tobą. – Ty mnie chcesz zostawić? – Baśce ze zdziwienia opadła szczęka. Coś takiego zdarzyło jej się po raz pierwszy w życiu. I kto jej to śmiał powiedzieć! Ta wstrętna, rozciągliwa, mackowata ośmiornica! Dziewczynie wydawało się, że za chwilę pęknie ze złości. Ale fakt był faktem! To Albert pierwszy wypowiedział te słowa i wyglądało na to, że zamierza w swym postanowieniu wytrwać. – To Marcin się na mnie rzucił – próbowała jeszcze kłamać. – Nie widziałem, byś protestowała. Na pewno ruszyłbym ci na pomoc. Tym razem jednak ratunek bardziej przydałby się Marcinowi. Już tracił biedaczek oddech. Ledwie stał na nogach. Zaczynał się słaniać – kpił bezlitośnie Albert. Cierpliwość Baśki kończyła się, ale jeszcze próbowała kręcić. – No dobrze. Całowałam go na niby. Chciałam zrobić na złość tej długonosej żmii. – To możliwe – cedził Albert. – I chyba ci się to nawet udało. W takim razie musisz przeprosić ją i Marcina. – Zwariowałeś?! Ani mi się śni! – Zatem zrywam z tobą. Chyba nie sądzisz, że mógłbym chodzić z dziewczyną, która całuje się z innym po to, by zrobić na złość koleżance. Brr! Co za obrzydliwość! Moja – podkreślił to słowo – dziewczyna nie może być taka. Baśka tupnęła nogą w piasek. – To ja z tobą zrywam. – Nie możesz zerwać, bo ja zerwałem pierwszy! Kłócili się w ten sposób jeszcze przez chwilę. W końcu wściekła Baśka rzuciła się na Alberta z pięściami, ale nie mogła go dosięgnąć. Zmęczona i zasapana opadła na piasek. Albert usiadł obok niej. – Spadaj – powiedziała bliska łez. – Co tu jeszcze robisz? Przyciągnął ją do siebie swoimi długimi łapskami. – A może dam ci jeszcze jedną szansę? W końcu po dwóch dniach chodzenia trudno dokładnie poznać człowieka. – Uśmiechnął się do niej kabotyńsko, w dawnym stylu. Chciała go odepchnąć, ale z mackowatych splotów bliźniaka trudno było się wyrwać. – To tak jak w piosence, miłość ci wszystko wybaczy – zacytował. – Tylko musiałabyś wyłuszczyć Adze, o co chodziło w tej scenie. Co ty na to? Baśce udało się wyrwać. – Nic z tego! Mam cię w nosie! – krzyknęła i poszła wściekła brzegiem morza. Kaśka wracała ze sklepu z herbatą. Była mocno zaniepokojona, bo Czarna Jagoda zniknęła gdzieś bez śladu, a w dodatku w obozie nie było Wieśka, co od razu przyprawiło dziewczynę o ból głowy. Cały czas bała się, że chłopak zrobi jakieś nieodwracalne głupstwo, za które ona będzie odpowiedzialna. Zła była głównie na siebie, że straciła Koalę z oczu. 202 Zostawiła herbatę w obozie i pełna nieprzyjemnych myśli wróciła na plażę, gdzie już czekał na nią Fred, który nie mógł się doczekać chwili, gdy dziewczyna znajdzie w końcu trochę czasu dla niego. Podszedł, wyciągnął z kieszeni fajkę i podał ją zdziwionej Kaśce. – To jest właśnie mój ten... no... problem – wyjąkał bliźniak. – Palisz fajkę?! – W głosie Kaśki oburzenie mieszało się ze zdumieniem. Fred aż się skurczył. – Palę – skłamał jednak dzielnie. – Ale chcę przestać. Tylko nie wiem jak. Albert nie widzi w tym nic złego, więc nie mogę na niego liczyć. Ty to co innego, jesteś taka zaprasowana... to znaczy, chciałem powiedzieć taka no... konsekwentna i w ogóle. Na sam twój widok fajka wypada mi z ust. Gdybym mógł tak częściej z tobą porozmawiać o tym, to kto wie, może bym i przestał. Bo jeśli nie, to wpadnę w ten... no... nałóg – dokończył bliźniak, przestraszony, czy nie przesadził. Kaśka z niechęcią pomyślała, że tego lata ma wyjątkowe szczęście do nałogów. Miała właściwie dość zajmowania się cudzymi sprawami, ale zaraz wyobraziła sobie, jak płuca Freda wypełnia nikotyna, i z westchnieniem postanowiła mu pomóc. Nie mogła zresztą odmówić Fredowi, jeśli zajmowała się Wieśkiem. – No dobrze – powiedziała. – Możemy czasem porozmawiać o twoim nałogu. Ale mam dużo innych spraw na głowie, więc nie możesz liczyć na to, że będę cię pilnowała cały czas. Musisz sam ćwiczyć silną wolę! Fred w odpowiedzi złapał Kaśkę i uściskał po staremu, tak że znowu pisnęła jak gumowa zabawka. – Za mocno? – dopytywał się, trzymając ją w swoich splotach. Poluzował uścisk. – A tak jest dobrze? Jeszcze za mocno? A tak? Kaśka prychnęła, wyrywając mu się w końcu. – Ale ty masz przyzwyczajenia! Z tym też powinieneś walczyć. – Dobrze. Musisz mi tylko o tym przypominać – zgodził się Fred, ale niechętnie, bo jeszcze by ją trochę pościskał. – To dlatego, że jesteś taka wielkoduszna – usprawiedliwiał się kłamliwie. – Ależ ty jesteś dobra! – Jak mnie rozgnieciesz, to nici z mojej dobroci – sarknęła dziewczyna. Fred nic sobie z tego nie robił. Miał problem, a Kłapouchówna obiecała się nim zająć. Nic nie mogło go teraz wyprowadzić ze stanu euforii. – Tak sobie myślę – powiedział – że może przyjemniej by się nam rozmawiało o szkodliwości nikotyny w kawiarni? Pączek leżał przy Marioli, więc nic nie stało na przeszkodzie, by zacząć walczyć z nałogiem Freda od razu. Może gdzieś po drodze znajdą Wieśka? – pomyślała jeszcze Kaśka praktycznie. Poszli więc w kierunku przystani, gdzie była kawiarnia. Szło im się trochę nierówno, ale Fredowi i to nie popsuło humoru. Marcin zastanawiał się, czy szukać Agnieszki, czy też na razie dać sobie z nią spokój. Przypadek rozwiązał jego dylemat. Wszyscy tego dnia ciągnęli na przystań. On też poszedł w końcu w tamtym kierunku. Gdy był już blisko, pojawiła się przy nim Luiza. Pociągnęła go zaraz ku swoim znajomym i po chwili Marcin siedział już między nią a Emilką, rudaską, która tak się w niego wczoraj wgapiała. Dziewczyny śmiały się i paplały bez przerwy. Właśnie jakiś młodzieniec usiłował pływać w beczce, wiosłował w dodatku butelkami po piwie, a na żaglu miał wypisane dużymi literami, że kocha Okocim, więc domyślili się, że to rodak. Cała grupa kibicowała mu wiernie – beczka jednak była nieszczelna, więc młodzian nie przepłynął wyznaczonego odcinka. Wszystko to widziała także Aga, która siedziała z drugiej strony pomostu. Widziała także i to, że Marcin się dobrze bawi. Luiza rozwiewała wokół niego swoje jasne włosy. Chłopak z rozbawieniem zakładał je za jej ucho, a Agnieszka za każdym razem, gdy to robił, prawie pękała z wściekłości. Właśnie w takim momencie, gdy kolejny tego typu gest Marcina doprowadził ją do szału, dostrzegła Mariolę z Bożenką i jakimś chłopakiem, we troje zbliżyli się do przystani i usiedli 203 nieopodal. Aga musiała na kimś wyładować swój gniew, więc podeszła do Marioli, złapała ją za rękaw i odciągnęła na bok. – Widzę, że szybko znudziła ci się samotność! Znowu zaczynasz? I w dodatku wciągasz w to Bożenkę! Myślisz, że kolejny raz ktoś będzie ratował twoją wątpliwą cnotę?! Mariola zamrugała powiekami, najpierw ze zdziwienia, potem ze wstydu, wreszcie z oburzenia. Spłonęła krwistym rumieńcem. – To chłopak z Krakowa. Był wczoraj na ognisku... – To co z tego! – syknęła Aga. – Umówiłyśmy się, że nie będziesz się nigdzie plątać! Zapomniałaś?! Mariola poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Słowa Agnieszki, a zwłaszcza rozkazujący, pogardliwy ton uraziły ją do żywego. – Traktujesz mnie jak jakiegoś śmiecia – powiedziała, usiłując powstrzymać łzy. – Nic takiego nie robię. I nigdzie się nie plączę... – Zacięła się na chwilę. – Jestem wdzięczna, że ty i Marcin... no wiesz... ale nie masz prawa tak mówić, nawet jeśli zasłużyłam sobie na to, co mnie spotkało na cyplu. Może i nie jestem tak inteligentna jak ty, ale mam w głowie parę szarych komórek, które zapamiętały tamtą przygodę. Nie musisz mi o niej przypominać... – Znowu przez chwilę walczyła z napływającymi łzami. – Nikt mnie na obozie nie lubi, Marcin jest z tobą. Przez dwa dni nikt się do mnie nie odezwał, a on... – popatrzyła na chłopaka – jest miły. Nie tak przystojny jak Marcin, ale miły. Rozmawiamy o szkole i wakacjach. Zobacz, nawet z Bożenką potrafi rozmawiać. Nie śmieje się z niej. Nie lekceważy. Nie kaprysił, gdy mu powiedziałam, że mam ją pod opieką. Marcin zaraz by się zmył do ciekawszych zajęć niż pilnowanie Pączka... Urwała, bo łzy jednak popłynęły. Agnieszce zrobiło się głupio. – Wybacz, Fleur. Sama nie wiem, co mnie napadło – powiedziała. – Już ci nie zazdroszczę Marcina – chlipnęła jeszcze Mariola. – Ale też nie potrafię ci życzyć powodzenia. – Okay. Jesteś szczera. Jeśli chcesz, wezmę Bożenkę. I tak nie mam w tej chwili nic innego do roboty – zaproponowała, by jakoś wynagrodzić Marioli swój agresywny atak. – Nie. Może ze mną zostać. Ja też nie mam nic innego do roboty – powiedziała z godnością Mariola. Wytarła jeszcze dokładnie twarz i poszła w kierunku Pączka i niecierpliwiącego się chłopaka. Aga, zła na siebie i na cały świat, chciała znaleźć Małgorzatę i trochę się jej pożalić, ale gdy już ją w tłumie zobaczyła, z rozczarowaniem stwierdziła, że rozmawia właśnie z Patrykiem. To nie była przyjemna rozmowa. Patryk powitał Margot z wrogim, ponurym grymasem na twarzy. – Nie jesteś z Anną i Bogdanem? – zdziwiła się, bo chłopak niechętnie ich zostawiał samych. – Nie mieli ochoty na moje towarzystwo – odpowiedział cierpko. – Tak samo zresztą jak na twoje. Małgorzata zagryzła wargi. Miał rację. – Czasami tak bywa – powiedziała, siląc się na spokój. – Nie bój się. Przy Bogdanie Annie nic nie grozi. To chodzący rozsądek. – Gówno prawda! – rzucił z nienawiścią. – Co ty tam wiesz! On jest taki sam jak inni. Żaden ideał! A może nawet gorszy od innych! To opakowane w pozłotko gówno! Małgorzacie pociemniało w oczach. Jeszcze nikt nigdy tak Bogdana nie nazwał. – Wiem, że go nie lubisz, ale wypraszam sobie, byś przy mnie mówił o nim takie rzeczy! – Nie ma sprawy! Jeśli potrzebne ci złudzenia, to je sobie miej. Ja wiem jedno, to nieodpowiedzialny dupek! Cieszę się, że wasz obóz się kończy. Jeszcze dzień, dwa i znikniecie mi z oczu! – To teraz ja ci coś powiem – zaperzyła się. – Od początku nie miałam ochoty na znajomość z wami. Na obozie jest dość fajnych ludzi, by się nie nudzić. To Anna zaczepiła nas w kolejce! To ty 204 znalazłeś mnie na kamieniach i powiedziałeś, że twoja siostra chce nas widzieć! I to wy za nami jeździcie, a nie my za wami! Bogdan spełnia w dodatku każdą zachciankę Anny. Wątpię, by kiedykolwiek zrobił coś, na co ona nie miała ochoty. Dlaczego do niej nie masz pretensji, tylko do niego?! – Ona jest chora! – Czy choroba zwalnia człowieka ze wszystkiego? Sami zresztą spełniacie jej kaprysy, a od Bodka żądacie, by się im oparł? – Anna przedtem taka nie była! – A teraz jest. I to wasz problem, a nie mój. Czego ode mnie oczekujesz? Jaki ja mogę mieć wpływ na niego, jeśli ty nie masz żadnego na swoją siostrę? – Jesteś po jego stronie – stwierdził zaciskając zęby. – On ma cię w nosie, a ty go bronisz. – Bo umiem czasami spojrzeć na coś obiektywnie. Bez emocji. Możesz sobie o Bogdanie mówić, co chcesz. Ja wierzę, że postępuje słusznie. A jeśli niesłusznie, to znaczy, że inaczej nie może postąpić, bo nie ma lepszego rozwiązania. Po prostu daj im spokój. Odwróciła się rozgniewana i poszła ku przystani. Nie miała ochoty na dalszą rozmowę z Patrykiem. W ogóle nie miała ochoty zajmować się tą sprawą. Chciała zapomnieć o wszystkich problemach chociaż na jeden wieczór. Wokół niej bawili się ludzie, a ona czuła, że aż dygocze ze zdenerwowania. Odetchnęła kilka razy głęboko, uspokoiła się trochę, wsłuchała w wybuchy śmiechu. Przypomniała jej się rozmowa z Emilem. Teraz jestem w rozdziale: zabawa, przy akapicie: śmiech. Chwilę przedtem byłam w rozdziale: cierpienie, przy akapicie: nienawiść. Co za interesująca księga! Jaka zmienna! Poszukała jeszcze wzrokiem Emila i o dziwo znalazła go w tłumie na przystani. Śmiał się. Czyżby zgłębiał ten sam akapit?! Przed kolacją Marcin postanowił odszukać Agnieszkę. Luiza znudziła go, Emilka nie była w jego typie, więc po dwóch godzinach słuchania chichotów i paplania zatęsknił za towarzystwem Agi. – Gdzie się podziewałaś? – powiedział, gdy ją w końcu znalazł siedzącą samotnie na plaży. – Szukałem cię. – Nie udawaj, że za mną tęskniłeś – rzuciła cierpko. – Co za popołudnie! Najpierw słodkie pocałunki z Baśką. Potem te różnokolorowe syreny na przystani! Nie dziwię się, że nie znalazłeś czasu dla mnie. – Strasznie nudne były te syreny! – Ale jakie ozdobne. Jak ci było w nich do twarzy! Co? – Przypominam, Aga, że umówiliśmy się przy budce ratownika. To ciebie tam nie było. – Byłam. Ale nie chciałam ci przeszkadzać. To musiał być arcysłodki pocałunek. Dziwię się tylko, że zdołałeś się od Baśki oderwać. A może pomógł ci w tym Albert? Wczoraj wyprowadzał Baśkę na spacer, a dzisiaj musiał odrywać ją od kolegi. To chyba nie było dla niego zbyt przyjemne. Marcin zagryzł wargi. – Daj spokój, Aga. Baśka robi teatr, bo tak lubi. Przypadkiem tylko dzisiaj wystąpiliśmy razem. – Jasne. Cóż dla was znaczy parę całusków. Jakoś się nie bronisz przed tymi wspólnymi występami z Baśką. Było chociaż miło? Dobrze całuje? – Dobrze. Nawet bardzo dobrze. – Ciekawe, czy ona jest równie zadowolona – zakpiła dziewczyna. – A jeszcze ciekawsze jest to, o jaką chodziło jej publiczność. – Rany, Aga! Chyba przesadzasz z tą swoją złośliwością. – To nie złośliwość. Otwieram ci po przyjacielsku oczy. Myślałam, że lubisz bliźniaków. Ty się bawisz, a innym wcale nie jest do śmiechu. – Tobie też? 205 – A co ja mam do tego? – udała zdziwienie. – Nie przejęłaś się? – Ja? Niby czym? – kłamała dzielnie. – Tak zupełnie nic a nic? – Ani odrobinę. No, może trochę tym, że przez Baśkę możesz stracić swoją sławę. Zawsze to przyjemniej spacerować przy boku Casanovy niż byłego Casanovy. Wprawdzie obóz się kończy, więc skończą się i przyjacielskie spacery, ale wolałabym, żebyś do końca trzymał styl. – Zapomniałaś o Margot. Już dawno po mojej sławie. – Ona jest dyskretna. Baśka na pewno nie będzie. – Coś w tym jest – powiedział z uśmiechem i zaraz pomyślał, że jeśli ma rzeczywiście zachować swoją sławę, to musi kogoś zaliczyć tego lata. Kogo? Miał przed sobą doskonałą kandydatkę. Wiedział, że Aga kłamie i że jest wściekle zazdrosna. – Cieszę się, że tak po przyjacielsku o mnie dbasz – dodał. – A ja się cieszę, że to doceniasz. – No proszę, jak nam się przyjemnie rozmawia. Stał blisko. Naprzeciwko miał szczupłą twarz dziewczyny, jej lekko skośne, szare oczy i ładnie wykrojone usta. Włosy wyjaśniały jej na słońcu i teraz nad czołem piętrzyła się jasna grzywka. Pinokio? Nie, Baśka przesadzała. Aga też przesadzała. Nos był w porządku. Aga też była w porządku. Marcin dotknął jej ramienia i przyciągnął do siebie. Spojrzał jej w oczy, a pod dziewczyną ugięły się nogi. Wiedziała, że powinna odepchnąć Marcina i roześmiać się kpiąco, ale tym razem nie była w stanie tego zrobić. Jej usta same układały się w jakiś potworny, cielęcy grymas, powieki opadały w dół i po chwili poczuła miękki, wilgotny dotyk ust chłopaka. Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy odsunął ją od siebie. Spojrzała na niego – na twarzy miał wyraz satysfakcji. – Przyjacielskie spacery... – roześmiał się. – Czy na tym polega przyjaźń? Aga od razu odzyskała zdrowy rozsądek. Poczuła się tak, jakby po gorącym prysznicu weszła w śnieżną zaspę. Marcin ją wkurzył. Teraz nawet bardziej niż wtedy, gdy zobaczyła go z Baśką. – Sprawdzałam, jak całujesz, w razie gdyby trzeba cię było bronić przed pomówieniami Baśki – powiedziała. – Krążyły o tych twoich pocałunkach jakieś niestworzone historie... – Marcin był jeszcze pewny swego. – Ale czy ja wiem... normalka. – A mnie się wydawało, że zaraz zemdlejesz ze szczęścia i będę ci musiał robić sztuczne oddychanie. – Udawałam. A jeśli robisz sztuczne oddychanie tak, jak całujesz, to marny los twoich ewentualnych pacjentów. – Czyżby? – znowu zajrzał jej w oczy. Przysunął się, dmuchnął w jej jasną grzywkę. – Masz cudowne, miękkie usta, Aga – powiedział. – Akurat – powiedziała, ale już mniej czujnie. – Ile razy to mówiłeś? Roześmiał się. – Wiele. I zawsze szczerze. Aga pomyślała, że stoją na wąskiej kładce, jeszcze jest czas, by się wycofać, zapomnieć o tym wieczorze i wtedy wszystko będzie po staremu. Albo iść dalej, ale wtedy nie wiadomo, czy razem będzie im po drodze. Była zbyt rozsądna, by wierzyć, że Marcin zrezygnuje z tych wszystkich flirtów, podrywów, pocałunków właśnie dla niej. Stała na tej wyobrażonej kładce i nie wiedziała, w którą stronę pójść. – Hej! – Marcin znowu dmuchnął w jej grzywkę. – O czym tak rozmyślasz? – Chciał ją znowu przyciągnąć do siebie. Odsunęła się. – Wracajmy do obozu – powiedziała stanowczo. – Jeszcze wcześnie. – No właśnie! Jak się pośpieszysz, to jeszcze kogoś zdążysz dziś poderwać. – O co chodzi, Aga? Jeśli przypomniała ci się Baśka, to zapewniam cię... 206 – O zeszłoroczny śnieg – przerwała mu. – Pieprzony Casanova! – dodała wściekła. – Możesz sobie mnie zapisać w tym swoim zeszyciku. Zdobyta! Jesteś zadowolony? – Myślałem, że tego chcesz. – Jak będziesz całował wszystkie, które tego zechcą, to się zacałujesz na śmierć. Radzę przeprowadzić wstępną selekcję. – Może ja przeprowadzam selekcję dopiero po całowaniu? – To twoja sprawa. Ja stąd spadam. Mnie interesuje jakość, nie ilość. – Tracisz poczucie humoru. – I dzięki Bogu! Inaczej umarłabym ze śmiechu. Marcin wzruszył ramionami, a ona poszła w głąb plaży, by wypłakać się w piasek. Tak dobrze żarło i zdechło – powtarzała, połykając łzy, wściekła na siebie za to, że w ogóle zamarzyło jej się zdobycie Marcina i że doprowadziła do tej sytuacji. A on, czemu mu przyszło do głowy przekraczać solidne granice? Przypomniała sobie uśmiech satysfakcji, jaki miał na twarzy po ich pierwszym pocałunku, i zatrzęsło nią. Dupek! – szeptała w kępę kłującej trawy. – Wszystko popsuliśmy. Tak zawsze kończy się znajomość między facetem i babą. Jedno się zakochuje i po balu. Westchnęła i przekręciła się na plecy. Nad sobą miała rozgwieżdżone niebo. Marcin też patrzył na niebo. Siedział w innej części plaży, oparty o słupek od kosza na śmieci, i palił papierosa. Właściwie nie przejął się reakcją Agi. Czuł, że straciła głowę i tylko resztkami rozumu usiłuje się bronić. Nie obroni się. Nic z tego – myślał, usiłując puścić kółko. Nie wychodziło mu to. Zgniótł papierosa. Właściwie nie lubił palić, ale nosił w kieszeni fajki, by czasami, jak teraz, uczcić jakąś chwilę smużką ulotnego dymu. Pinokio... – zaśmiał się na wspomnienie pocałunku. Dziewczyna miała rzeczywiście cudowne, miękkie usta. Znowu się zaśmiał, gdy przypomniał sobie, że omal nie zemdlała, gdy ją objął. Śmiał się, ale nie było w tym złośliwości. Raczej go to wszystko bawiło – ta Aga, zwykle krytyczny złośliwiec, zawsze gotowa do ironizowania i kpiny, w jego ramionach zmieniła się w kompletną cielęcinę. Było to dość przyjemne. Przez chwilę nawet przypomniał sobie Margot i tamten pocałunek, tak zdawałoby się ważny, ale zaraz o nim zapomniał, bo znowu pomyślał o cielęcych oczach Agi, zdumionych, świetlistych, zakochanych. Pinokio... – pomyślał znowu. – Co za widok. Baśka z wściekłością grzebała w plecaku. Wyrzuciła z niego ubrania, a potem upychała je z powrotem bez ładu i składu. Kaśka znała ten jej odruch – wyglądało na to, że Fred miał rację. Już przedtem, w czasie kolacji, domyśliła się z chmurnej miny Alberta, że sprawy między nim a Baśką skomplikowały się. – Co się stało? – spytała teraz koleżankę. – A co się miało stać?! – Ponoć zostałaś porzucona. Chociaż Albert ma taką minę, że sama już nie wiem. – Czy można być porzuconym przez robala? Te długie łapska, te świńskie loczki na głowie, ta małpia złośliwość! – dyszała nienawiścią Baśka. – I te koszmarne wygłupy! Mam go w nosie! Słyszysz?! Zawsze miałam go w nosie! – To czemu się tak wściekasz? – Ja? Ja się wściekam?! Cieszę się, że już nie będę miała z nim do czynienia! – Dziwne masz objawy tej wielkiej radości. Doprawdy, interesujące zjawisko. – Nudzisz! – syknęła Baśka, upychając resztę rzeczy. – Jak będziesz się czepiać, to od jutra zajmę się Fredem. Kaśka nie wierzyła własnym uszom. Tego już było za wiele. – Proszę bardzo. Dostałaś kosza od Alberta, czas, byś dostała od Freda – powiedziała, ale gdzieś w głębi poczuła niepokój. – Wcale nie dostałam kosza! – wściekała się tymczasem tamta. – Po prostu znudziła mi się ta chuda glizda. Wszyscy mi się znudziliście. 207 To jednak nie była prawda. Baśka czuła, że wszystko jakoś się pogmatwało. Chciała zagrać bliźniakom na nosie i nic z tego nie wyszło. Czuła się okropnie – jak nigdy przedtem w życiu. Nie znosiła przegrywać, ale to nie było tylko to. Właściwie nie wiedziała, co się z nią dzieje. Coś ją ściskało w środku aż do mdłości. Jakiś dziwny żal czy niepokój, niewygoda dotychczas nieznana. Musiała to koniecznie zdusić, bo czuła, że jeśli o tym będzie myśleć, to zwariuje. Najlepszą metodą na zapomnienie było dla niej wymyślanie intryg. Postanowiła zemścić się na bliźniakach. Mogła to zrobić na dwa sposoby – zabrać im Kaśkę albo pokłócić braci. Zastanawiała się właśnie nad tym, który sposób był lepszy. Zebrała wszystkie siły i po chwili poczuła, że się uspokaja. Roześmiała się, jakby naprawdę nic się nie stało. Kłapouchówna była zdziwiona tą nagłą przemianą. – Patrzysz na mnie jak sroka w gnat. Naprawdę myślałaś, że może mnie obejść jakiś robal? Ty też powinnaś sobie dać z nimi spokój. Nasz plan został wykonany – rozdzieliłyśmy bliźniaków. Ale żeby tracić na nich całe wakacje! Są przyjemniejsze rozrywki. Zresztą, naprawdę wyglądasz z Fredem kompromitująco. Przyglądałam się wam dzisiaj. Myślałam, że skonam ze śmiechu. Kaśka jednak nie dała się nabrać. – Co ty powiesz? Doprawdy? To mi dopiero nowina! Śmiech to zdrowie, więc śmiej się do woli. – Rany! Chyba się nie zakochałaś we Fredzie? Kaśka zaczerwieniła się. – Czy od razu muszę się zakochiwać? – burknęła. – To już nie można z kimś pogadać i pospacerować? – Ale czemu koniecznie z robalem? – Wolę z nim spacerować niż być przez niego męczona. Fred obiecał mi, że już nigdy nie będzie mnie rozprasowywał. Przecież o to chodziło. – A ja myślałam, że o to, by się na nich zemścić – naciskała Baśka. – Ja się zemściłam. Teraz kolej na ciebie. – To ty miałaś takie plany. – A pamiętasz, jak moczyli cię w wodzie? Omal nie załaskotali cię na śmierć. Chcieli cię ugotować. I te wszystkie przezwiska, przytyki i głupie uwagi! Lalka, potrawka, Granatowa Zakładka, glonojad! – Nie skłócisz mnie z bliźniakami. Wybij to sobie z głowy – powiedziała twardo Kłapouchówna. – Zresztą, Fred ma poważny problem i ja go nie mogę zostawić bez pomocy. – A to sprytny robal! Problem! On ma problem?! A czy ten problem nie polega przypadkiem na tym, że on nie może się bez ciebie obyć, i teraz zamiast rozprasowywania wymyślił sobie jakąś bzdurę? – powiedziała Baśka i zaraz potem ugryzła się w język. Wcale nie zamierzała uświadamiać w tej sprawie Kaśki. Teraz było już za późno. Kłapouchówna zaczerwieniła się i odparła z godnością: – Fredowi niełatwo było zrezygnować z rozprasowywania. Ale zrezygnował, bo zrozumiał, jak się mogę czuć, gdy on się dobrze bawi. Może i wymyślił ten problem, ale... – zająknęła się – ale całkiem miło się go razem rozwiązuje. Ty się nie zmieniasz. W dalszym ciągu nie umiesz ani na chwilę zapomnieć o własnych przyjemnościach i pomyśleć o drugim człowieku. Nie obchodzi cię, co czuje Krzysiek albo Albert. Ja też zupełnie cię nie obchodzę. A Freda trochę obchodzę. Baśka syknęła rozzłoszczona i zostawiła Kłapouchównę w namiocie. Pozostał jej już tylko drugi sposób. Pokażę wam! – myślała mściwie i to przynosiło jej trochę ulgi. Niestety na razie nie wiedziała, jak mogłaby bliźniakom dopiec. Z Zuzą było dobrze, ale Tymek nie mógł zbyt długo wytrzymać bez kombinowania. – Idę z chłopakami przepłukać gardło – powiedział dziewczynie. – Masz chęć? Nie miała. Wolała szkicować widok na zatokę i Sozopol. Musnął jej policzek i dołączył do kumpli. Poszli do odkrytej przez Krzyśka piwiarni, która była dostatecznie daleko od ścieżek wybieranych przez Kłapoucha, by czuć się w niej bezpiecznie. Urzędowała tam duża grupka niewiele od nich starszej młodzieży mówiącej po niemiecku. 208 Wzrok Tymka przyciągnęła wysoka szczupła blondynka. Dziewczyna zauważyła go już wcześniej, a teraz uśmiechnęła się zachęcająco. Tymek odpowiedział uśmiechopodobnym grymasem. – Z tą nie miałbym problemu – powiedział lekceważąco. Krzysiek posępnie milczał. Wierzył w słowa Tymka i nie widział potrzeby ich podważania. Darek był już po dwóch piwkach i robił się zadziorny. – Łatwo mówić – powiedział. – Gorzej zrobić. To co, że wytrzeszczyła swoją protezę? To one lubią, poopalać zęby i poprzewracać oczyma. Czasami dadzą się jeszcze pościskać, ale to już wszystko. – Jak dla kogo – złapał przynętę Tymek. – Może gdybyś miał parę dni... to owszem – podpuszczał go Ptyś. W podpitej głowie roiło mu się, że napuści Tymka na tę dziewczynę, Tymkowi się oczywiście uda, a on opowie o wszystkim Zuzie. A wtedy wiele się może zdarzyć! Zuza... Aż spocił się na myśl o tym, że spojrzy na niego łaskawiej albo nawet rzuci mu się zrozpaczona na szyję. – Nie najgorsza – odezwał się w końcu Zezol. – Ale zdaje się, że zajęta. Ten rudy dryblas chyba ma na nią oko. Rzeczywiście, siedział obok niej wysoki rudzielec, który usiłował właśnie objąć dziewczynę, ale ona ze śmiechem strzepnęła jego rękę, spojrzawszy przy tym na Tymka, czy to widzi. Widział. – O co się zakładamy? – spytał kumpli. – O kasety. Jeśli przegram, weźmiesz po powrocie pięć dowolnych kompaktów. I odwrotnie – zaproponował Darek. – Dziesięć – rzucił Tymek. Ptyś skrzywił się. Wiedział, o jakie kompakty Tymkowi chodzi. Miał unikatowe nagrania od kumpla, który od roku był w Stanach. – No dobra. Dziesięć. Tymek jeszcze raz znacząco uśmiechnął się do dziewczyny, a potem wstał i poszedł w kierunku budki z lodami. Poprosił o loda złożonego ze wszystkich możliwych smaków. Jeszcze nie zdążył go odebrać od sprzedawcy, gdy Niemka stanęła za nim. – Bitte – podał jej loda. Przyjęła go i roześmiała się. Z bliska widać było jej złote piegi. – Ich bin Tymek. – Inge – odpowiedziała. –Du bist Pole? – Ja. – Sehr gut. Ich freue mich! Wymienili jeszcze kilka podobnie stereotypowych zdań. Potem Tymek przeszedł do rzeczy i zaproponował spacer. Spojrzała z wahaniem na swoich znajomych i powiedziała, że w tej chwili musi wrócić do obozu, ale za pół godziny będzie wolna. Chciała umówić się na plaży w pobliżu wypożyczalni sprzętu, lecz Tymek wybrał inne miejsce, dostatecznie oddalone od obozowiska i Zuzy. Zgodziła się. Chłopak nie tracił czasu. Zezola wysłał po trunki, Ptyś miał kupić owoce, słodycze i pizzę. Nie chciał, by Niemka pomyślała sobie, że ma do czynienia z jakimś biedakiem ze wschodniej Europy. Tego Tymek by nie zniósł. Do kamienia przywiązał szampan, by się dobrze schłodził. I dopiero wówczas poszedł po Ingę. Czekała na niego w umówionym miejscu. – Mam dla ciebie niespodziankę – powiedział. Chociaż zmierzchało, Niemka bez oporu poszła za nim w kierunku wydmy, za którą urządzili całe to improwizowane przyjęcie. Na widok uczty zaklaskała. Trochę była wprawdzie zdziwiona obecnością Zezola i Ptysia, ale świadczyło to w jej mniemaniu o tym, że może Tymkowi zupełnie zaufać. Przecież gdyby nie myślał o niej poważnie, nie wydałby tyle pieniędzy i w dodatku nie przedstawiałby jej swoich przyjaciół. Tak, Inga była wyraźnie oczarowana postępowaniem Polaka. Zachowanie Tymka, jego uprzejmość i dbałość, by było jej wygodnie i przyjemnie, a przede wszystkim nieodparty urok chłopaka sprawił, że wpatrywała się w niego z zachwytem. Ufała mu całkowicie i to nagle zaczęło Tymka wkurzać. – Rany, co za cielęcina. Zupełnie pozbawiona instynktu. 209 – Przy tobie wszystkie baby tracą instynkt – powiedział z zazdrością Darek. – Znam taką, która na co dzień wykazuje się zdrowym rozsądkiem i inteligencją, a przy tobie głupieje. – Zamknij się! – warknął Tymek, zły, że przypomina mu teraz Zuzę. – Was? – zaniepokoiła się Inga, ale chłopak uspokoił ją ciepłym uśmiechem. Mrugnął przy tym do Zezola, a ten po chwili przyniósł szampana. Inga była wniebowzięta. Tymek przezornie nie pokazywał jej innych trunków, które mieli w zapasie. Sprawnie odkorkował butelkę, pienista struga strzeliła w górę. Łapali ją ze śmiechem do plastikowych kubeczków, a potem wypili za to niecodzienne spotkanie. Inga nagle znowu klasnęła w ręce i oświadczyła, że ma dwie fajne koleżanki i jeśli oni chcą, przyprowadzi je na plażę. Propozycja ta spodobała się wszystkim, a po dziesięciu minutach na wydmie pojawiły się Elza i Marion. Nie były szczególnie urodziwe, ale za to szczupłe i zgrabne. Nic dziwnego – wszystkie trzy grały w piłkę siatkową i przyjechały tutaj na obóz sportowy. Darek był niepocieszony, bo najniższa z nich przewyższała go o pół głowy. Lubił wysokie dziewczyny i nie przeszkadzał mu wzrost Niemek, ale bał się, że zostanie zlekceważony. Dziewczyny jednak nie kaprysiły. Każda uśmiechnęła się do innego i w ten sposób dokonały wyboru. Inga oczywiście usiadła przy Tymku, Marion przy Krzyśku, a Elza przy Darku. Przewyższała go o głowę, ale za to w policzkach przy uśmiechu robiły jej się śliczne dołki. Wieczór zapowiadał się wspaniale, tym bardziej że Zezol skombinował jeszcze trochę wódki i prezerwatywy. Godzinę później Tymek trzymał w objęciach podpitą Ingę. Kumple zniknęli ze swoimi dziewczynami w ciemnościach plaży, nie dbając o zakład. Gdzieś z boku słyszał chichot Elzy. Inga tuliła się do niego i plotła jakieś nie do końca zrozumiałe słowa zachwytu, spieszczała jego imię – Timon, Timotheus, Timotei, Tymko, Tim... – szeptała do jego ucha, dotykając go jednocześnie ciepłymi i wilgotnymi wargami. Chłopak zaczął ją całować. Poddawała mu się zupełnie. Nie protestowała, gdy zaczął rozpinać guziki, przeciwnie – on rozpinał od góry, a ona od dołu. Nie miała nic pod spodem. To go otrzeźwiło. Odepchnął dziewczynę i sięgnął po papierosa. Patrzyła na niego zdziwionymi, nic nie rozumiejącymi oczyma. Nawet nie zakryła obnażonego ciała. – Warum? – spytała, gdy odwrócił od niej wzrok. – Dlaczego? – wzruszył ramionami. – Dlatego. – Warum? – powtórzyła. – Nie bądź namolna. Nigdy nie byłaś zakochana? – Was? – Zuzie bym tego nie powiedział, ale tobie mówię, bo i tak nic nie kapujesz. – Zuzie? Wer ist Zuzie? – Idziemy! – złapał ją za łokieć i pociągnął za sobą. Było już po zachodzie słońca, więc musiał dziewczynę odprowadzić. Szli obok siebie w milczeniu. Inga rozczarowana i upokorzona, a on wściekły jak nigdy. Podprowadził ją pod obozowisko, musnął policzek i odszedł bez oglądania się. Teraz chciał się znaleźć jak najszybciej przy Zuzie. Nie było jej w obozie. Pływała. Tymek wskoczył do wody i popłynął za nią. Nie odezwała się, gdy zanurkował, przepłynął pod nią i musnął jej nogi. – Hej! Jestem tu! – powiedział, usiłując ją objąć. Wymknęła mu się. Dogonił ją dopiero na brzegu. – Co jest? – Tym razem zdołał ją schwycić i trzymał w swoim mocnym uścisku. Zobaczył w oczach dziewczyny nienawiść. – Chcę wiedzieć, co jest grane. – Widziałam cię, Tym. To jest grane. – Szpiegowałaś mnie? – Nie. To twoje metody. Nie szpiegowałam. Po prostu nie zadałeś sobie trudu, by zdradzić mnie dyskretnie. – Nie mam zamiaru się tłumaczyć – zacisnął zęby, ale nie puścił dziewczyny. – Nie musisz. Tylko zostaw mnie w spokoju. – Nie zostawię. 210 – Zmęczyło mnie to, Tym. Nie możesz mieć wszystkiego naraz. W życiu tak nie ma. Z czegoś trzeba rezygnować, coś wybierać, o coś walczyć. Przyciągnął ją bliżej. Czuła jego oddech zmieszany z zapachem alkoholu. Odwróciła twarz. – Śmierdzisz wódą. – Wiem. – Zaczynam cię nienawidzić. – Ale nie przestajesz kochać. Nie mogła zaprzeczyć. Nie umiała i nie chciała kłamać. Dotknął ustami jej szyi. Zadrżała. Chciała go odepchnąć i chciała się jednocześnie do niego przytulić. – Jak mogłeś, Tym – wyszeptała wreszcie zrozpaczona i jednak się przytuliła. Na ramię chłopaka pociekły łzy. – Jak mogłeś – powtarzała wśród męczących spazmów, ostatecznie pokonana, coraz bardziej przytulona, w jego ramionach szukająca obrony przed nim samym. Tymek stał bez słowa. Dopiero gdy poczuł, że i tym razem gotowa jest mu przebaczyć, że jeszcze raz zwyciężyła ślepa i głucha na wszystko miłość, postanowił powiedzieć jej prawdę. To było w jego stylu. – Nie przeleciałem jej. Zesztywniała. – Nie kłam. Tylko nie to. – Nie mogłem – puścił ją i roześmiał się, bo Zuza była teraz bardziej wściekła niż przedtem. Rzuciła się na niego z pięściami. Złapał ją rozbawiony za ręce. – Ale chciałeś! To wszystko jedno! Słyszysz? – Uspokój się! Czy wszyscy mają słyszeć naszą kłótnię? Ucichła, ale napięcie ostatnich godzin zwyciężyło. Odepchnęła go i poszła przed siebie wzdłuż plaży. Opadła na piasek dopiero w tym miejscu, gdzie całowali się pierwszego dnia. Tymek usiadł obok, ale wolał jej nie dotykać. Wiedział, że dziewczyna musi się wyzłościć i wypłakać. Przegrałam – myślała tymczasem Zuza, chociaż było odwrotnie. Tymek robił właśnie postanowienie, które zdumiałoby dziewczynę, gdyby je usłyszała. – Przegrałam – szepnęła, wtulając się w jego ramię. – Niezupełnie – mruknął. – Niezupełnie? Co masz na myśli? – Kocham cię, mała – powiedział. Roześmiał się, widząc jej zdumione, prawie przerażone oczy. Byli ze sobą już dwa lata, a Tymek po raz pierwszy wypowiedział te słowa. Zuza nie wierzyła własnym uszom. – Mógłbyś to powtórzyć? – Kocham cię. – Dlaczego akurat teraz mi to mówisz? Jesteś pijany... Dlatego? Tak? – pytała nieufnie. – Daj spokój, Zuza. Wypiłem dwie setki. Najwyżej. Wiesz, że łamie mnie dopiero pół litra. A i to nie zawsze... O rany, Zuza! – dodał, widząc, że cały czas nie może uwierzyć w jego słowa. – Nastroszyłaś się jak jeż! Nie myślałem, że cię to tak przerazi. – Znowu się roześmiał. – Nie mam doświadczenia w reagowaniu na takie słowa. Nie rozpieszczałeś mnie pod tym względem. – Wiem. Ja też nie mam zbytniej wprawy w rozpieszczaniu. Ale właśnie się staram. W odpowiedzi przytuliła się do niego. Dalsze słowa były niepotrzebne. Tymek umiał czasami tak postąpić, że wszystkie złe chwile odpływały w przeszłość. Patrzył jej teraz w oczy trochę z rozbawieniem, a trochę z nową i dziwną u niego powagą. Był inny od tego Tymka, z którym wybrała się na obóz, inny także od tego chłopaka, który bez słowa znikał za bramą kempingu albo wybierał się z kumplami na piwo – jakby trochę starszy, dojrzalszy, czulszy, taki, jakiego czasami widziała w marzeniach i snach. Łudzę się – powtarzała sobie w myślach, gdy całował wnętrze jej dłoni. – Łudzę się. Znowu się łudzę! – Ale poddawała się jego pieszczotom i w końcu wyszeptała: – Ja też cię kocham, Tym. 211 Darek i Krzysiek wrócili tuż przed wyznaczoną przez Kłapoucha godziną. Od razu zapakowali się do namiotu. – Fajowo było z żyrafą! – chwalił się szeptem Ptyś. – A jak tam Inga? – Przegrałeś, stary – przypomniał mu Krzysiek. – Co tam, tych parę kaset. Warto było je stracić. – Dajmy spokój zakładowi – powiedział Tymek. – W końcu wszyscy wygraliśmy. Najważniejsze, że było przyjemnie. Krzysiek spojrzał zdziwiony na szefa – Tymek nie zwykł niczego darować. Coś musiało być nie tak, ale Zezol wolał nie dociekać. V Rano, przy śniadaniu, przypomnieli sobie, że zaczął się właśnie ostatni dzień pobytu na kempingu Złota Rybka. Następnego dnia w południe mieli wyruszyć autobusem do Burgas, a dalej pociągiem. Najpierw zmarkotnieli, a potem postanowili wykorzystać ten ostatni dzień jak najlepiej. Pogoda była znowu znakomita, więc większość zamierzała przez cały dzień smażyć się na plaży, by utrwalić opaleniznę, nasycić się słońcem i morzem. Rozłożyli się wokół Kłapoucha i smarowali resztkami kremów swoje i tak już opalone ciała. Aga od rana udawała, że jest bardzo zajęta. Wszystko robiła tak, by nie patrzeć i nie rozmawiać z Marcinem. Chłopak zdawał się tym nie przejmować. Był w doskonałym humorze i tryskał energią. Wyszedł teraz z wody, otrzepał się i opadł na ręcznik. Niby się opalał, a jednak patrzył czasami z półironicznym, ciepłym uśmiechem w kierunku dziewczyny i wcale tego nie krył. – Widzisz, jak on na mnie patrzy? – mówiła Aga do Małgorzaty. – Kpi sobie ze mnie w żywe oczy! Chyba się zapadnę pod ziemię! – Nic z tego nie rozumiem. Na mój gust uśmiecha się raczej życzliwie. – Akurat! Nie rozumiesz? On wie, że ja świata poza nim nie widzę, i dlatego tak go na tym piasku rozpiera z zadowolenia. Jak mogłam tak zgłupieć, by się z nim całować? Ale teraz już się wzięłam w garść i choćbym miała uschnąć, nic po sobie nie dam poznać. Zobaczysz! – Jak się tak dalej będziesz wściekać, to dopiero dasz mu do myślenia. Najważniejsza w takich sytuacjach jest obojętność. Też się do niego uśmiechnij. Zobaczysz, zaraz ci ulży. – Dobrze ci mówić. Jak mam się do niego uśmiechać, gdy mam ochotę go zamordować? Cholerny Casanova! A ze mnie taka straszna idiotka. Przecież wiedziałam, jaki on jest! Zobaczysz, że zaraz przywlecze się tu Platyna albo Ruda, obsiądą go, a on będzie się pysznił jak paw. – To co, że go obsiądą. Przestań podchodzić do tego tak ambicjonalnie. W końcu Marcin nie każdą całuje. To już jest coś. – Tak! Jestem zaledwie trzecia tego lata! Albo czwarta, jeśli liczyć Mariolę. Kto wie zresztą, czy nie piąta, bo Luizę też trzeba brać pod uwagę. – W głosie Agi czuć było rozdrażnienie. – Ale czym ja się przejmuję? Przecież mogłabym być dziesiąta. – Kaprysisz. Baśki nie licz, bo słyszałam jej rozmowę z Kaśką i wiem, że to ona była inicjatorką tych uścisków na plaży. Luiza też się nie liczy. Gdyby się liczyła, to już by jej szukał, a nie wygrzewał się obok nas. Tobie udało się dużo więcej, Aga. Zainteresowałaś go. Teraz dziewczyna nie będzie mu się kojarzyła tylko z lalką Fleur. Kto wie, może zatęskni za dobrą rozmową. A jeśli nie, to niech go diabli porwą! – Tu masz rację. – Agnieszka się trochę uspokoiła. – Uf! Dobrze, że jesteś teraz ze mną i możesz mnie podtrzymać na duchu. Rozmowę przerwał im Bogdan. – Przepraszam, Aga, chciałbym pogadać z Margot – powiedział. Małgorzata zwinęła ręcznik, podniosła się. Wiedziała, o co Bogdanowi chodzi. Jeszcze przed śniadaniem przekazał jej prośbę Anny. 212 – Bardzo chciała, żebyś przyszła do niej z samego rana – powiedział. – Ma do ciebie jakąś ważną sprawę. Tak przynajmniej mówiła – dodał, widząc, że Małgorzata się waha. – Miałam zamiar wybrać się do niej po obiedzie. – Tak, wiem. Ale ona prosiła, byś przyszła z rana. I to beze mnie. Śmiała się, że tym razem potrzebna jej przyjaciółka. Małgorzata pomyślała, że być może Anna chce się jej w jakiejś sprawie poradzić. Może zamierza kupić Bogdanowi prezent i chce spytać, co chłopak lubi? A może wymyśliła niespodziankę na popołudnie i potrzebuje pomocy? To pewnie było jakieś głupstwo, zachcianka, ale Małgorzata nie umiała niczego jej odmówić. – Spotkamy się u Ani – powiedział teraz Bogdan. – Powiedz jej, że będę za godzinę. Tak jak chciała. Odprowadził Małgorzatę do szosy i wrócił na plażę. W tym samym czasie do Agnieszki podeszła Baśka, która zauważyła, że Marcin i Aga od rana nie odzywają się do siebie. Sama była dalej w złym humorze, więc postanowiła rozerwać się drwinami z koleżanki. – A co – zaczęła kpiąco – myślałaś, że zdobędziesz Fandango? Że złapiesz go na ten swój długi nos? Nie udało się! – Ty też się starałaś, ale nic z tego nie wyszło – przypomniała jej Aga. – Mylisz się. Ja się nim tylko pobawiłam. Może i ładny, ale niestety niezbyt inteligentny i jeszcze mniej sprytny. Na dłuższą metę byłyby z nim straszne nudy. – Baśka wydęła pogardliwie wargi. – Całuje też przeciętnie. – Jak kogo. – Aga postanowiła zdenerwować Baśkę. – Mnie na przykład całował bardzo dobrze. Może przy tobie się nie przyłożył. – A może ci się wydawało, że to Himalaje, gdy były to tylko Góry Świętokrzyskie. W końcu trochę lepiej znam się na tym niż ty – nie dawała się Baśka. – Pod przymusem czasami komuś nie wychodzi – kontynuowała dzielnie Aga. – Co innego, gdy robi się to z własnej woli. – Z tą wolą bym nie przesadzała. Raczej z nudów. W końcu i na ciebie padło. Aż dziw, że przy całowaniu nie wydziobałaś mu oka. – Nie tak to dziwne jak to, że nawet robal cię nie chce. Marcin to Marcin. Wiadomo. Może mieć swoje kaprysy. Może i całował mnie z nudów. Ty nie smakujesz nawet zwykłej, rozciągliwej gliździe! Teraz dopiero Baśka wpadła w gniew. Postępek Alberta od wczoraj przyprawiał ją o ból głowy, wściekłość i mordercze myśli. – Powiedz jeszcze słowo na ten temat – syknęła teraz do Agi – a tak cię zamaluję, że cię własna mamusia nie pozna. – Nie myślałam, że tak się tym przejmiesz – mówiła teraz słodko Aga. – Oczywiście, że nie powiem już ani słowa. Jak sobie życzysz. Odwróciła się lekceważąco do słońca, czując, że udało jej się pognębić rywalkę. Nie było to łatwe, ale jednak zwyciężyła. Baśka kopnęła parę razy piasek i poszła w kierunku morza, by w chłodnej wodzie ostudzić rozpaloną głowę, zmyć z siebie wściekłość, żal i te wszystkie złe myśli, które się w niej zagnieździły. Małgorzata i Anna rozmawiały w pokoju. Anna siedziała na łóżku, oparta o poduszki, skulona. Małgorzata przysiadła obok. – Dbaj o niego. On będzie potrzebował teraz wsparcia. – Anna patrzyła na nią prosząco, z oczyma pełnymi łez. – Ale po co ja to mówię, przecież i tak wiem, że zrobiłabyś dla niego wszystko, co możliwe. Dobra z ciebie przyjaciółka. Małgorzata także z trudem powstrzymywała łzy. 213 – Nie jestem pewna, czy dobrze to wymyśliłaś – powiedziała. – Rozważ to jeszcze raz. Bogdan... on... – Daj spokój... – przerwała jej Anna. – To jedyne rozwiązanie. – Nie rozumiem cię. Przecież go kochasz. Jak możesz w takim razie zrobić mu coś takiego? Zniknąć bez pożegnania?! Bez kawałka listu! – Robię to właśnie dlatego, że go kocham. Ty też byś tak zrobiła. Co ja mu mogę zaofiarować? Moje serce to stary, rozdeptany kapeć. Nie można mu ufać. Może jeszcze trochę mi posłuży, ale co to za życie! Bogdan lubi ruch, taniec, pływanie, spacer. Mam go skazać na siedzenie przy moim łóżku? – A jeśli on tego chce? Jeśli wolałby to od twego zniknięcia? – Chce? Musi! Dopóki tu jestem, musi. Bo taki już jest. Dobrze o tym wiesz. Ale ja nie pozwolę na to. Nie zamknę go we własnej klatce. Nie odbiorę mu wolności. Choćbym miała umrzeć z tęsknoty. Zresztą, tak czy owak... – urwała. Małgorzata czuła, że po policzku spływają jej łzy. – Dlaczego mi to wszystko mówisz? On mnie znienawidzi za to, że to ja widziałam cię ostatnia. – Tylko na chwilę. Potem mu wszystko wytłumaczysz. – Jeśli mi na to pozwoli. – Pozwoli. – Jakie dziwne jest to wasze spotkanie... Takie nierealne... On cię szukał tego dnia, gdy nie przyszliście. Tyle się wtedy działo, a on rozglądał się po kempingu za tobą. Jakby go coś ku tobie pchało. – Tak miało być. Wiesz, że zmusiłam rodziców, by mnie przywieźli do Bułgarii? Ta podróż wydawała im się szaleństwem. A ja czułam, że muszę się tu znaleźć. Wierzysz w przeznaczenie? – Sama nie wiem. – Może Bogdan i ja jesteśmy platońskimi połówkami i musieliśmy się spotkać? Znasz tę opowieść? Druga część nas, pasująca idealnie. Ale mam nadzieję, że tak nie jest. – Dlaczego? – Bo gdybym była jego platońską połówką, to już nigdy nie mógłby zaznać w pełni szczęścia. Może tylko przypominam taką połówkę, może spotka kiedyś kogoś, kto będzie do niego pasował jeszcze lepiej niż ja... Chciałabym, by tak było. I chciałabym, byś mu o tym powiedziała. – Anna płakała. Małgorzata poczuła wstyd. Wyobrażała sobie przez ostatnie dni, że kocha Bogdana. Czym było to, co czuła, wobec uczucia Anny? Jakąś śmieszną grą urażonej ambicji, zazdrości i nie wiadomo czego. Miłość? Nie miała pojęcia o miłości. Anna wyciągnęła z szuflady czarno-biały, udany szkic, na którym była jej twarz. – Pozowałam, gdy byliście nad Ropotamo. Z myślą o Bogdanie. A teraz sama nie wiem, czy powinien go dostać. Dasz mu go albo wyrzucisz, jeśli dojdziesz do wniosku, że tak będzie lepiej. Wybacz, że proszę cię jeszcze i o to. – Zrobię, jak chcesz. – Wiesz – powiedziała jeszcze Anna – ja nigdy nie miałam przyjaciółki, takiej prawdziwej, od serca. Ciągle byłam w szpitalach i sanatoriach, a tam spotykałam ludzi zajętych tylko sobą i chorobą, rozgoryczonych, zamkniętych. A jak przypadkiem natknęłam się na kogoś naprawdę miłego, to albo go zaraz wypisywali, albo... umierał. Jestem właściwie przyzwyczajona do rozstań... Teraz jest mi ciężej niż kiedykolwiek przedtem, ale umiem to znieść. Chciałabym, żebyś mu to powiedziała, jeśli będzie się o mnie martwił. Powiesz mu? – Tak. – Z tobą też trudno mi się rozstać. Może dlatego, że jesteś taka inna od tych dziewcząt, które znałam, zdrowa, ładna, rozpieszczona, a przy tym wrażliwa. Taka w sam raz. Bogdan jest moim marzeniem o chłopaku, a ty o przyjaciółce. – Patrzyła na Małgorzatę wielkimi, smutnymi oczyma. – Wiem, że nie od razu mnie polubiłaś, ale teraz, dzisiaj... jest inaczej. Prawda? 214 Małgorzata skinęła głową. Objęła Annę. – Ja też nigdy nie miałam przyjaciółki. Tylko koleżanki. Bogdan mi zawsze wystarczał. A teraz cieszę się, że się spotkałyśmy. Trwały tak obok siebie na łóżku. Anna przez chwilę spazmatycznie płakała, a Małgorzata tuliła ją i pocieszała. Potem Anna się uspokoiła. Zawołała matkę. – Możesz wynosić bagaże, mamo. Jedziemy. Matka skinęła głową. Do pokoju wszedł na chwilę także Patryk. Mruknął tylko niewyraźne słowa pożegnania i zniknął za drzwiami. Dziesięć minut później zapakowany po brzegi samochód wyjechał z podwórka. Anna pomachała jej jeszcze i wszyscy zniknęli za zakrętem szosy. Bogdan siedział w tym czasie na plaży przy Agnieszce. – Nudy – wybrzydzała dziewczyna. – Nawet bliźniacy stracili poczucie humoru, odkąd przestali rozprasowywać Kaśkę. Fred, zamiast sypać żartami, wgapia się w Kłapouchównę, jakby była ósmym cudem świata. Zakładki, które go kiedyś wkurzały, teraz wydają mu się fantastyczne! Doprawdy, miłość czyni cuda. A Kaśka tymczasem jest taka sama jak była, co najwyżej ma więcej piegów na nosie. Jedynie Fred oślepł. – Nie wiem, czemu narzekasz. To znaczy, że znajdzie się w końcu ktoś taki, kto oślepnie także na twój widok. – Akurat! Bogdan jednak nie miał ochoty dalej z nią o tym rozmawiać. Coś go pchało przed siebie, jakiś niepokój czy tęsknota za Anną. Zostawił Agę, przeszedł się kawałek plażą, a potem postanowił, że nie będzie czekać na umówioną godzinę, tylko od razu wyruszy w drogę do domku w zatoczce. Zwinął ręcznik, podrzucił go Adze i po chwili już szedł pośpiesznie szosą w kierunku Sozopola, gnany złym przeczuciem. Zuza i Tymek nadrabiali czas stracony na kłótnie. Chłopak w ogóle przestał zwracać uwagę na kumpli, zajęty wymyślaniem zajęć, które sprawiłyby przyjemność Zuzie. Oboje lubili sporty wodne, więc Tymek postanowił, że urwą się z plaży, by w Sozopolu pojeździć trochę na nartach albo na miniskuterach. – Wrócimy przed obiadem – powiedział kumplom. – A wy przynajmniej przez jakiś czas róbcie na plaży frekwencję. Obaj się skrzywili, ale zostali przy Kłapouchu, obiecując sobie, że też się urwą, gdy tylko Tymek zniknie za zakrętem alejki. – Wlazł pod pantofel – rzucił Ptyś. – Zapałka trochę pokaprysiła i dopięła swego. – Splunął pogardliwie. Zezol milczał ponuro, bo Baśka siedziała niedaleko, z czekoladową opalenizną, w białym stroju, który jeszcze ją podkreślał. Wprawdzie i ona była akurat w nie najlepszym humorze, ale Krzyśkowi nie poprawiło to nastroju, bo dziewczyna nie zwracała na niego uwagi. – Chodźmy stąd – mruknął więc. Ruszyli przed siebie, jeszcze bez planu, co zrobić z tym przedpołudniem. – Może pożegnamy sadki? – zaproponował Ptyś. – Mam ochotę na winogrona. Co ty na to? Krzysiek kiwnął głową. Wprawdzie zwykle wyprawiali się wieczorem, ale czemu teraz nie mieliby spróbować w dzień? Niech Tymek nie myśli, że nie potrafią zabawić się bez niego. Fred pocieszał od wczoraj brata, jak umiał. Ale Alberta naprawdę pocieszyć mogłaby tylko Baśka. Ta jednak przechodziła koło niego z taką miną, jakby mijała kupę śmieci, w dodatku mocno już sfermentowanych. Tak, Baśka umiała spojrzeniem wyrazić lekceważenie. Albert po każdym takim bezsłownym spotkaniu dostawał gęsiej skórki, wstrząsał nim nieprzyjemny dreszcz, a potem dla odmiany oblewał się rumieńcem i czuł, że wszystko w nim płonie. 215 – Niedobrze ze mną, braciszku – skarżył się. – Bardzo niedobrze. Ja bez Baśki żyć już nie umiem. Chyba skonam, jak ona tak będzie na mnie patrzyła. Coś mi tym patrzeniem robi. Coś strasznego. Fred więc starał się zasłonić brata przed Baśką, ale Albert narzekał wówczas jeszcze bardziej. – Z tym spojrzeniem źle, ale bez niego jeszcze gorzej. Niech już patrzy, braciszku, zawsze to więcej niż nic. Fred nic z tych cierpień nie rozumiał, w dodatku sam nie miał powodów do zmartwień, bo w każdej chwili mógł udać się do Kaśki i powiedzieć, że go znowu zaczyna ciągnąć do fajki i musi o tym koniecznie porozmawiać. I Kaśka rozmawiała. Zaczynali o szkodliwości palenia, a kończyli na ściskaniu, bo Fred za każdym razem czuł się w obowiązku podziękować Kaśce za jej dobroć i wielkoduszność. Ściskał przy tym dziewczynę widocznie z większym wyczuciem, bo już tak nie piszczała i wyrywała się jakby mniej. Wszystko to cieszyło Freda, ale cieszyłoby jeszcze bardziej, gdyby i brat był szczęśliwy. – Będziesz miał przynajmniej wspomnienia – próbował pocieszać Alberta. – Nie chcę wspomnień, chcę Baśkę – upierał się jednak Albert i wzdychał przeciągle. Fred mu w tym wzdychaniu pomagał, ale niezbyt szczerze. Albert wzdychał bowiem ciężko, a on z lekkim, słodkim poświstem. Baśka nie tylko obrzucała Alberta bazyliszkowatymi spojrzeniami. Cały czas myślała o zemście. Nie było na razie mowy o tym, by pokłócić braci, więc rozejrzała się po plaży w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Musiała koniecznie coś robić, bo chwila bezruchu i refleksji doprowadzała ją do pasji. Teraz jej wzrok padł na Emila. Leżał nad samym brzegiem morza i nie czytał. Baśka pomyślała, że chłopak się nudzi, a więc jest łatwym kąskiem. Czyż miała nie rozerwać samotnie leżącego kolegi? Jakże przyjemnie byłoby się z nim przespacerować przed nosem Alberta! Baśka aż się do siebie uśmiechnęła, gdy wyobraziła sobie ten słodki moment. Od razu poprawił się jej humor. Emil? Nie powinno być z nim kłopotu. Ot, zwykły książkowy mól. Nic więcej! Podeszła do niego pewna siebie. – Nie czytasz? – spytała. – Nie – odpowiedział z niechęcią. – Pewnie się nudzisz? – Nigdy nie nudzę się we własnym towarzystwie – mruknął. – Co najwyżej czasami nudzą mnie ludzie. Zaśmiała się. – Oryginalne poglądy. – Chcesz czegoś ode mnie? – spytał oschle. Baśkę trochę zaskoczyło to pytanie, a zwłaszcza ton głosu. – Czy czegoś chcę? – zastanowiła się. – Czy ja wiem... Tak, chciałam pożyczyć książkę. – Jaką? – Jaką chcesz. – I co będziesz z nią robić? – Jak to co? Czytać. – Tak nagle zapragnęłaś mojej książki? I to wszystko jedno jakiej? – dociekał. – Ostatniego dnia? Gdy już na pewno nie zdążysz wyjść nawet poza pierwszy rozdział? – O co ci chodzi? – syknęła zniecierpliwiona. – Raczej o co tobie chodzi? Wszyscy, których obdarzyłaś tego lata swoją uwagą, nagle potracili humory. Marcin dwa razy dziennie musi robić kanapki, Albert siedzi w tej chwili taki ponury, jakby nigdy w życiu nie wypowiedział ani jednego śmiesznego zdania. Aga też się dzisiaj nie ubawiła zbytnio rozmową z tobą. Nie chciałbym być za moment w podobnym nastroju jak oni. Że o Krzyśku nie wspomnę. 216 Baśkę zatkało. Ten chudy okularnik, książkowy mól, który zdawał się nie wytykać zza kartek nosa, ten chłystek wie takie rzeczy i śmie do niej tak mówić! Aż się zapowietrzyła. Zerwała się, podparła pod boki i wyrzuciła z siebie: – A jednak znajdziesz się w podobnym nastroju. Zapewniam cię. Powiem ci bowiem parę miłych słów. Wiesz, kogo mi przypominasz? Srającego nietoperza! Masz takie same wytrzeszczone oczki! Lepiej wyciągnij którąś z twoich książeczek i zasłoń się nią, bo od patrzenia na ciebie robi się niedobrze! Zakręciła się na pięcie i poszła. Miała rację – popsuła Emilowi humor. To jedno potrafiła czynić doskonale. Emil nigdy zbytnio nie przejmował się swoim wyglądem. Teraz zrobiło mu się nieswojo. Srający nietoperz? Czy takim widzą go ludzie? A Małgorzata? Czy nie brzydzi jej jego wygląd? Może tylko z uprzejmości zmusza się do rozmowy z nim? Emil zerwał się i postanowił natychmiast iść na kemping, by w łazienkowym lustrze sprawdzić, czy Baśka przypadkiem nie ma racji. Bogdan znalazł Małgorzatę w zatoczce obok domku. Siedziała na pomoście, wpatrując się w strzępy piany kołyszące się przy drewnianych palach. Usiadł obok niej zdruzgotany, z pobladłą twarzą. Gospodyni przed chwilą powiedziała mu, że Anna wyjechała. – To niemożliwe... – wyszeptał. Potem spojrzał na Małgorzatę, jakby u niej szukał zaprzeczenia. Milczała. Zacisnął pięści. – Zmusili ją! Zmusili! – powtarzał. – Jestem pewny! – Nikt jej do niczego nie zmuszał – odpowiedziała spokojnie. – W takim razie uprosili ją, by wyjechała. Dobrze, że chociaż ty tu wtedy byłaś. Przynajmniej miała komu przekazać adres. – Nie mam jej adresu. – Jak to? – zastygł zdumiony. – Nie spytałaś Anny o adres? To może dałaś jej swój albo mój? Margot?! – patrzył z niedowierzaniem na milczącą dziewczynę. – Jak mogłaś o tym nie pomyśleć?! – Milczała dalej. Chłopak zerwał się. – W takim razie Anna musiała zostawić adres w pokoju. Chodźmy! – Tam nie ma adresu, Bodek. Zatrzymał się już na schodkach. Spojrzał zdziwiony. – Nie ma? A ty skąd możesz to wiedzieć? – Po prostu wiem. – Schowała twarz w dłoniach. Oderwał je gwałtownie. – Skąd?! – Nie rozumiesz? – spytała, czując, że spod powiek wymykają się jej łzy. – To przecież jasne! – Jasne? – A co innego mogła zrobić? Może i ja tak bym zrobiła na jej miejscu. – Też byś uciekła? Bez pożegnania? Bez adresu? – Gdybym była chora i gdybym... – urwała na chwilę – gdybym cię tak kochała jak ona. – To nie ma sensu! Ona mnie potrzebuje! Nie rozumiesz?! – krzyczał. – Potrzebuje mnie! – Uspokój się! To nic nie da. – Będę jej szukać! – Wbrew jej woli? – A jeśli nie masz racji? Jeśli zapomniała o adresie? To przecież możliwe! – upierał się. Małgorzata patrzyła na niego ze współczuciem. Po raz pierwszy nie trafiały do niego racjonalne argumenty. – Bodek... Przecież dobrze wiesz, że ona o tym nie zapomniała. – No to znajdę ją wbrew jej woli. Muszę być przy niej! – Po co? Żeby patrzeć, jak się męczy, jak brakuje jej tchu i sił? Ona tego nie chce i ja ją rozumiem. To było najlepsze lato w jej życiu. Tak bardzo się bała, że nie zdąży się zakochać, że nie 217 pozna miłości... – Małgorzata znowu poczuła, że po policzkach spływają jej łzy. – Zdążyła. Dzięki tobie zdążyła. Nic więcej nie możesz zrobić. – Mogę. Mogę przy niej być. – Miłość to rzecz dla dwojga. Choroba i śmierć to co innego. Popatrzył na nią przenikliwie, z jakimś niedobrym grymasem. – To twoje słowa? – spytał. – Anny. – Ach tak... Anny... Zastanawiam się właśnie, dlaczego cię dzisiaj chciała widzieć... – Na jego twarzy zobaczyła nienawiść. Nie znała takiego Bogdana. – A może nie mówisz całej prawdy? Może to Aga ma rację? Może jednak Anna zostawiła ci adres, a ty z zazdrości wyrzuciłaś kartkę? Co? – Złapał ją za ramiona, potrząsnął, a potem, widząc wyraz jej twarzy, oprzytomniał i puścił ją. – Wybacz, Margot – powiedział zduszonym głosem. – Sam nie wiem, co mówię. – Nie gniewam się – odpowiedziała spokojnie. – Wiem, że rozpacz podpowiedziała ci te słowa. Jak się uspokoisz, lepiej zrozumiesz motywy Anny. A co do mnie... Aga nie miała racji, chociaż przez parę dni wydawało mi się, że ma. Nie kocham cię. To nie miłość. To było tylko przyzwyczajenie. Spędzaliśmy zawsze ze sobą tyle czasu, mieliśmy mnóstwo wspólnych spraw, więc gdy tego zabrakło, zaczęłam panikować. Może gdyby nie Anna, wzięłabym przyzwyczajenie za miłość. Tak łatwo można się pomylić... Zwłaszcza gdy nigdy się tego nie zaznało... – Przysiadła przy Bogdanie. – Wierzysz mi, prawda? – Tak. – To dobrze. Teraz już wszystko sobie wyjaśniliśmy. – Nie rozumiem tylko, dlaczego chciała cię widzieć przed wyjazdem. – To proste. Musiała z kimś przetrwać ten poranek. To był trudny czas i niełatwa decyzja. Wiele ją kosztowała. A ja... najpierw nie chciałam jej słuchać... Zresztą, dobrze wiesz, że przez cały ten czas starałam się trzymać od niej jak najdalej. Nie udało mi się. Potrzebowała także przyjaciółki... Więc nią zostałam. Bogdan przytulił ją. Trwali tak w milczeniu przez długą chwilę. – Przepraszam – powiedział. – Zaślepił mnie gniew. Ale powinienem być zły tylko na siebie. Myślę, że Anna już wczoraj powiedziała im, że wyjedzie. Tak dziwnie na mnie patrzyli, byli nagle tacy mili... Powinienem się domyślić, powinienem! – Teraz znowu niepotrzebnie oskarżasz siebie. Nie wszystko w życiu zależy od nas. – Masz rację. Tracę głowę. A przy okazji okazało się, że jestem egoistą. – Miłość taka jest, egoistyczna, zaborcza, bezwzględna. – To też powiedziała ci Anna? – Tak. – I co jeszcze? – Kazała mi się tobą opiekować. – I co jeszcze? W oczach Małgorzaty znowu zabłysły łzy. – Nie jestem pewna, czy powinnam ci o tym mówić... – Powinnaś! – Mówiła o platońskich połówkach. Czuła się przy tobie, jakbyś był jej zagubioną drugą połową. Ale miała także nadzieję, że tak nie jest. – Anna miała nadzieję, że tak nie jest? – Tak... Nie rozumiesz? Taką połówkę można spotkać tylko raz w życiu... – Małgorzata z trudem powstrzymywała łzy. – Anna pocieszała się myślą, że znajdzie się ktoś, kto będzie do ciebie pasował odrobinę lepiej niż ona, z kim będziesz równie szczęśliwy. – Dlaczego mnie o tym nigdy nie mówiła? Mógłbym jej wtedy powiedzieć... Mógłbym... – Daj spokój, przecież ona wszystko wiedziała. – Tak, masz rację. 218 Małgorzata patrzyła na niego z odrobiną rozczarowania – na to, jak się miota, jak ze sobą walczy. Nie był już dawnym Bogdanem, który wszystko najlepiej wie i najlepiej robi. Życie postawiło przed nim zadanie niemożliwe do rozwiązania. Tak było od pierwszej chwili poznania Anny, a on upierał się, że sobie z nim poradzi. Czuł się teraz tak, jakby los sobie z niego zadrwił, a jednocześnie wiedział, że wszystko przebiegło tak, jak miało przebiec, i że to nie drwina losu, lecz jakaś dziwna konieczność, którą pojmie jutro lub pojutrze, i wtedy będzie mu lżej. Ale teraźniejszość wydawała mu się nie do wytrzymania. – Zmieniłeś się – powiedziała Małgorzata. – Oboje się zmieniliśmy. Beata nas nie rozpozna. – Zgadza się. – Opowiesz jej o wszystkim? – Po co? Powiem tylko, że coś się we mnie wypaliło na bułgarskim słońcu. – Może byłoby jej łatwiej, gdyby poznała prawdę. – Może. Ale ja nie mam ochoty nikomu opowiadać o Annie. Zniknęła. Nie ma jej. Jest tylko we mnie. Jak marzenie. Jak sen. Czy ona w ogóle była? – pytał z rozpaczą w głosie. – Nie mam nawet jej fotografii. A jeśli zapomnę rysy jej twarzy? – Nie zapomnisz – powiedziała Małgorzata, ale nie wyciągnęła z plecaka portretu Anny. Wiedziała, że na razie jest za wcześnie, by Bogdan miał zamienić Annę na kawałek papieru. – Czas wracać – dodała. – Chodźmy. Podniósł się wolno, jakby miał na ramionach ciężar. Obejrzał się na domek i ruszył za Małgorzatą. Po raz pierwszy w życiu nie umiał znaleźć w sobie ani odrobiny radości. Czuł się tak, jakby wraz z odejściem Anny coś w nim umarło, jakaś część jego duszy. Nie wiedział tylko jeszcze, jak duża jest to część. Miał w głowie chaotyczne myśli, strzępy zdań dziewczyny, jej uśmiechy i zamyślenia, gesty i piasek, wodę, strzępy pejzażu... Nie zapomnieć! Pamiętać każdą chwilę! – myślał gorączkowo, ale czuł, że w tym bolesnym chaosie gubi jakieś ważne momenty, sekundy, ułamki sekund. Obiad zjedli w barze na kempingu. Zaraz potem Kłapouch wybrał się do Sozopola, a wraz z nim część grupy – cały klan Tymka, łącznie z Zuzą i Baśką, a także Marcin. Poszli też bliźniacy, bo Albert nie mógł się obejść bez okrutnych spojrzeń Baśki. Kaśka wybrała się z dwóch powodów – Fred oznajmił, że znowu ciągnie go do fajki, a w dodatku Wiesio nagle zapragnął wybrać się do miasteczka. Reszta została z Rafałem na plaży. Aga nie chciała iść z powodu Marcina, Małgorzata siedziała przy przybitym Bogdanie. Na plaży został także Emil, Czarna Jagoda i Mariola, której Sozopol przypominał przykre spotkanie z Jaśkiem i Werym. Wolała utrwalać opaleniznę, tym bardziej że z wycieczki wrócił znajomy z Krakowa i teraz siedział między nią a Bożenką i zabawiał je dowcipami. Bożenka była wniebowzięta, bo wydawało jej się, że to nią interesuje się Arek. Pokręciła się przy nich także przez chwilę Luiza, ale stwierdziwszy, że Marcina nie ma, odeszła rozczarowana, co poprawiło trochę humor Adze. W Sozopolu tego dnia po południu pojawiła się dodatkowa atrakcja – skoki z gumą z wysokości pięćdziesięciu metrów. Pierwsi wypatrzyli dźwig bliźniacy. Fred od razu zapragnął skoczyć, a Alberta nawet samo patrzenie w tamtą stronę przyprawiało o mdłości. Niestety ta atrakcja była za droga dla bliźniaków. Nie była jednak za droga dla Tymka, któremu zostało jeszcze trochę forsy. – Wystarczy na jeden skok – powiedział do Zuzy. – Jeśli masz chęć, skacz. – Nie chcę. I wolałabym, żebyś ty też tego nie robił. Roześmiał się. – Nic z tego, Zapałka. Przyda mi się trochę emocji. Przez ostatnie dni byłem wyjątkowo grzeczny. 219 Zuza miała inne zdanie na temat jego zachowania, ale wiedziała, że nic nie powstrzyma Tymka przed skokiem. Aż ją w dołku ścisnęło na myśl, że chłopak znajdzie się tak wysoko i pofrunie przywiązany tylko do gumy. – Tym... – poprosiła. – Nie rób tego. – O rany, nie pękaj! Chcę sobie tylko trochę pofruwać. Musnął ustami jej czoło i poszedł w kierunku dźwigu. To było dokładnie w jego stylu. Zawsze dostarczał Zuzie tego typu emocji. Ale wiedziała, że nie ma na to rady. Musiał czasami zrobić coś takiego, co mroziło krew w żyłach. Nie mógł bez tego żyć. Zacisnęła więc kciuki, jakby to mogło pomóc, i z niepokojem patrzyła, jak chłopak podpisuje jakieś papiery. Nie było na razie śmiałków chętnych do skakania, więc po chwili Tymek wjeżdżał już na górę. Pech chciał, że właśnie wtedy w pobliżu znalazł się Kłapouch, a razem z nim reszta grupy. – A ten co tam robi? – spytał retorycznie belfer. Wstrzymali oddechy, bo Tymek był już na samym szczycie. Zamachał w ich kierunku. – A to wredny typek! – sapnął Kłapouch. – Dostanę przez was zawału albo czego! Tymek tymczasem czuł, że serce podchodzi mu do gardła. Przed nim rozciągał się widok na zatokę, ogrom błękitnej przestrzeni, zarysy odległych przylądków. A pod nim, w dole, była przepaść i skrawek zieleni na dnie. Stała tam Zuza, siostra, Kłapouch z podopiecznymi i trochę rozemocjonowanych gapiów. Chłopak wyciągnął ręce jak do lotu i poczuł, że rozrasta się w nim strach i że ten strach coraz bardziej mu ciąży, wczepia się mackami w poręcz tarasu, na którym stał. Ale rozrastała się w nim także chęć lotu, poszybowania w błękit, spenetrowania tej przestrzeni, pokonania jej. Pochylił się, jakby miał skoczyć do wody, wykonał w powietrzu salto i poszybował w dół. Pędził jak kamień ku ziemi, a potem szarpnięty gumą poleciał do góry z rozłożonymi ramionami, coraz lżejszy, uwolniony nagle od paraliżującego strachu. Jego skok powitały gromkie brawa. Tymek wykonał jeszcze jedną ewolucję – nie czekał, aż sięgnie głową rozłożonego na trawie materaca. Po paru zwinnych ruchach udało mu się sięgnąć gumy pętającej nogi. Wspiął się jeszcze po niej parę metrów i dopiero wtedy dotknął materaca. Otrzymał kolejne brawa. Zuza odetchnęła z ulgą. Była z niego dumna i jednocześnie wściekła za te cyrkowe popisy. Kłapouch też doznawał sprzecznych uczuć. – Wredny, ale odważny – mruknął i ruszył w kierunku plaży, gdzie tego dnia miał być konkurs zamków na piasku. Właśnie dobiegał końca i można było pooglądać nagrodzone budowle. Baśki tego dnia nic nie cieszyło. – Ja też chcę skoczyć! – zaatakowała Tymka. – O mnie nie pomyślałeś! Spytałeś tylko Zuzę. – Nie masz osiemnastu lat, a Zuza ma. Dzieciom nie pozwalają skakać – powiedział lekceważąco i poczochrał jej włosy, co ją wkurzyło. – Znajdź sobie bezpieczniejsze rozrywki. Zajmij się choćby Zezolem. Ciągle gotowy ci wybaczyć. Baśka wzruszyła ramionami. Nie miała dla Krzyśka ani cienia sympatii. Nawet całował gorzej niż Albert i w ogóle... – pomyślała, ale zaraz zdusiła tę myśl, bo każde wspomnienie bliźniaka doprowadzało ją do pasji. Poszła poszukać Kaśki, bo musiała koniecznie kogoś podręczyć. Znalazła ją na plaży, oglądającą piaskowe budowle. – Pasujesz do tych zamków – powiedziała cierpko. – A to niby czemu? – spytała Kłapouchówna. – Jak księżniczka z bajki czekałaś na księcia. A tymczasem zamiast niego przycwałował robal. – Baśka jeszcze raz spróbowała odciągnąć Kaśkę od Freda. – Tylko że on nie przemieni się pod wpływem pocałunku z robala w księcia. To nie ta bajka. – Wiesz coś o tym, bo całowałaś się z Albertem – odcięła się Kaśka. – Może moje pocałunki będą miały większą moc. – Chyba nie mówisz poważnie. Ty z tym rozciągliwym robalem?! 220 – Mogłaś ty, mogę i ja. Ale nie martw się, Fred potrzebuje mnie tylko do rozwiązywania problemu. – Akurat! – mruknęła pod nosem Baśka, ale tak, by koleżanka tego nie słyszała. Kaśka zaraz potem poszła do Freda, bo zauważyła, że przy oglądaniu zamków wyjął fajkę i przechadzał się z nią między nimi. – Ależ ty jesteś czujna – chwalił ją bliźniak. – Jak tak dalej pójdzie, to w miesiąc uporam się z nałogiem – dodał. A Kaśka przestraszyła się nagle, że za szybko go wyleczy. Pocieszyła się jednak myślą, że potem znajdą jakiś inny problem. Życie już takie jest, pełne problemów i przyjemności z ich rozwiązywania. Bogdan nie wytrzymał leżenia na plaży, zerwał się i poszedł. Mruknął tylko do Małgorzaty, że chce być sam. Agnieszkę też nosiło Bóg wie gdzie. Małgorzata została kolejny raz tylko z Emilem. Teraz już się tym nie martwiła. Przeciwnie, było to, jej zdaniem, doskonałe towarzystwo. Emil za wiele nie mówił, nie zawracał jej głowy swoimi sprawami jak Aga, nie smęcił jak Bogdan. Siedzieli teraz nad samym brzegiem morza i wpatrywali się w błękit. – W dzieciństwie chciałem być delfinem – powiedział. – Świat podwodny wydawał mi się ciekawszy od naszego i ładniejszy. Nawet teraz czasami mi się śni, że pływam w głębinach. Fikcja, w rzeczywistości nie przepłynąłem nawet metra. Małgorzata dopiero teraz skojarzyła sobie, że ani razu nie widziała Emila w wodzie. – Masz ostatnią okazję. Przynajmniej tego lata. – Eee... to nie ma sensu... – Ależ ma! – Zerwała się i wyciągnęła do chłopaka rękę. – Ja ci pomogę! Kilka dni temu sama uczyłam się pływać. To naprawdę wielka przyjemność. Patrzył nieufnie na nią i na morze. – Nie lubię pomocy. Wolę wszystko robić sam. – Chodź, nie kapryś! Pociągnęła go za sobą. Wbiegli w wodę, przewrócili się w niej. Emil wstał, prychając i śmiejąc się jednocześnie. Małgorzata ochlapała go, by przeszedł chrzest. Potem chłopak zanurzył się po czubek głowy, jak kilka dni wcześniej Małgorzata. Śmiała się, gdy wynurzył się po chwili, łapiąc oddech i kaszląc. Był opity wodą, ale szczęśliwy. Kolację zjedli tego dnia wcześniej ze względu na Rafała, który o siódmej miał autobus do Burgas, a stamtąd do Grecji. Spakował już rzeczy. Zostało mu tylko pożegnanie. Przede wszystkim chciał zamienić jeszcze kilka ostatnich słów z Zuzą. Dziewczyna czuła jego wzrok na sobie i udawała zajętą, ale w końcu i tak Rafał do niej podszedł. – Cieszę się, że cię spotkałem – powiedział. – I żałuję, że nie spędziliśmy ze sobą więcej czasu. – Dzięki za te wszystkie architektoniczne cuda, które mi pokazałeś – odpowiedziała. – Chciałem ci jeszcze powiedzieć... – chłopak się zaciął, nie mógł znaleźć właściwych słów – Tymek... gdyby on... – Jeśli zamierzasz o nim mówić źle, to uprzedzam, że na to nie pozwolę – nastroszyła się Zuza. – Nie. Nie miałem takiego zamiaru. Chciałem tylko powiedzieć, że gdybyś kiedyś... no wiesz, gdybyście ty i on... – Daj spokój, Rafał. Przecież wiesz, jak się sprawy mają. – Wiem – przytaknął. – Ale życie jest pełne niespodzianek. Gdyby kiedyś coś się zmieniło albo gdybyś miała ochotę pogadać, to dzwoń. Zawsze będę do twojej dyspozycji. Zuza kątem oka zarejestrowała, że w ich kierunku idzie wściekły Tymek. – Będę o tym pamiętała, ale teraz muszę już iść – powiedziała szybko i ruszyła ku Tymkowi. Rafał zacisnął pięści, widząc, jak chłopak szarpnął Zuzę i pociągnął za sobą. Miał ochotę raz na zawsze nauczyć tego szczeniaka lepszych manier. 221 – Tylko nie rób sceny, Tym – prosiła Zuza, czując jednocześnie, że chłopak zaraz wyrwie jej rękę. – Boli – jęknęła. Wepchnął ją do namiotu i siłą posadził na materacu. – Proszę bardzo – wycedził. – Może tu, w zaciszu namiotu, wytłumaczysz mi konszachty z twoim wielbicielem. – Podszedł, by się ze mną pożegnać. – Nie wystarczyło mu zwykłe cześć?! – wściekał się Tymek. – Machał językiem jak Romeo w scenie balkonowej. I co? Wyznał ci w końcu miłość?! Intuicja Tymka zdumiała dziewczynę. Nie zamierzała mu jednak mówić o deklaracji Rafała. – Nie będę tak z tobą rozmawiać – odwróciła się plecami. – Będziesz! – Szarpnął ją ku sobie. – Mam prawo wiedzieć, jak się sprawy mają. – Zawsze tak samo, Tym. Dobrze o tym wiesz. – I dlatego szepczesz po kątach z tym dupkiem? – Więc nie tak samo! Zadowolony?! Co chcesz usłyszeć? Wystarczy ci, że się z nim umówiłam, czy wolisz coś bardziej pikantnego? – Zuzę nagle porwała złość. Miała ochotę zamordować Tymka od razu i mieć w końcu święty spokój. Zamilkli oboje. Dziewczyna zaciskała powieki, ale i tak wielkie łzy w końcu spadły na jej brodę. – Rany! Tymek! – łkała. – Czy ty zawsze musisz wszystko popsuć? Nie mam już sił. Było tak dobrze, tak dobrze... Cholera! – pchnęła go, a sama wtuliła się w śpiwór, by nie widział, jak płacze. Tymek po chwili przytulił ją, co jak zwykle tylko zwiększyło ilość wylewanych łez. Uspokoiła się w końcu. – Jeśli mi nie ufasz – powiedziała – to wszystko, co jest między nami, nie ma żadnego sensu. Czy naprawdę daję ci powody do zazdrości, że codziennie musimy się o to kłócić? – Nie chcę teraz o tym mówić. – Uciekasz przed problemem. A właściwie usiłujesz przerzucić go na mnie. Ale ja mam tego dość. – Dobrze, Zapałka – powiedział zły. – Mam problem. Jesteś w porządku, a ja się czepiam. Zadowolona? – Nie, Tym. Nie zależy mi na udowadnianiu ci winy. Twoje problemy są moimi problemami. Chciałabym zrozumieć, skąd się w tobie wziął ten brak zaufania do mnie. Przecież nigdy cię nie zawiodłam. Przez dwa lata nawet nie pomyślałam o kimś innym. Zresztą, doskonale o tym wiesz. A ty najchętniej nałożyłbyś mi niewidzialną smycz. Dlaczego? – Ale piłujesz, Zuza – warknął. – Jeśli nie chcesz powiedzieć mnie, odpowiedz przynajmniej na to pytanie samemu sobie. – W porządku. Chcesz wiedzieć? To przez starego! – Nie rozumiem? – Odszedł od nas, gdy miałem dziesięć lat. Cztery lata żył z inną babą. – Nic mi o tym nie mówiłeś. – A po co miałem mówić – mruknął niechętnie. – W dzieciństwie był dla mnie wszystkim. Mieliśmy swoje sprawy, tylko ja i on. A potem zniknął, jakby nigdy nie kochał matki, Baśki, mnie. Wrócił nie dlatego, że tęsknił za nami, tylko dlatego, że tamta kobieta zginęła w wypadku samochodowym. Potem niby wszystko się ułożyło, ale to były tylko pozory. Zamiast miłości dawał nam forsę. Nic w nim nie zostało, gdy zabrakło tamtej. Może dlatego ja i Baśka jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Gdyby nie ty, pewnie bawiłbym się babami jak Baśka facetami. Nauczyłaś mnie miłości i dlatego tak się teraz wściekam... ze strachu... Przytuliła go. – On to on, a ja to ja – powiedziała. – Wiem, ale ta wiedza jakoś we mnie nie procentuje. Sam jestem czasami zmęczony swoimi głupimi emocjami. – Może powinniśmy więcej o tym rozmawiać. 222 – Mnie się i tak, Zuza, wydaje, że wywlekam z siebie za dużo. A ty byś chciała więcej. Uśmiechnęła się. Wiedziała, jak trudno było go zmusić do chwili refleksji. Taka rozmowa jak ta pewnie długo się nie powtórzy. – Dziękuję, że mi to opowiedziałeś, Tym. – A... – mruknął. – Nie mówmy już o tym. Szkoda lata. Chodźmy popływać. Przytuliła się jeszcze do niego na chwilę. Gdy wyszli z namiotu, Rafała już w obozie nie było, a oni poszli nad morze, by wykąpać się ostatni raz. Kaśka spakowała już częściowo swój plecak i przy tej okazji odkryła, że brakuje chustki. Od dziesięciu minut szukała jej bezskutecznie. Czarna Jagoda aż zbladła z przerażenia. W ogóle nie mogła sobie przypomnieć, co z nią zrobili, gdy Wiesiek kupił bandaż i zawinął jej rękę. Popatrzyła pytająco na chłopaka, ale ten tylko wzruszył ramionami. Kłapouchówna przetrząsnęła każdy zakamarek namiotu, a potem wzięła się do przeszukiwania obozowiska. Bardzo lubiła tę białą chusteczkę i była teraz zrozpaczona, że nigdzie jej nie ma. Nagle jej wzrok przyciągnął biały rąbek wystający z Wiesiowej kieszeni. Zbliżyła się do chłopaka i spytała: – A tam co masz? Koala nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, nie mówiąc już o odpowiedzi. Kaśka więc sama szarpnęła za rąbek i z oburzeniem wyciągnęła swoją chusteczkę, zmiętą i zabrudzoną. Aż jej się nie chciało wierzyć! – Co ona robiła w twojej kieszeni? – podsunęła ją pod nos chłopakowi. Wiesio spojrzał nieśpiesznie i bez nerwów. – Twoja? Co ty powiesz? – Dobrze wiesz, że moja! Co z nią robiłeś? Czarna Jagoda nie wytrzymała. Koniecznie chciała usprawiedliwić chłopaka. – Bo on... on... – Urwała, gdyż Wesiek spojrzał na nią takim wzrokiem, że słowa zastygły jej na wargach. – Wycierałem nią sobie nos – powiedział ironicznie Koala. – Wyjątkowo mi do niego pasowała ta twoja śnieżnobiała szmata. Ale już ją sobie możesz wziąć. Kaśka aż pobladła ze złości. Chciała wyrzucić z siebie jakiś straszny monolog, gdy dostrzegła plamy krwi. – Czemu nie powiedziałeś, że leciała ci z nosa krew? Koniecznie musisz mnie zawsze zdenerwować? – Uwielbiam, gdy podskakujesz jak nadepnięta na odcisk pluskwa. To dla mnie słodki widok. Prychnęła. Wiedziała jednak, że od Wieśka nie może spodziewać się nic innego. Czarna Jagoda natomiast nic z tej sceny nie rozumiała. Ani tego, dlaczego chłopak tak nie znosi Kaśki, ani tego, dlaczego nie powiedział jej prawdy, tylko wszystko wziął na siebie. Trochę się Wieśka obawiała, a trochę go podziwiała. Zwłaszcza imponował jej ten jego bezczelny spokój. W dodatku czuła, że jest z nim związana tajemnicą. Tylko dlaczego wszystko musiało pozostać w ukryciu także przed Kaśką? Co innego, gdyby to był Kłapouch... – No, co tak się na mnie gapisz? – mruknął do niej teraz Wiesio i Jagodzie zrobiło się trochę przykro. – I nie próbuj chlapać jęzorem – dodał. Dziewczyna nie odpowiedziała. Koala był taki dziwny. Nierówny. Drażniący. Ale i tak przeważała w niej wdzięczność za to, że udzielił jej pomocy. Kaśka po uporządkowaniu swoich rzeczy postanowiła zorganizować jakoś wieczór. Obozowicze plątali się między namiotami markotni, zdziwieni upływem czasu, niezdolni do działania. Kłapouchówna nie mogła pozwolić, by ten ostatni dzień zakończył się tak nijako. Najpierw namówiła Marcina na gitarowy koncert, a potem poprosiła bliźniaków, by porozumieli się z 223 krakusami. Zaproponowała, by tym razem spotkali się nie między namiotami, tylko na plaży, by tam obejrzeć zachód słońca i pożegnać w ten sposób morze. To był dobry pomysł. Po godzinie siedzieli już wszyscy na piasku, w zacisznym miejscu, oparci o kępy traw, słuchając melodii granych przez Marcina. Potem dołączyli do niego chłopcy z drugiego obozu i grali na przemian, coraz bardziej wesołe i znane piosenki. Przycichli trochę, gdy zaczął się zachód słońca, piękny tego dnia, amarantowy, szeroko rozlany po niebie i morzu. – Pamiętasz, jak po przyjeździe nagle zobaczyliśmy tę zatokę? – spytała Małgorzatę Agnieszka. – Co to był za widok! I tamten kolor! – Lazur. – Z odrobiną chryzolitu, jak powiedział wtedy Bogdan. – Tak. Pamiętam to. Teraz też jest pięknie. – Zgadza się. Chociaż Bogdan już nie zajmuje się kolorem morza. – Aga położyła się na piasku. – Czas ponoć leczy rany. Ciekawa jestem, czy będę pamiętać o tym lecie za jakieś dwadzieścia lat. O Marcinie i owym nieszczęsnym pocałunku, o tym, że byłam tak nieprzytomnie zakochana i zupełnie straciłam rozum. Jak myślisz, będę? – Nie mam pojęcia. Może tak, może nie. – Te nasze młodzieńcze uczucia! Człowiek myśli, że świat się kończy, a za rogiem czeka już inna przygoda. Ale najpierw trzeba trochę pocierpieć. Uf! Jak ja nie lubię cierpieć! Tak mnie jakoś w środku ściska i gniecie. Nie przełknęłam dzisiaj śniadania. Obiad też mi nie wszedł. I pomyśleć, że to wszystko przez jakiegoś zarozumiałego szczeniaka. – Dziewczyna z rozżaleniem spojrzała w kierunku Marcina, który jak zwykle siedział między dziewczynami. Małgorzata milczała. Nie słuchała Agi. Skupiała się na tym, by zapamiętać widok, który się przed nią rozciągał. Słońce prawie topiło się w morzu. Czuła smutek, ale taki jakiś dobry, który nie dręczy, lecz wypełnia człowieka dziwną, słoneczną tęsknotą. Aga była nieszczęśliwa, Bogdan jeszcze bardziej, a ona czuła, że cieszy ją ta chwila, cieszy ją zachód słońca, a także myśl, że już jutro będzie gdzie indziej, że wszystko się zmieni i zostaną wspomnienia podobne do snu. Czasami, gdy na chwilę przypominała jej się Anna, przeszywał ją dreszcz niepokoju i niewygody, ale zaraz o tym zapominała. Nie chciała o niej myśleć, przynajmniej dzisiaj. Wracali już do obozowiska, gdy Marcin w końcu nie wytrzymał i zaczepił Agnieszkę. – Długo masz zamiar się gniewać? – spytał. – Do końca świata – mruknęła i przyśpieszyła kroku. – Jak ci przejdzie, to jestem do twojej dyspozycji. Zaraz potem niestety ku Marcinowi rzuciły się z pożegnalnymi uściskami i łzami dziewczyny z Krakowa i Aga tylko zgrzytnęła zębami. Marcin szybko uwolnił się od nich, ale Agnieszka już zniknęła w namiocie i okazja do pogodzenia została zmarnowana. Nie przejął się tym zbytnio. Nawet roześmiał się, gdy przypomniał sobie wszystkie złe miny dziewczyny, jakie zaprezentowała dzisiaj. Szeroki repertuar – pomyślał. – Ładnie się gniewa. 224 POWRÓT 225 Rozlokowali się w przedziałach prawie tak samo jak poprzednio. Tylko Agnieszka dołączyła ostentacyjnie do Małgorzaty, Emil też wszedł do tego samego przedziału, więc Marcin z uśmiechem oświadczył, że dla Agi gotowy jest przenieść się wszędzie, po czym pomaszerował do przedziału Tymka, gdzie powitał go wrogi pomruk Baśki. Z dwojga złego wolała ona jednak towarzystwo Marcina niż Pinokia. Aga z przykrością stwierdziła, że nie jest to już przedział tak wesoły jak przedtem. Albert zapakował się na najwyższą kuszetkę i leżał tam wpatrzony w sufit, co przygnębiało także Freda. Bogdan siedział w kącie przedziału zamyślony i przybity. Tylko Małgorzacie i Emilowi dopisywały humory. Siedzieli przy oknie i wyglądali, wymieniając wielce głębokie uwagi na temat pejzażu, jak pomyślała sarkastycznie Agnieszka. Co za odmiana – dwa tygodnie, a wszystko zmieniło się jak w kalejdoskopie. Udało jej się w końcu wyciągnąć Margot na korytarz. – Możesz sobie pogratulować. Emil porzucił dla ciebie lektury! – Dla mnie? – zdziwiła się Małgorzata. – Mylisz się. Oderwał się od nich, by trochę pooglądać świat. I zdziwił się, że jest taki zajmujący. – A z tego świata najbardziej zajmująca pewnie wydałaś mu się ty. – Daj spokój, Aga. – Nie rozumiem, jak ty się z nim dogadujesz. To taki straszny mruk. Nie przypominam sobie, żeby do mnie wyrzekł chociaż jedno słowo, a gdy jest w twoim towarzystwie, gęba mu się nie zamyka. – Wcale nie. Nie rozmawiamy dużo, ale lubię jego sposób rozumowania. Jest może trochę nietypowy, ale mnie się to podoba. – Lubię sposób jego rozumowania! Jejku! Co za koszmarne zdanie o chłopaku. Czyżbyś znowu zamierzała się zaprzyjaźnić? Mało ci komplikacji z Bogdanem? W chłopaku trzeba się zakochać albo w ogóle się nim nie zajmować! Małgorzata się zamyśliła. – Może dla mnie za wcześnie na zakochanie... – powiedziała. – A Bogdan? – przypomniała jej Aga. – Wydawało mi się, że umierałaś z miłości. – Złudzenia... Kocham go, to prawda, na swój sposób go kocham, ale to inna miłość... przyjacielska, a może siostrzana... ale nic poza tym. Zrozumiałam to wczoraj. I cieszę się, że tak jest. – Została ci jednak po Bogdanie skłonność do intelektualistów. – Rany! Aga! Znowu usiłujesz mi coś wmówić. Już dość narozrabiałaś tego lata. Agnieszka jednak nie zwracała uwagi na jej protesty. – Swoją drogą, Emil mnie zaskoczył – kontynuowała. – Marcin tak się napracował, by cię zdobyć, i nic. Ten nosa przez cały czas nie wysunął zza książki, a ty nie możesz się doczekać, kiedy przerwę swoją gadkę, bo chcesz do niego wrócić i usłyszeć, co ma do powiedzenia. – Te twoje analizy, Aga. Doprowadzasz mnie do pasji. – I nie myśl, że nie miał innych okazji. Wczoraj Baśka proponowała mu swoje rozliczne i ponętne wdzięki, a on ją spławił po paru minutach. – Brrr! Zwariuję! – Spryciarz! Nie rozprasza się na byle co. – Z tym jednym się zgadzam. I nie myślę w tej chwili o sobie. – Ale jesteś dobrym przykładem. Zresztą, pasujecie do siebie. Gdy tak siedzicie przy oknie, to wyglądacie jak dwa dzieciaki planujące podróż dookoła świata. Głowy macie w chmurach. Dość zabawny widok. – Dzieciaki? – oburzyła się Małgorzata. – Mam dokładnie tyle lat co ty! – Ale marzenia masz młodsze. – Aga westchnęła, a Małgorzata się roześmiała. Coś prawdziwego było w słowach koleżanki. Bogdan zawsze gasił jej marzycielstwo. Emil przeciwnie, 226 inspirował ją, a ona jego. – Możesz iść do swego marzyciela – sarknęła jeszcze tamta. – Tylko nie zgubcie się w jakiejś innej czasoprzestrzeni. Szkoda by było. Małgorzata wróciła do przedziału, a Aga została na korytarzu, myśląc z niechęcią o tym mijającym lecie, które tak jej się nie udało. Nie tylko jej – przez szybę przedziału widziała Margot podającą Bogdanowi brzoskwinię. Wziął ją machinalnie, ale nie podniósł do ust. Przypomniała mu pewnie te wszystkie owoce, które trzymała w ręku Anna – tak właśnie pomyślała ze współczuciem Aga. Margot i Emil jedli ze smakiem. Obserwując ich, Aga pomyślała jeszcze, że wszyscy się trochę przez te dwa tygodnie zmienili. I wszyscy coś przeżyli. O mijającym lecie myślał także Marcin. Obok niego cały klan Tymka grał w karty, a on brzdąkał na gitarze i przypominał sobie wszystkie wydarzenia po kolei, począwszy od tego momentu, gdy ujrzał pod filarem Margot, a kończąc na tym, gdy przyciągnął do siebie Agę i pocałował ją. Chwilami zaplątywały mu się także w te myśli inne dziewczyny – Mariola, Baśka i Luiza, ale ze zdziwieniem zauważył, że ciągle wraca do Agi. Jak to możliwe? Patrzył na Zuzę i Tymka, siedzących obok siebie, i zazdrościł im porozumienia. Dziewczyna czasami przeczesywała czuprynę Tymka bezwiednym, pieszczotliwym gestem, a on równie bezwiednie kładł rękę na jej ramieniu. Wyglądało to tak, jakby ich ciała rozmawiały ze sobą gestami i dotknięciami. Marcin zatęsknił za tym wszystkim i stwierdził, że znowu przychodzi mu na myśl Aga. Przypomniał sobie, że omal nie zemdlała, gdy ją pocałował. Wpadła po uszy – stwierdził. Była na wyciągnięcie ręki, na skinienie. Był tego pewien. I zastanawiał się, co z tym zrobić. Wszystko zależało od niego, a on jeszcze nie wiedział, czego chce. Mam czas – pomyślał. Kaśka i Fred kolejny raz omawiali problem nikotynowy. – Musisz mieć silniejszą wolę – mówiła z przekonaniem dziewczyna. – Obóz się kończy. Kto cię będzie pilnował w Polsce? – Właśnie się nad tym zastanawiam. Do początku roku szkolnego dwa tygodnie. Rak płuc murowany – powiedział żałośnie. Kłapouchówna zastanowiła się chwilę. – Mieszkamy właściwie niedaleko. Raz czy dwa mógłbyś przyjść, ale tylko wtedy, gdy poczujesz, że już nie dajesz rady... Nie zdołała dokończyć. Fred jak zwykle porwał ją z wdzięczności do góry. Ale tym razem nie zamierzał jej postawić z powrotem na ziemi. Umieścił ją na korytarzowym siedzeniu i z zadowoleniem stwierdził, że w ten sposób ich głowy znalazły się na tym samym poziomie. Kaśka się zaniepokoiła, gdy się do niej bokiem przyrównywał. – Co ty wyprawiasz? I w ogóle dlaczego mnie tu postawiłeś? – Bo nie zamierzam całować cię w czubek głowy – powiedział odważnie Fred. Kaśka otworzyła ze zdziwienia usta, co nadało ich pocałunkowi więcej uroku. – Albert mi mówił, że to przyjemna sprawa, ale doprawdy... – bliźniakowi zabrakło słów. Kaśce tym bardziej. Istynktownie rozejrzała się tylko, czy nikt nie widział. Na korytarzu była tylko Czarna Jagoda, ale na szczęście bez okularów, więc niczego nie zarejestrowała. – Fred! – wydusiła w końcu z siebie Kaśka. Bliźniak udawał, że nie słyszy nagany w jej głosie. – Doprawdy, coraz przyjemniej rozwiązuje się z tobą ten.. no... problem – powiedział. Pocałował ją jeszcze raz i dopiero wtedy Kaśka zeskoczyła na podłogę. Instynktownie otrzepała niewidzialne zakładki, a Fred pomagał jej w tym z takim zapałem, że dziewczyna się roześmiała. – Nie wiem, czy powinniśmy to kontynuować – powiedziała z odrobiną przekory w głosie. Fred zrobił żałosną minę. – Ale właściwie czemu nie?! – Umknęła przezornie, bo Fred gotowy był znowu okazywać wdzięczność. Gdy była już blisko swego przedziału, odwróciła się. – Dobrze, że nie zmieniłeś się w żabę – powiedziała i ze śmiechem schowała za drzwiami. Fred nic z tego nie zrozumiał, ale doszedł do wniosku, że śmiech to dobry objaw i że Kaśce chyba podobał się ten 227 nowy element w ich problematycznym związku. Zamierzał to jeszcze przedyskutować z bratem, ale po chwili namysłu doszedł do wniosku, że nie może mu opowiadać o pocałunkach z Kaśką teraz, gdy Albert jest na dnie rozpaczy. Wiesio postanowił dowiedzieć się, jak mają się sprawy z ręką Czarnej Jagody. Dziewczyna była akurat na korytarzu. Koalę trochę denerwowało to, że czuje się w obowiązku sprawdzać cokolwiek, ale niepokoił się, czy ręka została dobrze zdezynfekowana, i to powodowało jeszcze większą niewygodę. Postanowił więc rzecz szybko zakończyć i mieć spokój. By nikt nie zauważył jego konszachtów z dziewczyną, stanął obok niej w niedbałej pozie, rozejrzał się, a potem mruknął tak, by nikt tego nie słyszał: – No i jak ręka? – Dobrze – odpowiedziała scenicznym szeptem Jagoda. – Tylko trochę mnie swędzi. – To znaczy, że się goi – rzucił ze znawstwem. Z naprzeciwka szła Baśka, która z ciekawością spojrzała na to ich bliskie stanie, ale popatrzywszy na obojętną minę Koali i podobną Czarnej Jagody, tylko wzruszyła ramionami. Tych dwoje nie zmieniło się podczas całej wyprawy. Żadnej z nimi zabawy – nudne mruki. Uf! A że zła była dalej na cały świat, przygadała Czarnej Jagodzie: – Tylko miejsce zajmujesz na korytarzu – burknęła. – Przecież ty bez okularów jesteś ślepa jak kret. Więc po co tu sterczysz przy szybie i przeszkadzasz chodzić? Jagoda zatrzepotała swoimi czarnymi rzęsami, rozżalona zwłaszcza tym, że Baśka mówi takie rzeczy przy Wieśku. Ze zdenerwowania nie mogła znaleźć właściwej repliki. Baśka już miała minąć ich triumfalnie, gdy drogę zastąpił jej Wiesio. – Może i mnie powiesz coś miłego – rzucił zaczepnie. – No proszę, obrońca się znalazł! – zakpiła Baśka. – Może i tak. – Koala był niewzruszony. – Myślisz, że wolno ci wszystko, bo masz za plecami Tymka? – To nie twój interes. – Ale mój kaprys. Tak sobie tu stoję i mam ochotę na to, byś przeprosiła Jagodę. – Odbiło ci od słońca. Przepuść mnie! Ale Wiesio się nie usunął. Zebrała się przy nich już spora grupka słuchaczy. W końcu z przedziału wyjrzał Tymek. – Co jest? – spytał. – Nic! – burknęła Baśka i ruszyła w drugą stronę wagonu, wściekła na to, że nawet taki Koala jest przeciwko niej. Po drodze musiała jeszcze minąć Alberta, co doprowadziło ją prawie do wrzenia. – Co tu tak sterczysz – rzuciła. – To nie grządka z twoimi kumplami robalami, tylko korytarz. Albert nic nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią tak, że zrobiło jej się niedobrze. Z przedziału wyjrzał także Kłapouch i widząc minę Baśki, spojrzał pytająco na Wiesia, bo na nim skupiały się spojrzenia wszystkich. – Potknęła się o moje nogi i wpadła na Wieśka – rzuciła pośpiesznie Czarna Jagoda. – Nie wzięłam na korytarz okularów i nie zauważyłam jej – usprawiedliwiała się. Kłapouch popatrzył na nich przenikliwie i odstąpił od dalszych badań. Pozostali też się rozchodzili. – Nie musiałaś tego robić – burknął do Jagody niezadowolony Wiesio. – Sam się umiem bronić. Oni mi wszyscy mogą naskoczyć. – Ty też nie musiałeś mnie bronić. – Akurat! Już odkręcałaś tę swoją fontannę. Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nie znoszę, jak baba płacze. Brrr! – Wiesio wstrząsnął się malowniczo, a Jagodę przeniknął słodki dreszcz, bo chociaż chłopak burczał i minę miał dawną, to przecież zrobił coś, czego dotychczas 228 nie zrobił dla niej nikt oprócz matki – stanął w jej obronie. Na jej usta wpłynął bezwiedny uśmiech, który zdenerwował Koalę. – Spadam stąd, bo tak świecisz protezą, że aż mnie oczy bolą – rzucił i dodał: – Pamiętaj, co mi obiecałaś! – Jasne! – odrzekła i znowu się do niego mimowolnie uśmiechnęła, co zupełnie przygnębiło Koalę. – Nie wiedziałem, że to potrafisz. Ale czemu musisz to pokazywać teraz? Wolał oddalić się do toalety, bo w pobliżu kręciła się Kaśka, a przy niej jak zwykle bliźniacy, więc niebezpiecznie było przeciągać dłużej tę scenę. A Czarna Jagoda została na korytarzu, z oczami utkwionymi w rozmazanym pejzażu, uśmiechnięta i taka jakaś w środku odświętna. Nic się przecież aż tak dobrego nie zdarzyło, a ona czuła się cudownie. O obozie też nagle zaczęła myśleć inaczej. Przypomniała sobie szum morza i ciepły piasek, wygłupy bliźniaków i wspólne wieczory przy gitarze, nawet ta nieszczęsna rana na ręce zyskiwała zupełnie inny wymiar. Wiesz – mówiła w myślach do matki. – Dzięki temu skaleczeniu dowiedziałam się, że mogę liczyć na ludzi. Najpierw pomógł mi Emil, który tak bardzo nie lubi odrywać się od książek, a potem Wiesiek, który w ogóle nie lubi robić niczego poza wylegiwaniem się na materacu. Czy nie sądzisz, mamo, że ich pomoc była w takim razie jakby bardziej wartościowa? No bo więcej musieli poświęcić. Kaśce nie przyszłoby to z takim trudem jak Wieśkowi. Nie była jednak pewna, czy to opowie matce. Tyle się wydarzyło, że nie wszystko da się opowiedzieć – usprawiedliwiała się z góry. Ach! Jakie to były cudowne wakacje! Godzinę później w tym samym miejscu stała Aga. Nie zauważyła, kiedy zjawił się przy niej Marcin. Już od paru minut patrzył na jej zamyślony profil. Poczuła w końcu ten jego napięty wzrok i zmieszała się jak pensjonarka. Rozdrażniło ją to. – Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? Pobrudziłam się? Pewnie na tym cholernym, wielkim nosie! – Nie jesteś brudna. I nie mów o nim w ten sposób. Coś dziwnego było w tonie Marcina. Dziewczyna zastygła, zapatrzona w jego błękitne oczy, niepewna i wytrącona z równowagi. – Jeśli znowu próbujesz na mnie swoich wdzięków, to nie wysilaj się – uprzedziła. Uśmiechnął się zagadkowo. Aga nie wytrzymała. – Idę. Przytrzymał ją za łokieć i przyciągnął do siebie. – Nigdzie nie idziesz. – Nie jestem jakąś tam głupią blondyną, która drży po twoim każdym przeciągłym spojrzeniu. – Faktycznie, nie jesteś blondynką. I nie jesteś głupia. Co nie znaczy, że nie drżysz. – Nienawidzę tej twojej pewności siebie. Zostaw mnie! Odepchnęła go, ale nie zdołała się wyswobodzić. Ogarnął ją strach. Bała się, że jeśli Marcin ją teraz przytuli, to ona przyklei się do niego na dobre i trzeba będzie odrywać ją od niego siłą. Chłopak jednak pocałował tylko koniuszek jej nosa. – Podoba mi się – powiedział. – Akurat. – Chciałabyś być ponad, co? – spytał z odrobiną kpiny. – A tu taka głupia, banalna miłość. – Wszystko psujesz, Marcin. Aż tak bardzo zależy ci na wpisaniu do rejestru jeszcze jednego imienia? – poczuła, że ma w oczach łzy. – Już ci mówiłam, że możesz je sobie wpisać. Powinno ci to wystarczyć. – Nie. – Nie?! – zdziwiła się. – Więc o co ci chodzi? – Zakochałaś się, Aga, w micie o Casanovie, nie we mnie. A ja zakochałem się w tobie. Jak widzisz, przeżywamy miłość bez wzajemności. 229 Dziewczyna na chwilę zaniemówiła, a gdy dotarł do niej prawdziwy sens jego słów, odwróciła się gwałtownie do okna. Nie mogła na niego patrzeć. Nie teraz. Poczuła jego dotknięcie na ramieniu. – Pogadajmy szczerze. Chyba nie mamy innego wyjścia. Ucieczka nie pomoże – powiedział Marcin po raz pierwszy z odrobiną czułości. Dziewczyna przytknęła czoło do chłodnej szyby. Miała w głowie chaos. – Hej, jestem tu i mówię do ciebie. Nie pokażesz mi swojej miny? – Aga z trudem odwróciła się ku niemu. Roześmiał się, widząc jej przerażoną i udręczoną twarz. – Nie wygląda to najlepiej. Tak myślałem. Nie ufasz mi. – Jeśli mówisz to wszystko tak sobie, bez powodu, to niech cię diabli porwą! – wydusiła w końcu z siebie. Przytulił ją w odpowiedzi. – A Margot? – przypomniała mu jeszcze. – To zupełnie co innego. Nie myśl teraz o niej. – Czemu mam ochotę cię zabić? – Ze strachu. Bezpiecznie było durzyć się w micie, co? Mnie też bezpieczniej było chować się za mit. Sam czuję się głupio. Jakbym zdjął maskę. – Nie mogłeś mi tego powiedzieć w ładniejszych dekoracjach – Aga nie byłaby sobą, gdyby nie zdobyła się chociaż na odrobinę ironii. Marcin roześmiał się. Faktycznie, stali na środku korytarza, obok nie najczystszej szyby. – Niestety, olśniło mnie dopiero przed chwilą. Wiem, że lepszy byłby zachód nad morzem, ale musi ci wystarczyć ten za oknem pędzącego pociągu. Agnieszka miała jeszcze jeden problem. – Marcin? – Tak? – A co zrobimy z moim nosem? – spytała przygnębiona. – Jeśli jeszcze raz powiesz o nim coś brzydkiego, to utnę ci język i po kłopocie. – Nie przeszkadza ci? Naprawdę? – Nie mam pojęcia, czemu się tak do niego przyczepiłaś. Jest w porządku, za to fryzura koszmarna. Na pierwszą randkę pójdziemy do fryzjera. Marcin dotknął jej włosów i podniósł je do góry. Dopiero teraz było widać naprawdę delikatny zarys policzków Agi, migdałowy kształt oczu i ładny wykrój ust. Miał ochotę pocałować je, ale uznał, że na to jest jeszcze za wcześnie, i tylko znowu dotknął koniuszka nosa. Ale nawet to na dziewczynie zrobiło takie wrażenie, że omal nie zemdlała. Wiedział, że jest wobec niego zupełnie bezbronna. Zwykle w takich sytuacjach czuł lekceważenie, teraz jednak ze zdumieniem odkrył w sobie inne uczucia. Otoczył Agę ramieniem i lekko przytulił, tak by poczuła się przy nim bezpieczna. – Mam wrażenie, że to sen. Nie chcę się obudzić. Nie chcę. – Nie musisz – powiedział. Korekta: Antoni Pawlak