W ITOLD § ZOLGINIA Geniusze szczęśliwi geniusze nieszczęśliwi Z HISTORII POLSKIEJ NAUKI I TECHNIKI WYDAWNICTWA „ALFA" 1987 Projekt okładki Jacek'Tofii Redaktor Krzysztof Bereza Redaktor techniczny Zofia Jagielska Copyright by Witold Szolginia Warszawa 1987 / ? Od autora Na wstępie słów kilka o tytule tej książki, który „niewtajemniczonym" może się wydać mało zrozumiały lub, co gorsza, pretensjonalny. Otóż został on utworzony przez autora na zasadzie cytatu — nawiązuje do autentycznej wypowiedzi dziewiętnastowiecznego polskiego wynalazcy, Abrahama Sterna. Ten, rozczarowany niepowodzeniami w upowszechnianiu swego wynalazku, wyraził publicznie, na posiedzeniu Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, życzenie, aby to, co się jemu nie powiodło, udało się kiedyś „szczęśliwemu jakiemu geniuszowi". Sam więc był niejako (chociaż tego sam o sobie wprost nie powiedział) „geniuszem nieszczęśliwym". O takich to właśnie „geniuszach szczęśliwych" i „geniuszach nieszczęśliwych" jest mowa w tej książce. Dziedziny ich pracy, osiągnięć i niepowodzeń oraz krąg kulturowy, w którym działali, określa podtytuł książki: „Z dziejów polskiej nauki i techniki". Książka jest więc zbiorem wizerunków pewnej liczby polskich uczonych, techników i wynalazców, zarówno znanych, jak i niemal zupełnie zapomnianych. Pierwsi z nich to, z reguły (choć nie zawsze) „geniusze szczęśliwi", drudzy — z zasady, „geniusze nieszczęśliwi". Autor zdaje sobie sprawę z tego, że powyższe wyjaśnienie nie jest zbyt precyzyjne. Cóż bowiem właściwie znaczą określenia „znani" lub „zupełnie zapomniani"? Komu bohaterowie tej książki rzeczywiście nie są obcy, kto zaś nie ma o nich żadnego pojęcia? Pragnąc się w tym nieco zorientować, autor przed przystąpieniem do pisania zamierzonej książki przeprowadził niewielką ankie- tę. Oto zapytał w kilku różnych miastach kraju kilkadziesiąt w sumie osób w różnym wieku i o różnym wykształceniu, od uczniów szkół średnich poczynając, ? ?? ludziach z wyższym wykształceniem kończąc — co też wiedzą o postaciach, których żywoty i dzieła pragnął opisać. Wyniki tej zaimprowizowanej ankiety były niewesołe, a właściwie całkiem smutne. Bo oto, na przykład, spośród kilkunastu osób mieszkających od lat w budynkach usytuowanych na warszawskim Mokotowie przy ulicy Stefana Bryły żadna nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, kim właściwie był patron tej arterii. Ktoś jedynie wyraził ostrożne przypuszczenie, że to pewnie jakiś... rewolucjonista, bo „nazwisko ma jakoś do tego pasujące, a może zresztą to pseudonim?". No i mimo wszystko ten ktoś nie bardzo się pomylił (choć oczywiście nie wiedząc o tym): profesor Stefan Bryła rzeczywiście był rewołucjonistą, tyle że w dziedzinie montażu konstrukcji stalowych... Na gdańskiej ulicy któryś z przechodniów zagadnięty o Heweliusza bez chwili namysłu wskazał na górujący nad tą częścią miasta wieżowy budynek: „Heweliusz? To przecież ten, o tam, hotel!" Co by zaś miała oznaczać albo też z czym lub kim się kojarzyć nazwa tego hotelu — zupełnie nie wiedział ani on, ani żaden inny z kilku zapytanych o to kolejnych przechodniów, O Jędrzeju Sniadeckim w kilku miastach Polski jedni mówili raczej ogólnikowo, że to „ktoś znaczny, bo ma swoją ulicę", inni zaś odpowiadali, że to „chyba jakiś polityk", że „uczyłem się o nim w szkole, ale już zapomniałem" — i podobnie. O Witelonie, Kazimierzu Siemienowiczu, Abrahamie Sternie, Stefanie Drzewieckim, Kazimierzu Prószyńskim — nikt nigdy nic nie słyszał. Michała Sędziwoja jedna tylko osoba (w Krakowie) znała z obrazu Jana Matejki, nic jednak ponadto o tej postaci powiedzieć nie umiała. O Antonim Corazzim dwie tylko osoby (ze stolicy) wiedziały, że „dawno temu budował Warszawę". Znakomitego architekta Macieja Nowickiego mylono na ogół (zwłaszcza w Krakowie) z też niewątpliwie znakomitym... aktorem Janem Nowickim, a wynalazcę Jana Szczepanika z piosenkarzem Piotrem Szczepanikiem. Niewesołe to wszystko i — zawstydzające. Cóż bowiem z tego, \ że niektórzy z Wielkich Zapomnianych mają w tym czy innym mieście „swoje" ulice, że o nich i ich dziełach wiedzą coś ci i tamci 4 naukowcy i fachowcy, że od czasu do czasu któremuś z owych znakomitych Polaków zostanie poświęcony rocznicowy artykuł lub cała uroczysta sesja naukowa — skoro tak zwany szeroki ogół (włącznie z wysoko wykształconymi jego przedstawicielami) niemal nic lub też rzeczywiście zupełnie nic o nich nie wie? Skoro zaś tak właśnie jest we własnej ich ojczyźnie — to czyż można się dziwić, że również, za jej granicami o nich głucho? Czyż można również mieć usprawiedliwione pretensje o świadome pomijanie wybitnych polskich uczonych i techników w różnych obcojęzycznych monografiach, podręcznikach i encyklopediach, a nawet — bo i to się zdarza — o przywłaszczanie ich dorobku łub pierwszeństwa w naukowych odkryciach i wynalazkach technicznych? I wreszcie: skoro tak się dzieje, jak się dzieje, to czy przypadkiem nie wszyscy ci nasi wybitni rodacy, niezależnie od tego, jak im się rzeczywistości za życia wiodło, pomyślnie czy też wręcz przeciwnie — zasługują na przyjęte w tej książce umowne określenie „geniuszy nieszczęśliwych"? W obliczu takiej żenującej i powodującej niewątpliwie szkodliwe skutki dla polskiej kultury, nauki i techniki sytuacji, dla autora tej książki jest rzeczą jasną i oczywistą, że wszystkie polskie osiągnięcia naukowe i techniczne oraz ich twórców należy stale i wytrwale przypominać i popularyzować. W tej właśnie intencji napisał niniejszą książkę, w której zebrał wizerunki kilkunastu zasłużonych dla polskiej nauki i techniki osób. Dobór tych ludzi może się wydać komuś przypadkowy lub dyskusyjny. Autor gotów jest zgodzić się z takim osądem, świadom faktu, że każdy dobór jest w końcu mniej łub bardziej subiektywny. Zdaje też sobie sprawę z tego, że zebrane tu portrety kilkunastu polskich uczonych i techników można by (czy też nawet należałoby) pomnożyć o dalsze, dotyczące ludzi nie mniej zasłużonych i nie mniej, niestety — zapomnianych. Oczywiście, można by to uczynić — nigdy dość przypominania tych, którzy są chlubą polskiej nauki i techniki. Wymownie przemawiają za tym wyniki ankiety poprzedzającej pisanie tej książki. /, na koniec, autor pozwala sobie zacytować starożytną (ale przydatną w każdym czasie) sentencję łacińską: Feci, quod potui, fa-ciant meliora potentes. Co po polsku znaczy: Zrobiłem, co mogłem, ci, którzy mogą, niechaj zrobią lepiej. -' Pierwszy był Witelo... Żył i działał w XIII wieku. Współcześni mu oraz. potomni w następnych stuleciach nazywali go Vitellonem lub Witelonem. Był pierwszym europejskim badaczem nowożytnym w dziedzinie optyki oraz pierwszym znanym matematykiem, fizykiem i filozofem polskim. Tak, polskim, choć brzmienie jego nazwiska mogłoby u osób nie znających jego życiorysu budzić -niejakie wątpliwości w tym względzie. Każdego jednak chyba przekonają własne słowa Wite-lona, w których jednoznacznie określił swoją przynależność narodową, zawarte w jednym z rozdziałów jego znakomitego dzieła Perspectiva: „In terra nostra Poloniae, circa elevationem quinqua-ginta graduum...", co po polsku oznacza: „W ziemi naszej — Polsce, pod pięćdziesiątym stopniem szerokości geograficznej..." Dodajmy, że równoleżnik ten przechodzi przez ziemie śląskie. Bo też i na Śląsku, prawdopodobnie gdzieś pod Wrocławiem, urodził się nasz znakomity uczony. Stało się to około roku 1225. Przez długie lata dane biograficzne dotyczące Witelona, jakimi dysponowano, były nader skąpe, często graniczące z domysłami, i nierzadko sprzeczne ze sobą. Dopiero przeprowadzone przez profesora Aleksandra Birkenmajera badania źródłowe (Witelo — najdawniejszy śląski uczony, Studia nad Witelonem) pozwoliły na nieco dokładniejsze ustalenie przebiegu życia słynnego na całą Europę optyka, matematyka i filozofa. 7 Dla pochodzącego z niezamożnej, plebejskiej rodziny Witelo-na jedyną drogą awansu społecznego było obranie stanu duchownego. Decydując się na to, rozpoczyna studia w jednej ze śląskich szkół kościelnych, jak się przypuszcza — w Legnicy. Musiał chyba odznaczać się wybitnymi zdolnościami, skoro został później wysłany na dalsze studia do założonego w poprzednim stuleciu i już słynnego uniwersytetu w Paryżu. "Ukończył tam wydział sztuk wyzwolonych (nauk humanistycznych i matematycznych), uzyskując stopień magister artium. Po swych studiach paryskich powrócił na Śląsk i objął tu prawdopodobnie jakieś probostwo, ponieważ w owym okresie tytułuje się już jako „Witelo pleba-nus". W swych stronach rodzinnych był już wtedy niewątpliwie dobrze znany z zalet zarówno umysłu, jak i charakteru, skoro książę Henryk Pobożny powołał go w roku 1262 na wychowawcę swego syna, księcia Władysława, młodszego od Witelona o dziesięć lat. Obaj zostają wysłani na studia do Padwy na tamtejszym, znanym już wówczas szeroko uniwersytecie. Studia księcia Władysława nie trwały długo: przerywa je wkrótce i dzięki swym koligacjom uzyskuje stanowisko arcybiskupa Salzburga. Witelo natomiast pozostaje wierny swemu naukowemu powołaniu: kształci się nadal w zakresie nauk matematycznych i przyrodniczych oraz pilnie studiuje obszerny traktat najwybitniejszego optyka, Alhazena (Ibn al Haithama). W roku 1268 Witelo podąża do Rzymu, skąd wkrótce przenosi się do pobliskiego Viterbo. Tutaj poznaje kapelana papieskiego, Wilhelma z Moerbecke, człowieka gruntownie i wszechstronnie wykształconego, miłośnika nauk ścisłych i doskonałego znawcę języka greckiego. Zażyłość i przyjaźń, które się między nimi zawiązały, wywarły wielki wpływ na badania Witelona w dziedzinie optyki i na pracę nad jego znakomitym dziełem na ten temat. Wilhelm z Moerbecke pomógł mu bardzo skutecznie w gromadzeniu i studiowaniu niezbędnych materiałów źródłowych, tłumacząc z języka greckiego na łacinę różne traktaty z dziedziny matematyki i optyki, opracowane przez, różnych starożytnych autorów — Archimedesa, Herona, Ptolomeusza i innych. Do dziś zachował się w Bibliotece Watykańskiej obszerny rękopis zawierający przekłady prac uczonego mnicha, dokonane przezeń dla jego polskiego przyjaciela. 8 Swoje wielkie dzieło, któremu dał tytuł Perspectiva, ukończył Witelo prawdopodobnie w latach 1270-1273. Dalsze dzieje pierwszego polskiego matematyka, fizyka i filozofa są mniej znane. Według prof. A. Birkenmajera osiadł on pod koniec swego życia ponownie na rodzinnym Śląsku, nauczając w szkole kościelnej w Legnicy. Z przekazów, historycznych wiadomo, że na początku XIV wieku poziom nauczania w tej szkole wybitnie się podniósł, a zakres wykładanej tam wiedzy uległ znacznemu rozszerzeniu. Zmarł Witelo około 1280 r. (dokładnej daty, podobnie jak daty jego urodzin, nie znamy). W dziejach naszej średniowiecznej kultury Witelo był postacią niezwykłą. Ów śląski ksiądz, fizyk i matematyk, twórca dzieła z dziedziny optyki, uznawanego za klasyczne przez naukowców kilku następnych stuleci, po jego napisaniu zdobywa od razu znaczny rozgłos w całej Europie. Traktat Witelona najpierw roz-szedł się szeroko w odpisach, a po rozpowszechnieniu się sztuki drukarskiej został wydany trzykrotnie drukiem: w latach 1535 i 1557 w Norymberdze i w roku 1572 w Bazylei. Ten niewątpliwy bestseller naukowy póź-nego średniowiecza służył przez około czterystu lat za podręcznik wielu badaczom i uczonym, wśród nich nawet takim sławom, jak piętnastowieczny niemiecki matematyk i astronom Regiomontanus, geniusz epoki Odrodzenia, Leonardo da Vinci, nasz sławny Mikołaj Kopernik czy słynny niemiecki astronom i matematyk Johannes Kepler. Dzieło Witelona miało wartość tym większą, a jego znaczenie było tym istotniejsze, że powstało ono i rozpowszechniło się w epoce, gdy nauki ścisłe w Europie znajdowały się dopiero w początkowej fazie rozwoju. W porównaniu z większością uczonych traktatów średniowiecza, które ze względu na panujący w tej epoce obskurantyzm i nietolerancję zyskało sobie w następnych stuleciach określenia: „ponure" i „mroczne" — Perspectiva naszego śląskiego uczonego zadziwia swą naukową rzetelnością i — chciałoby się rzec — nowoczesnością ujęcia. W swoim wykładzie optyki opiera się on głównie na doświadczeniach, zdecydowanie odrzucając wszelkie, tak powszechne w średniowieczu, mętne rozważania metafizyczne i pseudofilozoficzne, a tłumacząc omawiane zjawiska całkowicie racjonalistycznie. Autor podzielił swe dzieło na dziesięć ksiąg. W pierwszej przed- 9 stawił te twierdzenia geometryczne, które są niezbędne do zrozumienia nauki o świetle; w drugiej zajmuje się prostoliniowym rozchodzeniem się światła i jego prędkością; w trzeciej opisał budowę oka ludzkiego i objaśnił, od czego zależy widzenie; w czwartej scharakteryzował złudzenia optyczne; księgi: piąta, szósta, siódma, ósma i dziewiąta traktują o własnościach zwierciadeł rozmaitego rodzaju, a księga dziesiąta, i ostatnia, omawia przechodzenie promieni świetlnych przez ciała przezroczyste. Co stanowi o niezwykłej randze naukowej Perspectwyl Autor zgromadził w niej cały dorobek, jakim dysponowała w dziedzinie optyki ówczesna nauka, łącznie z wiadomościami i spostrzeżeniami rozsianymi po rozmaitych manuskryptach z ubiegłych stuleci. Należy jednak zaraz dodać, że przed Witelonem optyka istniała właściwie jedynie w takiej właśnie postaci — osobnych, rozproszonych, nie powiązanych wzajemnie obserwacji, twierdzeń i domysłów. On był pierwszym, który ów materiał (między innymi także wyniki własnych prac i badań) zebrał, metodycznie usystematyzował, objaśnił i skomentował, tworząc spójną, logiczną całość. Powstanie Perspectivy można więc poniekąd utożsamiać z powstaniem optyki jako odrębnej nauki. Szczególnie cenną część tej encyklopedii optyki, jaką jest Perspectiva, stanowi pierwszy w historii wykład optyki meteorologicznej, którą, jak już wspomniano, Witelo interesował się szczególnie (zjawiska tęczy, mgły, fatamorgany, tzw. halo słonecznego itd.). Jest to największe osiągnięcie naukowe Witelona. Należy też dodać, że pierwsza księga omawianego dzieła stanowi jeden z najcenniejszych traktatów matematycznych średniowiecza, stawiający autora w rzędzie czołowych matematyków epoki. Wreszcie, rozpatrując bardziej szczegółowo zawartość kolejnych ksiąg, wypada zwrócić uwagę na parę najbardziej wartościowych koncepcji i pomysłów. W księdze pierwszej Witelon przedstawił między innymi oryginalny przyrząd do graficznego podziału dowolnego kąta na trzy części. W księdze ósmej na szczególne wyróżnienie zasługuje omówienie zjawiska tzw. aberracji sferycznej, którego Witelon był odkrywcą. Polega ono na tym, że równoległe promienie świetlne odbite od zwierciadła wklęsłego nie zbiegają się w jednym punkcie, lecz na pewnej powierzchni krzywej. W księdze dziewiątej zwraca uwagę opis bardzo pomysłowego wynalazku Witelona — zwierciadła palą- 10 cego (mogącego wzniecić ogień za pomocą promieni słonecznych), złożonego z zestawionych ze sobą zwierciadeł stożkowych o wspólnej osi. Rysunek tego wynalazku zdobi tytułową kartę Perspectivy. Dzieło Witelona, czytane początkowo w licznych odpisach, później trzykrotnie wydane drukiem, było w świecie bardzo cenione aż po wiek XVII. Wystarczy przypomnieć, że uczony tej miary, co wspomniany tu już Johannes Kepler, żyjący prawie czterysta lat po Witelonie — zatytułował jeden ze swych ważniejszych traktatów o optyce (jakże skromnie i z jakim szacunkiem dla wielkiego uczonego polskiego): Ad Vitellonem Parali-pomena, co można przetłumaczyć jako „Dopełnienie Witelona". Znane, stare porzekadło stwierdza melancholijnie, że „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju". Dziś, poza wąskim kręgiem uczonych specjalistów, mało kto wie coś o wielkim synu Śląska i Polski sprzed siedmiu stuleci. Należy więc sądzić, że przypomnienie zasług i osiągnięć tego znanego w całej niemal Europie polskiego matematyka, fizyka i filozofa jest rzeczą chyba słuszną. Witelo był bowiem pierwszy... / Arcymistrz „sztuki królewskiej" Alchemia... Bez obawy o zbytnią przesadę można chyba stwierdzić, że żadna inna dziedzina w wielowiekowej historii cywilizacji i kultury nie była domeną tak wielu badań, poszukiwań i eksperymentów, żadnej nie poświęcali się ludzie z taką gorliwością, zapałem i samozaparciem, żadna też nie pochłonęła tak ogromnych ofiar (chodzi tu zarówno o pieniądze, jak i życie ludzkie). Trudno się temu dziwić, jeżeli się zważy, że zasadniczą przyczyną bujnego, trwającego przez stulecia rozwoju alchemii, głównym motorem działania jej adeptów była największa chyba i naj-przemożniejsza z namiętności ludzkich — żądza bogactwa. Alchemia miała dostarczyć fundamentu i widomego, materialnego wykładnika bogactwa — złota. Ostatecznym celem żmudnych poszukiwań alchemików było uzyskanie tajemniczej, cudownej substancji, której nadano miano: lapis philosophorum — „kamień filozoficzny". Owa hipotetyczna substancja miała jakoby posiadać niezwykłą zdolność transmutacji, czyli przemiany wszelkiej materii (przede wszystkim zaś metali) w złoto lub inne szlachetne kruszce. Miała też umożliwiać otrzymanie tak zwanego panaceum, zwanego również „eliksirem życia" —uniwersalnego leku na wszelkie schorzenia i dolegliwości, odmładzającego i dowolnie przedłużającego życie. Początki alchemii sięgają czasów starożytnych. Z Grecji i krajów bliskiego Wschodu, przez północną Afrykę i Hiszpanię do- 12 ciera ona w XI i XII wieku do Europy, szerząc się tu i rozwijając coraz intensywniej w następnych stuleciach. W XIII i XIV wieku zajmują się" nią nawet tak znakomici uczeni, filozofowie i myśliciele,-jak Albertus Magnus (1193-1280), Arnold de Villanowa (1235-1312), Raymond Lullus (1235-1315), Roger Bacon (1214--1294) i inni. Przypisywano im autorstwo setek krążących w późniejszych wiekach rozpraw alchemicznych i trudno dzisiaj ustalić, które z tych traktatów były rzeczywiście ich dziełami. „Gorączka alchemiczna" zaczyna się wreszcie szerzyć wprost epidemicznie. Alchemią zajmują się uczeni na uniwersytetach, mnisi w klasztorach, monarchowie, możnowładcy i chudopachoł-kowie. Nazywano ją „Sztuką Królewską", ponieważ celem jej adeptów było otrzymanie króla metali — złota, i królów tylko (jak mniemano) była godna. Nie trzeba dodawać, że z uwagi na ów główny cel, jakiemu służyła — zdobycie wszechmocnego kruszcu, stanowiła również intratne pole działania niezliczonych szalbierzy, szarlatanów i wydrwigroszów. Błędem byłoby jednak dostrzegać w tej, tak absurdalnej i bezsensownej z dzisiejszego punktu widzenia, „Sztuce Ogniowej" czy „Sztuce Wulkana" (jak alchemię również nazywano) wyłącznie obłęd jednych, a szarlatanerię innych. Należy wyraźnie odróżnić tzw. alchemię spekulatywną od alchemii praktycznej. Alchemia spekulatywną, właśnie ta, rojąca o „kamieniu filozoficznym" i „eliksirze życia" — była przedziwnym, skomplikowanym konglomeratem elementów najróżniejszych systemów filozoficznych i religijnych, teorii przyrodniczych, babilońskiej astrologii, greckiej i egipskiej mitologii, okultyzmu, magii, mistyki oraz zagmatwanej, tajemniczej symboliki. Tłumaczyła ona wiele procesów chemicznych i fizycznych w sposób pseudoteoretyczny, nie poparty żadnymi rzetelnymi, w pełni sprawdzalnymi i przekonywającymi doświadczeniami. Inaczej miała się sprawa z alchemią praktyczną. Alchemikom nie udało się nigdy zgłębić tajemnicy „kamienia filozoficznego" ani sztucznie wytworzyć złota. Niemniej jednak, dzięki ogromnej liczbie najróżniejszych doświadczeń, jakie wykonali w trakcie wielowiekowych, żmudnych a bezpłodnych poszukiwań w tym kierunku, stopniowo gromadziły się różne uboczne obserwacje, odkrycia i stwierdzenia alchemii praktycznej. Doprowadziły one z czasem do sytuacji, w której co światlejsi alchemicy mogli 13 się już pokusić o próby sformułowania niektórych ogólnych prawidłowości w procesach chemicznych i fizycznych, biorąc za punkt wyjścia już nie jakieś mistyczno-magiczne spekulacje, ale rzetelną analizę faktów stwierdzonych doświadczalnie. Osiągnęli oni wiele poważnych sukcesów praktycznych, technologicznych i poznawczych. Odkryli i zbadali sporo związków chemicznych, między innymi kwasy mineralne (azotowy, siarkowy i solny, a także „wodę królewską" — mieszaninę odpowiednich ilości kwasu solnego i kwasu azotowego) oraz pewne sole (np. chlorek rtęciowy). Odkryli również kilka pierwiastków — arsen, antymon, bizmut i fosfor. Opracowali metody i prawidła rozpuszczania ciał stałych, zagęszczania roztworów, stapiania, krystalizacji, sublimacji itd. Oni też skonstruowali i udoskonalili wiele urządzeń i aparatów stosowanych w pracowniach i laboratoriach chemicznych aż po dzień dzisiejszy. Zbudowali różne naczynia kamionkowe i szklane do celów chemicznych, wprowadzili do użytku piece retortowe, kolby destylacyjne, chłodnice i odbieralniki. Wszystko to składa się na niezaprzeczalne osiągnięcia alchemii praktycznej. W XVI wieku i w pierwszej połowie wieku XVII przygotowały one grunt, na którym w drugiej połowie owego stulecia powstała chemia jako samodzielna nauka przyrodnicza. Do Polski wiedzę alchemiczną przynieśli zakonnicy. W średniowiecznym regulaminie zakonnym benedyktynów znajduje się wzmianka, że bracia zakonni zajmujący się „destylacją i sztuką ogniową" muszą swe prace w tym zakresie wykonywać z dala od klasztoru i kościoła. W roku 1463 dominikanie krakowscy na skutek praktyk alchemicznych puścili z dymem swój klasztor i bez mała połowę miasta. Wspomina o tym w swej kronice Jan Długosz. W XVI wieku alchemia szerzy się już w naszym kraju. „Sztuką ogniową" para się z zamiłowaniem Zygmunt August, interesuje się nią Stefan Batory, z pasją oddaje się jej Zygmunt III. "Wśród magnatów czołowymi adeptami alchemii są: marszałek koronny Mikołaj Wolski, wojewoda sandomierski Jerzy Mniszech i wojewoda sieradzki Olbracht Łaski. Ten ostatni, posiadacz olbrzymiej fortuny, na badania alchemiczne, prowadzone w kraju, we Francji, Toskanii, Czechach i Anglii, miał — jak podaje Nie-siecki w swoim herbarzu — wydać ogromną sumę miliona ów- 14 czesnych złotych polskich... „Kamienia filozoficznego" nie odkrył, złota nie wyprodukował, stracił za to niemal cały swój majątek. Zyskawszy jednak szeroką a wątpliwą popularność w Europie, stał się... bohaterem „Straconych zachodów miłosnych" Szekspira, a dwa i pół stulecia później — powieści Waltera Scotta i Aleksandra Dumasa. Rys. 1, Sceneria pracowni alchemicznej. Reprodukcja średniowiecznego drzeworytu Epoką największego rozkwitu alchemii w Polsce było panowanie króla Zygmunta III. Napisze o tym kronikarz: „Król Zygmunt zamiast się państwem zajmować, alchemią się bawi, piece buduje, złoto w cegły zlewa, i około tego rzemiosła robiąc, Kurzą Stopę spalił". Kurza Stopa to, jak powszechnie wiadomo, część zamku wawelskiego, który z winy króla-alchemika palił się zresztą dwukrotnie, w latach 1595 i 1596. Zniszczenie rezydencji królewskiej na skutek drugiego pożaru stało się jedną z przyczyn przeniesienia stolicy państwa z Krakowa do Warszawy. W tej epoce powszechnego zaczadzenia alchemią nie brakowało jednak w Polsce ludzi rozumnych i trzeźwo myślących, którzy opętanych żądzą wyprodukowania złota usiłowali przekonać, 15 że jest to niemożliwe i nakłonić do opamiętania. Profesor Akademii Krakowskiej Andrzej Grutyński tak pisał w roku 1591: Alchemista szuka ciepła odpowiedniego, by złoto uczynić. Znając materie metali nie może dojść, aby uczynił zioło, a czyni coś inszego złotu podobne. Głupiem jest bowiem i śmiesznem wśród dymów i węgli się pocić, i wielki wydatek czasu, co w lepsze użytem być może. i rzeczy, co familię i biednych żywić powinny, na takie głupstwa łożyć i tracić. Pięć lat później inny światły mąż, Stanisław z Gór Poklatecki, problem ów tak omawia w swojej książeczce Pogrom, czarnoksięskie błędy, latawców zdrady ? alchemickie fałsze jako rozpła-sza... na ochronę zbawienia ludzkiego wydany. Złota takiego, jakie natura sobie upodobała i dawa światu, żadnym obyczajem sprawić nie może alchemista, którykolwiek bądź z słusznych przyczyn uznać się może. Rzecz jest doświadczona, że kruszec natury swej odmienić nie może w inszy kruszec, chociaż jakimkolwiek podobieństwem to pokazuje.,. Alchemia nie ma to z umiejętności i mocy, żeby złoto prawdziwe uczynić mogła... Z tych tedy powodów dobrze baczymy, że istoty jednej w drugą istność obrócić i odmienić choć i najsztuczniejszymi przemysłami alche-mistowie nie mogą ani się też niechaj nie chełpią sławą i tytułem możności swej. A ich eliksir, którego oni do odmian natur używają, zelżon i lekce poważon być musi... W tym to okresie żył i działał najwybitniejszy alchemik polski, a zarazem najsłynniejszy alchemik ówczesnej Europy, znany, po-ważany i bardzo ceniony (także jako wybitny lekarz i wszechstronny przyrodnik) na wielu dworach królewskich i książęcych, Michał Sędziwój ze Skórska, Lgoty i Bukowicy (tak się pisał...), znany za granicami Polski jako Michael Sendivogius Polonus. Urodził się w roku 1566, zmarł w roku 1636. Sędziwój był i jest znany aż po dzień dzisiejszy przede wszystkim jako słynny alchemik najwyższego stopnia wtajemniczenia, posiadający jakoby tajemnicę „kamienia filozoficznego" i dokonujący transmutacji metali nieszlachetnych w złott). Za takiego uważali go współcześni mu, takim go widziano w wiekach późniejszych. Dla przykładu: na znanym 'obrazie Jana Matejki Sędziwój demonstruje przejętemu królowi Zygmuntowi III uzyskane przed chwilą w jego obecności, transmutowane z jakiegoś metalu złoto. Drugi przykład: znakomity nasz etnograf i historyk kultury Zygmunt Gloger, w swej Encyklopedii staropolskiej przedstawia Sędziwoja również tylko jako maga i alchemika, wysuwając w opisie (dość zresztą bałamutnym) jego żywota tę właśnie działalność na plan pierwszy. W podobny, jednostronny sposób oceniali Sędziwoja również inni. Wiadomo dziś, że niesprawiedliwie. W jakim jednak stopniu? Kim właściwie był Sędziwój naprawdę? Na pytania te niełatwo odpowiedzieć całkiem jednoznacznie. Urodzony w skromnej rodzinie szlacheckiej, osiągnął w swym życiu szczyty sławy, powodzenia i godności. Po studiach w Akademii Krakowskiej wyjechał za granicę, aby kształcić się dalej i doskonalić swe umiejętności. Był — nieraz wielokrotnie — w różnych krajach: w Italii (w Rzymie, Padwie, Neapolu, Wenecji), Hiszpanii, Francji, Flandrii, Anglii, Rosji, Niemczech (w licznych miastach) i Czechach. W tych dwóch ostatnich krajach przebywał nawet częściej niż w Krakowie. Studiował na wielu czołowych w tym czasie uniwersytetach, poznał licznych wybitnych uczonych i myślicieli. Znany i wysoko ceniony, zarówno w kraju, jak i za granicą, piastował zaszczytne godności: sekretarza i posła polskiego króla Zygmunta III oraz doradcy trzech kolejnych cesarzy rzymsko-niemieckich z dynastii Habsburgów — Rudolfa II, Macieja i Ferdynanda II. Zmienne były jednak koleje jego losu. Obok szczytów sławy i powodzenia osiągnął także dno upadku i poniżenia. Wiązało się to ściśle z jego rzekomymi umiejętnościami transmutacji nieszlachetnych metali w złoto. Oto garść informacji na temat tej dziedziny działalności naszego alchemika, według relacji Glogera, oczywiście bez gwarancji ich pełnej wiarygodności... Gdy współczesny królowi Zygmuntowi III elektor saski Chrystian uwięził alchemika Sethona, utrzymującego, że zna sztukę robienia złota, i dręczył go torturami, aby wymóc na nim wyjawienie tajemnicy — właśnie Sędziwój porwał jakoby Sethona z elektorskich lochów i uwiózł go do Krakowa, gdzie ten, w. następstwie przebytych tortur, wkrótce zmarł. Przed jego śmiercią Sędziwój miał odeń zażądać wyjawienia sekretu transmutacji, jednakże żądanie to nie zostało spełnione. Sethon darował mu tylko uncję (około 30 gramów) cudownego proszku „kamienia filozoficznego", który miał moc przemienienia... 5000 uncji (około 15 2 — Geniusze szczęśliwi,... 17 Książę astronomów i astronom królów Dnia 28 stycznia 1611 roku zamożnemu, powszechnie szanowanemu gdańskiemu kupcowi zbożowemu i piwowarowi, panu Abrahamowi Hewelke (piszącemu się zresztą również Hewel. Hefel oraz jeszcze inaczej) urodził się syn, któremu nadano imię Jan. Troskliwy rodzic przeznaczył go od początku do bardzo w Gdańsku poważanego zawodu kupieckiego, nie w tym jednak zawodzie dane mu było głównie działać i zdobywać ludzki szacunek, poważanie oraz majątek. Wszystko to, a na dodatek liczne zaszczyty i sławę, sięgającą daleko poza granice rodzinnego miasta i Polski, przyniosły mu gwiazdy, planety, komety i Księżyc. Przyszedł czas, kiedy imię tego gdańskiego astronoma stało się znane w całej oświeconej Europie. Dodajmy gwoli ścisłości, że znane nie w jego brzmieniu rodowym, lecz w zlatynizowanej ówczesnym zwyczajem formie: Hevelius, a także, w naszym kraju, w polskiej odmianie: Heweliusz. Zanim jednak do tego doszło, zanim mały Janek stał się sławnym Janem, musiał się wiele nauczyć. Papa Hewelke. pragnąc aby jego syn i sukcesor dobrze poznał środowisko rdzennie polskie, z którym mu przyjdzie handlować — wysłał go na wstępne nauki do Grudziądza. Po powrocie do domu w roku 1627 szesnastoletni Janek został, jakoby wbrew własnej woli. wpisany do cechu kupieckiego. Widocznie jednak na razie rzeczywiście nie bardzo nadawał się do handlu, skoro uczył się nadal prywatnie 22 był przekonany o praktycznych możliwościach uprawianej przez siebie sztuki, a nawet jakby zafascynowany nimi — świadczą najdobitniej jego własne słowa z roku 1604: Wynalazła bowiem sztuka dziś takie subtelności, że z trudem większe jeszcze mógłbyś znaleźć, a tak się różni od sztuki starożytnych filozofów [alchemików] jak zegarmistrz od zwykłego kowala... Gdyby ożył dziś sam ojciec filozofów Hermes lub wnikliwego umysłu Geber wraz z Raymondem Lullusem, nie jako filozofowie byliby uważani przez naszych chemików, lecz jako uczniowie, bowiem nie znaliby tylu dzisiaj zwyczajnych destylacji, kalcynacji i tylu innych przelicznych dzieł, które ludzie tego wieku wynaleźli i wykombinowali. Czytając te słowa można mieć wątpliwości, czy Sędziwoja należy nazywać jeszcze alchemikiem, czy j u ż chemikiem. Zgódźmy się więc na kompromis: w każdym razie zasługuje on chyba na miano alchemika naukowego. Odnosząc się bowiem z pełnym szacunkiem do poglądów ówczesnych czołowych autorytetów w dziedzinie filozofii i przyrodoznawstwa — odrzucał jednak wszelki mistycyzm i wszelkie spekulacje, którymi tradycyjna alchemia (zwana stąd spekulatywną) od wieków była przepojona. Za jedyne źródło wiedzy i sprawdzian poprawności poglądów uznawał doświadczenie. Świadczy o tym jednoznacznie jego własny pogląd, sformułowany w tym samym 1604 roku, szesnaście lat przed ukazaniem się słynnego dzieła Novum Organum znakomitego filozofa angielskiego Francisa Bacona z Verulamu, że „doświadczenie jest jedynym nauczycielem prawdy". Naukowe zbadanie traktatów Sędziwoja dowiodło, że wierność owemu poglądowi i metody naukowej analizy wyników doświadczeń pozwoliły najsławniejszemu polskiemu alchemikowi na sprecyzowanie różnych trafnych i bardzo śmiałych jak na tamtą epokę hipotez oraz dokonanie interesujących odkryć. Oto najważniejsze z nich. Na przeszło półtora wieku przed przyrodnikiem angielskim Josephem Priestleyem Sędziwój wykazał teoretycznie istnienie w powietrzu „pokarmu życia" — tlenu. Należy go też uznać za prekursora zwijanej z tym odkryciem chemicznej teorii spalania i oddychania, opracowanej i udowodnionej, również w ponad półtora wieku później, przez twórcę podstaw nowoczesnej chemii, słynnego uczonego francuskiego Antoine'a Lavoisiera. Sędziwój 20 dokonał też swoistej klasyfikacji metali, biorąc za podstawę uszeregowania ich aktywność chemiczną. Był więc także prekursorem teorii tak zwanego napięciowego szeregu metali. Mając na względzie te, tak znakomite, osiągnięcia Sędziwoja przy których bledną jego rozważania nad „kamieniem filozoficznym i poszukiwania sposobu transmutacji — należy chyba na najsłynniejszego polskiego alchemika patrzeć całkiem inaczej niż czynili to Matejko i Gloger... kilogramów!) ołowiu w szczere złoto. Sęetziwojowi musiało być tego widocznie mało. ponieważ, wziął sobie za żonę wdowę po Sethonie. aby wraz z nią odziedziczyć resztę „kamienia filozoficznego" zmarłego alchemika. Później o Sędzi woj u dowiedział się oddający się z zapałem alchemicznym praktykom król Zygmunt III i zawezwał go na zamek wawelski. Tu Sędziwój miał w obecności króla kilkakrotnie zamienić ołów w złoto, co jakoby potwierdził w swoich relacjach sekretarz królewskiej małżonki, Marii Ludwiki Gonzagi. Właśnie jeden z takich alchemicznych seansów przedstawił na swym obrazie Jan Matejko. Sędziwój miał potem powtórzyć takąż transmu-tację przed cesarzem Rudolfem II, wezwany przez niego na dwór w Pradze. Dokonał rzekomo tego również, i sam cesarz, otrzymawszy od Sędziwoja trochę „kamienia filozoficznego". Olśniony tym i zachwycony władca rozkazał wmurować w ścianę sali zamku hradczańskiego, w której złoto zostało sztucznie wyprodukowane, tablicę pamiątkową z łacińskim napisem: Faciat hoc quis-piam alius ąuod fecit Sendiwgius Polonus — „Niech ktokolwiek inny uczyni to, co uczynił Polak Sędziwój". Jak dalej relacjonuje Gloger, Sędziwój gościł jakiś czas w Wirtembergii na dworze księcia Fryderyka, przyjmowany tu wraz ze swym sługą. Janem Badowskim, z największymi honorami. Zazdrosny o to miejscowy alchemik Miihlenfels schwytał Sędziwoja podstępem i osadził go w lochu, odebrawszy mu uprzednio „kamień filozoficzny". Żona Sędziwoja, dowiedziawszy się o tym, zwróciła się z prośbą o interwencję do króla Zygmunta III i cesarza Rudolfa II, którzy Fryderykowi Wirtemberskiemu posłali ostre noty domagające się uwolnienia polskiego alchemika oraz ukarania winnego jego uwięzienia i obrabowania. Książę Fryderyk Sędziwoja uwolnił, a Miihlenfelsa rozkazał powiesić na szubienicy, trzykrotnie wyższej niż zwykła i pozłacanej fałszywym złotem. Miało się to dziać w roku 1607. Gloger relacjonuje następnie, że „Sędziwój obdarty ze swego skarbu, przez 18 lat później prowadził żywot nieznany, zapewne szukając na drodze badań utraconego kamienia filozoficznego". Jerzy Mniszech i Mikołaj Wolski dawali mu pieniądze na doświadczenia, które się jednak nie udawały. Sędziwój stał się szarlatanem, przemieniał niby w złoto pojedyncze monety, które pozłacał prawdziwym złotem rozpuszczonym w merkuriuszu (rtęci)". 18 Tyle o alchemicznej działalności Sędziwoja według relacji Glogera, którą należy oczywiście traktować z odpowiednią rezerwą, a którą przytoczono tu jako przykład wieści i opinii o sławnym polskim alchemiku, krążących w Europie przez dwa i pół stulecia. Gloger nie wspomina wcale o działalności Sędziwoja w zakresie alchemii praktycznej. Tu zaś osiągnięcia i zasługi tego cesarskiego doradcy są znaczne oraz godne uwagi i uznania. Oprócz historyków nauki wie dziś o nich mało kto. Sędziwój był autorem pewnej liczby rozpraw, z których najsłynniejsze były dwie: De Lapide Philosophorum Tractatus Duode-cim (Dwanaście traktatów o kamieniu filozoficznym) i Novum Lumen Chymicum (Nowe światło chemiczne). To drugie dzieło, drukowane po raz pierwszy w roku 1605, doczekało się aż trzydziestu wydań i wielu tłumaczeń na liczne języki — m.in. niemiecki, francuski, angielski, rosyjski. Rozprawy Sędziwoja cieszyły się wielką popularnością, chociaż były pisane przeważnie językiem — jak to dziś określamy — hermetycznym, a więc w sposób nadzwyczaj zawiły, bardzo niejasny, i zawierały mnóstwo alegorii chemicznych i różnych metafor zrozumiałych jedynie dla ludzi wysoko wtajemniczonych w arkana alchemii. Notabene i sama alchemia oprócz różnych innych nazw, z których kilka wymieniono tu już poprzednio, nosiła również nazwę „Sztuka Hermetyczna" — od swego patrona (i w ogóle patrona wszelkich sztuk tajemnych), mitologicznego bożka greckiego Hermesa Trismegistosa (Hermesa „po trzykroć wielkiego"). Niektóre swoje prace Sędziwój podpisywał pseudonimami, czasami anagramami (anagram to rodzaj pseudonimu, powstający z przestawienia liter lub sylab nazwiska). Fakt ten, jak również trudność właściwego zrozumienia „hermetycznych" wywodów Sędziwoja sprawiły, że w późniejszych okresach przypisywano mu wiele dzieł, których nie dokonał, i jednocześnie odmawiano mu autorstwa licznych, niewątpliwie jego własnych odkryć i hipotez, a nawet niektórych traktatów. Mimo to dziś nie ulega już żadnej wątpliwości, że Sędziwój był nie tylko alchemikiem-szarlatanem, oszukującym siebie i innych mirażem „kamienia filozoficzengo" i sztucznego złota. Wiadomo bowiem, że bardzo cenił on metody ówczesnej alchemii praktycznej i należał do twórców jej nowoczesnych — jak na czasy, w których żył — zasad naukowych. O tym, jak mocno 19 u profesorów znakomitego gdańskiego gimnazjum, nie ustępującego poziomem nauczania poniektórym ówczesnym akademiom. Spośród owych profesorów największy wpływ na młodego a-depta nauk wywarł profesor matematyki i poetyki, autor wielu rozpraw z dziedziny astronomii i trygonometrii, konstruktor przyrządów astronomicznych — Piotr Kruger. On to właśnie skierował zainteresowania swego wychowanka ku astronomii. Ten zaś był tak uzdolniony, że nie tylko poczynił szybkie postępy w tej dziedzinie, ale osiągnął przy pomocy swego mistrza znaczną biegłość w tokarstwie, miedziorytnictwie i szlifowaniu szkła, co mu się później bardzo, jak się okaże, przydało. Stary pan Hewelke położył już wprawdzie krzyżyk na kupieckiej karierze syna (przedwcześnie zresztą...), pragnął jednak widzieć go przynajmniej rajcą miejskim. Wysłał go więc w roku 1630 na nauki wyższego stopnia. Konkretnie — na studia prawa i kameralistyki, co w dzisiejszej terminologii można by określić jako studia administracyjno-ekonomiczne. Dokąd? Nie do sławnej Akademii Krakowskiej, ta bowiem była zamknięta dla protestantów (a Hewelkowie właśnie nimi byli). Podupadła już zresztą znacznie w tym okresie i zbyt wielkich korzyści naukowych swym słuchaczom nie zapewniała. Jan jedzie więc do słynnej ze swego uniwersytetu niderlandzkiej Lejdy, a potem, do Anglii i Francji, gdzie przebywa do roku 1634. Niemałe widać były efekty studiów u mistrza Krugera, skoro w ciągu tych kilku lat pobytu za granicą poznaje wielu czołowych uczonych ówczesnej Europy — matematyków, fizyków i astronomów, a wśród nich P. Gassendiego, J. Wallisa i A. Kirchera. Przyjaźni się z nimi i zaznajamia się z wynikami ich prac naukowych. W roku 1634 powraca przez Szwajcarię do Gdańska, którego nie opuści już do końca życia. Po powrocie z naukowych podróży spełnia wreszcie marzenia ojca: pomaga mu w prowadzeniu browaru i bierze czynny udział w społecznym życiu miasta. Najpierw działa w cechu piwowarów, potem, od roku 1641, jest ławnikiem Starego Miasta Gdańska i wreszcie od roku 1651 piastuje przez dziesięć lat godność głównego rajcy w gdańskiej radzie miejskiej. Jest zamożny, a nawet bogaty, odziedziczywszy po ojcu browar, siedem domów i stadninę końską. Jako ławnik i rajca pobiera przy tym przez trzydzieści sześć lat uposażenie po pięćset talarów rocznie. 24 I Ma również inne źródło' dochodów — bogate dary, o czym potem. Gdański piwowar i rajca Hewelke jest równocześnie sławnym astronomem, znanym w całej Europie pod zlatynizowanym nazwiskiem Heveliusa. Parając się kupiectwem i działalnością municypalną, nie zrezygnował bowiem bynajmniej z badań w umiłowanej dziedzinie — astronomii. Obserwacji ciał niebieskich dokonywał już podczas swego pobytu za granicą — przy czym pierwsze przeprowadził jako dziewiętnastolatek na statku wiozącym Rys. 3. Heweliusz pr/> teleskopie własnej konstrukcji. Rycina zjego dzieła Selenographia, sin Lunae Descriptio, uchodząca za wizerunek własny autora. 25 Jeszcze za życia Heweliusza rozpoczął się druk jego ostatniego monumentalnego dzieła, zatytułowanego Prodromus astronomiae cum catalogo /i????? et Firmamentum Sobiescianum. Druk tego dzieła został ukończony dopiero w roku 1690 przez wdowę po astronomie, Elżbietę, która przez prawie ćwierć wieku trwającego ich małżeństwa była najwierniejszym i niezwykle pomocnym współpracownikiem męża. Pierwsza część dzieła traktuje o różnych zagadnieniach astronomicznych i chronologicznych. Druga jest katalogiem obejmującym pozycje ponad półtora tysiąca (dokładnie: 1564) gwiazd z ich współrzędnymi, podanymi po raz pierwszy w tzw. układzie równikowym, co od tej pory stało się powszechną zasadą. Heweliusz wprowadził do astronomii siedem nowych gwiazdozbiorów, a wśród nich — Scutum Sobiescianum, czyli Tarczę Sobieskiego, dla upamiętnienia zwycięstwa króla Jana III nad Turkami pod Wiedniem. We wspomnianym katalogu zostały uwzględnione gwiazdy zmienne i nowe; nadana przez Heweliusza długookresowej gwieździe zmiennej Omikron Ceti nazwa Mira (Cudowna) utrzymuje się dotychczas w naukowym piśmiennictwie astronomicznym. I wreszcie trzecią częścią dzieła Prodromus astronomiae jest atlas noszący nazwę Firmamentum Sobiescianum, zawierający dwie wielkie, dwustronicowe mapy nieba i pięćdziesiąt cztery mapy głównych gwiazdozbiorów. Spuścizna naukowa Heweliusza obejmuje łącznie dziewiętnaście dzieł w języku łacińskim, opublikowanych w Gdańsku w latach 1647-1690, a poza tym siedemnaście artykułów w „Acta Erudi-torum" (Lipsk 1682-1683). Spośród licznych osiągnięć Heweliusza na polu astronomii na czołowym miejscu należy postawić jego pierwszeństwo w badaniu powierzchni Księżyca. W dorobku sławnego gdańszczanina znalazły się także znakomite sukcesy osiągnięte w innych dziedzinach nauki i techniki.. Ważnym technicznym osiągnięciem Heweliusza było wynalezienie przezeń śruby mikrometrycznej, którą po raz pierwszy w historii instrumentów naukowych zmontował przy mikroskopie. Zajmując się optyką precyzyjną Heweliusz skonstruował przyrząd, który nazwał polemoskopem. Była to luneta załamana pod kątem prostym, z płaskim zwierciadłem ustawionym na załamaniu pod kątem 45°. Polemos znaczy po grecku „wojna", wynalazca przewidywał więc wojskowe zastosowanie 30 przyrządu. I przewidywał słusznie, aczkolwiek stało się to dopiero w dwa i pół stulecia później. Polemoskop bowiem to nic innego jak peryskop, używany przede wszystkim w okrętach podwodnych. Heweliuszowi przypisuje się zazwyczaj jeszcze jedno poważne osiągnięcie techniczne — wynalezienie, niezależnie od Huyghen-sa, zegara wahadłowego. W każdym razie w roku 1652, na dwa lata przed Huyghensem, zastosował wahadło do odmierzania czasu. Faktem jest także, że gdański astronom ofiarował w roku 1660 polskiej parze królewskiej, Janowi Kazimierzowi i Marii Ludwice, zegar wahadłowy własnej konstrukcji. I jeszcze jedno: przez przeszło trzydzieści lat, w okresie 1648--1682 Heweliusz dokonywał systematycznych pomiarów deklinacji magnetycznej (czyli kątowego odchylenia między południkiem geograficznym i południkiem magnetycznym w danym punkcie Ziemi) i odkrył jej zmiany. Pozostawiona przez niego seria pomiarów magnetyzmu ziemskiego przewyższa dokonane przez innych ówczesnych badaczy pomiary pod względem dokładności i zakresu stwierdzonych zmian. W uznaniu dla wiedzy i osiągnięć Heweliusza obdarzono go wieloma zaszczytami. W roku 1664 uzyskał członkostwo Royal, Society — Królewskiego Towarzystwa Naukowego w Londynie, a w dwa lata później został członkiem Towarzystwa Naukowego w Paryżu. Jego gdańskie obserwatorium odwiedzali królowie polscy Jan Kazimierz i Jan III Sobieski, ten ostatni nawet dość często. Obaj obdarowali Heweliusza hojnymi darami i pomagali mu finansowo w jego pracach. Przez wiele lat subsydiował go również król francuski Ludwik XIV. Rolę i zasługi Jana Heweliusza lapidarnie, trafnie i pięknie określa napis łaciński na specjalnym medalu wybitym na jego cześć przez wdzięcznych potomnych. Treść tego napisu brzmi w wolnym tłumaczeniu polskim następująco: Jan Heweliusz, gdańszczanin, rajca Starego Miasta, ulubiony przez królów i książąt, sam astronomów książę, ku chwale i podziwowi wieku, ojczyzny i świata całego, roku 1611, dnia 28 stycznia urodzony. Rzeczpospolitą wsparł radą, nauki wybornymi pomnożył dziełami, w nich jaśniejący — zacność imienia swego późnej przekazał potomności. Rys. 5. Zawarły « dziele .lana Heweliusza Machina Coelestis rysunek przedstawiający jeden / jego instrumentów astronomicznych — kwądrant do oznaczania położenia gwiazd na nieboskłonie. 28 Druga część wspomnianego dzieła, zawierająca opisy własnych obserwacji Heweliusza, ukazała się w roku 1679 i dedykowana była przez autora królowi Janowi III Sobieskiemu. Niewiele jednak egzemplarzy tego dzieła rozeszło się po świecie, bowiem większa część nakładu uległa spaleniu w wielkim pożarze. Ów pożar, który zniszczył domy Heweliusza wraz z jego obserwatorium, biblioteką i drukarnią, został wzniecony z zemsty przez zwolnionego ze służby służącego. Dzięki finansowej pomocy króla Jana III oraz króla francuskiego Ludwika XIV Heweliusz urządził w roku 1682 w odbudowanych domach nowe obserwatorium astronomiczne (znacznie jednak, niestety, skromniejsze niż dawne), w którym kontynuował swoje obserwacje»przez pięć następnych lat, aż do roku 1687. w którym, dnia 28 stycznia, zmarł. Rys. 6. Rysunek zbudowanego przez Heweliusza, największego podówczas teleskopu na świecie, również zawarty w dziele Machina Coelestis. 29 \ go na studia do Niderlandów. W roku 1641 urządził sobie na dachowym tarasie jednego ze swych gdańskich domów (obecnie dom przy ulicy Korzennej 53/55) obserwatorium astronomiczne, do którego instrumenty obserwacyjne i pomiarowe wykonał przeważnie własnoręcznie. Sam też sporządzał rysunki z obserwacji i ich miedziorytnicze odbitki do swych dzieł. Obserwował położenie planet, komet i gwiazd, powierzchnię Księżyca, plamy na Słońcu, księżyce Jowisza, pierścienie Saturna i gwiazdy zmienne. Pozycje ciał niebieskich wyznaczał starymi metodami i tradycyjnymi instrumentami, bez używania lunet. osiągał jednak (między innymi dzięki świetnemu wzrokowi) znacznie większą dokładność pomiarów niż. na przykład, posługujący się podobnymi instrumentami pół wieku wcześniej słynny astronom 'duński Tycho de Brahe. Powierzchnię Księżyca i planet obserwował Heweliusz za pomocą lunet, które sam budował i do których osobiście szlifował soczewki. R\v 4. Gwiazdozbiór „Tarcza Sobieskiego" na mapa' nieba Jana Hewelius/a. 26 Owocem wieloletnich obserwacji astronomicznych Heweliusza było wiele napisanych i zilustrowanych przezeń dzieł, wydanych w większości (jak głoszą napisy na kartach tytułowych) auctoris typis er sumptibus — „czcionkami i kosztem autora", dysponował bowiem własną, sprowadzoną z Holandii, podręczną drukarnią. Wszystkie księgi zadziwiają i zachwycają starannością opracowania i wysokim poziomem edytorskim, co było przeważnie osobistą zasługą Heweliusza. Pierwsze dzieło astronomiczne Heweliusza, wydrukowane w Gdańsku w roku 1647, nosi niezwykle długi i barokowo zawiły tytuł łaciński, którego pierwszy, najważniejszy człon brzmi: Sele-nographia, sive Lunae descripiio, co się po polsku wykłada krótko: „Opis Księżyca". Potężna księga w formacie folio, licząca 563 strony ilustrowanego tekstu oraz 104 tablice poza tekstem, była najwybitniejszym do tego czasu, i długo potem, dziełem z dziedziny topografii satelity Ziemi. Dokładniejsze mapy Księżyca ukazały się dopiero w półtora wieku później. Dzieło to zawiera opis powierzchni Srebrnego Globu i jego mapy, wykonane przez Heweliusza niezwykle starannie na podstawie własnych obserwacji. Wielu obiektom na powierzchni Księżyca Heweliusz nadał nazwy, które utrzymały się do dziś w terminologii astronomicznej. Nawiasem mówiąc, są to nazwy ziemskich kontynentów, mórz. wysp itp. Dwa pierwsze rozdziały przynoszą bard/o interesujący opis konstrukcji i wykonania teleskopu. Jedna z zawartych tu rycin uchodzi za wizerunek własny Heweliusza. Drugim dużym dzielem gdańskiego astronoma była wydana w roku 1668 Cometographia, zawierająca opis i historię wielu komet, z 306 rysunkami. Warto wiedzieć, że sam Heweliusz, odkrył aż dziewięć komet i był autorem ważnego stwierdzenia, że niektóre komety krążą po orbitach parabolicznych. W roku 1673 ukazała się pierwsza część głównego, bogato ilustrowanego dzieła Heweliusza Machina coelestis. Zawierała ona zarys historii astronomii ora/ dokładny opis gdańskiego obserwatorium i stanowiących jego wyposażenie instrumentów, a także opis zbudowanego przez Heweliusza pod Gdańskiem wielkiego teleskopu o długości aż pięćdziesięciu metrów, podtrzymywanego przez trzydziestometrow) maszt, będącego wówczas największym teleskopem na świecie. i 2~! „Dla ulżenia wszelkich ciężarów ludziom robotnym..." O życiu Stanisława Solskiego, jednej z najwybitniejszych postaci w historii polskiej techniki, wiadomo zadziwiająco mało. Nie znamy nawet dokładnych dat jego urodzin i śmierci, lecz tylko przybliżone: urodzony około 1620 roku, zmarł około 1700 roku. Wiemy o nim właściwie tylko to, co sam o sobie wspomniał w księgach, których jest autorem, a owych wzmianek autobiograficznych znajdzie się niewiele. Dowiadujemy się z nich, że był wychowankiem szkół jezuickich, że mając lat osiemnaście uczył się u „Zygmunta Brude-ckiego, mego w matematyce profesora w roku 1641", że w kilka lat później sam już wykładał matematykę i retorykę w kolegium w Krośnie nad Wisłokiem, że w mieście tym w czasie panującej zarazy był „na usłudze zapowietrzonym w roku 1653", a około roku 1664 udał się do Konstantynopola, gdzie między innymi odbywał studia matematyczne, zwiedzał tamtejsze zakłady przemysłowe oraz zapoznawał się z różnego rodzaju urządzeniami mechanicznymi. Po powrocie do kraju osiadł w Krakowie, gdzie też zmarł pod sam koniec XVII wieku. Informacje biograficzne o Solskim są skąpe, bardziej znany jest natomiast — acz bynajmniej nie powszechnie — jego "dorobek naukowy. A jest on pokaźny: sześć obszernych foliałów o tematyce matematyczno-technicznej. Autor tych dzieł był chudopa- 32 chołkiem o niezasobnej kiesce, a druk ksiąg był wówczas bardzo kosztowny. Jak więc było wtedy w powszechnym zwyczaju, Solski dedykuje swoje utwory możnym protektorom, których zasiłki pomagają mu je publikować. Jedno z jego fundamentalnych dzieł. Geometra polski, zostało zadedykowane samemu królowi Janowi III Sobieskiemu, a drugie, zatytułowane Architekt polski — biskupowi krakowskiemu Janowi Małachowskiemu. Ten ostatni zrewanżował się Solskiemu nie tylko grosiwem na wydrukowanie jego księgi, ale również kurtuazyjnym tytułem, nazywając go „generalnym całej Polski architektem". i . W Rys. 7. Podobi/na Stanisława Solskiego, wykonana w końcu XIX w. przez A. Regulskiego. 3 — Geniusze szczęśliwi,.., *J Spośród wszystkich dzieł Solskiego oba wyżej wymienione są niewątpliwie najcenniejsze, a dlaczego — to się za chwilę okaże. Zajrzyjmy do obu foliałów. Oto pełny, barokowo rozbudowany tytuł pierwszego z nich: Geometra polski, to iest nauka rysowania, podziału, przemieniania ? rozmierzania Liniy, Angułów, Figur ? Brył pełnych. Dzieło składa się z trzech ksiąg, wydanych w Krakowie kolejno w latach 1683, 1684 i 1686. Całość składa się z 644 stron druku in folio i jest ilustrowana przeszło 800 rysunkami oraz tabelami umieszczonymi w tekście i na odrębnych 25 tablicach. Pod względem edytorskim dzieło jest więc imponujące i — co warto podkreślić — nie ma równego sobie w historii polskiego piśmiennictwa geodezyjnego aż po wiek XX. Geodezyjnego, gdyż Geometra polski jest w istocie wielką encyklopedią miernictwa. Cel i intencje, jakie przyświecały Solskiemu przy jej wydaniu, wyjaśnia on w dedykacji dla króla Jana II, umieszczonej w księdze pierwszej: Znaydą odtąd rodacy w oyczystey ziemie i mowie to, czego dotąd szukali za granicą z uszczerbkiem własnych korzyści. Iuż odtąd nie będzie potrzeba wielkim kosztem i prośbami sprowadzać Holendrów do rozmierzania rozległych pól polskich. Każda księga Geometry polskiego została podzielona na „zabawy", a te z kolei — na części i rozdziały. Najwartościowsza i najbardziej interesująca jest licząca 152 strony i podzielona na pięć „zabaw" księga druga, będąca podręcznikiem miernictwa. W księdze tej Solski daje się poznać jako doskonały konstruktor i wynalazca różnych przyrządów mierniczych, wśród których dwa zasługują na szczególną uwagę. Pierwszy z nich to wózek mierniczy, nie stanowiący wprawdzie w XVII wieku nowości, ale pomysłowo udoskonalony przez Solskiego i wyposażony w skonstruowany przezeń, oryginalny licznik obrotów, składający się z systemu kółek zębatych i wskaźnika odległości. Licznik ten mógł być zmontowany przy każdym pojeździe. Drugi przyrząd to stolik topograficzny, nazwany przez. Solskiego „tablicą mierniczą", stanowiący jego największe osiągnięcie w dziedzinie miernictwa. Myślą przewodnią wynalazcy było skonstruowanie takiego instrumentu, który mógłby być tanim kosztem 34 wykonany w kraju. O tym swoim zamierzeniu „antyimportowym" sam Solski tak pisze: Nie maiący doświadczenia, wszytką doskonałość przenoszenia gruntów na mapy funduią na wyśmienitych ? okazałych instrumentach niderlandzkich, które trzeba drogo opłacać ? pieszczono traktować w puzdrach niby dzieci w powiciu. Nadto doznałem, że wiele instrumentów niderlandzkich pięknie bywają zrobione, ale nie doskonale. W Polszczę zaś z trudnością rzemieślnika dostać, który by z pilnością wyrobił taki instrument. Wzięła mię tedy chęć,, abym poszukał instrumentu znoszącego takie uprzykrzenia i wynalazłem ten, który zrazu na mieyscu w polu mapę z przyległościami rysuie. A nadto od naymizernieyszego stolarza, cieśli abo młynarza zrobiony być może ? służyć do używania takim, którzy do stu zliczyć po prostu potrafią. Trzecia księga Geometry polskiego, o objętości 204 stron, zawiera trzy „zabawy": o bryłach, zegarach słonecznych i arytmetyce, nazwanej przez autora „nauką dobrego rachowania". Oto nieco informacji o rozdziale traktującym „około rysowania kompasów abo słonecznych zegarów". Solski zachęca do upowszechnienia zegarów słonecznych, ironicznie charakteryzując prymitywne sposoby orientowania się w czasie: Południa prości ludzie dochodzą w lecie z bydła z pola wracającego. Północy ci, którzy się nie rządzą zegarami, dochodzą z wrza-' sku gęsi ? z piania kurów, które często mylą... W swojej pięknej rozprawie o gnomonice (nauce o sporządzaniu zegarów słonecznych) Solski podaje sposoby konstruowania nie tylko stałych zegarów tego rodzaju (ściennych i poziomych), lecz również przenośnych, o rozmaitych kształtach — w formie kuli, walca, pierścienia, pudełka i inne. Doradza również, jak „w nocy poznać godzinę" za pomocą zegara słonecznego oświetlonego światłem księżycowym, podając tabelkę poprawek liczbowych „na weryfikowanie godzin nocnych". W swoich wskazówkach jest-bardzo skrupulatny: podając sposób prawidłowego i dokładnego obsadzenia tzw. stylu zegara słonecznego, który rzuca cień, przytacza tabele szerokości geograficznych aż trzystu miast i miasteczek polskich... Pełny tytuł drugiego dzieła Solskiego, które chcemy tu por krotce scharakteryzować, brzmi następująco: Architekt polski, to iest nauka ulżenia wszelkich ciężarów, używania potrzebnych Ma- 35 chin ziemnych ? wodnych, stawiania ozdobnych Kościołów małym kosztem, o proporcyi rzeczy wysoko stoiących, o wschodach ? pawimentach, czego się chronić ? trzymać w budynkach od fundamentów aż do dachu. Jak wynika z tego tytułu (a również z przedmowy), Architekt polski został zamierzony jako wielkie dzieło z dziedziny inżynierii, budownictwa i architektury. Miało się ono składać z trzech ksiąg, niestety Solski nie zdołał go ukończyć i w roku 1690 wydał tylko księgę pierwszą, obejmującą 200 stron druku i ponad 250 rysunków. Księga ta nie traktuje wcale o architekturze i budownictwie, gdyż tym dziedzinom miały być poświęcone księgi następne. W istocie jest ona pierwszym w języku polsjcim podręcznikiem mechaniki i hydrauliki. Przy tworzeniu Architekta polskiego Solskiemu przyświecały dwa główne, bardzo piękne cele. O pierwszym z nich mówi tak: Sąd/iłem za rzecz niesłuszną, aby ięzyk polski nie miał tey nauki, którą się insze ięzyki zdobią. W tey książce wiele takowych ma-teryi zachodzi, których by łacinnicy, rzemiosł niewiadomi, mianować nie potrafili przed rzemieślnikami, tłomacząc łacińskie terminy. Aniby mogli na łaciński ięzyk prawdziwie przenieść srogą liczbę słów zwyczaynych mularzom, kamieniarzom, cieślom, młynarzom, pilarzom etc. Wolałem polskim językiem z rzemieślnikami rzecz moią traktować. Drugi zaś powód napisania tego dzieła Solski przedstawia następująco: Robotni ludzie dźwigają iako bydlęta, czegom się z słusznym politowaniem często napatrzył, zwłaszcza przy dozorcach niebacznych, którzy ludzi słabszych i chorych zwykli naglić do dźwigania ciężarów srogich, nie dołożywszy słuszney liczby dźwigayących, abo nie podawszy sposobu, iako by ciężaru mogli zelżyć. Dzieło zostało więc napisane również po to. aby ulżyć „robotnym ludziom" w ich ciężkim trudzie, co zresztą znalazło wyraźne odbicie już w pierwszych słowach jego tytułu. Na początkową i. niestety, jedyną ukończoną księgę składają się trzy „zabawy": dwie pierwsze traktują o mechanice, trzecia — o hydraulice. W „zabawie" pierwszej na szczególną uwagę zasługuje opis niezwykłego wyczynu technicznego, jakiego dokona- 36 ARCHITEKT P OLS KI. N A VKA '^LŻENIA WSZELKICH CIĘŻARÓW Yśywania potrzebnych Machin, ?i?- mnych ? wodnych. Stawiania ozdobnych Kościołów matym kofżtcm. O proporcyi rzeczy wyfoko ftoiących. O wfchodach ? pawimentach. Czego fic chronić ? trzymić w budynkach od fundamentów aż do dachu. O Fortyfikacyi. Y o infzych trudnościach Budowniczych. DO DRVKV PODANY Z po^noUr.iem it.ujijcb. f R Z E Z *• Stanisława solskiłgo Socu-tjtu J L S ?. _______ mJCtMHbir KjUm MDC XC W Drukarni ?i??i?i* Auum,i, Schidi» {'???I?????^^ Rys. 8. Karlu tytułowa Architekta polskiego 37 no w Krakowie na cztery lata przed wydrukowaniem Architekta polskiego. Oto owa interesująca relacja: Dwóch śrub siła iest przedziwna, tak że nimi cieśle budynki podnoszą. W roku 1686 sławny Piotr Beber, Budowniczy Królewski, całą wieżę ratuszową krakowską, nie według godności tego miasta przed kilkunastą laty postawioną, wyniósł z sześcią pomocników na łokci dwanaście (ponad siedem metrów — przyp. aut:) od murów, nie opuszczając z niey dwóch wielkich cymbałów zegarowych po kilkadziesiąt centnarów ważących, i znaczney iey wspaniałości przydał, z ochroną znacznieyszą czasu i kosztów rozlicznych na ich rozbieranie, opuszczanie, powtórne ciągnienie i stawianie. Ta mało znana relacja o tak niezwykłym wyczynie technicznym sprzed trzech stuleci wywoła zapewne niejakie zdziwienie wśród naszych znakomitych „stawiaczy" potężnych stalowych , wież wyciągowych oraz „przesuwączy" wielusettonowych wielkich pieców i budowli. Okazuje się bowiem, że ich dzisiejsze nowatorskie osiągnięcia mają już czcigodną, trzechsetletnią tradycję... „Zabawa" druga Architekta polskiego, nosząca tytuł: O Machinach prędkich, zawiera szczegółowe opisy różnego rodzaju młynów — ręcznych, wodnych, konnych i „wietrznych" (wiatraków) oraz pił wodnych i kieratowych (ramowych i tarczowych). Znajdują się tu także opisy różnych, bardzo interesujących drobnych przyrządów mechanicznych, jak na przykład niezwykle pomysłowej kłódki bez klucza, składającej się z szeregu kółek, haczyków i zasuwy, który to mechanizm „dla osobliwego misterstwa" nazwał Solski „kłódką Salomonową". Jeszcze bardziej pomysłową i interesującą jest inna opisana przezeń kłódka, złożona z pięciu ruchomych kółek z literkami, którą się otwiera po ułożeniu z literek odpowiedniego, „sekretnego" słowa. Współczesne kasy pancerne o szyfrowych zamknięciach mogą — aby tak powiedzieć — być dumne z takiej antenatki... Na uwagę zasługuje, również opis „globusa niebieskiego, odpowiednio przystosowanego do zegara słonecznego, który z wielkim każdego ukontentowaniem pokazywałby gwiazdy na całym okręgu nieba, na własnym ich mieyscu. nie tylko w nocy, ale i we dnie". Było to więc coś w rodzaju planetarium. I wreszcie trzecia, zamykająca księgę „zabawa", nosząca tytuł: O wodzie, jest poświęcona omówieniu i opisowi najrozmaitszych urządzeń i przyrządów hydraulicznych służących do czerpania. 38 . Rys. 9. Rysunek / Architekta polskiego przedstawiający fragment urządzenia hydraulicznego, zaprojektowanego przez Stanisława Solskiego 39 pompowania i podnoszenia wody do zbiorników. Podane są również liczne projekty fontann, zegarów wodnych (wśród nich także „excytarza", czyli budzika), nart wodnych (tak!), pneumatycznego pasa ratunkowego, urządzenia do nurkowania, automatu wyrzucającego wodę po wrzuceniu monety (znany zresztą i stosowany już w starożytnej Grecji), „wiecznej" lampy oliwnej, kałamarza stale pełnego „inkaustu", a nawet... „źródła winem tryskaiące-go"... Jak z tego pobieżnego wykazu wyraźnie widać. Solski potraktował swą księgę w sposób encyklopedyczny. Stanowi to jego niewątpliwą zasługę. Architekt polski jest nie tylko p i e r w-s z ? m podręcznikiem mechaniki i hydrauliki w języku polskim, ale również pierwszą po polsku wydaną encyklopedią techniczną. .. Pora na wnioski ogólne. Z wielkiego, ponad tysiącstronicowego foliału wymieniliśmy tu z konieczności tylko niektóre, najistotniejsze elementy cha/akteryzujące ten świetny, acz mało komu dziś znany pomnik naszego piśmiennictwa technicznego. Pomnik zresztą nie ukończony, między innymi dlatego, że jego niedocenianemu za życia autorowi brakło odpowiednich środków po temu. Choćbym też chciał co drukować obszerniey, tego bez figur [rysunków] wielu drogich nie poymą, których żem lepszych czasów nic miał gotowych, a teraz drukuiąc, nie znayduię za co ich dać rznąć [rytować]; wybacz przeto, czytelniku, że tę część skrócę [..-.] Wiele opuszczam [...], a to dla wielkiego kosztu... Ileż rezygnacji w tych słowach człowieka, który wyrósł ponad swój czas i środowisko — obojętne mu, nie doceniające go i nie chcące — poza nielicznymi jednostkami — mu pomóc. Przed Solskim i dł go po nim nie było w naszym kraju tak wybornych, o tak szc okim, encyklopedycznym ujęciu podręczników technicznych, jak jego Geometra polski i Architekt polski. Wypada szczególnie podkreślić przymiotnik „polski" w tytułach obu dzieł. Oba bowiem napisane w języku rodzimym, a nie elitarną łaciną, świadczą widomie o jeszcze jednej, ogromnej zasłudze Solskiego: był on także prekursorem polskiego słownictwa technicznego. Już chociażby za to tylko godzien jest wdzięcznej pamięci potomnych. ) Królewski matematyk i jego zegary Wiek XVII był na zachodzie Europy okresem burzliwego rozwoju nauk ścisłych i przyrodniczych. Wystarczy wspomnieć, że w owym stuleciu ostatecznie opracowano symbolizowaną algebrę, sformułowano zasady geometrii analitycznej, a także opracowano podstawy rachunku różniczkowego i całkowego. W tymże stuleciu stworzono również podstawy współczesnej fizyki i mechaniki. Na naukowym firmamencie Europy świetnym blaskiem jaśniały wówczas gwiazdy pierwszej wielkości, genialni badacze i uczeni: Renę Descartes (Kartezjusz), Isaac Newton, Gottfried Wilhelm Leibniz, Pierre Fermat, Francis Bacon z Verulamu. Christian Huyghens, Blaise Pascal, Pierre Gassendi i wielu innych. W Polsce sytuacja przedstawiała się w tym czasie nieporównanie gorzej. W pierwszej połowie stulecia nie było jeszcze tak źle. Działali uczeni i inżynierowie — zrazu obcy, potem również rodzimi — którzy dobrze opanowali arkana wielu gałęzi ówczesnej wiedzy, w tym również nauk matematycznych i przyrodniczych, często w połączeniu z umiejętnościami technicznymi. Jednakże od połowy XVII wieku nastał czas nie sprzyjający rozwojowi nauki. Kontrreformacja, zastój gospodarczy, rozprzężenie obyczajów, warcholstwo magnatów i szlachty, a potem wyniszczające kraj wojny, przewalające się wielokrotnie od krańca po kraniec Polski — wszystko to spowodowało pogłębiające się coraz bardziej zacofanie w wielu dziedzinach ówczesnego życia 41 naszego kraju, w tym również w dziedzinie nauki. Stan ten z upływem lat stale się pogarszał i na przełomie stuleci XVII i XVIII nauka polska znalazła się na granicy całkowitego niemal upadku. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że Polska drugiej połowy XVII wieku była naukową pustynią. Trudziły się i wtedy różne uczone umysły niewdzięcznymi wówczas w naszym kraju naukami ścisłymi. Niemałe nawet osiągnięcia w tym zakresie, w niektórych przypadkach wyprzedzające burzliwą i niespokojną epokę, miały jednak charakter raczej pojedynczych sukcesów, niż efektu zorganizowanego działania zwartych grup i „szkół" uczonych oraz badaczy. Twórcy tych sukcesów rzadko zresztą bywali prorokami we własnym kraju (częściej już za granicą), a i pamięć potomnych obeszła się z nimi przeważnie po macoszemu. Jedną z owych pojedynczych gwiazd, błyszczących przed trzema setkami lat w mrokach okrywających ówczesne polskie życie naukowe, był Adam Adamandy Kochański. Oto jego krótkie curriculum vitae. • Urodził się 5 sierpnia 1631 roku w Dobrzyniu. Doszedłszy wieku dojrzałego, ożywiony szczytnymi chęciami zdobycia rzetelnej wiedzy ścisłej, których nie mógł zaspokoić w podupadłych uczelniach własnego kraju — wyjeżdża na studia za granicę. Musiał tam osiągnąć nie byle jakie wykształcenie i wykazać się niepospolitymi umiejętnościami naukowymi, skoro jako wykładowca matematyki był kolejno profesorem uniwersytetów w Wiirz-burgu (od 1654 r.), Moguncji (od 1657 r.), Florencji (od 1667 r.) Pradze (od 1670 r.), Ołomuńcu i Wrocławiu (od 1677 r.). W tymże roku 1677 na zaproszenie króla Jana III Sobieskiego przybył do Warszawy, aby objąć stanowisko nadwornego królewskiego matematyka, bibliotekarza w podwarszawskim pałacu wilanowskim oraz wychowawcy królewicza Jakuba. Umarł Kochański 19 maja 1700 roku w Cieplicach. Pod względem różnorodności i rozległości zainteresowań Kochański, autor prac naukowych z dziedziny matematyki, fizyki, techniki, astronomii i filozofii, przypomina potężne umysły czołowych uczonych epoki odrodzenia. Szczególne są jednak jego zasługi w dziedzinie matematyki i w dziedzinie techniki... zegarmistrzowskiej. Oto krótka ich charakterystyka. Uwieńczeniem znakomitych osiągnięć matematycznych Kochańskiego było ogłoszenie przezeń w roku 1685 w czasopiśmie nau- 42 kowym „Acta Eruditorum" (w którym zamieszczał swe liczne prace naukowe z różnych dziedzin) jego słynnej rozprawy o konstrukcji rektyfikacji okręgu. Tu wyjaśnienie: rektyfikacja okręgu jest to jego wyprostowanie, obliczenie jego długości. Problem owej rektyfikacji licz-y już sobie ponad dwadzieścia trzy stulecia istnienia, będąc jednym z trzech.nierozwiązalnych metodami klasycznymi geometrycznych zadań starożytności (dwa pozostałe, to tak zwana trysekcja kąta i podwojenie sześcianu). Jest on ściśle związany z obliczeniem ludolfiny, czyli liczby „pi" (wyrażającej stosunek długości okręgu do długości jego średnicy) oraz z kwadraturą koła (polegającą na znalezieniu boku takiego kwadratu, którego pole dokładnie równa się polu danego koła). Problem rektyfikacji okręgu, bardzo popularny ongiś na całym świecie, ma swą tradycję również w Polsce. Na przeszło stulecie przed Kochańskim profesor Akademii Krakowskiej, filolog i matematyk Stanisław Grzebski podał w swojej, wydanej w roku 1566 książce Geometria, czyli miernicka nauka po polsku krótko napisana z greckich i łacińskich ksiąg takie oto jego rozwiązanie: Circumferentia [czyli obwód koła] iest tak wielka, iako trzy diametry [czyli średnice] ? siódma część diametru bez małego kęsku. Rozbrajające jest owo „bez małego kęsku", czyniące rozwiązanie Grzebskiego rozwiązaniem dosłownie „pi razy oko" — według dzisiejszego, popularnego ironicznego określenia działań niedokładnych i o wątpliwej ścisłości. Nie można tego powiedzieć o późniejszym o sto dziewiętnaście lat rozwiązaniu Kochańskiego. O nim jednak za chwilę, po krótkiej dygresji na temat historii obliczania sławnego „pi" w różnych epokach przez różnych matematyków. Owi liczni matematycy przez wieki całe dążyli do określenia dokładnej wartości liczby „pi", co było z góry skazane' na niepowodzenie, jak to dziś każdemu chyba uczniowi szkoły podstawowej dobrze wiadomo (a w każdym razie powinno być wiadomo...). Otrzymywane wartości zawsze były tylko przybliżone, w różnym oczywiście stopniu. Sławny holenderski matematyk sze-snastowieczny, Ludolf van Ceulen. którego imię na zawsze związało się z liczbą „pi" (ludolfina), w swym przybliżeniu jej wa*r-tości doszedł do 35 miejsca dziesiętnego. Ustaloną przez siebie 43 liczbę kazał wyryć na płycie swego grobowca. Oto ta liczba: 3,14159265358979323846264338327950288. Angielski matematyk W. Shanks doprowadził dalsze przybliżenie wartości liczby „pi" do 707 miejsca dziesiętnego, a matematyk amerykański Wrench — do 808 miejsca. Warto też dodać, że współczesne elektroniczne maszyny liczące pozwalają, na uzyskanie dalszego przybliżenia, z dokładnością do ponad 2000 miejsca dziesiętnego. Prawdę powiedziawszy, poszukiwanie coraz większej liczby miejsc dziesiętnych wartości „pi" nie ma i nigdy nie miało żadnego praktycznego znaczenia. Mimo to, wciąż nowi badacze podejmowali mozolne wysiłki w tym kierunku i trwało to przez stulecia, aż do drugiej połowy XIX wieku, kiedy dwaj wielcy matematycy. Niemiec Ferdinand Lindemann i Francuz Charles Hermite dowiedli, że liczba „pi" nie może być pierwiastkiem żadnego równania algebraicznego o rzeczywistych współczynnikach, co oznacza, że nie może być dokładnie określona przy użyciu klasycznych przyrządów — liniału i cyrkla. I tu powracamy do naszego znakomitego rodaka, Adama Kochańskiego. Opracowana przez niego geometryczna konstrukcja rozwiązania problemu „pi" jest n a j prosts z. ą oraz n a j-piękniejszą spośród wszystkich istniejących przybliżonych rozwiązań, a przy tym jest zadziwiająco dokładna, z błędem w granicach stutysięcznych części długości promienia okręgu. Dla uzmysłowienia sobie znikomo małej wielkości tego błędu wyobraźmy sobie, że gdyby wyprostowano metodą Kochańskiego okrąg o promieniu równym jednemu metrowi, błąd wyniósłby 0,00012 m, czyli 0,12 mm, a więc byłby równy mniej więcej potrójnej grubości, włosa ludzkiego... Pomimo prostoty użytych przez Kochańskiego klasycznych środków konstrukcji geometrycznej, liniału i cyrkla — osiągnięta przez niego dokładność jest zdumiewająco wielka i praktycznie całkowicie wystarczająca. Nie ma tu już mowy o żadnym „małym kęsku diametru" i metodzie „pi razy oko"... Gwoli ścisłości dodajmy jeszcze, że istnieją mechaniczne sposoby zamiany pola koła na zupełnie dokładnie równe mu pole kwadratu. Drugą obok matematyki dziedziną, w której Kochański wyprzedził uczonych i techników zachodniej Europy, była budowa zegarów. W dziedzinie tej dokonał on, łącząc rozważania teoretyczne z praktycznymi próbami i eksperymentami, wielu różnych 44 wynalazków. Był to okres największego rozwoju sztuki zegarmistrzowskiej, którą zajmowali się wówczas najznakomitsijiawet uczeni europejscy, między innymi Christian Huyghens i Gottfried W. Leibniz. Warto tu odnotować, że ten drugi genialny uczony był przyjacielem Kochańskiego i korespondował z nim przez długie lata. Ż korespondencji tej znanych jest 36, pisanych w języku łacińskim, listów obu uczonych. W owym okresie ulepszenie czasomierzy stało się konieczne, ponieważ dokładność odmierzania czasu była niezbędnym warunkiem dalszego rozwoju nauki i techniki, a ówczesne zegary mechaniczne, których zasada opierała się na ruchu okresowym (.wahadłowym) podtrzymywanym energią mechaniczną — były za mało dokładne. Dokładność zegara zależy przede wszystkim od regulatora. Wiadomo na ogół, że Huyghens gruntownie opracował teorię wahadła i zastosował je w charakterze regulatora chodu zegara. Mało komu znany jest natomiast fakt, że niezależnie od Huyghensa również Kochański opracował kilka projektów oryginalnego zastosowania wahadła do zegara, a oprócz tego wynalazł całkiem nowy, nieznany jeszcze przed nim regulator, podobny do obecnego balansu, oraz wprowadził wiele ulepszeń do zegarowego mechanizmu. I jeszcze jedna, naprawdę wielka zasługa Kochańskiego: on to jako pierwszy w świecie opracował ogólne kompendium wiedzy o zegarmistrzostwie. Dzieło to nie zostało jednak, niestety, wydane odrębnie pod nazwiskiem autora, ale ukazało się w IX księdze wydanego w roku 1664 w Wurzburgu dzieła Kaspra Schotta, o długim, barokowo kwiecistym tytule łacińskim, zaczynającym się od słów: Technica curiosa, sive mirabilia artis..., co po polsku znaczy: „Interesująca technika, czyli cuda sztuki"... Należy wyraźnie podkreślić wielkie znaczenie, jakie miało zebranie przez Kochańskiego całokształtu wiedzy zegarmistrzowskiej w jednym dziele. Przed jego opublikowaniem pisano bowiem wyłącznie o zegarach słonecznych, piaskowych i wodnych, a jedynie Huyghens w swej broszurze Horologium (Zegar) z roku 1658 podał opis zastosowania wahadła do zegarów kołowych. Księgę swą Kochański podzielił na dwie części. Pierwsza została poświęcona różnym prawom i zasadom mechanicznego mierzenia czasu, druga zaś objęła nowe pomysły różnych zegarów oraz rozmaite sposoby uwidaczniania ich ruchu. Na wstępie dru- 45 Rys. 10. Różne mechanizmy zegarowe zaprojektowane przez Adama Kochańskiego. Reprodukcja ilustracji z jego dzielą o sztuce zegarmistrzowskiej glej księgi Kochański opisuje rozmaite rodzaje kół używanych w owym czasie w zegarmistrzostwie i podaje krótki opis wahadła, ujmując prawa jego ruchu w sześciu punktach. (Ówcześni uczeni europejscy zbadali je doświadczalnie i stwierdzili słuszność tez wyłożonych przez Kochańskiego). Potem charakteryzuje dziewięć mechanizmów zegarowych własnego pomysłu, bardzo interesujących z technicznego punktu widzenia, o których jeszcze w 185 lat później znany francuski zegarmistrz Dubois powie, że „wszystkie one są bardzo interesujące i można z nich wyciągnąć korzyści dla nowoczesnego zegarmistrzostwa". A była to już prawie połowa XIX wieku. Następnie opisuje Kochański napędowe sprężyny zegarów, ich działanie i sposoby ich napięcia oraz sposoby regulowania chodu 46 zegarów. Należy podkreślić, że niektóre z tych sposobów są stosowane jeszcze, dziś. Opisuje również mechanizmy zegarowe powodujące bicie godzin, budziki i ozdoby zegarów. Między innymi proponuje zastosowanie wahadła do zegarków kieszonkowych, w których mechanizm byłby zawieszony na ruchomych pierścieniach, znanych dziś pod nazwą przegubu Cardana. Na końcu księgi Kochański puszcza wodze fantazji, snuje rozważania o ruchu... wiecznym, a więc o sławetnym perpetuum mobile. Wiele swych opracowań pomysłów naukowo-technicznych przedstawił Kochański we wzmiankowanym już czasopiśmie naukowym „Acta Eruditorum'". Na przykład, w roku 1685 opublikował artykuł pt. Novum genus perpendiculi, w którym opisuje wynaleziony 'przez siebie nowy regulator chodu zegarka, przypominający swym działaniem obecnie stosowany balans. (Później zastosował do ruchu balansu spiralną sprężynkę nazywaną obecnie włosem). W tym samym czasopiśmie wspomina Kochański po raz pierwszy o sprężynkowych zawieszkach wahadła. Wynalazek ten przetrwał do dziś, co więcej, obecnie stosuje się w zegarach wahadłowych prawie wyłącznie takie właśnie zawieszki. Talent naukowy^Kochańskiego był przedniej miary, a zainteresowania bardzo^rozległe. Bez przesady można stwierdzić, że nie istniała taka dziedzina matematyki i fizyki, której nie poświęciłby swej uwagi. Był, na przykład, pierwszym matematykiem polskim, który poznał podstawy rachunku całkowego i różniczkowego. Prowadził teoretyczne rozważania nad nową jednostką ciężaru, nową jednostką długości, nowymi maszynami hydraulicznymi, tachygrafią, czyli sposobem szybkiego pisania, i nad wieloma innymi jeszcze różnymi zagadnieniami naukowo-technicznymi. Rękopisy prac Kochańskiego, których bibliografię, obejmującą 31 pozycji, zestawił sam autor, znajdują się w zbiorach jednej z bibliotek Leningradu. Bibliografię tę Kochański zaopatrzył dedykacją: Serenissimo 'et Invictissimo .Poloniae Regi Ioanni III, Magno Duci Lithuaniae — Najjaśniejszemu, Najbardziej Niezwyciężonemu Królowi Polskiemu Janowi III, Wielkiemu Księciu Litewskiemu. Dziś Adam Adamandy Kochański, znakomity polski matematyk i fizyk drugiej połowy XVII wieku, jest prawie zapomniany. A przecież zasługuje chyba na poczesne miejsce w panteonie pamięci narodowej. 47 ? Ojciec pocisków rakietowych O królu Władysławie IV przeciętny Polak wie niezbyt wiele. Może dlatego, że owego władcy, mimo wypraw wojennych, które prowadził, nie opromieniała nawet w części taka sława rycerska, jaka, przed nim, stała się udziałem Stefana Batorego, a po nim — Jana III Sobieskiego. A może dlatego, że mimo różnych niepowodzeń, których doznał rządząc państwem, nie zyskał sobie, sprzyjającej współczującemu zainteresowaniu i pamięci, opinii monarchy nieszczęśliwego, jak jego brat i następca na tronie, Jan Kazimierz. Tak czy owak, przeciętnemu Polakowi wiadomo o Władysławie IV z dynastii Wazów przeważnie niewiele ponad to, że swemu ojcu, Zygmuntowi III, postawił słynny pomnik-kolumnę na warszawskim placu Zamkowym, że prowadził wojnę z Moskwą, pragnąc koniecznie zasiąść na tronie carów, i że u nasady półwyspu helskiego kazał zbudować morski port obronny, od królewskiego imienia nazwany Władysławowem. O, właśnie — Władysławowo... Było ono jednym z przejawów pewnych ambitnych zamierzeń króla Władysława, które, w całości spełnione, zapewniłyby mu wielki szacunek i podziw u potomnych. Urzeczywistniły się jednak one w niewielkim tylko stopniu. Brak pieniędzy oraz sprzeciw możnowładców i szlachty doprowadziły do upadku floty i szeroko pomyślanych inwestycji nad- 4S morskich i sprawiły, że zalążek morskiej potęgi Rzeczypospolitej został pogrzebany w piaskach Helu. Pozostał tylko niewielki port i jego nazwa, przypominająca potomnym imię monarchy, który marzył o morskiej potędze. Bardziej poszczęściło się królowi w realizacji innego, równie ambitnego zamierzenia. Oto drugim, obok floty, „oczkiem w głowie" Władysława IV była — artyleria, zwana w ówczesnej Polsce „armatą". „Niewtajemniczonym" współczesnym wypada wyjaśnić, że w odróżnieniu od dzisiejszego znaczenia tego słowa, armata nie oznaczała pojedynczego działa. Była to nazwa zbiorcza, obejmująca wszystkie działa i całość zagadnień artylerii jako wyodrębnionego rodzaju broni. Nazwa ta rozciągała się zresztą również na morską flotę wojenną, którą określano jako „armatę wodną". W XVII wieku, za panowania Władysława IV. nastąpił wielki rozwój polskiej artylerii, przede wszystkim dzięki osobistym, u-silnym zabiegom króla i znakomitym umiejętnościom jego współpracowników w tej dziedzinie, generałów artylerii koronnej, zwanych „starszymi nad armatą": Pawła i Krzysztofa Grodzickich, Krzysztofa Arciszewskiego, Zygmunta Przyjemskiego i Marcina Kątskiego. W wielu miastach budują oni cekhauzy (arsenały) i uruchamiają „dz-iałolejnie" — ludwisarnie, w których odlewano ze spiżu różnego rodzaju działa. Niektóre z nich i dziś jeszcze możemy oglądać, ot, chociażby na skraju dziedzińca Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, oparte o szczyt muru oporowego warszawskiej skarpy. Spotykamy się z nimi również gdzie indziej, w niektórych zabytkowych pałacach, zamkach i innych obiektach dawnego budownictwa obronnego, w różnych stronach kraju. Zwróćcie życzliwą uwagę na te piękne przykłady polskiego siedemnastowiecznego kunsztu „działoiejnego", dowody siły naszej ówczesnej „armaty" oraz zapobiegliwości króla w dziele umacniania zbrojnych sił kraju. Nawet dziś, w dobie artylerii rakietowej i pocisków międzykontynentalnych. wszystkie owe działa, noszące nieco już dla nas naiwne i śmieszne nazwy kartaunów. bombard. kolubryn, hufnic, taraśnic, falkonetów, oktaw, organków, wiwatówek, śmigownic. sokołów, szerszeni — i jak je tam jeszcze wszystkie zwano — zasługują na uwagę i podziw. Wspomniano przed chwilą o artylerii rakietowej i pociskach 4 - Genfusa Bffi«śtiwi,._ 49 międzykontynentalnych. Ano, właśnie... Zatrzymajmy się na moment przy nich. Chodzi zresztą nie tylko o nie, ale o technikę rakietową w ogóle, w jej obecnym, szerokim i stale rosnącym zakresie. Wokół Ziemi krążą dziś liczne sztuczne satelity, człowiek planuje i realizuje wyprawy w Kosmos. Jak każdemu dobrze wiadomo, wszystko to byłoby niemożliwe bez technicznego środka przezwyciężania siły'przyciągania ziemskiego — rakiety. Autor wypowiada tu oczywiste truizmy. Czytelnik zaś ma prawo zapytać, co właściwie wspólnego ma ta, dotycząca współczesności, dygresja z poprzednimi wywodami na temat królaWła-dysława IV i jego sławetnej „armaty". Ano, ma — i to coś bardzo istotnego. Otóż właśnie w Polsce, właśnie za panowania Władysława IV, właśnie w obrębie „armaty koronnej" powstały pierwsze w świecie teoretyczne prototypy dzisiejszych rakiet i ich wyrzutni. Zaskakujące? Zapewne, jednakże jak najprawdziwsze. Stwierdzenie to. nie oznacza bynajmniej, że Polska XVII wieku była kolebką techniki rakietowej w ogóle. Technika ta jest bowiem znana już od dobrych kilku tysięcy lat. Starożytni Hindusi posługiwali się w swych wyprawach wojennych ognistymi strzałami, które szybkość lotu zawdzięczały, jak się przypuszcsza, napędowi rakietowemu. Od Hindusów mieli się nauczyć tej sztuki Chińczycy, którym, jak wiadomo, już na długo przed naszą erą znany był proch strzelnic/y, w Europie wynaleziony dopiero na przełomie XIII i XIV wieku. Z kolei z Chin, poprzez kraje arabskie, znajomość napędu rakietowego przeniknęła stopniowo do Europy. Stare kroniki podają, że już w X wieku żołnierze wojowniczej księżny kijowskiej Olgi wywoływali zamęt, popłoch i przerażenie w szeregach swych wrogów właśnie rakietami. W następnym stuleciu to samo czynili Wenecjanie walcząc ze swymi śmiertelnymi wrogami, Saracenami. W bitwie pod Legnicą w roku 1241 Tatarzy rakietowymi ognistymi strzałami wzniecili panikę w szeregach rycerstwa polskiego, które pod wodzą księcia Henryka Pobożnego stawiło opór ich nawale. Teoretycznego opracowania znacznie doskonalszych typów o-wych pocisków dokonano w XVII wieku w Polsce. Tu właśnie, w naszym kraju, zostały nakreślone zasady konstrukcji i mechaniki lotu praprototypów dzisiejszych potężnych pocisków rakietowych. Mówiąc żartobliwie, narodziły się wówczas (teoretycznie) 50 „praprababki" późniejszych o przeszło trzy stulecia, pierwszych w świecie nowoczesnych pocisków rakietowych, wyrzucanych w czasie II wojny światowej przez radzieckie „katiusze" na hitlerowskich najeźdźców. Pora na przedstawienie właściwego bohatera tej opowieści — Kazimierza Siemienowicza. Pochodził z Wielkiego Księstwa Litewskiego, był zawodowym żołnierzem, oficerem komputowego (stałego) wojska litewskiego. Z wykształcenia był artylerzystą, i to artylerzystą wybitnym, jednym z najznakomitszych w XVII wieku, a jego sława — jak się okaże — przetrwała okres dłuższy niż to stulecie. O życiu i działalności Siemienowicza wiemy, niestety, niezbyt wiele. Wiadomo, że już w początkach swej służby w szeregach „ognistego ludu" dostał się do arsenału warszawskiego, tego samego, który przetrwawszy liczne burze dziejowe der dziś wznosi się w stolicy przy ulicy Długiej. W arsenale tym, założonym przez „starszego nad armatą koronną", Pawła Grodzickiego, nie tylko przechowywano, lecz również produkowano wszelkiego rodzaju broń i rynsztunek wojskowy, w tym także działa i kule do nich. Tu właśnie młody Siemienowicz prowadził swe studia nad „armatą" oraz zasadami oblegania tudzież obrony twierdz i innych fortyfikacji. Wiadomo też, że otrzymał wszechstronne wykształcenie nie tylko wojskowe, ale i humanistyczne. Walory Siemienowicza jako specjalisty wojskowego musiały być nie byle jakie, skoro sam król Władysław IV, gorący zwolennik i propagator postępu technicznego w sztuce wojennej, szczególnie zaś w fortyfikacjach i artylerii — wysyła go na własny koszt na dalsze studia wojskowe do Niderlandów, słynących w tym okresie z najlepszych na świecie inżynierów wojskowych i ar-tylerzystów. Niderlandzkie arkana wojowania nie wystarczyły królewskiemu pupilkowi, bowiem w swej naukowej peregrynacji odwiedza również Francję i Hiszpanię. Po powrocie do kraju Siemienowicz pomaga Władysławowi IV w unowocześnieniu armii, a potem jako dowódca artylerii bierze kolejno udział w kampanii smoleńskiej (1633-1634), w oblężeniu Białej, w bitwie z Tatarami pod Ochmatowem (1644) i wreszcie w bitwie pod Piławcami (1648). Później opuszcza Polskę i udaje się ponownie do Holandii, gdzie, osiadłszy na stałe, pisze i wydaje dzieło swego życia — fundamentalne, wybitne opracowanie na temat artylerii. Pełny, bardzo rozbudowany łaciński tytuł tej księgi, wydanej w roku 1650 w Amsterdamie kosztem króla Władysława IV, brzmiał: Artis magnae artilleriae pars prima, studio et opera Casimiri Siemienowicz, Eąuitis Lithuanii, olim artilleriae Regni Poloniae Proprefecti. Sztuki wielkiej artylerii część pierwsza, obszerne dzieło .będące t owocem wieloletnich studiów i zawodowej działalności wojskowej jego autora, rozsławiło nazwisko Siemienowicza w całej Europie. Jak było wybitne i cenione, o tym najlepiej świadczy fakt, że bardzo szybko po opublikowaniu doczekało się wydania w języku francuskim (1651). Tego zaś, że nie straciło ono na aktualności i później, dowodzi jego wydanie w języku niemieckim w roku 1676, a po latach, w roku 1729, również w języku nadal najlepszych w świecie fortyfikatorów i artylerzystów — Holendrów, oraz w języku angielskim. Okoliczność ta, jak również data holenderskiego przekładu Sztuki wielkiej artylerii, odległa od daty pierwszego jej wydania w języku łacińskim o prawie osiem dziesiątek lat — dowodnie świadczą o tym, jak bardzo i jak długo ceniono dzieło Siemienowicza w Europie. Jak wynika z jego tytułu, miało ono stanowić pierwszą część szerzej zamierzonej całości. Części drugiej nigdy jednak nie opublikowano. Niektórzy badacze wnoszą z tego, że Siemienowicz zmarł wkrótce po roku 1650 (dokładna data jego śmierci nie jest znana). W tym to właśnie dziele Siemienowicza, w księdze trzeciej, zatytułowanej De rochetis (O rakietach), znajdujemy interesujące nas tutaj rozważania na temat teoretycznych praprototypów dzisiejszych potężnych rakiet. Autor niniejszej opowieści prosi teraz Czytelnika o szczególną uwagę i przygotowanie się na prawdziwe rewelacje. Bo oto w dobie, gdy na różnych polach bitewnych, bastionach obleganych twierdz i okrętach flot wojennych strzelały sobie w najlepsze różne poczciwe (pozwólmy sobie z perspektywy przeszło trzech wieków na takie określenie...) bombardy, kolubryny czy inne taraśnice — nasz Siemienowicz projektuje ni mniej ni więcej, tylko... rakiety wielostopniowe, bez których niemożliwe byłyby dzisiejsze loty kosmiczne! Sądzić należy, że wobec powszechnej obecnie znajomości rozmaitych szczegółów procesu zdobywania Kosmosu przez człowieka, tłumaczenie, co to są rakiety wielo- ^2 Rys. 11. Karta tytułowa dzieła Kazimierza Siemienowicza Artis magnae artilleriae pars prima. 51 stopniowe — jest zbyteczne. Poprzestańmy więc na wyliczeniu kilku, teoretycznie opracowanych przez Siemienowicza tego rodzaju obiektów. Zaprojektował rakietę dwustopniową, której głowica została wyposażona w osiem małych rakietek, wybuchających po upływie krótkiego czasu od chwili wystrzelenia rakiety-matki. Dalej — rakietę niosącą na sobie kilka mniejszych rakiet wybuchających Rys. 12. Jedna z ilustracji zawartych w dziele Kazimierza Siemienowicza przedstawiająca różne typy rakiet. 54 « na pewnej określonej wysokości. Następnie — rakietę trzystopniową, której kolejne człony miały masy 820 gramów, 307 gramów i 128 gramów. I wreszcie — rakietę ze stabilizatorami trójkątnymi (mówiąc współczesnym językiem technicznym: stabilizatorami typu delta), zastosowanymi w praktyce dopiero w XX wieku. Opisana przez Siemienowicza rakieta dwustopniowa jest właśnie w prostej linii „praprababką" pocisków wystrzeliwanych w czasie ostatniej wojny przez radzieckie wyrzutnie samochodowe, zwane pieszczotliwie „katiuszami". To jeszcze nie wszystko. Siemienowicz zaprojektował również baterie rakietowe oraz łodzie poruszane kolejnym odpalaniem rakiet. Ten ostatni pomysł nieodparcie nasuwa myśl o dzisiejszych kutrach wodno-odrzutowych, a także samolotach odrzutowych... Nasz genialny artylerzysta zajmował się ponadto opracowywaniem receptur pędnych mieszanek rakietowych. Brak podstaw do tego, aby mniemać, że Siemienowicz dokonywał praktycznych prób zaprojektowanych przez siebie teoretycznie rakiet, aczkolwiek niejedna z jego obserwacji i uwag, zawartych w księdze O rakietach, może być uważana za dowód przeprowadzonych eksperymentów. Jednakże, nawet zakładając, że jego projekty nigdy nie wyszły poza sferę czystej teorii, nie można oprzeć się podziwowi dla tych genialnie prostych i całkowicie prawidłowych pod względem technicznym pomysłów. Pomysłów, na których realizację trzeba było czekać w niektórych wypadkach prawie dwieście lat, a w innych aż trzysta... Rys. 13. Zestawienie dość szokujące: rysunek górny przedstawia d/ialo polskie z połowj XVII w., dolny — przekrój zaprojektowanej w tym samym okresie przez Kazimierza Siemienowicza rakiety trzystopniowej... SS Światową sławę zyskał Rosjanin. Konstanty Ciołkowski (1875--1935), genialny samouk (nawiasem mówiąc— polskiego pochodzenia). Ten, zwany „ojcem teorii rakiet" uczony, który w roku 1903 zaprojektował silnik odrzutowy (rakietę) i udowodnił możliwość jego zastosowania w lotach międzyplanetarnych — jest niewątpliwie prekursorem nowoczesnej techniki tego rodzaju lotów. Nasz Kazimierz Siemienowicz jest natomiast, bez żadnej wątpliwości, pionierem nowoczesnej Techniki rakietowej, jeśli idzie o pociski ziemskie. Jednakże, w tak licznych współczesnych publikacjach z dziedziny techniki rakietowej jego nazwisko spotyka się bardzo rzadko i to wspominane raczej zdawkowo. Bywa też tak, że za granicą świadomie się je pomija. Tym bardziej więc było chyba uzasadnione oddanie sprawiedliwości jego zasługom na tym skromnym miejscu. Polskie tłumaczenie dzieła Siemienowicza ukazało się dopiero w roku 1963. a więc po przeszło trzech stuleciach od wydania go w języku łacińskim. Autor przedmowy do tej pierwszej polskiej edycji Wielkiej sztuki artylerii, profesor Tadeusz Nowak, wyraża taką opinię: Dzieło Kazimierza Siemienowicza uznać trzeba za najwybitniejszy pracę dotyczącą techniki wojennej okresu przedrozbiorowego. Żaden z autorów [współczesnych mu, a także późniejszych] nie dorównuje Siemienowiczowi arii erudycją, ani samodzielnością myślenia. Wielka szkoda, że zaginęła i do dziś nie została odnaleziona druga część dzieła, o której autoY nadmienia w przedmowie do pierwszego wydania Wielkiej sztuki artylerii, że jest już gotowa w rękopisie. Żyjący współcześnie z Siemienowiczem Daniel Ehr-lich w jednym ze swoich pism podał informację, że owa druga część traktatu nie została opublikowana z powodu przedwczesnej śmierci autora, nic jednak nie wspominał o losach rękopisu. Według znakomitego bibliografa polskiego, Karola Estreichera, rękopis ten miał się jakoby znajdować w bibliotece pałacu Sanguszków w Lubartowie. W roku 1909 ukazała się w „Przeglądzie Bibliotecznym" krótka notatka następującej treści: Przed kilku laty p. Bronisław Gembarzewski spostrzegł w Bibliotece Muzeum Artylerii w Petersburgu rękopis oznaczony jako Siemienowicza. a po pierwszym przejrzeniu uznany z wartości swej 56 za padający w obręb wojskowości. O spostrzeżeniu swym zawiadomił Akademię Umiejętności, która wszakże dotychczas żadnej pracy przygotowawczej do wydania, o ile wiemy, nie podjęła. Jak z niniejszej opowieści wyraźnie widać, o Kazimierzu Sie-mienowiczu, autorze znakomitego dzieła, które w pełni doceniono dopiero obecnie, w epoce rakiet kosmicznych, wiadomo raczej mało. Tak mało, że gdy niezbyt dawno temu pewna instytucja naukowa zapragnęła obrać go na swego patrona — zrezygnowała z tego (chyba jednak nieco małodusznie...) z powodu niemożności ustalenia ścisłych dat jego urodzenia i śmierci oraz braku podobizny... W każdym jednak razie wiadomo dokładnie, że w Polsce na pewno znajdują się dwa komplety wszystkich wydań Wielkiej sztuki artylerii: jeden w Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie, drugi — w Bibliotece Czartoryskich w Krakowie. „Ten, który pierwszy upowszechnił chemię na ziemi naszej..." Na dobrą sprawę średniowiecze skończyło się w naukach doświadczalnych dopiero w ... XVIII wieku. Dopiero wówczas bowiem nauki te wyzwoliły się z pęt krępującej je od kilkuset lat średniowiecznej scholastyki, pełnej dogmatyzmu i jałowych dociekań, a po ostatecznym odrzuceniu mętnych spekulacji i po uznaniu doświadczenia za jedyne, wiarygodne źródło wiedzy, a zarazem jedyny miernik prawdziwości poglądów — uzyskały wreszcie trwałe podstawy. Na gruncie bardzo szybko rozwijającej się wiedzy doświadczalnej powstawały wtedy wciąż nowe teorie i hipotezy, zmierzające do ujęcia różnych, empirycznie sprawdzonych faktów w ogólne systemy i schematy, a w efekcie — do odkrycia praw natury. Żadna inna gałąź nauki nie stanowi pod tym względem przykładu lepszego niż chemia. W jej rozwoju wiek XVIII był okresem zwrotu wprost rewolucyjnego, głównie dzięki pracom genialnego chemika francuskiego, Antoine'a L. Lavoisiera (1743-1794). Nie ma bynajmniej przesady w stwierdzeniu, że prace Lavoisiera były dla chemii tym, czym prace Kopernika dla astronomii. W XVIII stuleciu podstawowym instrumentem naukowym badań chemicznych stała się... waga. Człowiekowi schyłku XX wieku niełatwo uwierzyć w to, że właśnie ona posłużyła wówczas do obalenia wielu panujących powszechnie aż do tamtego czasu, 58 a zupełnie błędnych hipotez. Takich, na przykład, jak osławiona teoria flogistonu — hipotetycznej substancji, której wydzielaniem się z ciał palnych i metali tłumaczono w XVII i XVIII wieku mechanizm zjawiska utleniania — spalania i rdzewienia. Waga też umożliwiła wyprowadzenie i sformułowanie wielu nowych praw i teorii, na przykład prawa zachowania masy czy teorii spalania. Błędem jednak byłoby sądzić, że w owym XVIII stuleciu od razu zapanował w chemii całkowity ład, że z miejsca zupełnie ją uwolniono od fałszywych stwierdzeń i poglądów, że odtąd wszystkie nowe teorie chemiczne były już zawsze prawdziwe. Tak się oczywiście nie stało, bo stać się nie mogło. Chodzi jedynie o to, że w uwolnionej od alchemicznego dziedzictwa chemii zapanowały wówczas nowe idee, że w badaniach naukowych podstawową rolę zaczęła odgrywać analiza faktów doświadczalnych i że z niej właśnie wyprowadzano koncepcje teoretyczne, podczas gdy dotychczas, tylko usiłowano odgadnąć prawa natury, dążąc do tego niejako „po omacku". W Polsce tego okresu nauczanie chemii było jednak prawie zupełnie nieznane. Trudno się temu zresztą dziwić, jeżeli się zważy, że wiek XVIII był w naszym kraju okresem całkowitego niemal upadku nauki i kultury. Program nauczania w ówczesnych kolegiach jezuickich nie wiązał się ani z zagadnieniami codziennego życia, ani ze zjawiskami otaczającego świata, zupełnie też nie uwzględniał formułowanych już wówczas w zachodniej Europie nowych teorii i poglądów naukowych. Dopiero przeprowadzona przez Stanisława Konarskiego (1700--1773) reforma szkół pijarskich wprowadziła do nich nauki przyrodnicze. Obejmowały one przedmioty, które dziś nazwalibyśmy botaniką, fizyką i chemią. Wykłady zarówno tych przedmiotów, jak i pozostałych odbywały się oczywiście, jak dotychczas — po łacinie. Ograniczało to krąg pragnących się z nimi zapoznać tylko do osób znających ten język. Tak było zarówno w szkołach niższych, jak i w obu działających wówczas Akademiach — Krakowskiej i Wileńskiej, gdzie przeważali profesorowie cudzoziemscy. Dopiero pod sam koniec XVIII wieku, dzięki działaniom Komisji Edukacji Narodowej, Akademia Krakowska zaczęła skupiać w swych murach uczonych polskich. Matematykę i astronomię wykładał tu Jan Sniadecki, 59 • chemię zaś, którą zaliczano wówczas do nauk lekarskich, Jan Jaśkiewicz. Ten ostatni znał już nowe chemiczne teorie Lavoisie-ra, nie ośmielał się jednak jeszcze głosić ich z uniwersyteckiej katedry. Odważył się na to dopiero genialny uczony polski owego okresu, bohater tej oto opowieści — Jędrzej Śniadecki. Urodził się 30 listopada 1768 roku w wielkopolskim Żninie. Po wczesnej śmierci rodziców przeszedł pod opiekę starszego odeń o dwanaście lat brata Jana, ówcześnie już profesora Akademii Krakowskie] i założyciela tamtejszego obserwatorium astronomicznego. Jan Śniadecki był również bliskim współpracownikiem Hugona Kołłątaja w Komisji Edukacji Narodowej i wraz z nim zajmował się reformą polskiego szkolnictwa średniego i wyższego. Mimo troskliwej opieki, którą otoczył młodszego brata, nie narzucał mu bynajmniej własnych poglądów i zamiłowań, starając się jedynie o to, aby wybitne, wrodzone zdolności Jędrzeja mogły się rozwijać bez przeszkód. Panująca w domu Jana Śniadeckiego postępowa atmosfera wywarła jednak bez wątpienia wpływ na osobowość jego brata. Objawiło się to później przede wszystkim w przywiązywaniu przez Jędrzeja wielkiej wagi do szerzenia i umacniania oświaty w społeczeństwie. Po ukończeniu (z najwyższym wyróżnieniem — złotym medalem) szkoły średniej w Krakowie, bohater naszej opowieści rozpoczął na Akademii Krakowskiej studia medyczne, które kontynuował we Włoszech, na uniwersytecie w Pawii, gdzie w roku 1793 uzyskał stopień doktora zarówno medycyny, jak i filozofii. Stamtąd miał zamiar udać się na studia chemiczne do Paryża, oczywiście u Lavoisiera, przeszkodziły temu jednak wydarzenia Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Jędrzej wyjechał więc do Szkocji, gdzie w Edynburgu studiował przez kilka iat chemię, fizykę i nauki medyczne — anatomię i chirurgię. Swoją gruntowną i głęboką wiedzą zyskał tam sobie wielkie uznanie, a w konsekwencji propozycję intratnej posady lekarskiej w... Indiach. Śniadecki propozycji tej jednak nie przyjął. Miłość i przywiązanie do rodzinnego kraju oraz głębokie przekonanie, że zdobytą wiedzą powinien służyć ojczyźnie — skłoniły go do powrotu do Polski. Tu udał się na Wołyń, gdzie objął stanowisko zwykłego lekarza domowego. Pełnił jednak te obowiązki niezbyt długo, bo już w roku 1797 jako młody, bo zaledwie 29-letni uczony został powołany na stanowisko profesora chemii 60 * i farmacji na wydziale lekarskim byłej Akademii Wileńskiej, noszącej teraz nazwę Szkoły Głównej Litewskiej, przemianowanej zresztą niebawem raz jeszcze na Uniwersytet Wileński. Pierwszy wykład wygłosił w maju tegoż, roku, rozpoczynając w ten sposób najbardziej twórczy okres w swoim życiu. Życiu uczonego, który całkowicie poświęcił się pracy naukowej i dydaktycznej oraz ożywionej działalności oświatowej, popularyzatorskiej i organizacyjnej. Swymi wykładami wywołał od razu niezwykłe poruszenie wśród wileńskiej społeczności akademickiej. Oto nie tylko objawił się jako zdecydowany przeciwnik teorii flogistonowej i gorący zwolennik naukowych teorii Lavoisiera — lecz, o zgrozo, prowadził swoje wykłady od początku... po polsku. Wywołało to ogromne oburzenie innych pr'ofesorów, przeważnie cudzoziemców, a ówczesny rektor Uniwersytetu Wileńskiego, Marcin Poczobutt-Odla-nicki, zarzucił Śniadeckiemu wprost, że „pospolituje naukę". Śniadecki nie ustąpił jednak i nie przestał wykładać po polsku, wychodząc z założenia, że oświatę w społeczeństwie można szerzyć tylko w jego języku ojczystym. Napisał też pierwszy polski podręcznik chemii, w którym podał jednolitą terminologię chemiczną. Przeciwnicy polszczyzny na uniwersytecie nie zrezygnowali jednak również z walki i napadali na Śniadeckiego tak ostro, że w końcu zrzekł się katedry. Znał swoją wartość, nie godził się więc na to, aby go lekceważyli i obrażali ludzie, stojący intelektualnie znacznie niżej od niego. I tylko wzgląd na dobro studentów oraz przeświadczenie, że za wszelką cenę musi kształcić polskich uczonych, którzy będą mogli zająć na uniwersytecie miejsce cudzoziemców, spowodowały, iż uległ namowom brata Jana, Tadeusza Czackiego oraz Adama Czartoryskiego i ponownie objął stanowisko wykładowcy. Pisał w związku z tym do Czartoryskiego: Interes sprowadzonych cudzoziemców będzie len ostatecznie, aby u nas nigdy nauk i uczonych nic było. dlatego, aby sann zawsze potrzebnymi byli. Chcąc mieć w kraju nauki, trzeba wspierać i zachęcać rodaków... Jako uczony, był Śniadecki, jak już tu powiedziano, gorącym zwolennikiem Lavoisiera, a tym samym zdecydowanym przeciwnikiem teorii flogistonowej. Nie przeciwstawiał się jednak równie przekonywająco panującej jeszcze wówczas koncepcji tak zwa- 61 nych fluidów, uosabiających jakoby różne cechy ciał lub zjawisk fizycznych. Świadczy o tym jego teoria tak zwanych promion-ków, w myśl której światło, ciepło, elektryczność i magnetyzm są specjalnymi substancjami promienistymi, nazwanymi przez niego właśnie promionkami. Mało kto wie o tym, że teoria ta znalazła swoje romantyczne odbicie w nazwie związku „Promienistych" — założonej w roku 1820 przez Tomasza Zana, patriotycznej organizacji wileńskiej młodzieży akademickiej. „Promieniści", doskonalący cechy swojego charakteru i kultywujący cnoty społeczne, mieli „promieniować" — oddziaływać pozytywnie na otoczenie. Zarówno Zan, jak i jego przyjaciel Mickiewicz byli entuzjastycznymi słuchaczami Jędrzeja Śniadeckiego i nazwę swej organizacji wywiedli z jego teorii. Mickiewicz napisał też wiersz nawiązujący w sposób nieco żartobliwy do pokrewieństwa ideowego programu organizacji z teorią Śniadeckiego, zatytułowany: Cztery toasty pewnego chemika na cześć istot promienistych. Wykłady w języku polskim, wybitna osobowość i dowcip — wszystko to zyskało Sniadeckiemu wielką popularność wśród studentów. Profesor odwzajemniał się im troską o nich. Aby ułatwić im studia, wydał w roku 1800 wspomniany tu już podręcznik Początki chemii. Miał on znamienny podtytuł: stosownie do teraznieyszego tey umieietności stanu. W następnych wydaniach (w latach 1807 i 1816) dzieło to zostało zaktualizowane przez autora uzupełnieniem go o najnowsze zdobycze chemiiv O tym, jak wielkie praktyczne znaczenie przypisywał Snia-decki uprawianej przez siebie dyscyplinie naukowej, dowiadujemy się z jego przedmowy do wspomnianego podręcznika: Niema prawie kunsztów i iakieykolwiek wiadomości praktycz-ney, których by chemia światłem swoiem nie obiaśniala, tak że sprawiedliwie Matką Kunsztów z dawna nazywaną była. Najważniejszym dziełem naukowym Jędrzeja Śniadeckiego jest jednak jego dwutomowa Teoria jestestw organicznych, która powstała i została ogłoszona drukiem w latach 1804-1811, a potem była przełożona i wydana w językach: francuskim, niemieckim i rosyjskim. Odznaczała się szerokością horyzontów i śmiałością myśli, wyprowadzanych nie z jałowych spekulacji i niesprawdzonych doświadczalnie dociekań, ale z badawczych obserwacji świata żywego i ówczesnych osiągnięć nauk ścisłych. Pracą tą Śnia- 62 POCZĄTKI CHEMII STOSOWNIE DO TERAINIETSZEOO TET UMillCTNOSCI STANU OLA fOrmCU OCZNIOW I SŁUCHACZÓW UŁOtONl ? ZA WZOft LEtCYI AKADEMICKICH SŁLZYC MAIĄCE. PRZEZ JĘDRZEIA ŚNIADECKIEGO ??i???/ti i ???????? Doktora, Chemii I Farmacyi w Stkole Główne ? Litw. fbeyZwyctafnJco Publtanetu /Vo-ftfiora. TOM P1EHWSZY W WILNIE W Drukami Aradcmłcubv Rowu igoo. Rys. 14. Karta tytułowa podręcznika Jędrzeja Śniadeckiego Począiki chemii 63 decki wyprzedził o dziesiątki lat innych badaczy z zakresu nauk przyrodniczych i zyskał dzięki niej uznanie w całej Europie. Naczelną tezą tej pracy, stanowiącą zresztą podstawę przyrodniczych poglądów Śniadeckiego w ogóle, było nader śmiałe, jak na owe czasy, stwierdzenie jedności świata żywego i materii nieożywionej. Inaczej mówiąc, Sniadecki twierdził, że ciała żywe są zbudowane z tych samych pierwiastków, co ciała martwe. Teza ta obejmowała również stwierdzenie łączności między wszystkimi żywy-'mi organizmami; podstawę tej łączności stanowi nieustanna przemiana materii — pojęcie wprowadzone przez Śniadeckiego w tym właśnie dziele. Nowoczesne i znakomicie ilustrowane odpowiednimi doświadczeniami wykłady wileńskiego uczonego zjednały mu powszechne uznanie nie tylko w kraju, ale również za granicą. Wykładając i pisząc swoje naukowe prace, Sniadecki stworzył polskie słownictwo chemiczne, oparte na francuskim słownictwie Lavoisiera. Różni się ono znacznie od używanego obecnie, jest bowiem odbiciem ówczesnych poglądów na chemię, które z czasem uległy istotnym zmianom. Posłużmy się tu przykładami. Oto Sniadecki, uważając — podobnie jak Lavoisier — że tlen jest niezbędnym składnikiem kwasów, nazywa go „kwasorodem". Jest to dosłowne tłumaczenie łacińskiej nazwy oxygenium. Związki tlenu noszą więc u Śniadeckiego nazwy kwasów i podkwasów, które dziś nazywamy tlenkami. Pierwiastki chemiczne dzielił on na ciała stałe i ciała promieniste, o których wspomniano tu już poprzednio: światło, ciepło, elektryczność i magnetyzm., Jeżeli pierwiastek występuje w stanie gazowym, to według poglądów Śniadeckiego jest to „ciało stałe rozpuszczone w cieple". Pierwiastek tlen nazywał więc, jak wyżej powiedziano, „kwasorodem", natomiast gaz tlen — „gazem kwasorodnym". Na podobnej zasadzie określał inne pierwiastki: wodór — jako „wodoród" i „gaz wodo-rodny" — i tak dalej. Dodajmy na margiraesie. że w niektórych językach do dziś obowiązują dawne, wzorowane na terminologii Lavoisiera nazwy pierwiastków i związków chemicznych. Na przykład, tlen w języku rosyjskim, to „kisłorod" (dosłownie: „kwasoród",jak u Śniadeckiego), a wodór — „wodorod", w języku niemieckim — odpowiednio „Sauerstoff" (dosłownie: "tworzywo kwasu") i „Wasserstoff" (dosłownie: „tworzywo wody"). 64 W swoim wspaniale, jak na tamte czasy, wyposażonym laboratorium Sniadecki przeprowadził bardzo wiele badań chemicznych, ale w ogłaszaniu ich wyników był bardzo ostrożny. Zakładając, że teorie wywodzą się z doświadczeń — uważał, że te ostatnie należy wykonywać bardzo dokładnie i że nie należy wyciągać z nich zbyt pochopnych, nie opartych na ścisłym rozumowaniu wniosków. A mimo to, jedno z jego odkryć nie znalazło łaski w oczach ówczesnych autorytatywnych środowisk naukowych, gdyż uznano je za niedostatecznie „udokumentowane" z naukowego punktu widzenia. Oto analizując uralską platynę wykrył w niej nowy pierwiastek, który nazwał western, omawiając to odkrycie w ogłoszonej w roku 1808 pracy Rozprawa o nowym metalu. Niestety, francuska Akademia Nauk nie potwierdziła tego odkrycia, poddając nawet w wątpliwość prawidłowość przeprowadzonej przez Śniadeckiego analizy. Wiele lat później, w roku 1844, rosyjski chemik, farmaceuta i botanik K. Claus w tejże uralskiej platynie odkrył, dokładnie zbadał i szczegółowo scharakteryzował nowy pierwiastek, nazwany przez niego rutenem. Jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że Sniadecki nie popełnił w swoich badaniach platyny żadnej omyłki i że był pierwszym odkrywcą westu-rutenu. Jego wielkiego uczonego praca naukowa i dydaktyczna w dziedzinie chemii nie pochłaniała bynajmniej całkowicie. Nie zapominajmy, że ukończył również studia medyczne. Przez cały czas swojej profesury praktykował równocześnie jako lekarz, ciesząc się opinią najlepszego medyka w kraju. Nie odmawiał swojej pomocy nikomu bez względu na okoliczności — własny brak czasu, zmęczenie, długą drogę do chorego. Po dwudziestu pięciu latach nauczania chemii (1797-1822) przeszedł na emeryturę i osiadł na wsi. Zasłużonym odpoczynkiem cieszył się jednakże tylko pięć lat. W roku 1826 zwolniła się katedra w wileńskiej Akademii Medyko-Chirurgicznej i brakło Polaka, który mógłby ją objąć. Sniadecki bez namysłu ratuje sytuację, zostaje profesorem medycyny i pełni tę funkcję do roku 1832. Nadal nie ogranicza się wyłącznie do pracy naukowej i dydaktycznej, zajmuje się czynnie również organizacją nauki na ziemiach polskich, co w tamtych czasach, czasach zaborów i niewoli, było dla narodu sprawą bardzo istotną. Wspólnie z Józefem Frankiem zakłada w roku 1806 pierwsze w państwie rosyj- 5 — Geniusze szczęśliwi.... ^- skim Towarzystwo Lekarskie Wileńskie. Jest też krzewicielem higieny i dietetyki oraz pionierem wychowania fizycznego w Polsce, które pojmuje szeroko, jako kierowanie fizycznym rozwojem człowieka. W swojej pracy O wychowaniu fizycznym dzieci, drukowanej w „Dzienniku Wileńskim" w latach 1805-1806. rzuca wiele haseł na owe czasy wprost rewolucyjnych. Żąda, na przykład, aby zawierający małżeństwo nie kierowali się względami rodowymi czy majątkowymi, lecz przede wszystkim zdrowotnymi i higienicznymi. Wzywa do tego, aby łączyły się ze sobą jednostki zdrowe fizycznie i umysłowo, mogące wydać zdrowe potomstwo. We wspomnianej pracy podaje wiele przepisów higienicznych, zalecanych przez niego do stosowania przy wychowywaniu dzieci i młodzieży. To jeszcze bynajmniej nie wszystkie dziedziny działalności niezmordowanego Śniadeckiego. Był również propagatorem i popularyzatorem nauki oraz nowych odkryć naukowych. Pracę tę prowadził głównie na łamach wspomnianego wyżej „Dziennika Wileńskiego", którego zresztą był współzałożycielem i współredaktorem (1805-1806 i 1815). Zdając sobie sprawę, że często żart i satyra lepiej trafiają do współrodaków niż poważne wywody i pożyteczne rady — stał się współzałożycielem, a potem nawet przewodniczącym, Towarzystwa Szubrawców — stowarzyszenia wileńskich liberałów. W organie tego Towarzystwa, piśmie satyrycznym „Wiadomości Brukowe", krytykował i wyszydzał wady współczesnego mu społeczeństwa — ciemnotę, zacofanie, próżniactwo, bezmyślne naśladowanie zagranicznych mód, lekceważenie nauki i oświaty. Czynił to w głośnym cyklu felietonów satyrycznych zatytułowanym Próżniacko-filozoficzna podróż po bruku (1818-1821). Śniadecki wpisał się na trwałe do dziejów nauki polskiej nie tylko własnymi pracami, lecz również tym. że stworzył szkołę młodych chemików i lekarzy, którzy kontynuowali jego dzieło. Jego liczne zasługi doceniali już jego współcześni. Świadczy o tym choćby ta oto dedykacja, jaką jeden z ówczesnych polskich chemików. Aleksander Chodkiewicz, umieścił na swoim dziele Chemia (1818): Temu. klóry pierwszy upowszechni) chemię na ziemi naszej, któremu naród polski nową stawę i nowe światło jest winien! Jędrzej Śniadecki zmarł w Wilnie 12 maja 1838 roku. Twórcy machin rachunkowych Jednym z punktów programu posiedzenia Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie, które odbyło się w dniu 7 stycznia 1813 roku, było zapoznanie się jego członków z prototypem „machiny rachunkowej" wynalezionej przez znakomitego mechanika warszawskiego, Abrahama Jakuba Sterna. Na posiedzeniu tym wyniki badania owego prototypu przez specjalną komisję Towarzystwa referował sam ówczesny prezes tegoż Towarzystwa, wybitny działacz i pisarz polityczny, przyrodnik i filozof, organizator życia naukowego — Stanisław Staszic. Oto jego relacja: • Do użycia machiny przez Abrahama Sterna wynalezionej nie potrzeba więcej, tylko znajomość liczb, a te ustawiwszy, machina sama wydaje rezultata i o ukończeniu ich głosem dzwonka ostrzega. Jest to machina tego gatunku, jaką pierwszy wymyślił i ogłosił w roku 1642 sławny Pascal i nad jakiej wynalazkiem pracował nieśmiertelnego imienia Leibniz. Tego ostatniego wynalazek jest tylko w opisie przez niego samego podany. Machina zaś dla zbytniego skomplikowania i kosztu nie była udziałaną. Machina Sterna jest prosta, jest już w modelu wyegzekwowana, jest w składzie swego mechanizmu od tamtych różna, do zrobienia i używania łatwa i pełna dowcipu. Autor jej pracuje teraz nad wynalazkiem machiny do wyciągania pierwiastków. Owa druga „machina" Sterna, będąca maszyną rachunkową do wyciągania pierwiastków kwadratowych, była gotowa w cztery lata później i została zgłoszona przez wynalazcę Towarzystwu Przyjaciół Nauk na posiedzeniu w dniu 15 stycznia 1817 roku. Po 67 upływie zaledwie trzech i pół miesiąca nowa rewelacja: na zebraniu Towarzystwa w dniu 30 kwietnia 1817 roku Staszic oznajmia, że Abraham Stern, dążąc do udoskonalenia obu wymienionych „machin rachunkowych", skonstruował prototyp trzeciej, której istota polegała na tym, że wynalazca „z dwóch zrobił jedną machinę, wypełniającą działania arytmetyczne z trzynastu liczbami i wyciągającą pierwiastki kwadratowe z ułomkami". Arytmometr ów (bo tak „machinę" Sterna należy określić ze względu na jej konstrukcję i sposób działania) wykazuje duże podobieństwo do arytmometrów powszechnie do niedawna używanych, tak że śmiało można go uznać za ich „przodka", za ich pierwszy w świecie (nie biorąc pod uwagę odmiennych pod względem budowy maszyn Pascala i Leibniza) prototyp. Przekonuje nas o tym charakterystyka arytmometru Sterna, przytoczona w referacie samego wynalazcy, wygłoszonym na ostatnim ze wspomnianych tu posiedzeń Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Oto jej fragmenty: Machina ta, w kształcie równoległościanil podługowatego, prostokątnego, w długości swej pięcioma rzędami kółek jest przedzielona. Pierwszy skrajny rząd górny, również jako i niżej po, nim drugi, składają się z trzynastu kółek osadzonych na osiach; kółka pierwszego rzędu mają tarcze, na których wyryte są cyfry liczebne zwyczajne, z których jedna tylko liczba przez otwór jest widzialna. Liczby tych kółek zastępują miejsce jedności, dziesiątków, setek itd. Ci z Czytelników, którzy i dziś jeszcze używane arytmometry znają z własnej praktyki lub choćby tylko, z widzenia, z łatwością dostrzegą ich podobieństwo pod względem wyglądu zewnętrznego do arytmometru Sterna. Podobieństw tych jest więcej. Być może należałoby nawet mówić raczej o identyczności elementów. Bo oto Stern podaje, że w dolnej części maszyny znajduje się ruchomy, przesuwny wózek z otworami dla liczb, który — znów cytujemy referat wynalazcy — „ze swymi dwoma rzędami jest tak w machinie osadzony, że na małych kółkach, czyli wałeczkach, łatwo posuwać się może". Dalej — „działanie odbywa się korbą główną, ta daje ruch całej machinie". Mnożenie za pomocą arytmometru Sterna było dokonywane metodą wielokrotnego dodawania, a dzielenie, odwrotnie — przez wielokrotne odejmowanie, przy czym „machina sama 68 wydaje rezultata i o ukończeniu ich głosem dzwonka ostrzega". I jeszcze: „... ruchoma wskazówka ostrzega działającego, ile cyfr w otrzymanym wypadku ma odciąć z prawej strony na ułomek dziesiętny". Wszystkie te szczegóły konstrukcyjne występują w i-dentycznej postaci we współczesnych arytmometrach, które również mają ruchomy, przesuwny wózek, są wprawiane w działanie za omocą korbki, dzwonią po ukończeniu operacji rachunkowej i mają ruchomą wskazówkę do odcinania miejsc dziesiętnych. Mogłoby się zatem wydawać, że Abrahamowi Jakubowi Sternowi powinno oficjalnie przysługiwać miano wynalazcy prototypu nowoczesnego arytmometru. Niestety, mimo niezaprzeczonych praw Sterna do takiego tytułu, za wynalazcę tego typu maszyny do liczenia uchodzi kto inny. Dlaczego tak się stało, opowiemy za chwilę. W trakcie pracy nad swoją „machiną" Stern otrzymywał dowody uznania i podziwu dla jego wybitnych umiejętności w zakresie mechaniki i dla będącego ich owocem wynalazku. W czasie pobytu cara Aleksandra I w Warszawie w.roku 1816 Stern został mu przedstawiony i zademonstrował carowi przy tej okazji działanie swojej maszyny. W następnym roku Stern został na wniosek Staszica przyjęty w poczet członków Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Wniosek Staszica brzmiał następująco: Abraham Stern znany dobrze Towarzystwu. Ma nadzwyczajną biegłość w mechanice. Wynalazca machiny arytmetycznej czterech działań z ułomkami. Wynalazca machiny do wyciągania pierwiastków kwadratowych z ułomkami. Podaję go na przybranego [tzn. członka Towarzystwa] — Staszic. Wniosek ów został złożony na posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk, które miało wyjątkowo uroczysty charakter ze względu na przypadającą wówczas rocznicę założenia Towarzystwa. Świadczy to o intencji szczególnego uczczenia wynalazcy, który — jak sformułowano w uchwale posiedzenia — został „wezwany do klassy Członków-Korespondentów", co nastąpiło „w dowód Jego zasług i Jego biegłości w mechanice". W wygłoszonym na tymże posiedzeniu referacie Stern powiedział między innymi: Poczytuję sobie za szczególne szczęście, iż w tym uwieńczonym dniu o mych wynalazkach, tak co do ich biegu historycznego i powodu, który mnie do tychże wzbudzał, jako też co do własności rzeczonych machin zdać mogę sprawę. 69 Niestety, owo „szczególne szczęście" Sterna skończyło się na opracowaniu przezeń prototypu arytmometru. Wynalazek ów nie wszedł bowiem nigdy do produkcji. Dziś. z perspektywy czasu, daje się to chyba łatwo wytłumaczyć. W czasach Sterna wyrób jego arytmometru metodami fabrycznymi był niemożliwy zarówno ze względu na niedoskonałość tych metod, jak i z uwagi na wysoką precyzję konstrukcji maszyny. Niemałą rolę musiało tu grać również niezrozumienie doniosłości wynalazku przez ówczesne społeczeństwo. Skończyło się więc wszystko tylko na uznaniu dla Sterna ze strony Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Rozgoryczony i zniechęcony takim obrotem sprawy, której poświęcił wiele lat pracy i wysiłków, Stern oświadczył członkom Towarzystwa na posiedzeniu w dniu 23 listopada 1818 roku: Poświęcam tera/ wolne moje chwile na opisanie we wszystkich szczegółach tej machiny, aby szczęśliwy jaki geniusz potrafił ją z czasem ułatwić, a tym samym powszechniejszy z niej użytek sprawić. Takiego, jak się mogło wydawać, „szczęśliwego geniusza" miał Stern w swym najbliższym otoczeniu. Był nim zięć wynalazcy. Chaim Zelig Słonimski, znany (chociaż tylko samouk) matematyk, fizyk i astronom, zajmujący się również (niewątpliwie pod wpływem swego teścia) mechaniką, autor wielu prac i artykułów na związane z wymienionymi dziedzinami tematy. Już po śmierci Sterna (2 lutego 1842) Słonimski dokonał usprawnień w konstrukcji jego arytmometru, a następnie, w roku 1844 zgłosił ulepszony w ten sposób projekt wynalazku do Akademii Nauk w Petersburgu. Tutaj ów projekt oceniono nader pochlebnie, co znalazło swój wyraz w przyznaniu Słonimskiemu odpowiedniej nagrody i — na tym się skończyło. Projektem nie zainteresowano się z punktu widzenia jego realizacji; spoczął w archiwach Akademii. Powróćmy jeszcze do twórcy prototypu ^arytmometru — Abrahama Sterna. Urodził się w 1769 roku w ubogiej rodzinie żydowskiej, osiadłej w Hrubieszowie. Mechaniką precyzyjną zajmował się od wczesnej młodości, pracując w zawodzie zegarmistrzowskim, w którym wykazywał się wybitnymi uzdolnieniami. Sta: nisław Staszic w czasie jednego ze swoich pobytów w Hrubie1 szowie (w roku 1816 założył tu Towarzystwo Rolnicze) poznał Sterna, a przekonawszy się o jego uzdolnieniach zaopiekował 70 się nim i pomógł mu przenieść się do Warszawy. Tutaj Stern, korzystając nadal z opieki i poparcia Staszica oraz usilnie pomnażając swoją wiedzę w dziedzinie mechaniki, osiągnął wreszcie zaszczyt zaliczenia go w poczet członków Towarzystwa Przyjaciół Nauk. „Machina rachunkowa" nie była bynajmniej jedynym wynalazkiem Sterna. Był on wynalazcą „ruchomego tryangułu" — pierwszego polskiego dalmierza, czyli przyrządu geodezyjnego służącego do ustalania odległości nie dających się zmierzyć bezpośrednio ze względu na przeszkody terenowe. W dziedzinie geodezji dokonał Stern również innego wynalazku: skonstruował konny „wózek topograficzny", który był automatycznym przyrządem geodezyjnym umożliwiającym równoczesne wykreślanie sytuacyjnego planu terenu i profilów jego ukształtowania. Rys. 15. Abraham Stern /e swoją „machiną rachunkową" na współczesnym portrecie. 71 W półtora roku po wynalezieniu arytmometru Stern przedstawił w dniu 23 listopada 1818 roku na posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk trzy swoje nowe wynalazki: młockarnię, tartak i żniwiarkę. Dwa pierwsze z tych wynalazków mogły być poruszane siłą wiatru, płynącej wody, siłą zwierzęcą lub „siłą sprężystą pary wodnej", żniwiarka miała napęd konny. We wszystkich maszynach uderza wielka pomysłowość i precyzja działania mechanizmów. Wreszcie w roku 1835 wynalazł Stern specjalny mechanizm ochraniający pojazd konny i jadące w nim osoby przed skutkami ponoszenia przez spłoszone konie. Był to jego ostatni znany nam wynalazek. Niestety, Stern był, trawestując jego własne słowa, „geniuszem nieszczęśliwym". Spośród wszystkich jego wynalazków jedynie młockarnia doczekała; się zrealizowania w produkcji. Życie nie skąpiło mu zawodów i rozczarowań, wśród których niewątpliwie najdotkliwszym był brak zainteresowania dla jego najdonioślejszego wynalazku — „machiny rachunkowej". Wynalazek ten został na dodatek, w wiele lat po śmierci jego twórcy, oficjalnie przypisany komuś innemu, kto prawdopodobnie korzystał z. dorobku Sterna. Ale o tym — pod koniec tej opowieści. I jeszcze pewna ciekawostka dotycząca Abrahama Sterna: był on przodkiem dwu znanych i wybitnych osobistości. Pierwsza z nich to wnuk Sterna, działający w drugiej połowie XIX wieku w Warszawie lekarz. Stanisław Słonimski, który Bolesławowi Prusowi posłużył za wzór postaci z Lalki — doktora Szumana. Drugą był współczesny pisarz polski — Antoni Słonimski, prawnuk Sterna. Abraham Stern i Chaim Zelig Słonimski nie byli jedynymi, którzy tworzyli w Polsce w XIX wieku praprototyp współczesnego arytmometru. Do tych dwóch dołączył pod koniec pierwszej połowy tego stulecia trzeci nasz wynalazca — Izrael Abraham Staffel. Urodzony w roku 1814 w Warszawie, miał życie pod pewnymi względami uderzająco podobne do życia Abrahama Sterna. Pochodząc z ubogiej rodziny żydowskiej skończył jedynie szkołę elementarną, po czym, jak Stern, terminował u zegarmistrza. W wieku lat dziewiętnastu zaczął prowadzić własną pracownię zegarmistrzowską, jednakże mimo swych zdolności i sumienności w pracy ledwo wiązał-koniec z końcem. Jego wielkie zaintereso- ^2 wanie matematyką i mechaniką oraz wytrwałość i upór w przezwyciężaniu przeszkód doprowadziły go po dziesięciu latach pracy do zbudowania modelu „machiny rachunkowej". Jak widać, idea stworzenia takiego urządzenia była wówczas, w pierwszej połowie XIX stulecia, szczególnie żywa. Można przypuszczać, że dzieło A. Sterna było Staffelowi znane, a jego własne stało się udoskonaloną wersją tamtego. Trudno to jednak stwierdzić z całą pewnością, bowiem do naszych czasów dochowało się tylko to późniejsze; można je dziś oglądać w warszawskim Muzeum Techniki; „Machina rachunkowa" Staf-fela ma formę niewielkiej skrzyneczki, w której wnętrzu mieści się mechanizm złożony z trzech poziomych walców z zazębionymi, ruchomymi kółkami, opatrzonymi cyframi, pozwalającymi się przesuwać za pomocą korbki. Mechanizm ów umożliwiał przeprowadzanie pięciu działań matematycznych: dodawania, odej- Rys. 16. Izrael Abraham Staffel. Drzeworyt według fotografii K. Brandla. 73 mowania, mnożenia i dzielenia, a także pierwiastkowania liczb 13-cyfrowych. Każda operacja była wykonywana po uprzednim, odpowiednim ustawieniu wskazówki na półokrągłej tarczy z zaznaczonymi na niej działaniami. Gdy liczący niewłaściwie ustawił cyfry do dzielenia lub odejmowania, wówczas sygnalizował to dzwonek. Opisana maszyna została po raz pierwszy zademonstrowana publicznie w roku 1845 (a więc w trzy lata po śmierci Abrahama Sterna) na urządzonej w Warszawie wystawie przemysłowej, gdzie uzyskała srebrny medal. Ponieważ wzbudziła zainteresowanie władz, carskich, Staffel wyjechał z nią do Petersburga, gdzie zademonstrował ją w Akademii Nauk. Uzyskała tu bardzo pozytywną opinię dwóch znanych matematyków. W. Buniakowskiego i B. Jacobiego, którzy stwierdzili w niej, między innymi, że „Maszyna arytmetyczna Staffela ze wszech miar zasługuje na pochwałę i uznanie Akademii i że może być bardzo przydatna tam, gdzie długie i kłopotliwe rachunki, szczególnie mnożenie i dzielenie, muszą być przeprowadzone szybko i dokładnie". Równie korzystnie ocenili obaj matematycy przedstawiony Akademii przez Staffela wraz z ową maszyną malutki mechaniczny aparat do dodawania i odejmowania ułamków o mianownikach: 10. 12 i 15. Na tych. tak dla Staffela pochlebnych opiniach się nie skończyło, dzięki nim bowiem spotkały go wkrótce potem dalsze zaszczyty w Petersburgu. Został mianowicie przedstawiony najpierw ministrowi oświecenia narodowego, a potem nawet samemu carowi Mikołajowi I. Otrzymał też wysoką nagrodę pieniężną w wysokości 1500 rubli. W kilka lat później, w roku 1851. jego maszyna arytmetyczna została na pierwszej międzynarodowej wystawie w Londynie odznaczona medalem pierwszej klasy. Na tejże wystawie, w obecności królowej Wiktorii i innych zaproszonych monarchów, Staffel przedstawił swoje inne wynalazki: urządzenie do oznaczania ilościowego składu dodatków stopowych w metalach szlachetnych, wiatromierz i wentylator. Kolejny wynalazek Staffela, nazwany przez niego licznikiem kieszonkowym, a służący do wykonywania działań dodawania i odejmowania oraz zamiany wartości rosyjskich rubli i kopiejek na polskie złote i grosze — uzyskał nagrodę na zorganizowanej w 1858 roku wystawie w Warszawie. Warszawski mechanik demonstrował potem swoje wynalazki 74 w Petersburgu, Moskwie i Paryżu, wszędzie zdobywając medale, dyplomy pochwalne i inne nagrody. Paryskie Towarzystwo Nauk Przemysłowych, Sztuk i Nauk Wyzwolonych obdarzyło go zaszczytnym tytułem swego członka-korespondenta. Wydawałoby się. że deszcz nagród i zaszczytów, który spadł na Staffela. spowoduje szerokie upowszechnienie jego wynalazków, szczególnie zaś jego maszyny arytmetycznej. Nic podobnego — wcale do tego nie doszło, z tych samych zapewne powodów, o których była mowa uprzednio, przy omawianiu wynalazku Abrahama Sterna. Rozczarowany, rozgoryczony i zniechęcony Staffel w styczniu 1876 roku przekazał projekt swego arytmometru Akademii Nauk w Petersburgu, gdzie złożono go — podobnie jak ponad trzy dziesiątki lat wcześniej projekt Słonimskiego — w jej archiwum. Z upływem czasu uzyskane przez Staffela zaszczyty straciły swój blask, a zdobyte przezeń nagrody materialne, zużywane na kolejne eksperymenty, wyczerpały się. Opuszczony, zapomniany Staffel zmarł w roku 1884 w nędzy. Pod koniec siedemdziesiątych lat ubiegłego stulecia szwedzki inżynier W. Odhner, pracujący w petersburskiej wytwórni papierów wartościowych, „wynalazł" pierwszy nowoczesny arytmometr. Użyliśmy tu cudzysłowu, ponieważ jest rzeczą bardziej niż prawdopodobną, że Odhnerowi były znane oba omówione tutaj, a znajdujące się w archiwach petersburskiej Akademii Nauk projekty „machin rachunkowych" polskich wynalazców — projekt Sterna z usprawnieniami Ch.Z. Słonimskiego oraz projekt Staffela. Udało mu się dopiąć tego, czego nie osiągnęli „nieszczęśliwi geniusze" polscy: jego arytmometr, opatentowany w Niemczech w roku 1878, wszedł do fabrycznej produkcji, stając się prototypem ulepszanej stopniowo przez dziesiątki lat, najpow-szechniej w świecie stosowanej odmiany tego rodzaju maszyny do liczenia. Niezmiernie popularne i bardzo rozpowszechnione „kręciołki", których praprototypy narodziły się w XIX wieku w Polsce — zostały zdystansowane dopiero w drugiej połowie bieżącego stulecia przez kalkulatory elektroniczne. Wielki budowniczy Warszawy Oto historia geniusza najpierw szczęśliwego, później zaś — nieszczęśliwego. Pierwszą połowę życia miał bogatą — tworzył wspaniałe dzieła, ciesząc się powszechnym powodzeniem i uznaniem, drugą nijaką, a jeśli idzie o twórczość — jałową, koniec zaś życia — przebył w zapomnieniu, opuszczeniu i biedzie. Z całym przekonaniem można by odnieść do niego słowa starego łacińskiego hymnu: Sic transit gloria mundi... — Tak przemija chwała świata... Antonio Corazzi, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli późnego klasycyzmu (zwanego również neoklasycyzmem) w architekturze europejskiej, urodził się 16 grudnia 1792 roku w Livorno, mieście położonym w środkowowłoskiej prowincji, Toskanii. Po ukończeniu szkoły ogólnokształcącej we Florencji wstąpił w roku 1810 na wydział architektury florenckiej Akademii Sztuk Pięknych, na którym studiował do roku 1816. Dwa lata później młody adept architektury, zaproszony przez rząd ówczesnego Królestwa Kongresowego, wyjechał do Polski. Na sprowadzeniu zdolnego architekta z Włoch, ojczyzny wielkiej sztuki i wielkich artystów, zależało szczególnie Stanisławowi Staszicowi — nie tylko wybitnemu działaczowi i pisarzowi politycznemu, przyrodnikowi i filozofowi oraz gorącemu zwolennikowi postępu społecznego i gospodarczego, ale także gorliwemu opiekunowi nauki i sztuki. 76 On też zaopiekował się osobiście młodym cudzoziemcem. Nie przypuszczał zapewne, że ten, obcego pochodzenia artysta stanie się z czasem rdzennie polskim i tylko polskim architektem. Corazzi nie stworzył bowiem poza naszym krajem (a głównie Warszawą) żadnego większego dzieła architektonicznego, mimo że po powrocie do Włoch w roku 1846 przeżył w swej ojczyźnie jeszcze trzydzieści jeden lat. Jego dorobek był jednak wystarczający, by przynieść mu sławę wielkiego architekta polskiego i jednego z czołowych twórców późnego klasycyzmu w architekturze europejskiej. Zdolności i osiągnięcia młodego Włocha w dalekim od ojczyzny kraju nad Wisłą, w którym miał spędzić prawie trzy dziesiątki lat — zostały tu szybko należycie ocenione i odpowiednio uhonorowane. Już na początku 1819 roku Corazzi został mianowany generalnym budowniczym rządowym. Stworzyło mu to szerokie możliwości rozwinięcia własnego talentu oraz zapewniło bezpośredni wpływ na ogólną działalność budowlaną w kraju. Corazzi zaprojektował i zrealizował kilkadziesiąt budowli. Ich charakterystycznymi cechami są świetnie wyważone proporcje oraz urozmaicone, umiejętnie ze sobą zestawione i spiętrzone Rys. 17. Antonio Corazzi: gmach Towarzystwa Przyjaciół Nauk, zwany Pałacem Staszica, obecnie siedziba Polskiej Akademii Nauk. w Warszawie. 77 bryły, klasyczne w swej prostocie portyki i elewacje kolumnowe oraz powściągliwa, pełna umiaru dekoracja architektoniczna. Wszystko to zapewniło budowlom Corazziego prawdziwą monumentalność, szlachetność wyrazu i elegancję form. Był on zresztą nie tylko wybitnym architektem, ale odznaczał się również wielkimi zdolnościami urbanistycznymi. Potrafił bowiem znakomicie nie tylko kształtować pojedyncze budowle, lecz także komponować większe ich zespoły wraz z otoczeniem, na przykład duże place miejskie. Nie zawsze udawało mu się urzeczywistnić zaprojektowane przez siebie śmiałe założenia przestrzenne, w paru jednak przypadkach osiągnął w tym zakresie naprawdę wspaniałe rezultaty. W latach 1821-1823 Corazzi zaprojektował i wybudował jeden z najpopularniejszych i najpiękniejszych gmachów Warszawy — siedzibę Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Gmach ów jest również zwany od dawna pałacem Staszica. Wielki mąż stanu i uczony był bowiem współzałożycielem i prezesem wspomnianego Towarzystwa oraz osobiście patronował budowie jego siedziby. Ten wspaniały obiekt, będący dziełem mądrych i szlachetnych dążeń Staszica oraz wielkiego talentu Corazziego, został usytuowany bardzo korzystnie. Stanął mianowicie na początku Krakowskiego Przedmieścia, w samym centrum ówczesnego obszaru miasta, przy jego głównym szlaku komunikacyjnym. Znacznie przebudowany i zeszpecony przez rosyjskich zaborców w roku 1893, potem zrekonstruowany w roku 1929, następnie zupełnie zniszczony w drugiej wojnie światowej, a wreszcie starannie odtworzony i znacznie rozbudowany po jej ukończeniu, w latach 1947-1948 — jest od tej pory siedzibą Polskiej Akademii Nauk. Pełni więc nadal funkcje takie, dla jakich został ongiś wzniesiony. 1 podobnie jak wtedy, monumentalna, poważna i dostojna architektura pałacu Staszica bardzo trafnie wyraża szczególny charakter głównego ośrodka wiedzy i nauki całego kraju. Corazzi wzniósł następnie kilka monumentalnych budynków, przeznaczonych na użytek różnych publicznych instytucji Królestwa Kongresowego. Stanęły one przy ulicy Rymarskiej i placu Bankowym. W skład tego wielkiego zespołu wszedł najpierw trój-skrzydlowy gmach Komisji Przychodów i Skarbu, który powstał z przebudowanego gruntownie przez. Corazziego w roku 1824 XVII-wiecznego pałacu Leszczyńskich. Tu pewna ciekawostka: 78 Rys. 18. Anlonio Corazzi; gmach Komisji Przychodów i Skarbu, obecnie siedziba Prezydium Stołecznej Rady Narodowej, w Warszawie. w gmachu tym przez pewien czas pracował w młodzieńczym okresie swego życia, jako skromny urzędnik skarbowy, nasz wielki poeta — Juliusz Słowacki. Dzisiaj ten piękny obiekt warszawskiej architektury klasycystycznej pełni rolę ratusza stolicy, stanowiąc siedzibę Prezydium Stołecznej Rady Narodowej. W rok po wzniesieniu wspomnianego gmachu Corazzi zbudował obok niego pałac ówczesnego ministra skarbu Królestwa Kongresowego, księcia F.K. Druckiego-Lubeckiego. Po przeciwnej zaś stronie stanęły w latach 1828-1930 gmachy giełdy i Banku Polskiego. Niezbyt daleko od tego rozległego zespołu budynków, kilka lat wcześniej (w roku 1823) wielki architekt przebudował w stylu klasycystycznym dawny, XVI II-wieczny pałac wojewody J. Hilzena na siedzibę Komisji Spraw Wewnętrznych i Duchownych, nazwany później pałacem Mostowskich. W owym imponującym kompleksie monumentalnych publicznych budynków ujawnił się w pełni architektoniczny geniusz Corazziego. Przy kształtowaniu każdego z tych obiektów z osobna i komponowaniu ich wszystkich w jeden zespół potrafił prze- 79 łamać dotychczasowe, charakterystyczne dla budowli o takiej funkcji tradycje. Zamiast form architektonicznych wyrażających surową i groźną powagę urzędowych budowli, stworzył formy lekkie, łagodne i pełne wdzięku. Różne pod względem przeznaczenia, ukształtowania brył, rysunku fasad i ich dekoracji budynki znakomcie ze sobą harmonizują. Składają się wspólnie na kompleks o wybitnych wartościach architektonicznych. Odbudowany po straszliwych zniszczeniach ostatniej wojny, stanowi jeden z najpiękniejszych fragmentów północnej części śródmieścia dzisiejszej Warszawy. Szczytowym w twórczości artysty momentem stało się — w następstwie wygranego przezeń konkursu architektonicznego — zbudowanie według jego projektu w Warszawie w latach 1826--1833 gmachu Teatru Wielkiego. Obiekt stanął na terenach targowisk miejskich, zwanych Marywilem i Pociejowem. W miejscu tym wznosił się już, zbudowany (w latach 1818-1819) przez innego znakomitego architekta polskiego klasycyzmu. Piotra Aigrie-ra, budynek targowy, zwany „Domem jarmarcznym" lub „Domem pod kolumnami". Corazzi zaproponował włączenie tej budowli do projektowanego przez siebie gmachu w ten sposób, by stała się jednym z jego skrzydeł. Drugie, nowo wzniesione skrzydło miało być identyczne z tamtym, zaś między oboma miał się znaleźć główny korpus teatru. Tak też się stało. Centralna część wielkiej budowli została przez wielkiego architekta mistrzowsko ukształtowana przez uskokowe spiętrzenie ku górze jej kolejnych poziomów, utrzymanych w trzech klasycznych porządkach architektonicznych: doryckim, jońskim i korynckim. Całość została zwieńczona klasycznym trójkątnym frontonem o bogato rzeźbionym polu. Oba boczne skrzydła gmachu zostały rozwiązane w swych dolnych częściach w porządku doryckim, w górnym zaś — w jońskim. Utworzona w ten sposób kompozycja odznaczała się monumentalnością, powagą, umiarem i szlachetnością form, a równocześnie plastyczną wyrazistością i pięknymi efektami światłocieniowymi. Takimi cechami architektonicznego kształtowania bryły i elewacji budynku odznaczają się niemal wszystkie projektowane przez Corazziego budowle. Gmach Teatru Wielkiego stał się niewątpliwie szczytowym osiągnięciem już nie tylko samego Corazziego, ale w ogóle całej 80 polskiej architektury XIX wieku. Był to przy tym jeden z nie tylko najpiękniejszych, ale i największych teatralnych budynków Europy w owym czasie. Jego widownia liczyła 1300 miejsc. Wielokrotnie w późniejszych dziesięcioleciach przebudowywany, został w czasie drugiej wojny światowej bardzo poważnie, niemal doszczętnie zniszczony. Po jej zakończeniu wskrzeszono go z ruin i znacznie powiększono, według projektu znakomitego architekta, profesora Bohdana Pniewskiego. W obiekcie tym corazziańska pozostała właściwie tylko jego położona przy placu Teatralnym część przednia wraz ze zrekonstruowanymi z pietyzmem fasadami. Jest ona niewielka w stosunku do ogromu całości nowego, wspaniałego, nowoczesnego warszawskiego obiektu teatralnego. Jego odbudowa i rozbudowa trwały dość długo; oddano go do użytku dopiero w roku 1965. Corazzi przebywał w Polsce prawie trzy dziesiątki lat. W okresie tym zaprojektował i zbudował ponad pięćdziesiąt obiektów; dwadzieścia dwa budynki użyteczności publicznej o różnym przeznaczeniu oraz około trzydziestu różnych domów mieszkalnych. Rys. 19. Antonio Corazzi: gmach Teatru Wielkiego w Warszawie. 6 — Geniusze szczęśliwi,... Najwartościwsze swoje dzieła stworzył Corazzi w Warszawie w ciągu pierwszych kilkunastu lat swego w niej pobytu. Okres po powstaniu listopadowym nie był w twórczości mistrza już tak bogaty. Sprawiła to przede wszystkim zmiana warunków politycznych w Królestwie Kongresowym, która sprawy artystyczne (a w tym również sprawy architektury) odsunęła na dalszy plan. Działalność Corazziego została teraz sprowadzona do projektowania zwykłych domów mieszkalnych- i budynków szkolnych. Buduje więc sporo takich obiektów, aby wreszcie — wobec wzmagającego się ucisku zaborcy nie mając nadziei na polepszenie się warunków swego życia i działalności w Polsce — zdecydować się na jej opuszczenie. W roku 1847 wyjeżdża do ojczystej Toskanii. Jak już wspomniano, przez następnych trzydzieści lat swojego pobytu we Florencji, aż do samej śmierci, niczego godnego uwagi tu nie stworzył. Cały jego artystyczny dorobek związany jest z Polską. W uznaniu dla wybitnych osiągnięć w naszym kraju został w roku 1826 mianowany członkiem Akademii Sztuk Pięknych w Bolonii, w roku 1862 wybrano go na członka Akademii w Pe-rugii, a w dwa lata później powołano w szeregi włoskiego stowarzyszenia artystycznego o długiej i szumnej nazwie „Artistica Congregazione de Virtuosi al Pantheon". Antonio Corazzi, jeden z najwybitniejszych architektów późnego klasycyzmu w Europie i niewątpliwie największy spośród architektów działających w Polsce w XIX wieku — zmarł w opuszczeniu, samotności i niedostatku 26 kwietnia 1877 roku we Florencji. Pozostały po nim wspomniane już tutaj budynki, jedne z najpiękniejszych jakie wzniesiono w Warszawie w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat, a także ulica jego imienia w tym wdzięcznym mu mieście. N W głębinach morskich i powietrznych przestworzach Słysząc ryk motorów przelatującego samolotu nie zawsze zadajemy sobie tyle trudu, aby podnieść głowę i skierować wzrok na maszynę o wadze kilkunastu ton, fruwającą w powietrzu. Nie dziwi nas, że stajnia paru tysięcy koni mieści się w małej izdebce silnika lotniczego i ciągnie skrzydlaty rydwan, mknący z coraz większą szybkością poprzez przestworza — ponad lądy i oceany. Już nas nie zadziwia chyżość ich lotu. a tylko czekamy, kiedy radio ogłosi nam nowinę, że samolot rakietowy wylądował na Księżycu... A przecież jeszcze niedawno ludzie marzyli o lataniu i zazdrośnie spoglądali na ptaki, a wielu uczonych wyrokowało, że maszyna cięższa od powietrza nie może się w nie wzbić. Drugim niedostępnym dla człowieka żywiołem były głębie wód. Zagadnienie podróży podwodnych jest mniej może atrakcyjne niż lotnictwo, chociaż wypływa ono z tej samej chęci człowieka naśladowania tak samo ryb, jak i ptaków, chęci ujarzmienia wszystkiego, co nas otacza. Od wieków człowiek mógł się poruszać swobodnie po ziemi i po wodzie, ale przestworza i głębiny mórz były mu niedostępne, długo urągając geniuszowi umysłu ludzkiego. ??? raczej staroświecko i naiwnie dziś brzmiący tekst został napisany (choć na pierwszy rzut oka wydaje się znacznie starszy) zaledwie parę dziesiątek lat temu. Jest to mianowicie fragment jednego z artykułów popularnotechnicznyeh . o opublikowanych w roku 1950 w jednym z polskich czasopism. Fragment ów posłużył za swoiste motto tej oto opowieści dlatego, że dzięki anachro- 83 niczności stylu znakomicie wprowadza w epokę, w której żył i działał bohater niniejszej relacji. Bohaterem tym jest Stefan Drzewiecki — inżynier-mechanik, konstruktor i wynalazca, pionier i wybitny teoretyk lotnictwa, mający również znaczne zasługi w dziedzinie budowy okrętów, zwłaszcza podwodnych. Urodził się 26 lipca 1844 roku we wsi Kunka na Podolu. O jego dzieciństwie i wczesnych latach chłopięcych niemal brak informacji, wiadomo jedynie, że bardzo wcześnie wyjechał z'rodzinnego domu za granicę. Szkołę średnią ukończył w Paryżu, a dyplom inżyniera uzyskał po wyższych studiach technicznych w Ecole Centrale w Auteuil pod Paryżem (obecnie w granicach tego miasta). Lata nauki gimnazjalnej i studiów wyższych związały go później ze stolicą Francji na zawsze. Narazie jednak na wieść o wybuchu powstania styczniowego w Polsce dziewiętnastoletni Drzewiecki przerwał studia, opuścił Francję i wyruszył do kraju, z zamiarem wzięcia udziału w powstaniu (zamiaru tego nie udało mu się spełnić). Jego upadek głęboko przeżył, a nie mogąc pogodzić się z klęską i czując się źle w ojczyźnie w atmosferze popowstaniowych represji powrócił w roku 1864 do Paryża, by ukończyć przerwane studia. Po uzyskaniu dyplomu młody inżynier dokonał swego pierwszego wynalazku w roku 1867. Był to licznik kilometryczny dla... dorożek konnych. Jego zamierzoną produkcję na szerszą skalę uniemożliwił wybuch wojny prusko-francuskiej w roku 1870. Drzewiecki, który był uczestnikiem Komuny Paryskiej," znowu opuszcza Francję i wyjeżdża za granicę. W roku 1871 znalazł się w Wiedniu, gdzie zainteresowała go technika kolejowa. To zainteresowanie zaowocowało wkrótce jego trzema wynalazkami: aparatu automatycznie rejestrującego prędkość parowozu, odśrodkowego i parabolicznego regulatora silników parowych oraz automatycznego urządzenia do spinania (łączenia) wagonów kolejowych. Zarówno rejestrator prędkości, jak i regulatory silnika zostały zakupione i wykorzystane przez koleje oraz różne firmy austriackie. Urządzenia te, wraz z ,kolejnym wynalazkiem Drzewieckiego, cyrklem do wykreślania przekrojów stożkowych, znalazły się na zorganizowanej w Wiedniu w 1873 roku Wystawie Powszechnej, przynosząc ich autorowi uznanie, rozgłos i dwie nagrody. Zwróciły też na niego uwagę ówczesnego rządu... rosyjskiego, 84 który zaprosił Drzewieckiego do Petersburga. W tym czasie młodego inżyniera polskiego o wszechstronnych zainteresowaniach technicznych pasjonują już konstrukcje i urządzenia związane z żeglugą, najpierw tradycyjną, nawodną, później zaś całkowicie nową, dotychczas mimo prób w tym kierunku jeszcze nie urzeczywistnioną — podwodną. Na użytek pierwszej z nich skonstruował pomysłowe, samoczynne urządzenie do automatycznego wykreślania na mapie morskiej drogi przebywanej przez płynący statek. Drzewiecki dobrze się więc w Rosji sprawdził pod względem zawodowym, w efekcie czego dowództwo rosyjskiej marynarki wojennej zaangażowało go do pracy nad dalszymi konstrukcjami i urządzeniami służącymi jej potrzebom. Miało.to wówczas dla tej marynarki szczególne ważne znaczenie z uwagi na trwającą właśnie wojnę rosyjsko-turecką, w dużym stopniu morską. Tak więc z wojennych potrzeb marynarki rosyjskiej narodził się prototyp... łodzi podwodnej, skonstruowany właśnie przez Drzewieckiego, w Odessie w roku 1877. Stało się to w kilkanaście lat zaledwie po pierwszych próbach w tym kierunku, dokonanych w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej w czasie wojny secesyjnej (1861-1865). I niech w Czytelniku nie wywoła wesołości informacja, że była to łódź zaledwie jednoosobowa i o napędzie... nożnym. Pedałowanie (identyczne z pedałowaniem na rowerze) wprawiało w ruch obrotowy śmigło, pchające ten podwodny wehikuł do przodu. Przeprowadzone osobiście przez konstruktora próby wspomnianej łodzi wypadły pomyślnie, zachęcając go do dalszych prac nad ulepszeniem tego prototypu. W cztery lata później Drzewiecki dokonał również udanych prób nowego typu łodzi podwodnej. Była to wprawdzie nadal jeszcze łódź o napędzie pedałowym, mieściła już jednak załogę czteroosobową i była zaopatrzona w wieżyczki peryskopowe. Koniec XIX wieku był zaraniem rozwoju żeglugi podwodnej, a konstruktorskie prace Drzewieckiego w tej dziedzinie można uznać za pionierskie w pełnym znaczeniu tego słowa. Był on przy tym bardzo wyczulony na wszelkie przejawy postępu w technice; skoro tylko dokonano czegoś nowego na tym polu, zaraz starał się to twórczo wykorzystać w swej pracy. Tak było, na przykład, z elektrycznymi akumulatorami Edisona, zastosowanymi przez 85 Drzewieckiego do napędu trzeciego typu jego łodzi podwodnej natychmiast, kiedy tylko stały się dla niego dostępne. Mimo pozytywnych wyników prób przeprowadzonych z podwodnymi łodziami Drzewieckiego, na skutek tradycjonalizmu i nieufności władz carskich nie zostały one praktycznie wykorzystane w rosyjskiej marynarce wojennej i z czasem znalazły się w wojskowych muzeach. Aby jednak ten wątek konstruktorskiej działalności ich twórcy doprowadzić do końca, wspomnijmy jeszcze, że w wiele lat później, w roku 1908, skonstruował on dla rosyjskiej marynarki wojennej jeszcze jedną łódź podwodną, tym razem już o masie aż trzystu pięćdziesięciu ton. napędzaną silnikami spalinowymi. Opracowując swoje koncepcje konstrukcji łodzi podwodnej, Drzewiecki zgłębiał równocześnie wiele problemów z dziedziny pokrewnej (w pewnym sensie) żegludze, jaką było rodzące się również wtedy lotnictwo. Trzeba bowiem zdawać sobie sprawę z tego, że ruch ciał w powietrzu podlega prawom analogicznym do tych, które rządzą ruchem ciał w wodzie. W związku z tym badania, na przykład oporu stawianego przez wodę ruchowi obiektu w niej się poruszającego, ustalanie jego właściwego kształtu, a także poszukiwanie odpowiedniej formy napędzającej go śruby — mają charakter zbliżony do badań z dziedziny lotnictwa, a więc badań obiektu poruszającego się w powietrzu, ustalania jego najodpowiedniejszego kształtu oraz określania właściwej budowy napędzającego go śmigła. Żegluga powietrzna i umożliwiające ją samoloty interesowały Drzewieckiego coraz żywiej, stając się z czasem głównym celem jego badawczej i konstruktorskiej działalności. Poznawanie tej dziedziny zaczął, podobnie jak kiedyś przed wiekami wielki Leonardo da Vinci, od badania lotu ptaków. Wyniki swoich obserwacji i dociekań ogłosił już w roku 1881 w opublikowanej w języku rosyjskim pracy Aeroplany w prirodie (Samoloty w przyrodzie). W cztery lata później miał prelekcję na ten sam temat w Cesarskim Towarzystwie Technicznym w Petersburgu. Do tego przedmiotu swych badań powróci! potem jeszcze raz w roku 1889, w którym przeniósł się już na stałe do Paryża. Opublikował w języku francuskim pracę Les oiseau\ consideres eomme des aero-planes animes (w wolnym tłumaczeniu: „Ptaki — żywe samoloty"). Wkrótce też opracował teorię lotu ślizgowego, ogłaszając ją 86 w roku 1891 w pracy zatytułowanej Le vol piane (Lot ślizgowy). Praktyczny umysł Drzewieckiego kierował jego zainteresowania lotnictwem ku zagadnieniom latania za pomocą aparatów cięższych od powietrza.Właśnie w takich aparatach widział najlepsze rozwiązanie problemu komunikacji lotniczej. To jego przekonanie miało szczególną wagę w sytuacji, kiedy w dobie udanych lotów balonowych bardzo liczni entuzjaści balonów i sterowców przyszłość wspomnianej komunikacji widzieli jedynie w rozwoju i u-powszechnieniu aparatów lżejszych od powietrza. Wśród nielicznych przeciwników takich właśnie poglądów nie, było zresztą jednomyślności. Jedni byli zwolennikami aparatów wyposażonych w skrzydła bijące powietrze (ornitopterów), inni — aparatów o śrubie pionowej (helikopterów), pozostali — aparatów zaopatrzonych w nieruchome płaty nośne (samolotów). Racjonalnie i logicznie rozumujący Drzewiecki od razu i zdecydowanie opowiedział się za tym ostatnim rozwiązaniem. Dał temu wyraz jeszcze w roku 1885, we wspomnianej tu uprzednio prelekcji w Petersburgu. Już wówczas stwierdził, że „najra-cjonalniejszy sposób rozwiązania zagadnienia lotu powinien się opierać na zasadzie płatowca, to znaczy płaszczyzny poruszającej się w powietrzu z pewną prędkością i tworzącej z kierunkiem ruchu pewien kąt — kąt natarcia". Pogląd ten, sformułowany na dwadzieścia lat przed pierwszym wzlotem płatowca, jest świadectwem zdolności twórczych i umiejętności przewidywania Drzewieckiego. On też pierwszy stwierdził, że możliwy jest lot maszyny cięższej od powietrza. W roku 1891 zapowiedział, że ustalone przez niego zasady takiego właśnie lotu doprowadzą w końcu XIX wieku do rozwiązania problemu latania. W przepowiedni tej pomylił się o parę zaledwie lat, bowiem pierwszy lot samolotem braci W. i O. Wright odbył się w roku 1903. Największy rozgłos przyniosły Drzewieckiemu jego prace teoretyczne na temat budowy „śmigi", jak wówczas i długo potem nazywano późniejsze śmigło. Jeszcze w roku 1885 ogłosił w Rosji swoje pierwsze, pionierskie rozprawy z tej dziedziny, które dotyczyły wodnej śruby napędowej. Już we Francji przedstawił w roku 1892 we Francuskim Stowarzyszeniu Techniki Morskiej swoją pracę Des helices propulsives (Śmigła napędowe) z tezą nazwaną później elementarną teorią śmigła. W następnych latach rozwinął tę teorię (dotyczącą uprzednio śrub okrętowych), rozszerzając ją 8^ Rys. 20. Stefan Drzewiecki. na śmigła samolotowe i zaprezentował ją w opublikowanej w roku 1908 pracy Des helices aeriennes (Śmigła samolotowe). W pracy tej Drzewiecki przedstawił także pierwszą w świecie praktyczną metodę obliczania kształtu i sposobu pracy śmigieł samolotowych. Jej doniosłość i przydatność zostały od razu należycie ocenione przez ówczesnych uczonych i badaczy. Jeden z nich, znany angielski specjalista w dziedzinie aerodynamiki, H. Glauret, tak to ujął: „Próby oceny sił działających na łopatki śmigła były czynione przez W. Froude'a, jednakże rozwój elementarnej teorii śmigła w jej prawdziwej postaci należy przypisać pracom S. Drzewieckiego". Teoria polskiego uczonego znalazła potem szerokie zastosowanie w wielu krajach i to w odniesieniu nie tylko do śmigła pociągowego, ale również do śmigła nośnego i wentylatora. Została ona z czasem rozwinięta i uzupełniona zarówno przez samego Drzewieckiego, jak i przez różnych późniejszych badaczy i uczonych. Skojarzona z teorią Froude'a, otrzymała miano teorii Froude'a-Drzewieckiego. Osiadłszy na stałe w Paryżu Drzewiecki, niezależnie od swych nowych, coraz żywszych zainteresowań lotniczych, kontynuuje 88 jeszcze przez jakiś czas prace nad udoskonaleniem konstrukcji łodzi podwodnych. O jego rozprawie z roku 1892 na temat śruby okrętowej była tu już uprzednio mowa. W cztery zaś lata później, w ogłoszonym przez dowództwo francuskiej marynarki wojennej konkursie na projekt łodzi podwodnej Drzewiecki otrzymał drugą nagrodę (pierwszej nie przyznano nikomu) w wysbkości 5000 franków za opracowany przez niego oryginalny projekt łodzi podwodnej o napędzie elektrycznym. W okresie tym opracował również skuteczny, wykorzystywany później praktycznie sposób ochrony pancerzy okrętów wojennych przed wybuchami min i uderzeniami torped. Ochronę taką stanowiła „poduszka" wodna, zawarta między pancerzem, a osłaniającą go ścianą ochronną. Powróćmy jednak do naukowo-konstruktorskiej działalności Drzewieckiego w dziedzinie techniki lotniczej. Pracując w niej zarówno teoretycznie, jak i praktycznie, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak wielką rolę dla postępu na tym polu odegrałoby laboratorium aerodynamiczne, umożliwiające doświadczalne sprawdzanie rozwiązań teoretycznych. Opublikowana przez Drzewieckiego w roku 1908 gorąca odezwa w tej sprawie odniosła pożądany skutek: jeden z bogatych francuskich entuzjastów lotnictwa (o wcale niefrancuskim nazwisku Deutsch) ofiarował mu pół miliona franków na budowę wymarzonego laboratorium. Powstanie tego obiektu umożliwiło Drzewieckiemu dalsze prace teoretyczne i praktyczne nad śmigłem i nośnymi powierzchniami samolotu oraz warunkami jego latania. W odniesieniu do lotnictwa Drzewiecki nie poprzestał jedynie na pracach teoretycznych i eksperymentalnych, ale — podobnie jak wcześniej w stosunku do łodzi podwodnych — doprowadzał do ich praktycznego sprawdzania. W roku 1909 zbudował i wypróbował w locie samolot nazwany przezeń „Canard" („Kaczka"), który wyposażył w wynalezione i opatentowane przez siebie specjalne urządzenie samoczynnej stabilizacji płatowca. O tym, jak bardzo Drzewiecki wyprzedził w tej lotniczej konstrukcji swój czas, świadczy fakt, że przez następne dziesiątki lat mimo jej wielu niewątpliwych zalet nie została ona przez nikogo wprowadzona do seryjnej produkcji ze względu na nadmierne trudności techniczne. W Polsce szybowiec typu „Kaczka" po raz pierwszy ujrzano na lotniczym pokazie dopiero w roku 1949. 89 Drzewiecki wielokrotnie powracał do zagadnień konstrukcji śmigła. Wyniki wszystkich swoich badań z tego zakresu zreasumował w opublikowanym w roku 1920 dziele Theorie generale de 1'helice (Ogólna teoria pędnika śrubowego), które w tymże roku zostało zaszczytnie odznaczone przez Francuską Akademię Nauk. Na podstawie swej teorii słynny już konstruktor w okresie 1914--1924 obliczył i skonstruował wiele młynków wiatraczkowych o nastawnych łopatkach i samoczynnej regulacji prędkości, stosowanych w licznych samolotach do napędzania prądnic dla nadajników radiowych oraz świateł pozycyjnych i sygnalizacji. Zachęcony doskonałymi wynikami pracy tych młynków, Drzewiecki skonstruował w latach 1926-1929 śmigło lotnicze o łopatkach nastawnych, powiększając tym jego sprawność. W roku 1921 uzyskał patent na szybkobieżną turbinę wodną o dopływie bocznym. Drzewiecki był niezmożony w swojej pasji poznawczej i wszechstronności zainteresowań. W roku 1930, licząc już lat osiemdziesiąt sześć, pasjonuje się... energią atomową. Zajmuje się również teorią grawitacji, czyli przyciągania ziemskiego, wprowadzając do niej, między innymi, stworzone przez siebie pojęcie tzw. grawionów — cząsteczek materialnych o dużej prędkości ruchu. Pracował pilnie aż do końca swego długiego, dziewięćdziesię-cioczteroletniego życia. Wieczorami zasiadał przed kominkiem i długo w milczeniu rozmyślał o interesujących go właśnie sprawach. Bardzo nie lubił, gdy mu te rozmyślania przerywano banalnymi uwagami. Z wiekiem wszelkie codzienne ludzkie sprawy interesowały go coraz mniej, natomiast stale ogromnie pasjonowała go wiedza i jej postępy. Na starość utrzymywał się z sum, jakie mu płacono za wykorzystywanie jego patentów i wynalazków oraz z renty, wypłacanej mu przez holenderskie towarzystwo, gdzie był ubezpieczony. Jego żywotność i długowieczność doprowadzały do rozpaczy agenta tego towarzystwa, który często go odwiedzał w Paryżu, by zorientować się, jaki jest stan zdrowia i... jak długo będzie pozostawał jeszcze przy życiu. Zastając Drzewieckiego zawsze w dobrym zdrowiu i nastroju, desperował — zwłaszcza po roku 1930, gdy jego klient dobiegał dziewięćdziesiątki — że ta długowieczność zrujnuje firmę. Faktem jest. że w roku 1935, a więc mając już lat przeszło dziewięćdziesiąt, a będąc ciągle w pełni sił umysłowych. Drzewiecki opublikował swą nową pracę, zatytu- 90 łowaną: Erude des turbo-moulinets hydrauliąues (Studium wodnych młynków turbinowych)... W ostatnich latach życia nieraz wyrażał chęć odwiedzenia swego rodzinnego kraju — wolnej i niepodległej Polski. Urzeczywistnienie tego zamiaru uniemożliwiał mu jednak podeszły wiek. Lubił, gdy go w Paryżu odwiedzali rodacy. W roku 1929 został honorowym członkiem popularnej w Polsce Ligi Obrony Powietrznej Państwa. Na ręce delegacji LOPP, która go z tej okazji odwiedziła w Paryżu, złożył hojny dar w wysokości 16 000 ówczesnych złotych na fundację stypendialną dla młodych Polaków kształcących się w dziedzinie techniki lotniczej. Wypowiedział przy tym następujące słowa: Szczęśliwy jestem, że danym mi było dożyć chwili, kiedy mogłem widzieć bajecznie bystry rozwój dwóch mrzonek, które od lat młodych pieściłem i do urzeczywistnienia których w pewnej mierze osobiście się przyczyniłem, a są nimi: podwodna i napowietrzna żegluga. Cieszę się nadzieją, że one posłużyć będą mogły do obrony odrodzonej na moich oczach ojczyzny, a może nawet w przyszłości będą w stanie ochronić ludzkość od tej strasznej, barbarzyńskiej i szalonej klęski, jaką jest wojna... Wiemy, że nie uchroniły. Stefan Drzewiecki, przez całe swe długie życie tak bystry i trafnie przewidujący przyszły bieg wydarzeń — w tym jednym przypadku gruntownie się pomylił. Nie on jeden zresztą. Wielki polski teoretyk, praktyk i wynalazca w dziedzinie lotnictwa i okrętownictwa zmarł w Paryżu 23 kwietnia 1938 roku, na półtora roku przed wybuchem — trawestując jego słowa — najstraszniejszej, najbardziej barbarzyńskiej i najbardziej szalonej z dotychczasowych wojen. Wojnie tej nie zapobiegły bynajmniej statki powietrzne i podwodne, nad których projektami ongiś, w zaraniu ich technicznego rozwoju, i on pracował. Wręcz przeciwnie — to one właśnie w znacznej mierze umożliwiły rozpętanie jej do ogromnych rozmiarów i to za ich, między innymi, przyczyną była ona tak krwawa. Tego Stefan Drzewiecki nie przewidział. Polski Edison Gdyby przeciętny czytelnik usłyszał, że w narodzinach telewizji, fotografii barwnej, filmu barwnego i filmu dźwiękowego miał swój udział Polak — to można iść o zakład, że informacja taka spotkałaby się z niedowierzaniem. Kolejne zaś stwierdzenie, że chodzi tu o człowieka, z racji jego niezwykłych uzdolnień i o-siągnięć technicznych nazywanego ongiś z uznaniem i podziwem „polskim Edisonem" — wywołałoby zapewne wręcz niewiarę. Któż bowiem słyszał u nas kiedykolwiek o tak znakomitym wynalazcy? Wie o nim cośkolwiek naprawdę niewielu. Owszem, ma on swoje hasło w encyklopediach, napisano o nim parę książek i trochę artykułów, wspomina się go w różnych publikacjach fachowych — ale tak zwanemu szerszemu ogółowi jest niemal zupełnie nieznany. A szkoda, zasłużył bowiem na pamięć rodaków. Jan Szczepanik urodził się 13 czerwca 1872 roku w Rudnikach koło Mościsk pod Przemyślem. Wcześnie osierocony wychowywał się u krewnych w Krośnie, gdzie też ukończył szkołę podstawową, jak wówczas mówiono, elementarną. Gimnazjum ukończył w Jaśle, a następnie przeniósł się do Krakowa, gdzie studiował w seminarium nauczycielskim. Z jego świadectwem, uprawniającym go do nauczania w szkołach elementarnych, rozpoczął wędrowne życie nauczyciela, pracując kolejno w Potoku, Lubar-tówce i Korczynie — miejscowościach w okręgu krośnieńskim. 92 Lubił swoją pracę i dzieci, które uczył, jednakże nie zaspokajało to jego ambicji. Interesował się bowiem przede wszystkim techniką i pragnął dokonać czegoś, co przyczyniłoby się do cywilizacyjnego postępu, a jednocześnie ułatwiłoby ludziom ciężko pracującym fizycznie ich trud. Jak chce tradycja, inspiracją stało się tu zafascynowanie Szczepanika pracą, osiągnięciami i rozgłosem Ignacego Łukasiewicza — wynalazcy lampy naftowej, żyjącego i działającego wówczas w Krośnie. Wydaje się jednak, że ważniejszą rolę odegrały tu kontakty Szczepanika z miejscowymi tkaczami. Tkactwo rozwijało się bowiem wówczas w Krośnieńskiem bardzo intensywnie, a w Korczynie działało nawet Stowarzyszenie Tkaczy. Szczepanik miał możność dokładnego zapoznania się zarówno z budową i zasadami działania urządzeń tkackich, jak i niezwykle ciężkimi warunkami pracy obsługujących je rzemieślników. Znalazło to później swoje odbicie w jego pracach wynalazczych. Narazie jednak przyszły wybitny wynalazca, od dzieciństwa przejawiający zamiłowania techniczne, po rocznej zaledwie pracy nauczycielskiej w Korczynie opuszcza to miasteczko i powraca do Krakowa, aby tu wreszcie pójść za swoim rzeczywistym powołaniem i w pełni oddać się swym pasjom. Ponieważ jednak z czegoś trzeba było żyć — ima się rozmaitych zajęć. Przez jakiś czas produkuje i sprzedaje drobne przyrządy fotograficzne, potem pracuje w sklepie z aparatami fotograficznymi, okresami powracając także do zawodu nauczyciela i wykonując inne jeszcze prace. Równocześnie przeprowadza różne doświadczenia techniczne, a także intensywnie się uczy. Szczepanik, podkreślmy to, był w dziedzinie techniki tylko samoukiem. Wykształcenie techniczne zdobywał po amatorsku, ucząc się mechaniki, elektroniki, optyki i fotochemii; ich znajomość wykorzystał później w swych wynalazkach. Pierwszy z nich dotyczył dziedziny dobrze przez Szczepanika poznanej w Korczynie — tkactwa. Pamiętając o ciężkiej i żmudnej pracy korczyńskich tkaczy, Szczepanik swoje wynalazcze ambicje i wysiłki skoncentrował na opracowaniu systemu automatyzacji tkania na powszechnie wówczas stosowanych maszynach Jacąuarda. Zastosowawszy tu metodę fotograficzno-elektryczną, stworzył w efekcie oryginalny system automatycznego tkania gobelinów (a w szczególności obrazów uzyskiwanych przez tkanie), 93 który w roku 1896 opatentował w urzędach patentowych Niemiec i Wielkiej Brytanii. W patentach tych jako współautor został wymieniony również ten. który wynalazek Szczepanika finansował — Ludwik Kleinberg z Krakowa. W dwa lata później założono we Wiedniu Societe des lnven-tions Jan Szczepanik et Compagnie — stowarzyszenie do realizacji projektów Szczepanika. Uruchomiło ono w wielkiej hali fabrycznej tak zwaną „patroniarnię" — wytwórnię patronów, czyli szablonów do tkania gobelinów metodą opracowaną przez Szczepanika. Przy hali znajdowały się warsztaty do wykonywania modeli wynalazków i doświadczalnych krosien tkackich, pracownia fotograficzna, pracownia rysunkowa, własna pracownia Szczepanika oraz biura towarzystwa. A oto na czym polegała owa nowatorska metoda tego wyna-lazcy-samouka. Opiszemy ją tu w wielkim skrócie, bez wdawania się w skomplikowane szczegóły techniczne. Wykonywanie wielobarwnych, wzorzystych tkanin o urozmaiconym rysunku wymaga bardzo dokładnego sterowania nitkami osnowy i wątku tkaniny w maszynie tkackiej systemu Jacquarda, zwanej z polska żakar-dowską. W najbardziej rozpowszechnionych, tak zwanych kartkowych maszynach żakardowskich elementem sterującym jest odpowiednio perforowana karta (np. kartonowa). Karty perforuje się według uprzednio przygotowanego wzorca zwanego patronem, który jest odwzorowaniem rysunkowego projektu danego tkanego obrazu. Ręczne przygotowywanie patronów i kart perforowanych było bardzo żmudne i wymagało wielkiej uwagi. Szczepanik znakomicie uprościł wzorcowanie i perforowanie kart, zastosowawszy w swojej metodzie rozwiązanie elektryczno-fotograficzno-optycz-ne, a mianowicie optyczno-fotograficzny sposób wykonywania patronów, elektromagnetyczne wybijanie (dziurkowanie) kart i elektryczne sterowanie maszyną żakardowską. Opisaną metodę Jana Szczepanika jego biograf. W. Jewsiewic-ki. charakteryzuje następująco: Szczepanik «pracował całe zagadnienie od podstaw, wytyczając dla każdego fragmentu nowe drogi. Jest to praca wymagająca dokładnej znajomości skomplikowanych metod tkackich oraz dużej. jeżeli nie wręcz genialnej inwencji wynalazczej. Za główne osiągnięcie Szczepanika w tej dziedzinie należy bez wątpienia uznać me- 44 todę patronowania fotograficznego, w której wynalazca potrafił rozwiązać wiele zagadnień, łącznie ze sposobami automatycznego doboru nieskończenie licznych splotów tkackich. Wynalazek Szczepanika wzbudził żywe zainteresowanie na całym świecie, światową też sławę uzyskał sam wynalazca. Opisanym wyżej sposobem wykonano w różnych krajach wiele gobelinów, o różnej oczywiście wartości artystycznej. Dla przykładu podajemy krótki techniczny opis tego, który obecnie znajduje się w muzeum w Tarnowie, stanowiąc wymowny dowód wagi tkackiego wynalazku Szczepanika. Gobelin ten, przedstawiający w stylu epoki apoteozę cesarza Austrii, Franciszka Józefa I, ma wymiary 148 X 120 cm, a gęstość jego tkania wyraża się 100 nitkami osnowy i 66 nitkami wątku na 1 cm2. Do jego wykonania posłużyło 43 776 kart perforowanych o łącznej masie 1040 kilogramów, a samo tkanie trwało zaledwie sześć godzin. Z czasem, dotyczące tkactwa wzorzystego wynalazki Szczepanika, tak kiedyś podziwiane i chwalone, zostały poniechane i zapomniane. Dziś za najlepsze urządzenia do perforowania kart sterujących maszynami tkackimi są uznawane te, które pracują według metody mechanicznej. A teraz informacja dla wielu zapewne wręcz nieprawdopodobna. Oto u schyłku stulecia, w roku 1897, Jan Szczepanik, .samouk i w dziedzinie techniki właściwie tylko amator-hobbysta, zgłosił w Brytyjskim Urzędzie Patentowym wniosek o udzielenie mu patentu na telektroskop, czyli — jak to określił wynalazca — „aparat do reprodukowania obrazów na odległość za pośrednictwem elektryczności". Czyli ni mniej, ni więcej, tylko — telewizor... Nie będziemy się tu wdawać w techniczne szczegóły tego interesującego i oryginalnego wynalazku, poprzestając na informacji, że jego założenia odpowiadają technicznym zasadom telewizji współczesnej, wybiegając daleko poza możliwości techniki czasów, w których powstał. Odegrał on istotną rolę w historii powstania tego środka przekazu, należy zatem uznać naszego rodaka za jednego z „ojców" telewizji. W stwierdzeniu tym nie ma żadnej szowinistycznej przesady. Wspomniany tu uprzednio biograf Szczepanika podaje informację, że amerykański historyk telewizji Albert Abramson w wydanej w roku 1955 książce Electronic Motion Picture — A History of the Telerision Camera wymienia 95 nazwisko polskiego wynalazcy na jednym z czołowych miejsc wśród dziewiętnastowiecznych prekursorów telewizji. Ówczesna prasa polska, nazywając Szczepanika właśnie wtedy „polskim Edisonem", tak oto opisywała jego wynalazek, porównując go z omówionym wyżej wynalazkiem tkackim: Telektroskop Szczepanika posiada jeszcze większą i ogólniejszą doniosłość. Ma on przenosić w mgnieniu oka na dalekie przestrzenie nie tylko obrazy, lecz pismo i druki, które stacja odbierająca przy pomocy fotografii natychmiast może utwierdzić. W ten sposób świeżo wydrukowany dziennik europejski lub amerykański w kilka chwil po opuszczeniu prasy drukarskiej dostępny będzie dla mieszkańców całej kuli ziemskiej. Dzięki połączonemu użyciu elektroskopu i telefonu będziemy mogli, nie wychodząc z domu, słuchać opery dawanej w teatrze i przyglądać się akcji toczącej się na scenie. Mimo wielu udanych doświadczeń telektroskop Szczepanika nie został, oczywiście, wprowadzony do produkcji na skalę przemysłową, nie pozwalał bowiem na to ówczesny stan techniki. Stało się to możliwe dopiero znacznie później. W roku 1902 Szczepanik rozpoczął systematyczne próby rozwiązania problemu uzyskiwania barwnych zdjęć i odbitek fotograficznych, zajmując się tym niemal do momentu wybuchu I wojny światowej. W okresie tym opracował i opatentował kilka wynalazków z dziedziny fotografii barwnej, przede wszystkim wynalazek umożliwiający kopiowanie barwnych diapozytywów oraz wynalazek dotyczący produkcji specjalnego papieru do barwnych odbitek fotograficznych. Jednakże mimo pozytywnych rezultatów przeprowadzonych doświadczeń, zbyt skomplikowane zabiegi techniczne i wysokie koszty stanęły na przeszkodzie szerszemu praktycznemu wykorzystaniu tych pomysłów. Niemniej jednak, są one powszechnie cytowane w podręcznikach dotyczących barwnej fotografii i barwnego filmu. Prawdopodobnie w roku 1914 (a przypuszcza się że jeszcze wcześniej) Szczepanik rozpoczął własne próby rozwiązania problemu realizacji filmu dźwiękowego, którym od kilku już lat zajmowano się w różnych krajach. Już w tymże 1914 roku uzyskał austriacki patent na „urządzenie do wolnego od bezwładności fotograficznego zapisywania dźwięku i aparat reprodukcyjny". Ideę obu tych urządzeń oparł na wykorzystaniu osiągnięć powstającej właśnie elektroniki. Oto do zapisywania dźwięku na taś- 96 mie filmowej zaproponował zastosowanie promieni katodowych, a do jego odtwarzania — użycie fotokomórki elektrycznej próżniowej lub gazowanej, powszechnie dziś praktykowane. Biograf Szczepanika, cytowany tu już W. Jewsiewicki, przytacza patentowo zastrzeżone główne cechy jego wynalazku: wolny od tzw. bezwładności zapis dźwięku na taśmie filmowej za pomocą wiązki elektromagnetycznie odchylanych promieni katodowych, utworzenie w przysłonie szczeliny dla tych promieni, umożliwiającej zapis dźwięku w kierunku poprzecznym, oraz aparat odtwarzający dźwięk dzięki zastosowaniu optyki szczelinowej. Wynalazek genialnego polskiego samouka zawarł więc kilka istotnych rozwiązań, po dzień dzisiejszy stosowanych przy nagrywaniu i odtwarzaniu dźwięku w kinematografii. Jednakże Szczepanik, jak się to popularnie określa, „nic z tego nie miał". Po pierwsze — na skutek braku środków finansowych na zastrzeżenie praw patentowych w innych poza Austrią krajach można tam było wykorzystywać jego wynalazek zupełnie bezpłatnie. Po drugie — nie znano jeszcze wtedy metod wzmacniania prądów elektrycznych, co odraczało praktycznie urzeczywistnienie wynalazku na termin nieokreślony. I wreszcie po trzecie — jakiekolwiek dalsze działania w omawianym zakresie uniemożliwił, w miesiąc zaledwie po uzyskaniu przez Szczepanika patentu, wybuch pierwszej wojny światowej. Ostatni z głównych wynalazków Szczepanika dotyczył filmu barwnego. Wynalazca miał już w tym kierunku pewne przygotowanie teoretyczne i praktyczne, dzięki swoim poprzednim kilkunastoletnim pracom nad barwną fotografią. Pokonawszy wiele trudności związanych z wojennymi warunkami życia, pod koniec wojny dysponował już kilkoma modelami kamer do nakręcania barwnych filmów oraz projektorów do ich wyświetlania. Nie będziemy tu opisywać ani owych aparatów, ani toku przeprowadzanych z ich pomocą procesów uzyskiwania i reprodukowania filmów, zajęłoby to bowiem zbyt wiele miejsca. Poprzestaniemy na stwierdzeniu, że zgodnie ze sformułowaniem, użytym w uzyskanym przez Szczepanika w roku 1918 patencie na film barwny, istota jego wynalazku polegała na skonstruowaniu „urządzenia do optycznego wyrównania przesuwu obrazów, szczególnie zdatnym do kinematografii w barwach naturalnych". Brzmi to niezbyt skomplikowanie, problem był jednak, wbrew pozorom, bar- 7 — Geniusze szczęśliwi, 97 d/o złożony. Polski wynalazca rozwiązał go nader pomysłowo i z pełnym powodzeniem. Nakręcone za pomocą jego kamer próbne filmy spotkały się z nadzwyczaj pozytywnym przyjęciem. Jeden z tych filmów, reportaż z operacji chirurgicznej, dzięki swemu realizmowi i naturalnym barwom wywołał u widzów wstrząs, doprowadzając niektórych nawet do omdlenia. Drugi, będący reportażem z Alp, zachwycił ich wspaniale oddanym kolorytem przepięknych krajobrazów górskich. Ten właśnie film syn Szczepanika, Zbigniew, oglądający dzieło ojca już po jego śmierci, opisał później w taki oto sposób: Wrażenia, jakiego doznałem, nigdy nie zapomnę. [...] Na ekranie zobaczyłem przepiękną przyrodę Alp w jakimś bajecznym kolorycie. Szmaragdowe jeziora, przepiękne, ciemnobłękitne niebo, a na jego tle ośnieżone szczyty Alp. Zdjęcia lodowców pod rozmaitymi kątami widzenia [...] Przed oczami widza przejeżdża szosą nad brzegiem jeziora czerwony autobus; Wysiadają turyści, podziwiają krajobraz. Wszystko skąpane w słońcu. Czuje się nieledwie czystość górskiego powietrza. Obraz był jasny, tak łudząco naturalny, że robił wrażenie, jak gdyby oglądany był przez okno. Nie stać mnie na słowa, którymi mógłbym oddać uczucia, jakie mnie opanowały... Przyjąwszy nawet, że synowi oceniającemu dzieło ojca nie łatwo było o obiektywizm, innymi słowy, że ocena ta była pewnie nadmiernie korzystna — nie można wątpić, iż barwny film Szczepanika rzeczywiście był bardzo dobry. I jemu więc, i jego współpracownikom wydawało się, że wynalazek czeka znakomita przyszłość, a wynalazcę — sława, powodzenie i dobrobyt. Stało się jednak inaczej — metoda i aparaty polskiego wynalazcy przegrały pojedynek z rozwijającymi się wówczas amerykańskimi systemami kręcania i wyświetlania filmów barwych, zwłaszcza z systemem „Technicolor", mniej skomplikowanym technicznie od systemu Szczepanika. Szczepanik rozpaczliwie próbował wygrać tę walkę, brak mu jednak było środków na to. Jego filmy okazały się znacznie lepsze technicznie od ówczesnych filmów amerykańskich, jednakże ich wyświetlanie wymagało zmiany aparatury projekcyjnej, podczas gdy wyświetlanie tamtych filmów — nie. Zwyciężyła więc nie lepsza technika filmowa, lecz niższe koszty eksploatacji firnów. W skomercjalizowanym przemyśle filmowym liczyły się bowiem (i nadal się liczą...) tylko niższe koszty i — wyższe zyski. 98 Przegrana załamała tak dotychczas żywotnego i niezwykle pracowitego wynalazcę. Wyczerpany nadmiernym wysiłkiem ustawicznego poprawiania i uzupełniania swego skomplikowanego systemu filmu barwnego, związanym z tym nerwowym trybem życia oraz kłopotami finansowymi — ciężko się rozchorował i wkrótce potem zakończył życie. Omówione tu wynalazki Jana Szczepanika stanowią najważniejsze w jego życiu i działalności, ale bynajmniej nie jedyne. Było ich znacznie więcej. Wymieńmy tu chociaż najbardziej interesujące spośród nich. W 1901 roku Szczepanik zaprojektował i zrealizował... pancerz kuloochronny — rzecz nader przydatną w okresie nasilających się walk społecznych i politycznych oraz związanych z nimi różnych zamachów terrorystycznych. Pancerz Szczepanika nie miał nic wspólnego z pancerzem pojmowanym tradycyjnie, był bowiem wykonany ze specjalnej.., tkaniny jedwabnej, tak utkanej, że amortyzowała wszelkie ciosy — wystrzelone pociski oraz pchnięcia i cięcia białą bronią. Wynalazek ten, spełniający skutecznie swe ochronne zadanie — zdobył wielki rozgłos i wywołał podziw i entuzjazm na całym świecie, zwłaszcza u tych najbardziej nim zainteresowanych — możnych tego świata. Za swój pancerz kuloochronny Szczepanik otrzymał wysokie odznaczenia od dwóch ówczesnych głów koronowanych. Od hiszpańskiego króla Alfonsa XIII dostał order Izabeli Katolickiej, a od rosyjskiego cara Mikołaja II — order św. Anny. Tego drugiego wynalazca nie przyjął; wziął za to ofiarowany mu w zamian... złoty, wysadzany brylantami i szafirami zegarek na złotym łańcuszku oraz — przeznaczoną dla narzeczonej — takąż, złoto-brylantową, broszę... W roku 1906 Szczepanik wynalazł urządzenie cenne dla badaczy i fotografów — kolorymetr, czyli przyrząd do oceny barw, pozwalający liczbowo określić efekt ich odczuwania przez ludzkie oko. Przyrząd ów był bardzo przydatny zarówno w pracach samego wynalazcy nad fotografią kolorową i filmem barwnym, jak i w dalszych badaniach naukowych w obu tych dziedzinach — fotografii i filmu. Udoskonalony z czasem przez Szczepanika kolorymetr jest stosowany po dzień dzisiejszy. Spośród innych wynalazków genialnego polskiego samouka większe zainteresowanie może wzbudzić skonstruowanie w roku 99 1899 pomysłowe urządzenie, nazwane przez niego „fotosculpto-rem". Ułatwiało ono pracę rzeźbiarzom, umożliwiając im w trakcie rzeźbienia (lub raczej kopiowania) optyczną kontrolę efektów wykonywanej pracy.artystycznej. To właśnie dało mu nazwę {fotos — gr. światło, sculptor —.łac. rzeźbiarz). Była to kombinacja zwierciadeł pozwalająca na równoczesne oglądanie obu obrazów — obrazu modelu i obrazu wykonywanej z niego kopii —jednego na cjrugim. Umożliwiało to ścisłe ich porównywanie oraz eliminowało żmudne mierzenie i przenoszenie wymiarów z modela na wykonywaną kopię. Istotnym uzupełnieniem układu zwierciadeł były barwne filtry, które pozwalały na bardzo dokładne porównywanie konturów obu obiektów. Fotosculptor umożliwiał też ich oglądanie ze wszystkich stron, dzięki równomiernemu obracaniu obu rzeźb wokół ich osi. Poprzestańmy na przytoczonych tu przykładach kilku najważniejszych i paru mniej ważnych wynalazków Jana Szczepanika. Wyliczenie dalszych nie zmieniłoby już obrazu ich twórcy i jego działalności. Dodajmy więc tylko, że wymownym świadectwem niezwykłej wprost inwencji i pracowitości tego — powtórzmy to — genialnego samouka jest liczba uzyskanych przezeń w różnych krajach patentów na jego wynalazki. Jest ona imponująca, nawet jeżeli się uwzględni fakt, że wielokrotnie kilka patentów dotyczy tego samego wynalazku opatentowanego w owych różnych krajach i że na jeden wynalazek przypadało niekiedy po kilka patentów dotyczących jego części składowych. Szczepanik uzyskał więc aż 92 patenty, w tym 30 brytyjskich, 22 niemieckie, 21 austriackich, 15 amerykańskich i 4 polskie. Te ostatnie, oczywiście, dopiero po zakończeniu I wojny światowej i odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Podana liczba nie jest zresztą pełna i ostateczna. Było tych patentów prawdopodobnie więcej, jednakże odnalezione dotychczas przez badaczy nie przekroczyły owej liczby 92. I jeszcze inne dane statystyczne dotyczące patentów Szczepanika, przedstawiające jego dorobek wynalazczy według podziału rzeczowego. W różnych krajach uzyskał on łącznie 42 patenty na wynalazki tkackie, 17 patentów na film barwny, 9 patentów dotyczących fotografii barwnej, 8 patentów na aparat fotograficzny i rzutnik do zdjęć barwnych, 7 patentów na trójbarwny raster do fotografii barwnej, po 2 patenty na kolorymetr i samo- 100 czynny regulator... ciągu w kominie oraz po jednym patencie z zakresu filmu dźwiękowego, telewizji, małoobrazkowego filmu barwnego i telegrafu bez drutu. Gdyby ktoś chciał scharakteryzować osobowość, działalność i osiągnięcia Jana Szczepanika wyłącznie za pomocą epitetów, jakie mu nadali rodacy i obcy, zarówno za jego życia, jak i po śmierci, w wykazie takim powinny się znaleźć takie między innymi określenia: chluba polskiej techniki, jeden z największych polskich wynalazców, wybitny teoretyk i praktyk fotografii barwnej, filmu barwnego, filmu dźwiękowego, telewizji i tkactwa, tytan samokształcenia, gigant pracy. Dodajmy do tego jeszcze: geniusz nie nazbyt szczęśliwy. Jan Szczepanik zmarł 18 kwietnia 1926 roku w Tarnowie. Wszystkie zebrane zarówno przez niego samego, jak i przez jego rodzinę materiały archiwalne dotyczące jego całego życiowego dorobku — uległy zniszczeniu w roku 1944, w czasie Powstania Warszawskiego. / „Pierwszy w kinematografii" Kino jest dziś masową rozrywką. Niektórzy z widzów wiedzą, że za twórców kinematografii uważani są bracia Lumiere i że dziedziną tą zajmował się genialny Edison. Mało kto jednak wie, że i Polacy mieli tu coś niecoś do powiedzienia. Ot, choćby ten, o którym pod koniec XIX wieku tak oto pisano w jednej z gazet warszawskich: Miano pleografu nosi aparat wynaleziony przez Kazimierza Prószyńskiego,, naszego rodaka, a służący do odzwierciedlania ruchu w naturze za pomocą fotografii. Aparat ten odznacza się nader dowcipnie obmyśloną i prostą konstrukcyą mechaniczną, różniącą się zupełnie od innych pomysłów w tym kierunku. Oryginalność i dobroć aparatu skłaniają nas do zwrócenia nań bacznej uwagi. O ile wiemy, wynalazca udaje się do Berlina, gdzie w teatrze „Urania" ma swój pleograf demonstrować, a następnie w Warszawie szerszym kołom publiczności naszej po powrocie przedstawić. Jesteśmy pod wrażeniem prób, niedawno odbytych w Muzeum Przemysłu. Obrazy żyjące otrzymane przy próbach posiadały około pięciu metrów w kwadracie i dawały piękne wrażenie scen naturalnych. Usiłowanie tworzenia obrazów żyjących, czyli w ruchu, trwa od lat wielu. Znamy tarcze magiczne profesora Stamlera, widzieliśmy niegdyś w Warszawie „bioelektroskop" Anschiitza i kinematograf Edisona. Ostatni jednak wyraz postępu w tym kierunku, kinematograf, posiada wiele wad, psujących efekt i nerwy wzrokowe, oko albowiem patrzącego musi często zmieniać kierunek patrzenia. Poczynione w Paryżu przez Lumiera ulepszenia nie dopięły celu. nie usunęły migotania i wybiegania obrazów. S 102 Pleograf nie jest w ścisłem znaczeniu ulepszeniem kinematografu ani jego naśladownictwem, lecz aparatem zupełnie odmiennego pomysłu. Usuwa on absolutnie wybieganie obrazów, a migotanie światła sprowadza do możliwie nieznacznych rozmiarów. Opisujemy krótko przebieg funkcjonowania aparatu: Za pomocą specyalnego mechanizmu należącego do tego wynalazku robimy momentalnie szereg zdjęć na bardzo długiej, od pięćdziesięciu do stu metrów, taśmie fotograficznej. Jeden moment po drugim następuje bardzo szybko: na minutę robimy około trzech tysięcy zdjęć. Po utrwaleniu taśmy i przeniesieniu zdjęć na drugą taśmę aby otrzymać pozytywy, przystępujemy do rzucania obrazu na ekran. Do tego celu służy ten sam mechanizm, nieco przemieniony. Powiększenie jest nadzwyczaj silnem, praktykowanem jedynie w mikroskopach: jest ono przeszło sto pięćdziesiąt razy linijnem. Wynalazca wykonał szereg ciekawych zdjęć z naszego życia i mniemać należy, że zobaczymy je w niedługim czasie publicznie. Odzwierciedlanie ruchów ludzkich i zwierzęcych i chwytanie szczegółowych objawów scen z życia jest albowiem dziś już nie tylko przedmiotem zabawki, ale owszem i nauki. Przytoczona dziennikarska relacja sprzed prawie stulecia brzmi, trzeba to przyznać, nader frapująco, stawiając Kazimierza Prószyńskiego nawet ponad oficjalnymi wynalazcami filmu, braćmi Lumiere. Jego tak sugestywnie przedstawiony wynalazek na pewno godzien jest bliższego poznania. Zanim jednak zostanie tutaj nieco dokładniej zaprezentowany, zapoznajmy się pokrótce z jego autorem, inżynierem Kazimierzem Prószyńskim. Urodził się 4 kwietnia 1875 roku w Warszawie, w rodzinie znanej z silnych tradycji patriotycznych i zasług w pracy dla pozbawionego państwowości kraju. Jego dziad, Stanisław Antoni Prószyński, był działaczem niepodległościowym i syberyjskim zesłań-cem. Ojciec, Konrad Prószyński, który młodość również spędził 'na Sybirze, po powrocie z zesłania stał się, znanym powszechnie pod pseudonimem „Promyk", niezmordowanym krzewicielem oświaty i kultury w szerokich kręgach polskiego społeczeństwa. Młody Prószyński pasjonował się fotografią, rozwijającą się wówczas bardzo intensywnie. Interesując się coraz silniej tą dziedziną zajął się bliżej modnymi i popularnymi pod koniec XIX wieku „żywymi obrazami". Były to demonstrowane wówczas publicznie różne rodzaje projekcji fotografii, stwarzające złudzenie ruchu przedstawionych na nich scen, a więc będące namiastką późniejszego kina. Technicznie uzdolniony i teoretycznie nieco 103 podszkolony w tym kierunku na krótkich, niestety, bo rychło przerwanych studiach na politechnice w Liege (w Belgii) — Prószyński postanowił poświęcić się technice kinematografii. Pierwszy owoc tej decyzji pojawił się dość szybko — był nim skonstruowany w roku 1895 aparat kinematograficzny, ten właśnie, o którym mowa w relacji prasowej zacytowanej obszernie na wstępie tej opowieści — „pleograf. Był to aparat uniwersalny, służący zarówno do filmowania, jak i do wyświetlania filmów. Cechą odróżniającą go od innych stosowanych wówczas aparatów kinematograficznych — kinematografu Edisona, „bioelektroskopu" Anschutza, „bioskopu" Skła-danowskich, „biofantoskopu" Friesego-Greena, „chronofotogra-fu" ?????'? i innych — było oryginalne urządzenie do przesuwu celuloidowej, perforowanej taśmy filmowej. Odmiennie niż w wymienionych aparatach, w „pleografie" Prószyńskiego otworki per-foracyjne były usytuowane nie na brzegach taśmy, lecz wzdłuż jej szerokości, między klatkami zdjęciowymi. Już w roku 1895 wynalazca zaczął realizować swoim aparatem krótkie filmiki, które były zapewne scenkami rodzajowymi i swoistymi kronikami aktualności. „Zapewne", ponieważ nie jest dziś znana treść tych pierwszych polskich filmów, nakręconych za pomocą „pleografu" w jego pierwszej wersji. Odmian aparatu było więcej, gdyż Prószyński stopniowo ulepszał go, dążąc przede wszystkim do usunięcia zasadniczej wady wszystkich ówczesnych aparatów projekcyjnych: migotania światła i drgania wyświetlanych obrazów. Udało mu się to osiągnąć w roku 1899 w nowym modelu, który nazwał „biopleografem". Był to aparat wyłącznie projekcyjny, przeznaczony do wyświetlania filmów w kinoteatrach. Źródło światła stanowiła w nim lampa łukowa. Dla amatorów filmowania został natomiast przeznaczony, skonstruowany przez Prószyńskiego w roku 1899, aparat działający na tej samej zasadzie co „pleograf", a więc aparat zdjęciowo-projekcyjny. Prószyński popularyzował swoje wynalazki za pomocą różnych pokazów, usiłując zainteresować nimi sfery przemysłowe oraz doprowadzić do fabrycznej produkcji i upowszechnienia skonstruowanych przez siebie aparatów. Utworzono nawet w tym celu Towarzystwo Udziałowe „Pleograf, jednakże wszelkie działania we wspomnianym kierunku nie dały spodziewanych rezultatów. \^ 104 Powodem tego była zarówno silna konkurencja zagranicznych wytwórni aparatów filmowych oraz filmów fabularnych, jak i — wbrew entuzjastycznym doniesieniom prasowym — niedostateczna jeszcze praktyczna przydatność aparatów Prószyńskiego. W roku 1903 Towarzystwo Udziałowe „Pleograf" przestało istnieć. Rys. 21. Kazimierz Prószyński. Wynalazca nie zrezygnował jednak z dalszych prac nad ulepszeniem swego „pleografu". W roku 1906 skonstruował jego kolejną, doskonalszą wersję, którą zademonstrował na pokazach zarówno fachowcom-fotografom, jak i szerszej publiczności, wyświetlając nakręcony nim film długości około 300 metrów, będący zestawem różnych scenek rodzajowych. Nie pomogło to jednak spopularyzowaniu i upowszechnieniu wynalazku. Pod koniec roku 1906 Prószyński ponownie wyjechał do Belgii w celu kontynuowania przerwanych studiów na Ecole Superieure Politechniąue. Ukończył je pomyślnie w dwa lata później, uzyskując dyplom inżyniera-mechanika. Pracując nad konstrukcją aparatu kinematograficznego, polski wynalazca trudził się jednocześnie nad rozwiązaniem problemu przesyłania obrazów na odległość, czyli — telewizji. Prowadząc badania w tej dziedzinie niezależnie od swego rodaka, Jana Szcze- 105 panika, doszedł do podobnych co on rezultatów wkrótce po nim, w roku 1898, konstruując urządzenie nazwane przezeń „telefot", Biograf obu wynalazców, W. Jewsiewicki, w swojej pracy o Prószyńskim przytacza opis „telefotu", ogłoszony w roku 1898 przez samego konstruktora w miesięczniku „Wszechświat": Pomysł przyrządu; który nazwałbym „telefotem", opiera się (podobnie jak wynalazek Szczepanika) w głównej swej zasadzie na własnościach selenu, będącego pod działaniem światła lepszym przewodnikiem elektryczności niż w ciemności. Chcąc przenieść obraz po drucie (przewodniku) elektrycznym, należy włączyć do przewodnika tego tak zwaną komórkę selenową i na tę ostatnią rzucać po kolei promienie z każdego punktu obrazu. W ten sposób otrzymamy prąd o zmiennym natężeniu, który ria drugiej stacyi będziemy mogli zużytkować do odtworzenia obrazu. Uskutecznić to można w taki sposób: na stacyi oddawczej zmuszamy jeden punkt świecący do przebywania drogi zupełnie jednakowej i współczesnej z drogą, według której odbywa się zbieranie . punktów na stacyi odbiorczej. Oświetlenie tego punktu czynimy zależnym od siły prądu, tak że punkt jaśnieje lub przyciemnia się, wreszcie gaśnie odpowiednio do jasnych lub ciemnych promieni rzucanych na selen na stacyi poprzedniej. W razie nadzwyczajnie szybkiego ruchu punktu otrzymamy wrażenie obrazu, tak jak przy obracaniu rozżarzonego węgla otrzymujemy koło świetlne. W całym powyższym procesie główną część zadania w aparacie moim spełniają wirujące współcześnie na obu stacyach bąki. Jeden z nich zbiera wszystkie punkty obrazu, drugi je oddaje. [...] Dany obraz zostaje schwytany przez soczewkę i po odbiciu się w kwadratowym zwierciadle odtworzony w ognisku soczewki. [...] W moim aparacie przesyłanie obrazów uskutecznia się za pomocą jednego tylko drutu, ponieważ regulowanie motorków odbywa się w przerwach między linijkami selenowemi biegnącemi poziomo. Współcześni Prószyńskiemu, którzy oglądali działanie jego „telefotu", zgodnie twierdzili, że urządzenie to dość wiernie i czytelnie odtwarzało transmitowany obraz, stojąc pod tym względem nawet wyżej od „telektroskopu" Szczepanika. Nie wystarczało to jednak jeszcze wówczas, pod koniec XIX wieku, do praktycznego zastosowania i szerszego upowszechnienia wynalazku polskiego inżyniera. Zrozumie to dobrze nawet laik w sprawach telewizji, znający — choćby tylko z widzenia — jej współczesne techniczne zaplecze, pokazywane czasem na ekranie telewizora. Niemniej jednak, podobnie jak należy się Prószyńskiemu zaszczytny tytuł pioniera polskiej kinematografii, tak też przysłu- 106 guje mu niewątpliwie równie zaszczytny tytuł pioniera telewizji, i to w skali światowej. Po ukończeniu studiów politechnicznych Prószyński, pragnąc rozszerzyć i pomnożyć swoją wiedzę w dziedzinie umiłowanej kinematografii, przeniósł się pod koniec roku 1908 z Belgii do Francji, do Paryża. Miasto to było już bowiem wówczas prawdziwą Mekką filmowców, stanowiąc centrum prężnie rozwijającego się przemysłu kinematograficznego oraz ośrodek nowej, stopniowo zyskującej na znaczeniu dziedziny sztuki — filmu. Tutaj polski wynalazca prowadził dalsze eksperymenty i badania nad udoskonaleniem konstrukcji swego aparatu projekcyjnego. Ich wyniki przedstawił w roku 1909 członkom francuskiej Aca-demie des Sciences (Akacfemii Nauk) oraz Societe Francaise de Physiąue (Francuskiego Stowarzyszenia Fizycznego). Skonstruowany przez niego aparat został oceniony nadzwyczaj pozytywnie, a później, z perspektywy dalszych lat rozwoju kinematografii — uznany za pierwsze w dziejach osiągnięcie naukowe i konstrukcyjne o przełomowym dla rozwoju sztuki filmowej znaczeniu. Za granicą' wynalazek Prószyńskiego spotkał się ze znacznym zainteresowaniem i dużym uznaniem, natomiast w ojczyźnie wynalazcy przeszedł niemal bez echa. Po raz któryś z rzędu sprawdziła się w tym przypadku słuszność gorzkiego stwierdzenia, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Przyczyn zaś tego należy upatrywać zarówno w pełnym uzależnieniu właścicieli nielicznych jeszcze wówczas na ziemiach polskich kin od zagranicznego przemysłu kinematograficznego (zakup aparatury i filmów w krajach zachodnich), jak i w niechęci polskich sfer mieszczańskich do „niemoralnych", „gorszących" i „niegodnych oglądania" filmów ówczesnych. We Francji natomiast, dzięki pozytywnym ocenom Akademii Nauk i stowarzyszeń naukowych, koncern filmowy Gaumonta przystąpił do' masowej produkcji aparatów projekcyjnych według projektu Prószyńskiego, co spowodowało ich stopniowe upowszechnianie w kinach Francji i innych krajów. ?i??? uznania dla polskiego wynalazcy może być określenie go przez amerykańskiego profesora fizyki, Edwarda W. Morleya, „Kolumbem kinematografii". Jeszcze dobitniej uznanie to odzwierciedliło się w wypowiedzi jednego z wynalazców kina, sławnego Louisa Lu-?i???'?, który, w trakcie demonstrowania „pleografu" Prószyń- 107 skiego w roku 1909, jakoby powiedział do obecnych przy tym: „Panowie, ten człowiek jest pierwszy w kinematografii, ja jestem drugi..." Niestety, mimo że aparat „pierwszego w kinematografii" usunął ostatnią techniczną przeszkodę w jej rozwoju, jaką było drganie obrazów i migotanie światła — zarówno w ogólnych podręcznikach historii techniki, jak i w specjalistycznych monografiach dotyczących rozwoju kinematografii odnalezienie nazwiska tak zasłużonego w tej dziedzinie Polaka jest raczej trudne... W latach 1907-1910 powstał następny wynalazek Kazimierza Prószyńskiego, mający dla rozwoju kinematografii bardzo duże znaczenie — pierwsza w świecie ręczna filmowa kamera zdjęciowa. Zaprezentował ją w dniu 27 grudnia 1910 roku na posiedzeniu francuskiej Akademii Nauk sam Gabriel Lippmann, profesor fizyki i laureat nagrody Nobla w tej dziedzinie nauki w roku 1908. Wynalazca nazwał ową kamerę „aeroskopem", zyskała ona sobie jednak później inne miano, ponure i złowrogie: „kamera śmierci". Nazwa ta przylgnęła do niewielkiej, prostej skrzynki oczywiście nie dlatego, że ta była jakimś groźnym, śmiercionośnym urządzeniem. Dzięki swej poręczności odpowiadała jednak znakomicie reporterom ryzykantom, goniącym za możliwie najatrakcyjniejszymi i najsensacyjniejszymi zdjęciami filmowymi. To zaś często groziło nawet utratą życia i stąd właśnie popularna nazwa kamery. Szczególne uzasadnienie nazwa ta znalazła w o-kresie pierwszej wojny światowej, kiedy to sprawozdawcy wojenni, wykorzystując zalety kamery, bardzo często przebywali na pierwszych liniach bojowych. Wtedy właśnie nieraz zdarzało się, że trafiony pociskiem, filmujący sprawozdawca nieświadomie już utrwalał na taśmie okoliczności własnej śmierci... Jedną z dwóch głównych zalet „aeroskopu" Prószyńskiego była łatwość przenoszenia kamery dzięki jej niewielkim rozmiarom i małej masie. Filmowanie mogło się więc odbywać bez używania ciężkiego sprzętu i nie z jednego tylko, uprzednio przygotowanego stanowiska, którego zmiana wymagała powolnego przenoszenia i ustawiania najpierw trójnożnego statywu, a następnie mocowanej na nim kamery. Z „aeroskopem" w rękach reporter mógł bez trudu i szybko znaleźć się w samym centrum interesujących go wydarzeń, podążając za nimi w miarę rozwoju sytuacji. 108 Rys. 22. Kazimierz Prószyński demonstruje działanie swego aeroskopu w Paryżu, w roku 1911 Druga najistotniejsza zaleta „kamery śmierci" polegała na zastąpieniu ręcznego napędu (za pomocą korbki) używanego w poprzednio stosowanych kamerach zdjęciowych — silnikiem poruszanym przez sprężone powietrze. Było ono ładowane do odpowiednich zbiorniczków zwykłą pompką przypominającą pompkę rowerową. Do uruchomienia „aeroskopu" wystarczało proste naciśnięcie sprężyny, a ponieważ została wyeliminowana kłopotliwa czynność kręcenia napędową korbką, filmujący mógł swobodnie i dowolnie operować kamerą. Ponieważ jednak nie w pełni zapewniało to konieczną stabilność kamery, Prószyński zaprojektował również chroniący ją od wahnięć żyroskop (rodzaj stabilizatora). W „aeroskopie" mieścił się ładunek około stu dwudziestu metrów taśmy, co wystarczyło na ponad dziesięć minut filmowania. Po jej naświetleniu można było naładować „kamerę śmierci" następną kasetą z taśmą. Wynalazek Prószyńskiego został przezeń opatentowany i wkrótce upowszechnił się dość szeroko jako urządzenie pozwalające na dokonywanie wszelkich zdjęć dokumentalnych w każdych wa- 109 runkach, co do tej'pory było nieosiągalne. O wojenno-sprawo-zdawczym zastosowaniu „aeroskopu" była tu już mowa. Stał się on też szybko dogodnym narzędziem pracy dla podróżników i badaczy przyrody. W roku 1917 za pomocą „aeroskopu" nakręcono pierwszy reportaż z lotu ptaka, filmując tą kamerą z samolotu. Nowy wynalazek Prószyńskiego tym razem został dostrzeżony także w kraju. Wiemy to z ówczesnej prasy warszawskiej, w której doniesiono, między innymi, z entuzjazmem i właściwym tamtej epoce patosem: Młody, a niezmiernie utalentowany rodak nasz święcił triumf wynalazcy na posiedzeniu francuskiej Akademii Nauk. Ta wszechświatowej powagi i bezbrzeżnej surowości instytucya dała wyraz uznania plonowi dzielnej pracy warszawianina. „Aeroskop" wytwarzano na większą skalę w Wielkiej Brytanii, w której wynalazca znalazł się w roku 1911. Tu, w dniu 22 czerwca nakręcił swą kamerą filmowy reportaż z uroczystości koronacji króla Jerzego V. W roku następnym Prószyński udoskonalił swój wynalazek, zamieniając pierwotny pneumatyczny napęd silniczka na elektryczny (prąd płynął z akumulatora noszonego przez filmującego w specjalnym tornistrze). Jednakże przez długie jeszcze lata była w powszechnym użyciu kamera poruszana sprężonym powietrzem. W czasie pierwszej wojny światowej za pomocą „aeroskopu" realizowano frontowe reportaże filmowe w najróżniejszych okolicznościach i sytuacjach — z ziemi i z powietrza. Po zakończeniu wojny, w roku 1920, kamerą tą wykonano zdjęcia lotnicze w czasie lotu brytyjskich lotników dokoła świata. W roku 1924 zrealizowano nią w Walii pierwszy filmowy reportaż z wyścigów samochodowych, przeznaczony do amerykańskich aktualności filmowych, a w rok później — zdjęcia z meczu piłki nożnej na nowo zbudowanym stadionie sportowym Wembley w Londynie oraz reportaż z pogrzebu królowej angielskiej Aleksandry. Jeszcze w roku 1935 „aeroskopem" zrealizowano reportaże filmowe z zawodów hippicznych w Epsom i w Liverpoolu. Kamera straciła na znaczeniu dopiero po wprowadzeniu filmu dźwiękowego. Główną tego przyczyną były szmery towarzyszące kręceniu zdjęć „aeroskopem". To bynajmniej nie wszystkie jeszcze wynalazki Kazimierza Prószyńskiego. W roku 1907 opatentował w Berlinie, a w rok póź- 110 niej w Londynie pomysł pneumatycznego sprzężenia filmowego aparatu projekcyjnego z gramofonem, co określił za pierwszym razem jako „aparat do zapewnienia współbiegu kinematografów i maszyn mówiących", a za drugim — jako „aparat pneumatyczny dla uzyskania synchronizacji kinematografu z fonografem". Aparat ów został przezeń skrótowo nazwany „kinofonem". Prószyński nie dbał zbytnio o praktyczne realizowanie swego interesującego pomysłu, co jakoby wykorzystał znakomity wynalazca amerykański Thomas Alva Edison, ogłaszając w roku 1912 swój pomysł skombinowania kinematografu z fonografem. Oznajmił przy tym, że jego „kinetofon" (tak bowiem nazwał swoje urządzenie) jest „najsensacyjniejszym z wynalazków"... Ostatnim wynalazkiem Kazimierza Prószyńskiego był amatorski aparat filmowy, przedstawiony przezeń 20 stycznia 1914 roku w Królewskim Stowarzyszeniu Fotograficznym w Londynie. Jego konstrukcję wynalazca opracowywał przez wiele lat. Aparat, w postaci niewielkiej skrzynki o wymiarach 27X 19x11 cm, służył zarówno do nakręcania filmów amatorskich, jak i do ich wyświetlania, z zastosowaniem taśmy filmowej szerokości 12 cm. W efekcie pracy kamery otrzymywało się zapis obrazkowy. Klatki filmu miały wymiary zaledwie 5X7 mm, a ich wyświetlanie w ruchu ciągłym odbywało się za pomocą specjalnego obiektywu projekcyjnego, zapewniającego znakomitą ostrość obrazu, którą osiągało się m.in. dzięki wynalezionej przez Prószyńskiego rewelacyjnej żarówce o mocy około 450 watów. Swemu bardzo udanemu amatorskiemu (aparatowi filmowemu Prószyński nadał nazwę „Oko". Próby przemysłowej produkcji aparatu były przeprowadzane w czasie pierwszej wojny światowej w Stanach Zjednoczonych, a po jej zakończeniu — już w odrodzonej Polsce. Nie przyniosły one jednak oczekiwanych rezultatów i do przemysłowej produkcji aparatu na większą skalę nie doszło. Niezmordowany wynalazca nie ustawał wszakże w doskonaleniu konstrukcji „Oka", co czynił zarówno w okresie przed wybuchem drugiej wojny światowej, jak i później, w czasie niemieckiej okupacji Polski. W roku 1943 opracował koncepcję dwóch pożytecznych urządzeń, a mianowicie „lampy totalnej" i „auto-lektora". Pierwszym był reflektor skupiający i odbijający w filmowym projektorze promienie świetlne w sposób zapobiegający 111 ich rozpraszaniu powyżej 15 procent. Drugie urządzenie miało umożliwiać „czytanie" książek ludziom niewidomym lub słabo widzącym, dzięki odtwarzaniu ich tekstów nagranych uprzednio na zużytej taśmie filmowej za pomocą nacinania na niej rowków dźwiękowych. Niestety, nie zachowały się żadne szczegóły tych pomysłów Prószyńskiego. Jeden z największych wynalazców w dziedzinie kinematografii, aresztowany przez hitlerowców, wywieziony został do obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen, a stąd do obozu w Mauthausen, gdzie zmarł 13 marca 1945 roku. \ Wielki Spawacz W latach trzydziestych bieżącego stulecia na Politechnice Warszawskiej trwała „święta wojna" "między dwoma jej profesorami, powszechnie znanymi i szanowanymi specjalistami w dziedzinie inżynerii lądowej i budownictwa — Andrzejem Pszenickim i Stefanem Bryłą. Zanim wyjaśnimy powód owej „wojny", przedstawimy nieco bliżej obu antagonistów. Profesor Andrzej Pszenicki (1869-1941) był wybitnym specjalistą w dziedzinie budownictwa mostowego. W latach 1908-1919 wykładał w kilku technicznych instytutach Petersburga, (Piotro-grodu), od roku 1921 był profesorem Politechniki Warszawskiej, w latach 1929-1932 pełnił funkcje jej rektora, od roku 1923 był członkiem Akademii Nauk Technicznych. W związku ze swoją szeroką działalnością zawodową i społeczną zajmował też różne inne stanowiska oraz pracował w rozmaitych instytucjach. W latach 1899-1919 zbudował wiele mostów w Rosji, między innymi w Petersburgu mosty Troicki i Pałacowy, na Wołdze — w Saratowie oraz w pobliżu Kazania i Symbirska, a także na Moście w Borowiczach. W Polsce w latach 1921-1939 projektował liczne mosty kolejowe, między innymi na Brdzie — na linii Byd-goszcz-Gdynia i na Wiśle — pod Sandomierzem, oraz liczne mosty drogowe, między innymi na Wiśle — w Krakowie i w Płocku oraz na Niemnie — w Grodnie. Zaprojektował również konstrukcje hangarów lotniczych na Okęciu w Warszawie oraz kon- ft — Geniusze szczęśliwi 113 strukcje różnych masztów antenowych. Był autorem fundamentalnych prac naukowych: Mosty żelazne (1928), Mosty drewniane (1938) i Mosty stalowe nitowane (1954). A oto, w encyklopedycznym skrócie, sylwetka profesora Stefana Bryły (1886-1943). Był inżynierem budowlanym oraz pionierem spawalnictwa metalowych konstrukcji budowlanych w skali światowej. Od roku 1921 wykładał budowę mostów na Politechnice Lwowskiej, a od roku 1934 — budownictwo na Politechnice Warszawskiej. Był autorem projektów wielu poważnych konstrukcji, między innymi pierwszego w świecie drogowego mostu spawanego na rzece Słudwi pod Łowiczem (1927) i stalowego spawanego szkieletu pierwszego w Warszawie wieżowca — gmachu „Prudentialu" (1932). Opracował pierwsze w świecie przepisy spawania konstrukcji stalowych i napisał około 150 prac naukowych. Za organizowanie tajnego nauczania w czasie okupacji niemieckiej został w listopadzie 1943 roku aresztowany przez hitlerowców w Warszawie i wkrótce potem rozstrzelany przez nich w egzekucji publicznej. On też jest głównym bohaterem tej oto opowieści. Powróćmy do wspomnianej tu na wstępie „wojny" między obu profesorami. Jej podłoże było oczywiście ściśle naukowo-zawo-dowe, a istotę profesorskich kontrowersji dałoby się lapidarnie wyrazić pytaniem: nitowanie czy spawanie? Nietrudno odgadnąć, kto jakiej bronił techniki łączenia elementów konstrukcji stalowych. Profesor Pszenicki, starszy wiekiem konstruktor o wielkiej praktyce zawodowej, bronił naturalnie metody tradycyjnej, przez dziesiątki lat stosowanej, wypróbowanej, doskonale poznanej i niezawodnej — nitowania. Profesor Bryła natomiast, o kilkanaście lat młodszy od swego przeciwnika, lansowdł oczywiście postęp, nowoczesność i najnowsze osiągnięcia techniczne, a więc w konkretnym przypadku — spawanie. I teraz, dla zilustrowania sporu obu profesorów — anegdota, ale z rzędu tych anegdot prawdziwych. Tradycja Politechniki Warszawskiej przekazuje taki oto sposób, który, wśród innych, profesor Pszenicki stosował do zwalczania podejrzanej, niepewnej i zawodnej (według niego) metody spawania konstrukcji metalowych. Oto zastanawiających się nad wyborem specjalizacji dyplomantów, wkrótce już budowniczych mostów, zwykł był zapytywać nieco, przyznajmy to, demagogicznie: „Nitowanie — to 114 \ szycie, spawanie — klejenie. Co pan woli: ubranie szyte czy klejone?" Profesor Pszenicki, który w zakresie konstrukcji nitowanych był najdoskonalszym znawcą oraz niewątpliwym autorytetem, dyskredytując spawanie jako „klejenie" konstrukcji — nie spodziewał się nawet, że gdy minie pewien czas, i to czas wcale nie tak bardzo długi, jego szydercze uwagi na temat „klejenia" konstrukcji i porównywanie go z „klejeniem ubrania" — staną się podwójnie nieaktualne i anachroniczne. Bo oto obecnie klejenie tkanin w przemyśle konfekcyjnym jest już powszechnie i szeroko stosowane, a co do wyszydzanego „klejenia" konstrukcji metalowych — też stało się już chlebem powszednim. I tu przydatny będzie niewielki wykład na temat różnych metod łączenia elementów omawianych konstrukcji. Zacznijmy od owego wyszydzanego przez profesora Pszenickie-go „klejenia", jak określał on spawanie,. Dziś klejenie elementów konstrukcji metalowych jest faktem i *polega na ich spajaniu spoiwem połączeniowym, twardniejącym po wyschnięciu, a będącym materiałem innego rodzaju niż materiał, z którego wykonano łączone elementy konstrukcji. Takim spoiwem jest, na przykład, klej epoksydowy, świetnie nadający się, między innymi, również do klejenia metali. Lutowanie konstrukcji metalowej polega na łączeniu jej elementów za pomocą spoiwa połączeniowego w postaci dodatkowego, roztopionego metalu (lutu), łatwiej topliwego niż metal łączonych elementów i twardniejącego na skutek krzepnięcia. Nitowanie konstrukcji metalowej polega na łączeniu poszczególnych montowanych elementów tej konstrukcji (zwykle stalowej) za pomocą nitów, to znaczy na ich włożeniu do otworów wykonanych w krawędziach łączonych elementów oraz na uformowaniu im łbów zaciskających. Nitowanie konstrukcji jest obecnie coraz powszechniej zastępowane spawaniem i klejeniem»kon-strukcji metalowych. I wreszcie zgrzewanie konstrukcji metalowej sprowadza się do łączenia na stałe (bez możliwości późniejszego rozłączenia) poszczególnych elementów konstrukcji przez ich nadtopienie w miejscu łączenia oraz wzajemne dociśnięcie, co prowadzi do przeniknięcia się materiału owych elementów, a po ich ostygnięciu — do powstania trwałego połączenia. 115 X Rys. 23. Profesor Stefan Bryła Takie oto sposoby łączenia poszczególnych składowych części konstrukcji metalowej (powtórzmy: zwykle stalowej) istnieją i są stosowane obecnie. Wtedy zaś, w okresie między dwoma wojnami światowymi, w powszechnym użyciu była tylko jedna metoda — nitowanie, stopniowo i powoli wypierane przez spawanie. Ilustracją tej sytuacji mogą być fakty związane z rywalizacją obu profesorów — Pszenickiego i Bryły. Pierwszy z nich pod koniec swego życia, w roku 1938, wykonał świetny projekt hali o rozpiętości przekrycia 43 m i o konstrukcji stalowej w pełni nitowanej. Niemal w tym samym okresie, bo zaledwie trzy lata wcześniej, profesor Bryła również zaprojektował halę (targową, w Katowicach) o nieco mniejszej rozpiętości (39,5 m) i o bardzo podobnej konstrukcji, ale — całkowicie spawanej. Ten sam okres, druga połowa lat trzydziestych — a w nim nowo zrealizowane dzieła z dwóch epok rozwoju konstrukcji inżynierskich: zmierzchającej epoki konstrukcji nitowanych i rodzącej się epoki konstrukcji spawanych. Myliłby się jednak bardzo ten, kto by sądził, że obaj wielcy antagoniści zwalczali się wzajemnie. Ich spór dotyczył tylko po- 116 glądów naukowych i metod techniki budowlanej, a zupełnie nie obniżał wzajemnego szacunku oraz uznania dla osiągnięć i zasług obu uczonych adwersarzy. Niech o tym zaświadczy choćby ten oto fragment jednej z wypowiedzi bohatera niniejszej relacji, Stefana Bryły: Nie brak jest przecie w Polsce znakomitych umysłów. Jest ich nawet stosunkowo więcej niż w Niemczech. Biorę najbliższe mi dziedziny. Mamy w nich świetne nazwiska na miarę europejską; w dziedzinie teorii — Maksymilian Thullie i Maksymilian Huber, w dziedzinie konstrukcji stalowych — Andrzej P s z e n i c k i. w dziedzinie betonu — Wacław Paszkowski. Oto styl i postawa godna prawdziwego uczonego: spierać się i polemizować — tak, ale również oddać każdemu, co się mu należy. Pora na zapoznanie się z życiorysem Stefana Bryły. Urodził się 17 sierpnia 1886 w Krakowie, szkołę średnią ukończył w Stanisławowie, a studia wyższe — na wydziale inżynierii lądowej Politechniki Lwowskiej. W roku 1908 uzyskał dyplom inżyniera budowlanego, w rok później — tytuł doktora nauk technicznych, a po upływie znów zaledwie jednego roku — tytuł doktora habilitowanego i stanowisko docenta. Kariera naukowa doprawdy błyskawiczna. Docent Bryła nie osiadł jednak na tych akademickich laurach, postanawiając zdobyć szersze doświadczenie inżynierskie i pomnożyć swe teoretyczne wiadomości w zagranicznych ośrodkach naukowych i przemysłowych. Stało się to możliwe dzięki uzyskaniu przez niego stypendium Polskiej Akademii Umiejętności. Odbył więc studia teoretyczne najpierw w niemieckim Charlotten-burgu, później w sławnej Ecole des Ponts et Chaussees (Szkole Dróg i Mostów) w Paryżu i wreszcie na Uniwersytecie Londyńskim. Praktyczne zaś umiejętności pomnażał na budowach różnych obiektów o konstrukcji stalowej w Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii, a później za oceanem — w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych (tu w Nowym Jorku, Chicago i Detroit oraz w Kalifornii). Ze Stanów Zjednoczonych Bryła udał się do Japonii i wracał później do kraju przez Koreę, północne Chiny, Mandżurię, Syberię i Persję. Wybuch pierwszej wojny światowej zastał go w Ty-flisie (obecnie Tbilisi). Całą wojnę spędził na Ukrainie, działając tam zawodowo i społecznie w polskim środowisku. Do Polski 117 wrócił dopiero po uzyskaniu przez nią niepodległości w roku 1918 i od razu podjął pracę w Ministerstwie Robót Publicznych. Co było później — wiemy już pokrótce z encyklopedycznej charakterystyki znakomitego uczonego, przytoczonej na wstępie tej opowieści. Stefan Bryła wyspecjalizował się z czasem w projektowaniu konstrukcji stalowych, starając się zawsze stosować w swojej działalności na tym polu najnowsze osiągnięcia nauki i techniki. W latach dwudziestych rozpoczął studia i doświadczenia nad elektrycznie spawanymi połączeniami elementów wspomnianych konstrukcji. Za obiekt doświadczalny posłużył mu most drogowy na rzece Słudwi pod Łowiczem. Rys. 24. Pierwszy w świecie spawany most na rzece Słudwi — dzieło Stefana Bryły. Most ten, o konstrukcji kratowej i rozpiętości 27 m, został przekazany do użytku w roku 1929, szybko zdobywając sławę jako pierwsza w świecie konstrukcja mostowa spawana. Ów spawany most na Słudwi ma kształty typowe dla mostu o konstrukcji nitowanej, jaką zresztą miał być w pierwotnym zamierzeniu, stanowiąc charakterystyczny przykład dzieła z epoki przejściowej, w którym forma nie nadąża jeszcze za nową ideą techniczną. Tak bywało często w różnych dziedzinach techniki. W budownictwie, na przykład, powielano w XIX wieku dawne formy kamiennych lub drewnianych elementów architektonicznych (kolumn, gzymsów, portali i in.) w nowym wówczas tworzywie — żeliwie. Podobnie, konstruując pierwsze samochody, kształtem ich karoserii naśladowano dawne powozy konne. Nie inaczej stało 118 się też z pierwszymi mostami spawanymi. Dziś konstrukcje spawane projektuje się oczywiście zupełnie inaczej, w sposób dla nich najwłaściwszy. W roku 1922 Bryła zaprojektował i zrealizował w Warszawie konstrukcje dwóch dużych obiektów — fabryki parowozów oraz popularnego domu akademickiego przy placu Narutowicza — budynku 10-kondygnacyjnego o szkielecie żelbetowym. W roku 1930 według konstrukcyjnego projektu Bryły wzniesiono w Katowicach wieżowy, 15-kondygnacyjny budynek Urzędu Skarbowego, o wysokości 50 m i szkielecie stalowym, częściowo spawanym. Sławę Bryły jako znakomitego konstruktora budowlanego u-gruntował następny zrealizowany przez niego obiekt — wieżowy budynek wzniesiony w roku 1932 w Warszawie przy placu Wareckim (obecnie plac Powstańców Warszawy) dla Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Prudential". Ów pierwszy w stolicy „drapacz chmur" (tak wówczas nazywano budynki wieżowe, dosłownie tłumacząc angielskie obrazowe określenie skyscraper), a drugi wtedy pod względem wielkości tego rodzaju obiekt w Europie — miał wysokość 65,6 m i liczył 16 pięter. Jego fundamenty i dwie najniższe kondygnacje zostały wykonane z żelbetu, cały zaś szkielet budynku zmontowano z elementów stalowych, częściowo nitowanych, a częściowo spawanych. Jak widać, stare ciągle jeszcze zmagało się z nowym, a rzecznik i entuzjasta postępu, profesor Bryła, był zapewne nakłaniany do kompromisów... W latach 1933-1935 niezmordowany Bryła realizuje swe dalsze projekty konstrukcyjne. W stolicy, przy ulicy Wawelskiej powstaje gmach Departamentu Marynarki Wojennej o konstrukcji stalowej, spawanej, mieszkalny budynek Kwaterunku Wojskowego (popularny „Dom bez kantów") przy Krakowskim Przedmieściu, przy ulicy Świętokrzyskiej wzniesiony zostaje gmach PKO, którego trzy najniższe piętra były skonstruowane ze stali spawanej, zaś kopuła wieńcząca, o rozpiętości 12 m, ze spawanych rur stalowych, a przy alei Niepodległości gmach szpitala wojskowego W Krakowie zrealizowano według projektu Bryły obetonowany stalowy szkielet Biblioteki Jagiellońskiej, a w Katowicach wspomnianą tu już halę targową o łukowych dźwigarach ze spawanych elementów stalowych rozpiętości prawie 40 metrów. Działając jako konstruktor Stefan Bryła pracował jednocześnie naukowo w dziedzinie teorii inżynierii lądowej i budownictwa. 119 *v- Rys. 25. Wieżowy budynek Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Prudential" w Warszawie, o konstrukcji zaproponowanej przez Stefana Bryle. Zdjęcie sprzed 1939 r. 120 / Owocem tej pracy było m.in. najpopularniejsze jego dzieło, na którym wychowało się kilka pokoleń polskich inżynierów budowlanych, a które w wielu swych partiach zachowało aktualność do dziś — Podręcznik inżynierski, powszechnie nazywany „podręcznikiem Bryły" lub po prostu „Bryłą". Dzieło to, wydane w roku 1936, autor w czasie okupacji niemieckiej aktualizował, uzupełniał i przygotowywał do wznowienia po wojnie. Przygotowywał również do druku inne, nowe podręczniki, także z myślą o przyszłej odbudowie kraju ze zniszczeń wojennych. • Działalność tę przerwała pewnego grudniowego dnia 1943 roku salwa hitlerowskiego plutonu egzekucyjnego. W masowej, publicznej egzekucji przy ulicy Puławskiej w Warszawie zginął wśród innych rozstrzelanych wtedy polskich patriotów profesor Stefan Bryła — wybitny inżynier budowlany, pionier spawalnictwa w skali światowej, twórca koHstrukcji wielu obiektów użyteczności publicznej w Warszawie i w innych miastach Polski, ceniony teoretyk w dziedzinie inżynierii lądowej i budownictwa, autor stu pięćdziesięciu prac naukowych, wykładowca wyższych uczelni technicznych, wychowawca wielu polskich inżynierów. Największa nadzieja współczesnej architektury Maciej Nowicki urodził się 26 czerwca 1910 roku na Syberii, zmarł 31 sierpnia 1951 roku w Egipcie. Życie stracił tragicznie — w katastrofie lotniczej, licząc zaledwie czterdzieści jeden lat. Jest to wiek, w którym architekt dopiero zaczyna osiągać pełnię swych sil twórczych. Fakt ten zwiększa jeszcze tragizm śmierci Nowickiego, zwłaszcza, że Nowicki był architektem bardzo wybitnym, stojącym na progu świetnej niewątpliwie kariery. Słynny amerykański krytyk i teoretyk architektury, Lewis Mumford, poświęcił życiu i twórczości Nowickiego serię artykułów. W jednym z nich stwierdził między innymi: Dzieła Nowickiego dowodzą, że był to wielki twórca, lecz jego możliwości sięgały znacznie dalej poza to, czego zdołał dokonać. Niewielu architektów mogło mu dorównać w niezłomnej karności, głębokim poczuciu obowiązku, w odwadze i wesołości, w śmiałej postawie, a nade wszystko w skromności, która jest cechą prawdziwych geniuszów. Ci, którzy bliżej poznali prace Nowickiego, którzy mogą ocenić jego możliwości — nie mają wątpliwości, że nosił w sobie zarodek nowej ery. Zaś w znanym francuskim czasopiśmie architektonicznym „L'Architecture d'Aujourd'hui" po zgonie polskiego architekta napisano tak: Jest rzeczą niemal pewną, że ta tragiczna śmierć uniosła ze sobą największą nadzieję współczesnej architektury. 122 Słowa te stanowią przekonywające świadectwo tego, jak wysoką rangę opinia światowa przyznała polskiemu architektowi. Są one dowodem ogromnego uznania dla Nowickiego. Nie należy jednak sądzić na ich podstawie, że odkrycia jego mistrzowskiego talentu dokonali właśnie obcy. Był on bowiem znacznie wcześniej znany i bardzo ceniony we własnym ojczystym środowisku. Znaczny rozgłos i duże uznanie zdobył sobie swymi dziełami jeszcze przed drugą wojną światową. Głównymi wśród nich są: projekt gmachu województwa w Łodzi (wykonany w roku 1938 wraz z R. Sółtyńskim), dom turystyczny w Augustowie oraz polski pawilon na Wystawę Światową w Nowym Jorku w roku 1939. Prócz tego był autorem licznych projektów wnętrz, plakatów i ilustracji do książek. Ważną rolę w architektonicznym wykształceniu Nowickiego i uformowaniu się jego postawy twórczej odegrały jego liczne podróże zagraniczna, podczas których studiował ze szkicowni-kiem w ręku wielkie dzieła architektury światowej, co dopomogło mu w zdobyciu gruntownej znajomości rozwoju form architektonicznych. Podczas okupacji niemieckiej w pracowniach architektów warszawskich powstało wiele twórczych wizji przyszłego oblicza stolicy Polski wyzwolonej już od najeźdźców. W tworzeniu owych projektów brał udział również Nowicki. Pod koniec okupacji przebywał poza Warszawą, w pobliskich Laskach. Ło spowodo- Rys. 26. Maciej Nowicki: „Paraboleum" — wielka hala wystawowo-widowiskowa w Ra- leigh, USA. 123 wało, że później zaprojektował nowe obiekty miejscowego zakładu dla ociemniałych — internat i kościółek. Dążył przy tym do tego, aby stworzyć jak najpiękniejszą architekturę dla tych, którzy nie mogą jej oglądać. Pragnął opracować takie formy, które dawałyby pełne zadowolenie ich dotykowi i — słuchowi. Jak to pięknie wyraził znany współczesny architekt polski profesor Jerzy Hryniewiecki, „Nowicki chciał, by formy te chroniły ociemniałych od deszczu i słońca i dźwięczały akordami dzwonków, poruszanych wiatrem i wskazujących drogę słuchowi". Niezwykły to w dziejach architektury wypadek, aby wielki twórca kształtując swe dzieło świadomie zrezygnował z jego walorów wizualnych. Po wojnie, w początkach lutego 1945 roku, Nowicki podjął pracę nad zagadnieniami odbudowy straszliwie zniszczonej Warszawy. Miarą uznania, jakim się wtedy cieszył, może być fakt powierzenia mu przez Biuro Odbudowy Stolicy kierownictwa specjalnej architektonicznej pracowni projektowej, nazwanej „dyskusyjną". Pracowni tej zapewniono zupełnie wyjątkowe, jak na ówczesny trudny okres powojennej odbudowy kraju ze zniszczeń, warunki pracy w pięknym, zabytkowym pałacu w Wilanowie. Nowicki stworzył tam fascynujący obraz stolicy przyszłości. Głównym jego dziełem w tym okresie był projekt przestrzennej kompozycji śródmieścia Warszawy, powiązanego ze skarpą i południowym zakolem Wisły. W swoich planach przewidywał budowle montowane z elementów prefabrykowanych, wyprzedzając znacznie możliwości budownictwa w zrujnowanym przez wojnę kraju. Porywające projekty Nowickiego nie zostały nigdy zrealizowane. W roku 1946 Nowicki wyjechał do Stanów Zjednoczonych jako polski delegat do Komisji Budowy Siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych. Siedzibę tę projektował zespół najwybitniejszych wówczas w świecie architektów, między innymi Le Corbusier. Polski architekt, jako najmłodszy członek tego zespołu, nie mógł mieć jeszcze istotnego wpływu na ukształtowanie wielkiego obiektu. Miał jednak rzadką zetknąć się i współpracować z najwyt-rawniejszymi i najbardziej doświadczonymi architektami świata. Z pracy w zespole projektującym siedzibę ONZ Nowicki wyniósł ufność we własne możliwości twórcze. Przystąpiwszy w kilka lat później do projektowania miasta Czandigarh w Indiach udo- 124 wodnił, że swymi umiejętnościami potrafi zmierzyć się z najwybitniejszymi wówczas w świecie mistrzami architektury. Jak niektórzy z nich sami potem uznali, w szkicach do projektu usytuowanego w tym mieście (stolicy Pendżabu) gmachu parlamentu Nowicki wykazał więcej twórczej wyobraźni, niż autorzy projektu siedziby ONZ w Nowym Jorku. Cytowany tu już znakomity znawca zagadnień architektury, L. Mumford stwierdził, że Nowicki należał do grona najbardziej twórczych młodych architektów, jacy działali w okresie po drugiej wojnie światowej. Sam ten fakt nie przyniósł mu jednak jeszcze opinii kogoś, kto zapowiadał się na jedną z największych postaci architektury naszych czasów. Znawcy twierdzą, że można by wymienić z pół tuzina ludzi, którzy dorównywali mu wtedy zdolnościami projektowania. Nowicki jednakże zajmował zupełnie wyjątkowe miejsce w światowej czołówce architektów dzięki szczęśliwemu połączeniu wielu wartości. Były to: wszechstronne, gruntowne wykształcenie, znakomite opanowanie arkanów zarówno architektury, jak i urbanistyki, wspaniała umiejętność precyzyjnego formułowania swych wizji i sugestywnego przekazywania ich innym. Szybko udzielający się otoczeniu zapał Nowickiego szedł w parze z nieprawdopodobną szybkością przetwarzania przezeń najbardziej skomplikowanych pomysłów w świetne projekty architektoniczne. Był typem twórcy, zY którym inni zawsze chętnie współpracują. Nie dziw więc, że czynili to najznakomitsi architekci. Działający w Stanach Zjednoczonych fiński architekt E. Saarinen zwrócił się do niego o pomoc w projektowaniu budynków uniwersytetu w Brandais. W. Harrison poprosił go o częściowe choćby rozwiązanie skomplikowanego problemu projektowania siedziby ONZ w Nowym Jorku. H. Kamphoener prosił Nowickiego o współpracę przy projektowaniu Szkoły Architektury w stanie Północna Karolina. O współudział w projektowaniu nowego muzeum oraz wielkiej hali wystawowo-widowisko-wej w Raleigh zwrócił się do niego W. Deitrick. Ośrodek handlowy w Los Angeles projektował Nowicki z C. Steinem, a projekty miasta Czandigarh w Indiach opracowywał z A. Mayerem. Spośród dojrzałych projektów Nowickiego zrealizowane zostało tylko „Paraboleum" — wspomniana wielka hala wystawowo--widowiskowa w Raleigh. Słynne to dzieło jest jednym z wiel- 125 kich pomników współczesnej architektury. Z tego względu zasługuje na krótki choćby opis. „Paraboleum" ma dach wiszący, rozpięty w kształcie siodła między dwoma skośnymi, odchylającymi się w przeciwległym kierunkach i nawzajem przecinającymi się parabolicznymi łukami żelbetowymi. Konstrukcyjny układ tej budowli można poglądowo przyrównać do figury utworzonej przy zabawie dzieci w „drobną kaszkę". Para dzieci trzyma się wtedy za wyciągnięte ręce, ich stopy stykają się ze sobą, a ciała odchylcie są na zewnątrz. W hali Nowickiego powłoka dachowa, rozpięta na stalowych linach między odchylonymi na zewnątrz łukami? ściąga je niejako do środka, pełniącą rolę podobną do roli złączonych rąk dzieci we wspomnianej zabawie. Geometryczna, siodłowa forma wiszącego dachu projektu Nowickiego nosi nazwę paraboloidy hiperbolicznej. Stąd właśnie nazwa hali w Raleigh — „Paraboleum". Projektując ten obiekt w niespotykanym dotychczas w architekturze kształcie, polski architekt zapoczątkował nowy kierunek rozwoju konstrukcji budowlanych. Od czasu powstania tego pionierskiego projektu wzniesiono już na całym świecie mnóstwo rozmaitych budowli z przekryciem o stworzonej przez Nowickiego formie i strukturze. Maciej Nowicki, wielka nadzieja polskiej i światowej architektury, zginął w ostatnim dniu sierpnia 1951 roku w katastrofie lotniczej. Wracał wtedy z Indii, gdzie miał powołać do życia nowe miasto, Czandigarh. Zginął twórca, który —jak to pięknie określił L. Mumford — „nosił w sobie zarodek nowej epoki", ktoś, kto mógł wskazać światowej architekturze zupełnie nowe drogi. ... Spis treści Od autora........................................... 3 Pierwszy był Witelo.................................. 7 Arcymistrz „sztuki królewskiej"........................ 12 Książę astronomów i astronom królów................ 22 „Dla ulżenia wszelkich ciężarów ludziom robotnym..."... 32 Królewski matematyk i jego zegary.................... 41 Ojciec pocisków rakietowych.......................... 48 „Ten, który pierwszy upowszechnił chemię na ziemi naszej..."............................................ 58 Twórcy machin rachunkowych ........................ 67 Wielki budowniczy Warszawy......................... 76 W głębinach morskich i powietrznych przestworzach .... 83 Polski Edison........................................ 92 „Pierwszy w kinematografii"........................... 102 Wielki Spawacz...................................... 113 Największa nadzieja współczesnej architektury .......... 122 ISBN 83-7001-144-6 WYDAWNICTWA „ALFA" WARSZAWA 1987 Wydanie I. Format A5. Nakiad 20.000 + 200 egz. Ark. wyd. 6,70 Ark. druk. 8,00 Druk: Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa". Zam. 3315/86 K-25 Cena zł 230,—