PAOL LEJIINSON TELEFON KOMÓRKOWY JAK ZMIENIŁ ŚWIAT NAJBARDZIEJ MOBILNY ZE ŚRODKÓW KOMUNIKACJI PAUL LEVINSON TELEFON KOMÓRKOWY JAK ZMIENIŁ ŚWIAT NAJBARDZIEJ MOBILNY ZE ŚBODKÓW KOMONIKACJI przełożyła HANNA JANKOWSKA ze wstępem TOMASZA GOBANA-KLASA Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Tytuł oryginału: Cellphone. The Story of the World's Most Mobile Medium and How It Has Transformed Everything! Projekt serii: Maciej Sadowski Projekt okładki: Mariusz Filipowicz Redakcja: Ryszarda Krzeska Redakcja techniczna: Sławomir Ćwikliński Korekta: Elżbieta Jaroszuk Wydawnictwo MUZA dziękuje Autorowi książki za udostępnienie i zgodę na wykorzystanie ilustracji. The Publishers would like to express their gratitude to the Author for providing and his kind consent to use all the illustrations. © Paul Levinson, 2004. All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2006 © for the Połish translation by Hanna Jankowska Neilowi Postmanowi (1931-2003), który nauczył mnie, jak uczyć ISBN 83-7319-824-5 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2006 Wstęp do wydania polskiego Komórka w naszej chacie Polacy pokochali telefony komórkowe. Korzysta z nich już ponad 22 min rodaków. „Są dwie grupy użyt- kowników komórek: 28% stanowią ci, którzy mają te- lefon stacjonarny, 24% zaś to tacy, którzy posiadają tylko telefon komórkowy" - stwierdza Reineke Reit- sma, szef działu badań porównawczych Forrester Re- search. Liczba aktywnych kart SIM (wskaźnik telefo- nii komórkowej) wyniosła pod koniec 2005 roku blisko 30 milionów, a linii telefonicznych - mniej niż 14 milionów. Obecnie jest zatem ponad dwa razy wię- cej komórek niż aparatów stacjonarnych. Nic w tej proporcji - dwa do jednego - nie powinno dziwić. Mi- mo że obecnie nie czeka się kilka lat na założenie linii telefonicznej, to jednak telefon komórkowy jest szyb- ciej dostępny na wsi i w małym mieście niż tradycyjny aparat. Nadal istnieją osady, gdzie łączność przewodo- wa jest w ogóle niedostępna. Dlatego w przysłowiowej kurnej chacie ciągle nie ma bieżącej wody i toalety, ale prawdopodobnie jest telefon komórkowy, w skró- cie: komórka. W wielu innych krajach przyjęły się bardziej trafne nazwy telefonu komórkowego, np. we Francji le por- table, przenośny, albo le G, skrót od GSM. W kraju Nokii Finowie przyjęli termin kanny, który odnosi się do przedłużenia ręki. Niemcy nazywają go handy, po- ręcznik; Hiszpanie al mubil. Po arabsku jest nazywa- ny el mobile. W Japonii to keitai denwa, telefon prze- nośny, a najczęściej tylko kei-tai. Pięknie określają ten telefon Rosjanie - mobilczik. Polacy, wzorem Amerykanów, odnoszą nazwę do swojskiej komórki. Niewielu użytkowników wie, że jest to nazwa techniczna - pochodna od graficznego przed- stawiania układu radiowych stacji bazowych tego sy- stemu telefonii. Przypomina on plaster miodu, którego elementy nazywa się po angielsku właśnie komórkami. Wszystko jedno jak go nazwiemy, podobnie wyglą- dający aparat zobaczymy w rękach ludzi we wszyst- kich krajach na wszystkich kontynentach. Mało które urządzenie - może z wyjątkiem telewizora - tak szyb- ko podbiło świat. Pozornie przeczy temu jego dłu- ga, bo trzydziestoletnia historia - wynalazek pochodzi z 1976 roku i jest dziełem amerykańskiego inżyniera Martina Coopera z Motoroli. Znacznie późniejsze wpro- wadzenie systemu cyfrowego GSM (i pokrewnych) zmniejszyło rozmiary komórki (poprzednio wielkości i o ciężarze cegły), obniżyło koszty, zwiększyło zasięg i dostępność. Mały, wygodny, przenośny aparacik - wy- posażony w ekran jak telewizor - stał się przedmio- tem powszechnego i codziennego użytku. Jednak jego popularność nie jest związana wyłącz- nie z większą dostępnością tej formy telefonii. Ko- mórka to dużo więcej niż tylko - mówiąc żargonem biurokratycznym - mobilna usługa głosowa. Autor niniejszej książki, Paul Levinson, zaczyna swoje roz- ważania od nazwy hebrajskiej, stosowanej w Izraelu - pele-fon, czyli „cudowny telefon" („cud-telefon"). Is- totnie, komórka to nie tylko przenośny telefon, choć już samo to wystarczyłoby do nazwania jej technolo- 8 gicznym cudeńkiem. To aparacik który - jak trafnie wskazuje podtytuł książki - zmienia (w naszym życiu) wszystko. Paul Levinson, uczeń i współpracownik proroka me- diów, Marshalla McLuhana, jest znany w Polsce dzięki książce Miękkie ostrze. Naturalna historia i przyszłość rewolucji informacyjnej, wydanej przez wydawnictwo MUZA w serii Spectrum. W tej napisanej w 1997 roku historii rozwoju mediów znalazły się tylko trzy wzmian- ki o telefonie komórkowym, urządzeniu, które rewo- lucjonizuje świat mediów tak, jak w latach osiemdzie- siątych uczynił to komputer, a w dziewięćdziesiątych Internet. Jako były prezes Amerykańskiego Stowarzy- szenia Pisarzy Science Fiction Levinson powinien le- piej znać moc nowych mediów. Nie należy go jednak obwiniać o krótkowzroczność, sam przecież formułuje zasadę nieprzewidywalności zastosowań techniki. Los autorów książek o telefonii komórkowej także nie jest do pozazdroszczenia. Ledwie postawią końcową krop- kę, a już pojawiają się nowe formy i kierunki rozwoju oraz wykorzystania łączności komórkowej. Przykładów nie brakuje również w naszym kraju. Niezliczone są przypadki szybkiego wzywania służb ratownicznych, lekarzy czy policji z miejsc oddalonych od telefonu stacjonarnego. Szczególnie potrzebne oka- zały się komórki osobom uwięzionym w gruzach zawa- lonej w styczniu 2006 roku hali wystawowej w Kato- wicach. Aparat komórkowy, jakby to dzisiaj powiedział Ary- stoteles, nie jest urządzeniem do jednego, ale do wie- lu (a właściwie do bardzo wielu) użytków. Łączność głosowa to jedynie podstawowy, ale nie zawsze naj- ważniejszy z nich. Weźmy jako przykład wbudowaną w telefon lampkę aparatu fotograficznego: oświetlała ona drogę ucieczki z zawalonej strefy, a przy okazji 9 właściciel aparatu nagrał dramatyczne sceny uwięzie- nia. Telefon komórkowy staje się także - w wersji UMTS - mobilną telewizją. Niezwykłą, zdumiewającą nawet dla inżynierów, którzy ją stworzyli, jest łączność tekstowa, czyli SMS. 0 ile telefon komórkowy to jakby własna zminiatury- zowana budka telefoniczna (z numerem odbioru), to SMS to prywatny telegraf. I choć wydawało się, że tele- graf to już tzw. martwe medium, zastąpione przez te- lefon i e-mail, to dzięki SMS przeżywa drugą młodość. Stał się nie tylko elementem łączności dwustronnej, lecz także narzędziem przesyłania opinii do mediów (np. do radia), brania udziału w konkursach, progra- mach telewizyjnych (przełomem był tu Big Brother). Ilość wysyłanych i odbieranych esemesów w wielu krajach, m.in. w Polsce, przekracza ilość rozmów! W okresie świąt Bożego Narodzenia w 2005 roku Pola- cy wysłali ponad 388 milionów SMS-ów z życzeniami! MMS-ów, czyli wiadomości multimedialnych, wysła- liśmy ponad 2 miliony. To ponad dwukrotnie więcej niż w poprzednie święta. Popularność wiadomości tekstowych nie wynika je- dynie z niskich kosztów, esemesy są formą łączności asynchronicznej, pozwalają na przekaz jednokierun- kowy, dają chwilę namysłu przed wysłaniem odpowie- dzi, mogą docierać do wielu rozmówców jednocześnie. Stały się więc narzędziem nowej formy organizacji społecznej, którą Howard Rheingold określa jako „sprytny tłum". Jego powstawanie i działanie mogli- śmy obserwować w czasie żałoby po Janie Pawle II, gdy poprzez łańcuszkowo rozsyłane esemesy młodzi ludzie (tzw. pokolenie JP II) zwoływali się na msze 1 nocne czuwania. Specyficznie polskim zjawiskiem jest wykorzysta- nie SMS-ów do przekazywania drobnych datków na 10 cele charytatywne. W Stanach Zjednoczonych od lat popularnością cieszy się przesyłanie czeków (w Polsce praktyka niemal nieznana). Stąd esemes na specjalny numer jest wygodną formą dobroczynności. Spopula- ryzowała ją Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, a w czasie tragedii w Katowicach wykorzystywała Caritas. Ale jest i ciemna strona SMS-ów. Często służą do nękania innych ludzi, wysyłania głupich dowcipów czy fałszywych alarmów. Niestety pod tym względem znajdujemy się w czołówce światowej. Użytkownicy jednak zapominają, że nawet telefony na kartę nie są całkowicie anonimowe, można pośrednio zidentyfiko- wać ich właściciela. A co jeszcze łatwiejsze, coraz do- kładniej wskazać jego miejsce pobytu. Stała łączność komórki ze stacją bazową pozwala ustalić jej lokali- zację i przemieszczanie się użytkownika, nawet gdy aparat jest wyłączony. Przechowywanie w pamięci telefonu otrzymanych esemesów może być podstawą oskarżeń. Skłóceni małżonkowie przychodzą na rozprawę z komórkami i wyświetlają sędziemu dowody domniemanej czy fak- tycznej zdrady. W co trzeciej sprawie rozwodowej Polaków wykorzystywane są zapisy SMS-ów! Coraz powszechniejsze staje się nagrywanie przez uczniów faktycznych czy rzekomych aktów agresji ze strony nauczyciela. W pierwszym odruchu są one uznawa- ne za bezsporne dowody, dopiero po pewnym czasie ujawnia się prosta zasada, że fakt wyrwany z kontek- stu to jeszcze nie prawda. Komórka utrwala dźwięk i obraz w danej sytuacji, która ma przecież swój po- czątek i swoją dynamikę. Nowoczesne aparaty oferują użytkownikom coraz więcej usług, w tym także i te, które określamy mia- nem bajerów, czasami tak niezwykle przydatnych. 11 Dlatego na zakończenie oddajmy głos młodemu po- koleniu, które nazywam pokoleniem SMS (medial- nym i mobilnym): Dawniej myślałam, że potrafię żyć bez telefonu komórko- wego. Do dziś nic się nie zmieniło, nadal wiem, że życie bez tego gadżetu jest możliwe, a nawet całkiem normalne. Pro- blem w tym, czy ja chcę zrezygnować z tego urządzenia, czy mogłabym aż tak się poświęcić. Jeszcze kilka lat temu nie nazwałabym tego poświęceniem, ale teraz wiem, że brako- wałoby mi SMS-ów, możliwości rozmawiania kiedy chcę i z kim chcę. Telefon to moja osobista rzecz, na pewno bar- dzo ważna. Oprócz tego, że w znacznym stopniu ułatwia mi życie (mogę szybko się czegoś dowiedzieć, kogoś poinfor- mować w ważnej sprawie lub po prostu zadzwonić, gdy chcę zwyczajnie usłyszeć czyjś głos) sprawia, że czuję się w pewien sposób bezpiecznie („Gdyby tylko coś się działo, dzwoń!" - sami wielokrotnie udzielamy takich rad bli- skim). Widzę, że telefon stał się nieodłącznym elementem naszego życia - nie tylko mojego. Poza tym każde modyfi- kacje tych urządzeń sprawiają, że wcale nie chcemy się od nich uwolnić, a wręcz przeciwnie - coraz bardziej się do nich przywiązujemy. Edyta Miśta, studentka UJ, III rok Nic ująć, choć można - odnotowując na przykład kiepską ortografię młodego pokolenia - dodać: „Ma- jąc komórkę, nie zapominaj o szarych komórkach". Tomasz Goban-Klas tgk@media.miks.uj.edu.pl wieś Konary, zima 2006 Przedmowa Impuls nie do odparcia Ta średnich rozmiarów książka opowiada o niewiel- kim aparacie, którego pojawienie się miało ogrom- ne konsekwencje. To, że małe urządzenia odgrywają wielką rolę w komunikowaniu się, nie powinno nas dziwić - nasz mózg waży w końcu około kilograma. Telefon komórkowy nie odznacza się równą mu inte- ligencją, ale w coraz większym stopniu ułatwia nam komunikowanie się na wszelkie sposoby, jakich tyl- ko nasz mózg zapragnie, wszędzie tam, gdzie akurat znajdują się nasze mózgi i ciała. Nazwa jest trafna. W Anglii i wielu innych krajach używa się określenia mobile phone - dosłownie „tele- fon ruchomy" - ale cellphone - „telefon komórkowy" - brzmi lepiej. Nie tylko przenosi się on z miejsca na miejsce, jak żywe komórki, lecz także, tak jak one, daje początek nowym wspólnotom, możliwościom i relacjom, gdziekolwiek zawita. Telefon komórkowy jest więc nie tylko ruchomy, ale i twórczy. Angielskie słowo celi ma wszakże i drugie znaczenie, które odzwierciedla jeszcze inny aspekt jego oddziaływania. Celi to również „cela". Telefon ten nie tylko otwiera nam nowe możliwości, ale i sprawia, że zawsze można się z nami połączyć. Tym samym więzi nas w celi nieustannej dostępności. 13 W niniejszej książce analizuję rewolucję, jaka się dokonała za sprawą telefonu komórkowego. Oma- wiam jej wpływ na nasze życie, na miłość i wojnę, pra- cę i rozrywkę oraz wszystko, co się zawiera między nimi. Zaczynam od omówienia niektórych tych zja- wisk. Rozdział 2 jest poświęcony przenośnym mediom, które nam od dawna towarzyszą - książce, aparatowi fotograficznemu, radiu tranzystorowemu. Każde z nich wyprowadza nas z domu, studia czy biura w świat ze- wnętrzny. Telefon komórkowy jest jednak czymś wy- jątkowym, nie tylko bowiem dostarcza nam informa- cji, ale i umożliwia rozmowę wszędzie, gdzie się nam podoba. Za środek przekazu kształtujący naszą epokę uzna- je się przeważnie Internet. Istotnie, jest to medium nad mediami, dostarcza bowiem prosto na ekran na- szego komputera książki, zdjęcia, audycje radiowe, e-maile, gazety, czasopisma i mnóstwo innych form komunikacji. Ma to jednak swoją cenę: za dostęp do cyberprzestrzeni płaci się przywiązaniem do krzesła przy biurku w jakimś pomieszczeniu. Rozdział 3 opo- wiada o tym, jak telefon komórkowy uwalnia nas z do- mów i biur, umożliwiając powrót do wielkiego, praw- dziwego świata poza ich ścianami. Zanim jeszcze Internet zaczął łączyć tak wiele roz- maitych mediów, ogniskiem czy też ośrodkiem komu- nikacji byl dom, gdzie nie tylko rozmawiało się z rodzi- ną, ale i miało do dyspozycji telefon, radio, telewizję, książki, gazety i czasopisma. Za sprawą telefonu ko- mórkowego, który w ruchu udostępnia nam Internet i wszystkie jego media, a także umożliwia rozmowy telefoniczne, każdy z nas staje się przenośnym ognis- kiem domowym. Powstaje w ten sposób telepatyczne, wszechkomunikujące się społeczeństwo, którym zaj- miemy się w rozdziale 4. 14 Pojawienie się telefonu komórkowego miało nie tyl- ko dobroczynne skutki. Niektóre z negatywnych kon- sekwencji społecznych omówimy w rozdziałach 5-7. Możliwość dzwonienia do każdego, kiedy tylko ze- chcemy, i przyjmowania telefonów od osób, z którymi mamy ochotę rozmawiać, to jedno - z drugiej strony i do nas mogą o każdej porze i w każdym miejscu dzwonić ludzie, z którymi rozmawiać nie chcemy albo przynajmniej nie życzymy sobie tego w danym mo- mencie. Głównym problemem epoki telefonów ko- mórkowych może stać się zapewnienie sobie niedo- stępności bez obrażania potencjalnych rozmówców. Rozmowa przez komórkę w niektórych miejscach publicznych może irytować mimowolnych słuchaczy. Czy mają prawo się denerwować? Rozdział 6 analizuje przyczyny tej irytacji, omawia, gdzie najczęściej do niej dochodzi oraz co można i należy w związku z tym zrobić - o ile w ogóle da się cokolwiek zdziałać. Do ludzi, na których życie telefon komórkowy wy- warł największy wpływ, należą rodzice i dzieci, mę- żowie i żony. W rozdziale 7 snuję rozważania o tym, jak telefon stał się w odniesieniu do życia rodzinnego mieczem obosiecznym. Dzieci uwielbiają komórkę, ponieważ dzięki niej mogą dzwonić do przyjaciół spo- za domu i poza zasięgiem rodzicielskich uszu. Z dru- giej strony, umożliwia ona rodzicom kontaktowanie się z dziećmi o dowolnej porze i w dowolnym miejs- cu. Być może utrudnia zdradę, ale ułatwia nękanie. Zwykły telefon i Internet sprawiły, że praca skoloni- zowała dom. Teraz za sprawą telefonu komórkowego biuro zespoliło się z domem. W rozdziale 8 powracam do innych niż głosowe za- stosowań telefonu komórkowego. W niektórych stro- nach świata częściej służy on do przesyłania komuni- katów tekstowych niż do rozmów. Ma to sens - tekst 15 bywa precyzyjniejszy od mowy, odznacza się poza tym złotą zaletą, jaką jest milczenie. Łączenie się z Internetem w celu uzyskiwania informacji nie stoi w sprzeczności z potrzebą odcięcia się od niepożąda- nych kontaktów. Internet, w odróżnieniu od człowie- ka, z którym rozmawiamy przez telefon, nie zadzwo- ni do nas w nieodpowiedniej porze. Niewykluczone, że za jakiś czas Internet zostanie uznany za jedną z usług świadczonych za pośrednictwem telefonu ko- mórkowego. Nie byłbym zaskoczony, gdyby za kilka lat od napisania tej książki czytelnicy zapoznawali się z nią na ekranie komórki. Rozdział 9 ukazuje, jak telefon komórkowy znosi w skali świata cyfrowe podziały społeczne. Wymaga tylko niezbyt drogich stacji przekaźnikowych albo sa- telitów krążących już nad Ziemią, co oznacza, że do wspólnoty posługującej się tym telefonem można włą- czyć ubogie narody z całego globu. Z tego zaś wyni- ka, że komórka w kieszeni podróżnika będzie działać w coraz to nowych miejscach. Za sprawą Internetu globalna wioska Marshalla McLuhana stała się inter- aktywna. Dzięki telefonowi komórkowemu jej miesz- kańcy mogą wstać z miejsc i poruszać się po świecie. Kiedy kończyłem tę książkę, w 2003 roku, wybuchła wojna z Irakiem. W rozdziale 10 omawiam rolę, jaką odegrał telefon w relacjonowaniu wojennych wyda- rzeń oraz w prowadzeniu wojny. Dziennikarz przy- dzielony do wojska, wyposażony w komórkę oraz łą- cze teletransmisyjne, kontynuuje i rewolucjonizuje tradycję środków przekazu z pola walki, którą w cza- sie wojny secesyjnej zapoczątkował fotograf Mathew Brady. Wykorzystywanie telefonu komórkowego do lokalizowania dowódców wroga i ich likwidacji to udo- skonalona wersja zaprzęgnięcia mediów w służbę ma- chiny wojennej - zaczęło się to również podczas wojny 16 secesyjnej, kiedy za pomocą telegrafu kierowano ru- chami wojsk. Pod koniec książki zastanawiam się nad ewentual- nym ulepszeniem telefonu komórkowego. Jeszcze przed jego rozpowszechnieniem telefon był najbar- dziej doskonalonym narzędziem w historii mediów - uzupełnionym o automatyczną sekretarkę, funkcję rozmowy oczekującej, identyfikację numeru itd. Jak wszystkie wynalazki, i te ulepszenia miały swoje dob- re i złe strony. Stworzyły nowe problemy (identyfika- cja numeru nie pozwala dzwoniącemu zaskoczyć od- biorcy), nawet jeśli rozwiązały stare (identyfikacja numeru utrudnia składanie nieprzyzwoitych propozy- cji). Proponuję dla telefonu komórkowego dwa ulep- szenia -jedno z korzyścią dla dzwoniącego, drugie dla odbierającego. W książce tej niewiele uwagi poświęca się obowią- zującymi^ niektórych stanach USA przepisom, które zakazują rozmawiania przez komórkę trzymaną w rę- ku podczas prowadzenia samochodu. Nie zajmuję się też pogłoskami o tym, że telefon komórkowy może po- wodować raka mózgu. Medycyna tego nie potwierdza. Jeżeli chodzi o przepisy prawne, nie ma wątpliwości, że rozmowa przez telefon rozprasza uwagę kierowcy. To jednak od społeczeństwa i prawa, a nie od telefonu zależy, czy najlepszym sposobem uporania się z tym problemem będzie wydawanie przepisów (i czy da się wymusić ich przestrzeganie), czy też edukacja i zmia- na obyczajów. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że lep- szym sposobem regulowania zachowań jednostki i spo- łeczeństwa jest ewolucja obyczajów, a nie mnożenie przepisów. Dotyczy to zarówno telefonu komórkowe- go, jak i większości innych spraw. 17 Niniejsza książka zajmuje się więc historycznym kontekstem, społecznym oddziaływaniem oraz przy- szłymi możliwościami urządzenia, które pozwala nam podczas spaceru w słońcu na rozmowę z kimś, kto chodzi w deszczu na innym kontynencie. Choć zawsze możemy komórkę wyłączyć, dzwonkowi telefonu ni- gdy nie było można się oprzeć, wkrótce zaś nie oprze- my się przemianom, jakich telefon komórkowy doko- nuje w naszym życiu i kulturze. Słów kilka o formie tej książki. Dbając o to, by była krótka i treściwa, odszedłem od akademickiego zwy- czaju opatrywania jej przypisami. Odnośniki w tek- ście też starałem się ograniczyć do minimum. Od cza- su do czasu czytelnik spostrzeże ujfte w nawiasy uwagi, które uznałem za na tyle związane z tematem lub interesujące, że nie chciałem ich pomijać. Proszę je potraktować jako podteksty czy też, w żargonie te- lefonii komórkowej, SMS-y, przemycane przeze mnie w trakcie rozmowy. Dla tych, którzy czerpią radość z zagłębiania się w zakamarki bibliografii, dołączyłem na końcu książki wybraną literaturę z obszernymi komentarzami. Moż- na ją czytać, zarówno przeskakując do niej z części książki, gdzie dane źródła są cytowane, jak i uznając za samodzielne, alternatywne pod pewnymi względa- mi opracowanie na temat, pozwalające przyjrzeć się bliżej telefonowi komórkowemu. Skoro już mowa o przyglądaniu się telefonowi - w rozdziale 1 i 7 zamieściłem reprodukcje kartek pocztowych z początku XX wieku, ilustrujących spo- łeczną percepcję tego urządzenia w owym czasie. Po- chodzą one z moich prywatnych zbiorów. 18 Miałem ogromne szczęście, że w różnych fazach te- go projektu pracowały przy nim trzy utalentowane re- daktorki: Kristi Long, z którą po raz pierwszy omówi- łem pomysł książki o telefonie komórkowym, Roee Raz, która po przeczytaniu wstępnego jej szkicu po- dzieliła się ze mną cennymi uwagami, i Farideh Koohi- -Kamali, która, wraz ze swoją asystentką Melissą No- sal, doglądała książki aż do jej sfinalizowania. Jak zawsze, miałem najlepszych w świecie „pierw- szych czytelników", którzy tym razem okazali się w do- datku absolutnymi mistrzami w przedmiocie, o któ- rym książka traktuje. Dziękuję mojej żonie Tinie i dzieciom, Simonowi i Molly, za mądre i wnikliwe rady. Dziękuję również Tinie za skrupulatność okaza- ną przy redagowaniu i korekcie książki. Paul Levinson Nowy Jork, grudzień 2003 w , Cud-telefon' W Izraelu, gdzie ponad 75 proc. mieszkańców ma telefon komórkowy, urządzenie to określa się potocz- nie pele-phone - „cud-telefon". Jest to również na- zwa jednej z największych izraelskich sieci telefonii komórkowej oraz coś więcej niż zręczna gra słów. Możliwość rozmowy z każdym, wszędzie i o dowolnej porze może istotnie zakrawać na cud. Albo tak przy- najmniej było dziesięć lat temu. Dziś komórka jest już tak wszechobecna, że jej cudowne właściwości spowszedniały, stając się elementem życia codzien- nego. Telefon komórkowy może jednak zadecydować o życiu lub śmierci. Jedenastego września 2001 roku tylko trzy z czterech samolotów porwanych przez ter- rorystów rozbiły się o budynki. Czwarty spadł w Pen- sylwanii, ale zginęli tylko ludzie znajdujący się na jego pokładzie. Terroryści, którzy wsiedli do samolo- tu United Airlines lot 93, nie uwzględnili możliwości telefonu komórkowego. Pasażerowie, powiadomieni przez bliskich o atakach na World Trade Center, zdo- łali podjąć akcję. Od tamtej pory telefon komórkowy, niczym cud z niebios, nieraz ratował komuś życie. Dwudziestego 21 szóstego maja 2003 roku - w Stanach Zjednoczonych świętowano wtedy Dzień Pamięci - na Long Island spadł niewielki samolot. Pilot wezwał pomoc przez komórkę. Nie potrafił określić, gdzie się znajduje. Straż Przybrzeżna kazała mu wystrzelić rakietę świetlną, dzięki której udało się go odnaleźć. Niekie- dy do ocalenia jest blisko, ale dramat polega na tym, że pomoc nie nadchodzi w porę. Czterech nastolat- ków, których łódka w 2002 roku zatonęła u wybrzeża City Island w Nowym Jorku, dzwoniło z komórki pod numer ratunkowy 911. Niestety, operator nie podjął skutecznej akcji. Nawet komórka nie zawsze wyelimi- nuje tragiczne skutki ludzkiego błędu. Telefon Alexandra Bella, odkąd się ponad sto lat te- mu pojawił, postrzegany był jako cudowne urządze- nie. Na pocztówkach z pierwszych lat XX stulecia wi- dzimy małe dziewczynki, rozmawiające przez telefon ze zmarłymi mamami w niebie. Na jednej z tych kartek, zatytułowanej „Proszę po- łączyć mnie z niebem" (opublikowanej przez Bamford & Co., „za uprzejmym pozwoleniem Chas. K. Harrisa") widnieje następujący wierszyk: Proszę połączyć mnie z niebem, tam jest moja mamusia, wraz z aniołami stąpa po złocistych schodach. Na pewno będzie rada usłyszeć mój głosik. Chcę powiedzieć, że bez niej jest nam bardzo smutno. Inna, pod prawie identycznym tytułem (też opub- likowana przez Bamforda „za uprzejmym pozwole- niem" Harrisa), zawiera dalszy ciąg tej historii: Kiedy prośbę usłyszała panienka z centrali, serce jej zadrżało, łzy się pokazały. Przemówiła głosem mamy, 22 by dziecko ukoić: „Przez telefon cię całuję, kochanie ty moje". Tak ceniony pan Harris - autor słów znanej piosen- ki After the Bali (Po balu) - napisał też utwór Hello Central, Give Me Heaven (Halo, centrala? Proszę z niebem). Zob. ryc. 1 i 2. Firma Bell Telephone szybko dostrzegła wielkie możliwości telefonu i około 1910 roku wydała serię pocztówek reklamujących tę nowinkę - jeśli nie jako przekaziciela cudów, to przynajmniej urządzenie ra- tujące życie. Na jednej z tych kartek, zatytułowanej „Lekarz szybko przybędzie dzięki telefonowi Bella", pielęgniarka przez telefon wzywa lekarza do domu, gdzie zdarzyło się nieszczęście. Inna - „Telefon Bella strzeże domu nocą i dniem" - przedstawia dwie kobie- ty przy telefonie w ciemnym domu, do którego zakra- da się włamywacz. Wstawiony obrazek pokazuje, że dzwonią na policję. Na jeszcze innej - „Telefon Bella umożliwia natychmiastowy alarm" - kobieta uwięzio- na w pełnym dymu pokoju chwyta za słuchawkę; wóz straży pożarnej na jaskrawoczerwonych kołach, za- przężony w trzy białe konie, pędzi ulicą jak wicher. Zob. ryc. 3, 4 i 5. Przed wprowadzeniem telefonu w nagłych wypad- kach wykorzystywano telegraf. W domach i mieszka- niach montowano na ścianach „skrzynki sygnali- zacyjne" z okrągłymi tarczami, na których widniały numery (prekursorki tarcz telefonicznych). Za ich po- mocą można było nadać sygnał do lokalnego oddziału ADT - American District Telegraph. Po wykręceniu jedynki ADT wysyłał do danego domu straż pożarną, wykręcenie dwójki oznaczało zaproszenie dla policji, po wykręceniu trójki zjawiał się kurier, któremu wrę- czano tekst telegramu, nadawanego później alfabetem 23 Morse'a z biura telegraficznego. Takie zabezpieczenia były oczywiście nieporównanie lepsze niż żadne i na swój sposób dokonywały cudów, ale brakowało im wo- kalnej subtelności, precyzji i interaktywności rozmo- wy telefonicznej, podczas której można dokładnie opi- sać objawy choroby, lekarz zaś po drugiej stronie linii może zadać pytania. Inne kartki z serii wydanej przez Bell Telephone zwracają uwagę już nie na sprawy życia i śmierci, ale na elastyczność i zasięg telefonu, przesądzające o nie- odzowności tego urządzenia: „Sięgnij po telefon Bel- la, kiedy służba zawodzi", „Dzięki telefonowi Bella po- dróżnik jest w kontakcie z domem", „Do sklepów poprzez telefon Bella", „Wygodne zakupy przez tele- fon Bella" (matka z malutkim dzieckiem dzwoni do sklepu spożywczego) itd. Nie wszyscy jednak błogosławili telefon. Możli- wość kontaktu ze światem oznaczała, że i świat mo- że skontaktować się z tobą. Zburzony został święty spokój wiktoriańskiego domu, wdarły się doń obce głosy. W Anglii telefon przyjmował się o wiele dłu- żej niż w Ameryce, między innymi z powodu obaw przed naruszeniem prywatności. Nawet większość Amerykanów nie miała telefonów w domach aż do lat pięćdziesiątych XX wieku. Jedna z zalet budki telefonicznej polegała na tym, że można było się od niej oddalić. Publiczny, płatny telefon nie zakłócał kolacji ani intymnych chwil. Żadna z reklam tele- fonu nie przedstawia sytuacji, w której natrętny dzwonek rozlega się w momencie, gdy rodzina zasia- da do wspólnego posiłku albo para uprawia miłość w łóżku. Dzisiaj za sprawą telefonu komórkowego możemy zostać dopadnięci nie tylko w pracy lub w domu, ale wszędzie, gdzie akurat siedzimy, chodzimy czy pod- 24 różujemy. Miecz obosieczny zwiększył zasięg rażenia. Cudowne urządzenie ma swoją drugą stronę. Coś za coś Każdy ze środków komunikacji oznacza jakiś kom- promis. Słowo pisane, jak zauważył Zygmunt Freud, przekazuje głos nieobecnego. Ale ten głos nie odpo- wiada od razu na zadane pytania, co stwierdził Sok- rates ponad dwa tysiące lat wcześniej. Dziś wymianę słów zawartych w e-mailach (i komunikatach wymie- nianych w czasie rzeczywistym) można istotnie uznać za pewien rodzaj rozmowy. Słowa te są jednak mniej trwałe niż zapisane na papierze, poza tym istnieje większe prawdopodobieństwo, że zostaną podpatrzo- ne przez wścibskie oczy. Czy w przypadku e-maila ko- rzyści równoważą straty lub je przewyższają? Tak, w przeciwnym razie poczta elektroniczna by się nie przyjęła. Możliwość natychmiastowej wymiany kore- spondencji z kimś w dowolnej części świata to nie- wątpliwe ulepszenie w dziedzinie komunikacji. Nie oznacza jednak, że poczta elektroniczna nie ma swo- ich wad. Jeśli będziemy o nich pamiętać, może uda się je zredukować, a tym samym zwiększyć czyste ko- rzyści. Telefon komórkowy przyniósł nie tylko usprawnie- nie procesu komunikacji, oznacza również postęp w porównaniu z komunikowaniem się przez Internet, które, przynajmniej do niedawna, wymagało, by użyt- kownik siedział przy biurku przed monitorem. Pomi- mo rewolucyjnych konsekwencji, Internet jest bo- wiem szalenie konwencjonalny pod względem tego, co teoretycy mediów nazywają „warunkami korzysta- nia z usługi". Podobnie jak tradycyjna telewizja oraz 25 telefon, wymaga przywiązania użytkownika do jedne- go miejsca. Nakłada nawet jeszcze surowsze wymaga- nia niż pozostałe media - ze słuchawką telefoniczną można wszak chodzić po pokoju, a telewizja pozwala na krótkie wypady do lodówki podczas przerw na re- klamy. Jeśli nie liczyć sytuacji, kiedy coś się długo ściąga lub wysyła, Internet przestaje ci świadczyć usługi z chwilą, gdy odchodzisz od komputera. Telefon komórkowy całkowicie przecina smycz łą- czącą użytkownika z pokojem. Podobnie jak aparat fotograficzny, długopis i radio tranzystorowe, pozwala wyjść z domu czy biura i znaleźć się w ziemi obiecanej szerokiego świata. Palmtop jest dzieckiem zarówno telefonu komórkowego, jak i komputera osobistego. Książka ta zmierza ku wnioskowi, że na dalszą metę Internet stanie się dodatkiem do komórki. Możliwość przemieszczania się plus łączność z całym światem - co zapewnia nam telefon komórkowy - mogą się okazać bardziej rewolucyjne niż cała informacja, jaką Internet dostarcza nam do pokoju. Mobilność, główna zaleta telefonu komórkowego, jest wszakże również źródłem kłopotów. Przepisy za- braniające rozmowy przez komórkę, którą kierowca trzyma w ręku, sygnalizują najgorszy z tych proble- mów. Kiedy jedzie się z dużą prędkością, kiedy trzeba skupić uwagę na drodze i obiema rękami trzymać kie- rownicę, zaleta telefonu komórkowego zmienia się w swoje przeciwieństwo. Może zabić ciebie i innych; lina ratunkowa, jaką bywa telefon, staje się strycz- kiem. W porównaniu z tą sytuacją bledną niedogodno- ści, jakie komórka może sprawić w innych sytuacjach - niepożądane telefony czy rozmowy irytujące po- stronnych świadków. Samo pojawienie się przepisów zakazujących kie- rowcom rozmowy przez komórkę podczas jazdy stano- 26 wi wielce istotną lekcję na temat kompromisów zwią- zanych z mediami. Nie musimy biernie, bezsilnie i w milczeniu tolerować wad i zagrożeń, jakie niosą ze sobą pożyteczne pod innymi względami środki komu- nikacji. Chcąc zredukować niektóre szkodliwe skut- ki, możemy zastosować nowszą technologię - media zaradcze, np. zestaw głośnomówiący dla telefonów komórkowych. Możemy tworzyć społeczne oczekiwa- nia regulujące zachowanie, które w razie potrzeby przybiorą postać przepisów prawnych. Żadne z tych rozwiązań nie jest idealne. Trudna lub podniecająca rozmowa też może zaabsorbować uwagę kierowcy, który korzysta z zestawu głośnomówiącego. Przepisy oczywiście bywają łamane. Jedno i drugie rozwiąza- nie stanowi jednak ochronną cytoplazmę, otaczającą przyszłość telefonu komórkowego i jądro, jakie stano- wi jego mobilność. Niezamierzone skutki oraz media zaradcze Sam telefon komórkowy jest środkiem zaradczym na jeden z niezamierzonych skutków Internetu, który wyeliminował znaczną część papierkowej roboty, ale przykuł nas do miejsca pracy. Telefon komórkowy ma jednak i swoje niezamierzone skutki. Można do nas dzwonić w czasie, kiedy sobie tego nie życzymy, a jeś- li komórka jest wyposażona w aparat fotograficzny, da się zrobić zdjęcia znajomym i nieznajomym w kom- promitujących sytuacjach. Ten konflikt czy też oscylowanie między zamierzo- nymi a niezamierzonymi skutkami oraz techniką za- radczą (i prawem) daje o sobie znać w całej historii ludzkości, a także w dziejach mediów. Weźmy choćby okno. Zostało wynalezione jako środek zaradczy na 27 dziury w ścianie, które z kolei powstały, by ulepszyć ściany, oddzielające nas od widoku. Przez dziurę moż- na było wyglądać na zewnątrz, ale wiało przez nią zim- nem i zacinał deszcz. Żeby temu zaradzić, wymyślono okno, dające nam dostęp do świata zewnętrznego (czy też jego widok) bez tych niewygód. Cudowne okno stworzyło jednak nowe problemy, będące w pewnym sensie przedsmakiem obecnych kłopotów z telefonem komórkowym. To samo okno, przez które wygodnie wyglądaliśmy na zewnątrz, dało ludziom z zewnątrz możliwość wygodnego zaglądania do naszego domu. Innymi słowy, stworzyło podglądacza. Wymyśliliśmy jednak nowy środek zaradczy - zasłony, rolety, żalu- zje, które nie tylko chronią naszą prywatność, ale i po- zwalają zerkać przez okno, nie będąc widzianym. Nie wynaleziono jeszcze podobnej, umożliwiającej odizo- lowanie się od niepożądanych rozmówców, żaluzji na telefon komórkowy. (Wyłączenie telefonu można po- równać do odejścia od okna; identyfikacja numeru i przypisanie różnych dzwonków do różnych telefonu- jących osób to dopiero początek, sam jednak dźwięk dzwonka zwiastującego połączenie, które chcemy ode- brać, potrafi być denerwujący). Odwieczny proces wy- najdywania środków zaradczych pozwala jednak przy- puszczać, że i dla telefonu komórkowego znajdzie się lepsza żaluzja. Thomas Edison, którego wynalazki naprawdę „epo- kę stanowią", jest podręcznikowym wręcz przykła- dem tworzenia niezamierzonych skutków i środków zaradczych. Na pomysł fonografu wpadł po raz pierw- szy w 1877 roku, rok po wynalezieniu telefonu przez Alexandra Grahama Bella. Uznał, że rejestrator dźwię- ku - „powtarzacz telefonu", jak się wyraził - byłby wspaniałym uzupełnieniem nowego urządzenia. Zapi- sywałby wszystko, co słychać w słuchawce telefonicz- 28 nej. Była to oczywiście idea środka zaradczego - auto- matycznej sekretarki - ale pojawiła się sto lat za wcześ- nie. Fonograf poszedł własną drogą, a jego kariera związała się z muzyką. Emile Berliner szybko do- strzegł (i usłyszał), a Edison zaraz też zdał sobie spra- wę, że nagrywanie koncertów muzycznych stanowi naturalne i przynoszące zyski zastosowanie jego wy- nalazku. Kiedy dziesięć lat później stworzył jeden z pierwszych filmów, uznał z początku, że ruchome obrazki - filmy - będą towarzyszyć nagraniom, tak że- by słuchacz mógł widzieć śpiewaka lub wykonawcę. I znów był na właściwej drodze, ale znowu sto lat za wcześnie. Jego ówczesna wizja filmu stała się dzisiej- szym muzycznym wideoklipem. Tymczasem za cza- sów Edisona i przez cały XX wiek, aż do chwili obecnej, film służył utrwalaniu długich opowieści, w których muzyka stanowiła akompaniament, a nie odwrotnie. Błąd Edisona, polegający na tym, że nie przewidział ogromnego sukcesu przemysłu fonograficznego i fil- mowego, jakiemu sam dał początek, nie świadczy o szczególnej krótkowzroczności. Wskazuje raczej na nieprzewidywalne zastosowania i konsekwencje wszyst- kich środków przekazu - nieprzewidywalne przynaj- mniej dla wielu ich wynalazców. Dostrzegł to już Sok- rates, który w Fajdrosie (275) przytacza słowa króla Egiptu, Tamuza: Jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, a drugi potrafi ocenić, na co się to może przy- dać i w czym zaszkodzić tym, którzy się zechcą daną sztuką posługiwać"*. Tymczasem rejestracja dźwię- ku, mająca zaradzić ulotności rozmów telefonicznych, oraz film, dzięki któremu twarz śpiewaka mogła towa- rzyszyć nagraniu, doczekały się w końcu urzeczywist- nienia. Kto sprawił, że tak się stało? Ta sama suma ' W przekładzie Władysława Witwickiego. 29 dokonywanych przez ludzi wyborów, dzięki którym losy fonografu i filmu potoczyły się inaczej, niż zakła- dali z początku ich wynalazcy. Demokratyczne, darwinowskie media To ludzie decydują o ewolucji mediów - o tym, które z nich przetrwają, które pójdą w zapomnienie, których los wisi na włosku, a które pomyślnie rozkwitną. Mówiąc o ludziach, nie mam na myśli ani kapitanów przemysłu, ani totalitarnych dyktatorów. Gdyby o przyszłości me- diów przesądzały tak potężne osoby, Western Union Telegraph Company Williama Ortona nie zostałaby wchłonięta przez nową firmę telefoniczną Bella po tym, jak w 1877 roku Orton zrezygnował z kupna wszystkich praw do telefonu za 100 tysięcy dolarów, po czym w 1881 roku odradził swojemu przyjacielowi Chaunceyowi De- pew nabycie na wieczne czasy jednej szóstej wszystkich akcji Bell Telephone za 10 tysięcy dolarów. Orton był przekonany, że telefon to „zabawka" bez żadnych „zasto- sowań komercyjnych". Gdyby zaś większy wpływ na przetrwanie mediów mieli dyktatorzy, a nie prezesi wielkich firm, to czy w Związku Radzieckim mógłby się aż w takim stopniu rozwinąć podziemny, samizdatowy drugi obieg wideokaset i kserowanych publikacji? (Wię- cej informacji o nieszczęsnym panu Depew znajdzie czytelnik w pracy S.H. Hogartha Three Great Mistakes, 1926. Depew odrzucił również w 1888 roku propozycję ubiegania się o urząd prezydenta z ramienia republika- nów, przekonany, że nie ma szans na zwycięstwo nad sprawującym urząd demokratą Groverem Clevelandem. Tymczasem republikanin Benjamin Harrison wygrał wybory i odsunął Clevelanda od władzy, choć znaczna część społeczeństwa wcale nie oddała nań głosów, po- 30 dobnie jak na Busha w 2000 roku. Książka Johna Brook- sa Telephone: The First Hundred Years, 1976, zawiera dobry przegląd ekonomicznych przepychanek towarzy- szących początkom telefonu. Autor pisze też o ewolucji społecznego postrzegania telefonu w epoce, którą mo- żemy dziś określić jako przedkomórkową. Zob. także moją publikację Samizdat Video Revisited, 1992, gdzie piszę więcej o tym, że totalitarni przywódcy nie są zdolni kierować ewolucją środków przekazu). Jeżeli ujmiemy rzecz w kategoriach darwinowskich, media konkurują między sobą o naszą uwagę - nasz czas, poparcie, naszą kieszeń. Za każdym razem, kie- dy decydujemy się iść do kina, zamiast pozostać w do- mu przed telewizorem, sięgnąć po książkę, zamiast oglądać film na wideo, porozmawiać przez telefon ko- mórkowy, zamiast wysłać e-maila, przyczyniamy się troszeczkę do wzlotu i upadku mediów. Wobec róż- nych ich gatunków odgrywamy rolę selekcjonującego otoczenia. Moglibyśmy stwierdzić, że media ewoluują nie za sprawą doboru naturalnego, ale selekcji będą- cej naszym dziełem - czy też naturalnych wyborów, jakich dokonują ludzie. Przetrwanie najlepiej dosto- sowanych spośród nich oznacza przetrwanie tych, któ- re najlepiej pasują do naszych potrzeb. Jak się okazu- je, zamiary wynalazców oraz decyzje przywódców politycznych i gospodarczych na dłuższą metę nie od- grywają w tym procesie istotniejszej roli. Milionerzy miewają, oczywiście, większą siłę od- działywania niż nędzarze. Ludzie bogaci i wpływowi mogą nie tylko częściej dokonywać selekcji mediów - kupują lub wybierają setki razy, a przeciętny Kowal- ski czyni to razy kilka - ale i powoływać do życia firmy wprowadzające media na rynek, dzięki czemu zwraca na nie uwagę większa liczba ludzi, którzy następnie dokonują selekcji. Każdy jednak, kto ma dostęp do 31 jakiegokolwiek środka przekazu - bez względu na to, czy będzie to ołówek i kartka papieru, czy samolot wykonujący napisy na niebie - każdy, kto decyduje, czy odpowiedzieć na komunikaty nadawane za po- średnictwem danego medium, czy też nie, przykłada rękę do procesu selekcji. A w dłuższej perspektywie większa liczba takich rąk decyduje o kierunku ewo- lucji mediów. Nie musi to wcale oznaczać, że sterujemy w prawid- łowym kierunku - że dokonywane przez nas wybory są korzystne z punktu widzenia naszych krótkofalowych czy długofalowych interesów. Prawo niezamierzonych skutków silnie tutaj oddziałuje. Kiedy w latach dzie- więćdziesiątych XX wieku telefony komórkowe po raz pierwszy pojawiły się na masowym rynku, podbiły ser- ca nastolatków - cóż za wspaniałe urządzenie do pod- trzymywania kontaktu z kolegami! Młodzi ludzie rych- ło się jednak przekonali, że ich rodzice też pokochali komórki, ponieważ utrudniały one dzieciom pozosta- wanie poza zasięgiem rodzinnej kontroli. W kwestii niezamierzonych skutków wszyscy jesteśmy dziećmi, i dotyczy to wszystkich mediów. Sukces każdego z mediów, a już zwłaszcza ogromny sukces telefonu komórkowego, oznacza, że pomyślnie przeszło ono „próbę człowieka". Zaspokaja jakąś ludz- ką potrzebę, czy będzie to płytka zachcianka, czy głę- boka tęsknota. W darwinowskim potoku szansę prze- życia ma ryba, która najszybciej pływa, najlepiej się maskuje, chwyta najlepszą zdobycz. W następnym za- kolu kamyki na dnie mogą mieć już inny kolor, przez co ochronne barwy ryby zaczną rzucać się w oczy - do tej pory niemal niewidzialna, stanie się kuszącym ce- lem. W procesie ewolucji, zarówno naturalnej, jak tech- nologicznej, nie ma żadnych pewników, żadnych gwa- rancji. 32 "'LEASE, MISS. GIVE ME HEAVEN (2), [©?? w,ni Ryc. 1. Proszę połączyć mnie z niebem. IF YOU PLEASE, MISS, GIVE ME HEAVEN. When ihe girl received th>s inessage Corning o'er the telephone, How hec heart thrilled !n that moment. And the wires seemed to moan; I will answer, just to please hsr, Yes, dear heart, III soon come home; Kiss me, Mamma. ktss your darling, Through the telephone. Ryc. 2. Poproszę z niebem. Ryc. 3. Lekarz szybko przybędzie dzięki telefonowi Bella. Ryc. 4. Telefon Bella umożliwia natychmiastowy alarm. Ryc. 5. Telefon Bella strzeże domu nocą i dniem. Jednakże w przypadku telefonu komórkowego po- trzeba, jaką to urządzenie zaspokaja, nie zmieni się raczej przy następnym zakolu rzeki, ani nie nastąpi to szybko. Jest to przecież stara, jak sam rodzaj ludzki potrzeba jednoczesnego rozmawiania i chodzenia ko- munikowania się w ruchu. Określa ona nawet nasz gatunek - człowiek to przecież organizm wydający symbolicznie znaczące dźwięki za pomocą krtani i ję- zyka i poruszający się w pozycji wyprostowanej na tyl- nych nogach. W następnym rozdziale zaczniemy naszą opowieść o telefonie komórkowym, jego wpływie i przyszłości Na początek zajmiemy się mobilnością i jej historią w procesie porozumiewania się ludzi. Informacja w ruchu W dowolnym momencie dziejów ludzkości natknie- my się na zjawiska, które zapowiadają widok ludzi rozmawiających przez telefon podczas spaceru po uli- cy. Pierwowzorem tej sytuacji jest choćby rozmowa z osobą, obok której idziemy ulicą, ścieżką czy w ja- kimkolwiek innym miejscu. Jak wszystkie zwierzęta, jesteśmy gatunkiem będącym wciąż w ruchu. I tak jak wszystkie zwierzęta, a właściwie wszystkie formy życia, komunikujemy się ze sobą. W odróżnieniu jed- nak od innych znanych nam form życia mówimy, a poza tym bardzo pragniemy rozmawiać z ludźmi, których fizycznie obok nas nie ma. Kluczem jest mowa - abstrakcyjny, symboliczny ję- zyk. W przeciwieństwie do rysunku na ścianie jaskini czy do piktogramu, słowo mówione nie wygląda jak żadna określona rzecz. I dlatego może przedstawić, opisać czy zastąpić wszystko, co się nam podoba. W tym tkwi jego potęga. Nasi przodkowie, mogący po- wiedzieć przyjaciołom i rodzinie: „O kilka mil stąd jest głodny, zły i żądny krwi lew, który zmierza w na- szym kierunku", mieli wielką przewagę nad człowie- kowatymi krewnymi; oni mogli sygnalizować zagroże- nie tylko pomrukami, gestami i piskiem. Jesteśmy 34 potomkami hord, które mówiły. Odmiany nieumieją- cych mówić człowiekowatych bardziej się zapewne na dalszą metę przyczyniły do przetrwania lwów niż do własnego. Potrafiąc wypowiedzieć wszystko, co nam przycho- dzi do głowy, niezależnie od tego, czy mamy to przed oczami, czy też nie, możemy mówić nie tylko o lwach, ale i o ludziach będących gdzieś daleko. A stąd już tylko mały krok do tego, by nie tylko mówić o ludziach, o których myślimy, ale pomyśleć o rozmowie z tymi ludźmi, bez względu na odległość, jaka nas dzieli. Chęć rozmowy z ludźmi oddalonymi od nas jest czymś naturalnym. Chcielibyśmy poza tym móc pro- wadzić tę rozmowę z dowolnego miejsca, w którym się znajdujemy. Tak zrodziła się idea telefonu komórko- wego: możliwości rozmawiania podczas spaceru, nie- zależnie od tego, gdzie sami spacerujemy i gdzie prze- chadza się nasz rozmówca. Spacer czy też chód ma tu również podstawowe zna- czenie. Zdaniem antropologów umiejętność chodzenia odegrała w procesie naszego przekształcania się w ludzi równie istotną rolę, jak mowa. Być może nasi praprzod- kowie stanęli na nogach i zaczęli chodzić, zanim jeszcze potrafili mówić. Jesteśmy jedynymi dwunożnymi ssa- kami. Dzięki temu, że do chodzenia służą nam tylko dwie kończyny, pozostałe dwie - ręce - zostały uwolnio- ne do wykonywania różnych czynności i trzymania róż- nych rzeczy. Na przykład telefonu komórkowego. Kiedy wywędrowaliśmy z Afryki, a w trakcie tej wę- drówki rozmawialiśmy na jej temat, zaczął się nasz powolny, ale konsekwentny marsz ku telefonowi ko- mórkowemu. Inteligencja i zmysł wynalazczy, w połą- czeniu z potrzebą komunikowania się w dowolnym miejscu, doprowadziły w końcu do tego, że w naszych kieszeniach znalazły się przenośne telefony. 35 Przed nimi były i inne urządzenia służące komuni- kacji, które nosiliśmy w kieszeniach, rękach lub na ramionach. Żadne z nich nie miało jednak interak- tywnego charakteru. Żadne nie umożliwiało rozmowy z kimś, kto nie znajdował się tuż obok nas. A takie są dwie podstawowe cechy telefonu komórkowego. Urzą- dzenia, o których mowa, były jednak przenośne (to je- go inna podstawowa cecha) i dlatego można je uznać za nieinteraktywne poprzedniki komórki. Kiedy człowiek po raz pierwszy wpadł na pomysł, żeby zamiast na ścianie jaskini, skale czy pomniku napisać tekst na tablicy, którą można było przenieść z miejsca na miejsce, pojawiło się ruchome medium. O mądrości Mojżesza świadczy fakt, że Dziesięcioro Przykazań zniósł z góry na tablicach. Można je było nie tylko przetransportować przez pustynię, ale i prze- kazać ostatecznie całemu światu. Usprawnienie wszystkich aspektów procesu pisania przyspieszyło przepływ informacji. Dekalog spisano alfabetem fonetycznym, a nie piktograficznymi hie- roglifami - alfabetu łatwiej się było nauczyć (wystar- czyło przyswoić sobie ponad 20 symboli, nie zaś setki piktogramów), a jego litery potrafiły opisać zarówno wszechmocne, wszechobecne, niewidzialne bóstwo mo- noteistyczne, jak i szczekającego czworonoga. W ko- lejnych wiekach papirus, pergamin i papier ulżyły ciężarowi tablic. Łatwiej było wodzić piórem, pędzlem czy ołówkiem niż dłutem. Drogi rzymskiego impe- rium stały się arteriami, którymi przepływały pisane dokumenty. (W książce Miękkie ostrze. Naturalna his- tońa i przyszłość rewolucji informacyjnej, 1997, do- kładniej omawiam historię pisma i jego konsekwen- cje społeczne). Mroki średniowiecza w Europie oznaczały zablokowa- nie tego krwiobiegu informacji. Nastały wieki ignoran- 36 cji i błądzenia po omacku. Renesans przyniósł jednak wynalazek pozostający po dziś dzień jednym z cudów mobilności mediów. Wynalazkiem tym była drukowana książka. Choć w czasach przed wprowadzeniem prasy drukarskiej transport manuskryptów nie nastręczał trudności, ich reprodukowanie zajmowało wiele czasu, wymagało uwagi i talentu. Rozpowszechnianie infor- macji nawet w najlepszych epokach pisma ręcznego - w cywilizacji hellenistycznej i rzymskiej - bardzo utrudniały wąskie gardła. Spalenie Biblioteki Aleksan- dryjskiej - najpierw przez chrześcijańskiego patriarchę Teofila w 391 roku n.e., później, ponownie, przez woj- ska muzułmańskie w 642 roku - oznaczało zniszczenie czegoś cenniejszego niż 400 tysięcy ksiąg (to ostrożna ocena jej zasobów, według innych ocen woluminów było 700 tysięcy). Płomienie pochłonęły książki istnie- jące w jednym tylko egzemplarzu. Tymczasem prasa drukarska, wynaleziona w Chinach około 700 roku n.e., a 700 lat później w Europie wyposażona przez Guten- berga w ruchomą czcionkę, umożliwiła wytwarzanie wielu tysięcy egzemplarzy. Zawarta w nich informacja znalazła się wkrótce w niezliczonych miejscach, jak DNA w naszych komórkach. Słów na kartach książek nie można było już tak łat- wo unicestwić. Raz rozpowszechnionych egzemplarzy nie dało się całkowicie wycofać z obiegu. Na nic się nie zdało palenie książek przez Hitlera, nie poskutko- wały też inne podobne metody. Prasa drukarska wy- puściła z worka kota informacji raz na zawsze - albo przynajmniej dopóki istnieją ludzie umiejący czytać drukowane słowa zawarte na kartkach książek. Książka, a właściwie każda zadrukowana strona, może przekazywać znajdującą się na niej informację - być czytaną - w najrozmaitszych miejscach i oko- licznościach. Z perspektywy XX i XXI wieku, kiedy 37 do korzystania z uroków radia, telewizji i komputerów stała się niezbędna energia elektryczna i specjalne urządzenia, to, co wychodzi spod prasy drukarskiej, odznacza się niewiarygodną wprost hojnością - wyma- ga tylko światła, które już na świecie istnieje. Książki, gazety i czasopisma wyposażone są za dnia w bezpłat- ne baterie. Nawet wieczorem, gdy światło księżyca okaże się za słabe, świetnie sprawdza się światło za- pewniane przez wszechobecne technologie niemają- ce związku z komunikowaniem. (Historyk David de Haan trafnie zauważył, że „oświetlenie elektryczne upowszechniło zwyczaj czytania książek w większym stopniu niż cokolwiek przed nim"). Dzięki otaczające- mu nas światłu - a światło znajdziemy wszędzie - książ- kę daje się czytać w dowolnym miejscu. Potrzebny jest tylko człowiek umiejący czytać. Umiejętność czytania stała się przeto podstawo- wym warunkiem wszelkiej komunikacji na piśmie - ruchomej i stacjonarnej. Była o wiele trudniejsza do uzyskania niż światło dzienne, pochłaniała też o wiele więcej czasu i pieniędzy niż każdy z produk- tów wychodzących spod prasy drukarskiej, takich jak książka. Nawet drogi i trudny do zlokalizowania tom można przeważnie nabyć po paru miesiącach poszu- kiwań za kilkaset dolarów. A jeśli nawet książka ko- sztuje tysiąc dolarów i trzeba jej szukać całymi lata- mi, jest to i tak mniejszy wysiłek od tego, jaki trzeba włożyć w nauczenie się czytania, co może zająć i dzie- sięć lat (przynajmniej jeśli chce się osiągnąć poziom czytania z pełnym zrozumieniem) i pociągnąć za sobą wydatki rzędu tysięcy dolarów - jeśli weźmiemy pod uwagę koszty edukacji, finansowanej prywatnie albo poprzez podatki. Poświęcamy jednak ten czas i wydajemy pieniądze, ponieważ umiejętność czytania ma podstawowe zna- 38 czenie w świecie druku (sytuacja ta nie zmienia się w świecie internetowej poczty elektronicznej, komuni- katorów i SMS-ów). Pewna scena z filmu Matrix (1997) świetnie to oddaje. Neo (czyli Thomas A. Anderson, główny bohater) został aresztowany. Agent Smith bru- talnie go przesłuchuje. Neo chce zatelefonować, mówi, że ma do tego prawo. Smith (którego gra Hugo Wea- ving) stwierdza protekcjonalnie: „Co panu przyjdzie z telefonowania, panie Anderson, jeśli nie może pan mówić?". Ponieważ -jak się później dowiemy - rozmo- wa ta odbywa się w świecie wirtualnym, kontrolowanym przez Smitha, okazuje się nagle, że Neo nie ma ust. W ciągu dziesiątek i setek lat, jakie nastąpiły po po- jawieniu się na Zachodzie prasy drukarskiej, ludzie zadawali sobie podobne pytanie: „Na co się zda książ- ka lub gazeta, jeśli nie umiesz czytać?". Konsekwencją było powstanie systemu oświaty publicznej, do któ- rego podstawowego zadania należało i nadal należy wpojenie dzieciom umiejętności czytania. Postęp był jednak powolny. Dopiero w ostatnich dekadach XIX wieku odsetek Amerykanów umiejących czytać zrów- nał się z tym samym wskaźnikiem mieszkańców staro- żytnej Aleksandrii w epoce jej największego rozkwitu. Techniki druku i pisania zostały już wtedy udosko- nalone. Uczenie czytania i pisania sprzyjało w końcu zarówno tworzeniu, jak i percepcji słowa pisanego. W miarę jak coraz więcej ludzi uczyło się czytać, zwięk- szał się popyt na książki, gazety, a później i czasopis- ma. Liczba czytelników i zasób materiału do lektury działały na siebie nawzajem w sposób katalityczny. Londyński „The Times" zaczął w 1814 roku używać prasy drukarskiej o napędzie parowym. W ciągu na- stępnych kilkunastu lat amerykańska firma R. Hoe & Company tak ją udoskonaliła, że można było dru- kować cztery tysiące podwójnych stron na godzinę. 39 Koszty druku gwałtownie spadły. Pojawiły się gazety za centa (przedtem kosztowały 6 centów), magazyny w rodzaju „Harper's" (prasy pracowały tak szybko, że pod koniec tygodnia często nie miały nic do roboty. Wydawcy postanowili wykorzystywać wtedy ich moce przerobowe do drukowania czasopism), a Jacksonow- ski „zwykły człowiek" uzyskał dostęp do informacji. Wynaleziona w 1878 roku maszyna do pisania z klawi- szem zmiany rejestru (do przełączania małych i du- żych liter) umożliwiła indywidualnym użytkownikom pisanie tekstów prawie tak wyraźnych, jak wychodzą- ce spod prasy drukarskiej. Zarówno jednak szybkie i wydajne prasy, jak i pierw- sze maszyny do pisania były urządzeniami stacjonar- nymi. Dla tych, którzy chcieli pisać i czytać w różnych miejscach - napisać list na ławce w parku, na dworcu, w każdym razie poza domem lub biurem - idealnym urządzeniem okazał się przenośny sekretarzyk, rodzaj wiktoriańskiej teczki dyplomatki, zawierającej nie tyl- ko pióra, ale i atrament, bibułę, papier oraz sztywną podkładkę do pisania. Pod koniec XIX wieku pojawiły się zalążki mobilnych mediów. Do użytku wchodził już przenośny aparat foto- graficzny Kodaka. W XX wieku miały do niego dołączyć radio tranzystorowe, laptop i telefon komórkowy. Aparat Kodaka i ruchomy wytwórca mediów Książka jest przenośna, ale tylko z punktu widzenia jej konsumentów, nie zaś wytwórców. Dzisiaj autor może w każdym miejscu pisać tak łatwo, jak czytelnik - czytać. Inaczej jednak wygląda sprawa z drukiem i dystrybucją. Koszt zadrukowywania i transportu ogromnych ilości papieru, nawet przy stałym dosko- 40 I! naleniu technologii, prowadzącym do jego obniżki, nadal powoduje, że liczba wydawców jest ograniczona w porównaniu z liczbą czytelników. Dzięki fotoskłado- wi, a następnie składowi komputerowemu, niektóre rachunki uległy obniżeniu, ale nie dotyczy to ceny pa- pieru, oprawy i transportu. Pod koniec XX wieku publikowanie w Internecie oraz możliwość „druku wedle potrzeby" (print-on-de- mand) pojedynczych egzemplarzy wyrównały asyn- chroniczność produkcji i konsumpcji, ale i dziesięć lat później dotyczy to nadal niewielkiego ułamka obro- tów książkami i prasą. Poza tym książce lub gazecie umieszczonej w sieci brakuje cechy, którą nazywam „niezawodnością umiejscowienia". Odkładając książ- kę papierową na półkę, możemy się raczej spodzie- wać, że będzie nadal leżała w tym samym miejscu za kilka godzin, dni, a nawet lat (jeśli jest to półka w na- szym domu). Tekst na 20 stronie drukowanej książki, którą trzymamy w ręku, będzie tam widniał, ilekroć do niej zajrzymy, chyba że książka się rozpadła albo została zniszczona. Ekran komputerowy to jednak coś zupełnie innego. Wciąż się zmienia - jest „odświeżal- ny", czyli zmiana to cecha, której należy od niego oczekiwać. Przez fakt zaś, że strony w Internecie są likwidowane albo zostają przeniesione - tak się przy- najmniej wciąż dzieje na początku XXI wieku - świa- towa sieć jest o wiele mniej stabilna niż druk na papie- rze. Możliwość nanoszenia zmian jest jedną z wielkich zalet Internetu, niestabilność ta zapewne się więc utrzy- ma. Ceną, jaką płacimy za łatwość nanoszenia zmian, jest utrata niezawodności umiejscowienia. Fotografie były od samego początku tak samo prze- nośne jak książki i prawie tak samo trwałe. Powstały po to, by ratować obraz przed „naturalnym unicest- wieniem go przez czas", jak to później trafnie określił 41 francuski teoretyk filmu Andre Bazin (zob. jego What Is Cinema?, 1967). Najmniejsze dagerotypy i ambroty- py z lat czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku łatwiej było ze sobą zabierać niż książki. Mieściły się w kieszeni i ważyły mniej więcej tyle, ile telefon ko- mórkowy. Człowiek z epoki wiktoriańskiej dobrze by się czuł z nokią z XXI wieku. W połowie XIX stulecia doceniono więc kieszenie jako nosiciela kilku przynajmniej mediów, z apara- tem fotograficznym włącznie. Pierwsze aparaty były wszakże wielkie i nieporęczne - nie tyle przenośne, ile możliwe do przenoszenia (to trafne rozróżnienie; usły- szałem je po raz pierwszy na początku lat osiemdzie- siątych w odniesieniu do pierwszych komputerów, bę- dących pierwowzorami późniejszych laptopów - taki np. kaypro ważył po spakowaniu kilkanaście kilogra- mów; zob. Peter A. McWilliams, The Personal Compu- ter Book, 1982 - autor szczegółowo opisuje kaypro i inne komputery osobiste z tamtej epoki). Pierwsze aparaty fotograficzne też wymagały nie lada umiejęt- ności. Przez pierwsze pół wieku ich kadencji powstała ograniczona liczba zawodowych fotografów, którzy wszystkim chętnym robili zdjęcia do postawienia nad kominkiem albo noszenia w kieszeni kamizelki. Choć drukarz miał o wiele większą przewagę nad czytelni- kiem - aparaty fotograficzne były w końcu o wiele tańsze od pras drukarskich - w dziedzinie fotografii utrwalił się podobny schemat: mało wytwórców, wielu konsumentów. Aparat fotograficzny, zwany kodakiem, wprowadzo- ny w 1888 roku, okazał się pierwszym nowoczesnym medium, które radykalnie odwróciło tę tendencję. By- ło to, od czasów pióra i asystującego mu przenośnego sekretarzyka, pierwsze medium, które wzmocniło po- zycję ruchomych wytwórców. Za pomocą małej czar- 42 nej skrzynki - mniej więcej rozmiarów dzisiejszego laptopa - zdjęcia mógł robić każdy. Podobnie jak tele- fon komórkowy wyprowadził rozmowę telefoniczną z domu i biura w szeroki świat, tak i kodak sprawił, że fotografowanie przestało być monopolem profesjonal- nego studia. Stało się zajęciem uprawianym podczas wakacji, na przyjęciach urodzinowych, podczas space- rów po plaży. Nazwę „kodak" wymyślił George Eastman, chcąc, żeby jego wynalazku nie kojarzono z niczym, co do tej pory istniało. Instynkt go nie zawiódł. Nazwa niema- jąca pierwowzoru okazała się czymś więcej niż spryt- ną sztuczką marketingową. Po raz pierwszy w dzie- jach ludzkości każdy, w dowolnym miejscu i czasie, mógł uchwycić i utrwalić obrazy świata. Ludzkie oko, otrzymawszy przedłużenie w postaci tego aparatu, już nie tylko widziało dany obraz, ale mogło go rejestro- wać, i to nie wyłącznie w zawodnej pamięci czy po- przez utrwalenie na papierze za pomocą zbioru sym- boli (opis taki nieuchronnie wypacza rzeczywistość), lecz dosłownie, natychmiast, całkowicie i wszędzie, gdzie akurat padło spojrzenie. Zdarzało się oczywi- ście, że obiektyw nie objął całej sceny, podobnie jak oko. Aparat rejestrował jednak wiernie i w całości ob- raz, który zmieścił się w obiektywie. W odróżnieniu od pióra i przenośnego sekretarzyka, którymi raczej trudno było posługiwać się na wolnym powietrzu podczas niepogody, migawka aparatu dzia- łała migiem - zimno i wiatr nie stanowiły dla niej pro- blemu. Nowe przenośne urządzenia okazały się na- prawdę obywatelami szerokiego świata. Pismo i fotografia miały jednak nadal wspólny mia- nownik, zaspokajały mianowicie potrzeby zmysłu wzro- ku. Następna rewolucja miała przemówić do ucha. 43 Radio na kółkach Wiek XIX przyniósł dwa wielkie wynalazki akustycz- ne: w 1876 roku elektroniczny telefon i w 1877 roku mechaniczny fonograf. Z początku tylko ten drugi przyczynił się do ruszenia mediów z miejsca. Pierwsze „mówiące maszyny" nakręcane korbką nie tylko od- twarzały dźwięk, lecz go także nagrywały, były więc swego rodzaju „kodakami głosu". Tylko że funkcję noś- ników nagrań pełniły z początku nieporęczne cylindry, później zaś ciężkie, a przy tym kruche płyty, które nie tak łatwo było nosić przy sobie, jak książki czy fotogra- fie. Mobilność w tej dziedzinie nastała dopiero w latach pięćdziesiątych, wraz z pojawieniem się płyty winylo- wej o 45 obrotach. To zaledwie kilka lat po tym, jak radio zaczęło swoją wielką przygodę z samochodem. Z płyt oraz z odbiorników radiowych rozlegał się rock'n'roll. Muzyka ta świetnie pasowała do dekady lat pięćdziesiątych i szybko rozbudowującego się systemu międzystanowych autostrad. Była to muzyka o ruchu. Same słowa „rock'n'roll" - dosł. „kołysz się i kręć" - szep- tały, krzyczały, mówiły o ruchu. Ruch w tym wypadku kojarzyć się mógł z ruchaniem, jako że „rock'n'roll" w slangu czarnoskórych Amerykanów oznacza stosu- nek płciowy - gdy się zna ten źródłosłów, idea przetań- czenia nocy w rytmie rock'n'rolla nabiera większego sensu. Porywający rytm cztery na cztery był idealny do szybkiego tańca. (Jako dziecko nie pojmowałem, dla- czego Billa Haleya i zespół The Comets tak podnieca Rock Around the Clock - rock na okrągło. Zrozumiałem, kiedy poznałem pochodzenie tego terminu). Wkrótce muzyka skojarzyła się z ruchem w jeszcze inny sposób, dzięki radiu samochodowemu. Samo- chód i radio wynaleziono mniej więcej w tym samym czasie - na przełomie XIX i XX wieku - ale dopiero 44 w 1929 roku firma Transitone zaprezentowała pierw- sze radio samochodowe. Dwadzieścia lat musiało upłynąć, żeby stało się elementem standardowego wy- posażenia samochodu. Książka i aparat fotograficzny, choć przenośne, na niewiele się zdały kierującemu sa- mochodem, który nie mógł przecież odrywać oczu od drogi, by patrzeć na stronicę lub w obiektyw. Radio wykorzystało natomiast przyrodzoną nam zdolność słuchania równocześnie z wykonywaniem innych czynności. Okazało się idealnym towarzystwem i roz- rywką dla każdego, kto musi wciąż śledzić szybko zmieniające się w ruchu otoczenie, będące źródłem potencjalnych zagrożeń. Z chwilą gdy miejsce nieporęcznych lamp zajęły zgrabne tranzystory, instalowanie odbiorników radio- wych w samochodach stało się łatwiejsze, a poza tym piechurzy też mogli korzystać podczas spacerów z roz- rywki i informacji dostarczanych przez radio. Tranzys- tor, wynaleziony w 1948 roku w laboratoriach fir- my AT&T's Bell Laboratories - a także, dwa miesiące później, przez dwóch fizyków niemieckich - jeśli na- wet nie zapoczątkował epoki informacji elektronicz- nej (to zasługa telegrafu, starszego o ponad sto lat), to przynajmniej otworzył erę przenośnych mediów elektronicznych. Już w latach trzydziestych XX wieku Buckminster Fuller uznał zmniejszenie rozmiarów i zwiększenie mocy za ogólną zasadę rządzącą rozwo- jem techniki. Nazwał ją zasadą „dymaxionu" (zob. B. Fuller, Ninę Chains to the Moon, 1939. Campbell w Evolutionary Epistemology pisze o „powszechności" identycznych wynalazków, dokonywanych niezależnie od siebie. Przykłady takie podają również cytowane przez niego źródła. Zjawisko to może jednak paść ofia- rą globalnej wioski McLuhana, która zaistniała w la- tach dziewięćdziesiątych XX wieku za sprawą telewizji 45 kablowej i Internetu. Dzięki nim informacja obiega całą kulę ziemską z szybkością błyskawicy. Jeśli ni- gdzie na świecie nie ma miejsca, w którym potencjalny wynalazca nie mógłby się dowiedzieć o podobnym cu- dzym odkryciu, to jak można mówić o niezależności wynalazku?). Mózg człowieka stanowi w świecie przyrody triumf i modelowy przykład działania zasady sformułowanej przez Fullera. Ten kilogram materii mieszczący się w naszej czaszce, przenoszony bez trudu na naszych nogach przetwarza wszystko, co widzimy, słyszymy i odbieramy innymi zmysłami, zawiera w sobie nasze myśli, sny, plany, wyobrażenia, emocje, osobowość, intelekt, mentalność, może nawet i duszę. Najpełniej- szym ucieleśnieniem idei „dymaxionu" było jednak, jak do tej pory, zastąpienie tranzystora mikrochipem, co przeniosło nas w epokę cyfrową. Na początku XXI wieku najnowocześniejszy chip komputerowy wyko- nywał już pracę ponad miliarda tranzystorów. Laptopy i przenośna produkcja W dziejach ludzkości mobilność mediów rozwijała się dwutorowo. Książki i radia samochodowe, udostęp- niające konsumentom będącym w ruchu wytwory procesu komunikowania się, reprezentują jedną z linii rozwoju. Przykładem drugiej może być zarówno ołó- wek, jak i aparat fotograficzny, czyli narzędzia i urzą- dzenia umożliwiające ludziom z najrozmaitszych śro- dowisk produkowanie mediów. Zajęliśmy się obiema liniami - konsumenta i producenta, odbiorcy i nadaw- cy, publiczności i twórcy - ponieważ zbiegają się one i splatają w telefonie komórkowym, którego użytkow- nicy mogą zarówno przyjmować rozmowy, jak i dzwo- 46 nić do innych osób, czyli są konsumentami i produ- centami rozmów na odległość. W połowie wieku XX wszystkie aspekty wspoma- ganego technicznie procesu komunikowania zostały zdominowane przez stacjonarne i mobilne media za- spokajające potrzeby konsumentów. Z punktu wi- dzenia przeciętnego człowieka, niepracującego jako producent w medialnym przemyśle, jedynymi urzą- dzeniami służącymi tworzeniu lub inicjowaniu infor- macji były telefony, aparaty fotograficzne (tu zaliczy- my również niedawno wynalezione fotokopiarki) oraz różne przyrządy do pisania, od ołówków po maszyny. Telefony miały jednak i słuchawki, i mikrofony - co znaczy, że zarówno odbierały, jak i nadawały. Telefon jako odbiornik funkcjonował podobnie do wiekowych już książek i gazet. W kolejnych dekadach dołączyły doń tak eksponowane, jednokierunkowe media, jak kino, radio i telewizja. W ciągu dziesięciu lat od jej masowego wprowadzenia, datującego się na lata czter- dzieste XX wieku, telewizja wkroczyła do 86 proc. ame- rykańskich domów - był to rekord, jakiego nie pobiło ani przedtem, ani potem żadne inne medium. (Telefon potrzebował ponad siedemdziesiąt pięć lat, zanim w la- tach pięćdziesiątych znalazł się w więcej niż połowie amerykańskich domów. Internet i telefon komórkowy w ciągu dziesięciu lat od ich masowego wprowadzenia - jeśli przyjąć, że nastąpiło to w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych - trafiły do 50 proc. domów. W chwi- li, gdy piszę tę książkę, w 2003 roku, żadne z nich nie osiągnęło 86 proc). Zanim Internet stał się masowym, komercyjnym me- dium, komputer osobisty (bez którego, podobnie jak bez linii telefonicznych, Internet nie mógłby zaistnieć) powoli, ale pewnie umacniał swoją pozycję. W 1995 roku tylko około 30 proc. amerykańskich gospodarstw 47 domowych posiadało komputery. (Od wejścia kompu- tera osobistego na rynek upłynęło wówczas około pięt- nastu lat). Nic dziwnego, że komputer przyjmował się powoli, o wiele wolniej niż telewizja. Komputery pra- cują na programach, a efektywne korzystanie z nich, zwłaszcza na początku, kiedy nie były przyjazne dla użytkownika, wymagało sporych umiejętności. (Roz- maite „programy" telewizyjne życzą sobie tylko, żeby odbiorca, który chce je docenić, miał oczy otwarte i nie spał. Niekiedy nawet i ten wymóg nie musi być speł- niony. Nie jest to krytyka telewizji, tylko wykazanie różnicy między nią a komputerem. Jak pisałem w swo- jej pracy Benefits of Watching Television [Pożytki z oglądania telewizji], dobrze, a nawet zdrowo mieć pod ręką tak niewymagające medium. Człowiek nie może być przez cały czas w stanie pogotowia). Komputer żądał od nas tak dużo - nowego rodzaju umiejętności, computer literacy, na którą składały się tradycyjna umiejętność czytania i pisania oraz wiele innych rzeczy - ponieważ miał możliwości wytwórcze. Od czasów telefonu było to pierwsze tego rodzaju me- dium. Komputer stacjonarny okazał się także potęż- nej mocy odbiornikiem - odczytywał informacje z dys- ków i ściągał pocztę elektroniczną. Ułatwił jednak również pisanie i wysyłanie informacji. Po raz pierw- szy od czasów zapomnianego już telegrafu elektrycz- ność została zaprzęgnięta do służby przy tworzeniu i rozpowszechnianiu tekstu na tak ogromną skalę. Wkrótce miało do tego dojść rozpowszechnianie dźwię- ku i obrazu. W przeciwieństwie do rozmawiania przez telefon zmuszało to jednak do znacznego wkładu pracy. Opano- wanie komputera oznaczało przyswojenie sobie umie- jętności potrzebnych producentowi mediów - można to porównać do nauki kręcenia filmów, choć aż takiej 48 wiedzy użytkownik komputera nie musiał posiąść. W latach osiemdziesiątych opanowanie komputera najbardziej chyba przypominało zdobycie umiejętnoś- ci prowadzenia samochodu, co przed pojawieniem się komputerów było najwyższym osiągnięciem, oznaczają- cym - z technicznego przynajmniej punktu widzenia -wkroczenie w etap pełnej dojrzałości. Tak to wyglądało z punktu widzenia osoby dorosłej, natomiast w wypad- ku dziecka nauczenie się pracy z komputerem stawiało je na równej płaszczyźnie z dorosłymi, a niekiedy nawet wyżej. Pamiętam, jak w 1984 roku byłem w gościach u mojego przyjaciela, też profesora. Zadał mi jakieś py- tanie dotyczące swojego komputera typu Commodore 64. Sam używałem wtedy kaypro - oba komputery mia- ły system operacyjny CP/M (poprzednik MS-DOS) i wy- dawało się, że wiem co nieco na temat commodore'ów. Moja wiedza okazała się jednak niewystarczająca. Kiedy zacząłem mówić, wtrącił się siedmioletni chłopczyk - kolega synka mojego przyjaciela - i udzielił odpowie- dzi o wiele dokładniejszych i klarowniejszych od moich. Taka rewolucja techniczna i społeczna mogła się do- konać dzięki mikrochipowi. Wkrótce wynalazek ten - coś z niczego - dał początek nie tylko osobistym, ale i przenośnym komputerom. W 1983 roku pojawił się przenośny kaypro, kilka lat później Model 100 firmy Radio Shack, prawdziwy czterofuntowy laptop. Nie- stety, jego system operacyjny nie był kompatybilny z DOS-em, Makiem ani CP/M. Pod koniec dekady roz- powszechniły się laptopy z systemami operacyjnymi całkowicie kompatybilnymi z desktopami. Laptopy i desktopy rozmawiały - przynajmniej ze sobą - tek- stami i programami. W połowie lat dziewięćdziesią- tych miały przemówić do świata - tym razem głosem. Ale wówczas funkcjonowały już telefony komórko- we, wymagające o wiele mniej zachodu. Choć interfejs 49 komputera - to inna nazwa systemu operacyjnego, czy- li systemu poleceń dostępnego dla użytkownika - był już znacznie przyj aźniejszy i w dosłownym znaczeniu bardziej uśmiechnięty niż te surowe, z lat osiemdzie- siątych, to nawet najłatwiejszy i najbardziej przejrzysty trudniej się obsługiwało niż telefon. Triumf Windows w połowie lat dziewięćdziesiątych oznaczał, że ikony zastąpiły pisane polecenia systemu DOS (zob. mój ar- tykuł Icons and Garbage Cans, 1992, gdzie dowodzę, że miało to wyłącznie dobre strony), ale nawet najprostsze wskazywanie i klikanie wymaga więcej pracy niż wy- branie numeru i wciśnięcie „OK" lub „wyślij" na telefo- nie komórkowym, zwłaszcza kiedy obiekt, na który się klika, znajduje się gdzieś w Internecie. Pomimo to ostatnie dwie dekady XX wieku i pierw- sze lata wieku XXI można pod pewnym względem uznać za epokę komputerów osobistych. To właśnie ich stosowanie, a także komunikowanie się przez In- ternet mamy zwykle na myśli, mówiąc o epoce „cyf- rowej" - epoce komputerowego przetwarzania tekstu, zarządzania danymi, najpierw telekomunikacji, a póź- niej cyberprzestrzeni oraz zawartych w niej możliwo- ści pracy i rozrywki. Taki pogląd jest w znacznym stopniu prawdziwy. Zakupy przez Internet, słuchanie mp3 i radia, oglądanie filmów, wysyłanie i odbieranie poczty elektronicznej, rozmawianie przez komunika- tory (instant messaging) - to bez wątpienia cyfrowe i komputerowe znamiona naszych czasów. W tej per- spektywie telefon komórkowy funkcjonuje jako istot- ne uzupełnienie kultury komputerowej. Coraz więk- sza liczba funkcji internetowych dostępnych przez komórkę świadczy o tym, że telefony podłączają się pod potrzeby i oczekiwania społeczności światowej, dla której komputer stał się chlebem codziennym, i stara- ją się je zaspokajać. 50 Na relację między telefonem komórkowym a kom- puterem można jednak spojrzeć i z innej strony. Choć przetwarzanie tekstu i zarządzanie danymi nie miały z początku nic wspólnego z telefonem, telekomunika- cyjne możliwości komputera były całkowicie zależne od linii telefonicznych. Tak jak telefon wykorzystał rozległą sieć połączeń telegraficznych stworzoną jesz- cze w XIX wieku, tak i komputer jako środek komu- nikowania wykorzystał sto lat później infrastrukturę telefoniczną. Modemy, które przez dwie dekady służy- ły komputerom do porozumiewania się, przekształca- ły sygnały cyfrowe na analogowe, które można przesy- łać po liniach telefonicznych, a następnie z powrotem przetwarzały je na formę cyfrową, żeby mogły zostać odczytane przez komputer-odbiorcę (modem = MO- dulacja + DEModulacja). W XXI wieku rozpowszech- niły się cyfrowe linie telefoniczne, modemy zaczęły więc tracić rację bytu i stopniowo zostały zastąpione przez szybsze urządzenia, przesyłające cyfrowe syg- nały bez ich modulacji i demodulacji. W takiej „telefonocentrycznej" perspektywie kom- puter można uznać za przystawkę do telefonu, nie zaś odwrotnie - przynajmniej w kontekście Internetu, cy- berprzestrzeni, poczty elektronicznej, komunikacji na- tychmiastowej, Real Audio, mp3, Amazonu, zakupów on-line itp. Komórka staje się więc nie tylko lepszym rodzajem telefonu, ale i lepszym rodzajem Internetu - jest specjalnym telefonem z ekranem, możliwością pisania tekstu i obrazkami. Dick Trący, kapitan Kirk i sztabka złota W kulturze popularnej nie ma prawie żadnych za- powiedzi pojawienia się komputera osobistego. Do 51 nielicznych wyjątków należy opowiadanie Murraya Leinstera A Logic Named Joe, opublikowane w marcu 1946 roku na łamach „Astounding Science Fiction". Fantastyka naukowa zajmowała się raczej sztuczną inteligencją robotów i wielkich komputerów (typu mainframe). Roboty rzecz jasna się przemieszczają, i pod tym względem przypominają laptopy i palmto- py, ale poruszają się - i myślą - z własnej woli. Mają dawną tradycję, sięgającą co najmniej golema skon- struowanego przez rabbiego Jehudę Lówa w 1590 roku w Pradze. Pośrednim stadium była organiczna forma potwora, stworzonego w XIX wieku przez Frankenstei- na, później zaś namnożyło się elektronicznych istot, niekiedy błyszczących (właściwe roboty), niekiedy cie- listych (androidy), których tyle znalazło się w XX wie- ku na kartach książek Isaaca Asimova i wielu innych autorów. Te roboty i humanoidy potrafią samodzielnie myś- leć, często więc wymykają się spod kontroli i niosą nam zgubę. Wielki komputer też niekiedy myśli sa- modzielnie, co wychodzi ludzkości na dobre (jak u Ro- berta Heinleina, Luna to surowa pani, 1966) albo wprost przeciwnie (jak u Asimova w Ostatnim pyta- niu, 1956), często jednak tego nie czyni. (O sztucznej inteligencji, myślącej samodzielnie albo będącej tylko ulepszonym ołówkiem lub dodatkiem do naszej włas- nej, zob. J.R. Searle, Mind, Brains, and Program, 1980 - dzieli się ona na „mocną" i „słabą". Moim zdaniem rozróżnienie to jest bardzo istotne, wolę jednak okreś- lenia „autonomiczna" i „pomocnicza"; co do szczegó- łów, zob. moja praca Mind at Large: Knowing in the Technological Age, 1988). Wielka stacjonarna maszyna licząca pojawiła się w beletrystyce już w 1879 roku (Edward Page Mitchell, The Ablest Man in the World), a także w roku 1911 - tym razem j ako system totalitar- 52 ny, przywodzący na myśl ogólnoświatową sieć kom- puterową (E.M. Forster, The Machinę Stops). Rzecz znamienna, nastąpiło to ponad pół wieku po tym, jak Charles Babbage zaczął opracowywać poważne pro- jekty maszyn „różnicowych" i „analitycznych" - kom- puterów. Wiele o nich mówiono, ale nigdy ich nie skonstruowano. Zabrakło wsparcia ze strony władz, a także niezbędnej techniki elektronicznej. (Babbage był spadkobiercą tradycji Leonarda da Vinci, którego projekty helikopterów - prawdopodobnie zdolnych do latania - też nie zostały za jego czasów wprowadzone w życie, nie było bowiem odpowiednich stopów meta- li). Wielki komputer, podobnie jak robot, to motyw często występujący w kulturze popularnej lat czter- dziestych XX wieku i później. Stało się tak jednak prawdopodobnie dlatego, że w odróżnieniu od robotów komputery mainframe, monstra z tysiącami lamp, na- prawdę już istniały i działały. Fantastyka naukowa XX wieku dotycząca komputerów była, jak dziewięt- nastowieczne opowiadanie Mitchella, zakorzeniona w rzeczywistości. Fantastyka to nie jedyny dobrze zakorzeniony aspekt dotyczący komputerów. W komputerze main- frame wiele może się dziać w środku, ale sam jest nieruchomy i niełatwo ruszyć go z miejsca, ma więc z laptopami, notesami elektronicznymi i telefonami komórkowymi jeszcze mniej wspólnego niż robot. Komputer mainframe i cała związana z nim kultura to raczej zapowiedź Internetu. Stanowi w rzeczywistości kręgosłup dzisiejszego Internetu, sieć opiera się bo- wiem na licznych, rozmieszczonych po całym świecie wielkich komputerach (i innych urządzeniach). Telefon komórkowy zajmował w popularnych wyob- rażeniach miejsce najbliższe chyba komputerowi main- frame, przynajmniej jeśli chodzi o kulturę popularną 53 oraz towarzyszenie temu, co się działo w laboratoriach i na ulicy. W odróżnieniu od Joego, o którym pisał Leinster, pierwowzór telefonu komórkowego zagościł w wyobraźni milionów ludzi w latach czterdziestych dzięki Dickowi Tracy'emu i jego zegarkowi, będące- mu nadajnikiem i odbiornikiem radiowym. Pod ko- niec tej dekady miasto Nowy Jork miało już bezprze- wodową (radiową) sieć telefoniczną, przez którą mogło rozmawiać dwanaście osób na raz. W laboratoriach AT&T Bell Labs prowadzono badania nad systemem telefonii komórkowej zdolnym do obsługiwania setek użytkowników, ale firma postawiła ostatecznie na te- lefon samochodowy. W tamtych latach było to zresztą sensowne, ponieważ taki telefon miał zbyt duże roz- miary, ważył za wiele i wymagał zewnętrznych anten, przez co nie mógłby być noszony w kieszeni ani toreb- ce. W filmie Sabrina z 1954 roku publiczność zoba- czyła, jak działa telefon samochodowy - milioner, któ- rego grał Humphrey Bogart, rozmawiał przez takie urządzenie, rozparty na tylnym siedzeniu swojej li- muzyny. Nie zapomniano jednak o prawdziwym telefonie komórkowym, noszonym na przegubie lub w ręku. W XXI wieku mało kto pamięta już o Dicku Trącym, urządzenie opisane w jego książkach zostało bowiem przyćmione przez małe pikające „komunikatory", ja- kich używali kapitan Kirk, Mr. Spock i załoga „Star- ship Enterprise" - bohaterowie Star Trek. Był to naj- bardziej znany pierwowzór telefonu komórkowego, jaki pojawił się w kulturze popularnej. Serial telewizji NBC nadawano w latach 1966-1969. Kiedy już zszedł z ekranów, odniósł niezwykły sukces w swoim życiu pozagrobowym, był wszak powtarzany przez różne stacje telewizyjne w Stanach Zjednoczonych i na ca- łym świecie. Do roku 2003 powstały na jego podstawie 54 jeszcze cztery seriale i dziesięć filmów fabularnych. Poręczny „komunikator", który pojawił się po raz pierwszy w fantastyce naukowej, wszedł do powszech- nego użycia po trzech czwartych okresu dzielącego rok 1966 od 2003. Wynalazki występujące w literaturze i filmach science fiction spotyka jednak przeważnie w realnym świecie inny los, o czym świadczy przykład „transportera" lub „przekaźnika" służącego do telepor- tacji, urządzenia także ulubionego przez fanów Star Trek, któremu dziś równie daleko do zaistnienia w re- alnym świecie, jak w latach sześćdziesiątych. Podczas gdy AT&T zajęła się telefonami samocho- dowymi, Motorola zainteresowała się kieszonkowym telefonem - „komunikatorem" z serialu Star Trek do- stępnym dla wszystkich. Martin Cooper, miłośnik fantastyki naukowej oraz dyrektor działu badań i roz- woju w tej firmie, wykonał pierwsze podobno publicz- ne połączenie przez telefon komórkowy 3 kwietnia 1973 roku - mniej więcej cztery lata po zejściu z ante- ny pierwotnej wersji Star Trek. Zadzwonił z centrum Manhattanu do życzliwego mu naukowca konkuren- ta w Bell Labs w New Jersey. Od końca lat sześćdzie- siątych do początku osiemdziesiątych Motorola zain- westowała w telefon komórkowy blisko 100 milionów dolarów. Pierwsze modele nie były jednak zbyt wygodne do noszenia przy sobie. Ważyły prawie kilogram, miały kształt sztabek złota i tyleż mniej więcej kosztowały. W roku 1983 cena takiego urządzenia wynosiła 4000 dolarów - nie na każdą kieszeń. Ale cena telefonu komórkowego miała wkrótce spaść, a jego rozmiar zmaleć, podobnie jak cena i wy- miary komputera osobistego, który pojawił się kilka lat wcześniej (Apple, w 1979 roku) i niebawem miał zacząć podbój świata (IBM PC, 1982). Podstawowe 55 zasady ekonomii odnoszą się do wszystkich nowych mediów. Z początku kosztują one bajońskie sumy. Stać na nie garstkę bogaczy. W pewnym momencie producent uświadamia sobie, że obniżka cen może stworzyć masowe zapotrzebowanie, co przyniesie większy czysty zysk niż przy wysokiej cenie i mniej licznych klientach. W niedawnych czasach zdarzyło się to nie tylko z komputerami i telefonami komór- kowymi, ale także z magnetowidami i faksami. Wcześ- niej podobne były losy telewizji, a jeszcze wcześniej książek - w 1800 roku cena jednego egzemplarza wy- nosiła dolara, co równało się tygodniowej pensji prze- ciętnego robotnika. (Tę samą logikę stosuje się nadal, niestety, od czasu do czasu, do publikacji naukowych. Jeśli wydawca wie, że książka ma bardzo ograniczo- ny, ale prawie pewny krąg odbiorców - jak w wypad- ku prac na tematy nieprzeniknione, ale będące przed- miotem zainteresowania naukowców - policzy sobie za nią krocie. Niniejsza książka aż tyle zapewne nie kosztuje, ponieważ telefonem komórkowym, jego his- torią i konsekwencjami społecznymi interesuje się - mam nadzieję - liczniejsze grono czytelników). W latach 1985-2003 liczba abonentów telefonii komór- kowej w Stanach Zjednoczonych wzrosła z niespełna 350 tysięcy do prawie 150 milionów. Stanowi to około dwóch trzecich dorosłej populacji. (Ciekawe, że według ocen z 2003 roku nowi abonenci reprezentują głównie populację młodych dorosłych). Dla porównania, liczbę użytkowników Internetu w USA oceniano na 155-160 milionów. Jednakże podczas gdy liczba ta w poprzed- nich kilku latach nie przyrastała - a w 2001 roku nawet trochę spadła - liczba właścicieli i użytkowników tele- fonu komórkowego zwiększyła się w tym samym cza- sie o prawie 30 proc. Dane statystyczne z innych kra- jów okazują się jeszcze korzystniejsze dla telefonu. 56 (Jeśli chodzi o źródła, zob. Cellular Telecommunica- tions and Internet Association, Nielsen Net Ratings, Scarborough Research oraz artykuł Clinta Swetta z 2003 roku pod tytułem The Ubiąuitous Cellphone Turns 30). Zasadny wydaje się pogląd, że telefon komórkowy szybko dogania Internet - wkrótce laptopy, palmtopy, wiadomości, muzyka, obrazy oraz inne informacje, które czerpiemy z nich jak z rogu obfitości, będą do- stępne przez telefon komórkowy, umożliwiający nam już dzisiaj, oprócz rozmawiania, przesyłanie tekstów, zdjęć i oglądanie programów telewizyjnych. Nawet pornografia, która od dawna cieszy się w Internecie największym zainteresowaniem - strony pornograficz- ne są najczęściej oglądane i ściągane (na krótko na pierwsze miejsce wysunęły się pliki mp3, kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiątych stały się dostępne w sieci) - pojawi się niebawem na ekranach nowych europejskich komórek „trzeciej generacji", na które będzie można ściągać zdjęcia z „Playboya" i wideokli- py. Reuters pisał o tym w maju 2003 roku (Next For Cellphones: Nudity). Jeśli telefon komórkowy ma naprawdę pochłonąć mały przenośny komputer i Internet podłączony do komputera biurkowego, stanie się tak nie tylko dzięki zaletom komórki, ale i wadom obecnego sposobu ko- rzystania z Internetu. W następnym rozdziale podda- my analizie niektóre niedogodności wynikające z fak- tu, że dostęp do sieci umożliwiają nam maszyny stojące pod biurkami i monitory umieszczone na ich blatach. Światowa pajęczyna Wszystko, co widzimy, przykuwa w jakimś stopniu nasz wzrok. Jeśli patrzymy na jedną rzecz, nie spoglą- damy na inną. Przypatrywanie się czemuś tak, by wynikł z tego pożytek - patrzenie ze zrozumieniem - wymaga pewnego skupienia uwagi. Czytanie wy- maga większego jej skupienia niż większość innych czynności wzrokowych, ale spoglądanie na jakikol- wiek obiekt jest rodzajem uważnego czytania, w po- równaniu ze słuchaniem dźwięków. Jeśli chcemy, potrafimy słuchać uważnie, poświęcać melodii lub in- nym dźwiękom całą naszą uwagę. Możemy też jednak chwytać muzykę w przelocie - świat dźwięków dostar- cza nam rozrywki niezależnie od tego, gdzie zwrócimy głowę. W wypadku wzroku jest to wykluczone - mu- simy patrzeć w kierunku obiektu, któremu się przy- glądamy. Dlatego radio i telefon są dla kierowców o wiele użyteczniejsze od telewizora i komputera. Oglądanie telewizji wymaga mniejszego skupienia uwagi niż większość innych czynności, w które anga- żujemy wzrok - telewizja jest pod tym względem wy- rozumiała. Siedząc przed telewizorem, możemy od czasu do czasu zamknąć oczy i nic takiego się nie sta- nie (chyba że prowadzimy samochód). Odwracanie 58 wzroku od włączonego telewizora nie jest z pewnością tak niegrzeczne, jak spoglądanie w bok, kiedy ktoś stoi lub siedzi naprzeciwko nas. Fakt, że podczas oglą- dania telewizji możemy przechadzać się po pokoju, zdrzemnąć, rozmawiać albo wyjść do innego pomiesz- czenia, należy chyba do największych jej uroków. Te- lewizja pozwala nam się oderwać od bardziej zabor- czych i absorbujących czynności życia codziennego. Jest również mniej wymagająca niż inne media wi- zualne. Czytanie monopolizuje naszą uwagę w jeszcze większym stopniu niż rozmowa z drugą osobą. Jeśli odrywamy wzrok od tekstu, nawet na sekundę, prze- stajemy posuwać się po stronie. Oderwawszy go na dłużej, możemy nawet stracić wątek. Słowa wydruko- wane na papierze mają jednak tę miłą właściwość, że na nim pozostają. Kiedy do nich wracamy, są dokład- nie takie, jak w chwili, gdy się z nimi rozstaliśmy. Dlatego to rozstanie nie ma przeważnie większego znaczenia. Odwracając wzrok, zawieszamy śledzenie wątku na stronie, odkładamy go wraz z książką na półkę lub wraz z gazetą na stolik, i możemy znów przywołać, a nawet zrekonstruować, jeśli się nam zgu- bił. Postęp w lekturze drukowanej strony możemy za- trzymać i następnym razem posunąć się dalej. Pewności takiej nie mamy przy lekturze strony in- ternetowej. Może to być czynność najbardziej zabor- cza ze wszystkich, potrzebująca najwięcej uwagi. Zda- rza się, że kiedy odwrócimy wzrok, litery na ekranie znikną (wyciągnięta wtyczka, brak prądu, wyczerpa- nie się baterii). Mogą też zastygnąć w miejscu - nie przesuniemy tekstu dalej (awaria systemu). Internet oferuje nam niezliczoną liczbę stron, ale ma to swoją cenę: nie możemy zbyt długo spoglądać poza monitor - przynajmniej jeśli chcemy, żeby to, co na nim śle- dzimy, pozostało z nami, by dawało się natychmiast 59 i stale przywoływać z powrotem, jak książka lub ga- zeta. Strony na ekranach komputerów mogą się oka- zać równie niemożliwe do odtworzenia, jak skorupki od jajek, kiedy jakieś kawałki jak na złość nie uda- ją się odnaleźć. I bywają o wiele mniej trwałe od sko- rupek. Jeśli nawet komputer działa bez zarzutu i wszystko jest podłączone tak jak trzeba, zdarza się, że nie znaj- dujemy już na serwerze strony, którą kiedyś czytali- śmy. Wszystkie strony internetowe, poza naszą włas- ną, są w końcu pod cudzą kontrolą. Właściciele mogą je modyfikować albo usuwać, kiedy tylko zechcą. Nie mamy zresztą pełnej kontroli nawet nad naszymi stro- nami, są one bowiem na łasce serwera, na którym się znajdują. Między „moją" stroną internetową a „moją" książką zachodzi więc ogromna różnica - tylko ta dru- ga jest „moja" w takim sensie, że mam ją na własność, i jeśli nie chcę jej zmienić, to nic, oprócz działania sił przyrody, wandala czy złodzieja, nie może tego uczy- nić. Jeśli mam przed sobą należącą do mnie książkę, gazetę lub czasopismo, nic mi ich nie odbierze (z wy- jątkiem wspomnianych wyżej czynników). Posiadanie strony internetowej, włącznie z tą, którą sam stworzy- łem, porównać można raczej do wypożyczenia jej od serwera, na którym się znajduje. Jeśli bowiem strona ma być dostępna - nawet dla mnie, na każdym kom- puterze innym niż mój własny, gdzie mogę przecho- wywać jej kopię - muszę wynająć, wybłagać albo wy- pożyczyć przestrzeń w centralnym systemie. Stronice książek i ich kuzynek gazet są więc mniej wymagające niż cokolwiek, co się ukazuje na ekranie komputera, ponieważ w większym stopniu można na nich polegać. Nie grozi nam wciąż utrata tego, co wi- dzimy na drukowanej stronie. Słowa i obrazy poślu- bione papierowi tym się różnią od wytworów wyobraź- 60 ni i barw zawieszonych w cyberprzestrzeni, że „nie drżą w wiecznej obawie przed zniknięciem", by użyć wyrażenia amerykańskiego filozofa Johna Deweya (1925, s. 148). Nic dziwnego, że większość ulotnych czynności zwią- zanych z Internetem wykonuje się w zaciszu pomiesz- czeń, we wnętrzu domów lub biur. Tutaj zasilanie ener- gią elektryczną i połączenia telefoniczne są pewniejsze, łatwiej też i wygodniej drukować dokumenty i strony internetowe. Nie było nigdy popytu na zasilane bateria- mi drukarki do użytku na świeżym powietrzu - może dlatego, że jedno większe oberwanie się chmury znisz- czyłoby i papier, i drukarkę. Z tych wszystkich wzglę- dów to, co oglądamy na ekranie, jest bezpieczniejsze w domowym zaciszu, tutaj z większą pewnością daje się studiować i dostarcza nam rozrywki. Książki, gaze- ty, czasopisma, nawet zeszyty i długopisy zrobione są z trwalszego materiału. Równie dobrze sprawują się we wnętrzach, jak i poza nimi, mogą stawić czoło żywio- łom - książka przeżyje nawet deszczowy dzień na plaży - i w niezłej formie powrócić do domu. Laptopy i mniej- sze komputery zaczęły ostrożnie i niepewnie wychodzić na zewnątrz, ale tylko telefon komórkowy może śmiać się z deszczu i opuścić pomieszczenie, a jego użytkowni- ków nie zaprząta myśl o ewentualnej utracie zawartych w nim informacji na rozległych pozadomowych prze- strzeniach. Telefon może się przyczynić do utraty infor- macji - o czym jeszcze będzie mowa - kiedy na przykład zadzwoni w trakcie rozmowy, którą właśnie prowadzi- my twarzą w twarz. Ale jeśli chodzi o wyciągnięcie nas z pokoju czy budynku, telefon komórkowy przeważnie nie ma sobie równych. Panie i panowie, telefon wyszedł z budynku - a wam przeważnie jest z tym lepiej. 61 Rozwalanie pokoi Jak to się stało, że zamknęliśmy się w pokojach? Cóż, zapewniają nam więcej ciepła niż zimowe ubra- nia i chronią nas przed deszczem. Pytanie należało- by zadać inaczej: dlaczego tak dużo czasu spędzamy w pomieszczeniach podczas pięknej pogody? To wina elektryczności. Nie samej energii elektrycz- nej, ale sposobu, w jaki jest dostarczana. Przesyła sieją po liniach elektroenergetycznych, do nich podłączone są mniejsze linie prowadzące do gniazdek w ścianach naszych pokoi. Amisze rozumieją, na czym polega róż- nica między samą elektrycznością a sposobem jej do- starczania. Wbrew rozpowszechnionemu w kulturze po- pularnej stereotypowi, chętnie korzystają z prądu elektrycznego, ale nie z gniazdek, tylko z baterii i aku- mulatorów. I to nie dlatego, że wolą przebywać na po- wietrzu. Nie chcą się wiązać z firmami energetycznymi, znajdującymi się poza ich kontrolą. (Kupno baterii pro- dukowanych i rozprowadzanych przez nie-amiszów nie jest dla nich problemem, ponieważ nad energią zgroma- dzoną w zakupionej baterii mają pełną kontrolę). Dzięki temu mogą też mniej przebywać w pomieszczeniach. Jednakże używany przez nas duży sprzęt - lodówki, klimatyzatory, kuchnie i piece elektryczne, zmywarki do naczyń - wymaga więcej energii, niż mogą dostar- czyć baterie. Nie możemy z tych urządzeń korzystać w biegu. Uzależnia nas to od ścian naszych pokoi. Społeczne skutki awarii energetycznej ukazują, jak ważny jest dla nas prąd płynący ze ścian. Pamiętam, jak zareagował mój trzyletni siostrzeniec, kiedy wpro- wadził się wraz z rodziną do nowego domu koło Bos- tonu, gdzie nie podłączono jeszcze prądu. Mały był zdumiony i oburzony. Prąd w ścianie był dlań czymś tak naturalnym i niezbędnym do życia, jak światło 62 dzienne wpadające przez okno. Choć większość z nas na poziomie rozumowym zdaje sobie sprawę, jak jest naprawdę, instynktownie podzielamy to uczucie. Radio przez blisko pięćdziesiąt lat było sprzętem o pokaźnych gabarytach. Obywało się „bez drutu" (wire- less) w tym sensie, że odbierało informacje, których nośnikiem były fale elektromagnetyczne, i w odróż- nieniu od telefonu nie potrzebowało do tego kabli. Musiało być jednak podłączone kablem do gniazdka w ścianie, ponieważ zasilał je prąd. Uwolnienie się od przewodów, choć nie do końca, było mimo wszystko godnym uwagi, wspaniałym osiągnięciem. Z radiem było odwrotnie niż z telefonem, który nie mógł obejść się bez kabli telekomunikacyjnych, ale do zasilania wymagał niespełna jednej piątej wata mocy. („Jest to tak mało - pisał Henry Granick - że Bell stworzył kiedyś obwód elektryczny, namówiwszy sześciu pro- fesorów, żeby wzięli się za ręce". O tym i innych fas- cynujących szczegółach z dziejów telefonu pisze Gra- nick w książce Underneath New York, 1947/1991, s. 132). W 1876 roku wynalazek Bella miał napęd me- chaniczny, jak fonograf wynaleziony rok później przez Edisona. Rok wcześniej Edison powołał do życia swoją Electric Light Company, która miała niebawem przekonać większość Amerykanów do idei dostarcza- nia energii elektrycznej do domów i do napędzanych nią urządzeń domowych. Mniej więcej dwadzieścia lat później Guglielmo Marconi skonstruował radio, choć Heinrich Hertz, odkrywca fal elektromagnetycznych, zaklinał się, że nigdy nie znajdą praktycznego zastosowania w tele- komunikacji. Twierdził, że do nadawania i/lub re- transmisji niezbędne byłoby „zwierciadło wielkie jak kontynent" europejski. (Zob. Colin Cherry, TheAge of Access, 1985, s. 25). Hertz mylił się w sposób wręcz 63 śmieszny, mówiąc o tych rozmiarach, wykluczających wykorzystanie fal radiowych, ale maszty nadawcze były istotnie o wiele za duże, by mogły zmieścić się w domu. Radio, choć obchodziło się bez kabli, stało się więc jednokierunkowym, silnie scentralizowanym środkiem masowego przekazu - w odróżnieniu od telefonu, potrze- bującego kabli, ale zapewniającego łączność w obie stro- ny. Nawet odbiorniki radiowe były z początku wielkie, trudne do ruszenia, zajmowały dużo miejsca w pokojach. Urządzenie bez drutu skonstruowane przez Marco- niego nie miało również głosu - nie było to radio ani telefon, ale telegraf bez drutu. Reginald Fessenden w 1906 i Lee de Forestw 1907 roku eksperymentowali z bezprzewodową „telefonią". Sam Bell pracował nad bezprzewodowym „fotofonem", przekazującym głos nie za pomocą elektryczności, ale światła, wyprzedza- jąc o sto lat światłowody. Jednakże wszystkie te eks- perymenty dały początek radiu - jednokierunkowe- mu przekazywaniu głosu bez użycia kabli - a nie telefonom komórkowym, przynajmniej nie przez ko- lejne pięćdziesiąt lat. (De Forest wynalazł także au- dion, wzmacniacz sygnałów telefonicznych, dzięki któremu w 1915 roku powstała w Stanach Zjednoczo- nych pierwsza usługa telefonii zamiejscowej). Głoszenie podobnych do poglądów Hertza „dogma- tyzmów nigdy" - tak nazywam zapewnienia czołowych naukowców i ekspertów, że dane zastosowanie jakiejś technologii czy wykorzystanie odkrycia naukowego „nigdy" nie nastąpi - to zjawisko często występujące na przestrzeni ostatnich dwustu lat. Do jego najbardziej znanych przejawów należy oświadczenie brytyjskiej Admiralicji z 1828 roku, że wprowadzenie parowców do brytyjskiej marynarki wojennej „zada śmiertelny cios supremacji Imperium [Brytyjskiego] na morzach świata", a także o kilka lat późniejsze stwierdzenie 64 Augusta Comte'a, że nigdy nie poznamy chemicznego składu gwiazd. „Jeszcze nie całkiem wyschła farba drukarska na stronicy [jego dzieła] - pisał później filo- zof Charles Sanders Peirce - jak wynaleziono spek- troskop", który na podstawie analizy światła gwiazd dostarczył informacji o ich chemicznym składzie. Nie dotarliśmy jeszcze, rzecz jasna, do żadnej gwiazdy, by móc potwierdzić wyniki tych analiz, ale wkroczyliśmy już w wiek podbojów Kosmosu, co również może do- prowadzić nas do uzyskania wiedzy, której Comte nie brał pod uwagę. (Zob. C.S. WiUiam H. McNeill, The Pu- rsuit of Power, 1982, s. 226, gdzie autor pisze więcej 0 parowcach i wojnie. O niebezpieczeństwach prze- widywania rzeczy niemożliwych, zob. C.S Peirce, The Scientific Attitude and Fallibilism, 1896-1899. Swoją drogą, jestem zdania, że istnieją rzeczy niemożliwe, na przykład podróż w czasie. Gdybyśmy potrafili prze- nieść się w przeszłość i zapobiec spotkaniu naszego dziadka z babką, jak moglibyśmy się później urodzić 1 przenieść w przeszłość? Rozwiązaniem takich para- doksów może być tylko odwołanie się do jeszcze dzi- waczniejszych koncepcji, jak równoległe wszechświaty -wjednym rodzimy się, podróżujemy w przeszłość, nie dopuszczamy do spotkania dziadka z babką, w drugim zaś, stworzonym przez tę podróż w czasie w ramach pierwszego, nie przychodzimy na świat... Przez takie zawiłości podróże w czasie wydają się niemożliwe albo co najmniej bardzo mało prawdopodobne. Jednakże problemy, których dostrzeżenie rodzi większość „dog- matyzmów nigdy", nie zaliczają się do paradoksów, lecz wynikają po prostu z niedostatecznego rozwoju techniki - na przykład podróże międzygwiezdne leżą poza zasięgiem naszych możliwości. Tego rodzaju błędne oceny przywodzą na myśl niedocenienie nie- których technologii przez ich wynalazców - tak było 65 przecież z Edisonem i fonografem, a następnie z ki- nem, o czym wspomnieliśmy w rozdziale 1. Błąd Edi- sona nie wynikał wszakże z pesymistycznego stosun- ku do własnych wynalazków, ale z przedwczesnego optymizmu co do niektórych ich zastosowań). Skoro już mowa o niemożliwych zastosowaniach, war- to zauważyć, że Rudyard Kipling już w 1904 roku w swo- jej nowelce fantastycznej Wireless dał pewne pojęcie 0 czysto kosmicznej energii cechującej łączność obywa- jącą się bez nośnika. Z pewnym suchotnikiem kontak- tuje się za pośrednictwem „fal Hertza", czyli radia Mar- coniego, dawno nieżyjący John Keats, który nadaje swój wiersz. („To śmierć jest martwa, nie on; Nie opłakujcie Adonisa" - może rzeczywiście Shelley miał rację). Jed- nakże cud radia, prawdziwego czy wyimaginowanego, tak jak przedtem cud telefonu, był przypisany do po- mieszczenia. Kable zasilające, tak jak kable telekomuni- kacyjne, dochodziły do gniazdek znajdujących się we wnętrzach domów. Użytkownicy tych magicznych wy- nalazków byli dżinnami w nieruchomych butelkach. W sukurs radiu przyszły później samochody, baterie 1 tranzystory, ale jego majestatyczna stacjonarna obec- ność w salonie przyczyniła się do tego, że nasi rodzice i dziadkowie uważali media elektroniczne za urządze- nia, których miejscem jest dom. Honorowe miejsce radioodbiornika zajął w salonie telewizor - radio z ob- razkami. A komputer - elektryczna maszyna do pisa- nia z ekranem albo telewizor wytwarzający tekst, zale- ży, jak na to spojrzeć - zajął swoje miejsce na biurku. Pierwsze komputery biurkowe były o wiele mniej- sze od pierwszych odbiorników radiowych i telewizyj- nych, ale biurka, na których się rozsiadły, wcale takie małe nie były. Kiedy Internet stał się Światową Siecią nie tylko z nazwy, ale i ze względu na zakres i różno- rodność informacji - a nastąpiło to w połowie lat dzie- 66 •pięćdziesiątych - ergonomicznym paszportem umożli- wiającym podróż po tym świecie było przeważnie krzesło przy nieruchomym biurku. Laptopy umożliwi- ły pracę na komputerze poza domem i biurem, a tech- nologia bezprzewodowa - dostęp do sieci poza po- mieszczeniami, ale te wizyty w cyberprzestrzeni miały ściśle określony czas, ograniczony pojemnością baterii. Telefon komórkowy też wymaga przenośnego zasi- lania, ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych baterie do telefonów działały dłużej i były bardziej niezawod- ne niż baterie do laptopów dających dostęp do Inter- netu. Było tak między innymi dlatego, że podczas sur- fowania po sieci zużywa się więcej energii niż przy przetwarzaniu tekstów czy przeglądaniu stron inter- netowych off-line. Wynika to między innymi z faktu, że w Internecie łatwo spędzić więcej czasu, niż trwa rozmowa telefoniczna. Wirtualna nieskończoność in- formacji, do jakich można dotrzeć w sieci - linki, któ- re prowadzą do kolejnych linków, a te do następnych, w gruncie rzeczy ad infinitum, to jedna z wielkich at- rakcji i pożytków sieci - sprawia, że Internet staje się o wiele bardziej żarłocznym zjadaczem czasu niż zwykła rozmowa przez telefon komórkowy, która koń- czy się z chwilą, gdy któraś ze stron pragnie zająć się czymś innym. A chwila ta na ogół nadchodzi szybko, choćby dlatego, że tradycyjnie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, za połączenie przez komórkę płacili obaj rozmówcy. Poza tym kiedy choć jeden z nich znajduje się w miejscu publicznym, absorbują go inne czynności - może akurat je hot doga, biegnie do po- ciągu albo rozmawia z kimś innym. Kiedy telefon ko- mórkowy wtrąca się w życie publiczne, zwracamy uwagę na czas, uświadamiamy sobie jego upływ, nato- miast złudzenie, że przenosimy się w inne miejsce, w cyberprzestrzeń, powoduje, że niemal całkowicie 67 zapominamy o czasie. (Taki sam uwodzicielski efekt wywierają publiczne stacjonarne kioski internetowe. Spóźniłem się kiedyś na pociąg do Bostonu, bo na dworcu w Stamford w stanie Connecticut wędrowa- łem po Internecie, co umożliwił mi niewielki terminal zainstalowany dogodnie obok kas biletowych. To sa- mo mogłoby się zdarzyć, gdybym używał laptopa lub palmtopa, ale nie sądzę, żeby do podobnego skutku doprowadził telefon komórkowy. Rozmowa byłaby za- pewne krótsza, a poza tym prowadząc ją, nie spusz- czałbym oka z peronu. Komunikowanie się za pomocą słuchu jest mniej zaborcze, nie absorbuje naszej uwa- gi tak, jak komunikowanie się wzrokowe). Od samego początku laptop i telefon komórkowy pozostawały w różnym stosunku do pomieszczeń. Choć laptop bywał i jest w użyciu na ławce w parku, w pocią- gu i samolocie - czyli poza pokojem - służy w znacznej mierze do tego, by umożliwić przenoszenie komputera z jednego pokoju do drugiego, zabieranie go z biura do domu, z domu do biura, z domu na wakacje i vice versa. Innymi słowy, wciąż pozostaje zakorzeniony w pokoju, jak roślina w doniczce. Prędzej czy później osiada na miejscu i zaczyna działać, a odbywa się to gdzieś w pokoju. Można go wynieść na zewnątrz, i czę- sto tak się dzieje, ale nastawiony jest przede wszystkim na pracę w pomieszczeniu. Możemy uznać, że laptopy to szczególnego rodzaju sztuczne satelity, które krążą wokół pokoju i nieuchronnie do niego wracają (zwłasz- cza kiedy potrzebujemy wydruku informacji lub rezul- tatów naszej pracy widniejących na ekranie). Telefon komórkowy zosta! natomiast zaprojektowany z tą myś- lą, że będzie używany w dowolnym miejscu. Ponieważ za koniec „sesji" z nim należy uznać chwilę zakończe- nia rozmowy, co może nastąpić na zewnątrz, i często tak się dzieje, w jego naturze nie leży poszukiwanie 68 pokoju - żadnych danych nie kopiuje się na twardy dysk dużego komputera znajdującego się w domu ani nie przekazuje za pomocą bardziej niezawodnego domo- wego łącza. Telefon komórkowy jest więc bardziej ze- wnętrznym, „pozapokojowym" urządzeniem niż laptop. Ze względu na związek z pomieszczeniami mogli- byśmy zapewne zaliczyć każde z mediów do jednej z trzech kategorii. Radioodbiorniki i telewizory w swo- ich początkach, telefony stacjonarne, komputery biur- kowe, filmy pokazywane w kinie musiały lub muszą znajdować się w pomieszczeniach albo być do nich podłączone za pomocą przedłużaczy. Laptopy i gramo- fony dla płyt na 45 obrotów (popularne w latach pięć- dziesiątych XX wieku, w początkach rock'n'rolla) mają w stosunku do pomieszczeń charakter przejściowy - można je łatwo przenosić z jednego pokoju, domu czy biura do innego, przeważnie jednak funkcjonują we wnętrzach. Książki, aparaty fotograficzne i ich po- tomstwo, radio samochodowe i tranzystorowe, prze- nośne odtwarzacze kaset i płyt CD oraz telefony ko- mórkowe na dobre rozstały się z pomieszczeniami. Czy będzie to Frodo czytający książkę w Shire, jednej z krain Sródziemia, na początku Władcy pierścieni, czy współczesny pasażer odrzutowca, dzwoniący z po- kładu przez telefon komórkowy - w obu wypadkach mamy do czynienia z mediami, które nie potrzebują pomieszczeń, działają wszędzie. (Książki, gazety i cza- sopisma mają tę przewagę, że na ogół dołączone jest do nich zasilanie - w postaci światła - które nie wymaga doładowywania). Książka, walkman firmy Sony czy te- lefon komórkowy są w otoczeniu zewnętrznym czymś równie naturalnym, jak drzewo, samochód lub most. W tym wykazie dostęp do Internetu przez Palm Pilo- ta i dostęp do poczty elektronicznej zapewniany przez BlackBerry - są to urządzenia PDA wprowadzone po 69 telefonie komórkowym - uznać można raczej za udo- skonalenie komórki, a nie laptopa. Podobnie jak ko- mórka, Palm Pilot i BlackBerry zostały zaprojektowa- ne do użytku poza pokojami, domami i biurami. Wyprawy w krainę informacji przy użyciu Palm Pilota - na przykład wyszukanie restauracji w danej okolicy - są krótkie i stanowią zamkniętą całość, jak rozmowy przez telefon komórkowy. Wydruki nie są potrzebne, ponieważ danych jest tak niewiele, że łatwo można je wyświetlić na Palm Pilocie. To samo dotyczy pocz- ty elektronicznej odbieranej za pomocą BlackBerry i podobnych urządzeń - czytasz ją i odpowiadasz tak, jakbyś rozmawiał albo wysyłał SMS-a przez telefon komórkowy. Pokoje, stojące w nich drukarki, nieogra- niczony dostęp do zasilania i lepszych łączy prawie nie odgrywają już roli. Pożytki ze spędzania większej ilości czasu poza po- mieszczeniami, na zewnątrz, są oczywiste dla każde- go, kto lubi świeże powietrze, słońce i parę płatków śniegu. Ciekawe jednak jest i to, że media przezna- czone do użytku na zewnątrz poprawiają także jakość życia w pomieszczeniach. Pajęczyny i gniazda Ludzie często są bardziej głodni informacji niż je- dzenia. Telefon może przerwać kolację i okazać się od niej ważniejszy. Jego dzwonek ma tak nieodparty urok - może przecież dzwonić każdy, również osoba, którą najbardziej na świecie pragniemy usłyszeć, mo- że to być ważna sprawa służbowa albo coś przyjem- nego, choć na ogół okazuje się, że po drugiej stronie linii odzywa się telemarketer albo teść - że może ode- rwać nas od wszystkiego, z uprawianiem seksu włącz- 70 nie. Teoretycy mediów nazywają to zjawisko telepho- nus interruptus. Do czasu pojawienia się telefonu komórkowego tele- fon był urządzeniem jeszcze bardziej „wewnętrznym" niż media o dużych gabarytach. Nie wynikało to z fak- tu, że potrzebował dużej ilości prądu do zasilania, ale z tego, że za przekaźnik informacji służyła elektrycz- ność. Tak jak telegraf, telefon przekazywał je, kodując i przekształcając dźwięki, a ich przesyłanie, do momen- tu wynalezienia telefonu komórkowego, wymagało przewodów, po których biegł prąd. (Telefony bezprze- wodowe, które weszły w powszechne użycie przynaj- mniej dziesięć lat przed telefonami komórkowymi, umożliwiały chodzenie po całym domu, a nawet wyj- ście z niego podczas prowadzenia rozmowy. Nie można się jednak było zbytnio oddalić od bazy znajdującej się w domu. Telefon taki można jednak uznać za pierw- szy nieśmiały krok ku telefonowi komórkowemu). Do wielkich innowacji i zalet telefonu w porównaniu z telegrafem należało to, że dzięki telefonowi przewo- dy, a tym samym możliwość bezpośredniego komuni- kowania się na duże odległości, zostały doprowadzo- ne do domu. Ale żadna bateria nie mogła go uwolnić z pomieszczenia - dostarczała tylko mocy, nie umoż- liwiając elektronicznego szyfrowania rozmów. Ci, któ- rzy pragnęli dzwonić lub odbierać połączenia poza domem lub biurem, mieli do dyspozycji wyłącznie telefon umieszczony w niewielkiej, specjalnie skon- struowanej kabinie, do której podłączone były prze- wody - w budce telefonicznej. W Nowym Jorku w la- tach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, w ostatnich dekadach przed wynalezieniem telefonu komórkowego, budki na rogach niektórych ulic tak cuchnęły moczem, że firma telefoniczna rozmontowa- ła je, pozostawiając sam aparat na słupie. To, niestety, 71 narażało rozmawiającego nie tylko na promienie słoń- ca, lecz także na dźwięk klaksonów samochodów oraz spaliny. Warunki korzystania z telefonu niewiele się poprawiły. Wygoda łączności ze światem z domowego zacisza, jaką nam zapewnia telefon, też jednak, jak się prze- konaliśmy, miała swoją cenę. Jedynym prostym spo- sobem na odcięcie się od świata było wyciągnięcie przewodu z gniazdka. Kiedy nie mieliśmy ochoty na kontakt ze światem - kiedy dzwonek telefonu oznaczał wtargnięcie w naszą przestrzeń, irytował, naruszał spo- kój i świętość naszego domu albo przeszkadzał w wy- konywanych czynnościach - przewód okazywał się wę- żem w naszym rajskim ogrodzie, a aparat telefoniczny -jego główką z ostro zakończonym językiem. Gdy spoj- rzeć na sprawy z takiego punktu widzenia, każdy dzwonek telefonu komórkowego dopadający nas w re- stauracji może oznaczać o jedno mniej zakłócenie spo- koju domowego (a także o jeden mniej telefon do biura, który nie musi być zakłóceniem spokoju). W całym tym skomplikowanym układzie, w którym chcemy, między innymi, doprowadzić do tego, by rozmowy służbowe odbywały się w miejscach, gdzie pracujemy, telefon komórkowy działa na korzyść naszych domowych po- mieszczeń, wywabia bowiem węża z domu na zewnątrz. Nawet kiedy rozmowa nie dotyczy pracy - nawet kie- dy mamy do czynienia z takimi mediami jak Internet, oferującymi o wiele większe możliwości niż rozmowy telefoniczne - jaki pożytek przynosi nam upchanie w domowym gnieździe wszystkich mediów, wszyst- kich aktów komunikowania? Dobrze jest oczywiście mieć środki łączności pod ręką, móc korzystać w do- wolnej chwili, również w domu, ze wszystkich usług, jakie zapewniają media, w domu wszak spędzamy większość albo bardzo dużo czasu. Jednakże telefon to 72 urządzenie o wyjątkowym charakterze. Sam się zapo- wiada, dzwoni sam, nie z naszej woli, a więc przywołuje nas, programuje, wzywa raz za razem. Czy dom nie był- by przyjemniejszym miejscem, gdyby trochę ograni- czyć obecność tego samoinicjującego się środka łącz- ności? Telewizory, choć tak się ubolewa nad ich szkodliwym ponoć wpływem na więzi rodzinne, same się na ogół nie włączają, chyba że je zaprogramowali- śmy. Możemy przeklinać radio z budzikiem, ale bu- dzik ten sami nastawiamy. Ten przerywacz snu, brutal- nie wytrącający nas z ostatniego pięknego sennego marzenia, wypełnia nasze rozkazy, choć może się nam to nie podobać. Zdarza się, że mamy ochotę posłuchać radia - jeśli słuchamy go poza domem, mniej dźwię- ków w domu stanowi konkurencję dla głosów miłych nam krewnych i przyjaciół. Każda sesja w Internecie, którą spędzamy w domu, to wycieczka w cyberprzest- rzeń, odbywająca się kosztem przestrzeni rodzinnej. Dostęp do sieci poprzez przenośne urządzenia, któ- rymi możemy się posługiwać poza domem, nie tylko uwalnia nas od lepkiej pajęczej sieci krzesła i ekranu, działa także na korzyść domowego gniazda. Coraz po- wszechniejsza dostępność mediów poza domem, nie tylko w bibliotekach i kawiarenkach internetowych, ale i w samochodach oraz kieszeniach, sprawia, że każ- dy z nas staje się gniazdem lub ogniskiem łączności. Możemy korzystać z możliwości komunikowania się, i nie odbywa się to kosztem ogniska domowego. W następnym rozdziale omówimy niektóre zalety telefonów komórkowych oraz tworzonych przez nie ruchomych ognisk domowych -jednym słowem, zale- ty komunikowania się w przestrzeni pozadomowej. Ruchome ognisko domowe John Culkin (1915-1993), należący do grona pierw- szych uczniów Marshalla McLuhana, były jezuita i profesor Fordham University, lubił wymieniać cztery słowa związane z komunikowaniem się, jakie są zawar- te w angielskim słowie hearth (ognisko, ognisko do- mowe): hear (słuchać), heart (serce), ear (ucho), earth (ziemia). Pasują one w szczególny sposób do telefonu komórkowego, który za życia Johna Culkina nie osiąg- nął jeszcze pełnoletności. Istoty ludzkie były ogniskami łączności dawno przed wynalezieniem telefonu komórkowego, właściwie od chwili, kiedy wraz z naszymi mózgami pojawiliśmy się na Ziemi. Słyszymy, patrzymy, rozmawiamy, chodzi- my, skaczemy, myślimy, odczuwamy i śnimy, a wszyst- kie te czynności koordynuje i przetwarza żywy i prze- nośny ośrodek kontroli - mózg. Nasze wielozadaniowe komunikowanie odbywało się jednak zawsze na krót- kich dystansach. Zanim pojawiły się techniczne wy- nalazki, tę zdolność komunikowania ograniczały uwa- runkowania biologiczne - zasięg wzroku i słuchu, siła nóg, które pomagały nam ten zasięg poszerzyć, ogra- niczona zdolność naszej pamięci do przechowania informacji przez czas, kiedy wspomniany zasięg się 74 zmieniał, bo przebywaliśmy określony dystans na własnych nogach. Ten długo trwający świt między- ludzkiej komunikacji - świt ludzkości - nazywam fazą A, W fazie tej ludzie komunikowali się ze sobą w spo- sób maksymalnie bezpośredni, naprawdę w pełni, ale wszystko odbywało się na niewielką odległość. Prze- kazywanym treściom dodawała barwy nieokiełznana, niewprowadzalna w życie wyobraźnia. (Zob. moje pra- ce Human Replay, 1979, oraz Miękkie ostrze, 1997). Komunikacja była więc dziedziną bardzo realną, bez- pośrednią, hołdującą zasadzie WYSIWYG (what-you- -see-is-what-you-get, widzisz to, co otrzymasz), a zara- zem obszarem kuszącej, nieuchwytnej magii, gdzie w naszym umyśle pojawiały się obrazy i dźwięki nigdy przez nas w rzeczywistości niewidziane ani niesłysza- ne, pochodzące z daleka albo z dawnych czasów. Faza ta trwała do chwili, gdy rzeźbienie, rysowanie, a w koń- cu pisanie umożliwiło nam przekazywanie informacji w postaciach trwalszych niż wspomnienia, w odległe miejsca i w przyszłość, gdzie informacja mogła zostać odtworzona przez innych ludzi. Ta instalacja pierwszych technologii - faza B - ozna- czała postęp, który miał wszakże swoje koszty: pismo rzeczywiście mogło być głosem nieobecnego, jak traf- nie zauważył Zygmunt Freud {Kultura jako źródło cierpień, 1930), ale pisany głos alfabetu nie miał twa- rzy ani nie wydawał dźwięku. Jak stwierdził McLu- han w Galaktyce Gutenberga (1962), był „neutralny". Co potrafiło nie tylko irytować, ale i dawać powód do radości - ponieważ wygląd i brzmienie napisanych słów z niczym się nie kojarzyły, słowa z łatwością mogły przedstawiać wszystko i cokolwiek, a nawet nic. Mogły także przedstawiać rzeczy, które nie były fizycznie obecne, które w konkretnej postaci nigdy nie istniały - jak idee i pojęcia, włącznie z pojęciem 75 koncepcji i pojęciem niczego. (Czy w dosłownym wy- glądzie i brzmieniu liter „z", „ł" i „y" jest coś, co przy- wodzi na myśl gniew, a w literach „w", „e", „s", „o", „1" i „y" - radość? Mogłyby równie dobrze znaczyć coś przeciwnego albo coś niemającego w ogóle związku z gniewem czy radością). Po tysiącach lat telegraf Morse'a posunął się jeszcze dalej, zarówno pod względem zalet, jak i wad. Umoż- liwił nam natychmiastową transmisję tekstu pisanego na znaczne odległości, ale w postaci wymagającej de- kodowania. Alfabet Morse'a był abstrakcyjną formą słowa pisanego, a ono z kolei abstrakcyjną formą sło- wa mówionego, które niegdyś oderwało się od rzeczy- wistości. (Czy takie mówione słowa, jak „pies" czy „krowa", mają rzeczywisty związek ze zwierzętami, które opisują? Onomatopeiczne „szczekanie" i „mu- czenie" taki związek mają - brzmią nieco podobnie do tego, co oznaczają - ale są to w naszym języku mało istotne, banalne przykłady). Ceną za szybkość trans- misji telegraficznej był więc rozbrat z rzeczywistością -jakby oglądało się ją z trzeciego rzędu, mając przed sobą wiele kapeluszy i dużych głów. Telegraf był najwyższym ucieleśnieniem zasady „coś za coś", maksymalnego poświęcenia realnego ob- razu rzeczywistości dla dobra szybkości komunika- cji. Następna faza ewolucji mediów - faza C, ostatnia - miała nam udostępnić wszystkie informacje, praw- dziwe obrazy i dźwięki, a także abstrakcyjne słowa, w dowolnym wybranym przez nas miejscu i czasie. Jeszcze tego do końca nie osiągnęliśmy, ale postawili- śmy stopę w drzwiach w momencie wynalezienia fo- tografii, co nastąpiło mniej więcej równocześnie - w drugich dwóch dekadach XIX wieku - z wynale- zieniem telegrafu. I wynalazcą był w gruncie rzeczy ten sam człowiek - Samuel Morse. Na przełomie roku 76 1838 i 1839 przyjechał do Paryża, by zaprezentować Francuzom swój telegraf. Spotkał się z L.J.M. Daguer- re'em, oglądał jego płyty fotograficzne - dagerotypy. W marcu 1839 roku napisał do swoich braci w Nowym Jorku: „Pamiętacie może eksperymenty, jakie przed laty robiłem w New Haven, w Yale College [...] chcia- łem się przekonać, czy można utrwalić obraz otrzyma- ny w camera obscura [...]. Ustaliwszy jednak, że świat- ło wytwarza czerń, a czerń - jasność, uznałem, że nie da się w praktyce uzyskać wiernego obrazu, i zarzu- ciłem swoje próby. Pan Daguerre w sposób niezrów- nany zrealizował ten pomysł". (Zob. Josef Maria Eder, History of Photography, 1945/1978, s. 272-273). Fotografia, w odróżnieniu od obrazów przefiltrowa- nych przez talent malarza czy utrwalonych na piśmie opisów, jeszcze bardziej oderwanych od świata, dała nam przynajmniej wiernie odwzorowany wycinek rzeczywistości. Jednakże na pierwszych fotografiach wycinek ten był zawężony - nieruchomy, bezgłoś- ny, czarno-biały, dwuwymiarowy. Kolejne ulepszenia - wprowadzenie ruchu, dźwięku, koloru, a nawet trze- ciego wymiaru w holografii pod koniec lat czterdzie- stych XX wieku - poszerzyły i pogłębiły możliwości odzwierciedlenia świata przez fotografię i wprowadzi- ły nas dalej, w fazę C. Za ich sprawą drzwi stanęły otworem, przynajmniej w zakresie oglądania przez nas utrwalonych obrazów ludzi i świata. Niemniej jednak zainstalowanie w domu wynalazków technicznych ułatwiających komunikowanie - prze- kształcenie domu w ognisko komunikacji - było in- nym kompromisem fazy B. Z jednej strony prosto do naszych domów zaczęły napływać po przewodach większe fragmenty rzeczywistości. Telefon, dzięki któ- remu mogliśmy rozmawiać z ludźmi w innych mia- stach i krajach, przesunął nas o dwa rzędy bliżej sceny w porównaniu z telegrafem i pisaniem listów. Dzięki radiu znaleźliśmy się w pierwszym rzędzie - jeśli po- równać je z gazetą. Telewizor zapewnił nam jeszcze lepszy widok z tego rzędu, dostarczając również obra- zów. Z drugiej strony jednak wszystkie te media wy- pełniły nasz dom, tymczasem na zewnątrz nadal byli- śmy ich pozbawieni, ograniczeni przez naszą biologię - wielozadaniowcy bez możliwości dalekiego zasięgu. Rewolucja w dziedzinie mediów przenośnych, która rozpoczęła się w momencie, gdy książki przechwyciły tekst znajdujący się dotąd na murach, zmieniła ten aspekt fazy B, zanim jeszcze fotografia oswoiła obraz. Aparaty fotograficzne, radia, a obecnie telefony ko- mórkowe sprawiły, że to dostosowanie, ten postęp, ru- szyło pełną parą. Dziś, trzymając w ręku telefon ko- mórkowy, mając do dyspozycji dźwięki, głosy, obrazy i teksty pisane, do jakich daje nam natychmiastowy dostęp, stoimy na tarasie fazy C. Ale nowe światło jest jaskrawe, nawet oślepiające, i nie widzimy wyraźnie wszystkiego, co nas tam czeka. Jakich korzyści możemy się spodziewać? Wyobraźnia od razu wprowadzana w życie Niezupełnie. Wyobrazić sobie możemy o wiele wię- cej, niż da się urzeczywistnić za pomocą jakiegokol- wiek telefonu komórkowego czy jakiejkolwiek tech- nologii - na przykład podróże w czasie czy naszą fizyczną obecność jednocześnie w kilku miejscach na raz (w odróżnieniu od obecności wirtualnej, w posta- ci cyberprzestrzennych czy innych kopii elektronicz- nych, o co nietrudno). Pomimo to... Telefon komórkowy stanowi obecnie szczyt mobil- ności mediów, umożliwia bowiem zarówno odbiór (jak 78 książka czy radio tranzystorowe), jak i produkowanie (jak aparat fotograficzny), umożliwia to natychmiast i na dalekie odległości (jak radio tranzystorowe) oraz interaktywnie (czego nie zapewnia żadne z dotychczas znanych mediów przenośnych). Dzięki tym wszyst- kim możliwościom, które mamy na wyciągnięcie ręki, treści zawarte w naszych umysłach, w tym idee, im- pulsy i strategie, znajdują się o włos od wprowadzenia w życie. W świecie powszechnej komunikacji łatwiej to uczynić z myślami i ideami. Zanim nastał telefon komórkowy, miejscami, gdzie funkcjonowała większość mediów, były domy i biura. Do wyjątków należały kina, budki telefoniczne i pierwsze urządzenia przenośne, ale umożliwiały one przeważnie tylko jeden rodzaj komunikacyjnej transakcji - ogląda- nie filmu, rozmowę telefoniczną, słuchanie radia. (Ko- munikacja interpersonalna twarzą w twarz - rozmowa - odbywała się wszędzie, zarówno na zewnątrz, jak i we- wnątrz domów i biur. Składało się na nią patrzenie i słu- chanie, była też możliwość dotykania). Telefon komór- kowy był też z początku medium jednowymiarowym - miniaturą budki telefonicznej, którą można było no- sić w wypchanej kieszeni lub w torebce. I tak jak telefon w budce mógł tylko przekazywać konwersację mówio- ną. Kiedy jednak znalazł zaczepienie w Internecie, kie- dy zaczął dzięki temu udostępniać niektóre możliwości, w jakie obfituje sieć - książki, gazety, czasopisma, kon- wersacje tekstowe prowadzone w czasie rzeczywistym i z opóźnieniem, połączenia telefoniczne i wideofonicz- ne, radio, nagrania, zdjęcia, telewizję - stał się domo- wym ośrodkiem łączności funkcjonującym poza do- mem, ruchomym domem lub kieszonkowym ogniskiem domowym, podróżnym medium nad mediami. Jakie skutki będzie miał fakt, że większa część kon- tinuum wszelkiej możliwej komunikacji znalazła się 79 w zasięgu naszych palców? W początkach rozwoju na- szego gatunku komunikowaliśmy się za pomocą im- pulsów przekazywanych koniuszkami palców, ale tyl- ko przy bardzo bliskim kontakcie. Doszło w końcu do tego, że chęć komunikowania się z ludźmi oraz prze- kazywania informacji o rzeczach znajdujących się da- leko mogła być zaspokojona - ale tylko w pewnym stopniu i nie natychmiast - jeśli znajdowaliśmy się w domu lub innym odpowiednim pomieszczeniu. W in- nych wypadkach z jej zrealizowaniem trzeba było po- czekać do momentu, aż się w takim miejscu znaleźli- śmy. Telefon komórkowy umożliwia nam zaspokojenie tej chęci w dowolnym niemal miejscu, gdzie akurat przebywamy, bez konieczności odraczania. Natychmiastowe zaspokojenie ma w naszej kultu- rze nie najlepszą reputację. Dążenie do niego uznaje się za cechę dziecinną, oznakę niedojrzałości, nie- zrozumienia i niezaakceptowania faktu, że w życiu trzeba czasem na coś poczekać. Takie wynalazki, jak telewizja szybko przekazująca informacje, fast food i narkotyki halucynogenne wrzucono więc do jednego worka, jako godne pogardy środki służące natychmia- stowemu zaspokojeniu zachcianek, a przez to szkod- liwe. Sytuacja jest jednak o wiele bardziej złożona, przynajmniej w dziedzinie komunikacji. Przyznać trzeba, że natychmiastowa odpowiedź dyktowana gniewem nie jest najlepszym pomysłem. Flaming w Internecie - odpowiadanie w sposób zło- śliwszy, niż by się to uczyniło w kontakcie osobistym lub w rozmowie telefonicznej - przeważnie nikomu nie wychodzi na dobre i z pewnością stanowi jedną z ujemnych cech sieciowych dyskusji. Wynika zapew- ne z tego, że strony nie widzą i nie słyszą się nawza- jem, stąd łatwiej o nieporozumienia, bo nie ma syg- nałów, które mogłyby złagodzić ewentualne konflikty. 80 r Sytuacja taka zachęca również do niegrzecznych re- akcji - łatwiej być agresywnym, kiedy siedzi się przed ekranem, niż mając do czynienia z żywym człowie- kiem. Poza tym urzędując w Internecie późnym wie- czorem, w domu, w naszym prywatnym otoczeniu, mamy większą skłonność do formułowania wypowie- dzi o prywatnym charakterze - piszemy na przykład, co naprawdę o kimś myślimy - choć przekazywane są one publicznie i może je widzieć nie wiadomo kto obecny akurat na forum, uczestniczący w liście dysku- syjnej czy w czacie. (Niektóre fora, w których uczest- niczyłem, mają specjalne wątki zatytułowane flames [jest to potoczne określenie obelg wymienianych w Internecie]. Moderator danego forum przesuwa do takiego wątku obraźliwe posty, pełne przekleństw i wyzwisk. Cel jest podwójny: po pierwsze, posty takie nie zakłócają ogólnej dyskusji, po drugie - zostają zgrupowane w wyznaczonym miejscu, gdzie może je przeczytać każdy miłośnik internetowych igrzysk, czy- li flamingu). Pomyślmy jednak o przekazywaniu przeprosin. Czy nie lepiej zrobić to od razu przez telefon komórkowy, niż dopuszczać do jątrzenia się konfliktu? Co zyska- my na tym, że nie możemy sprawdzić czegoś w słow- niku czy encyklopedii albo zapoznać się z recenzją fil- mu, na który mamy ochotę iść, albo powiadomić od razu bliskich: „Cześć, dojechałem bezpiecznie"? (Do- myślam się, że możliwość przeczytania recenzji na- mawiającej cię do obejrzenia filmu, który ci się nie spodoba, albo odwodzącej od pójścia na film, który przypadnie ci do gustu, nie jest taką znowu zaletą. Dobrze, odejmijmy ją więc od niezaprzeczalnych ko- rzyści. Wśród nich nadal pozostaje możliwość spraw- dzenia pisowni, zapoznania się z faktami oraz uspoko- jenia przyjaciół i bliskich). 81 Urbanista Lewis Mumford (1895-1990) odnosił się bardzo krytycznie do większości dwudziestowiecz- nych wynalazków. Uważał, że opóźnienie - rozłączenie myśli i działania -jest absolutnie niezbędnym warun- kiem podejmowania racjonalnych decyzji. Obawiał się, że radio, to potężne, bezpośrednie medium, któ- re się pojawiło w pierwszej połowie jego życia, zaleje ludzi informacjami, w przeciwieństwie do tekstu w ga- zetach i czasopismach, ulatującymi w momencie, gdy zostaną wypowiedziane, przez co nie sposób będzie poddać ich wnikliwej analizie i refleksji. (Mumford był interesującym przeciwieństwem Sokratesa, który niepokoił się, że intelektowi zagraża bezwład i brak interaktywności cechujące słowo pisane). Obawę Mum- forda budził fakt, że radio, medium o natychmias- towym działaniu, będzie zachęcać do pochopnych, emocjonalnych ocen i reakcji, szkodliwych dla pro- cesu demokracji (i tak już zagrożonego przez niedo- informowany elektorat, nad czym ubolewał Walter Lippmann w Phantom Public w 1922 roku). Niepokoje Mumforda z pewnością się ziściły w osobie Adolfa Hi- tlera, którego radiowe wystąpienia elektryzowały na- ród niemiecki. Hitler napisał wcześniej w Mein Kampf (1924/1971), że nie ufa dziennikarzom z gazet, ponie- waż interpretują jego poglądy, zamiast je relacjono- wać - w istocie nie ufał im dlatego, że relacjonowali jego poglądy, które chciał Niemcom zaprezentować wprost, bez pośrednictwa prasy. Radio umożliwiło jednak również Stalinowi zainspi- rowanie narodu radzieckiego do zastosowania taktyki „spalonej ziemi", co przyczyniło się do odparcia na- zistowskiego najazdu. Przywódcy państw demokra- tycznych, jak Winston Churchill i Franklin Roosevelt, także bardzo umiejętnie wykorzystywali radio. (Zob. rozdział 8 mojej książki Miękkie ostrze, 1997). Posłuże- 82 nie się tym medium dla sprawy wolności dowodzi, że w natychmiastowym przekazie informacji nie ma nic totalitarnego ani irracjonalnego. Jeśli natychmiast dostarczana informacja potrafi skutecznie i szybko zmobilizować opinię publiczną, nie ma powodów, dla których taka opinia miałaby być irracjonalna, a jej za- chowanie - sprzeczne z demokracją. Nasza logika, tak samo jak nasze emocje, może działać z szybkością błyskawicy, kiedy na przykład nagle dostrzegamy cał- kowicie racjonalne rozwiązanie jakiegoś problemu. Choć Churchill i Roosevelt byli potężnymi przywód- cami, a możliwość bezpośredniego przemawiania do narodu przez radio jeszcze wzmacniała ich siłę, proces demokratyczny bynajmniej nie ucierpiał podczas ich kadencji - świadczy o tym choćby fakt, że po drugiej wojnie światowej partia Churchilla przegrała wybory. (Nawet Partia Demokratyczna F.D. Roosevelta została odsunięta od władzy w 1952 roku, kiedy republikanin Dwight David Eisenhower z łatwością zwyciężył de- mokratę Adlaia Stevensona). Jeśli jednak bezpośredniość mediów działa jak miecz obosieczny, jego cios z pewnością wymierzony jest również w tradycję. Samo słowo „bezpośredniość" - „bez", czyli negacja „pośredniości" - ukazuje, do ja- kiego stopnia bezpośrednia komunikacja jest prze- ciwieństwem tego, czego oczekujemy od mediów. Rozmawiamy bezpośrednio z ludźmi w naszym bezpo- średnim otoczeniu, natomiast z tymi, którzy znajdują się gdzie indziej, konwersujemy za pośrednictwem mediów, a to zajmuje czas (albo powinno zajmować). Ale czy to oczekiwanie jest czymś innym niż odzwier- ciedleniem sytuacji z przeszłości i jej ograniczeń? W świecie, w którym tylko pisanie zapewniało ko- munikację na większe odległości w mieście (oraz na wsi), opóźnienie było zjawiskiem powszechnym, nie 83 dało się go uniknąć. Po wynalezieniu telefonu opóź- nienie skróciło się do czasu potrzebnego nam, żeby dotrzeć do miejsca, w którym znajdował się aparat (domu, biura, korytarza, rogu ulicy). To samo dotyczy- ło radia (w mniejszym stopniu, ponieważ radio zawęd- rowało do samochodów, a później, dzięki tranzysto- rom, wyszło na ulicę), telewizji (w większym stopniu, jako że telewizję mogliśmy oglądać głównie w do- mach i w niektórych oknach wystawowych domów to- warowych, nigdy jednak nie wyszła w dosłownym sen- sie na ulice ani rogi ulic) i Internetu podłączonego do komputera biurkowego (o nim można powiedzieć to samo, co o telewizji, przy czym miejsce witryn domów towarowych zajęły biblioteki). Dziś jednak za sprawą telefonu komórkowego te ostatnie bajora opóźnienia szybko wysychają. Kiedy telefon komórkowy dotarł do wszystkich warstw społecznych, kiedy bezpośred- niość mediów stała się nakazem dnia, przestaje ist- nieć sprzeczność między bezpośredniością a mediami (immediate i media). Będą jednym i tym samym. Nie osiągnęliśmy jeszcze, rzecz jasna, tego stanu. W 2002 roku tylko dwie trzecie dorosłej populacji USA - 140 do 150 milionów - było abonentami telefonii ko- mórkowej, i choć w porównaniu z 1985 rokiem, kiedy było ich 340 tysięcy, oznacza to niesamowity wzrost o 41 tysięcy proc. (w 1985 roku po raz pierwszy zebra- no dane statystyczne na temat abonentów komórek), a wzrost ten będzie skokowo postępował, telefony te, w porównaniu ze stacjonarnymi, nadal mają pewne niedostatki - linie częściej bywają zajęte, zdarzają się przerwy w zasięgu itp. Są to jednak kwestie czysto techniczne, wynikające z faktu, że dana technologia znajduje się w fazie niemowlęctwa lub wczesnego dzieciństwa. Nie powinniśmy oceniać zasięgu motyla na podstawie obserwacji gąsienicy. Piękny pomarań- 84 czowo-czarny motyl monarcha wędrowny {Danaus plexippus) fruwa od Nowej Anglii i Nowego Jorku do Meksyku, podczas gdy jego pasiasta gąsienica pełza po liściach trojeści, pokonując zaledwie odległość kil- kunastu centymetrów. Kiedy telefon komórkowy bę- dzie w użyciu tyle lat, ile istnieje gatunek motyli - a choćby książka czy nawet telefon stacjonarny - świat będzie wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Społeczeństwo telepatyczne Natychmiastowość przekazu właściwa mediom jed- nokierunkowym, takim jak radio i telewizja, umożli- wiła nam odbieranie (ale nie nadawanie) informacji w dowolnym czasie pod warunkiem, że znajdowali- śmy się we właściwym miejscu. Informacje te były jednak na ogół przygotowane, zaprogramowane, od- tworzone -jednym słowem - publiczne, a nie prywat- ne. Wielkie złudzenie, jakie tworzą wszystkie środki masowego przekazu, czy będą to książki, radio czy te- lewizja, polega na tym, że nadawane przez nie komu- nikaty, niesporządzone dla żadnego konkretnego od- biorcy, mają na wszystkich sprawiać wrażenie, jakby były przeznaczone dla każdego z nas. Prezenterka wiadomości patrzy prosto w kamerę. Oglądając ją w domu na ekranie mojego telewizora, gotów jestem uwierzyć, że mówi do mnie. Jeśli „dobrowolne zawie- szenie niewiary", jak stwierdził Samuel Coleridge w Biographia Literaria w 1817 roku, jest niezbędne, byśmy mogli docenić poezję, to stanowi także waru- nek wstępny skutecznego oddziaływania wszystkich środków masowego przekazu. Rozmowa przez telefon prowadzona z domu, biura czy z budki nie wymaga takiego zawieszenia niewiary 85 ani złudzenia. Obie strony naprawdę do siebie mówią. Rozmówcę telefonicznego, w odróżnieniu od słuchacza radia, którego osobisty związek z głosem rozlegającym się z odbiornika jest bierny i umowny, łączy z głosem po drugiej stronie linii relacja aktywna, interaktywna, wymienna (słuchacz może stać się mówcą i vice ver- sa) i realna. Dwadzieścia pięć lat przed nastaniem ra- dia i elektronicznych środków masowego przekazu te- lefon umożliwił nam natychmiastowe wypowiadanie tego, co mamy na myśli, i dał początek społeczeństwu telepatycznemu (na razie w pomieszczeniach). Zauważmy, że ten rodzaj telefonicznej telepatii pole- ga na wypowiadaniu myśli, nie zaś na ich czyta- ' niu. Przekazujemy je, rozmawiając przez telefon, może- my więc decydować, co chcemy powiedzieć i przekazać. Możemy postanowić, że nic nie powiemy. Nasza naj- głębsza prywatność pozostaje więc pod naszą kontrolą, co dotyczy każdej rozmowy telefonicznej, zarówno przez aparat stacjonarny, jak i komórkowy. W społeczeństwie telepatycznym nie dochodzi więc do naruszenia prywat- ności. Różni się ono od opisywanego przez Davida Brina (1998) „przezroczystego społeczeństwa", świata, którego mieszkańcy nie mają żadnych tajemnic. Zależnie jednak od tego, z kim rozmawiamy, budka telefoniczna może wywierać na naszą prywatność większą presję niż widoki i dźwięki świata zewnętrz- nego. Jeśli rozmawiamy z kimś przez telefon w domu lub miejscu publicznym, osoba ta zazwyczaj znaczy dla nas więcej niż ludzie, na których możemy natknąć się na zewnątrz. Telefon komórkowy przemienił każ- dą kieszeń i torebkę, a tym samym cały świat, w wiel- ką budkę telefoniczną. Ten świat-jako-budka jest pod każdym względem tak samo wielki, jak świat istnie- jący przed nastaniem telefonu komórkowego - a na- wet większy, ponieważ można w nim uzyskać dostęp 86 do każdego, w dowolnym czasie. Nie jest tak duszny i ciasny, jak budka telefoniczna - w sensie fizycznym składa się nań cały szeroki świat, a także stacja kos- miczna. Może inaczej - nie jest ciasny dopóty, dopóki nie dojdziesz do wniosku, że ciągła możliwość kontak- tu z tobą w pewien sposób cię ogranicza. (Zarówno telefon komórkowy, jak i świat-jako-budka sprawiły, źe tradycyjna budka i automat telefoniczny na słupie, więdnący w słońcu, przestały właściwie być potrzeb- ne. Jedna z koleżanek opowiedziała mi, co się zdarzyło jej znajomej. Młoda kobieta, zatrzasnąwszy drzwi od domu, znalazła się na zewnątrz bez klucza. Zapytała przechodnia, czy może jej pożyczyć ćwierćdolarówkę, żeby mogła zadzwonić do mieszkającej w pobliżu przyjaciółki - mojej rozmówczyni - u której przecho- wuje zapasowe klucze. Przechodzień spojrzał na nią z pewnym zdziwieniem i zaproponował, żeby zadzwo- niła z jego komórki. Warto poza tym obejrzeć film Te- lefon z 2003 roku, przerażającą, zmyślnie zrobioną ele- gię odchodzącej w niebyt budki telefonicznej). Możemy się tylko domyślać, jak ten nowy świat od- mieni nasze życie. Co nas różni od ludzi z epoki wik- toriańskiej, sprzed ery telefonu, do których wieści z daleka dochodziły na papierze, a to zajmowało prze- ważnie całe dni, rzadko godziny, a prawie nigdy mi- nuty? (Wyjątkiem była poczta pneumatyczna - sys- tem rurociągów, który po raz pierwszy zastosowano w 1853 roku do przesyłania telegramów z Central Te- legraph Company do giełdy londyńskiej. W kolejnych dziesięcioleciach systemy takie, w ulepszonej postaci, zainstalowano w wielu dużych miastach. Przesyłały one telegramy i listy z prędkością prawie 50 kilomet- rów na godzinę. Tymczasem jednak służbowa i osobi- sta komunikacja już w coraz większym stopniu odby- wała się za pomocą głosu, przez telefon. Papier zaczął 87 tracić monopol na obsługę komunikacji zamiejsco- wej). Domy ludzi z epoki wiktoriańskiej, z ery przedte- lefonicznej, bez względu na ich konstrukcję i wystrój, były prawdziwymi twierdzami, trudnymi do sforsowa- nia - przynajmniej w odniesieniu do komunikacji. Nie tylko zresztą ich domy były nieprzenikalne dla bezpo- średniego, dalekodystansowego komunikowania się. Chronione, izolowane były także ich ciała, ich osoby, zwłaszcza w podróży. Przemieszczaniu się po wszel- kich drogach towarzyszyła w owych czasach izolacja od świata, brak wszelkiej komunikacji. Rozmawiano ewentualnie tylko z osobą idącą obok. Ludzie ci, a także ich poprzednicy, zostawili po so- bie słowa pisane, które nietrudno nam zrozumieć. Sło- wa te dotyczą procesu komunikowania. Był wśród nich Szekspir, który powiedział, że cały świat jest sce- ną. Był Jefferson, który stwierdził, że gdyby dano mu wybór między światem rządu bez prasy a światem prasy bez rządu, wybrałby ten drugi (zob. list Jeffer- sona do hrabiego de Volneya, omawiany w: Emery i Emery, 1992, s. 74), a także Coleridge ze swoim dob- rowolnym zawieszeniem niewiary. Wcale nie są nam szczególnie obcy ze względu na media, jakimi się po- sługiwali, i okoliczności, w jakich się komunikowali. Myśleli o komunikacji, badali ją i próbowali pojąć jej znaczenie dość podobnie jak my. Możemy więc świet- nie zrozumieć krytyczną wypowiedź Sokratesa na te- mat pisma, którą ponad dwa tysiące lat temu zapisał Platon w Fajdrosie. W odróżnieniu od rozmowy, pis- mo jest utrwalone, nie zmienia się, nie reaguje od ra- zu. Dziś widzimy, jak pisanie w Internecie i przez ko- mórkę przezwycięża te ograniczenia słowa pisanego. (Zob. mój artykuł Intelligent Writing: The Electronic Liberation of Text, 1989, gdzie zajmuję się szerzej tym spełnieniem sokratejskiego ideału pisania). 88 Społeczeństwo telepatyczne, które właśnie powołu- jemy do życia dzięki telefonowi komórkowemu, nie powinno być więc dla nas mniej rozpoznawalne niż nasz dzisiejszy świat dla Sokratesa i Jeffersona. Zwłaszcza Sokrates mógłby się dobrze czuć w tym no- wym telepatycznym świecie, maksymalizującym tak cenione przezeń możliwości dialogu. Podobnie zapew- ne czułby się Jefferson, przeciwnik „wielkiego rządu" i orędownik indywidualnej ekspresji, opartej na mak- symalnym zasobie informacji. Najbardziej oczywista przepowiednia, jaką moim (zdaniem można sformułować w odniesieniu do znajdu- : jącego się w każdej kieszeni telefonu komórkowego z dostępem do Internetu, przedstawia się następują- co: doda to nowych sił ludzkiej jaźni w jej podróży po świecie. A dokładniej: my i nasi potomkowie będziemy mieli większe możliwości robienia tego, czego zaprag- niemy, zarówno w sprawach zawodowych, jak i dla I przyjemności, zdobywania wiedzy, nawiązywania kon- taktów towarzyskich czy wchodzenia w związki miłos- ne. Będziemy mogli więcej zdziałać w tych wszystkich dziedzinach, ponieważ szybciej i łatwiej niż kiedykol- wiek dotąd skontaktujemy się z ludźmi i dotrzemy do miejsc, gdzie znajduje się potrzebna nam informacja. Miejsce jako źródło informacji straci na znaczeniu w porównaniu ze stanem dzisiejszym, ponieważ nieza- leżnie od tego, gdzie będziemy przebywać, nawiążemy kontakt z każdym, z kim zechcemy. To z kolei umożli- wi każdemu z nas przebywanie w o wiele większej licz- bie miejsc niż w przeszłości, ponieważ zewsząd można będzie zobaczyć czyjąś twarz, usłyszeć głos i mieć do- stęp do światowych zasobów informacji. Niezupełnie to miał na myśli Joshua Meyrowitz, pisząc w 1985 roku No Sense of Place. Nasze poczucie miejsca nie zanik- nie, będzie dotyczyło wszystkich miejsc. 89 Dzięki telefonom komórkowym będziemy mieć in- teligentne kieszenie i zmyślne ręce, a to ważniejsze od inteligentnych budynków i samochodów. Możli- wość podtrzymywania interaktywnej komunikacji i dostęp do ogromnego zasobu informacji sprawią, że każde miejsce na świecie, dokąd zapuści się człowiek, stanie się „inteligentne". Komórka z dostępem do In- ternetu przyda światu mądrości. Jest to interesujące poszerzenie, a nawet odwrócenie dotychczasowej sy- tuacji, kiedy to my, podróżnicy, mogliśmy stać się mą- drzejsi, odbywszy podróże do różnych zakątków świa- ta. Teraz dany zakątek świata nabierze mądrości dzięki naszej wizycie, bo umożliwiamy mu dostęp do całej innej informacji, a poza tym ludzie znajdujący się wszędzie indziej będą się mogli w tym miejscu z nami skontaktować. W społeczeństwie telepatycznym nie będziemy mieć, oczywiście, większych niż obecnie możliwości dotykania czy odczuwania czyjejś fizycznej obecności. Telepatia nie jest przecież teleportacją. Będziemy mogli oglądać na wideofonie twarz każdej osoby, nie- zależnie od jej miejsca pobytu, jeśli osoba ta się na to zdecyduje, nie pogłaszczemy jej jednak ani nie po- całujemy - chyba że nie tylko się na to zdecyduje, ale i stanie, usiądzie lub wyciągnie się obok nas. In- nymi słowy, społeczeństwo telepatyczne będzie obsza- rem niematerialnej informacji i nieodwzajemnionego dotyku. Ale pomimo tych wszystkich w tak znacznym stop- niu poszerzonych możliwości dostępu do informacji i ludzi - a także z ich powodu - nasz rozwój jako jed- nostek w społeczeństwie telepatycznym będzie nie- kiedy postępował z trudem. Jeśli każdy może w do- wolnej chwili pofolgować chęci nawiązania kontaktu z inną osobą, oznacza to, że nie tylko my możemy się 90 Lkomunikować z dowolnym człowiekiem na świecie, i każdy mieszkaniec świata może skontaktować ię z nami albo podjąć taką próbę. W następnych rozdziałach zajmiemy się niektóry- mi negatywnymi stronami telefonów komórkowych [ społeczeństwa telepatycznego. Zastanowimy się, jak iiożemy te wady złagodzić, obejść lub zapanować nad nimi. Nie zawsze warto być uchwytnym w każdej chwili Dawno, dawno temu, w 1976 roku, sto lat po wynale- zieniu telefonu, Marshall McLuhan zauważył, że sa- mochód to ostatnie miejsce, w którym mieszkaniec Ameryki Północnej może być sam. Mówiąc to, miał na myśli nie tylko kierowcę prowadzącego samochód bez pasażerów, ale i coś istotniejszego, mianowicie fakt, że od stu lat dzwonki telefonów zakłócały spokój do- mowy. Spostrzeżenie to było nad wyraz wnikliwe, a przy tym odrobinę przesadzone, jak większość wy- powiedzi McLuhana. W parkach i na górskich zbo- czach znalazłoby się wiele miejsc, gdzie człowiek mógł być sam, choć jadąc samochodem z prędkością 100 ki- lometrów na godzinę, miał gwarancję, że nie tak łatwo go dogonią, jak kogoś, kto idzie piechotą. Ale pod ko- niec XX wieku straciło to znaczenie. Telefon komór- kowy nie pozostawił nam ani jednego miejsca, gdzie moglibyśmy się odizolować - ani w samochodzie, ani w parku, ani na górskim szczycie. Z nastaniem telefonu odseparowanie się od kontak- tów z innymi ludźmi stało się wręcz sztuką. Z począt- ku był to normalny element naszego życia. W XX wie- ku sekretarki szkoliły się w umiejętności mówienia, że szefa nie ma, choć ten stał tuż obok biurka. Tę sa- 92 I mą przysług? świadczyli sobie nawzajem w domu mąż i żona. Gdybym miał wymienić kłamstwo, jakiego w wieku dorosłym najczęściej się dopuszczałem, było- by to chyba proszenie żony, żeby odbierając telefon, powiedziała, że nie ma mnie w domu. Sam też się jej rewanżowałem. (Niech jednak czytelnik, który mnie zna, nie denerwuje się - z pewnością bym tak nie po- stąpił, gdyby o niego chodziło!). Nawet dzieci nakła- nia się, żeby takim niewinnym kłamstwem chroniły spokój rodziców. Telefon komórkowy zdejmuje jednak ten obowią- zek z sekretarki, małżonka czy innych członków ro- dziny i nakłada go na ciebie. To najprawdopodobniej ty sam, a nie ktoś inny, odezwiesz się, kiedy zadzwoni. Ta nieunikniona okoliczność zrodziła rozmaite strate- gie uniku - od wyłączania telefonu do niereagowania na dzwonki. W większości przypadków twierdzisz przy tym, że nie słyszałeś telefonu, zapomniałeś, że jest wyłączony, albo upierasz się, że wcale nie był wy- łączony (i że dzwoniącemu źle się wydawało - wiado- mo, że najlepszą obroną jest atak). W tych strategiach uniku nie analizuje się przeważ- nie zagadnienia, dlaczego negujemy lub ukrywamy fakt, że w danym momencie nie mamy ochoty na roz- mowę. Dlaczego o wolność do n i eposługiwania się słowem trzeba aż tak walczyć? Pociecha dla pustelnika Nie licząc naprawdę przekonujących powodów - że masz właśnie jechać po babcię, która czeka na ciebie w deszczu na ruchliwym skrzyżowaniu - problem z uchylaniem się od rozmowy w danym momencie polega na tym, że taka odmowa kontaktu wydaje się 93 nieuprzejma. Ten pogląd wywodzi się być może z za- mierzchłych czasów, kiedy komunikowanie się z kimś, kto nie znajdował się w pobliżu, wcale nie było łatwe - skoro zadałem sobie tyle trudu, żeby napisać list, wysłać ci telegram albo dodzwonić się do ciebie przez ten trzeszczący telefon, powinieneś mi przynajmniej odpowiedzieć. Dzisiaj, kiedy codziennie zalewają nas nieproszone e-maile, łatwo je ignorować. Inaczej było w początkach poczty elektronicznej, w latach osiem- dziesiątych, kiedy otrzymanie e-maila miało posmak przygody, dostarczało dreszczyku i satysfakcji z fak- tu, że i ty, i nadawca znaleźliście się w cyfrowej ziemi obiecanej. Pamiętam pierwszy e-mail, jaki w życiu do- stałem od analityka mediów Langdona Winnera (au- tora Autonomous Technology) w odpowiedzi na mój, wysłany do niego - pierwszy, jaki w ogóle wysłałem. Było to krótko po załogowaniu się do Electronic Infor- mation Exchange System (EIES, jeden z pierwszych systemów on-line, działający na minikomputerze w New Jersey Institute of Technology w Newark), kie- dy odkryłem, że Winner też ma tam konto. Ucieszy- łem się niezmiernie! „Langdon mi odpowiedział!" - zawołałem do żony, która natychmiast przybiegła zobaczyć tę odpowiedź. Było to w czerwcu 1984 roku. W miarę jednak jak możliwości komunikowania się przybywa coraz więcej, pożądany niegdyś kontakt za- czyna irytować. Niedostatek informacji zmienia się w przeciążenie, które staje się z kolei niedostatkiem innego rodzaju, zaczynamy bowiem rozpaczliwie po- szukiwać strategii i informacji, które pomogłyby nam poradzić sobie z tym zalewem. Takie podejście się sprawdza. Wchodząc do biblioteki czy księgarni, wi- dzimy o wiele więcej książek, niż udałoby się nam przeczytać w ciągu życia, co dopiero zaś mówić o wy- pożyczeniu lub kupieniu w danej chwili, a jednak nie 94 czujemy się przytłoczeni - no, może na krótko. Dla- czego? Ponieważ jeszcze w dzieciństwie nauczono nas, jak mniej więcej rozmieszczone są książki na pół- kach bibliotek i księgarń. Wiemy, że beletrystyka jest w jednym dziale, literatura faktu w innym, a biografie jeszcze gdzie indziej. Wiemy też, że beletrystyka i lite- ratura faktu dzielą się na gatunki (fantastyka nauko- wa, historia), a w ramach każdego z nich książki usta- wione są w porządku alfabetycznym, według nazwisk autorów, w dziale biografii zaś według nazwisk boha- terów poszczególnych dzieł. Znamy te wszystkie zasa- dy, jakie rządzą spotkaniem z książką, i dlatego nawet w rozległych salach wypełnionych książkami ogarnia nas co najwyżej krótki przypływ niepokoju. Podobnym celom służą wyszukiwarki internetowe, wśród których w 2003 roku prym wiodła Google. Gdy- by nie one, nie dałoby się korzystać z sieci - przynaj- mniej w jej dzisiejszym kształcie. Klasyfikacja dzie- siętna Deweya w bibliotekach oraz wyszukiwarki w Internecie to dodatkowe pakiety informacji o nie- zmiernie istotnym znaczeniu, niezbędne do tego, by- śmy mogli jak najlepiej wykorzystać miriady papiero- wych książek i stron internetowych, do jakich mamy potencjalny dostęp. Odpowiednio działający system ułatwiający życie z bezprzewodowym telefonem ko- mórkowym musimy jednak dopiero stworzyć i upo- wszechnić. Dopóki to nie nastąpi, godnym podziwu, a może wzorowym typem obywatela będzie dla nie- których z nas pustelnik (lub też dla większości z nas w niektórych momentach). Skąd zacząć nasz powrót do cywilizacji? Chcąc po- czynić pierwszy krok ku poradzeniu sobie z nadmia- rem kontaktów, jaki nas czeka, powinniśmy moim zda- niem uznać, że mamy prawo do odmowy kontaktu i że nie musi to nikogo urażać. Swoboda komunikowania 95 się, jaką zapewnia ruchome ognisko domowe telefonu komórkowego, zawiera w sobie z pewnością swobodę niekomunikowania się. W świecie, w którym znajdo- walibyśmy się nieustannie w łączności z innymi, czy mielibyśmy na to ochotę, czy nie, sam akt komuniko- wania byłby prawie bez znaczenia. Jeśli nie mamy in- nego wyboru, jak być ciągle w łączności, komunikowa- nie się zatraca istotną cechę pozytywnego, umyślnego działania, szczególnego poświęcenia komuś uwagi. By- łoby w takim sensie mniej ludzkie - stałoby się nie tyle wyrażeniem wolnej woli, ile czynnością odrucho- wą, w większym nawet stopniu niż jedzenie, ponieważ zawsze możemy podjąć decyzję, żeby nie jeść, przynaj- mniej przez jakiś czas. Możemy nawet, na minutę lub dwie, wstrzymać oddech. Taki świat nieodmawialnej, wszechobecnej komu- nikacji nigdy się jednak nie ziści. Nie możemy być przez cały czas w łączności ze wszystkimi, ponieważ komunikowanie się z jedną tylko osobą - zwykła dwu- stronna rozmowa - oznacza, że w tym samym czasie nie kontaktujemy się w ten sposób z nikim innym. Okazuje się więc, że akt komunikowania się zawiera w sobie różne opcje, a dotyczą one nie tylko tego, czy chcemy w ogóle nawiązać kontakt, ale i tego, że jeśli decydujemy się z kimś go nawiązać, to z jakąś osobą w danym czasie nie będziemy się komunikować. Jakże jednak mamy zastosować tę nieuchronną lo- gikę uniku w praktyce posługiwania się telefonem komórkowym? Moglibyśmy zacząć od tego, żeby się nadmiernie nie przejmować ewentualnym urażeniem rozmówcy, który próbuje się z nami połączyć, kiedy jesteśmy nieosiągalni. W sytuacji kiedy większa część świata staje się osiągalna przez dwadzieścia cztery go- dziny na dobę, należałoby wypracować nowe zwyczaje ułatwiające unikanie kontaktu. 96 Taktyka uniku Odmowa kontaktu nie jest w społeczeństwie ni- czym nowym. Wywieszka z napisem „Nie przeszka- 323Ć" umieszczona na drzwiach pokoju hotelowego aznacza, że nawet pokojówka nie może zapukać i za- oytać, czy chcę, żeby posprzątała pokój. Nie chcę Vłaśnie teraz z nikim rozmawiać na żadne tematy, fte potrzebujemy żadnych wywieszek, żeby wiedzieć, że nie należy dzwonić do ludzi w porze, kiedy zapew- ie już śpią. Skrajnym sposobem regulowania naszych zacho- rań w dziedzinie komunikowania, a także innych iziałań, jest prawo, ale twarda ręka prawa to w tym względzie naprawdę toporna metoda. W lutym 2003 Iroku rada miejska Nowego Jorku uchyliła weto bur- Imistrza i zakazała używania telefonów komórkowych r teatrach i kinach na Broadwayu, a także, jakby tego I było mało, w muzeach, bibliotekach i na wystawach. (Zakaz nie objął imprez sportowych). Burmistrz Mi- chael Bloomberg tak oto wyraził swój sprzeciw: „Nie rahamy się powiedzieć «pst!» [...]. Niektóre formy za- Ichowania, niezagrażające zdrowiu lub bezpieczeństwu publicznemu, lepiej wprowadzać w życie nie poprzez prawodawstwo, ale mniej formalnymi metodami". Trafne spostrzeżenie. Co dalej? Czy mamy zaka- zać chrapania podczas publicznych występów? Karać grzywną osoby, które w kinie często za nami siadają i głośno komentują to, co się dzieje na ekranie? (Za złamanie zakazu używania komórki płaci się 50 dola- rów). Przyznam, że na początku każdego kursu uprze- dzam studentów, że mogą spać na moich zajęciach, pod warunkiem, że swoim chrapaniem nie będą zagłu- szali tego, co mówię. (Nawet jednak w takim wypad- ku nie karałbym chrapiących studentów obniżaniem 97 ocen. Uważam, że wystarczającą karą jest dla nich to, że nie usłyszą mojego błyskotliwego wykładu). Inną kwestią są oczywiście przyjęte w niektórych stanach zakazy rozmawiania przez komórkę trzyma- ną w ręku podczas prowadzenia samochodu. Są za- pewne niezbędne, ponieważ rozproszenie uwagi kie- rowcy może przesądzić o czyimś życiu. Poza tym przy kierowcy z komórką znajduje się mniej potencjalnych uciszaczy niż w kinie. Bywa też, że w samochodzie nie ma żadnego pasażera. Powszechniejsza rewolucja w dziedzinie unikania kontaktów będzie jednak wy- magała mniej surowych rozwiązań. Najskuteczniejszym sposobem na odcięcie się od niepożądanych połączeń jest decyzja o nieposiadaniu telefonu komórkowego w ogóle. Oznacza to jednak, że nie dotrą do nas również pożądane połączenia, nie mówiąc już o tym, że sami nie będziemy mogli dzwo- nić. Zawsze byli i nadal są ludzie, którzy publicznie lub anonimowo powiedzieli „nie" co najmniej jedne- mu z nowych mediów. Lewis Mumford darzył niechę- cią nie tylko radio i natychmiastowość dostarczanych przez nie informacji. Podobno w swoim domu w Ame- nii w stanie Nowy Jork wprowadził zakaz oglądania telewizji. Pisarze Harlan Ellison i Gore Vidal twierdzi- li w latach osiemdziesiątych, że nie mają zamiaru ko- rzystać z komputerów osobistych. Amisze, o których wspominałem w rozdziale 3, nie chcą używać żadnych technologii - z telewizją i telefonami włącznie - wy- magających podłączenia do centralnego zasilania albo doprowadzenia przewodów do domu. Korzystają jed- nak z telefonów komórkowych i laptopów zasilanych bateriami, a niektórzy z nich mają budki telefoniczne tuż koło swoich posiadłości. (Więcej piszę na ten te- mat w artykule The Amish Get Wired - The Amish?, 1993). Nawet przed wynalezieniem telefonu komórko- 98 wego trudno było wyrzec się korzystania z telefonu - w odróżnieniu od telewizji przekazuje on bowiem żywe głosy naszych przyjaciół, krewnych i partnerów od interesów. Przykład amiszów jest znamienny jeszcze z innych powodów. Otóż łatwiej wyrzec się korzystania z me- diów, kiedy wspiera nas podobnie myśląca grupa lu- dzi, niż wtedy, gdy czynimy to sami. Jeśli nie liczyć anonimowych grup skupiających zwolenników rezyg- nacji z komórek, małe jest prawdopodobieństwo, że opór wobec tego urządzenia szerzej się upowszechni. Istnieje nacisk oddziałujący w przeciwnym kierunku, i coraz bardziej się wzmaga: każdy nowy posiadacz telefonu komórkowego chce uzasadnić decyzję o jego nabyciu możliwością rozmawiania w dogodnym dla siebie momencie z przyjaciółmi, rodziną i współpra- cownikami. A możliwość taka istnieje, jeśli potencjal- ni odbiorcy także mają komórki. Pojedyncze osoby mogą, paradoksalnie, znaleźć się w sytuacji całkowite- go odcięcia od kontaktów towarzyskich - od bliskich osób znajdujących się poza domem, znajomych czy partnerów od interesów - jako że w dzisiejszym świe- cie możliwość połączenia się z nami przez telefon ko- mórkowy staje się w coraz większym stopniu warun- kiem wstępnym tego typu kontaktów. Brak komórki może utrudnić nie tylko życie towarzyskie, ale i pod- stawowe czynności, takie jak jedzenie - możliwość za- mówienia w restauracji posiłku na wynos przez tele- fon z samochodu ułatwia przecież życie. W świecie, gdzie każdy jest podłączony do jakiejś sieci, jedyną alternatywną opcją - na dobre czy na złe - staje się żywot samowystarczalnego pustelnika, który niczego nie potrzebuje od świata zewnętrznego. Ponieważ jednak w przypadku mediów dwukierun- kowych, takich jak telefon, do tanga trzeba dwojga, 99 osiągnięcie masy krytycznej, czyli stanu, w którym nieposiadanie komórki będzie upośledzało społecz- nie, nastąpi chyba o wiele później niż w przypadku mediów jednokierunkowych w rodzaju telewizora. Jak już wspomniałem, dopiero po siedemdziesięciu pięciu latach od pojawienia się telefonu znalazł się on w po- nad połowie amerykańskich gospodarstw domowych, a pierwsze telefony mobilne zainstalowano w samocho- dach bogaczy w latach pięćdziesiątych. Telewizor za- gościł natomiast w prawie wszystkich amerykańskich domach w dziesięć lat po tym, jak znalazł się na rynku w końcu lat czterdziestych, a komputer (z początku medium w zasadzie jednokierunkowe), który w postaci sprzętu Apple, CP/M, IBM oraz ich klonów pojawił się na początku lat osiemdziesiątych, po dwóch dekadach był już w ponad połowie domów. Powodem tak szyb- kiego przyjmowania się mediów jednokierunkowych jest fakt, że z telewizora, komputera czy starszej od nich książki możesz korzystać nawet wtedy, kiedy jes- teś sam, choćby w środku nocy, i nie potrzebujesz do tego żadnych umiejętności towarzyskich. (Wspomnia- łem jednak w rozdziale 2, że do obsługi komputera potrzebne są o wiele większe zdolności techniczne niż do korzystania z telewizora i telefonu. Pod tym wzglę- dem dwa ostatnie media mają ze sobą więcej wspólne- go niż każde z nich - z komputerem). Jednokierunkowy środek masowego przekazu - paradoksalne określenie, zważywszy na „masową" dystrybucję informacji, jaką zapewnia - wymaga pojedynczych, niepołączonych ze sobą konsumentów, i tym się różni od mediów służą- cych dwustronnej komunikacji. Z drugiej jednak strony, kiedy w przypadku me- dium dwukierunkowego, takiego jak telefon, zostanie osiągnięta masa krytyczna, społeczna kara za jego niezaakceptowanie wydaje się o wiele surowsza od ka- 100 ry za opór wobec medium jednokierunkowego. Na mo- ich zajęciach z przedmiotu „Wprowadzenie do środków masowego przekazu", które pod tą lub inną nazwą pro- wadzę na uczelniach już od ćwierćwiecza, zrobiłem ma- ły eksperyment. Powiedziałem studentom: wyobraźcie sobie, że jestem diabłem i mam zamiar pozbawić was wszystkich mediów z wyjątkiem jednego. Z którym nie chcielibyście się rozstać? Na telewizję, radio (ze wzglę- du na muzykę) i komputer oddawano zwykle po kilka głosów. W każdej grupie decydujące zwycięstwo odno- sił telefon. Niewielu ludzi bardziej ceni obraz czy głos przemawiające nie do nich, ale do kamery lub mikro- fonu, niż możliwość rozmowy z ukochaną osobą albo potencjalnym pracodawcą. Kiedy niedawno wprowa- dziłem jeszcze rozróżnienie między telefonem komór- kowym a stacjonarnym, okazało się, że komórkowy coraz częściej wygrywa. (Niektórzy dociekliwi studenci wiedzą, że połączenia telefoniczne mogą być dokony- wane przez Internet, wybrali więc to medium, zapew- niające dostęp zarówno do sieci, jak i telefonu, nie mó- wiąc o radiach internetowych). Liczebny rozrost obejmującej cały świat społeczno- ści użytkowników telefonów komórkowych działa rów- nież przeciw praktyce zastrzegania numerów komó- rek. Ktoś, kto ma taki telefon i nie chce udostępnić jego numeru znajomemu czy koledze z pracy, który o to prosi, ryzykuje zerwanie znajomości. Lepiej już chyba skłamać i wyprzeć się posiadania komórki, tyl- ko że kłamstwo takie zostanie zdemaskowane, kiedy w obecności osoby, którą oszukaliśmy, zadzwoni do nas ktoś, komu podaliśmy numer. Dzwonek da się oczywiście wyciszyć, ale w wypadku pilnego telefonu odbiorca i tak będzie musiał opuścić oszukanego zna- jomego i znaleźć miejsce, gdzie będzie mógł przyjąć rozmowę albo oddzwonić - coś jak Clark Kent, który 101 biegł do budki telefonicznej, żeby przemienić się w Supermana. Tylko że w przypadku komórki ta „budka" będzie się znajdować w kieszeni użytkowni- ka, a heroicznych zabiegów będzie wymagało przepro- wadzenie rozmowy. Wynika z tego, że numery telefonów komórkowych będą zapewne niedługo podawane do publicznej wia- domości, tak jak stacjonarnych. Pierwszym krokiem jest zaprzestanie pobierania opłaty za przyjmowaną rozmowę. (Numerów komórek nie upubliczniano właś- nie ze względu na te koszty). W 2003 roku książki tele- foniczne z numerami komórek znalazły się już w In- ternecie. W tym samym roku pojawiła się możliwość przenoszenia numerów, w tym również z telefonu sta- cjonarnego na komórkowy. W wywiadzie dla „The Christian Science Monitor" (Lamb, 2003) zauważyłem, że wszystko chyba zmierza ku temu, że numer telefo- nu komórkowego zastąpi numer ubezpieczenia, który w Stanach Zjednoczonych służy powszechnie identy- fikacji osoby [tak jak w Polsce PESEL - przyp. tłum.] - z tą tylko różnicą, że numer komórki stanie się „in- teligentnym" numerem identyfikacyjnym, na który będzie można do nas dzwonić. Najważniejsze w tej eksplozji dostępności jest to, że w miarę rozwoju społeczeństwa telepatycznego odmo- wa kontaktu nadal będzie zależała od indywidualnej decyzji - co nie dotyczy odmowy korzystania z telefo- nu komórkowego (niedługo każdy, kto posiada tele- fon, będzie miał również komórkę albo zastąpi nią aparat stacjonarny), a nawet podawania numerów ko- mórek (bo ich wykazy będą wkrótce dostępne, tak jak tradycyjne książki telefoniczne), ale odbierania tele- fonu w chwili, gdy dzwoni. Na listy nie musimy odpisywać od razu, uczymy się nie odpowiadać od razu na e-maile - wybieramy te, na 102 które trzeba natychmiast odpisać - i to samo będzie z telefonami na komórkę. Opóźnienie jest oczywiście integralną cechą wymiany listów, a nawet e-maili. Są asynchroniczne, nie interaktywne. Choć e-mail może zostać odebrany natychmiast po jego wysłaniu, nie za- czepia nas, nie woła i nie domaga się odebrania tak jak dzwoniący telefon. Dla telefonu komórkowego trudniej więc będzie opracować i wprowadzić w życie odpowied- ni zbiór zasad savoir vivre'u dotyczących unikania i opóźniania odpowiedzi. (Niektóre programy obsługu- jące pocztę elektroniczną sygnalizują nowy e-mail dźwiękiem. Komputer nie musi jednak być włączony, a poza tym, aby móc ten dźwięk usłyszeć, trzeba się na ogół znajdować w tym samym pomieszczeniu. Z dru- giej strony, komunikat tekstowy [SMS] przysłany na komórkę porównać można do dzwonka telefonu). Z czasem normy regulujące życie społeczne pozwolą na takie przerwy, ponieważ wymaga tego wrodzona potrzeba prywatności i kontroli nad komunikowaniem oraz właściwe nam tempo życia. Im więcej z nas będzie to czynić, w tym większym stopniu taka regulacja na- szej osiągalności przez komórkę stanie się społeczną normą. Ten sam przyrost ilościowy, który napędza ko- rzystanie z telefonów komórkowych, spowoduje, że przyzwyczaimy się do faktu, iż ich użytkownicy będą poza zasięgiem w czasie przez siebie wybranym. Spadek liczby dzwonków i publicznych rozmów, jaki w końcu nastąpi, powinien również zaradzić innej wa- dzie telefonu komórkowego - przeszkadzaniu osobom postronnym, na przykład w kinach i na przedstawie- niach teatralnych. W zeszłym roku byłem świadkiem, jak telefon zadzwonił podczas mowy pogrzebowej. Oso- biście nie miałem nic przeciwko temu, ponieważ wie- działem, że wykorzystam ten fakt w niniejszej książ- ce, a poza tym zmarły nie był moim bliskim. Pozostałe 103 lir osoby obecne na uroczystości miały jednak zupełnie inne odczucia. Niedawno dzwonek telefonu - wygry- wający melodię Take Me Out to the Ballgame (Za- bierz mnie na mecz) - rozległ się podczas wzruszają- cej przemowy Andrew Postmana nad trumną jego ojca Neila (któremu zadedykowałem tę książkę; Neil Postman był moim promotorem i najbliższym z mo- ich intelektualnych ojców). Andrew i większość żałob- ników powitali ten przerywnik z humorem. Po pierw- sze, potwierdził poglądy Neila, mającego krytyczny stosunek do technologii. Po drugie, Neil lubił base- ball. Żadne ograniczenie czasu rozmów przez komór- kę nie wyeliminuje jednak całkowicie tego problemu, chyba że zdecydujemy się korzystać z telefonu wy- łącznie w miejscach niepublicznych, ale to oznaczało- by przekreślenie jednej z jego najważniejszych zalet. W następnym rozdziale zajmiemy się telefonem ko- mórkowym jako intruzem zakłócającym życie spo- łeczne i towarzyskie. 6 Uciążliwy intruz Jadąc w 2000 roku pociągiem z Nowego Jorku do Waszyngtonu, byłem świadkiem małżeńskiej sprzecz- ki. Kłócąca się para nie krzyczała, nic nie wskazywało, że przejdzie do rękoczynów, ale rozmawiała tak głośno i z takim podnieceniem, że w odległości kilku rzędów przed nią i za nią każdy, kto nie spał mocnym snem, mógł ją usłyszeć. Rozejrzawszy się wokół, zauważy- łem, że większość pasażerów (ze mną włącznie) w czę- ści pociągu, w której odbywała się kłótnia, zajmowała się własnymi sprawami, nie zwracając na nią uwagi. Zaledwie kilka osób wymieniło krótkie spojrzenia. Kłótnia skończyła się po paru minutach. Jakieś dzie- sięć minut później zadzwonił telefon komórkowy. Je- go właścicielka wdała się w rozmowę o interesach. Mó- wiła głośno, było ją słychać tak samo, jak parę, która się przedtem kłóciła. W miarę jak rozmowa trwała, po- nad połowa pasażerów w danej części pociągu zaczęła sarkać, a niektórzy protestowali na głos. Dlaczego osoba rozmawiająca przez komórkę z kimś odległym bardziej zdenerwowała współpasażerów niż para spierająca się w ich obecności? Najgorsze, co da- łoby się powiedzieć o rozmowie służbowej, jaką pro- wadziła ta pani, to to, że była strasznie nudna. Kłótnia 105 małżeńska mogłaby, jak przypuszczam, zainteresować mimowolnych świadków - zabawny przerywnik, wy- miana obelg itp. - w tym jednak wypadku była równie mało zauważalna, jak służbowa konwersacja. Sprze- czająca się para nie poruszała żadnych pikantnych spraw, które mogłyby zwrócić uwagę współpasażerów. Dlaczego więc tak ich oburzyła rozmowa przez komór- kę? Zjawisko to najwyraźniej było tak rozpowszech- nione, rozmowy przez komórkę tak denerwowały wie- lu pasażerów, że linie kolejowe wprowadziły wkrótce nowe „udogodnienie" (jak Amtrak lubi nazywać doda- tkowe świadczenia): „cichy wagon", w którym nie wol- no używać telefonów komórkowych. Zazdrość o komórkę W początkach epoki telefonów komórkowych - mam na myśli połowę lat dziewięćdziesiątych, kiedy ich dzwonki zaczynały się już wszędzie rozlegać - wyda- wało mi się, że irytacja, z jaką reagowano na ich uży- wanie w miejscach publicznych, wynikała z zazdrości. Chciałbym mieć komórkę, dlaczego jej nie mam? A jeśli ja jej nie mam, to dlaczego ci nieliczący się z nikim ludzie, oddający się ostentacyjnej konsump- cji, afiszują się ze swoimi aparatami? (Pojęcie „osten- tacyjnej konsumpcji" lub „konsumpcji na pokaz" stworzył Thorstein Veblen - to on jako pierwszy w swojej klasycznej pracy Teoria klasy próżniaczej [1899] zauważył, że ludzie bogaci, którym się dobrze powodzi, odczuwają potrzebę demonstrowania swoje- go statusu). Moja wstępna hipoteza traciła jednak sens w miarę, jak rosła liczba właścicieli telefonów ko- mórkowych oraz osób denerwujących się z powodu ich używania. 106 Ciekawe byłoby moim zdaniem przeprowadzenie ankiety wśród ludzi, których używanie komórki przez inne osoby najbardziej irytuje. Podejrzewam, że będą to głównie ci, którzy sami nie chcieli mieć telefonu komórkowego. Myślę jednak też, że zmienił się praw- dopodobnie charakter tej zazdrości - jej przedmiotem nie jest posiadanie telefonu, ale fakt, że nikt do nas nie dzwoni. W grę wchodzą tu niewątpliwie różne odmiany za- zdrości. Jeśli osoba, do której nikt nie dzwoni, siedzi przy jednym stoliku z kimś, kto odbiera telefon, albo jest dla niego potencjalnym partnerem do rozmowy, denerwuje się, myśląc sobie: dlaczego rozmawiasz przez telefon, a nie ze mną? W epoce komórek klasycz- ny szczyt grubiaństwa przedstawia się następująco: ktoś się ze mną umówił na randkę, dlaczego rozmawia przez telefon z inną osobą? Zdałem sobie sprawę z ist- nienia tego „antyrandkowego" gatunku nie na podsta- wie własnego doświadczenia czy obserwacji, ale kiedy dziennikarka przygotowująca dla „Washington Post" materiał o telefonie komórkowym zapytała mnie, co myślę o facecie, który na pierwszej randce gada przez komórkę zamiast ze swoją partnerką. Odpowiedziałem, że facet jest wariatem, chamem, może jednym i dru- gim, a może próbuje zaimponować dziewczynie czymś, co było jeszcze wtedy bajerancką nowością. W końcu za moich czasów rozmowa telefoniczna była wstępem do randki, a czasami jej substytutem, nie zaś czynnością, której oddawaliśmy się wieczorem na mieście. (Artykuł Eve Zibart miał tytuł Rrring! rrring! rrringl Just when did the phone in your pocket become morę irrestistible than a real lwe person? [Dzyń! Dzyń! Dzyń! Odkąd to telefon, który nosisz w kieszeni, stał się atrakcyjniejszy od żywej osoby?]. Wspomniała między innymi o tym, jak komórki dzwoniły podczas oficjalnego przyjęcia 107 w Białym Domu, na pasterce w kościele św. Albana, w pi- suarze w restauracji Mongolian Grill w Bethesdzie, no i oczywiście podczas rozmów prowadzonych w różnych instytucjach. Przytoczyła moje powiedzenie, że właści- cieli telefonów komórkowych można porównać do kie- rowców: „Jedni prowadzą kulturalnie, inni bez przerwy przeskakują z pasa na pas"). Ale przyczyną irytacji wszechobecnego greckiego chóru, który krzywo spogląda i cmoka z dezaprobatą, kiedy z komórki korzystają całkiem nieznani mu lu- dzie, nie jest lekceważenie ze strony rozmówcy. Powo- dów zdenerwowania tej naprawdę licznej grupy ludzi musimy poszukać gdzie indziej. Jednostronne rozmowy Gdyby podsłuchiwanie uznać za sztukę, jej tema- tem i satysfakcją z jej uprawiania byłaby ciekawa, a przynajmniej warta usłyszenia konwersacja. Połowa rozmowy, jaką słyszymy, gdy ktoś rozmawia przy nas przez telefon komórkowy, nie spełnia tych wymagań. Słuchanie takie może być „zimne" w McLuhanow- skim sensie - sami mamy w swojej wyobraźni uzupeł- nić brakującą połowę - większość ludzi woli jednak, żeby podsłuchana przez nich narracja była nieco bar- dziej kompletna. Nawet telewizja, uznana przez Mc- Luhana za „zimną", czyli niekompletną w porówna- niu z kinem, dostarcza nam przeważnie więcej niż jedną stronę historii. (Za czasów McLuhana obraz te- lewizyjny był na ogół mały, niewyraźny i czarno-biały, co go różniło od filmów wyświetlanych na dużym ek- ranie. Zdaniem tego teoretyka mediów, im mniej in- formacji dostarcza dany środek przekazu, tym jest „zimniejszy" i tym bardziej nas przyciąga. Spostrzeże- 108 nie to tłumaczy chyba niezdrową fascynację wielu lu- dzi jednostronną rozmową, która budzi ich zaintere- sowanie, a jednocześnie irytuje, dają się wciągnąć, a zarazem mają ochotę krzyczeć i wierzgać. Zob. Mc- Luhan, Zrozumieć media, 1964 i Levinson, Digital McLuhan, 1999, gdzie jest więcej na temat mediów „gorących" i „zimnych"). Przysłuchiwanie się jedno- stronnej rozmowie nie przypomina więc słuchania I radia, oglądania telewizji, czytania książki czy posłu- giwania się innym jednokierunkowym medium, rela- cjonującym mniej lub bardziej kompletną, samodziel- ną, choć niekoniecznie zakończoną historię. Można to raczej porównać do oglądania w samolocie filmu bez dźwięku, kiedy lecimy klasą turystyczną i nie chce nam się zapłacić dodatkowo za słuchawki. Tylko że w przypadku podsłuchiwania czyjejś rozmowy przez komórkę nikt nam raczej nie ujawni drugiej połowy konwersacji, nawet za pieniądze. Audytorium jednostronnych rozmów powstało pier- wotnie w domu, gdzie telefon rządził przez pierwsze stulecie swego istnienia. Demon półkonwersacji po- głębiał zapewne, przynajmniej częściowo, irytację ro- dziców słyszących, jak ich nastoletnie dzieci gadają przez telefon. Dochodziły do tego bardziej otwarte niepokoje - wiadomo, że rozmowy takie zabierają czas, który należałoby poświęcić na odrabianie lekcji, telefon przerywa rodzinną kolację itp. Ale ktoś będą- cy świadkiem cudzej rozmowy w domowym zaciszu ma wyjścia, jakie nie są dostępne podsłuchiwaczom w miejscu publicznym. Na przykład żona, przecho- dząc koło mnie, kiedy rozmawiam przez telefon, uzu- pełnia od czasu do czasu moje wypowiedzi - odpowia- da na pytania, które zadaję, albo dorzuca jakieś komentarze. (Czasami odwraca to moją uwagę od pro- wadzonej właśnie rozmowy, ale potrafię robić kilka 109 rzeczy na raz). W najgorszym razie, kiedy irytacja z powodu słuchania prowadzonej w domu telefonicz- nej rozmowy osiągnie szczyt, zdenerwowany słuchacz może zawsze powiedzieć jej uczestnikowi, żeby wresz- cie skończył. Nie można tego z oczywistych względów zastosować wobec nieznajomych ludzi w miejscu pub- licznym. Choć mogłoby się wydawać, że w takim miej- scu łatwiej się oddalić od denerwującej nas konwersa- cji, z której słyszymy tylko połowę, a nieznajomi się raczej z tego powodu nie obrażą, sprawa wygląda od- wrotnie. Jeśli z powodu szczególnych przyczyn znaj- dujesz się w określonym miejscu publicznym - na przykład w restauracji albo w poczekalni u lekarza - nie możesz, ot tak sobie, wstać i wyjść. Nie wysią- dziesz z jadącego autobusu, w którym brzęczą komór- ki innych pasażerów. Natomiast w domu takie wyłą- czenie się nie stanowi przeważnie problemu, chyba że mieszkacie w kawalerce. Irytację, jaką odczuwamy, słuchając jednostronnych rozmów w miejscu publicznym, a także zazdroszcząc, że do nas nikt nie dzwoni, pogłębia jeszcze zapewne ton głosu podsłuchiwanej osoby. Niektórzy ludzie roz- mawiają przez telefon komórkowy głośniej niż w czte- ry oczy. Pamiętam, że moja babcia w latach pięćdzie- siątych podnosiła głos, mówiąc przez telefon do kogoś mieszkającego dalej, zwłaszcza w innej dzielnicy niż Bronx, gdzie znajdował się jej dom. Rozmawiając ze szczęśliwymi członkami rodziny przebywającymi na Florydzie, po prostu krzyczała. Coś z tego stylu udzie- liło się niektórym użytkownikom komórek. Być może brak przewodów czy inny kształt mikrofonu sprawia- ją, że nie mamy pewności, czy nasz głos gdzieś nie zaniknie. Połączenia telefonii komórkowej są obecnie z pewnością bardziej zawodne od połączeń przez linie naziemne. Ale nie pomoże na to podnoszenie głosu, 110 który natarczywie, ogłupiająco, a przy tym tak pros- tacko wdziera się w uszy mimowolnych podsłuchiwa- czy, niczym dokuczliwy owad, którego chciałbyś roz- gnieść, choć nie ciebie przecież użądlił. Podsłuchiwana mimowolnie rozmowa przez komórkę stanowi więc dla otoczenia niezbyt pożądany element. Dzwonek telefonu miewa jednak jeszcze gorsze wady. Dzwonki niezgody Dzwonek cudzego telefonu ma to do siebie, że oprócz uczucia zazdrości może budzić w osobie, która komórkę posiada i kocha, irytację jeszcze większą niż w kimś, kto nigdy tego urządzenia nie dotknął. Kiedy bowiem rozlega się dzwonek, każdemu z właścicieli komórek wydaje się, że dzwoni jego telefon. Ten od- ruch warunkowy ustępuje, kiedy podsłuchany odbior- ca zaczyna rozmowę. Zyskujemy wtedy przynajmniej pewność, że to nie do nas dzwoniono. Rozpowszechnienie się rozmaitych spersonalizowa- nych dzwonków tylko do pewnego stopnia rozwiązuje ten problem. Po kilku pełnych sygnałach wiemy już, że dzwonią nie do nas (chyba że zainstalowaliśmy so- bie ten sam urywek z Beethovena czy Mozarta albo Take Me Out to the Ballgame). Jednakże w samym momencie dzwonienia, zanim rozpoznamy specyficz- ną kadencję dzwonka, większość ludzi reaguje, moim zdaniem, na sam uogólniony sygnał. Niczym psy Paw- iowa podnosimy głowy, nadstawiamy uszu, wytężamy umysł - czegoś się spodziewamy. Jest to zapewne re- akcja w dużej mierze nieświadoma, ale swoje robi. Wyobraźmy sobie taką sytuację: czekamy na stolik w restauracji, a kierownik sali wywołuje nazwisko bar- dzo podobne do naszego. 111 Przypuszczam, że prędzej czy później, kiedy zw nek komórki częściej nas rozczaruje, niż nagroc - w zatłoczonych miejscach tak często się okazuje dzwonią cudze telefony, a nie nasz - przestaniemy agować wydzielaniem śliny, czy jak tam nazwać od] powiednik tej reakcji w opisywanej sytuacji. Ale w naj szym społeczeństwie telepatycznym może to potrwać jeszcze jakiś czas. Przez ponad wiek dzwonek telefonuj rozlegający się w domu natychmiast angażował nasząj uwagę. W miejscach publicznych dźwięk dzwonów używanych we wszystkich wielkich religiach z wyjąt- kiem islamu, przemawiał do nas od tysięcy lat. (Bicie'' dzwonów - peals - apelowało do nas, stąd podobień- \ stwo tych słów, wywodzących się ze starofrancuskiego apefer i łacińskiego appelare. W języku średnioangiel- skim słowo pele oznaczało wzywanie przez dzwon koś- cielny, kontekst religijny był wyraźny). Dzwonek tele- fonu komórkowego osadzony jest więc, rzec można, w kontekście dawnych tradycji, długo więc nie będzie się przechodziło nad nim do porządku dziennego, ani w miejscach prywatnych, ani publicznych. (Tak się składa, że pele - po hebrajsku cud - to nazwa jednej z izraelskich sieci telefonii komórkowej, Pele-Phone, 0 czym wspomniałem na początku rozdziału 1). Niechętna reakcja na dzwonek cudzego telefonu rozlegający się w miejscu publicznym oznacza godne ubolewania odejście od tradycji publicznego dzwonie- nia. W samej Europie tradycja bicia w dzwony - we wsiach i miastach - sięga co najmniej VI wieku n.e. Dźwięk kościelnych dzwonów nie zawsze oznajmiał radosną wieść, ale zawsze zwiastował coś ważnego 1 godnego uwagi. Bicie w dzwony było w gruncie rze- czy pierwszą formą natychmiastowej i scentralizowa- nej masowej komunikacji o dalekim zasięgu. Było głośniejsze od bicia w bębny czy ludzkiego głosu, je- 112 dzwon wystarczał, by dotrzeć z przekazem dale- ko Dzwony nie miały takiego zasięgu jak telegraf, i słychać je było natychmiast, no i o trzynaście wie- ków wyprzedziły wynalazek Morse'a. Prasę drukarską w Europie wyprzedziły o prawie tysiąc lat. Wykorzys- tywały fakt, że ludzkie ucho słyszy dźwięk dobiegają- cy z każdego kierunku. (Inaczej niż oko, które widzi tylko to, co ma przed sobą. McLuhan nazwał tę właści- wość ucha „przestrzenią akustyczną" i odnotował po- dobieństwo do transmisji za pomocą mediów elektro- nicznych, która także może jednocześnie docierać w różne miejsca. Zob. Levinson, McLuhan's Space, 1990, gdzie piszę także o podobieństwie między prze- strzenią akustyczną a cyberprzestrzenią). Angielskie słowo broadcast - transmisja - oznaczało z początku siew rzutowy. Flamandzki artysta Johannes Strada- nus w podpisie pod swoją ryciną przedstawiającą tęt- niącą życiem szesnastowieczną drukarnię uchwycił masowy charakter mediów akustycznych oraz prze- łom, jakiego w masowym komunikowaniu dokonała prasa drukarska: „Tak jak jeden głos może dotrzeć do wielu uszu, tak i słowo pisane trafia na tysiące arku- szy" (w książce Agassiego, 1968, s. 26, znajduje się do- bra reprodukcja tej ryciny). Problem, jaki się wiąże z dzwonkiem telefonu ko- mórkowego jako potencjalnym źródłem irytacji, pole- ga na tym, że w odróżnieniu od kościelnego dzwonu dobywa się on z przestrzeni prywatnej, z czyjejś kie- szeni, ale rozlega się w przestrzeni publicznej. Tym- czasem dzwon kościelny od początku do końca sły- chać w przestrzeni publicznej. Dzwon taki zna swoje miejsce, które w każdym calu ma publiczny charak- ter, nawet gdy dźwięk przenika do domów. Telefon komórkowy swojego miejsca nie zna. Może zadzwonić wszędzie; raz jego dźwięk adresowany jest do ciebie, 113 choć ja go słyszę, innym razem zwraca się do mnie, a ty go słyszeć nie chcesz. Taka sytuacja może być denerwująca. Wszystkie wady dzwonka telefonu komórkowego - emocje zazdrości i irytacji, jakie budzi - można więc złożyć na karb tego, że rozlega się w nieodpowiednim miejscu. Niektóre miejsca są jednak jeszcze mniej odpo- wiednie niż inne. Wszystkie nieodpowiednie miejsca Jeżeli weźmiemy pod uwagę niestosowność korzys- tania z telefonu komórkowego, to możemy wyróżnić trzy rodzaje miejsc: zawsze odpowiednie, zawsze nie- odpowiednie, czasami nieodpowiednie. Najłatwiej określić te pierwsze - każde miejsce, w jakim chciałbyś przebywać, odbierając telefon lub dzwoniąc z niego, które nie znajduje się w zasięgu słuchu innej osoby. Plaża, las, twoja sypialnia lub biu- ro, gdzie akurat jesteś sam, restauracja, w której nie ma innych gości - wszędzie tam można swobodnie prowadzić rozmowę. (Proszę zauważyć, że nie wspo- mniałem o personelu restauracji - ty jesteś klientem i jeśli nie przeszkadzasz innym gościom, masz prawo dowolnie korzystać ze swojej komórki). Sam możesz być niezadowolony, że ktoś do ciebie dzwoni, ale to już całkiem inna sprawa (była o niej mowa w poprzed- nim rozdziale). Mówimy o tym, kiedy i dlaczego dzwo- nek telefonu i następująca po nim rozmowa mogą przeszkadzać innym. Prawie równie łatwo wymienić okoliczności i miejs- ca, w których używanie komórki jest zawsze niesto- sowne. Niemal zawsze będzie to przemówienie nad 114 trumną - chyba że zadzwoni akurat dawno zaginiony krewny zmarłego, prezydent Stanów Zjednoczonych albo osoba, z którą kontakt żałobnicy uznają za szczę- ście lub zaszczyt. Są okoliczności zawodowe wyklu- czające używanie komórki, z wyjątkiem niezmiernie rzadkich przypadków. Na myśl przychodzi chociażby chirurg wykonujący operację - chyba że w grę wcho- dziłoby przekazanie mu przez komórkę istotnych me- dycznych informacji z ostatniej chwili, mogących za- decydować o życiu człowieka na stole operacyjnym. Na ogół jednak strefy zakazane łatwo wyliczyć. Zakaz używania telefonów komórkowych w nowojorskich te- atrach i muzeach zaklasyfikował te miejsca - z czym gotów jestem się sprzeczać - do tej samej kategorii co sala operacyjna. Restauracje znajdują się prawie dokładnie pośrod- ku i to stwarza istotne problemy natury społecznej i towarzyskiej. W wytwornych drogich lokalach roz- mowy przez komórkę toleruje się mniej chętnie niż w kawiarniach, przybytkach z fast foodem i podrzęd- nych knajpach. Widziałem znaki zakazu używania ko- mórek nawet w średniej klasy restauracjach, ale ni- gdy w barach samoobsługowych czy tanich lokalach. Nigdy nie zauważyłem czegoś takiego w McDonald's, Burger Kingu czy Wendy's. Właściwie nie wiem, dla- czego tak jest. Czyżby bogaczom przysługiwało więk- sze prawo do ochrony przed atakiem akustycznym? Może po prostu płacą za możliwość spożywania posił- ku w najlepszych dostępnych warunkach albo takich, nad którymi panują. Znamienne jest, że wchodzi w to wolność od niepożądanych dzwonków cudzych telefo- nów kosztem tego, że sam nie odbierzesz połączenia, na którym może ci zależeć. Mamy tu do czynienia z ciekawym odwróceniem Veblenowskiej „ostentacyj- nej konsumpcji": z początku nowobogaccy afiszowali 115 się ze swoimi komórkami, ale po jakichś dziesięciu latach zaczęli bywać w restauracjach, gdzie używanie komórek jest zabronione. Cóż, jeśli ktoś jest aż tak zamożny, z pewnością stać go na zatrudnienie ludzi, którzy będą odbierali za niego przynajmniej telefony służbowe poza zasięgiem jego słuchu. Im bliżej rozlega się dzwonek i słychać rozmowę, tym bardziej nam to przeszkadza, bez względu na ja- kość potraw i rangę lokalu. Dlatego rozmowa telefo- niczna bardziej urazi osoby, które siedzą z tobą przy jednym stole, niż kogoś w innym rogu sali, i to nie dlatego, że ci ostatni mniej słyszą. Chodzi o to, że lu- dzie siedzący przy jednym stole chcą z tobą rozma- wiać albo przynajmniej mają na to nadzieję. Tamtym w drugim końcu sali twoje istnienie jest zupełnie obo- jętne - chyba że prowadzona przez ciebie rozmowa za- kłóca im spokój. Ale bywa tak, że twój współtowarzysz okazuje dla prowadzonej przez ciebie rozmowy więcej wyrozumiałości i tolerancji niż ktokolwiek inny znaj- dujący się w restauracji - jest to na przykład kolega po fachu, ukochana osoba albo ktoś, kto rozumie, jak istotny jest dla ciebie telefoniczny kontakt w danej chwili, i gotów jest zrezygnować z ewentualnej kon- wersacji z tobą. Granica między zrozumieniem a urazą bywa jednak cienka jak ostrze brzytwy. Czy twój współtowarzysz jest na tyle pewien trwałości łączącego was związku - służbowego czy osobistego - że nie ma nic przeciwko twojej rozmowie przez telefon, a nawet do niej zachę- ca? Wszystko zależy od tego, jaki związek łączy cię z osobą siedzącą obok, a także z tą, z którą rozma- wiasz, różnica zaś może być tak subtelna i głęboka jak uderzenie serca. Pod wieloma względami podstawowe znaczenie ma właśnie związek, jaki nas łączy z osobą będącą świad- 116 kiem rozmowy, nie zaś miejsce, w którym rozlega się dzwonek telefonu. Chcąc określić czynniki, które de- cydują o tym, czy rozmowa prowadzona przez komór- kę może zostać uznana za obraźliwą dla audytorium, należy sobie przede wszystkim zadać pytanie: jaka relacja - emocjonalna lub innej natury - łączy świad- ka z rozmawiającym? Od takich czynników psycholo- gicznych zależy stosunek do podsłuchanej rozmowy. Jeśli audytorium nie ma wobec ciebie żadnych emo- cjonalnych (lub innej natury) oczekiwań, przysłuchi- wanie się twojej rozmowie przez komórkę może je w najgorszym wypadku zirytować. Jeśli natomiast świadek zainwestował uprzednio w ciebie albo w twój czas, ryzyko bywa większe. Bez uwzględnienia związków, jakie zachodzą mię- dzy dzwoniącym a odbiorcą, audytorium a mówiącym, a nawet między osobami, z których składa się audyto- rium, niewiele da się zrozumieć z reakcji na telefon komórkowy. Rozmowa przez komórkę prowadzona przez kogoś spoza grupy mniej zdenerwuje grono przyjaciół pogrążone w konwersacji niż zbiór niezwią- zanych ze sobą osób, których uwaga nie jest skupiona na niczym konkretnym. Telefon komórkowy jest urządzeniem o tak społecz- nym charakterze, iż na niewiele się zda analizowanie jego wpływu na jednostkę, wyabstrahowaną ze związ- ków z innymi osobami, niezależnie od tego, czy są w danej chwili obecne, czy też nie. Przez komórkę nie można przecież mówić do siebie, i tym jej użytkowa- nie się różni od wyszukiwania informacji w Interne- cie, oglądania telewizji, słuchania radia lub czytania książki. (Książkę trudno czytać inaczej niż samemu, chyba że ktoś czyta ci ją na głos, ale wtedy słuchasz jej, a nie czytasz. Jak wspominałem w rozdziale 3, lek- tura jest czynnością raczej zaborczą. To, co mówią lub 117 śpiewają w radiu, w znacznej części dociera do ciebie, kiedy rozmawiasz jednocześnie z inną osobą znajdu- jącą się w tym samym pokoju. Tak samo jest z telewi- zją. Zwracanie uwagi na coś innego podczas czytania oznacza jednak oderwanie się od lektury). W następnym rozdziale zajmiemy się wpływem te- lefonu komórkowego na podstawowy ludzki związek - rodzinę, i to w różnych fazach: od romantycznych relacji prowadzących do jej założenia, do stosunków między rodzicami a dziećmi, będących jednym z ko- lejnych etapów jej rozwoju. . Dzieci na smyczy Gdyby ktoś chciał opowiedzieć bajkę ze świata tech- nologii o długo oczekiwanym urządzeniu, które, kie- dy weszło do powszechnego użytku, przyniosło skutki całkiem odmienne od przewidywanych korzyści, była- by to historia o telefonach i nastolatkach. Zaczęłaby się w latach pięćdziesiątych, kiedy tele- fon istniał już mniej więcej siedemdziesiąt pięć lat. Dopiero jednak w połowie XX wieku trafił do domów większości Amerykanów, a nastolatki mogły z niego korzystać. Był to okres przełomowy dla niejednego wynalazku, który miał zmienić społeczeństwo. Tele- wizory pojawiały się w domach jeszcze szybciej niż telefony. Miasta wylewały się na przedmieścia, dokąd dotrzeć można było głównie samochodem. Wszystkie te wspaniałe nowe technologie stały się w rodzinie kością niezgody. Kto ma prowadzić samo- chód? Nastolatek, który siadł za kółkiem, mógł się łatwo znaleźć poza zasięgiem kontroli rodzicielskiej. Kto ma decydować o tym, jakie programy będzie się oglądało w telewizji? Na długo przed pojawieniem się pilota i wyrywaniem go sobie z rąk, kłóciliśmy się wciąż z siostrą - a w latach pięćdziesiątych byliśmy dziećmi, nie nastolatkami - o to, jaki program włączyć. 119 Ojca wciąż jeszcze zadowalało oglądanie czegokolwiek na ekranie magicznej skrzynki, w roli arbitra wystę- powała więc matka. Spory dotyczące telefonu toczyły się jednak na zupeł- nie innym poziomie, ponieważ nie będzie przesadą stwierdzenie, że naruszył on świętość domowego ogni- ska. Możliwość dzwonienia i odbierania telefonów pod- ważyła rodzicielski autorytet. Nastolatki słusznie uznały telefon za urządzenie zapewniające dostęp do tego, co się najbardziej w ich życiu liczy - rozmów z przyjaciółmi, chłopakami, dziewczynami. Mając podczas kolacji do wyboru kanapkę z wędliną, czy nawet stek, i telefon od przyjaciela, żaden chyba nastolatek nie zdecydowałby się pozostać przy stole. Kiedy zaś telefony i odrębne linie telefoniczne pojawiły się w sypialniach - u mnie nastąpi- ło to w 1963 roku, kiedy miałem 16 lat (zarobiłem na własną linię, pracując w stoisku z napojami i lodami przy Grand Concourse w Bronksie) - całkiem straciła znacze- nie klasyczna kara, polegająca na odesłaniu delikwenta „do swojego pokoju", gdzie miał zmagać się z wyrzutami sumienia. (Podobny skutek miało umieszczenie w dzie- cinnym pokoju telewizora, a następnie komputera. Ze- słanie do tegoż pokoju zaczęło oznaczać możliwość kon- taktu z nieskończonym światem ludzi i informacji, o wiele na ogół ciekawszych od tych w najbliższym domowym otoczeniu, poza dziecinnym pokojem). W trakcie tych przepychanek wokół telefonu jedno pozostawało niezmienne - nastolatek chciał mieć apa- rat, a przynajmniej dostęp do niego, a rodzice stawiali opór. Nikt by nie przewidział, że niebawem nadejdzie dzień, kiedy rodzice będą się domagali od dzieci, żeby miały swoje telefony, a do tego cały czas włączone. 120 Ręka trzymająca za kołnierz Krytycy mediów co najmniej od początku XX wieku wykazywali szczególną troskę o dzieci. Z początku niepokoił ich zgubny wpływ kina - William A. McKee- ver z Kansas w artykule Motion Pictures: A Pńmary School for Cńminals (Kino: szkoła podstawowa dla kryminalistów), zamieszczonym w 1910 roku w maga- zynie „Good Housekeeping", dowodzi, że zatęchłe sa- le kinowe, w których dzieci spędzają popołudnia, nisz- czą moralny kręgosłup przyszłości narodu. W połowie XX wieku za główne zagrożenie zaczęto uważać komik- sy i telewizję. Książka Marie Wynn The Plug-In Drug (Narkotyk podłączony do gniazdka, 1977) była chyba najsłynniejszym z wielu ataków na telewizję. Autor- ka stwierdza, że oglądanie telewizji może uzależnić, zwłaszcza dzieci. Myślę, że w społeczeństwie, gdzie na- wet miłość określa się mianem uzależnienia, nie jest to zbyt naciągana metafora. W rzeczywistości nie ma żadnych punktów zbieżnych między prawdziwym fiz- jologicznym uzależnieniem, jak np. od heroiny, a psy- chologicznymi „nałogami" w rodzaju oglądania te- lewizji. (Jeszcze dalej posunął się Jerry Mander w opublikowanej w 1978 roku książce Four Arguments for the Elimination of Television [Cztery argumenty za wyeliminowaniem telewizji]. Z całą powagą dowo- dził, że oglądanie telewizji może spowodować raka). Pod koniec XX wieku czarnym charakterem stał się Internet. Stąd wzięła się ustawa o przyzwoitości ko- munikacji z 1996 roku, słusznie obalona przez Sąd Najwyższy jako niezgodna z konstytucją. Przewidy- wała ona karę do 100 tysięcy dolarów grzywny i dwa lata więzienia za umieszczanie w Internecie „nieprzy- zwoitych" materiałów, które byłyby dostępne dla dzie- ci. (Zob. moje Miękkie ostrze, 1997, oraz rozdział 10 121 1 niniejszej książki). W porównaniu z Internetem me- dium przyzwoitym stała się telewizja, która wcześniej przyczyniła się do wyniesienia kina na bardziej godną szacunku pozycję, bliższą statusowi teatru (w czasach Szekspira uchodzącemu za rozrywkę nieprzyzwoitą). Z pewnością telewizja nie może posłużyć do śledzenia dzieci i składania im niemoralnych propozycji, i z te- go choćby powodu rodzice wolą, żeby dziecko stało się telemaniakiem, a nie nałogowym surferem po sieci. I jest to zasadne. (Skoro już mowa o dzieciach i Inter- necie - jest ogromna różnica między pornograficzny- mi stronami, do których mogą mieć dostęp nieletni, a seksualnymi drapieżnikami, polującymi w Interne- cie na osoby w różnym wieku. Pierwsze zagadnienie wiąże się z wolnością słowa, prawem do dostępu do informacji, kwestią prawnej definicji nieprzyzwoitości itp. Drugie to sprawa groźnych przestępstw dokony- wanych on-line i off-line. Internet może stać się waż- nym narzędziem zwalczania tego typu przestępstw, jeśli wykorzysta się go do rozpowszechniania infor- macji o seksualnych drapieżnikach, łącznie z ich zdję- ciami i adresami). Jakie miejsce w tej nieustającej debacie o dzieciach i mediach zajmuje telefon komórkowy? Jako urządze- nie interaktywne i dwukierunkowe bardzo się różni od mediów omówionych powyżej. Kino, telewizja i por- nograficzne strony w Internecie dostarczają nieinter- aktywnej, jednostronnej informacji. Internetowi prze- stępcy działają rzecz jasna interaktywnie - albo próbują to robić - ale w odróżnieniu od telefonu ko- mórkowego Internet umożliwia łatwy kontakt z obcy- mi, przez co między innymi stanowi zagrożenie dla dzieci. Czy mamy powody, by się niepokoić negatywnym wpływem telefonu komórkowego na nasze dzieci? Po- 122 wiedziałbym, że tak, ale nie dlatego, że komórka daje im dostęp do niepożądanych materiałów. Obawy po- winien budzić raczej fakt, że zbyt ściśle przywiązuje dzieci do rodziców. Były czasy - właściwie przez całą historię rodzaju ludzkiego - kiedy nastolatki mogły się oddalić od ro- dziców. Wydaje się, że to fakt oczywisty. Chcesz się od nich oddalić - wychodzisz z domu. Ale telefon komór- kowy uniemożliwia tę codzienną ucieczkę, chyba że nastolatek prowokacyjnie go wyłączy albo skłamie, że przestał działać. Do pewnego wieku dzieci nie powinny oczywiście pozostawać zbyt długo poza zasięgiem rodziców albo przynajmniej odpowiedzialnych osób dorosłych. Na- stolatki to jednak co innego. Takie stworzenie, doros- łe z biologicznego punktu widzenia, ale z prawnego i społecznego -jeszcze nie, często odczuwa pragnienia właściwe ludziom dorosłym, nie ma jednak środków, by je zaspokoić. Telefon w domu umożliwiał nastolat- kowi postępowanie właściwe dorosłemu, przynajmniej w odniesieniu do informacji. Telefon nie pyta o wiek ani o legitymację, jaką trzeba na przykład okazać, żeby dostać się na film dozwolony od lat osiemnastu. Byłeś pod dachem rodziców i pod ich kontrolą, ale telefonu- jąc, znajdowałeś się o wiele kilometrów od domu. Dlaczego nie rozszerzyć tej możliwości na czas spę- dzany poza domem? Zapewniły to (i nadal zapewnia- ją) automaty telefoniczne, ale komórka spisuje się o wiele lepiej. Możesz w dowolnym czasie, z dowolne- go miejsca, zadzwonić do kogo chcesz, każdy też może zadzwonić do ciebie, ale... Ten „każdy" może być twoim ojcem lub matką, ty- mi właśnie dorosłymi, spod których nadzoru chciałeś Slę wymknąć. Dzięki komórce nie tylko rodzice mogą zadzwonić do ciebie, ale i ty do nich. Pod pewnymi 123 względami jest to gorsze, ponieważ obarcza cię obo- wiązkiem. Telefon komórkowy pozbawia cię wymó- wek, do jakich się uciekałeś, kiedy nie zadzwoniłeś do domu o umówionej porze. Jeśli z jakiegoś powodu te- go nie zrobiłeś, rodzice mogą się zawsze z tobą skon- taktować. Telefon komórkowy rozciąga więc i wzmacnia ro- dzinne ścięgna. W dobrym i złym sensie - a skutki bywają dwojakie - nie ma już dzisiaj miejsca, gdzie byłoby można uciec przed rodziną. O ile przedtem dom był fizyczną przestrzenią, którą się z nią dzieli- ło, a także miejscem międzyrodzinnej komunikacji, wychodząc zaś z domu, opuszczało się tę przestrzeń i przekreślało prawie wszystkie możliwości komuni- kacji, o tyle dziś telefon komórkowy podtrzymuje łączność z bliskimi, choć w domu nas nie ma. Dom jako konkretne miejsce staje się z punktu widzenia komunikacji w rodzinie mniej istotny. Ruchome ogni- sko domowe spełnia niektóre podstawowe funkcje ro- dziny. Komórka jest takim ruchomym ogniskiem do- mowym nie tylko dlatego, że zapewnia dostęp do wielu różnych rodzajów informacji, ale i z tego względu, że sedno tych informacji ma rodzinny charakter. Za na- ciśnięciem klawisza istotne aspekty rodziny można odtworzyć w dowolnym miejscu. Dlaczego miałoby to przynosić szkodliwe skutki? Czy rodzina, ogólnie rzecz biorąc, nie jest czymś pozy- tywnym, a jej umacnianie - pożądanym procesem? Bez wątpienia. Jednakże częścią procesu dojrzewa- nia, stawania się dorosłym, a w tym częścią właściwej funkcji rodziny, jest również odejście z rodzinnego domu. Nie do końca. Niekoniecznie w sensie fizycz- nym. Oznacza to jednak przejście od stanu, w któ- rym rodzice powinni nadzorować i nadzorują prawie wszystkie czynności dzieci, do sytuacji, w której tego 124 r nie czynią. Przejście z dzieciństwa w dorosłość mog- libyśmy zdefiniować jako przemianę regulacji stosun- ków między rodzicami a dziećmi z przymusowej w do- browolną. Joshua Meyrowitz w książce No Sense of Place (1985) wyraził pogląd, że jednakowy dostęp rodziców i dzieci do informacji nadawanych przez telewizję - a w daw- niejszych czasach warunkiem korzystania z informa- cji zawartych na przykład w gazetach była umiejęt- ność czytania, osiągana w pełni w wieku dorosłym - sprawił, że dzieci upodobniły się do dorosłych. Dzię- ki nadającym na okrągło informacyjnym telewizjom kablowym dowiadywały się tyle samo, co oni o ata- kach terrorystycznych z 11 września 2001 roku i o woj- nie w Iraku w 2003 roku. Dzieci korzystające z Inter- netu znajdują się często w tej samej informacyjnej sferze, co dorośli (stąd niepokoje o ich narażenie na kontakt z pornografią - z przyczyn, które już wyjaś- niałem, nie jest to powód do cenzurowania sieci, war- to jednak, by rodzice mieli tę możliwość na uwadze). Telefony komórkowe wszakże, mimo że z początku zdawały się kontynuować tę tendencję, umożliwiając dzieciom taki sam dostęp do świata ludzi z telefona- mi, jakim dysponowali ich rodzice, mogą - paradok- salnie - zahamować ten trend. Komórka, stwarzając sytuację, w której dzieci i nastolatki stają się bardziej odpowiedzialne przed rodzicami, utrwala rozróżnienie między dzieckiem a dorosłym - między kimś, kogo się rozlicza (nastolatkiem) a rozliczającym (rodzic). Jeśli wszakże będzie to trwało zbyt długo i okaże się zbyt skuteczne - jeśli nastolatek za długo będzie mu- siał się trzymać matczynej spódnicy, jeśli będzie uwiązany na komórkowej linie holowniczej - telefon komórkowy może przeszkodzić w rozwoju dziecka w niezależną dorosłą osobę. 125 Komórka świetnie się spisuje na obu krańcach tego procesu transformacji - w odniesieniu do małego dziec- ka oraz do człowieka w pełni dorosłego - ale nie w je- go środku, w samym momencie przemiany, w punkcie zwrotnym przypadającym na wiek nastoletni. Jest uży- teczna dla rodziców, którzy muszą utrzymywać kontakt z dzieckiem, i vice versa, a także dla ludzi dorosłych, którzy chcą, decydują się świadomie na utrzymywanie kontaktu z rodzicami. Urządzenie to, zapewniające ciąg- ły kontakt, może jednak zakłócić stadium przejściowe, kiedy dzieci stają się dorosłymi, stawiają pierwsze kroki ku informacyjnej samowystarczalności - etapowi, na którym przestaną rozliczać się przed rodzicami. Telefon komórkowy nie jest jeszcze w użyciu tak długo, by to potencjalnie otępiające oddziaływanie na nastolatki dało się wymierzyć. Jeśli się jednak okaże, iż rzeczywiście wywiera taki skutek, rozwiązaniem będą odpowiednie postawy społeczne, ograniczające możliwość nieustannego dostępu do nastolatków, jaki zapewnia komórka. (Proszę zauważyć, że nie chodzi tutaj o ograniczenie dostępu nastolatków do świata, ale możliwości nieustannego kontaktowania się z ni- mi rodziców). I w tej sferze, tak jak w przypadku in- nych ewentualnych niedogodności, jakie telefon ko- mórkowy powoduje w życiu społecznym, powinien się wytworzyć określony zwyczaj. Mężowie i żony na zawołanie Rodzice i dzieci nie są jedynymi członkami rodziny, których wzajemne relacje telefon komórkowy zmie- nił, a nawet zrewolucjonizował. Mężowie i żony także mogą pozostawać w nieustannym kontakcie - nie tyl- ko ze światem, ale i ze sobą. 126 Kontakty między małżonkami mają inny charakter niż między rodzicami a dziećmi. Są, przynajmniej z zasady, swobodniejsze - każde z partnerów ma pra- wo nie odbierać telefonów czy też nie dzwonić do dru- giego. Przed pojawieniem się telefonu komórkowego tak właśnie w praktyce było, a już zwłaszcza kiedy mąż lub żona przebywali poza domem. (Jeśli ktoś znajdował się w domu, a nie był fizycznie ograniczo- ny, na przykład przez chorobę, można się było spo- dziewać - i nadal tak jest - że odbierze telefon). Jak już się jednak przekonaliśmy, sama możliwość łatwe- go ustanowienia kontaktu telefonicznego, jakiej przed- tem w praktyce nie było, subtelnie, ale zasadniczo zmienia strukturę oczekiwań. Jeszcze do niedawna funkcjonowała granica mię- dzy życiem rodzinnym a pracą, między żoną przeby- wającą w domu a mężem znajdującym się w pracy i vice versa, czy też między małżonkami, z których każde znajdowało się w swoim miejscu pracy. Łatwo było się połączyć tylko w jednej sytuacji: z pracy do domu. Dzwonienie z domu do pracy nie było już takie proste. Miejsce pracy odgradzała od domu ochronna tarcza - możliwa do sforsowania, ale składająca się z kilku warstw, niczym płaszcz z wieloma podszewka- mi. Kiedyś dzwoniąc do kogoś do biura, trzeba było sforsować zaporę w postaci sekretarki. Jeszcze bar- dziej oddaleni od telefonu byli pracownicy fizyczni. Przywołanie robotnika do telefonu, który odbierało się w biurze, zależało od dobrej woli szefa. (Jeśli pra- cownik znajdował się daleko od biura, nawet i to nie wchodziło w grę). Numery bezpośrednie i wewnętrzne wyeliminowały w wielu miejscach tych pośredników, ale urzędnik znajdujący się daleko od swojego biurka był nadal w ciągu dnia pracy nieosiągalny albo trudno osiągalny. Telefon komórkowy radykalnie zmienił tę 127 sytuację, eliminując wszystkie warstwy ochronne. je_ go dzwonek rozlega się w kieszeni urzędnika lub ro- botnika, bez względu na to, jaką marynarkę czy kom- binezon, i z iloma podszewkami, ma on akurat na sobie. Dom już od blisko dziesięciu lat znalazł się ostrzałem pracy biurowej. Stało się tak za sprawą ternetu i poczty elektronicznej, umożliwiających zdal- ną pracę w domu, jeśli ma się komputer i modem lub inne urządzenie do transmisji danych. Internet do- prowadził do tego, że sypialnia stała się miejscem od- powiednim dla stosunków o zupełnie innym charak- terze - chodzi tym razem o stosunek pracy, stosunki handlowe oraz stosunki przyjaźni między różnymi ludźmi, w tym całkiem obcymi. Telefon komórkowy przenosi tę homogenizację życia zawodowego i oso- bistego z powrotem do miejsca pracy. W rezultacie mamy świat, w którym jest coraz mniej miejsc, gdzie można byłoby wyłącznie pracować albo wyłącznie oddawać się przyjemnościom. (W tej dziedzinie - kon- tinuum praca/przyjemność - telefon komórkowy za- mazuje rozróżnienia, podobnie jak zdaniem Meyrowi- tza czyni to telewizja, znosząc podział na dorosłych i dzieci). Możliwość stałego kontaktu ma wiele praktycznych zalet. O tym, że w domu czegoś zabrakło - że trzeba kupić sok, mleko lub ciastka - wolę się dowiadywać, kiedy idę z biura do samochodu albo jadę do domu, a nie wtedy, gdy już zrobiłem zakupy, zaparkowałem samochód na podjeździe i otwieram drzwi frontowe. Niezaprzeczalną korzyścią z posiadania telefonu ko- mórkowego jest to, że prędzej czy później dostaniemy dzięki niemu użyteczne informacje, jakimi byśmy w innej sytuacji nie dysponowali. Pamiętamy jesz- cze, jak to było dawniej - kiedy jechało się samocho- 128 Ryc. 1. Moje serdeńko przesyła mi po drutach pocałunek. Ryc. 2. Za dużo pan sobie pozwala. whatTALES the I ELEPHONE girl could I ELL Copyright 1905 Sy Ryc. 3. Panienka z centrali mogłaby wiele opowiedzieć I "THKRE MUSI llh SOMI-THI\'<; »«l)«: «iril MV UNE" Ryc. 4. Coś musi być nie tak z moją linią. tSt -? J-i-?jfj& Ryc. 5. Wszystko jedno jaką linią - telefoniczną czy bez drutu... "soine folk Łorifc \n ?evc\\ , Soiwe folk tonie \a htli ~^-mM- Sorne folk ao.uó -'?>:::.. a Teleyrasi: li: , óome Ty po ii^in Ryc. 6. Niektórzy piszą ołówkiem... r Ryc. 7a. Zadzwoń jutro. rAk -ty. Ryc. 7b. dem, jako pasażer lub kierowca, było się odciętym od kontaktów z osobami znajdującymi się gdzie indziej - i dlatego życzliwie reagujemy na przydatny telefon, którego dzwonek rozlega się w odpowiednim czasie. Ale entuzjastom komórki można by powiedzieć: spo- kojnie, i tak prędzej czy później informacja dotarłaby do was, przecież dwadzieścia lat temu jakoś się dało żyć, prawda? Prawda, ale to nie powód, żebyśmy mu- sieli na nią czekać teraz, kiedy mamy pod ręką tele- fon komórkowy. Nie należy jednak zamykać oczu na to, w jaki spo- sób telefon komórkowy, tak ułatwiający międzyludz- kie kontakty, potrafi przekształcić tę samą relację, której w określonych warunkach oddaje przysługę. Czy kiedykolwiek w dziejach ludzkości mężowie i żo- ny, rodzice i dzieci, członkowie rodzin byli w tak ścis- łym, nieustającym kontakcie? Często przywołuje się przykład rodziny farmerskiej - poprzedniczki cyfro- wego ogniska domowego. Wyjąwszy jednak sytuację, kiedy mąż, żona i dzieci przez cały dzień pracowali razem na polu, nawet w gospodarstwie farmerskim nie było takiego nieprzerwanego kontaktu, jaki zapew- nia „komórkowe gospodarstwo". Gdy farmer Jones je- chał sprzedać zboże, a jego kobieta gotowała w domu potrawkę z mięsa, rozdzielała ich przestrzeń większa od tej, jaka dzieli współczesne wykształcone małżeń- stwa wyposażone w telefony komórkowe. Czy warunkiem udanego małżeństwa jest określony informacyjny dystans? Trudno powiedzieć. Przed wy- nalezieniem telefonów komórkowych wskaźniki roz- wodów też były wysokie. Komórki być może utrudniły zdradę małżeńską. No cóż, trudniej jest dziś utrzymy- wać, że nie dało się zadzwonić do męża czy żony, ale za to łatwiej porozumiewać się z tą trzecią lub tym trze- cim, mamy więc zapewne remis. Z pewnością łatwiej 129 trzymać teraz męża pod pantoflem i kontrolować żo- nę, ale można też szybciej przeprosić kogoś, kogo się uraziło, a to chyba dobra rzecz. Pamiętam, jak chcia- łem przeprosić swoją dziewczynę za nieopatrzne słowa, które mi się wymknęły. Był to początek lat siedem- dziesiątych, odleciała właśnie do Londynu. Mogłem tylko wysłać do niej do hotelu telegram: „Kochanie, bardzo mi przykro. Mocno całuję". Każde słowo tele- gramu musiałem przeliterować obojętnemu telegrafi- ście w biurze Western Union. „Tak, całuję. Celina, An- na, Łucja, Urszula, Jan, ę". Telefon komórkowy jest przyjemną antytezą dla uciążliwej okólnej drogi, jaką stanowi telegram - pod pewnymi względami wręcz śmieszny. (Dyktowanie jego treści przez telefon po- gorszyło jeszcze sprawę. Gdybym go napisał i osobiście złożył w okienku w biurze telegraficznym, nie musiał- bym przynajmniej literować słowa „całuję". Ostatecz- nie jednak telegram spełnił swoje zadanie, moja dziew- czyna Tona została moją żoną i od ponad ćwierćwiecza stanowimy szczęśliwą parę małżeńską). Telefon komórkowy ułatwia więc powiedzenie cze- goś miłego. Nie tylko przeprosin. Może przyspieszyć przekazanie dobrych wiadomości, serdecznych uczuć - wszystkiego, z czym nie chcemy czekać, aż dotrze- my do domu. Zdarza się jednak, że sięgając impul- sywnie po komórkę, dajemy pospiesznie wyraz urażo- nej dumie, co nie jest już chyba takie dobre. Jeśli to samo urządzenie przyspiesza zarówno łagodzenie sy- tuacji, jak i dawanie upustu złości - „Kochanie, tak się wygłupiłem" oraz „Kochanie, przemyślałem to, co powiedziałaś, i jestem naprawdę wściekły" - ostatecz- nym wynikiem może być remis. Bez względu na wpływ, jaki telefon komórkowy wy- wiera na kłótnie małżeńskie, pomaga z pewnością osiągnąć równowagę między rolami męża a żony w ro- 130 dzinie. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wiele się zmieniło - ojcowie spędzają więcej czasu z dziećmi, a matki - na zarabianiu pieniędzy. Ułatwiając zarów- no kontakty zawodowe, jak i rodzinne, telefon komór- kowy w jeszcze większym stopniu przekształca ojców i matki w rodziców wymiennych i wszechstronnych, pozostających z dziećmi w takiej samej relacji, zapew- niających tyle samo opieki i dystansu, tej samej kom- binacji wsparcia emocjonalnego i materialnego. Jeszcze nie tak dawno wysoko ceniono różnice mię- dzy mężczyznami a kobietami, w tym mężami i żona- mi. Krytycy owej epoki słusznie wytknęli, że hasło vive la difference maskowało niesprawiedliwość, ograni- czenia narzucane głównie kobietom. Przed nową epo- ką stoi wyzwanie: zapewnić, że nadal będą istniały ta- kie różnice, na tyle warte podkreślenia, że mężczyźni i kobiety będą z własnej woli dążyć do ich zachowania (nie będąc do tego zmuszanymi). Zajmiemy się teraz wpływem telefonu komórkowe- go na samo sedno owej różnicy, dające początek rodzi- nie - na uczucie między kobietą a mężczyzną. Romans z telefonem Jak świetnie przedstawił film Bye Bye Birdie (na- kręcony w 1963 roku na podstawie musicalu wysta- wianego na Broadwayu od 1959 roku), telefon przez ponad pół wieku był nieodzownym instrumentem mi- łosnych relacji. Anonimowa prywatność akustyczna, jaką zapewniał, świetnie służyła flirtowaniu, zaprasza- niu na randki, wyznawaniu miłości, zrywaniu. Sam telefon jest urządzeniem bardzo zmysłowym. Kiedy rozmawiamy, nasze usta muskają mikrofon, głos węd- ruje do znajdującej się daleko słuchawki, przytkniętej 131 do ucha osoby, która nas słucha. Dystans psychm logiczny między rozmówcami jest bardzo bliski. R/[ó_ wimy wprost do ucha drugiej osoby. Wydaje się, Ze nasze wargi i oddech znajdują się tuż przy niej. W in- nych warunkach, wyłączając rozmowę telefoniczną taka bliskość bywa tylko udziałem kochanków, bar- dzo zażyłych przyjaciół lub członków rodziny. Choć rozmowa o charakterze wyraźnie seksualnym to tylko jeden z wielu wariantów telefonicznej konwersacji (obok flirtów i miłosnych pogawędek), trudno się dzi- wić, że do niej dochodzi. I tak było z telefonami od samego początku. Pół wieku przed filmem Bye Bye Birdie na kartkach wa- lentynkowych i innych pocztówkach z pierwszych lat XX wieku widniały obrazki przedstawiające ludzi roz- mawiających przez telefon oraz napisy o sugestywnej erotycznej treści. „Moje serdeńko przesyła mi po dru- tach pocałunek" - głosi napis na skórzanej pocztówce (copyright W.S. Neal). To jedna z ładniejszych kartek tego typu: „serdeńko" wyobrażone jest dosłownie, a w słowa „pocałunek" i „drutach" układają się prze- wody łączące telefony, przez które rozmawiają pan i pani. Inna kartka, z napisem „Za dużo pan sobie po- zwala", wysłana 4 grudnia 1910 roku, przedstawia nie- co zażenowaną, ale wyraźnie ucieszoną młodą kobie- tę, która rozmawia przez telefon, robiąc zalotną minę. A propos świadków rozmów telefonicznych, o których była mowa w poprzednim rozdziale - jedna z moich ulubionych kartek, z datą 31 lipca 1905 roku (prawa autorskie należą do U.S. Souvenir Postcard Compa- ny), nosi tytuł „Panienka z centrali mogłaby wiele opowiedzieć". Widnieje na niej telefonistka podsłu- chująca rozmowę dwóch wesołych panów, którzy wy- mieniają między innymi takie oto uwagi: „Niezła sztuka, co, Bili?", „Świetnie zbudowana", „Istne cu- 132 ą0" „A co na to żona?". Na przełomie XIX i XX wieku telefonistki przysłuchujące się cudzym rozmowom nie irytowały się zapewne tak, jak dzisiejsi mimowolni ńvviadkowie konwersacji prowadzonych przez komórki. W latach czterdziestych XX wieku kartki pocztowe stały się odważniejsze. Ta wydana przez Mutoscope przedstawia na czerwonym tle seksowną blondynkę w typie Betty Grabie, odzianą tylko w szpilki i prze- zroczysty szlafroczek, która, założywszy nogę na nogę, siedzi przy milczącym telefonie (tak zwanym „francu- skim", słuchawka jest już połączona z mikrofonem). „Coś musi być nie tak z moją linią" - głosi podpis. (Linia jej nóg jest z całą pewnością bez zarzutu). Sko- ro już mowa o liniach - na kartce starszej o kilka lat widzimy serduszka biegnące po przewodach podłą- czonych do dużego serca oraz napis: „Wszystko jedno jaką linią - telefoniczną czy bez drutu - powiedz mi, że mnie kochasz i że jestem Twoją walentynką". Zob. ryc. 1, 2, 3, 4 i 5. Jeśli miłość jest ślepa, linie telefoniczne stały się jednym z jej idealnych mediów (drugie to listy miłos- ne - linie kreślone na papierze). Ostatni z cytowanych napisów jest wszakże o tyle interesujący, że wymienia nie tylko telefon, ale i nowe urządzenie „bez drutu" (wireless), co w tamtych czasach (gdzieś między 1910 a 1920 rokiem) oznaczałoby połączenie radiowe. By- łoby to o wiele kosztowniejsze i trudniejsze do zreali- zowania od rozmowy telefonicznej, ale oznaczałoby zapewne jeszcze dobitniejsze okazanie uczucia. A jak okazać miłość za pomocą dzisiejszego, taniego i wszech- obecnego telefonu komórkowego? Największa zmiana, jaką wniósł ten telefon, dotyczy możliwości kontaktu, zarówno między zakochanymi, jak i z innymi osobami. Ile romansów mogłoby się za- wiązać, ale nie zaistniało tylko dlatego, że nie było 133 w domu nikogo, kto odebrałby telefon? Sekretarki au- tomatyczne - w dzisiejszym żargonie poczta głosowa - mogą temu zaradzić, ale nie zawsze. Często się zda- rza, że kiedy odezwie się poczta głosowa, nie zostawia- my wiadomości, nawet dzwoniąc w sprawie o wiele mniej angażującej emocjonalnie niż chęć umówie- nia się na randkę. Telefon komórkowy, prawie zawsze dostępny, może się okazać prawdziwym bohaterem w służbie prawdziwej miłości. Czasem jednak odroczenie kontaktu okazuje się zbawienne. Nieraz zdarzało mi się dzwonić po raz pierwszy do dziewczyny. Bardzo się przy tym dener- wowałem. Za pierwszym razem nikt nie odebrał tele- fonu, a kiedy zadzwoniłem po godzinie, byłem o wiele bardziej wyluzowany (i zrobiłem, jak sądzę, lepsze wra- żenie). Kto wie, czy połączywszy się od razu, nie za- przepaściłbym swoich szans? Rozmowa w biegu czy podczas przemieszczania się może być jednak nieco odarta z romantyki. Znowu is- totne jest miejsce, w którym korzystamy z telefonu. O chłopakach, dziewczynach, seksie i miłości lepiej się chyba gada, siedząc w wygodnym fotelu, niż idąc po gwarnej ulicy czy stojąc w zatłoczonym autobusie. (Pod koniec lat siedemdziesiątych słuchałem wykła- du pewnej pani profesor z Uniwersytetu Nowojorskie- go, która przeprowadziła nieformalne badanie na swo- jej nastoletniej córce. Nagrawszy na wideokasetę jej rozmowy telefoniczne, obserwowała mowę ciała. Za- uważyła, że pozy, jakie przybierała dziewczynka, wy- ciągając się na łóżku czy rozsiadając w fotelu, a także ruchy jej rąk i nóg, miały wyraźnie erotyczny charak- ter. Rozmawiała prawdopodobnie z koleżankami na temat chłopców). Z drugiej strony, spokojna plaża lub polana nad jeziorem mogłyby być jeszcze lepszą sce- nerią dla rozmowy z ukochaną osobą. 134 To samo odnosi się zapewne do seksu przez telefon. A może w jeszcze większym stopniu. (Seks telefonicz- ny w zatłoczonym pociągu czy w innym miejscu pub- licznym raczej nie byłby tolerowany, a już na pewno spotkałby się z interwencją policji, gdyby delikwent, znajdując się na widoku, uprawiał jakąś formę mastur- bacji). Nie mam żadnych danych o początkach seksu telefonicznego - kiedy „kocham cię" i „pragnę cię" zmieniły się w „rozpinam guziki i powoli cię rozbie- ram". Kartki z motywem telefonu i zawarte w nich podteksty wskazywałyby, że seks telefoniczny ma równie dawne tradycje, jak flirt przez telefon. W latach osiemdziesiątych XX wieku działały już pierwsze ko- mercyjne seks-telefony. Klienci dzwonili pod numery z ogłoszeń zamieszczanych w prasie i płacili za usługę kartami kredytowymi. W 1999 roku rachunki przekro- czyły 4 miliardy dolarów. (Według Pornography Statis- tics publikowanych przez Family Safe Media na całym świecie w 2003 roku wynosiły 4,5 miliarda dolarów). Choć komórka nie jest może idealnym urządzeniem do publicznego oddawania się seksowi przez telefon, stwarza z pewnością nowe możliwości w różnych miejscach, we wnętrzach i poza nimi, gdzie nie docie- rają linie telefoniczne. Dzięki połączeniom z Interne- tem oraz palmtopom można oglądać obrazki porno- graficzne. Zaangażowany został także zmysł dotyku: w 2003 roku firma Vibelet wprowadziła na rynek opro- gramowanie „Purry Kitty", zmieniające niektóre tele- fony marki Nokia w wibratory. Można stwierdzić, że oznacza to przemianę telefonu komórkowego, będące- go medium dwukierunkowym, na powrót w medium jednokierunkowe (McLuhan zauważył, że kiedy me- dia osiągają szczyt swoich możliwości, przeobrażają się i znajdują inne zastosowanie, przybierając często cechy mediów z okresu o wiele wcześniejszego. Zob. 135 Laws of the Media, 1977, i moją pracę Digital McLu- han, 1999, rozdział 15 - „Spirale ewolucji mediów". McLuhan przepowiedział również, że następnym eta- pem po audiowizualnym „masażu" dokonywanym przez telewizję będzie zaangażowanie dotyku). „Purry Kitty" z pewnością pozwala nawiązać do starego bon motu Mae West o cygarze w kieszeni: „Czy masz w kieszeni telefon komórkowy, czy po prostu cieszysz się na mój widok?". Pomijając jednak telefony w roli wibratorów, moż- na stwierdzić, że telefon komórkowy, tak jak jego sta- cjonarny poprzednik, wywarł przede wszystkim wpływ na relacje angażujące dwie osoby - uczuciowe i sek- sualne, szczere i nieszczere. Jeśli oszukujesz swoją dziewczynę lub chłopaka, to za sprawą komórki wia- rołomstwo może szybciej wyjść na jaw. Nie wiado- mo, czy w rezultacie pary i małżeństwa będą wierniej- sze, czy też niewierność stanie się bardziej tolerowana. Etyka telepatycznego społeczeństwa, w którym w każ- dej chwili można się z każdym skontaktować, nie zo- stała jeszcze ustalona, bo i samo społeczeństwo nadal się tworzy. Jeszcze przed pojawieniem się komórek ubolewano, że telefon zdawał się zwiastować kres wielkiej sztuki pisania listów miłosnych. Po co powierzać uczucia po- wolnej poczcie, skoro można wziąć słuchawkę i od ra- zu je przekazać? Opisane tutaj pocztówki z motywem telefonu są więc znamiennym medium przejściowym - pisało się na nich do ukochanej osoby „Dlaczego do mnie nie dzwonisz?". Treść wielu kartek ograniczała się do tych słów - albo gotowych, wydrukowanych, al- bo napisanych własnoręcznie przez nadawcę. Pocztów- ka z 1910 roku wysłana do kogoś w Dallas zawiera i jedno, i drugie: odręczny dopisek nad drukowanym napisem. Znajdująca się na odwrocie treść sprawia 136 jednak niespodziankę - okazuje się, że jest to kore- spondencja między dwoma mężczyznami. Nadawca pyta przyjaciela: „Byłeś na polowaniu na łanie? Ha, ha". Zob. ryc. 7. Tak więc nadawcy pocztówek posługiwali się powol- nym, względnie trwałym medium (pismo piórem na papierze, wysyłane pocztą), żeby poprosić o szybką, żywą i ulotną odpowiedź (telefon). Kartka wydana przez Banford Company około 1920 roku nieco inaczej podchodzi do tego połączenia różnych mediów. Przed- stawia sobą swego rodzaju podręcznik, miły sercu his- toryka mediów: „Niektórzy piszą ołówkiem" (obrazek ołówka), „Niektórzy piszą atramentem" (gęsie pióro zanurzone w kałamarzu), „Niektórzy wysyłają tele- gram" (słup telegraficzny z przewodami), „Niektórzy szybko stukają w klawisze" (maszyna do pisania), „Niektórzy korzystają z telefonu" (aparat telefoniczny z oddzielną słuchawką i mikrofonem), „Niektórzy na- dają przez radio" (radio z głośnikiem), „Ale są i tacy, którzy nie korzystają z tych urządzeń, a nawet nie pi- szą!". Po drugiej stronie kartki widnieje napis: „Dla- czego by nie napisać" - zachęta do nakreślenia paru słów i odesłania pocztówki, jeśli nie używa się nowo- cześniejszych środków komunikowania. Ta logika ma sens. Apeluje do potencjalnego nadawcy kartki, za- nim ten ją nabędzie, napisze i wyśle. Trafi przecież do każdego odbiorcy. Nie wymaga prawie żadnego wysił- ku - wystarczy kupić ją, napisać parę miłych słów, nakleić znaczek i wrzucić do skrzynki pocztowej. Nie- stety, kartka z mojej kolekcji nie zdołała nikogo prze- konać. Być może ktoś ją kupił, ale jest dziewiczo czy- sta, nietknięta ołówkiem ani piórem. (Bądźmy jednak optymistami. Nie jest wykluczone, że ktoś ją przeczy- tał, odłożył z powrotem na półkę w sklepie, pospieszył do domu i zadzwonił). Zob. ryc. 6. 137 Jeśli pisemne nawoływania do dzwonienia odnosić skutek, przenosiły proces komunikowania ze sfery pj_ sma w sferę mowy. Słowo pisane powróciło wraz z na- staniem poczty elektronicznej w latach osiemdziesią- tych XX wieku. Od czasów wynalezienia telegrafu by} to pierwszy postęp elektronicznego tekstu. Teraz, pat- rząc wstecz, można stwierdzić, że było to do przewi- dzenia, ponieważ komputer korzysta z ekranu. Trud- niej było przewidzieć, że orędownikiem listów stanie się telefon komórkowy. W następnym rozdziale zajmiemy się komórką jako narzędziem komunikacji służącym przekazywaniu nie tylko mowy. Coś więcej niż temat do rozmowy: SMS, SMS, 1, 2, 3 Pamiętam, kiedy po raz pierwszy dostałem na swo- ją komórkę komunikat tekstowy. Skończywszy podpi- sywać jedną z moich powieści science fiction w księ- garni w centrum Filadelfii, poszedłem z kolegą do stacji kolejowej przy 30th Street. Mój telefon cicho zapiszczał - tylko ja mogłem usłyszeć ten dźwięk. Wyjąłem go z kieszeni, zobaczyłem, że przyszedł SMS, wyświetliłem komunikat na maleńkim ekrani- ku. (Żona przekazywała mi ważną wiadomość - dzwo- nił do niej przed chwilą jeden z moich kolegów z uczelni). Było to w 1999 roku. Uderzyła mnie jedna rzecz - otóż taki sposób przekazania i odebrania informacji nie był pod żadnym względem nietaktowny. Równie dobrze mógłbym zerknąć na kartkę wyjętą z kieszeni, co nie byłoby nieuprzejme wobec towarzyszącego mi kolegi. Żona przesłała mi komunikat tekstowy, a nie głosowy z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby nadać komunikat głosowy, musiałaby zadzwonić. Miała do wyboru - zostawić mi wiadomość w poczcie głosowej, gdybym nie odebrał telefonu, albo nadać SMS. Po- nieważ nie była pewna, czy już skończyłem podpisy- wać książki, a nie chciała mi w tym przeszkadzać, 139 zdecydowała się na drugie rozwiązanie. Po drugie chciała przekazać konkretne, dokładne informacje' w tym numer telefonu mojego kolegi w Nowym JOr' ku. Komunikat tekstowy wydawał się w tym wypadku pewniejszy. Te zalety tekstu nie są niczym zaskakującym. Pj. sanie było zawsze cichsze od mówienia (wyjąwszy mo- że same jego początki, kiedy wykuwało się napisy ostrymi kamieniami na murze) i bardziej precyzyjne. Niespodzianką było pojawienie się tekstu pisanego w urządzeniu przeznaczonym do rozmów - telefonie komórkowym. W1999 roku telefon ten był już jednak na najlepszej drodze do przekształcenia się w przenośne ognisko domowe (patrz rozdział 4) - dom z dala od domu, dom w drodze, wyposażony w cały zbiór możliwości komu- nikacyjnych takich jak te, które znajdują się w do- mu. O ile Internet jest medium nad mediami, telefon komórkowy spisuje się jeszcze lepiej, stając się prze- nośnym medium nad mediami. Zobaczmy teraz, jak niektóre z pisanych form komunikacji znajdują zasto- sowanie w telefonie. Renesans tekstu Za dawnych niedobrych czasów panowania starych mediów wielu uczonych ekspertów było zdania, że ist- nieje konflikt na śmierć i życie między elektroniką a drukiem - oglądaniem telewizji, słuchaniem radia i chodzeniem do kina a czytaniem książek, gazet i cza- sopism. Przyznać trzeba, że filmy nie miały wtedy cha- rakteru elektronicznego - tylko fotochemiczny i me- chaniczny - ale uważano, że odciągają ludzi od słowa pisanego tak samo, jak radio i telewizja. Można tu 140 ieszcze wspomnieć o fonografie i odtwarzanej na nim muzyce. Do lat pięćdziesiątych był urządzeniem me- chanicznym, jak te pierwsze, nakręcane, firmy Vic- trola. Te same lamenty, jakie na początku XX wieku towa- rZyszyły pojawieniu się kina, rozległy się pięćdziesiąt lat później i dotyczyły telewizji: zbyt ułatwiona w po- równaniu z czytaniem, zbyt fascynująca wizualnie. W 1910 roku profesor McKeever ubolewał, że kino „przekazuje swą energię bezpośrednio przez zmysły" (w artykule The Moving Pictures: A Pńmary Schoolfor Criminals, o którym wspomniałem w rozdziale 7). Roz- legające się przez dziesięciolecia echo tych słów ode- zwało się niedawno w wypowiedziach Marie Wynn, według której telewizja to „narkotyk podłączony do gniazdka", oraz Neila Postmana, przekonanego, że oglądanie telewizji ma niszczycielskie skutki nie tylko dla sztuki czytania i pisania, lecz także dla uprzejmo- ści, a być może nawet dla cywilizacji. (Ciekawa rzecz - pierwsze poważne studium kina jako wspaniałego tableau pozwalającego badać procesy percepcji i pozna- nia zostało opublikowane zaledwie sześć lat po artykule McKeevera, w 1916 roku, przez innego profesora - Hu- gona Munsterberga z Harvardu. Teoretycy i krytycy mediów pominęli na ogół milczeniem jego książkę Pfio- topłay: A Psychological Study. Jej reprint ukazał się dopiero w 1970 roku nakładem wydawnictwa Dover). Zarzuty pod adresem mediów obrazkowych i akus- tycznych były bezpodstawne od samego początku. Fil- my, od Przeminęło z wiatrem po Ojca chrzestnego, wzbudziły zainteresowanie powieściami, na których podstawie powstały, i vice versa, z obopólnym pożyt- kiem. Ten proces wzajemnego wspomagania się trwa nadal. Moja szesnastoletnia córka pochłonęła w 2002 roku całego Władcę pierścieni po obejrzeniu pierwszego 141 11! z filmów Petera Jacksona opartych na trylogii Tolkiena. Dokładne porównania danych statystycznych doty- czących czytelnictwa w stanie Indiana w 1944 roku (w początkach telewizji) i w 1978 roku nie wykazują spadku zainteresowania książką. (Zob. Gene Maeroff, Reading Achievement in Indiana Found as Good as in '44,1978). Najbardziej chyba dobitnym dowodem prze- ciw trwającemu od dziesięcioleci załamywaniu rąk nad szkodliwym wpływem telewizji i kina na czytelnictwo wśród dzieci są setki milionów egzemplarzy książek J.K. Rowling o Harrym Potterze, jakie sprzedano w cią- gu ostatnich kilku lat. Tylko w czerwcu 2003 roku w Stanach Zjednoczonych trafiło na rynek ponad 8 mi- lionów egzemplarzy piątego tomu - Harry Potter i Za- kon Feniksa. Jakże trafny tytuł, który powinni sobie wziąć do serca ci, którzy wątpili dotąd w żywotność słowa pisanego. Poczta elektroniczna i komputery osobiste od blisko ćwierćwiecza potwierdzają, i to coraz dobitniej, jak me- dium elektroniczne może służyć sztuce czytania i pi- sania. Jeśli i to nie przekonało niektórych krytyków - zdaniem Postmana komputery zatruwają wszyst- ko, co lepsze w życiu intelektualnym, tak samo, jak telewizja (zob. Technopol. Triumf techniki nad kultu- rą, 1992), a Sven Birkerts w 1994 roku wygłaszał ele- gie na śmierć wynalazku Gutenberga w książce The Fate of Reading in an Electronic Age - rodzice bez tru- du przyznali, że komputery pomagają, a nie przeszka- dzają dzieciom w odrabianiu prac domowych. W latach osiemdziesiątych, zanim pojawiła się ku- sząca obrazami Sieć, komputer był przede wszystkim maszyną służącą obróbce słów - „procesorem tekstu", jak go wówczas często nazywano, który spełniał rów- nież inne funkcje. (Komputery przeznaczone wyłącz- nie do pisania i drukowania nazywano procesorami 142 tekstu. O tych, które służyły łączności na odległość, zarządzaniu danymi oraz innym celom, oprócz pisa- nia, mówiono, że potrafią również przetwarzać tekst). Nieodłączną częścią komputera była w końcu klawia- tura, taka jak w maszynie do pisania. Rozwój Inter- netu pomniejszył do pewnego stopnia rolę słowa pisa- nego, dodając ikony, obrazy, możliwość wskazywania i klikania. Pomimo to można stwierdzić, że Internet nadal opiera się na słowie pisanym. Nie tylko kore- spondencja e-mailowa, ale i zakupy on-line, wyszuki- wanie informacji oraz rzecz jasna instant messaging wymagają pisania palcami na klawiaturze. Palce służyły również i służą inicjowaniu rozmów przez telefon stacjonarny i komórkowy - niegdyś wy- kręcały numery przy użyciu tarczy, teraz przyciskają klawisze. Pojawienie się komunikatów tekstowych przesyłanych przez telefon bardziej jednak zaskakuje niż pisanie w Internecie. Nawet w epoce wielkich komputerów (mainframes), w których używano kart perforowanych, instrukcje dla komputerów wydawa- no na piśmie. Programowanie to swego rodzaju język pisany. Po co jednak pisać przez telefon, skoro równie łatwo można porozmawiać? Po co komu tekst zamiast mowy? Pismo wynaleziono dawno, dawno temu prawdopo- dobnie dlatego, że nie było możliwości utrwalania mo- wy czy przesyłania jej poza zasięg słuchu. Możliwość taka nastała dopiero wraz z wynalezieniem telefonu i fonografu w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Często wyobrażałem sobie, co by było, gdyby podróż- nik w czasie, wyposażony w zapas miniaturowych ma- gnetofonów i baterii, przeniósł się w przeszłość do grot Lascaux (albo na przełęcze Alp w epoce paleolitu, nad brzegi chińskich rzek w epoce plejstocenu, czy też w jakiekolwiek inne miejsca, gdzie mogło zostać 143 WPP wynalezione pismo, a jego ślady przetrwały lub zagi- nęły). Gdyby zaprzyjaźnił się z tamtejszymi ludźmi i nauczył ich posługiwania się magnetofonem, pis- mo mogłoby się w ogóle nie przyjąć, a może nawet nie zostałoby wynalezione. Przynajmniej nie w tych miejscach. Do takiej podróży jednak nie doszło, pismo przejęło swoje obowiązki i służyło jako świetna namiastka mo- wy. Z obrazów na ścianach jaskiń rozwinęły się hiero- glify, które na większości obszarów świata ustąpiły miejsca pismu alfabetycznemu. Trzy tysiące lat póź- niej siłę jego oddziaływania ogromnie wzmocniła na Zachodzie prasa drukarska, a po upływie kolejnych czterech wieków - telegraf. Był to naprawdę imponu- jący wynalazek. Przekazywał słowa na dalekie odleg- łości z szybkością elektryczności lub światła, co było równoznaczne z szybkością rozchodzenia się mowy w bliskiej odległości. Tylko że przekazywane przezeń słowa były pisane. Telefon, umożliwiający rozmowę, miał oczywiście urok nie do odparcia. Zastąpił w końcu telegraf i jego komunikaty tekstowe. Tekst miał na nowo powrócić do głównego nurtu szybkiej komunikacji globalnej dopiero z pojawieniem się poczty elektronicznej i fak- su w latach osiemdziesiątych XX wieku. Batalia między tekstem przesyłanym przez telegraf a głosem w telefonie nie była wszakże jednoznacznym konfliktem między pisaniem a mówieniem. Telefon miał także wewnętrzną zaletę: przekazywał głosy bez- pośrednio do domów i miejsc pracy. Żadna strona trzecia, żaden posłaniec w zgrabnym mundurku nie musiał pukać do drzwi, żeby wręczyć komunikat na- dany przez telefon. Poczta pneumatyczna, o której by- ła mowa w rozdziale 4, wspomogła trochę telegraf, do- starczając telegramy prosto do biur. Telefon wciąż 144 T miał jednak przewagę, która była na rękę korzystają- cym z niego - żadna obca ręka ani przez chwilę nie dotykała przesyłanych przezeń komunikatów. Ani mi- łosnych wyznań, ani poufnych informacji służbowych nie trzeba było powierzać stronie niebędącej uczest- nikiem rozmowy. Inaczej wyglądała i nadal wygląda sprawa z telegramami i pocztą przekazywaną przez posłańca, bez względu na to, jak szybko trafia do ad- resata. Słowa wypowiadane przez telefon docierają wprost do ucha odbiorcy. To naprawdę „przesyłka specjalna". Tekst w telefonie komórkowym rywalizuje z gło- sem na równej stopie: i jeden, i drugi jest przekazywa- ny natychmiast i bezpośrednio do posiadacza komór- ki i wyłącznie do niego - kiedy idzie ulicą, siedzi na wzgórzu, leży na kocu na plaży (a także, ku zmartwie- niu nauczycieli, podczas lekcji w klasie). W tym no- wym kontekście przewaga tekstu nad głosem - jej elementami są cisza, precyzja i trwałość - może się nareszcie przejawić w całej okazałości. Ileż się zmieniło przez jedno stulecie: sto lat te- mu kino i radio miały rywalizować z książkami, a roz- mowy telefoniczne miały nad telegramami liczebną przewagę - dziesięć do jednego. Dzisiaj tekst panuje w Internecie, a w niektórych częściach świata telefon komórkowy częściej służy do przesyłania SMS-ów niż do prowadzenia rozmów. Co więcej, komunikaty tek- stowe zyskują największą popularność wśród mło- dych użytkowników. Różne badania z 2002 i 2003 roku wykazały, że 35 proc. młodych dorosłych wykorzysty- wało swoje komórki do przesyłania SMS-ów - wśród ogółu użytkowników odsetek ten wynosił 20 proc. Po- łowa młodych ludzi w wieku 18-24 lat podała, że jest zainteresowana wysyłaniem i odbieraniem SMS-ów (w porównaniu z 35 proc. ogółu). W skali całego świata 145 ocenia się, że w 2006 roku 85 proc. wydatków młodzie- ży związanych z telefonami komórkowymi będą po- chłaniać SMS-y. Na drugim miejscu znajdą się dzwon- ki. (Dane te podają: Telephia, Harris Interactive oraz Wireless World Forum; więcej szczegółów, zob. Robyn Greenspan, Look Who's Talking, Texting, Buying, 2003). Te same dzieci, których umiejętności czytania i pisania miały być zagrożone przez media elektro- niczne, nad czym tak ubolewali McKeever, Postman, Wynn i wielu innych, przewodzą obecnie zwycięstwu tekstu w telefonie komórkowym. Dan Wilton nazwał je „pokoleniem tekstu". (Na tę rewolucję w piśmie składa się również instant messaging - rozmowa za pomocą komunikatorów internetowych; zob. Dunne- wind, 2003). Krytycy już zgłosili obiekcje, że skrócony tekst na ekraniku telefonu komórkowego (i ekranie kompu- tera) to żadna literatura warta czytania czy pisania. (Upust złości z tego powodu dał w wyjątkowy sposób Jenn Young w artykule i h8 imspk, 2003). Ale do god- nej uwagi literatury nie zaliczała się również więk- szość listów z epoki wiktoriańskiej czy pocztówek z paroma nabazgranymi linijkami tekstu, a także tele- gramy wystukiwane niedbale w czasach, kiedy o te- lewizji jeszcze się nie śniło. Najistotniejszą cechą ko- munikatów tekstowych jest to, że są pisane, a więc ich tworzenie i odbieranie angażuje inną część naszego umysłu niż ta, którą się posługujemy, kiedy słuchamy czegoś lub oglądamy obrazy. I nie jest ważne, czy tekst tworzą palce trzymające pióro, stukające w kla- wisze maszyny do pisania, czy też sam kciuk, nacis- kający klawisze telefonu komórkowego (małe urzą- dzenie trzyma się w jednej dłoni, przy czym druga pozostaje wolna, a przeciwstawny kciuk obsługuje klawiaturę). Nieważne jest też, czy słowa pojawiają się 146 T na papierze, dużym monitorze komputera czy ekrani- ku komórki. Nie ma również znaczenia tempo, styl czy użycie takich, a nie innych narzędzi pisania. „3maj się", jako skrót „trzymaj się", nie jest z natu- ry niczym gorszym. Zastosowano tu starą metodę re- busową - np. słowo „koniak" zapisuje się, rysując koło siebie konia i jaka - należącą do najbardziej twór- czych aspektów egipskiego pisma hieroglificznego. Powód do zmartwienia nastanie dopiero wtedy, gdy taki sposób zapisywania komunikatów zupełnie wy- prze alfabet i oznaczać będzie powrót do pisma obraz- kowego. Tymczasem jednak SMS-y i komunikaty na ekranach komputerów zwiastują odrodzenie alfabetu i jego zwycięstwo nad ikonami Maca i Windows. Sło- wa mogą być przeplatane ikonkami - tak jak w tra- dycyjnym tekście pojawia się kursywa czy wykrzyk- niki - ale ich zapis jest całkowicie alfabetyczny. Ci, którzy je czytają i piszą, muszą posiadać odpowiednie umiejętności, jak ty i ja. A może nawet i większe, po- nieważ tworzą z różnych elementów nową pod pewny- mi względami formę pisma, podczas gdy ja robię, co mogę, posługując się formą już istniejącą. Autorzy SMS-ów nie tylko wskrzeszają starsze tech- niki pisania w rodzaju rebusów. Warto zauważyć, że posługują się przy tym kciukami. Karol Darwin już w 1862 roku, w pracy On the Various Contrivances by Which Bńtish and Foreign Orchids Are Fertilised by Insects (opublikowanej trzy lata po epokowym dziele O powstawaniu gatunków), zauważył, jak orga- niczne cechy i struktury, wyselekcjonowane przez do- bór naturalny i zaadaptowane do określonego zadania w danym środowisku, mogą świetnie się spisywać przy wykonywaniu innych zadań w innych środowis- kach, które jeszcze nie istniały, kiedy organizm za- czynał ewoluować. Biolodzy ewolucyjni, od George'a 147 Gaylorda Simpsona do Stephena Jaya Goulda, uznali tę „preadaptację" - fakt, że część ciała służy wykony- waniu zadania niemającego nic wspólnego z jej pier- wotną ewolucją - za jeden z kluczowych mechani- zmów życia na Ziemi. (Rozwijam ten temat w swojej pracy Mind at Large: Knowing in the Technological Age, 1988, rozdział 3). Koronne przykłady to prze- kształcenie kończyn, służących ssakom do chodzenia, w skrzydła nietoperzy i płetwy fok. Dziś, po kilkuset lub więcej latach rozwoju stworzonej przez ludzi tech- nologii informacyjnej, podobny los spotkał kciuk ob- sługujący telefon komórkowy. Przeciwstawny kciuk, umożliwiający chwytanie przedmiotów i narzędzi, przyczynił się do powstania naszego gatunku - istot dwunożnych, wyprostowanych i inteligentnych. Przed- mioty i narzędzia trzymane w dłoni służyły do pisania lub przynajmniej zaznaczania. Dzisiaj kciuk świetnie się spisuje w całkiem nowej, niespodziewanej roli, po- magając, za pomocą telefonu komórkowego, odbierać i nadawać na cały świat informacje przekazywane gło- sem i na piśmie. Przeszedł długą drogę od trzymania przedmiotów do pisania SMS-ów. Na kogoś, kto ma dwie lewe ręce, mówi się po angielsku, że ma „same kciuki". Dzisiaj określenie to może być komplemen- tem, nawiązującym do zręcznego uprawiania szybkiej i cichej działalności wywrotowej łączącej ludzi, jaką jest wysyłanie SMS-ów. A więc kciuki w górę! Milczenie i wielozadaniowość Milczenie tekstu należy chyba do jego najwięk- szych społecznych zalet. Jest kwestią dyskusyjną, czy dzieci powinny być widoczne, ale niesłyszalne. Co do słów, z pewnością lepiej jest, kiedy są widoczne, ale 148 niesłyszalne, jeżeli nadawca lub odbiorca nie chce, że- by ktoś postronny dowiedział się o przesyłaniu komu- nikatu - a także gdy osoby w otoczeniu odbiorcy nie mają ochoty się z tym faktem zapoznawać. Powody do zachowywania w tajemnicy czynności komunikowania się nie zawsze wynikają z poufności przekazywanych informacji. Chodzi raczej o to, że ko- munikujący się nie chce, by ktoś w pobliżu spostrzegł, że zachodzi ich wymiana. Bez względu na to, czy jes- teś uczniem w klasie, uczestnikiem zebrania w pracy, członkiem rodziny biorącym udział w dużym zgro- madzeniu, bezgłośne komunikowanie umożliwia ci uczestniczenie w dwóch społecznych interakcjach na raz. Jest takie żydowskie przysłowie: „Jednym tył- kiem nie zatańczysz na dwóch weselach". Jeżeli ma- my do dyspozycji komórkę z opcją wysyłania i odbie- rania SMS-ów, da się przy pewnej dozie umiejętności wziąć udział w słownym tańcu w dwóch konwersa- cjach. W każdym razie ludzie wokół ciebie zakładają, że bierzesz udział w życiu ich grupy, choć jednocześ- nie wymieniasz SMS-y z kimś postronnym. Trąci to, bez wątpienia, pewną nieuczciwością. Lu- dzie z otaczającej cię grupy są zwodzeni, myślą, że po- święcasz im należytą uwagę. Z drugiej strony, jeśli wieloczynnościowy nadawca SMS-ów posiada odpo- wiednie zdolności, potrafi z mniejszym lub większym powodzeniem uczestniczyć w lekcji, zebraniu lub ro- dzinnej imprezie, nie zaniedbując przy tym swojego telefonu. Ktoś mógłby dojść do wniosku, że oszukuje ludzi w swym najbliższym otoczeniu, stwarzając pozo- ry pełnego uczestnictwa w życiu grupy. Należy jednak wyjaśnić, że nie ma to nic wspólnego z oszukiwaniem w dosłownym sensie, do jakiego uczeń mógłby się także posunąć - wysyłając poza klasę SMS-y z prośbą o przekazanie mu ściągi do pisanej właśnie klasówki. 149 Esemesowanie ma jeszcze jedną zaletę. Tekst jest niemy, co zupełnie eliminuje zakłócenia, jakie telefon komórkowy wnosi w przestrzeń teatrów, muzeów i re- stauracji, gdzie postronni ludzie muszą, chcąc nie chcąc, słuchać twojej rozmowy. (Mamy tu kolejny do- bry przykład medium zaradczego - SMS-y jako śro- dek zaradczy na akustyczną natarczywość komórek - prawdopodobnie o wiele bardziej skutecznego od idiotycznych przepisów, np. zakazu używania telefo- nów komórkowych w nowojorskich teatrach). Pisząc ukradkiem SMS-y, oszukujesz tylko tych ludzi, którzy chcą, żebyś poświęcał im całą uwagę i rozmawiał z ni- mi. Dla tych, którzy nie chcą słyszeć prowadzonej przez ciebie rozmowy, bezgłośny telefon jest błogosła- wieństwem. A co z tobą, kimś, kto esemesuje, podczas gdy wokół inni komunikują się za pomocą głosu? Czy ta nowa możliwość istotnie dobrze służy uczniowi, pracowni- kowi, członkowi rodziny? Człowiek, jak mogliśmy się przekonać, jest z natury istotą wielozadaniową. Mózg zaprogramowany jest do kierowania ciałem, a przy tym widzi, słyszy, odbiera zapachy, smaki i wrażenia dotykowe, czuje i myśli. Ślepa ewolucja tak ukształto- wała nasz umysł, że potrafi on wydobyć sens z chaosu, dostrzec pewien porządek w świecie, który, jak wyraził się ponad sto lat temu William James, jest „wielkim, grzmiącym i gwarnym zamieszaniem". Jeśli odbiera- jąc i wysyłając SMS-y, orientujemy się jednocześnie, co dzieje się w klasie lub na zebraniu służbowym (na przykład esemesujący uczniowie dobrze zdają egzami- ny, nie uciekając się do ściągania), to może należałoby zrewidować nasze wyobrażenia o odpowiednim zacho- waniu się w szkole i w ogóle o grzeczności. Operując milczącym tekstem w telefonie komórko- wym, możemy być zarówno grzeczni, jak i niegrzecz- 150 ni; zależnie od tego, jak wiele uwagi i uczestnictwa z naszej strony wymaga od nas otoczenie, które aku- rat nie posługuje się komórkami. Jeśli uprawiamy instant messaging - tekstową rozmowę przez komu- nikator - bardziej zapewne odwracamy uwagę od naj- bliższego środowiska niż wtedy, gdy na ekraniku po- jawia się strona www lub inny bierny tekst. Łatwiej w końcu zamknąć i odłożyć książkę, niż przerwać rozmowę. Jednakże dostęp do bibliotek za pośrednictwem te- lefonów komórkowych - czy innych nieinteraktyw- nych mediów internetowych - może się okazać czymś na swój sposób równie rewolucyjnym, jak rozmawia- nie przy użyciu palców. „Biblioteki na nogach" Pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy byłem dziec- kiem i mieszkałem w Bronksie, miałem swoje trzy ulubione pojazdy pojawiające się na ulicach: wózki z lodami (lubiłem zwłaszcza lodowe sandwicze firmy Bungalow Bar), wózki z pizzą stojące przed szkołą (sos był za ostry, a ser mdły, ale przebijały wszystko, co serwowano w obskurnej stołówce szkolnej) oraz ob- woźne biblioteki (tak, przyznaję, że nawet jako dziec- ko interesowałem się nie tylko przyjemnościami pod- niebienia). Było coś ekscytującego, na pewien sposób wręcz cudownego w tym, że biblioteka podjeżdżała do mnie, na sam róg koło naszego domu, zatrzymując się koło tarasów, gdzie przesiadywałem w wolnych chwi- lach i grałem w piłkę. Wybór nie był duży, ale udało mi się na przykład zdobyć książkę o człowieku śniegu. Dopiero za kil- kadziesiąt lat książki w wersji elektronicznej miały 151 trafić do domów za pośrednictwem Internetu, ale na- wet im brakowało tego, co zapewniała biblioteka na kółkach. I nie tylko dlatego, że pojawiały się pod po- stacią świecącego fosforu i pikseli. Dostawy różnych rzeczy prosto do domu były czymś powszechnym, co najmniej od powstania na początku XX wieku pierw- szych domów wysyłkowych. Choć Internet natych- miast dostarczał elektroniczny tekst, odbierało się go w domu, a nie na ulicy. Tymczasem obwoźna biblioteka (a także wózki z lo- dami i pizzą oraz szacowny sprzedawca owoców, który na początku lat pięćdziesiątych kilka razy pojawił się w naszej okolicy wozem zaprzężonym w konia - trud- no uwierzyć, prawda?) doręczała swój towar do miejs- ca, gdzie się bawiłem, spacerowałem i rozmawiałem z przyjaciółmi. W pół drogi między sklepami, do któ- rych mogłem zajrzeć, jeśli chciałem, a moim mieszka- niem zjawiali się ci sprzedawcy na kółkach, sprawia- jący wrażenie, że wyłaniają się znikąd, z samej struktury okolicy lub świata, tylko po to, żeby mnie obsłużyć. Telefon komórkowy dostarcza nam książek w wersji elektronicznej oraz innych materiałów znajdujących się w Internecie w podobny sposób - zawsze w danym miejscu, zgodnie z tempem życia. Możliwość dostępu do informacji w dowolnym czasie (na tym polegał prze- łom, jakiego dokonał Internet) i w dowolnym miejscu (to już specjalna zasługa telefonu komórkowego) zmienia cały świat w środowisko przychylnie reagują- ce - przynajmniej na twoje zapotrzebowanie na infor- mację. Każda ręka, każda kieszeń staje się nie tylko budką telefoniczną, ale i kawiarenką internetową. Ujemna strona telefonu komórkowego jako urzą- dzenia do prowadzenia rozmów (głosowych lub teks- towych), polegająca na tym, że jesteś zawsze i wszę- 152 dzie dostępny i sam możesz wykonywać połączenia, nie odnosi się do innych rodzajów informacji, jakie możesz odbierać przez komórkę. Możesz za pomocą komórki czytać książkę, oglądać film lub zwiedzać stronę internetową, ale nikt nie będzie oglądał ciebie ani się z tobą kontaktował. (Jeśli warunkiem wejścia na stronę jest podanie informacji o sobie i swoich za- interesowaniach, zawsze do ciebie należy decyzja, czy je podasz, czy nie). Podczas takich wypadów nie jesteś więc w ciągłym kontakcie z innymi, ponieważ przy nieinteraktywnym tekście i obrazkach kontakt ma charakter jednokierunkowy - od ciebie w ich kierun- ku, a nie odwrotnie. W „bibliotece na nogach", jaką jest telefon komórkowy - a mogą to być twoje nogi lub koła twojego samochodu - to ty kontrolujesz sytuację. Wróćmy jeszcze do palców i ich niezwykłych możli- wości. Jeśli palce wysyłające SMS-y przejmują funk- cję mówienia, to zaglądanie do bibliotek za pośred- nictwem telefonu komórkowego oznacza, że palce umożliwiają także przemieszczanie się - podczas gdy nogi mogą podążać w zupełnie innym kierunku. „Żół- te strony" - książki telefoniczne z adresami i numera- mi firm - reklamowały się przed laty, że dzięki nim „palce mogą odbyć spacer". Ale papierowe ścieżki, po których spacerowały palce, znajdowały się w opas- łych, nieporęcznych tomiszczach, które w najlepszym razie można było taszczyć z jednego pokoju do drugie- go. Miejsca, do których palce wędrowały, wertując żół- te strony, były nieme - w dzisiejszym cyfrowym żar- gonie „inertne". Nie reagowały na nasz dotyk, po prostu widniały na stronie. Miejsca, do których nas prowadzi komórkowy Internet, żywo reagują i gotowe są, jeśli chcemy, robić interesy. 153 I Inteligentny świat Na dalszą metę może się okazać, że dostęp do infor- macji znajdującej się praktycznie w zasięgu naszych palców będzie większą zaletą telefonu komórkowego niż możliwość prowadzenia rozmów, z kim chcemy, kiedy chcemy i gdzie chcemy. Liczba osób, z który- mi chcielibyśmy rozmawiać w danej jednostce czasu - godzinie, dniu, miesiącu, roku - jest w końcu ogra- niczona. Może niespełna sto osób miesięcznie? Nie ma natomiast ograniczeń co do zakresu i zróżnicowa- nia informacji, jakie mogą być nam potrzebne albo jakich zapragniemy. Wywodzimy się ze świata, który, biorąc pod uwagę nasze zapotrzebowanie na informacje, jest raczej tępy i obojętny. Fragment świata, w którym się akurat znaj- dujemy, bywa przeważnie głuchy jak pień, w tym sen- sie, że nie potrafi dostarczyć nam potrzebnych infor- macji i usług. (W rzeczywistości nawet z pnia można wydobyć interesujące i użyteczne dla niektórych infor- macje botaniczne. Większość świata jest więc w stosun- ku do większości z nas jeszcze mniej rozmowna niż pień). Możemy tylko fizycznie się przemieścić tam, gdzie będziemy mieli dostęp do poszukiwanych infor- macji. Internet oznaczał ogromne ulepszenie w porów- naniu z biblioteką znajdującą się w budynku, pracującą w określonych godzinach, do której dojazd, nawet kie- dy jest otwarta, może utrudnić pogoda. Ale nawet chcąc skorzystać z Internetu - jeśli nie mamy palmtopa lub telefonu komórkowego - musimy znaleźć się w pokoju, gdzie jest komputer z dostępem do sieci. Jeśli nie ma- my innego powodu lub potrzeby, by w takim pokoju się znajdować - wolimy być na zewnątrz albo w pomiesz- czeniu, gdzie nie ma komputera - z pewnością coś na takiej transakcji tracimy, choć zyskujemy informacje. 154 Dzięki ruchomemu ognisku domowemu, jakim jest telefon komórkowy, nie trzeba już iść na takie kom- promisy. Komórka sprawia, że każde miejsce w świe- cie staje się „inteligentne" - w dowolnym czasie od- powiada na nasze zapotrzebowanie na informacje, o czym była mowa w rozdziale 4. Przyjemna wizja, prawda? Jeśli mamy komórkę, sa- ma nasza obecność w świecie dodaje mu inteligencji. Albo, ściślej się wyrażając, zawsze tak było, w tradycyj- nym tego słowa znaczeniu, ale teraz nasza obecność zmienia świat w nowym, cyfrowym sensie, jaki łączy- my z takimi pojęciami, jak inteligentne samochody czy inteligentne budynki. Są to urządzenia wrażliwsze, bardziej żywe niż ich nieokrzesane pierwowzory. Ich inteligencja działa jednak tylko w tych właśnie budyn- kach i samochodach. Sąsiedni dom może być tradycyj- nym, standardowym tępakiem, a zaparkowany przed nim samochód - starym gruchotem. Natomiast telefo- ny komórkowe ożywiają cały świat i sprawiają, że wię- cej daje on z siebie. Jeśli brzmi to trochę jak ewangelia, to dlatego, że skutek naprawdę jest daleko idący. Niełatwo tu jednak o metaforę. Wspomniane samo- chody zawdzięczają swoją „inteligencję" nie tylko opro- gramowaniu - czyli edukacji - ale i konstrukcji, która umożliwia ich oprogramowanie. Można stwierdzić, ze inteligencja samochodów i budynków, podobnie jak nasza, to zarówno rezultat wbudowanego układu (je- żeli chodzi o ludzi - genów, w samochodach i budyn- kach - chipów), jak i nauczania (u ludzi - edukacji, w przypadku inteligentnych przedmiotów - oprogra- mowania), czyli natury i wychowania, z tą tylko róż- nicą, że „natura", czyli projekt maszyny, jest tutaj na- szym wytworem. Mobilność i inercja w tym inteligentnym świecie też mają złożony charakter i różnią się, zależnie od 155 danego przedmiotu czy miejsca oraz sposobu, w jaki przydaje mu się inteligencji. Nawet „najmądrzejszy" budynek jest inercyjny w tym znaczeniu, że się nie rusza, nie przemieszcza. Ale nawet najgłupszy ma ru- chome części, na przykład windę. Najtępszy samo- chód będzie, rzecz jasna, o wiele mniej inercyjny od każdego budynku - samochody poruszają się i reagu- ją na nasz dotyk, albo przynajmniej ich kierownice, pedały gazu i hamulce powinny się tak zachowywać. Inteligencję samochodu można oczywiście mierzyć tym, w jakim stopniu jego prowadzenie zależy od uprzedniego zaprogramowania, w jakim zaś od rąk kierowcy spoczywających na kierownicy i stóp na pe- dałach. Telefon komórkowy przydaje światu mądrości cał- kiem odmiennej od inteligencji samochodów i budyn- ków. Niczym czarodziejska różdżka sprawia w mgnie- niu oka, że każde miejsce, w którym akurat znajdziemy się z naszą komórką, staje się inteligentne. W jeszcze większym stopniu czyni to telefon z dostępem do In- ternetu. Świat i jego składniki pozostają w miejscu, my nadajemy mobilność, odpowiednio połączony tele- fon komórkowy dostarcza inteligencji. Dzięki informacji na żądanie, możliwej do uzyska- nia wszędzie w inteligentnym świecie, samo otoczenie - blask słońca, drzewa, chodniki, letni wietrzyk, śnieg - staje się bardziej dostępne. W starym świecie, który zostawiamy za sobą - bardziej drętwym, głuchym, mniej zdolnym do reakcji - mieliśmy nie tylko bar- dziej ograniczony dostęp do informacji znajdujących się na zewnątrz. Będąc wewnątrz pomieszczeń, czego wymagało niekiedy uzyskiwanie informacji, byliśmy odcięci od świata zewnętrznego. Rozmowa przez tele- fon w domu lub biurze, oglądanie telewizji w salonie, logowanie się do sieci z pokoju do pracy oznaczało, że 156 jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym mógł być ewentualnie widok z okna. Możliwość łączenia się z Internetem, kiedy słońce świeci nam w twarz, spra- wia, że informacja znajduje się nareszcie we właści- wym miejscu: jest częścią życia, częścią świata, uzys- kujemy ją, będąc w realnym świecie, a nie w izolacji od niego - chyba że sami zechcemy się odizolować. Skoro jednak mowa o świecie, należałoby zadać py- tanie, jaka jego część może korzystać z udogodnień zapewnianych przez telefon komórkowy? W następ- nym rozdziale zobaczymy, że telefon ten nie tylko za- tarł różnicę między wnętrzami a światem zewnętrz- nym, lecz także wyeliminował w znacznym stopniu cyfrowy podział naszego globu. 9 Skokowy rozwój linii telefonicznych i cyfrowy podział świata Upowszechnianie się nowych mediów przebiegało od setek lat według znanego wzoru: najpierw były do- stępne dla najbogatszych ludzi i państw, później, w szybszym lub wolniejszym tempie, dla pozostałych. Tempo tego procesu zależało przeważnie od rozwoju tego, co inżynierowie i ekonomiści nazywają infra- strukturą. Do wykonywania połączeń telefonicznych nie wystarczał stosunkowo niedrogi aparat. Potrzebne były również linie telefoniczne, których przeprowadze- nie pochłaniało wiele pieniędzy i czasu. Same rozmowy były tanie, ale niezbędne przewody, czy to zawieszone na słupach, czy zakopane w ziemi, drogo kosztowały. Konwersacja nie mogła się obejść bez konstrukcji. Radio i telewizja miały tę zaletę, że nie potrzebowa- ły przewodów, szybciej więc wkroczyły do domów niż telefon. Nawet jednak i one wymagały czegoś więcej niż „skrzynek" - aparatów odbiorczych. Niezbędne były urządzenia nadawcze i system produkcji progra- mów. Związane z tym koszty - nadawania, a w przy- padku telewizji tworzenia programów z obrazem i dźwiękiem - były jedną z przyczyn, dla których radio 158 II i telewizja rozwinęły się w media jednokierunkowe, ^/yłącznie odbiorcze. Większość ludzi nie mogła i na- dal nie może sobie pozwolić na stację nadawczą w do- mu. Kosztuje ona nieporównanie drożej niż odbiornik telewizyjny, kablówka czy antena satelitarna. W zaraniu każdej nowej technologii inwestycja w drogą infrastrukturę jest obciążona ryzykiem. Przy- puśćmy, że przeciągniemy linie telefoniczne, ale nikt nie zechce rozmawiać? Logika takiej sytuacji sprawi- ła, że ryzyko podjęto w najgęściej zaludnionych, za- możnych rejonach - wielkich miastach najbogatszych krajów. Gdy technologia się tutaj sprawdziła, można ją było wypróbować gdzie indziej. Koszty łącznościowej infrastruktury miały również aspekt polityczny. Pierwsze prasy drukarskie były tak drogie, że pozwolić sobie na nie mogli przede wszyst- kim królowie. Oznaczało to, że mieli je pod kontrolą, a królewskie drukarnie nie upowszechniały niezależ- nych relacji, lecz propagandę. Kiedy jednym ze źródeł dochodów wydawców stały się ogłoszenia, prasa mogła tu i ówdzie uzyskać pewną niezależność od królewskiej kiesy. Powstały ekonomiczne podstawy pod Jefferso- nowską wizję prasy, nie tylko niezależnej od władzy, ale i patrzącej jej na ręce. Rozwój techniki druku, po- ciągający za sobą obniżenie kosztów, nastąpił wraz z pojawieniem się „zwykłego człowieka" (common man) kilka dekad później za prezydentury Jacksona. Wydaj- niejsze drukarnie przyspieszyły rozwój czasopism, któ- re można było drukować, kiedy książki zeszły z maszyn wcześniej, niż się spodziewano. Większa różnorodność materiału do czytania - książek, gazet, a teraz i czaso- pism - oznaczała wzrost liczby czytelników. Pod koniec XIX wieku odsetek ludzi umiejących czytać i pisać w Stanach Zjednoczonych przekroczył po raz pierwszy podobny wskaźnik w starożytnej Aleksandrii. 159 1 W innych częściach świata na rozdział mediów od władzy trzeba było jednak o wiele dłużej poczekać. W niektórych krajach nie tylko prasa drukarska nie opuściła swojej kolebki na królewskim dworze, ale i radio, i telewizja do niej dołączyły. Rozgłośnie radio- we w nazistowskich Niemczech i Związku Radziec- kim - dwudziestowieczne następczynie królewskich drukarni - były w dosłownym sensie tubami Hitlera i Stalina, którzy umiejętnie je wykorzystywali, wywie- rając potężny wpływ na masy. Podobnym talentem do posługiwania się radiem wykazali się Churchill i Franklin Delano Roosevelt, którzy też odnosili suk- cesy w tym względzie, ale okrzepłe tradycje demokra- tyczne w Anglii i Ameryce zapobiegły wkroczeniu te- go środka przekazu na totalitarną ścieżkę. Należy jednak zauważyć, że podczas wojny o Falklandy w la- tach osiemdziesiątych XX wieku rząd brytyjski cen- zurował audycje BBC. BBC - Brytyjska Korporacja Ra- diofoniczna - w odróżnieniu od sieci amerykańskich, jest w dość dosłownym sensie częścią brytyjskiego sy- stemu władzy. (Nie znaczy to, że amerykańska admi- nistracja i armia nie próbowały w czasie wojen ingero- wać w działalność amerykańskich mediów. Wysiłki te okazały się jednak niezbyt skuteczne. Poza tym uniki, sabotowanie, wycofywanie poparcia czy stwarzanie trudności mediom - a do takich sposobów uciekają się władze amerykańskie - to nie to samo, co zakaz poru- szania pewnych tematów. Administracja amerykań- ska nie może wobec sieci NBC, CNN, Fox News, CBS i ABC stosować takich metod, jak Margaret Thatcher wobec BBC podczas wojny o Falklandy. W rozdziale 10 zajmiemy się jeszcze kwestią mediów pełniących swą funkcję informacyjną w warunkach wojny oraz re- wolucją, jaką spowodował w tej dziedzinie telefon ko- mórkowy). 160 Można stwierdzić, że komputer jako edytor tekstów ; uzmysłowił wszystkim nowe aspekty ewolucji me- diów, infrastruktury i decentralizacji. Nie potrzebo- i wał ani linii telefonicznych, ani stacji radiowych. Był samodzielnym urządzeniem, wymagającym tylko po- , wszechnie już dostępnej elektryczności. Miał jednak L swój bagaż - niezbędną infrastrukturą były w tym przypadku odpowiednie umiejętności użytkownika. Jo posługiwania się komputerami Apple i IBM na początku lat osiemdziesiątych konieczne było po- dwójne niejako wykształcenie - poza opanowaniem umiejętności czytania i pisania trzeba było umieć roz- mawiać z komputerem, czyli wydawać mu polecenia. Pierwsza umiejętność była już powszechna, podobnie jak prąd elektryczny. Dzieci uczyły się czytać w szko- łach publicznych. Rodzice, czytający i piśmienni, mo- gli im pomagać, zarówno podczas formalnego procesu edukacji, jak i jeszcze przed jego rozpoczęciem. Drugi rodzaj umiejętności przedstawiał się zupełnie inaczej: na samym początku jedynie garstka programistów wiedziała, jak się posługiwać komputerami. Skutek był taki, że nawet kiedy elementy wiedzy o obsłudze komputera zaczęły się pojawiać w programach szkol- nych, rodzice przeważnie niewiele mogli dzieciom po- móc. (Sprawę utrudniała jeszcze występująca na po- czątku różnorodność systemów operacyjnych - nawet każdy komputer z systemem CP/M miał trochę inne komendy). Wraz z pojawieniem się Internetu komputer osobisty potrzebował dostępu do linii telefonicznej. Nie było to żadnym problemem w Stanach Zjednoczonych, więk- szości krajów Europy i świata technologicznie rozwi- niętego, gdzie w XX wieku linie takie gęsto przeciąg- nięto. Inaczej jednak wyglądała sytuacja w pozostałych częściach świata. Pomimo obiecujących początków, 161 Tr,T komputer w wielu krajach upowszechniał się równie powoli, jak prasa drukarska, telefon, radio i telewi- zja. Ponieważ od wszystkich użytkowników wymagał określonych umiejętności, a do tego w niektórych czę- ściach świata nie było odpowiedniej infrastruktury w postaci linii telefonicznych, zarówno w skali lokal- nej, jak i globalnej powstał podział na grupy ludzi po- siadających komputery i dostęp do sieci oraz tego pozbawionych. Podejmowano, z pewnym powodzeniem, próby za- opatrywania uboższych ludzi i krajów w komputery oraz organizowania odpowiednich szkoleń. Dopiero jednak telefon komórkowy zaczął wyrównywać te cyf- rowe podziały. Tanie gadanie Gdy tylko ludzie zaczęli mówić, okazało się, że roz- mowa ma co najmniej dwie istotne zalety: jest tania i łatwa. W pierwotnej postaci nic nie kosztuje. Nie po- trzebuje żadnych urządzeń technicznych - wystarczą struny głosowe i powietrze. Nawet najbardziej prymi- tywne pisanie nie obędzie się bez co najmniej trzech technicznych elementów: narzędzia (pióro, ołówek), materiału pozostawiającego ślad (atrament, grafit) oraz podłoża, na którym się pisze (ściana, papirus, pa- pier itp.). W wypadku niektórych najwcześniejszych form pisania, do jakich należało wykuwanie na ścia- nie, wystarczały dwa elementy: dłuto lub kawałek ostrego kamienia oraz ściana. Ale i one, a przynaj- mniej dłuto lub kamień, kosztowały więcej niż krtań. Dłuto trzeba było zrobić, a odpowiednio ostrego i twar- dego kamienia - poszukać. Nawet jeśli nie płaciło się za nie pieniędzmi ani barterowym ekwiwalentem, zro- 162 hienie lub znalezienie narzędzia zajmowało czas. Tyl- ko pisanie palcem na piasku kosztowało tyle samo, co ?mowa - ale i to wyłącznie wtedy, gdy już znajdowałeś się na piaszczystej plaży i nie musiałeś jej szukać. Bez względu na położenie plaży, słowa napisane na piasku miały krótki żywot - przeważnie do następnej fali. Nie dawało się w ten sposób pisać na trawie, kamieniu czy twardej ziemi. W tym ostatnim wypadku niezbędny był kijek lub kamień, którego znalezienie mogło zająć trochę czasu. Mówienie jest nie tylko tanie, ale i bardzo łatwe. Jak to świetnie i szczegółowo przedstawił Noam Chom- sky, nie musimy nawet uczyć się mówić - w takim sensie, jak tradycyjnie pojmujemy uczenie się. Przy- chodzimy na świat z tą umiejętnością, która w trakcie rozwoju jest z nas wydobywana, podobnie jak umie- jętność chodzenia. Dlatego małe dzieci, „ucząc się" mówić, nie popełniają na ogół pewnych określonych błędów. Dziecko może usłyszeć od rodziców zdanie „chłopiec złapał tę piłkę", a później powtórzy „chło- piec złapał" albo „chłopiec piłkę", ale nie „złapał tę", ma bowiem, jak się zdaje, wrodzone wyczucie tego, czym jest podmiot, orzeczenie i dopełnienie, orientuje się więc, że sformułowanie „złapał tę" albo „tę złapał" w żadnym wypadku nie oddaje sensu zdania „chło- piec złapał tę piłkę". Mowa słyszana przez dzieci nie jest bezładnym potokiem oderwanych od siebie słów, ale splotem, do którego dzieci mogą się podłączyć i wyróżniać jego znaczące elementy, zaczynając skła- dać w całość swój język. Słysząc po raz pierwszy zda- nie „chłopiec złapał tę piłkę", nie zawsze zrozumieją znaczenie poszczególnych słów, ale pojmują w ele- mentarny sposób, że łączy je jakiś związek i że odno- szą się do czegoś, co naprawdę dzieje się w realnym świecie. Pojmują to na długo przedtem, zanim będą 163 potrafiły świadomie uczyć się o takich związkach i o nich rozmawiać - czyli przed rozpoczęciem nauki gramatyki. Słownikowa część mowy - określone znaczenie każ- dego słowa, nadane przez język czy też, w ogólniej- szym sensie, przez społeczeństwo - jest niewątpliwie wyuczana, ale nawet ta nauka przebiega łatwiej i przy mniejszym wysiłku niż nauka posługiwania się ja- kimkolwiek innym medium - może z wyjątkiem włą- czania telewizora. Dzieci chwytają słowa wymawiane przez rodziców i otoczenie, robią to spontanicznie, bez szczególnego starania się. W szkole odbywa się edu- kacja wymagająca o wiele większego wysiłku - nauka czytania i pisania. Dzieci poszerzają swoje słownictwo i przyswajają na dodatek parę reguł gramatycznych. Nikt jednak nie uczy się w szkole mówić, w sensie wypowiadania zrozumiałych zdań. Jeśli chodzi o ten podstawowy poziom werbalnej sprawności, dzieci przy- chodzące do przedszkola mają go już opanowany. Jeśli nie trafią do przedszkola lub szkoły, sytuacja się nie zmienia. Dzieci, ludzie należący do różnych kultur, mówią (chyba że przeszkadza im w tym jakieś fizjologiczne czy psychiczne upośledzenie). Istota my- śląca prawie zawsze mówi. Istota mówiąca prawie za- wsze myśli. (Wyjątkiem mogłaby być papuga, ale jej „mowa" polega na naśladowaniu. Mówiące maszyny posiadają umiejętność mowy dzięki myśleniu - nasze- mu). Słowa i dźwięki się różnią, ale na całym świecie odgrywają w życiu ludzi taką samą rolę. Dzięki łatwości i taniości mówienia telefon odniósł zwycięstwo nad telegrafem. Wynalazek Samuela Mor- se^ sam przyczynił się niejako do tego, że został wy- party przez wynalazek Alexandra Grahama Bella, po- nieważ ten ostatni wykorzystał słupy i przewody telegraficzne. Jednakże koszty dodatkowych słupów 164 i linii spowolniły rozwój i upowszechnienie telefonu. Telefon komórkowy nie potrzebuje ani jednych, ani drugich. Do prowadzenia rozmów przez komórkę niezbędne są albo wieże przekaźnikowe, albo satelity. Koszt wzniesienia takiej wieży zamyka się w granicach oko- ło 30 tysięcy dolarów - ułamek wydatków na słupy i przewody. Satelitę można wynająć (obecnie krąży ich wokół Ziemi ponad 26 tysięcy). Telefon komórko- wy zajmuje następne po ludzkiej mowie miejsce, jeśli chodzi o minimum nakładów na infrastrukturę (w ka- tegoriach czasu i pieniędzy). Istnieje jednak ogrom- na różnica między niezbędnym „oprzyrządowaniem" mowy a telefonu komórkowego. Z tym pierwszym się rodzimy, ale wiele obszarów na świecie, a nawet w Stanach Zjednoczonych, znajduje się jeszcze poza zasięgiem telefonii komórkowej; zdarzają się dziury i martwe strefy. Jednakże stosunkowo niski koszt in- frastruktury oznacza, że będą one niebawem zanikać. Rozwój skokowy Francuska telefonia była niegdyś w opłakanym sta- nie. Wiele lat po drugiej wojnie światowej pewien czło- nek Zgromadzenia Narodowego zauważył, że „połowa Francji czeka na telefon, a druga połowa - na syg- nał centrali". Ale po niedługim czasie, w połowie lat osiemdziesiątych, system Minitel przekształcił Fran- cję w jedno z przodujących w dziedzinie telekomuni- kacji państw świata. Zamiast drukować i rozprowa- dzać grube książki telefoniczne, wymagające co rok uaktualniania, a więc druku i dystrybucji na nowo, władze francuskie zdecydowały się na upowszechnie- nie terminali komputerowych, przez które obywatele 165 uzyskiwali dostęp do numerów telefonicznych. Wyk0 rzystano cechę monitora komputerowego, jaką jesi nieskończona możliwość odnawiania się - można na nim wyświetlać nieskończoną liczbę danych, dopóki komputer się nie rozpadnie, zadrukowana kartka pa- pieru w książce telefonicznej zawiera natomiast jeden i ten sam zestaw numerów. Choć monitor kosztuje więcej niż książka telefoniczna, inwestycja w infra- strukturę szybko się Francuzom zwróciła, a jej kon- sekwencje nie ograniczyły się do udostępnienia moż- liwości wyszukiwania numerów. System Minitel umożliwiał również przesyłanie ko- munikatów tekstowych. „Rozmowy na gorąco" (jak to wówczas określano), uprawiane w Stanach Zjednoczo- nych przez kilkaset tysięcy abonentów CompuServe i podobnych sieci teleinformatycznych, stały się we Francji narodową rozrywką. Francuzi oddawali się po nocach tej messagerie rosę, z początku potępianej, a następnie zaaprobowanej przez „Le Monde" i in- nych strażników francuskiej kultury. Rozbierali się i uprawiali miłość za pośrednictwem tekstu. Francja zrobiła skok w XXI wiek, epokę SMS-ów i komunika- torów. Znalazła się w niej piętnaście lat wcześniej. Ale dzisiaj ludzie wymieniają nie tylko SMS-y na temat seksu i mnóstwa innych rzeczy. W sieci krąży około 2,5 miliarda pornograficznych e-maili dziennie (zob. Family Safe Media, Pornography Statistics, 2003). Seks po raz kolejny wskazał mediom drogę rozwoju, jak za czasów rozkwitu wiktoriańskiej pornografii i zdjęć Mareya i Muybridge'a, przedstawiających fazy ruchu nagich kobiet schodzących ze schodów, które to zdjęcia zainspirowały wynalazców kina. Francuski cud techniki wymagał oczywiście infra- struktury w postaci linii telefonicznych. Nie mógłby się wtedy pojawić w nierozwiniętej części świata. 166 Dziś, gdy dysponujemy bezprzewodową techniką ko- mórkową, sytuacja wygląda inaczej, ale zasada prze- skoku pozostaje ta sama. przeskok jest możliwy, ponieważ nowe media albo podstawowe elementy ich funkcjonowania bywają niekiedy tańsze od starych, a tym samym łatwiej się przyjmują i rozpowszechniają. Obala to tradycyjny model rozpowszechniania się technologii. Fundamen- talistyczna rewolucja islamska w Iranie pod koniec lat siedemdziesiątych, kierowana przez ajatollaha Cho- meiniego, rozpropagowała swoje przestanie wśród nie- piśmiennych mas dzięki kasetom magnetofonowym. Z drugiej strony, Związek Radziecki w latach osiem- dziesiątych nie dotrzymał kroku amerykańskiej rewo- lucji komputerowej. To sprawa kosztów: produkcja magnetofonów kasetowych kosztowała o wiele mniej niż komputerów, a do ich obsługi niepotrzebna była znajomość czytania i pisania czy inne umiejętności. Dziś telefony komórkowe kosztują mniej więcej ty- le, ile wówczas magnetofony. Nic więc dziwnego, że liczba użytkowników rośnie szybciej niż pojemność sieci telefonii komórkowej - nie tylko w Stanach Zjednoczonych i innych krajach technologicznie roz- winiętych, jak Japonia i państwa Europy Zachodniej, ale i na całym świecie. Z punktu widzenia telefonu komórkowego prawie każde miejsce w świecie jest technologicznie rozwinięte. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę internetową na- zwę któregokolwiek kraju oraz słowa „telefon komór- kowy". Pod koniec 2002 roku zbadałem w ten sposób sytuację w Kenii. Znalazłem raport z lipca 2002 roku, z którego wynikało, że abonenci Safaricom, jedne- go z dwóch działających w tym kraju operatorów telefo- nii komórkowej, podali tę firmę do sądu z powodu per- manentnie przeciążonych sieci. Safaricom przyznał, 167 że możliwości obsługi użytkowników są na wyczerpa- niu - ma już 440 tysięcy abonentów, a może mieć nai- wyżej 500 tysięcy. Zapowiedział rozbudowę sieci, bv zwiększyć jej pojemność do 750 tysięcy numerów. Na początku 2003 roku znów zainteresowałem się Kenią i telefonią komórkową w tym kraju. Safaricom i jego konkurent, KenCell, miały prawie 1,3 miliona abonentów. W momencie kiedy to czytacie, liczba ta jest z pewnością o wiele większa. Szczegóły (stan na rok 2003) podaje Nick Wachira w artykule Wireless in Kenya Takes a Village. Autor i eksperci, na któ- rych się powołuje, przypisują ten nadzwyczajny przy- rost użytkowników temu, że „Kenijczycy kochają ga- dać", a w społeczeństwie głęboko zakorzenione jest „upodobanie do biesiady". Bardziej trafne byłoby mo- im zdaniem stwierdzenie, że większość ludzi kocha gadać, i właśnie dlatego sieci telefonii komórkowej na całym świecie ledwo mogą nadążyć z obsługą wszyst- kich chętnych. (Zob. Howard Rheingold, Smart Mobs, 2003 - autor omawia wpływ telefonu komórkowego na społeczeństwo w Japonii, na Filipinach i w innych krajach). Z problemami wzrostu będzie się jednak można sto- sunkowo łatwo uporać dzięki niskim kosztom infra- struktury. To dobra wiadomość. Może się co prawda zdarzyć, że jakaś firma błędnie oceni sytuację i wy- padnie z rynku. Ale telefon komórkowy, jako urządze- nie do prowadzenia rozmów, przesyłania komunika- tów tekstowych i dostępu do Internetu, z pewnością pozostanie. Każdy przyrost liczby użytkowników telefonii ko- mórkowej i rozbudowa jej infrastruktury w dowolnym miejscu świata jest zwycięstwem wszystkich miesz- kańców naszego globu. Działa nie tylko na korzyść lu- dzi z danego regionu, ale i wszystkich innych, którzy 168 chcieliby się z kimś w tym regionie skontaktować al- ho tam przyjechać. Każdy nowy telefon oznacza wy- graną, możliwość nawiązania kontaktu - wyjąwszy sy- tuacje, kiedy kontakt bywa ingerencją, której sobie nie życzymy. Przybliża nas do osiągnięcia takiego eta- pu, na którym z każdym człowiekiem na świecie bę- dzie się można skomunikować przez komórkę. Komórkowe paszporty dla globtroterów Zanim pojawił się telefon komórkowy, podróżując do innej części świata, znajdowaliśmy się przeważnie poza zasięgiem kontaktu albo byliśmy skazani na ko- rzystanie z systemu łączności telefonicznej lub kom- puterowej, z którym nie byliśmy obeznani. Telefon komórkowy umożliwia komunikowanie się za pomocą naszego sprzętu i na naszych warunkach. W latach sześćdziesiątych XX wieku Marshall Mc- Luhan zauważył, że media elektroniczne zmieniają świat różniących się między sobą społeczności w „glo- balną wioskę". W tamtych czasach oznaczało to, że ludzie w różnych krajach o jednej godzinie oglądali w telewizji ten sam program (albo słuchali tej samej audycji radiowej). Przyznać trzeba, że stanowili spo- łeczność o wiele bardziej zjednoczoną niż ludzie czy- tający gazety i książki w wybranym przez siebie cza- sie, tempie i okolicznościach, a nawet idący do kina oddzielnymi grupami, o różnych godzinach i w róż- nych miejscach, choć na te same filmy. W następnych latach satelity i sieci informacyjne o światowym zasięgu, jak CNN, zmieniły publiczność krajową w międzynarodową. Przed powstaniem tele- wizji kablowej i satelitarnej widzowie na całym świe- cie oglądali jednocześnie tylko nieliczne zdarzenia, 169 jak Super Bowl, rozdanie Oscarówczy ślub księcia Ka- rola z Dianą. Okablowana globalna wioska była jednak nadal zbiorem obcych sobie ludzi - składała się z wi- dzów siedzących nieruchomo na swoich miejscach którzy nie mogli rozmawiać z innymi mieszkańcami krajowej lub globalnej wioski, chyba że ktoś z nich siedział akurat obok lub znajdował się w tym samym domu. Można było zadzwonić do kogoś oglądającego w innym miejscu świata ten sam program telewizyjny, ale rozmowy międzynarodowe, a nawet międzystano- we, kosztowały w tamtych czasach wiele dolarów. Internet umożliwił wreszcie mieszkańcom global- nej wioski prowadzenie tanich rozmów w nieskom- plikowany sposób - widzowie tego samego programu, oglądający go w różnych krajach, mogli sobie na jego temat pogadać, korzystając z komunikatora interne- towego lub poczty elektronicznej. Telewizja wyposa- żyła ludność globalnej wioski w oczy i uszy, Internet dał język, wyrażany głównie przez palce. Jako me- dium obrazkowo-tekstowe stał się także źródłem infor- macji, będących tematem rozmów w globalnej wiosce. (O śmierci księżnej Diany dowiedziałem się z sieci, biorąc udział w czacie na temat nagród im. Hugo w dziedzinie literatury science fiction, które właśnie owego wieczoru przyznano). Mieszkańcy globalnej wioski byli jednak nadal przykuci do krzeseł. Pod tym względem wioska bar- dziej przypominała stadion. Telefon komórkowy umoż- liwia tłumom powstanie z miejsc i wyjście w świat - choćby nawet świat ten nie był szczególnie wesoły, zwłaszcza w rzeczywistości fizycznej, zarówno w prze- strzeni realnej, jak i cyberprzestrzeni. (O pożytkach z kontaktów międzyludzkich w „przestrzeni realnej" - świecie rzeczywistym - piszę w książce Realspace: The Fate oj Physical Presence in the Digital Age, On 170 and Off Planet, 2003). Ta rzeczywistość fizyczna za- czyna zaś oznaczać, w przypadku telefonu komórko- wego, dowolne miejsce w świecie. Komórka staje się paszportem do całego świata, nie tylko w sensie prze- nośnym - kiedy na przykład zabieramy ją na spacer po nowojorskim Central Parku i chcemy być w kon- takcie z kimś w Hyde Parku w Londynie - ale i bar- dziej dosłownym, gdy bierzemy ją w daleką podróż i chcemy utrzymać kontakt z ludźmi - oraz stronami internetowymi - odwiedzanymi w domu. Kilka lat temu oglądałem w lokalnej stacji telewi- zyjnej program o robotnikach budowlanych z Chin, których zaproszono do Nowego Jorku, żeby wykonali bardzo specjalistyczne prace przy renowacji starej ka- tedry. Byli chyba jedynymi ludźmi na świecie posia- dającymi jeszcze unikatowe kwalifikacje niezbędne do wykonania tej pracy. Nie mówili po angielsku, ni- gdy przedtem nie byli za granicą. Organizator ich przyjazdu opowiadał, że dopóki będą mogli jeść potra- wy, do których przywykli - jedzenie dla nich specjal- nie sprowadzano z Chin - będą zadowoleni, nie odczu- ją szczególnej tęsknoty za domem i zaaklimatyzują się w nowym obcym otoczeniu. Dla wielu z nas kontakt z informacjami i ludźmi, do których przywykliśmy, jest co najmniej tak ważny, jak jedzenie. Niekiedy udajemy się w podróż, by przer- wać rutynę naszego życia codziennego, oddalić się na pewien czas od znajomych miejsc. Z drugiej strony chcemy, żeby te miejsca były w naszym zasięgu, żeby- śmy nie czuli się zbytnio wyobcowani. Dzięki telefo- nowi komórkowemu możemy być jednocześnie poza domem i w domu, zjeść ciastko i nadal je mieć. W Ameryce Północnej słupy telegraficzne wyras- tające wzdłuż torów kolejowych ułatwiły migrację na zachód. Pozostawienie rodziny na wschodzie nie 171 oznaczało zerwania z nią kontaktu. Choć usługi te- legraficzne i telefoniczne były od dawna dostępne na całym świecie, przed pojawieniem się telefonu komór- kowego pozostawały na ogół w tyle za rewolucją cyf- rową, jaka się dokonała w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku. Możliwość telefonowania na kartę kredy- tową i korzystania z lokalnych węzłów łączności kom- puterowej nieco ułatwiała kontakty, ale z podróżą w dalekie kraje nadal łączył się pewien rodzaj infor- macyjnej deprywacji, podróżnik był bowiem odcięty od części źródeł informacji i od możliwości prowadze- nia rozmów, do których przywykł. Sytuację tę zmieni prawdopodobnie telefon komór- kowy w ręku globtrotera. Do najbardziej dalekosięż- nych skutków rozwoju telefonii komórkowej należy zaliczyć fakt, że przyczyniła się do powstania prawdzi- wej aktywnej globalnej wioski. Ludzie podróżujący do najdalszych jej zakątków mają bowiem wygodną moż- liwość dostępu do wszystkich informacji, jakich za- pragną. Kiedy dojdzie do tego, że dzwonek telefonu rozlegający się w restauracji przestanie być denerwują- cym utrapieniem, zaczniemy zapewne po jakimś czasie korzystać z udogodnień, jakie stworzy światowa spo- łeczność, powstała dzięki telefonowi komórkowemu. Podobnie jednak jak w wypadku innych wynalaz- ków technicznych, a także postępów ewolucji, musi- my zdać sobie sprawę, że zaistnienie takiej społeczno- ści może mieć swoje minusy. Różnorodność kultur, tak jak zróżnicowanie w świecie biologii, ma ogromną wartość, jest bowiem źródłem innowacji, zapewnia także związek z przeszłością. Rozmaite metody postę- powania, różne sposoby myślenia mogą być przeciw- wagą dla metod i sposobów dominujących, a nawet zabezpieczeniem na wypadek, gdy te dominujące za- wiodą. Pragniemy bowiem takiego świata, w którym 172 wygodniej nam będzie zapoznawać się z jego różno- rodnymi aspektami, nie zaś świata całkowicie ujedno- liconego, gdzie wszystko i wszyscy będą tacy sami. Powstanie światowej społeczności nie musi być równoznaczne z zaprowadzeniem pokoju na świecie. Ogólnie rzecz biorąc, wymiana informacji sprzyja wy- jaśnieniu różnic i może nawet zapobiec aktom wrogo- ści albo osłabić ich nasilenie. Na przykład bitwę pod Nowym Orleanem stoczono w 1815 roku, po podpisa- niu przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię trak- tatu gandawskiego, kończącego wojnę brytyjsko-ame- rykańską 1812 roku. Nikt w Ameryce nie wiedział jednak o tym traktacie, ponieważ telegraf miał się pojawić dopiero za kilka dziesiątków lat, a kabel pod Atlantykiem położono jeszcze później. Dostęp do in- formacji może jednak również ułatwić działania wo- jenne, co przeważnie okazuje się zaletą, jeśli mamy do czynienia z naprawdę liczącym się przeciwnikiem. Historycy są zgodni co do tego, że złamanie przez aliantów niemieckiego systemu szyfrowego Enigmy, w czym zasługę miał Alan Turing (to on również opra- cował model maszyny Turinga, przyczyniając się do położenia teoretycznych podstaw pod współczesną in- formatykę i rewolucję cyfrową, a także test Turinga - kryterium pozwalające określić, czy maszyny obda- rzone sztuczną inteligencją są naprawdę inteligentne tak jak ludzie), przyspieszyło klęskę nazistowskich Niemiec w drugiej wojnie światowej. Alianci mogli się zapoznać ze szczegółami niemieckich planów wojen- nych - niekiedy nawet wcześniej niż niemieccy gene- rałowie na froncie. W następnym rozdziale zajmiemy się telefonem ko- mórkowym na wojnie. 10 Telefon komórkowy wyrusza na wojnę Nowe media kształtują społeczną percepcję wojny od czasu fotoreportaży Matthew Brady'ego z wojny sece- syjnej. Po raz pierwszy w dziejach świata ludzie znajdu- jący się z dala od obozów wojskowych i pól bitewnych mogli dokładnie zobaczyć, jak wygląda wojna - nie na obrazach, nie poprzez opisy, ale na zdjęciach uchwyco- nych przez obiektyw - zastępcze oczy - aparatu fotogra- ficznego. Zdjęcia robiono już podczas wojny krymskiej w latach pięćdziesiątych XIX wieku, ale to fotorepor- taże Brady'ego z amerykańskiej wojny secesyjnej uka- zały szerokiej publiczności teatr wojny. Brady, uzys- kawszy od Abrahama Lincolna pozwolenie (ale nie wsparcie finansowe) na robienie zdjęć wojsk Unii, wy- słał na front dziesiątki fotografów, których dziełem by- ło osiem tysięcy negatywów. Potraktował to jako przed- sięwzięcie komercyjne. Zapadające w pamięć twarze i pozy żołnierzy, uchwycone przez fotografów Brady'e- go przed bitwami i po nich, na całe lata zafascynowały mecenasów jego galerii na rogu Fulton Street i Broad- wayu, z daleka od pól bitewnych. Twarze te były na- prawdę obrazami ocalonymi przed „naturalnym znisz- czeniem" przez czas, jak blisko sto lat później francuski teoretyk filmu Andre Bazin określił istotę fotografii. 174 Nawet jednak najszybciej opublikowana i najszerzej rozkolportowana fotografia była blada, nieruchoma, oglądano ją po upływie dłuższego czasu od zakończe- nia bitwy. Prawie sto lat później kroniki, pokazywane podczas drugiej wojny światowej przed projekcją fil- mów, przedstawiały pełniejszy, ruchomy obraz wyda- rzeń, ale też po pewnym czasie. W latach sześćdziesią- tych wojna wietnamska pojawiała się na ekranach telewizorów w amerykańskich salonach z niespełna jednodniowym opóźnieniem, ale i to nie było bezpo- średnią relacją z pola bitwy. Światło rozchodzi się szybciej niż dźwięk, jednakże gdy przyszło do przekazywania informacji na odleg- łość, dźwięk miał zawsze przewagę nad obrazem. Na długo przed pojawieniem się możliwości przekazywa- nia obrazów mowę transmitowano przez telefon i ra- dio. Słynne audycje Edwarda R. Murrowa z czasów drugiej wojny światowej nadawane były z Londynu na żywo. „Tu mówi Londyn" - oznajmiał na początku Murrow, a ton, jakim wypowiadał te słowa, przywodził na myśl losy świata ważące się na szali - i tak istotnie było, bo wokół rozgłośni padały niemieckie bomby. Ale radio przekazywało jedynie odgłosy rozgrywają- cych się wydarzeń, których aspekt wizualny - widok nalotów i ich skutków - był przecież niezmiernie waż- ny. Poza tym Londyn był tylko jednym z teatrów ogromnego multipleksu wojny światowej. Audycje Murrowa i innych radiowców, w swoim czasie zapiera- jące dech w piersiach, nie oddawały wszystkich dźwię- ków wojny, nie mówiąc o jej widokach. Do czasu pierwszej wojny w Zatoce w 1991 roku technika rozwinęła się już do tego stopnia, że możliwe było bezpośrednie, natychmiastowe i nieprzerwane relacjonowanie wydarzeń - to, co nazywamy dziś „strea- mingiem". Media audiowizualne - telewizję i wideo 175 - doskonalono przez ponad cztery dekady, dzięki cze- mu relacje stały się wielowymiarowe. Sprzęt był jed- nak, jak na dzisiejsze standardy, bardzo drogi i niepo- ręczny, a wojsko starannie cenzurowało doniesienia z frontów tej wojny. (Obrońcy amerykańskiej inter- wencji w Wietnamie utrzymują, że wojna wietnamska została przegrana, ponieważ nieprzychylne relacje te- lewizyjne sprawiły, że Amerykanie przestali ją popie- rać. Moim zdaniem przegraliśmy ją dlatego, że w od- różnieniu od wojny irackiej miała słabą podstawę moralną. Stany Zjednoczone wmieszały się w wojnę domową. Ho Chi Minh, przywódca Wietnamu Północ- nego, nie stosował broni masowego rażenia. Najistot- niejsze zaś jest to, że w walce z międzynarodowym komunizmem, której częścią była wojna wietnamska, nie było odpowiednika wydarzeń 11 września 2001 ro- ku, różniła się więc pod zasadniczym względem od wojny z terroryzmem. Żadne z państw komunistycz- nych, żadna komunistyczna partyzantka nie zabiły za jednym zamachem trzech tysięcy cywilów na ame- rykańskiej ziemi. Innymi słowy, w przypadku Wiet- namu problemu nie stanowiły ani media, ani aspekt wojskowy, ale misja. Media zaś dopiero po pewnym czasie zajęły stanowisko krytyczne wobec wojny. Na przykład Walter Cronkite z telewizji CBS był na ogół nastawiony przychylnie do amerykańskiej interwencji aż do ofensywy Tet w styczniu 1968 roku. Ale to już temat na odrębną książkę). Choć istniały możliwości techniczne, choć wyłącz- nie informacyjny kanał CNN nadawał relacje przez okrągłą dobę, ograniczenia nałożone na media sprawi- ły, że większa część wojny w Zatoce rozgrywała się poza ekranem, a więc była ukryta przed oczami pub- liczności. Jedynymi w gruncie rzeczy obrazami z jej frontu, jakie docierały do amerykańskich widzów, były 176 konferencje prasowe w siedzibie dowództwa w Arabii Saudyjskiej oraz ogólne widoki przekazywane przez kamery zainstalowane na inteligentnych rakietach, bardziej przypominające rzeczywistość wirtualną niż obrazy prawdziwej wojny. Choć prawie wszyscy byli zadowoleni z wyparcia Irakijczyków z Kuwejtu, me- dia, rozporządzające ogromnymi możliwościami tech- nicznymi, nie doczekały się powszechnego uznania. Żołnierze walczący na froncie mieli poczucie, że nikt nie opowiedział o ich dokonaniach, że społeczeństwo się o nich nie dowiedziało - wojsko ubolewało potem, że mało kto oglądał pojedyncze akty bohaterstwa - a znaczna część Amerykanów odbierała tę wojnę jak wielką grę wideo. Miało się to zmienić podczas drugiej wojny z Ira- kiem. Dziennikarz z komórką Na wojnę z Irakiem w marcu 2003 roku wojska ko- alicji wyruszyły nie tylko z rewolucyjnymi wynalazka- mi w dziedzinie techniki wojennej - na przykład ra- kietami, które, wystrzelone z wyrzutni odległych 0 setki mil, wlatywały przez określone okno wybrane- go budynku, a margines błędu mierzono w calach. Nadzwyczajna była również technika łączności i środ- ków przekazu. Bezpośrednie transmisje bombardo- wań Bagdadu oraz relacje dziennikarzy „osadzonych" w kolumnach czołgów sunących przez iracką pusty- nię otworzyły w salonach, sypialniach i barach na ca- łym świecie okna na tę wojnę, jakich dotąd nie było. A umożliwił to wszystko telefon komórkowy wyposa- żony w łącze telekomunikacyjne przekazujące obraz 1 dźwięk. 177 Jeśli się dobrze zastanowimy, dojdziemy do wnios- ku, że telefon komórkowy to idealne urządzenie słu- żące relacjonowaniu wojny. Gdyby nie został wynale- ziony i ulepszony już wcześniej, wynaleziono by go zapewne właśnie w tym celu. Jest niewielki, interak- tywny, stanowi zamkniętą całość. Wymaga oczywiście zewnętrznych urządzeń transmisyjnych - odpowied- nie satelity zapewniają wyraźniej sze, choć rzadziej do- stępne połączenia niż tradycyjne „komórki" (wyko- rzystujące zarówno naziemne przekaźniki - w skali lokalnej - jak i satelity - w skali międzynarodowej). Żeby zaś odbiorcy mogli zobaczyć relacje przesłane przez telefon komórkowy, niezbędna jest stacja telewi- zyjna (kablowa, należąca do sieci lub lokalna). Kiedy jednak takie połączenia istnieją, reporter z komórką staje się najlepiej poinformowanym dziennikarzem w dziejach wojen, rozporządzającym największymi możliwościami. Może przekazywać rozgrywające się właśnie wydarzenia, komentować je, odpowiadać na pytania zadawane przez prezentera dziennika telewi- zyjnego. Dzięki wyposażeniu telefonu komórkowego w moż- liwość przekazywania obrazów (telefon taki staje się wideofonem) dziennikarz na linii frontu zaczął na- reszcie pełnić funkcję nie tylko uszu, ale i oczu pub- liczności. Długa historia wideofonu, pełna wzlotów i upadków - choć pojawił się wcześnie, czeka jeszcze na pełną akceptację, tak jak przed nim telefon, a po nim komórka - stanowi sama w sobie fascynującą opowieść. Zajmiemy się nią w następnym rozdziale. Tutaj odnotujemy, że wojna, jak się często zdarza, sta- nowi bodziec nie tylko do wynajdywania nowych ro- dzajów broni. W tym wypadku wyciągnęła na pierw- szy plan wideofon, długo pozostający na uboczu. Zaczął odgrywać zasadniczą rolę w relacjach z pusty- 178 i ni, pól bitew, ulic miast. Obrazy przekazywane trady- cyjnie (nie za pomocą telefonu komórkowego) przez łącza satelitarne odznaczały się wysoką jakością. Roz- maite rodzaje łączy, z jakich korzystali poszczególni dziennikarze w różnych sytuacjach, transmitowały podczas wojny obrazy o niejednakowej jakości tech- nicznej. Najlepszy sprzęt trzeba jednak odpowiednio rozmieścić, a zajmuje to co najmniej kwadrans, tym- czasem telefon komórkowy z kamerą, przekazujący ziarnisty obraz, jest od razu gotów do użytku. Sprzęt, jakim posługiwali się dziennikarze podczas wojny irackiej - telefon komórkowy z przyległościa- mi - określić więc można jako szczytowe osiągnięcie mediów czasu wojny, których początkiem była foto- grafia, a następnie film, radio i telewizja. (Telegraf, wynaleziony w tym samym mniej więcej czasie co fo- tografia, także odegrał historyczną rolę. Podobnie jak fotografia towarzyszył wojnie krymskiej i secesyjnej. Telegramy służyły jednak łączności między oficera- mi, między prezydentami a generałami (na przykład Lincolnem a Grantem) oraz reporterami a redakcja- mi. Publiczność dopiero później mogła dowiadywać się z gazet o skutkach wymienianych między nimi ko- munikatów). Jednakże media w ogóle - wszystkie, a zwłaszcza te, które służą przekazywaniu relacji - są w ostatecznym rozrachunku tak skuteczne, jak ludzie, którzy się ni- mi posługują. Rewolucja wymaga czegoś więcej niż nowoczesnego sprzętu. Potrzebni są ludzie, którzy bę- dą wiedzieli, jak zrobić z niego najlepszy użytek (jak Matthew Brady i jego ekipa fotoreporterów podczas wojny secesyjnej), choćby nawet technologia ta nie była wcześniej łatwo lub w całości dostępna. Wśród dziennikarzy przydzielonych do wojska pod- czas wojny irackiej 2003 roku (określano ich mianem 179 embedded - „osadzeni") znalazły się zarówno stare wy- gi, jak Ted Koppel (który zdobywał doświadczenie w Wietnamie, a dzięki swojemu programowi Night- line w telewizji ABC stał się jednym z najbardziej znanych prezenterów wiadomości od czasów Waltera Cronkite'a), jak i reporterzy stosunkowo mało znani, na przykład Dan Dahler z ABC. Wszystkie większe stacje i agencje miały swoich ludzi, wyposażonych w różnego rodzaju telefony komórkowe, wideofony i aparaturę służącą do łączności z satelitami. David Bloom z NBC, który podczas wykonywania swych za- dań zmarł na pustyni z powodu zatoru płuc, poruszał się „Bloom-mobilem", wyremontowanym czołgiem, wyposażonym według jego własnego projektu. Kame- ra była tak dobrze osadzona, że przekazywała wyraź- ny, stabilny obraz - najpierw do wozu transmisyjnego, a stamtąd, przez satelitę, do nowojorskiej siedziby NBC - choć czołg posuwał się po wyboistym terenie z prędkością 80 kilometrów na godzinę. Jak się spisali przydzieleni do wojska dziennikarze z komórkami? Jak się prezentował w globalnej telewi- zji przekazywany przez nich obraz bezpośredniego og- nia wojny? „Osadzeni" reporterzy z komórkami Opóźnienie, z jakim fotografia, kino i telewizja przekazywały wiadomości z frontu wojny (choć z cza- sem malało), miało, z dziennikarskiego punktu widze- nia, jedną zaletę, sprzyjało mianowicie obiektywności, jednej z podstawowych zasad etyki dziennikarskiej. Choć celem reportera było również jak najszybsze przekazanie informacji, nie miało się to odbywać ko- sztem jego bezstronności. Staromodna fotografia, któ- 180 rą w XIX wieku publiczność mogła na ogół oglądać dopiero po kilku dniach od jej zrobienia, zapewniała idealne warunki dla bezstronności i dystansu wobec relacjonowania rozgrywających się wydarzeń. Bywało jednak, że dystans ten bynajmniej nie sprzyjał etyce dziennikarskiej, i to nie z powodu ingerencji władz. Telegraf przekazywał wiadomości natychmiast, ale zanim trafiły na szpalty gazet, też musiało upłynąć trochę czasu. Niesławne zalecenie Williama Randol- pha Hearsta, jakie podobno wystosował do swoich re- porterów na Kubie w 1897 roku, tuż przed wybuchem wojny hiszpańsko-amerykańskiej - „postarajcie się 0 ilustracje, a ja postaram się o wojnę" - ukazuje, ja- kie są możliwości manipulowania opóźnionymi wia- domościami, przetwarzanymi przez redaktorów i wy- dawców. (Zdaniem autorów wydanej w 1992 roku książki The Press in America, panów Emerych [ojca 1 syna], nie ma żadnych dowodów na to, że Hearst na- prawdę wysłał telegram o takiej treści. Rozporządza- my tylko relacją pracującego dlań reportera Jamesa Creelmana, zawartą w On the Great Highway. Creel- man pracował w tym czasie na Kubie razem z innym reporterem Richardem Hardingiem Davisem oraz ry- sownikiem Frederikiem Remingtonem, który, we- dług Creelmana, miał zatelegrafować do Hearsta, by go powiadomić, że do wojny raczej nie dojdzie. Zda- niem Emerych, niezależnie od tego, czy tak naprawdę było, historia ta „odzwierciedla ówczesną sytuację"). Morał z tego epizodu - prawdziwego czy apokryficz- nego - płynie taki, że opóźnienie i dystans wobec roz- grywających się wydarzeń nie zawsze wychodziły dziennikarstwu na zdrowie. Zdarzało się, że publicz- ność otrzymywała relację o wiele mniej prawdziwą, niż gdyby została przekazana natychmiast, z pierw- szej ręki, bez pośrednictwa redaktorów. (Z drugiej 181 strony, Jayson Blair z „New York Timesa" - jego fał- szerstwa wyszły na światło d2lerme w 2003 roku - mógł sobie na nie pozwalać z braku dostatecznego nadzoru redakcyjnego. Powrócę jeszcze do tego tematu). Pierwsze bezpośrednie przekazywanie wiadomo- sa, bez opóźnienia i redagowania, mogło sie doko- nać dzięki radiu. Lewis Mumford, jak mogliśmy sie przekonać w rozdziale 5, odnosri sie nieufnie do tych wksawosa radia. Po raz pierwSzy dał wyraz swoim wątpliwościom w 1934 roku (w książce Technika i cy- luihzacja), przed audycjami Murrowa nadawanymi podczas drugiej wojny światowej. Powtórzył je w The ^Z7PTVm ^ ™^ V ^ ją ' T , °StrZezeme P^ed „masowymi reak- i do jakich może doprowadzić natychmiastowa komutacja. Mumford miał na myśli radio (a później radio i telewizję) w ogóle, nie tylko w kontekście rela- cji z wojny. (Z pewnością Hitler zręcznie posłużył sie radiem do podburzania Niemców. Wcześniej, Jueil Kampf, wspomniał o swej nieufności do dziennika- rzy, którzy celowali w przeinaczaniu jego wypowiedzi. Wolał sam się zwracać do swoich rodaków - przed na- staniem radia do grup zgromadzonych na wiecach pozmej przez radio, do całego narodu). Wątpliwość Mumforda co do obiektywnego charakteru bezpośred- nich relacji i możliwości racjonalnej analizy okazały- by się chyba najbardziej zasadne w odniesieniu do dziennikarzy nadających prosto z pola walki, gdzie kule latają tak szybko, jak słowa Reporterzy wojenni pracujący dla tradycyjnego ra- dia i telewizji byli jednak o wiele dalej od swoich od- biorców - przykład Murrowa, prowadzącego swoje au- dyqe wsrod spadających bomb, byłby częściowym wyjątkiem- mz dziennikarze przydzieleni do wo^a wyposażeni w telefony komórkowe z kamerami. Gdy- 182 byśmy mieli wszystkich dziennikarzy - prasowych, fotoreporterów, radiowych, telewizyjnych i „komórko- wych" - podzielić na dwie grupy zależnie od bezpo- średniości przekazywania relacji, ci z komórkami zna- leźliby się w jednej grupie, a wszyscy inni w drugiej. Większość audycji radiowych, a także programów te- lewizyjnych, oraz wszystkie relacje prasowe opowia- dają o wydarzeniach już minionych. To samo dotyczy większości reporterów - a także autorów blogów - po- sługujących się Internetem. Jak spisali się ci dziennikarze z komórkami, starzy i młodzi, sławni i nieznani? Kiedy piszę te słowa (w grudniu 2003 roku), nie wy- szedł na jaw ani jeden przypadek, żeby któraś z relacji tych reporterów została wypaczona z powodu bezpo- średniego dostępu dziennikarza do szerokiego świa- ta - posługiwanie się telefonem komórkowym ani ra- zu nie spowodowało przeinaczenia faktów. (Komórka miała, jak się wydaje, swój udział w poważnym naru- szeniu etyki dziennikarskiej przez amerykańskiego reportera zajmującego się wcześniej pewną poważną sprawą. Jayson Blair zamieścił na łamach „New York Timesa" zmyślone relacje o snajperze z Waszyngtonu. Utrzymywał, że był na.miejscu wydarzeń, podczas gdy w rzeczywistości dzwonił z Brooklynu przez ko- mórkę do ich bohatera. Później sfabrykował wywiad z ojcem Jessiki Lynch, amerykańskiej żołnierki odbi- tej ze szpitala za liniami wroga. Te oszustwa zostały jednak starannie zaplanowane, nie były skutkiem bezpośredniego nadawania relacji z pola bitwy przez telefon komórkowy). Peter Arnett na samym początku wojny udzielił te- lewizji irackiej niefortunnego wywiadu, w którym stwierdził, że wojenny plan koalicji nie zdaje egza- minu. Był to jednak tradycyjny wywiad przez radio, 183 i który równie dobrze mógł zostać przeprowadzony sześćdziesiąt lat wcześniej. Arnett pracował wtedy dla MSNBC i „National Geographic". Został natychmiast zwolniony. (Skomentowałem to zdarzenie w lokalnym programie informacyjnym telewizji nowojorskiej. Po- wiedziałem, że Arnett miał prawo udzielić wywiadu każdej stacji, jakiej tylko chciał, ale w danych okolicz- nościach z pewnością nie miał prawa pozostawać na pensji amerykańskich mediów, opłacających jego po- byt w Bagdadzie). Natychmiast został zatrudniony przez londyński „Daily Mirror". Pentagon zażądał od Geralda Rivery, by opuścił Irak po tym, jak dziennikarz podczas bezpośredniej transmisji telewizyjnej (w Fox News) nakreślił na piasku schemat ataku na Bagdad planowanego przez wojska koalicji. Rivera nie należał do dziennikarzy przydzielonych do wojska (nie przeszedł przez spe- cjalne szkolenie), ale to, co zrobił, mogło narazić życie żołnierzy. Znamienne jest jednak, że choć incydent ten należy zaliczyć do błędów wojennego dziennikar- stwa (jeśli założymy, że Rivera miał dokładne infor- macje), nie wchodziło tu w grę złamanie zasady obiek- tywności czy wierności prawdzie. Przeciwnie, błąd polegał na tym, że korespondent wojenny ujawnił zbyt wiele prawdy. (Możliwość narażenia życia żoł- nierzy zawsze spędzała sen z powiek wojskowych, kie- dy mieli do czynienia z dziennikarstwem wojennym. Amerykańskie media przeważnie odnosiły się do tego ze zrozumieniem i z własnej woli powstrzymywały się od publikowania informacji, która mogłaby się okazać niebezpieczna dla wojska czy obywateli amerykań- skich w sytuacjach zagrażających życiu. Na przykład kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych Iran prze- trzymywał amerykańskich zakładników, media nie podały do wiadomości, że Amerykanom ukrywającym 184 się w ambasadzie kanadyjskiej w Teheranie wydano fałszywe kanadyjskie paszporty, dzięki którym mogli bezpiecznie wyjechać. Informacja taka mogłaby roz- drażnić Irańczyków, co okazałoby się zapewne niebez- pieczne dla Amerykanów pozostających w niewoli. Napisała o tym jedna z kanadyjskich gazet, kiedy za- kładnicy jeszcze przebywali w Iranie. Na szczęście ni- komu nic się nie stało). Sanjay Gupta, neurochirurg przydzielony jako dziennikarz CNN do wojskowej jednostki medycznej „Devil Docs", był jedynym reporterem wojennym, którego obiektywność podczas wojny irackiej podano w wątpliwość. Stało się to w momencie, gdy odłożył swój telefon komórkowy, by w nadzwyczajnej sytuacji przeprowadzić operację ratującą życie ciężko rannego dwuletniego irackiego chłopca. (Mimo wysiłków Gup- ty dziecko zmarło). „Wiedziałem, że znajdę się w miej- scu, gdzie ludzie odnoszą rany - powiedział później w wywiadzie dla „New York Daily News" (zob. Ri- chard Huff, 2003) - nie zgłosiłem się na ochotnika. Dałem wyraźnie do zrozumienia, że jestem tu dzien- nikarzem, a nie lekarzem". Ale czy dziennikarz może obiektywnie relacjonować zdarzenie, w którym jest jednym z głównych uczestników? Kiedy poproszono mnie o skomentowanie tej histo- rii, stwierdziłem, że moim zdaniem bardzo ważną za- sadą pracy dziennikarskiej jest obiektywizm i dys- tans do opisywanych wydarzeń. „Ale nie jest to ważniejsze niż ludzkie życie". Innymi słowy, bywają sytuacje, kiedy artykuł czy relacja, cel dziennikar- stwa, nie jest rzeczą najistotniejszą. Kiepski artykuł można poprawić, martwemu człowiekowi życia się nie przywróci. W zaświatach nie ma erraty. Tak więc z ludzkiego - najważniejszego - punktu widzenia uważam, że doktor Gupta postąpił słusznie 185 T i należy mu się pochwała, a nie krytyka. Nawet jed- nak zawężając całą kwestię do dziedziny dziennikar- stwa, należy stwierdzić, że niczego nagannego nie zro- bił. O ile nam wiadomo, ani umyślnie, ani nieumyślnie nie przeinaczał informacji, które przekazywał z fron- tu. W najgorszym razie fakt, że przywdział fartuch chirurga, mógł - potencjalnie - odciągnąć go od wy- pełniania zadań korespondenta wojennego. Zawsze warto dążyć do osiągnięcia realnych korzyści kosztem hipotetycznych strat - nawet kiedy korzyści się nie osiągnie i nawet wtedy, gdy nie jest to kwestia życia i śmierci. W przyszłości, gdy wyjdą na jaw nieznane dotąd his- torie z tej wojny, dowiemy się być może o jakimś przy- dzielonym do wojska dziennikarzu, którego błyska- wiczne relacje z pola bitwy nie spełniały wymogów obiektywności, na co mógł wpłynąć fakt, że znajdował się wśród żołnierzy, którzy razem z nim jedli, spali i narażali życie. Ale przy obecnym stanie wiedzy ta- kie naruszenie etyki dziennikarskiej należy uznać za ewentualność, nie zaś rzeczywistość, i ocenić w porów- naniu z nadzwyczajnym, nieustannym i bezpośrednim relacjonowaniem przebiegu wojny, będącym dziełem dziennikarzy wyposażonych w komórki. Wolny strzelec bez zbrojnej ochrony O wojnie irackiej 2003 roku opowiadali światu nie tylko dziennikarze przydzieleni do jednostek wojsko- wych. Rankiem 13 kwietnia 2003 roku czasu nowojorskie- go - w Iraku było osiem godzin później - Brent Sadler wyruszył w jedną z najsłynniejszych transmitowa- nych na żywo podróży reporterskich podczas tej woj- 186 ny. Nie oglądał bitew, nalotów ani nawet zamieszek. Trzy godziny z telefonem komórkowym wyposażonym w kamerę złożyły się jednak na najbardziej wstrząsa- jącą historię, jaką zdarzyło mi się oglądać. Tym bar- dziej że rozgrywała się w czasie rzeczywistym, na mo- ich oczach, na ekranie telewizora, i nie miałem pojęcia, jak się zakończy. Sadler pracował dla CNN, nie miał przydziału do żadnej jednostki wojskowej. Dobrą stroną tej sytuacji była swoboda ruchu, mógł zbierać materiały w dowol- nym miejscu. Złą stroną był brak ochrony. On i jego ekipa - konwój złożony z sześciu ciężarówek, w tym jednej z anteną satelitarną do nawiązywania łączno- ści, gdyby był na to czas (w przeciwnym razie łączność zapewniał telefon komórkowy z kamerą) - mogli li- czyć tylko na siebie. Usiadłem przed telewizorem w swoim nowojorskim mieszkaniu zaraz po północy. Pisałem akurat tę książ- kę i chciałem sobie zrobić krótką przerwę - skończy- łem większą część poprzedniego podrozdziału. Prze- rzuciłem kilka kablowych kanałów informacyjnych i zatrzymałem się na CNN. Sadler i jego ekipa znajdowali się w pobliżu Tikritu, rodzinnego miasta Saddama Husajna. Było to ostat- nie miejsce o militarnym znaczeniu, które jeszcze wtedy nie wpadło w ręce wojsk koalicji. Ekipa rozbiła obóz i przenocowała w osłoniętym terenie, gdzie była bezpieczna zarówno od zwolenników Saddama, jak i od nalotów sił koalicji, które mogły ją wziąć za od- dział fedainów - irackich partyzantów. Kiedy wstał dzień, Sadler zaczął badać, jak blisko da się podjechać do Tikritu, może nawet do centrum miasta. Opowia- dał o tym przez komórkę, której kamera ukazywała trzęsący się niewyraźny obraz okolicy. Konwój posu- wał się naprzód. Droga była pusta, z pewnością bez 187 śladu na niej wojsk irackich, a zapewne i nikogo 0 wrogich intencjach - tak przynajmniej spodziewał się Sadler. Sadler pokazał nam opuszczony posterunek Gwar- dii Republikańskiej z pomnikiem Saddama u wejścia 1 czerwonym trójkątem (symbol Gwardii) na murze. Wróciwszy na drogę, wszedł na porzucony czołg. Oka- zało się, że karabin maszynowy w wieżyczce ma zapas amunicji. Wszystko to obejrzeliśmy dzięki wideofono- wi. Zobaczyliśmy też ludzi i pojazdy posuwające się drogą. Byli to przypuszczalnie iraccy cywile opuszcza- jący Tikrit - jechali w stronę przeciwną niż konwój Sadlera. Sadler przy pomocy tłumacza próbował nawiązać rozmowę. „Saddam hałas Tikrit" - powiedział Irakij- czyk. „Saddam w Tikricie jest skończony" - przetłu- maczył Sadler. W tym momencie reporter obmyślił następny krok. Choć wyglądało na to, że w okolicy nie ma irackich żołnierzy ani fedainów, mogli się znajdować za na- stępnym zakrętem. A sił koalicji też w pobliżu nie by- ło. Sadler postanowił zatrzymać się o kilka mil od Tik- ritu i zasięgnąć języka u ludzi opuszczających miasto. Odłączył przekaz dźwięku, a telefon z kamerą zosta- wił w samochodzie, żeby nie onieśmielić osób, z który- mi miał zamiar porozmawiać. Po chwili wrócił, podłączył znów dźwięk i obraz i oznajmił, że dowiedział się od irackiego nauczyciela imieniem Fajed, że w Tikricie jest bezpiecznie. Fajed zaproponował, że posłuży za przewodnika. Sadler przyjął propozycję. Ruszył za samochodem Fajeda. Większość konwoju została na miejscu. Pod widniejącym na ekranie mojego telewizora obrazem przesuwał się napis: „Centralne Dowództwo żartuje, że CNN zdobywa Tikrit...". Anderson Cooper, prezen- 188 ter CNN utrzymujący stały kontakt z Sadlerem, $ pomniał nam, że siły koalicji jeszcze nie zajęły miasta- Sadler powiedział nam wcześniej, że najbardziejsię obawiał, iż natrafi na posterunek kontrolny a^11 irackiej, gdzie zachodni dziennikarze nie spotkali się zapewne z życzliwym przyjęciem. Teraz jego sa" mochód zbliżał się do takiego właśnie miejsca. Krzyki po arabsku... obraz znika z ekranu... Po paru chwilach jednak powraca. Sadler mówi' ze Irakijczycy z posterunku nie chcieli być pokazy^anl w telewizji. Nie lubią kamer. Najwyraźniej nie Wło innych problemów. Pojazd znów rusza... W pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że j goś czasu nie było przerwy na reklamy. To najbardzieJ zdumiewające zaprzeczenie telewizji, jakie w żytiu m~ działem - coś więcej niż telewizja, transmisja Przez telefon komórkowy z kamerą, przekazywana przezsiec' CNN, rozumiejącą sytuację, tak że nie przerywała tfans~ misji reklamami pasty do zębów. (Jako teoretyk me" diów odnotowuję, że narodziło się być może całkiem nowe medium. Po zabójstwie prezydenta Kennedy'e^0' po atakach z 11 września i innych dramatycznych \tfyda~ rżeniach też nie nadawano reklam. Ale podróż Bren a Sadlera do jądra ciemności to tylko kameralny, nadawa~ ny przed świtem reportaż, który nie opowiada o żadnym szczególnym wydarzeniu kończącej się już wojl^-. Tymczasem pojazd Sadlera znów się zatrzyinU''e" Dźwięk i obraz znikają. Anderson Cooper streszcza dotychczasowy przebieg wydarzeń widzom, V^oVZ^ być może dopiero teraz włączyli telewizor. Sadler z P°~ wrotem nawiązuje łączność. Wyjaśnia, że ij02^ -jacyś funkcjonariusze niskiego szczebla lub wi - chcą, by udał się do siedziby partii Baas W cie, żeby uzyskać pozwolenie na dalsze porusza*116 się w tej okolicy. 189 „Chyba nie zastosujesz się do ich rady?" - pyta Cooper. „Oczywiście, że nie" - odpowiada Sadler i dodaje, że zaraz zawróci i pojedzie tam, skąd przybył. W jego zachowaniu i głosie nastąpiła nieznaczna, ale zauważalna zmiana. Przedtem był spięty, mówił urywanymi zdaniami, teraz nietrudno się zoriento- wać, choć sam dziennikarz tego wprost nie oznajmia, że znalazł się w niebezpieczeństwie wręcz śmiertel- nym. Widz, który daleko w kraju ogląda tę transmisję na żywo, zamiast fascynacji zaczyna odczuwać przera- żenie. (Zanim zasiadłem przed telewizorem, chciałem sobie nalać szklankę soku pomarańczowego. Nadal mam na to ochotę, ale nie chcę stracić ani sekundy). Pojazd Sadlera w drodze powrotnej podjeżdża do znanego już nam punktu kontrolnego - tam, gdzie kilka minut wcześniej zażądano od reportera, żeby wyłączył kamerę. Teraz spotyka go inne przyjęcie. Słyszymy wystrzały - serię z broni maszynowej. (Dźwięk ten przypomina odgłosy prażenia kukurydzy). „Atakują nas" - mówi cicho Sadler, wstrzymując od- dech. Serce mi wali. Mogę sobie wyobrazić najgorsze. „Wszystko w porządku" - oznajmia po chwili Sadler. Wyjaśnia, że jego ochroniarz - jestem pewien, że pierwszy raz o nim słyszymy - odpowiedział ogniem. „Przebiliśmy się". Ale to jeszcze nie koniec. Kamera pracuje. Sadler mówi, że po raz pierwszy w swojej za- wodowej karierze znalazł się pod ostrzałem. Dodaje, że spełnia się jego najgorszy scenariusz. Teraz mówi, że jakiś samochód próbuje się zrównać z ich pojazdem. „Nieprzyjacielski?" - pyta Cooper. Sadler potwierdza. Znów słychać strzały. Tym razem z broni ręcznej, nie maszynowej. (Przypomina mi się, jak wiele lat te- 190 mu słyszałem odtworzone z taśmy ostatnie słowa dziennikarki z działu miejskiego, uwięzionej w n likopterze, który spadał do rzeki Hudson Nie Prze- żyła. Nie chcę, zęby reportaż Sadlera podobnie się skończył). Pojazdom Sadlera i tym razem udaje się ale pociski przestrzeliły tylną szybę ciężarówki, z członków ekipy odniósł rany. Dołączają do reszty konwoju CNN i Tikritu. „Jedziemy z prędkością P°nad - ść rów na godzinę" - raportuje Sadler. Po chwila łączność zostaje przerwana. Wiadomości telewizyjne dzięki komórce zyskują niezależność Sadler i jego ekipa wyszli cało z opałów. Jeden^ana- lityków wojskowych skomentował później w un, relacja Sadlera należała do najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie wżyciu oglądał. Dodał, ze tak mogąpoto czyć się sprawy, jeśli dziennikarze bez ochrony wojska zapuszczają się na terytorium nieprzyjaciela. Analityk miał rację pod obydwoma względaff.^ kawa rzecz - choć przydzielonym do wmska dzienn karzom poświęcano tyle uwagi, a ich nadzwyczajne, najlepsza relacja z tej wojny się dziełem reportera niezwiązanego z arfluą ^ rzystającego z jej ochrony. To właśnie wjdachm mentach niespodziewanego przekazu, nadawaneg przez dziennikarza znajdującego się w syt^j *J żenią - kiedy jest sam ze swoim sprzętem d jednym tylko ochroniarzem) - telefon komórkowy i wideo* mera pomogły wspiąć się na wyżyny wojennego azie nikarstwa. 191 Telewizja też odegrała wielce istotną rolę - bez łą- czy CNN nikt by tego nie obejrzał ani nie usłyszał. Jeśli spojrzymy na to z innej jeszcze strony, relację Brenta Sadlera w szczególności oraz przesyłanie ma- teriałów telewizyjnych przez telefonię komórkową można uznać za moment przełomowy w dziejach tele- wizji - moment, w którym osiągnęła wreszcie dojrza- łość jako medium dziennikarskie. Napisałem „wreszcie", ponieważ jako środek przeka- zywania na żywo zapierających dech w piersiach wia- domości telewizja, aż do wojny irackiej, nie mogła się równać z radiowymi audycjami Edwarda R. Murrowa. Podobnie jak niektórzy krytycy filmowi ubolewali nie- gdyś, że film dźwiękowy, który nastał wraz ze Śpiewa- kiem jazzbandu z Alem Jolsonem, zagubił spokojne baletowe piękno niemych filmów, tak i gorący zwolen- nicy dziennikarstwa radiowego byli zdania, że wiado- mościom nadawanym w telewizji czegoś brakowało. W obu przypadkach wynikało to z nieporęczności no- wego sprzętu. Film dźwiękowy wymagał ogromnych > i mikrofonów, które utrudniały płynny ruch kamer i j i płynne ujęcia. (Nadal tak jest. W filmach niskobudże- j | towych co jakiś czas można zauważyć mikrofon poja- wiający się nad sceną). Telewizja nie mogła się obejść bez dużych kamer, jeszcze większych niż wielkie mik- rofony używane w radiu i przy produkcji filmów, co bardzo utrudniało bezpośrednie, dynamiczne relacje. Większość wiadomości telewizyjnych, w tym i w czasie wojny, bazowała na „gadających głowach" zasiadają- cych w studio. Wielka innowacja, jaką wprowadzono w czasie pierwszej wojny w Zatoce, polegała na tym, że wśród gadających głów, obok prezenterów i reporte- rów, pojawili się emerytowani pułkownicy i generało- wie, którzy stali, zamiast siedzieć (co osiągnięto mię- dzy innymi dzięki udoskonaleniu mikrofonów). 192 Telefon komórkowy z kamerą przybył więc na od- siecz wiadomościom telewizyjnym i umożliwił wresz- cie pełne osiągnięcie ich potencjału. Jak na ironię, te- lewizja powstała w latach dwudziestych XX wieku w rezultacie prób skonstruowania telefonu przekazu- jącego obrazy, czyli wideofonu. Teraz, dzięki telefo- nowi komórkowemu, wideofon znów zjednoczył się z telewizją, znalazł swoją niszę, umożliwiając nam oglądanie i słuchanie tego, co się dzieje w dowolnym punkcie świata. Kiedy przyszli historycy mediów spojrzą wstecz, na wojnę iracką, zauważą bez wątpienia, że właśnie pod- czas niej telewizja stała się częścią komórkowej rewo- lucji. Przyszłość wiadomości telewizyjnych, podobnie jak Internetu, może być związana z telefonem komór- kowym. (Warto dodać, że jesienią 2003 roku pojawiły się na rynku pierwsze telefony umożliwiające odbiór programów telewizyjnych). Telefony komórkowe a błogi czasu wojny Telefon wyposażony w kamerę nie był jedynym z nowych mediów, które zadebiutowały podczas woj- ny irackiej, czyli drugiej wojny w Zatoce. Wielu ludzi czerpało informacje z wojennych blogów - pamiętni- ków prowadzonych w Internecie - których autorzy re- lacjonowali i komentowali aktualne wydarzenia. Naj- bardziej rzucającą się w oczy cechą tych blogów, jak i innych materiałów zamieszczanych w sieci, jest ich osobisty charakter - pisane są od serca, trafiają do odbiorcy bez żadnych pośredników. Nie zatwierdza ich ani nie wygładza żaden redaktor czy producent. Autor, redaktor i producent często są w Internecie jedną osobą. 193 Wojna iracka nie była pierwszym wydarzeniem podczas którego Internet został wykorzystany do ta- kiej niefiltrowanej komunikacji. Chińscy studenci ze- brani na placu Tiananmen w 1989 roku wysyłali e-mai- le do czytelników na Zachodzie. Internet stanowił wówczas jedyne źródło niezafałszowanej informacji o Chinach, wszystkie inne media były bowiem kont- rolowane przez władze, a zachodnim dziennikarzom utrudniano pracę. (Wcześniej kamery rejestrowały przejmujące sceny z Pekinu - najbardziej pamiętny był widok studenta stojącego naprzeciw nadjeżdżają- cych czołgów. Obrazy te obejrzał cały świat, a skutki okazały się dla władz chińskich tak druzgocące, że ostro się wzięły za dziennikarzy telewizyjnych. Inter- net przejął pałeczkę. Chińscy funkcjonariusze nie zdawali sobie sprawy, jaką moc mają terminale kom- puterowe w rękach studentów). Wartość mediów jako przekaźników rzetelnych in- formacji bywa jednak względna. W warunkach, gdy władze chińskie nałożyły cenzurę na media głównego nurtu, Internet okazał się najbardziej niezawodnym źródłem. Jednakże od pojawienia się komercyjnych usług internetowych na początku lat osiemdziesią- tych, wiarygodność e-maili i elektronicznych biulety- nów informacyjnych (w pewnym sensie poprzedni- ków dzisiejszych blogów) należała do jego słabych stron. Jeśli znamy autora e-maila albo osobę, z którą kon- taktujemy się za pomocą komunikatora internetowe- go, zorientujemy się zapewne, czy ktoś się pod nią podszywa. Ale jak możemy mieć podobne zaufanie do błoga pisanego przez nieznanego nam autora? Dzie- ciak z Brooklynu może dla draki pisać błoga niby z Bagdadu. Co gorsza, autorem takiego błoga może być propagandysta z Pentagonu czy z innego kraju. 194 pseudonimy i fałszywe tożsamości są równie nieodłącz- nym elementem publikacji w Internecie, jak wolność od ingerencji redaktora, a także władz (w przeważają- cej większości wypadków). (Orzeczenie amerykańskie- go Sądu Najwyższego z czerwca 2003 roku, zezwalające na odebranie federalnych funduszy bibliotekom, które nie podjęły żadnych działań, by zablokować dzieciom nieograniczony dostęp do Internetu, stanowi kroczek w stronę zwiększonej kontroli ze strony władz federal- nych. W odróżnieniu od ustawy o przyzwoitości z 1996 roku, słusznie uznanej za niekonstytucyjną z powodu niezgodności z Pierwszą Poprawką, zarządzenie doty- czące bibliotek nie stanowi bezpośredniej cenzury In- ternetu). W przypadku telefonu komórkowego, nawet bez ka- mery, nie występuje podobny problem mistyfikacji. Głos wypowiadający słowa można rozpoznać w stop- niu, w jakim nie da się zidentyfikować palców piszą- cych na klawiaturze. Technologia cyfrowa podkopała odwieczną wiarygodność pisma. W epoce pisma ręcz- nego czytelnik mógł przynajmniej rozpoznać charak- ter pisma autora. Nawet przy pisaniu na maszynie wy- stępowały pewne cechy charakterystyczne - jeśli nie ręki, która pisała, to przynajmniej maszyny. Można było spostrzec, czy górna część litery „t" albo dolna litery „y" jest wygięta, czy czcionki te są uszkodzone albo mają inne znaki szczególne. Dziś jednak słowa pojawiają się na monitorze za sprawą bezosobowego kodu dwójkowego, wywoływanego naciskaniem kla- wiszy z literami. Rodzaj klawiatury, długość palców, szybkość pisania, wielkość ręki itp. nie mają żadnego związku z wyglądem liter na ekranie. Ręka oraz kieru- jący nią mózg ustalają tylko, jakie litery mają się poja- wić. Jest to prawie tak, jakby umysł pisał bezpośred- nio, przywołując litery w ich niepokalanej postaci, 195 nietknięte fizycznością palców i rąk. Więź autora ze słowami jest tak nikła, że czytelnik tylko wtedy okreś- li z przekonaniem osobę autora, jeśli ten jest mu już znany, dzięki czemu może rozpoznać jego osobowość (umysł) i styl (sposób pisania). Telefon komórkowy, choć tak nowoczesny jako urządzenie, funkcjonuje w najbardziej podstawowym obszarze ludzkiej komunikacji - w sferze głosu. Na- wet dziecko nieznające żadnego języka rozpozna głos matki. Od lat badania sugerują, że dzieci reagują prawdopodobnie nawet na głosy słyszane w życiu pło- dowym. Relacja przez telefon komórkowy jest więc z natury rzetelniejsza, przynajmniej jeśli chodzi o źródło, niż jakikolwiek tekst zamieszczony w Internecie. Nie znaczy to, że dziennikarz nie może wykorzystać ko- mórki do wprowadzenia publiczności w błąd. Wspo- mniany już Jayson Blair przy jej użyciu oszukiwał redakcję „New York Timesa" w sprawie swojego miejsca pobytu. Kiedy jednak oszustwo wyszło na jaw, ten sam telefon komórkowy okazał się dowodem przeciwko niemu. Blair nie mógł się wyprzeć, że z nie- go dzwonił. Telefon przekazał jego niepowtarzalny, rozpoznawalny głos. Taka identyfikacja nie jest możliwa w Internecie i chyba dlatego nie odegrał on większej roli w relacjo- nowaniu przebiegu wojny irackiej. Sondaże przepro- wadzone podczas niej i po jej zakończeniu wykazały, że największy przyrost liczby odbiorców (w języku In- ternetu - użytkowników) miała nadająca przez całą dobę informacyjna telewizja kablowa. Przodował ka- nał Fox News, którego oglądalność wzrosła o 300 proc, do 3,3 miliona widzów dziennie. Tradycyjne amery- kańskie sieci telewizyjne - ABC, CBS i NBC - straciły 10 proc. widzów, ale nadal przyciągały 28 milionów 196 dziennie, w porównaniu z 7-8 milionową publiczno- ścią stacji kablowych. A wszystkie stacje zasilał tele- fon komórkowy. Jak zauważył Andrew Hayward, pre- zes CBS News, „była to wojna reporterów, a nie prezenterów", ponieważ reporterzy, znajdujący się wśród wojska, mogli od razu przekazywać informacje z pierwszej ręki - słowa, dźwięki i obrazy - przez tele- fony komórkowe. (Więcej szczegółów - zob. Steve Schifferes, Who Won the US Media War, 2003). Do słabej strony blogów internetowych należy za- liczyć to, że większość autorów słusznie postrzegano jako amatorów, niedorównujących profesjonalnym dziennikarzom. Pomimo całej swej bezpośredniości Internet nie ma istotnej zalety radia i telewizji (nawet z czasów przedkablowych i przedkomórkowych), któ- re stają się dostępne za naciśnięciem guzika. Do sie- ci trzeba się załogować (a od włączenia komputera do lektury strony internetowej może upłynąć sporo czasu). Internet, jako przekaźnik relacji o wojnie, mógł ro- bić wrażenie wyłącznie w porównaniu z tradycyjną ga- zetą, która, pomimo oczywistej wiarygodności (bez względu na przypadek Jaysona Blaira), podawała wia- domości wczorajsze, w dosłownym i przenośnym sen- sie. Nie mogła się równać z szybko reagującymi me- diami elektronicznymi, nawet jeśli uwzględnić długi czas logowania się do Internetu. Opóźnienie właści- we gazetom sprawiło również, że nie mogły one wyko- rzystać przydzielonych do wojska dziennikarzy z ko- mórkami. Tym boleśniejsze ciosy zadała drukowanej prasie telewizja i jej reporterzy. Internet też mógł przekazywać materiały tych dziennikarzy, i czynił to, ale były mniej wyraźne i mniej wygodne w oglądaniu niż relacje nadawane w telewizji. Internet pozostał więc przy blogach, potencjalnie równie zawodnych, 197 jak ruchome piaski. Mniejsze miał osiągnięcia, niż można byłoby przewidywać dziesięć lat wcześniei gdy z takim entuzjazmem witano jego nastanie - za- nim telefon komórkowy stał się niezbędnym wyposa- żeniem dziennikarza telewizyjnego. Telefon komórkowy jako broń: telefoniczny zapalnik Te same cechy telefonu komórkowego, dzięki któ- rym stał się idealnym narzędziem reportera wojenne- go - możliwość połączenia się z dziennikarzem w do- wolnym miejscu i transmisji na żywo - uczyniły zeń również idealne narzędzie wojny, łączności wojskowej. Nowe technologie komunikacyjne odgrywały często na wojnie decydującą rolę. Lincoln nie tylko patrono- wał pracy fotoreporterów Brady'ego, ale i w ostatnich dniach wojny secesyjnej pozostawał w ścisłym kon- takcie z generałem Grantem dzięki możliwościom, ja- kie stworzył telegraf. (Jak na ironię, pierwsze wiado- mości o zabójstwie Lincolna, które dotarły do Agencji Reutera w Londynie - był to telegram od irlandzkiego reportera, który właśnie przypłynął z drugiej strony Atlantyku - zostały potraktowane z niedowierzaniem. Telegrafowi mniej wtedy ufano niż komunikacji twa- rzą w twarz czy korespondencji pisanej. Być może dlatego, że był pierwszym medium elektronicznym i został zaakceptowany dopiero po dłuższym czasie. W 1838 roku Morse zademonstrował swój wynalazek prezydentowi Van Burenowi, który przekonał się do jego zalet i wystąpił do Kongresu o wsparcie finanso- we, ale Kongres przez pięć lat zwlekał z decyzją o przy- znaniu funduszów na budowę linii telegraficznych w Stanach Zjednoczonych). Franklin Delano Roose- 198 velt i wszyscy ważniejsi przywódcy polityczni z cza- sów drugiej wojny światowej wykorzystywali radio do inspirowania i mobilizowania swoich narodów. Roose- velt, podobnie jak dwadzieścia lat po nim Lyndon Johnson, lubił w pracy posługiwać się telefonem. (Je- go numer figurował nawet w książce telefonicznej No- wego Jorku w 1931 roku, kiedy przyszły prezydent był gubernatorem). Zupełnie inny stosunek do telefonu miał jego następca Harry Truman. Biograf Trumana David McCullough (1992, s. 141-142) pisze, że prezy- dent był „człowiekiem XIX wieku". Unikał nie tylko telefonu, ale i maszyny do pisania, nie lubił Aktu schodzącego po schodach Duchampa ani jazzu. Nato- miast John F. Kennedy na tyle cenił sobie telefon, że po kubańskim kryzysie rakietowym kazał zainstalo- wać „gorącą linię" między Nowym Jorkiem a Mosk- wą, żeby mieć możliwość bezpośredniego kontaktu z radzieckim premierem Nikitą Chruszczowem i w ra- zie czego zapobiec wojnie. Obaj zdawali sobie sprawę, że powodem nasilenia się kryzysu był między innymi brak informacji oraz błędne zrozumienie intencji stro- ny przeciwnej. Jednak żaden z nich nie przetrwał na urzędzie tak długo, by zrobić użytek z tej linii. W trakcie działań zbrojnych od czasów drugiej woj- ny światowej używano przenośnych krótkofalówek, a marynarka wojenna korzystała z łączności radiowej już w pierwszej wojnie. (Amerykańska marynarka wo- jenna uznała telegraf bez drutu - pierwsze radio - za tak użyteczny i nieodzowny, że starała się o to, by rząd miał monopol na radio. Bezskutecznie). Techno- logia komórkowa udoskonaliła walkie-talkie. Telefo- ny komórkowe odegrały jednak w wojnie irackiej jeszcze jedną istotną rolę, którą mogło odegrać tylko urządzenie będące w tak powszechnym użyciu na ca- łym świecie, stosowane do celów niewojskowych. Po 199 dwóch atakach rakietowych na miejsca, gdzie według wszelkich przypuszczeń miał się znajdować Saddarti Husajn - pierwszy nastąpił na początku wojny, drugi kilka tygodni później - w mediach pojawiły się py- tania, skąd wojska koalicji mogły mieć tak dokładne informacje o miejscu jego pobytu. Nie udzielono peł- nej odpowiedzi, czemu trudno się dziwić. Zakulisowe źródła sugerowały jednak, że Stany Zjednoczone utrzy- mywały internetową i telefoniczną łączność z Irakij- czykami w otoczeniu Saddama. Być może iraccy informatorzy mieli nowoczesne palmtopy, umożliwiające niezawodny, możliwy do zwe- ryfikowania kontakt z amerykańskimi agentami (a jak już wiemy, żaden e-mail nie da się do końca zweryfi- kować). Jeśli nie, posługiwali się zapewne telefonami komórkowymi. Możemy sobie wyobrazić następujący scenariusz: ktoś znajdujący się w najbliższym otocze- niu Saddama Husajna, albo dostatecznie blisko, by dokładnie znać miejsce jego pobytu, przeprasza, że musi na chwilę wyjść, udaje się do toalety albo w inne odpowiednio odosobnione miejsce i nawiązuje łącz- ność telefoniczną. Utrzymuje prawdopodobnie kon- takt z agentem koalicji. Telefon umożliwia dokład- ne zlokalizowanie Saddama - zarówno dzięki słownej relacji dzwoniącego, jak i, być może, triangulacji sa- telitarnej pozwalającej namierzyć, skąd zadzwonił. Z punktu widzenia Saddama telefon stał się niewi- dzialnym uchem nieprzyjaciela. Uszy jednak nie tylko słyszą, mogą ściągnąć straszliwy cios. Konsekwencją przekazanej przez nie informacji jest atak rakietowy, jaki następuje za kilka minut. (Jego powodzenie zale- ży od czynników innych niż telefon komórkowy - od tego, czy informacja jest rzetelna, czy informator jest podwójnym agentem, czy Saddam nadal znajduje się w danym miejscu itp. W obu omawianych przypad- 200 kach atak się nie udał. W każdym razie, dla informa- tora byłoby lepiej, gdyby wyszedł nie tylko z pokoju, ale i szybko opuścił budynek). Potajemnie podkładane bomby to metoda od dawna stosowana w zamachach na przywódców wroga pod- czas różnych wojen. Wziąwszy to pod uwagę, możemy docenić, jak wiele zmienił w tej dziedzinie telefon ko- mórkowy funkcjonujący w roli zapalnika. Zamach na Hitlera przygotowany w 1944 roku przez dowódców wojskowych będących w opozycji powiódł się o tyle, że podłożona bomba wybuchła - co prawda nie w twarz Hitlerowi, ale pod stołem, przy którym siedział. Dyk- tator jednak nie zginął, odniósł tylko lekkie obrażenia, a przemówienie, jakie tego samego dnia wieczorem wygłosił przez radio do narodu niemieckiego, przeko- nało resztę dowództwa, że nic mu się poważnego nie stało. Generałowie zachowali więc lojalność wobec Trzeciej Rzeszy, nawet jeśli byli jej niechętni, spisek został rozbity, a wojna trwała nadal. Większa bomba mogłaby Hitlera zabić i położyć kres wojnie, ale nie było sposobu na jej wniesienie do pokoju i ukrycie. Telefon komórkowy umożliwia naprowadzenie na cel tysięcy pocisków, z których każdy ma ponad ty- siąc razy większą moc od bomby użytej w zamachu na Hitlera. W połączeniu z ogromną rakietową potęgą ta- kiego kraju, jak Stany Zjednoczone, gotową do na- tychmiastowego użycia, telefon staje się niezwykle skuteczną bronią, pozwalającą na precyzyjny atak. Urządzenie, którego dzwonek wprowadza zakłócenie przestrzeni społecznej w restauracjach, teatrach czy domach pogrzebowych, staje się narzędziem politycz- nej i dosłownej destrukcji na teatrze wojny. W czasie wojny irackiej mogłoby do tego dojść w restauracji, gdyby Saddam Husajn naprawdę był na kolacji w lo- kalu, który stał się celem drugiego rakietowego ataku 201 wymierzonego w jego osobę w kwietniu 2003 roku. Atak ten w dosłownym tego słowa znaczeniu wydzwoniono Z punktu widzenia reżimu Saddama telefon komór- kowy stał się bronią obosieczną, narzędziem komu- nikacji, które zmieniło się w narzędzie wtargnięcia w cudzą przestrzeń - tak jak w odniesieniu do każde- go, kto nie życzy sobie w danym momencie przyjmo- wać telefonów. Tylko że byłemu irackiemu reżimowi wtargnięcie to przyniosło śmierć, choć sam Saddam pozostał przy życiu. Co mogłoby powstrzymać wrogów przed użyciem tego samego narzędzia przeciwko nam? Z pewnością wśród nas też znajduje się co najmniej kilku szpiegów wyposażonych w komórki. Nic by temu nie zapobiegło, należy jednak uwzględ- nić fakt, że nasi wrogowie, w przeciwieństwie do nas, nie rozporządzają w chwili obecnej szybko odpalany- mi, precyzyjnie naprowadzanymi na cel pociskami ra- kietowymi o ogromnej sile rażenia. Podczas wojny z Irakiem na naszą korzyść przemówiła wielka asyme- tria w dziedzinie środków komunikacji i uzbrojenia. Wszyscy na świecie mają telefony komórkowe, ale tyl- ko koalicja rozporządzała potęgą rakietową umożli- wiającą doprowadzenie ataku do końca. Inaczej to ujmując, wykorzystaliśmy komórki znajdujące się w Bagdadzie, ponieważ mieliśmy rakiety, natomiast Saddamowi Husajnowi na nic się nie przydały telefo- ny znajdujące się w Waszyngtonie, Londynie, Sydney, Madrycie i innych stolicach państw koalicji. Gdy nie ma rakiet, które można natychmiast odpa- lić, telefon komórkowy traci siłę uderzeniową ja- ko część machiny wojennej. Nie oznacza to jednak, że wszechobecny aparat okaże się bezużyteczny dla wszystkich poza Stanami Zjednoczonymi i ich sojusz- nikami. Podczas śledztwa prowadzonego przez FBI po 202 zamachach terrorystycznych w Rijadzie w maju 2003 roku (w których zginęło 35 osób) znaleziono cztery zmodyfikowane telefony komórkowe, za pomocą któ- rych można było zdalnie wywołać eksplozję bomby. (Co do szczegółów, zob. Anderson, 2003). Al-Kaida i ter- roryści z 11 września też zapewne korzystali z łączności komórkowej. Rola nowych mediów - telefonii komór- kowej i Internetu - w działaniach terrorystów przed 11 września należy nadal do nienależycie rozpoznanych elementów tej nie do końca jeszcze wyjaśnionej trage- dii. Jeśli kiedykolwiek wyjdzie na jaw cała prawda o 11 września - jak doszło do tego, że FBI i amerykańskie organy ochrony porządku publicznego dały się tak za- skoczyć - dowiemy się być może, że zbyt wiele uwagi poświęcano starym mediom, np. podsłuchom telefo- nów stacjonarnych, za mało zaś nowym, takim jak ko- mórki i anonimowy Internet. (Wiemy, oczywiście, jaki użytek z telefonów komórkowych zrobili Todd Bea- mer, Jeremy Glick i inni pasażerowie porwanego sa- molotu United Airlines, lot 93, którzy nie dopuścili, by za pomocą tej maszyny terroryści wyrządzili jeszcze więcej zniszczeń. Wiemy o tym i czcimy ich pamięć). Jeśli chodzi o rakiety, które mogą trafić w restaurację w dowolnym miejscu kuli ziemskiej w kilka minut po dzwonku z telefonu komórkowego, to na pewno będzie ich więcej i znajdą się w wielu arsenałach, jak prawie każda inna broń znana w dziejach ludzkości. Najsłyn- niejszym wyjątkiem w tym względzie była Japonia, która przez ponad trzysta lat odrzucała karabin, uzna- wany za broń niehonorową. Wyjątek ten jednak był skazany na niepowodzenie. (Bardzo ciekawie pisze o tym Noel Perrin w Giving Up the Gun: Japan's Re- version to the Sword, 1543-1879,1979). Telefon komórkowy, jak każda inna broń - i każ- da inna technologia - może znaleźć dobre lub złe 203 I zastosowanie. Nie ma czegoś takiego, jak technologia z natury zła lub z natury dobra. Od blisko trzydziestu lat wygłaszam na różnych konferencjach poświęco- nych etycznym aspektom technologii wykład, w któ- rym to wykazuję. Nosi on tytuł „Karabiny, noże i po- duszki". (Krótko również o tym pisałem. Zob. np. On Behalf of Humanity: The Technological Edge, 1996), Czy możemy sobie wyobrazić technologię z gruntu złą, taką, bez której lepiej byłoby nam i całemu świa- tu, gdyby nie została wynaleziona? Natychmiast na- suwa się przykład broni palnej. Ale poza ripostą po- wołującą się na karabin w ręku kogoś, kto próbuje zapobiec morderstwu (szczególnym przypadkiem by- łaby tu wojna sprawiedliwa), nasuwa się i inna - za pomocą broni palnej można upolować zwierzynę i ura- tować kogoś przed śmiercią głodową. W takim wypad- ku strzelba nie wyrządzi zła, albo przynajmniej zła bezwzględnego, chyba że utrzymujemy, iż gorzej jest zabić zwierzę, niż dopuścić, żeby człowiek umarł z głodu. Cóż jednak powiedzieć o wynalazku z gruntu dobrym, a w najgorszym wypadku nieszkodzącym ni- komu? Weźmy na przykład poduszkę, która ma prze- cież służyć naszej wygodzie. Niestety, można nią rów- nież udusić człowieka. Być może problem nasz polega na tym, że nie posu- nęliśmy się dostatecznie daleko i byliśmy zbyt potul- ni, wybierając z pozoru złe i z pozoru dobre wynalazki. Zamiast karabinu weźmy przykład bomby atomowej, która może wyrządzić o wiele większe zniszczenia niż jakakolwiek broń palna, na co są dowody. Nawet po- kojowe, chwalebne zastosowania energii atomowej nie są wolne od zagrożeń, o czym świadczy awaria re- aktora w Czarnobylu. Jednakże każdy złośliwy guz, który pod wpływem napromieniowania zmniejszył się, spowolnił rozrost lub uległ zniszczeniu, dowodzi, 204 że nie można jednoznacznie postawić znaku równania między rozszczepieniem atomu a złem. Powinniśmy się zastanowić, czy naprawdę byłoby nam lepiej, gdy- by dwudziestowieczna fizyka w ogóle nie zaistniała. Innymi słowy, medycyna i napromieniowania stoso- wane w medycynie są czymś dobrym. Ale czy o medy- cynie można zawsze tak powiedzieć? Czy w wynalaz- kach służących leczeniu chorób - od naświetlań do szczepionek - odnaleźliśmy coś o wiele bardziej nieza- przeczalnie dobrego niż w skromnej poduszce? Bynaj- mniej. Broń biologiczna, powstała z tej samej techno- logii medycznej co szczepionki, jest równie zła, jak broń atomowa, a może nawet gorsza. Może unicestwić trzy piąte ludności świata, o czym świadczy epidemia dżumy (Czarna śmierć), która niegdyś spustoszyła nie- które rejony Europy. To właśnie broni biologicznej, a także atomowej i chemicznej szukali Amerykanie w Saddamowskim Iraku, żeby ją zniszczyć. Stosunko- wo niski koszt produkcji tej broni i śmiercionośne skutki jej zastosowania - zabójcze bakterie szybko się rozprzestrzeniają - pozwalają określić ją mianem bomby atomowej dla ubogich. Wygląda więc na to, że bez względu na usilne próby ustalenia, jaka technologia jest jednoznacznie i bez- względnie zła lub dobra, dojdziemy do wniosku, iż wszystkie, nawet te z pozoru łatwe do zaklasyfikowa- nia, są jak noże, którymi można zarówno zranić czło- wieka (zły aspekt), jak i pokroić jedzenie (dobry aspekt). Telefon pod wieloma względami stanowi naj- wyższe ucieleśnienie tego dwojakiego charakteru tech- nologii. Jako środek komunikacji niezmiernie ułat- wia nam kontakt z innymi ludźmi (bez względu na to, czy pragną tego, czy nie), im też ułatwia kontakt z na- mi (bez względu na to, czy tego chcemy). W warun- kach wojny umożliwia obserwowanie jej przebiegu 205 w niespotykany dotąd sposób, a niekiedy staje się czę- ścią samego procesu wojennego - co oznacza, że ułat- wia nie tylko łączność, ale i zabijanie, a także zapobie- ganie zabijaniu. Mikrokosmos i przyszłość Wojny były zawsze mikrokosmosem przyszłości, tyglem nowych czasów, sprawdzianem dla najnow- szych technologii, które pod naciskiem nadzwyczaj- nej sytuacji, walki na śmierć i życie o zwycięstwo, 0 przetrwanie, mogły wykazać, do czego są zdolne. Se- mafor osiągnął dojrzałość w czasie wojen napoleoń- skich i wskazał drogę telegrafowi. Epoka podboju Kosmosu i epoka nuklearna zadebiutowały podczas drugiej wojny światowej wraz z niemiecką rakietą V2 1 amerykańską bombą atomową. To samo można po- wiedzieć o telefonie komórkowym, a przynajmniej o urządzeniu umożliwiającym prowadzenie w ruchu rozmów na duże odległości, jakim było walkie-talkie. Przyszłość niejednej technologii z dziedziny łączno- ści wyjaśniła się w trakcie kilku tygodni intensyw- nych działań zbrojnych w Iraku. Wideofon sprzężony z telefonem komórkowym, podłączonym do telewizji, po raz pierwszy znalazł się naprawdę w głównym nur- cie. Kablowa telewizja informacyjna, która włączyła się do walki podczas pierwszej wojny w Zatoce, pod- czas drugiej wojny wysunęła się na pierwsze miejsce pośród środków przekazu relacjonujących działania wojenne, nawet jeśli notowania stacji kablowych po- zostawały nadal w tyle za tradycyjnymi sieciami tele- wizyjnymi. Liczba widzów stacji kablowych znacznie podczas tej wojny wzrosła, podczas gdy liczba odbior- ców sieci telewizyjnych (z wyjątkiem NBC) zmalała. 206 Przyszłość telewizyjnych wiadomości wydaje się dość jasna. Podczas pierwszego weekendu wojny telewizja CBS zdecydowała się przerwać nadawane przez całą dobę relacje z frontu transmisją meczu koszykówki, licząc na wzrost oglądalności. Różnice w liczbie widzów tele- wizji kablowych i tradycyjnych odzwierciedlają coś wię- cej niż preferencje potencjalnych odbiorców progra- mu telewizyjnego. Usługi telewizji kablowej kosztują, liczba abonentów kablówek jest w Stanach Zjedno- czonych nadal mniejsza od liczby wszystkich telewi- dzów - do usług tych ma dostęp około 80 proc. gos- podarstw domowych, podczas gdy 99 proc. posiada telewizory. Rywalizując o widownię wojennego spek- taklu, telewizja kablowa walczyła więc, mając jedną rękę, a przynajmniej palec lub dwa, przywiązaną za plecami. Zapowiedź przyszłości wciąż widnieje na ek- ranie. (Do tej pory - do grudnia 2003 roku - tylko raz program telewizji kablowej przyciągnął więcej wi- dzów niż którykolwiek program stacji naziemnej. By- ło to we wrześniu 2002 roku, kiedy HBO nadała po raz pierwszy czwartą serię odcinków Rodziny Soprano. Podczas wojny irackiej największą oglądalność spo- śród telewizji kabLowych miewał często Fox News. Te- lewizji informacyj nej udało się taki poziom osiągnąć przedtem tylko raz - przez CNN w czasie pierwszej wojny w Zatoce w 1991 roku). Internet też się nieźle spisywał, błogi wojenne sku- piały na sobie uwagę, ale wojna iracka ukazała, że je- go przyszłość nie przedstawia się aż tak optymistycz- nie, jak przepowiadano w poprzedniej dekadzie. Poza udostępnianiem "ologów Internet, jeśli chodzi o rela- cjonowanie wojny, odgrywał rolę raczej pomocniczą w stosunku do starszych mediów, takich jak telewizja. Ta mniejsza od spodziewanej rola Internetu jako 207 przekaźnika wiadomości zbiegła się z obniżeniem oczekiwań, jakie łączono z nim w ostatnich latach tak- że w wielu innych dziedzinach, w tym zakupów on- -line. Księgarnia internetowa Amazon sprzedaje na przykład tylko 8 proc. książek kupowanych przez amerykańskich czytelników. (Resztę rozprowadzają tradycyjne księgarnie należące do wielkich sieci, jak Barnes & Noble czy Borders oraz niezależne). W In- ternecie świetnie natomiast funkcjonuje pornografia, nie tak łatwa do nabycia osobiście, a także muzyka, w radiu dostępna za darmo, ale ulotna, a w sklepach bardzo droga. Pozycja tradycyjnych gazet, z oczywistych powodów pozostających o dzień z tyłu, jeszcze bardziej osłabła. Nie było to zaskoczeniem. Proces ten postępował, od- kąd radio, a następnie telewizja zaczęły wysuwać się na czoło. Rewolucja, jaka się dokonała, nastąpiła w znacznej mierze dzięki połączeniu telefonu komórkowego z wi- deofonem - zawsze pod ręką, zawsze gotowym do usług. Kiedy tylko przydzielony do wojska dzienni- karz zdołał się dodzwonić do redakcji, zaspokajał po- trzeby nie tyle tradycyjnych wydań wiadomości tele- wizyjnych, nadawanych tylko przez kilka godzin w ciągu dnia, nie Internetu, do którego trzeba się lo- gować, a obraz z wideofonu jest w nim jeszcze mniej wyraźny niż w telewizji, a już z pewnością nie wleką- cej się w ogonie mediów prasy drukowanej, ale spi- sywał się idealnie we współpracy z nadającymi przez okrągłą dobę kablowymi telewizjami informacyjnymi. Wiemy już, że telefon komórkowy będzie nadal od- grywał istotną rolę w przekazie wiadomości i że w tej przynajmniej roli będzie nadal sprzężony z wideofo- nem. Jakie inne wnioski na przyszłość możemy wy- ciągnąć, pomijając jego funkcję podczas wojny? 208 Komórka jest już tak mała, lekka, tak łatwo ją wło- żyć do kieszeni, że tylko golas może się wymawiać, iz nie ma jej przy sobie. ^ , ? , W ostatnim rozdziale zajmiemy się przyszłością te- lefonu komórkowego. Zastanowimy się przede wszyst- kim co można zrobić, żeby jego obosieczne ostrze nakierować tak, by służyło nie tylko dobru, ale we wszystkich dziedzinach spisywało się jak najlepiej. 11 Co przyniesie przyszłość Fakt, że nowa technologia przynosi niezamierzone skutki, nie oznacza, że nie możemy planować i uspraw- niać naszych wynalazków oraz sposobu ich funkcjo- nowania. Choć zdarza się, że plany przybierają niespo- dziewany obrót, połowa satysfakcji z ulepszonego urządzenia jest lepsza niż zupełny jej brak. Telefon komórkowy, jak mogliśmy się przekonać, okazał się sprzętem niepozbawionym dość wielu nie- przewidzianych wad. Do najbardziej denerwujących należy, paradoksalnie, to, że im częściej posługujemy się komórkami, im bardziej nam się przydają, im sprawniej działają, tym większe niezadowolenie budzi w nas to, że czegoś zrobić nie mogą. Kiedy jakieś urzą- dzenie jest absolutną nowością, każda usługa, jaką nam oddaje, wydaje się czymś cudownym. Gdy się do niego przyzwyczajamy, przestajemy tę usługę doce- niać, a brak dodatkowych funkcji wywołuje niezado- wolenie, a nawet wydaje się nieznośny. Najlepszym przykładem nienasyconego apetytu na komunikację idealną jest nasz stosunek do szybkości. Mówiąc o „idealnej" komunikacji, mam na myśli ta- ką, która pozostaje w całkowitej zgodności z tempem naszej wyobraźni i rządzących nami impulsów- W po- 210 czątkach łączności komputerowej, czyli w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, modemy przekazujące dane z prędkością 300, a później 1200 bitów na sekun- dę zdawały się działać jak błyskawica. I tak istotnie było, jeśli je porównać do poprzedników, osiągających zaledwie jedną trzecią lub jedną dwunastą tej pręd- kości. Dziś modem o szybkości 56 000 bitów na se- kundę sprawia wrażenie niesamowicie powolnego, ułomnego. I tak rzeczywiście jest w odniesieniu do wielu usług dostępnych w Internecie, na przykład możliwości oglądania filmów (streaming video). Na- wet jednak najszybsze połączenia przez stałe łącze po- trafią nas zirytować, jeśli przekazują informacje odro- binę wolniej niż natychmiast, nie nadążając za naszą wyobraźnią. To właśnie szybkość łączności elektronicznej - 299 792 kilometry na sekundę, prędkość światła, największa, jaką zdaniem Einsteina zna wszechświat - irytuje nas, kiedy nie dorównuje jeszcze szybszej prędkości wyobraźni. Nie dotyczy to zwykle transpor- tu. Możemy na przykład, opierając się o słup latarni na Czterdziestej Drugiej Ulicy w Nowym Jorku, wyob- rażać sobie, że rozmawiamy z kimś, kto stoi w podob- nej pozycji na Picadilly Circus w Londynie. Dobrze . wiemy, że gdybyśmy chcieli odbyć podróż do Londy- nu, trzeba się dostać na lotnisko im. Kennedy'ego, przelecieć nad Atlantykiem i dojechać z Heathrow do centrum miasta, a to zajmuje pewien czas. (Niestety, dziś, po przedwczesnym zgonie samolotu Concorde, jaki nastąpił w 2003 roku, podróż taka trwa dłużej niż - przedtem). Jeśli chcemy jednak pogadać z kimś w Lon- dynie przez telefon komórkowy, a linie są zajęte albo rozmowa zostaje przerwana w połowie zdania, uznaje- my to za dowód kiepskiej jakości telefonii komórko- wej, co jest naprawdę nie do przyjęcia. 211 Telefon komórkowy może więc paść ofiarą własne- go sukcesu, stać się obiektem gniewu wywołanego oczekiwaniami, jakie w nas budzi. Ma poza tym jedną wielką wadę, o której już wcześniej była mowa - umoż- liwia kontakt z nami nawet wtedy, gdy chcemy być poza wszelkim zasięgiem, sami, pragniemy zachować prywatność. Możemy oczywiście udawać, że znajdo- waliśmy się w martwej strefie albo że telefon był wy- łączony, ale czy naprawdę chcemy, żeby epoka ko- mórki stała się również bohaterską epoką niewinnych kłamstw? W tym rozdziale zastanowimy się, jak można wyeli- minować lub złagodzić te i inne niedociągnięcia oraz niepożądane skutki telefonii komórkowej w taki spo- sób, by nie powstało zbyt wiele nowych, nieoczekiwa- nych problemów. Ponieważ problemy takie są na- prawdę niezamierzone i niemożliwe do przewidzenia, i tak niewiele się o nich dowiemy, bez względu na to, jak usilnie będziemy się starali je sobie wyobrazić. Działamy więc poniekąd po omacku. Ale planowanie i postęp technologii opiera się nieuchronnie na trzech ślepych myszkach - albo przynajmniej trzech krót- kowzrocznych gryzoniach. Możemy się wspomagać szkłami korekcyjnymi w postaci wiedzy o losie in- nych, starszych wynalazków i ich niezamierzonych skutkach. Dotyczy to również telefonu komórkowego. Nawet jeśli nasze środki zaradcze na istniejące prob- lemy przysparzają nowych kłopotów, możemy swo- bodnie wynajdywać także rozwiązania (choćby i nie- doskonałe) tych ostatnich. Trwa więc nieprecyzyjny, oparty na kompromisach proces ewolucji mediów. Jeśli w jakimś momencie możemy stwierdzić, że dana technologia i środki za- radcze na jej niedociągnięcia dają nam więcej ko- rzyści, niż mieliśmy przedtem, jeśli połączenie sta- 212 rych i nowych usług oraz zalet i wad jakiegoś urzą- dzenia przynosi nam więcej pożytku niż urządzenie poprzednie, też posiadające swoje plusy i minusy - i jeśli korzyści przeważają nad stratami - wtedy na- prawdę zasadne będzie stwierdzenie, że dokonaliśmy postępu. Telefon na miarę Telefon komórkowy w swojej obecnej postaci po mi- strzowsku zaradził największemu chyba niedociąg- nięciu aparatu stacjonarnego. Chodzi o to, że mogła nas ominąć ważna rozmowa albo sami nie mogliśmy zadzwonić w istotnej dla nas sprawie, kiedy należało to zrobić. Telefon stacjonarny od czasu jego wynale- zienia w 1876 roku podlegał bardziej chyba znaczą- cym ulepszeniom niż jakiekolwiek inne medium. Je- go historia to prawdziwy podręcznik funkcjonowania mediów zaradczych. Już rok po pojawieniu się wynalazku Bella Edison wpadł na pomysł, że fonograf, który właśnie skonstru- ował, mógłby stać się automatyczną sekretarką. Choć minęło prawie sto lat, zanim ta wizja się urzeczywist- niła, nie zmienia to faktu, że telefon niemal od sa- mego początku był obiektem kolejnych ulepszeń. Cu- downe urządzenie, umożliwiające rozmowę z kimś, kto nie jest fizycznie obecny, zrobiło takie wrażenie, że ludzie zapragnęli je udoskonalić. Podobnie jak szybkość komunikacji, rozbudziło apetyty. Automatyczna sekretarka okazała się urządzeniem prawie pozbawionym wad. Choć nie rozwiązała wszyst- kich problemów nieodebranych telefonów - niektórzy wolą się na nią nie nagrywać (być może nie chcą od- dawać inicjatywy w ręce osoby, do której dzwonią, 213 i zachować element niespodzianki) - nie przysporzy, ła niemal żadnych nowych. Z perspektywy kogoś kto instaluje sekretarkę (albo korzysta z poczty gło- sowej, jak to się dziś nazywa - interesująca derywa- cja wsteczna od poczty elektronicznej), ma ona jedną tylko niedogodność, nie można się mianowicie wy- mówić, że nie odebrało się telefonu od osoby, z którą nie mamy ochoty rozmawiać. W dawnych dobrych czasach nie mieliśmy pojęcia, kto dzwonił, kiedy nie było nas w domu. Nawet będąc w domu, mogliśmy nie podnosić słuchawki, jeśli spodziewaliśmy się te- lefonu od inkasenta, teściowej czy innego rozmówcy, którego woleliśmy uniknąć. Dziś, kiedy nieodebrany telefon zostaje zarejestrowany, pozostaje tylko uda- wać, że sekretarka albo poczta głosowa była akurat uszkodzona (to kolejna nitka w gobelinie niewin- nych kłamstw, jaki często musimy utkać wokół sie- bie we współczesnej erze informacyjnej). Wada ta wydaje się jednak mało znacząca w porównaniu z oczywistą zaletą, jaką jest odbieranie wiadomości od osób, na kontakcie z którymi nam zależy, kiedy nie ma nas przy telefonie. Telefon komórkowy jesz- cze sytuację poprawia, radykalnie ograniczając czas, w którym znajdujemy się poza zasięgiem dzwonią- cych, do okresów głębokiego snu lub kąpieli pod prysznicem (a i z głębokiego snu potrafi nas często wyrwać, nie mówiąc o drzemce w hamaku, z dala od aparatu stojącego przy łóżku). Mniej jednoznaczne zalety mają takie funkcje, jak rozmowa oczekująca, przekazywanie rozmów i iden- tyfikacja numeru, które w pewnych rejonach wpro- wadzono już na początku lat siedemdziesiątych (mię- dzy innymi przy Grand Concourse i Fordham Road w Bronksie, gdzie wtedy mieszkałem), a upowszech- niły się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Przekazy- 214 wanie rozmów, coraz mniej potrzebne w epoce telefo- nów komórkowych, budzi najmniej kontrowersji. Rozmowę można przekazać z telefonu domowego czy jakiegokolwiek innego na dowolny podany przez nas numer. Ma to tę samą wadę co automatyczna sekre- tarka: może nas dopaść telefon od osoby, z którą wole- libyśmy uniknąć kontaktu. Bardziej złożone są zalety i wady rozmowy oczeku- jącej. Przed wprowadzeniem tej usługi mogliśmy nie odebrać telefonu nie tylko wtedy, gdy znajdowaliśmy się z dala od aparatu, ale i w czasie, gdy prowadzili- śmy właśnie rozmowę telefoniczną z kimś innym. Z punktu widzenia dzwoniącego sygnał zajętości do- starczał przynajmniej więcej informacji niż sygnały telefonu, którego nikt nie odbierał. Świadczył bowiem o tym, że ktoś - niekoniecznie osoba, do której dzwo- nił - jest w domu i rozmawia przez telefon. W biurach problem ten przeważnie nie występował. Sekretarka lub recepcjonistka odbierająca telefon mogła stwier- dzić, że osoba, do której dzwonimy, rozmawia z inne- go aparatu, nie ma jej w pracy albo jest z innych po- wodów nieosiągalna. Od niedawna nawet małe firmy pozakładały po kilka linii telefonicznych i połączenie przychodzące można było przekazać z linii zajętej na wolną, co dzwoniący widział na swoim aparacie. (Obecnie następuje przeważnie automatyczne przekie- rowanie na pocztę głosową). Ale sygnał zajętości w do- mu albo natknięcie się na sekretarkę w firmie mogły doprowadzić do tego, że dzwoniący odstąpił od zamia- ru rozmowy, co z kolei bywało powodem do irytacji. Rozmowa oczekująca rozwiązuje w znacznym stopniu ten problem. Dzwoniący nie słyszy sygnału zajętości, tylko zwykły długi sygnał, osoba rozmawiająca przez telefon słyszy pikanie i może przerwać dialog z pierw- szym rozmówcą, poprosić go, żeby chwilę poczekał, 215 i zająć się drugim. Sama więc odgrywa rolę recepcjo- nistki, czy też, ujmując sprawę z technicznego punktu widzenia, ma do dyspozycji system wielu linii na linii pojedynczej. W każdym razie funkcja rozmowy ocze- kującej daje więcej opcji do wyboru, a także możli- wość sprawowania kontroli. Tutaj jednak powstają nowe dylematy, być może równie poważne, jak problemy, które rozwiązuje roz- mowa oczekująca. Jeśli podczas naszej rozmowy dzwoni ktoś inny i prosimy pierwszego rozmówcę, że- by chwilę zaczekał, po czym znów do niego wracamy, oznajmiając, że musimy się rozłączyć, może to zostać przezeń odebrane jako oznaka lekceważenia. Dajemy mu przecież do zrozumienia, że druga rozmowa ma dla nas większe znaczenie. Można oczywiście zignoro- wać sygnał informujący o drugim połączeniu, ale wte- dy nie odbierzemy go albo rozmowa zostanie odroczo- na, sytuacja nie będzie się więc różniła od stanu sprzed wynalezienia funkcji rozmowy oczekującej. (Identyfi- kacja numeru pozwoliłaby nam przynajmniej ustalić, kto do nas dzwoni. Jednakże umyślne odżegnanie się od nowej technologii albo niemożliwość skorzystania z niej też potrafią przysporzyć niewygody - wyobraźmy sobie na przykład, że rodzina kupuje nowe auto, a my wciąż jeździmy starym gratem. W niektórych przy- padkach lepiej byśmy się czuli, gdyby nowej techno- logii w ogóle nie wynaleziono). Rozmowa oczekująca ma z pewnością zalety w sytuacjach nadzwyczajnych (choć i przedtem można było poprosić telefonistkę, żeby w nagłym przypadku przerwała rozmowę). Przy- daje się również w sytuacjach mniej naglących, kie- dy na przykład pierwsza rozmowa zmierza już ku koń- cowi, a na rozmowie z drugą osobą, która do ciebie dzwoni, szczególnie ci zależy. Musisz jednak zachować się z wyjątkowym wyczuciem, żeby nieumyślnie nie 216 urazić pierwszego rozmówcy. (Umyślne urażenie nie stanowi problemu, jeśli masz pewność, że mu się to należy). Choć osoba korzystająca z możliwości, jakie daje rozmowa oczekująca, przejmuje kompetencje se- kretarki, nie może na nieuprzejmą, tępą sekretarkę przerzucić odpowiedzialności za to, że ważna rozmo- wa nie doszła do skutku. Identyfikacja numeru to najpożyteczniejsza, a zara- zem najbardziej kłopotliwa z funkcji uzupełniających możliwości telefonu. Jeśli przed podniesieniem słu- chawki wiesz, kto do ciebie dzwoni, możesz bez trudu uniknąć rozmowy, na którą nie masz ochoty. Można spokojnie zignorować dzwonek telefonu, zarówno wtedy, gdy jest to połączenie bezpośrednie, jak i prze- kazane. Znika gdzieś magiczna, kusząca niejasność dzwonka telefonicznego - dzwonić może przecież każ- dy: miłość twojego życia, wspólnik z propozycją nie- zwykle korzystnej transakcji, agent, wydawca lub pro- ducent, dzięki któremu zyskasz sławę; innymi słowy, ktoś, na kim niezmiernie ci zależy. Dopóki nie zoba- czysz wyświetlonego numeru - jeśli na przykład tele- fon dzwoni w innym pomieszczeniu - nadal ogarnia cię pokusa nie do odparcia, żeby podnieść słuchawkę. To, o czym tu mowa, jest jednak najmniej istotną z ułomności identyfikacji numeru. Jedną z najważniejszych - w pozytywnym sensie - niezamierzonych cech telefonu było właśnie to, że dopóki dzwoniący się nie odezwał, nie wiedzieli- śmy, kim jest. Żadna inna forma komunikacji mię- dzyludzkiej nie dopuszczała takiej anonimowości. Nie nawiązujemy na ogół rozmów z zamaskowanymi osob- nikami, a listy przychodzą przeważnie w kopertach z wyraźnie wypisanym nazwiskiem nadawcy. Pocz- ta elektroniczna i komunikatory internetowe, o któ- rych była mowa w poprzednim rozdziale, umożliwiają 217 zachowanie anonimowości przez cały czas trwania rozmowy czy komunikacji, nie tylko na samym po- czątku, pozwalają więc na wprowadzenie w błąd co do tożsamości. Początkowa anonimowość dzwoniącego kiedy telefon dopiero dzwoni, a jeszcze nie usłysze- liśmy głosu, była jednak pod wieloma względami znacznie głębsza, stanowiła bowiem naturalny aspekt łączności telefonicznej, nie zaś umyślny wybór, z ja- kim mamy do czynienia w wypadku poczty elektro- nicznej, kiedy nadawca używa pseudonimu, by ukryć swoją tożsamość lub wprowadzić nas w błąd. Pod jakim względem ta wstępna, nieunikniona ano- nimowość dzwoniącego była zaletą? Z pewnością nie była nią dla odbiorcy nękanego nieprzyzwoitymi tele- fonami lub pogróżkami. Z tych właśnie powodów po- witano z radością możliwość identyfikacji numeru. (Bezpośredni kontakt usta-ucho, z jakim mamy do czynienia w rozmowie telefonicznej, sprzyja nieprzy- zwoitym telefonom, tak jak sprzyja seksowi przez te- lefon. Nieprzyzwoite telegramy nigdy nie stanowiły większego problemu). Ale jak to jest z innymi poten- cjalnymi rozmówcami? Element niespodzianki, któ- ry się zatraca, kiedy dzwoniący zostawia wiadomość w poczcie głosowej, zupełnie przestaje istnieć, kiedy wszystkie telefony wyposażone są w możliwość iden- tyfikacji numeru. W większości wypadków nie ma to znaczenia. Są jednak sytuacje, związane z interesami, kiedy nie chcemy zdradzić, że zależy nam na rozmo- wie, dopóki jej naprawdę nie zaczniemy. Co zrobić, kiedy chcemy się z kimś umówić, ale nie mając pew- ności, jak zostanie przyjęta nasza propozycja, woli- my, żeby zadecydował o tym nasz uwodzicielski głos i umiejętność perswazji i żeby osoba, do której dzwo- nimy, nie przesądziła z góry, że w ogóle nie ma ochoty z nami rozmawiać? Prawdziwa miłość zawsze musiała 218 pokonywać przeszkody, w tym i na liniach telefonicz- nych, ale możliwość identyfikacji numeru stwarza ich czasami jeszcze więcej. Telefon wynaleziono, rzecz jasna, nie po to, żeby dzwoniący mieli przywilej zachowania wstępnej ano- nimowości. Jednakże w świecie, w którym natural- nym stanem wszystkich innych rodzajów komunika- cji nie była anonimowość, telefon mógł zostać uznany za użyteczne, a nawet pożądane odstępstwo od normy. To unikanie rozgłosu, ta wiktoriańska wręcz skrom- ność charakteryzowały życie telefoniczne przez więk- szą część XX wieku. Dzwoniąc do kogoś, zachowywało się anonimowość do momentu odebrania telefonu, nie oznajmiając przy tym publicznie, że nie chce się zdradzić swojej tożsamości. Inicjując rozmowę telefo- niczną, byłeś z początku nikim, bo tylko w ten sposób dawało się ją nawiązać. Telefoniczny „nikt" był więc niewinny (z wyjątkiem osobników dzwoniących z nie- przyzwoitymi propozycjami, którzy wykorzystywali anonimowość telefonicznych połączeń) w porównaniu z dzisiejszym anonimem internetowym, podszywają- cym się pod różne tożsamości i osiągającym szczyty umyślnego oszustwa i manipulacji. Identyfikacja numeru odebrała dzwoniącemu tę nie- winną zasłonę. Jak nietrudno było przewidzieć, wywo- łała reakcję: możliwość ukrycia numeru. To z kolei spowodowało kontrreakcję: blokowanie połączeń z oso- bami ukrywającymi swą tożsamość. Czy warto było wprowadzać wszystkie te metody i kontrmetody, czy warto było tracić skromność po to, by utrudnić życie amatorom nieprzyzwoitych telefonów? Może lepiej żyć w społeczeństwie, gdzie łatwiej przypisywać innym określone cechy? A może zatęsknimy za czasami, kie- dy można było zrobić pierwszy niepewny krok, dzwo- niąc do kogoś i zachowując z początku anonimowość? 219 Nigdy się chyba nie dowiemy. Takie subtelne zmiany bardzo trudno wyśledzić. Oczy jeszcze tego nie mają Technologia zaradcza tworzy niekiedy tyle nowych problemów - albo tak się zapowiada - że nigdy nie wchodzi w życie. Wideofon - czyli urządzenie umożli- wiające rozmówcom nie tylko słyszenie się, ale i widze- nie - uważano za następny logiczny krok w rozwoju telefonu niemal od czasu, kiedy pojawiła się idea auto- matycznej sekretarki. Posługiwał się nim Tom Swift - bohater powieści przygodowych z początku XX wie- ku (Tom Swift and Photo Telephone, 1914). Pierwsze eksperymenty, które dały początek telewizji, dotyczy- ły w rzeczywistości wideofonu. Na przykład sekretarz handlu Hubert Hoover odbył w 1927 roku rozmowę z prezesem AT&T Walterem S. Giffordem (jeden z nich znajdował się w Waszyngtonie, drugi w Nowym Jorku) przez „telewizję przewodową" (wire television). Harry Granick w swej klasycznej już książce Underneath New York (1947/1991, s. 146) pisze: „Dzięki inżynierom Bella rozpoczyna się najbardziej zdumiewający okres w dziejach łączności - z przyjaciółmi znajdującymi się daleko będziemy mogli nie tylko rozmawiać, ale ich widzieć". Niestety, historyczne opisy zawarte w książ- ce Granicka okazały się lepsze od przepowiedni. Na kolejnych Targach Światowych zachwalano „Picture- phone" - „telefon obrazkowy" - firmy Bell Telephone. Brenda Maddox słusznie jednak zauważyła w Beyond Babel (s. 207) w 1972 roku, że „do urządzeń z dziedziny łączności zareklamowanych z dużym wyprzedzeniem należy niewątpliwie wideotelefon, ale nadal nie ma nań większego zapotrzebowania". 220 Na scenę wkroczył wreszcie Internet, medium nad mediami. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych progra- my w rodzaju „C-U See Me" umożliwiały prowadzenie rozmów i przesyłanie obrazu. Podobnie jednak jak wie- le innych internetowych gadżetów, nie zastąpiły trady- cyjnego, nieinternetowego, starszego medium, w tym wypadku telefonu. (Z drugiej strony warto zauważyć, że media głównego nurtu często pojawiają się po raz pierwszy w kulturze popularnej jako zabawki, mają- ce przede wszystkim służyć rozrywce i zaskakiwać. Pierwsze filmy Edisona trwały po kilka minut. Ekscy- towano się widokiem ruchomych obrazków, a nie wątłą historyjką, którą opowiadały. Prezes Western Union Telegraph odniósł się do telefonu z lekceważeniem, uznając go za zabawkę [była o tym mowa w rozdzia- le 1]. Podobna postawa sprawiła, że w Wielkiej Brytanii telefon przyjmował się powoli - musiały upłynąć dzie- siątki lat. Piszę o tym bardziej szczegółowo w pracy Toy, Mirror, andArt: The Metamorphosis of Technolo- gical Culture, 1977. Zajmuję się też warunkami, jakie muszą niekiedy zaistnieć, żeby dane urządzenie osiąg- nęło dojrzałość i przestało być zabawką. Z wideofonem było tak, że zatrzymał się w młodzieńczym stadium zabawki przez większą część swego żywota). Wojna, o czym była mowa w poprzednim rozdziale, może się przyczynić do powstania i udoskonalenia no- wych mediów. Podczas wojny irackiej telefon komór- kowy z kamerą i możliwością przekazu telewizyjne- go dostarczał nadzwyczajnych, niespotykanych dotąd relacji z pierwszej ręki. Reporterzy przydzieleni do wojska, a także niezależni, mogli pokazywać, co się w danym momencie dzieje na miejscu. Po 11 września 2001 roku wielu biznesmenów, zamiast lecieć na drugi koniec kraju na spotkanie służbowe, wolało odbywać wideokonferencje. Może było to kwestią przypadku, 221 I a może znów pojawiło się zainteresowanie przekazy- waniem obrazu przez telefon, w każdym razie w 2003 roku zaczęto reklamować nowe urządzenie: cyfrowy aparat fotograficzny wbudowany w telefon komórko- wy, za pomocą którego można robić kolorowe zdjęcia i przesyłać na adres mailowy albo na komórkę. Poja- wiły się też telefony wyposażone w minikamerę wideo. Nakręcone nią ujęcia także można przekazywać na od- ległość. (Zob. Rothman, Gadget of the Week, 2003). Ale nawet w tym przypadku trudno mówić o wideokonwer- sacjach na żywo - ot, przesyłało się babci nowe zdję- cie wnuczka albo rozsyłało wszystkim znajomym po- dobiznę przyjaciela, który się wygłupia (motyw często występujący w telewizyjnych reklamach komórek wy- posażonych w kamery). (Pojawienie się komórek z aparatami fotograficznymi miało kłopotliwe nieza- mierzone skutki. Niektórzy zaczęli w zatłoczonych środkach komunikacji robić potajemnie zdjęcia, pod- suwając aparat kobietom pod spódnice. Zob. Kageya- ma, Camera-eąuipped Phones Spread Mischief, 2003). Wideofon, jako urządzenie służące odbywaniu roz- mów między zwykłymi ludźmi, a nie przekazywaniu ważnych spotkań służbowych na wysokim szczeblu, po- zostaje na początku XXI wieku starzejącym się spad- kobiercą telefonu. (Po raz pierwszy określiłem go w ten sposób w 1979 roku, w Human Replay). Większość z nas najwyraźniej nie ma ochoty oglądać swoich rozmów- ców, zarówno podczas rozmowy przez telefon stacjo- narny, jak i przez komórkę. Nie chcemy też być widzia- ni (co jest chyba jeszcze istotniejsze). Dlaczego? Przecież telewizja zastąpiła radio w roli medium, z którego najczęściej korzystamy po kolacji, w salonie. Mamy oczy i uszy - w świecie rzeczywistym jest przeważnie tak, że widzimy i słyszymy ludzi, z któ- rymi rozmawiamy. Odnosi się to również do większości 222 zdarzeń, których jesteśmy świadkami, telewizja więc pojawiła się nie na próżno. Jest rzeczą jak najbardziej naturalną, że konstruujemy różne media po to, żeby czynności wykonywane w najbliższym otoczeniu dało się przekazywać na ogromne odległości - i w przestrze- ni, i w czasie. Radio przetrwało wyłącznie dlatego, że w normalnych warunkach zdarzają się istotne momen- ty, kiedy słyszymy, nie widząc (na przykład rankiem budzi nas jakiś dźwięk), albo słyszymy głos dobiegają- cy z innego źródła niż to, na które akurat patrzymy (wołanie o pomoc lub alarm rozlegający się za naszymi plecami, albo nawet za wzgórzem). (Tę tendencję do przybierania przez media coraz bardziej naturalnych form oraz zjawisko przetrwania tych mediów, które ; osiągnęły naturalną niszę ekologiczną - co się spraw- ? dziło w wypadku telewizji i radia - nazywam „antropo- tropiczną" ewolucją mediów. „Antropo" znaczy ludzki, : „tropizm" to wzrost w określonym kierunku. Posługu- jąc się kategoriami Darwinowskiego doboru naturalne- go, moglibyśmy stwierdzić, że to my sami jesteśmy „naturalnym" środowiskiem decydującym przez selek- cję o przetrwaniu mediów. Większą szansę mają te, które lepiej poszerzają nasze możliwości komunikacyj- ne, pozostając w zgodzie z naszymi cechami biologicz- nymi. Teorię tę sformułowałem pod koniec lat siedem- dziesiątych w swojej pracy doktorskiej zatytułowanej Human Replay: A Theory ofthe Evolution of Media). Radiu świetnie się powodzi w kuchni, łazience i samo- chodzie, słuchanie nie zakłóca bowiem jedzenia, kąpa- nia się czy prowadzenia samochodu. Z telewizora w sa- mochodzie mógłby korzystać tylko pasażer, ale nie kierowca, który nie może sobie pozwolić na to, by dodat- kowe bodźce wizualne zaprzątały jego uwagę. Tak samo niebezpieczny dla kierowcy byłby telefon komórkowy z wizją - a nawet bardziej, ponieważ spoglądałby na 223 swego rozmówcę na wyświetlaczu. Nawet przy korzys taniu z tradycyjnego telefonu komórkowego, bez wizii osoba prowadząca samochód musi zachować ostroż- ność. Nie dotyczy to radia, które działa w jedną stronę i nie służy do konwersacji. (Sądzę, że w tym momencie możemy już pierwsze telefony komórkowe, masowo wprowadzone na rynek w latach dziewięćdziesiątych nazwać „tradycyjnymi"). Dlaczego jednak wideofony nie rozpowszechniły się w domach, firmach i na uli- cach, w życiu codziennym, w rękach niespoczywają- cych akurat na kierownicy? Z początku istotną rolę odegrały z pewnością wzglę- dy finansowe. Jak mogliśmy się przekonać w rozdzia- le 9, urządzenia odbierające sygnały audiowizualne były o wiele tańsze od nadawczych, a także od techno- logii niezbędnej przy produkcji materiałów do nada- wania. Z „telewizji przewodowej", za pomocą której Hoover odbył pamiętną rozmowę, rozwinęła się więc telewizja jednokierunkowa, a nie wideofon. Na przeszkodzie powszechnemu przyjęciu się wi- deofonu stanęły jednak przyczyny głębsze od ekono- micznych, istotniejsze niż pieniądze (z całym szacun- kiem dla Karola Marksa). Użytkownikom telefonu odpowiadała niezamierzona niewidzialność, jaką za- pewniał. Korzystali z możliwości (i nadal z niej korzy- stają), że mogą prowadzić rozmowę bez względu na to, co mają akurat na sobie (albo nie mają). Przeważ- nie lubimy widzieć, z kim rozmawiamy - może nie tyle rzuca się nam w oczy jego strój, co wyraz twarzy. To właśnie było bodźcem do wynalezienia wideofonu. Jeśli jednak sami możemy decydować, bywają sytua- cje, w których wolelibyśmy, żeby rozmówca nas nie widział. (Od lat pytam moich studentów, czy chcieliby otrzymać w podarunku wideofon, ale pod warunkiem, że musieliby go używać. Większość odpowiada, że nie. 224 Najczęściej uzasadniają to tym, że nie chcą, by pod- czas rozmowy telefonicznej musieli myśleć, jak się prezentują. Wśród nielicznych, którzy chętnie przyję- liby ofertę, znalazła się młoda kobieta, która uznała, że mogłaby przez wideofon pokazywać przyjaciółkom swoje nowe kreacje i zasięgać rady w kwestiach ubio- ru. Ta pozytywna odpowiedź była drugą stroną odpo- wiedzi negatywnych - i jedni, i drudzy respondenci wskazywali na wady i zalety bycia widzianym, a nie na korzyści płynące z możliwości widzenia rozmówców. Inny ciekawy przykład to stosunkowo mało rozpo- wszechnione kamery internetowe, przekazujące róż- norakie obrazy, w tym pornograficzne. Osoba instalu- jąca u siebie taką kamerę chce być widziana). Połączenie publicznego z prywatnym, jakiego are- ną stał się dom od czasu wprowadzenia telefonu - który, niczym konkwistador, dokonał kolonizacji terenu pry- watnego przez sferę publiczną - miało pewne niekorzyst- ne skutki. Należy do nich zwłaszcza otwarcie domu na kontakty z zewnątrz, kiedy ich sobie nie życzymy. Połą- czenie to miało jednak i swoje zalety - możemy w dowol- nym domowym ubraniu prowadzić rozmowy ze światem zewnętrznym, nawet służbowe i oficjalne. Wideofon by tę możliwość wyeliminował. To jeszcze jedna przyczyna (poza niedogodnościami związanymi z podróżą samolo- tem), dla której wideokonferencje przyjęły się, przynaj- mniej do pewnego stopnia, w świecie spotkań bizneso- wych: uczestniczący w nich ludzie, którzy przebywają przecież w pracy, są odpowiednio ubrani, jeśli nawet nie w stroje świadczące o ich sukcesie, to na pewno zgod- nie z wymogami firmy. Ludzie poza domem - na ulicy czy w samochodzie - też ubrani są bardziej oficjalnie niż w domu. Wynikałoby z tego, że wideofon mógłby się prędzej przyjąć w telefonach komórkowych używanych poza domem niż w domowych telefonach stacjonarnych 225 albo komórkach. (Ale kierowca samochodu, bez wzglę- du na styl ubioru, ma powody, by nie interesować się wideofonem - była już o tym mowa). Gdyby wideofon zajął kiedykolwiek miejsce domo- wego audiofonu („audiofon" - derywacja wsteczna, słowo ukute na wypadek, gdyby wideofon zawładnął domem lub ulicą), będziemy oczywiście mogli opraco- wać środki zaradcze na utratę prywatności z powodu ujawnienia twarzy. Remedia na remedia, tak postępu- je ewolucja. Mógłby to być na przykład „skromny ek- ran", ukazujący się rozmówcom, kiedy nie chcieliby- śmy, żeby nas widziano. Nie będzie to rozwiązanie idealne, ponieważ skorzystanie z niego równa się de- klaracji, że nie chcemy się w danym momencie poka- zać. (Rodzice snuliby zapewne jak najgorsze przy- puszczenia na temat swoich dzieci - nie chcą być widziane, bo mają coś do ukrycia w swoim fizycznym wyglądzie. Moi studenci też mówili, że z tego właśnie powodu nie chcą mieć wideofonu). Tak jak z miłością i telefonem - droga mediów naprawdę rozwiązujących kolejne problemy nigdy nie ścieli się różami. Lista życzeń pod adresem telefonu komórkowego Jeśli z historii telefonu można się czegoś nauczyć, to tego, że wysuwając życzenia pod adresem telefo- nu komórkowego, powinniśmy zachować ostrożność. Niektóre ulepszenia całkiem sprawnie żeglują po mo- rzu niezamierzonych skutków. Zaproponuję tutaj jedno dla dzwoniącego i jedno dla odbiorcy. Na telefon komórkowy i skutki społecz- ne z nim związane można patrzeć jak na zabawę w kotka i myszkę, której uczestnikami są obie wyżej 226 I wymienione strony. Każda walczy zaciekle o swoje, każda chce pomnożyć korzyści, jakie daje możliwość nawiązania kontaktu bez utraty własnej prywatności, szansy odcięcia się od kontaktów czy innych zalet z epoki przedtelefonicznej. Sprawiedliwe byłoby więc wprowadzenie takich udo- godnień, żeby dla dzwoniącego osoba, do której dzwo- ni, stała się łatwiej dostępna, ona zaś miała możliwość ograniczenia dostępu do siebie - czyli większej kontro- li nad odbieraniem telefonów. Ulepszenia te nie wyma- gają wielkich postępów technologii, mogłyby więc zo- stać urzeczywistnione w niedalekiej przyszłości. Dla dzwoniącego: oprogramowanie umożliwia- jące zachowanie wszystkich znanych numerów telefo- nicznych każdej osoby w przypisanym do niej kata- logu, gdzie byłyby uporządkowane według stopnia dostępności, czyli prawdopodobieństwa, że osoba ta odbierze telefon, gdy dzwoni się do niej na dany nu- mer. Kiedy dzwoniący wypowie jej nazwisko, telefon będzie automatycznie wybierał każdy z zapamięta- nych numerów, po kolei, w ustalonym porządku, aż do nawiązania połączenia. Liczba numerów na liście byłaby nieograniczona, pod warunkiem, że wszystkie zostały uzyskane legalnie. Mogłyby na niej figurować numery telefonów osobistych i służbowych, stacjonar- nych i komórkowych, a także telefonów małżonka, ro- dziny, przyjaciół danej osoby, restauracji, w których często bywa, itp. Jedynym praktycznym ogranicze- niem byłby zdrowy rozsądek dzwoniącego i potencjal- ny gniew odbierającego, gdyby zadzwoniono doń na numer, na który nie życzy sobie telefonów. Dzwonią- cemu takie usprawnienie przyniosłoby korzyści o wie- le większe od już istniejących - telefon komórkowy w jeszcze znaczniejszym stopniu umożliwiłby kontakt z każdym, w dowolnym miejscu i czasie. 227 Dla osoby odbierającej telefon: Wchodzą już w użycie różne dzwonki przypisane do różnych osób, ale to jeszcze za mało. Najłatwiej byłoby ziden- tyfikować dzwoniącego po głosie. Jeśli tego głosu jeszcze nie znasz, nie jesteś w sytuacji gorszej od ko- goś, kto słyszy anonimowy dzwonek. Jeśli go znasz, jesteś w dużo lepszym położeniu. Możliwość usłysze- nia głosu przed odebraniem telefonu stanowi ulepsze- nie w porównaniu z identyfikacją numeru. Bywa na przykład, że z jednego telefonu korzysta kilka osób, a my chcemy rozmawiać tylko z jedną z nich. Sam numer pokazujący się na wyświetlaczu nie informuje nas o tym, kto akurat dzwoni. Głos zawiera taką infor- mację - pozwala ustalić tożsamość dzwoniącego lepiej i rzetelniej niż wyświetlenie czy wydruk numeru. Jeszcze lepszy w tym względzie byłby chyba tylko wi- dok twarzy dzwoniącego - głosy bywają bezosobowe, twarze nie mogą - ale cyfrowa obróbka obrazu umoż- liwia podrobienie wizerunku przesyłanego drogą elek- troniczną, to samo zresztą dotyczy głosu. (Przed epo- ką Photoshopa Tom Swift mógł powiedzieć o swoim „fototelefonie": „Teraz korzystający z tego wynalazku będą na pewno wiedzieli, z kim rozmawiają"; Apple- ton, 1914, s. 126). Żeby zamiast dzwonka móc usłyszeć głos dzwoniące- go, trzeba będzie wprowadzić system bardziej skompli- kowany od opisanego wcześniej automatycznego dia- lera. Dzwoniący musiałby się odezwać, zanim zacznie wybierać numer, żeby odbiorca usłyszał jego głos, a nie dzwonek. Aby uniknąć oszukiwania - John dzwoni do Sary z telefonu Jima, ona odbiera, bo sły- szy głos Jima, z którym chce rozmawiać, nie ma na- tomiast ochoty na kontakt z Johnem - telefony ko- mórkowe musiałyby być tak zaprogramowane, żeby działać na polecenie wydane wyłącznie głosem właś- 228 ciciela. To stworzyłoby oczywiście kolejne problemy, co w przypadku środków zaradczych jest przecież nie- uchronne. Chociaż oznajmianie o połączeniu głosem, a nie dzwonkiem, przynosi korzyść odbiorcy, wymagałoby współpracy ze strony dzwoniącego. Odbierający te- lefony mógłby jednak także zaprogramować swoją komórkę w ten sposób, żeby odbierała wyłącznie roz- mowy zapowiadane głosem, a nie dzwonkiem, co skło- niłoby dzwoniących do współpracy. (Rozwiązanie po- dobne do przyjmowania tylko tych telefonów, których numer da się zidentyfikować). Los odbierającego telefon znacznie trudniej polep- szyć niż los dzwoniącego. To uświadamia nam nie- przemijającą prawdę dotyczącą telefonu komórko- wego: choćbyśmy wszelkimi sposobami starali się ochronić swoje prawo i chęć do pozostawania czasami poza zasięgiem, poza kontaktem, komórka nastawio- na jest na poszerzanie opcji dostępnych dzwoniącemu i wzmacnianie jego pozycji. Wszystkie media, jak po- nad pół wieku temu wskazywał Harold Innis (1951), są na coś nastawione. To ich ukierunkowanie (bias) dzia- ła bez względu na to, jak staralibyśmy się je ukierun- kować. Pismo nastawione jest na trwałość, na prze- trwanie. Musimy dokładać wysiłków, by wymyślać fizyczne i elektroniczne urządzenia do usuwania te- go, co napisaliśmy. (Właśnie dlatego dziesiątki lat po śmierci Innisa programiści komputerowi musieli opracować specjalne polecenia, służące nie tylko do wymazywania danych, ale takiego ich usunięcia, żeby naprawdę nie dało się ich odzyskać. Polegało to na tym, że usuwane dane nadpisywano, a nie tylko ozna- czano jako wolne miejsce - w tym ostatnim przypad- ku nietrudno je odczytać. Zob. moje Ninę Lives of Ele- ctronic Text, 1992. Polecenie takie nazywało się po 229 angielsku burn - wypalić. Ciekawe, że dzisiaj używa- my tego słowa w odwrotnym sensie, mówiąc o wypala- niu, czyli nagrywaniu danych na płytach CD). Mowa nastawiona jest z kolei na rozpowszechnianie się. Wy- powiedzianego raz słowa nie można cofnąć, powtarza- ne z ust do ust łatwo się rozpowszechni w przestrzeni i w czasie. W podobny sposób telefon komórkowy nastawiony jest na dzwoniącego, a nie na odbiorcę. Oznacza to, że prędzej czy później, bez względu na to, jak usilnie sta- ralibyśmy się chronić naszą prywatność, będzie się jeszcze łatwiej z nami skontaktować. Przekonamy się kiedyś, czy w ostatecznym rozra- chunku wyjdzie to na korzyść nam samym, naszemu społeczeństwu, rodzajowi ludzkiemu. Przypuszczam jednak, że tak. Informacja dobrze służy wszystkim pro- cesom życiowym, a zwłaszcza życiu ludzi. Jej brak, po- zostawanie poza kontaktem, rodzi przeważnie nie- porozumienia i więcej szkód niż zbyt częste kontakty. Internet, niezależny od telefonu komórkowego, udostępnił ogromne zasoby różnorodnych informacji. Jeśli dodamy do niego telefon komórkowy, będziemy mogli do nich sięgnąć, a także prowadzić rozmowy z innymi ludźmi, znajdując się w słońcu, na plaży, na górskim szczycie czy na ulicach w sercu gwarnego miasta. Dzięki komórce nie musimy już dokonywać wyboru między informacją a rzeczywistością, rozmo- wą a przyrodą. Możemy mieć i jedno, i drugie. A jeśli nie mamy na to ochoty, zawsze można telefon wyłą- czyć i znaleźć się w sytuacji nie gorszej niż jakikol- wiek inny człowiek od początku świata. I Wybrana bibliografia Agassi J., The Continuing Revolution, McGraw-Hill, New York 1968 Włączyłem tę książkę do bibliografii, ponieważ na jej stronach zapoznałem się z szesnastowieczną ryciną Johannesa Strada- nusa, przedstawiającą drukarnię. Podpis pod ryciną głosi: „Tak jak jeden głos może dotrzeć do wielu uszu, tak i słowo pisane trafia na tysiące arkuszy". (Część tej ryciny widnieje również na okładce książki Elizabeth Eisenstein The Printing Press as an Agent ofChange, Cambridge University Press, Cambridge 1979. Jest to, ogólnie rzecz biorąc, niezła praca historyczna, szpeci ją tylko zawarte w przedmowie lekceważące odniesienie się do pism McLuhana, które autorka określa jako „niespój- ne"). Wracając do Stradanusa, cytowany podpis świetnie oddaje akustyczną właściwość, jaką dzięki prasie drukarskiej zyskało słowo pisane. Przedtem każda zapisana stronica była jedyna, niepowtarzalna, mogła ją na raz czytać tylko jedna para oczu. Głos mogło natomiast słyszeć równocześnie wiele uszu. Głos to organiczna forma transmisji, dzięki radiu i telewizji wzmocnio- na tak, że dociera do milionów. Telefon komórkowy (a przed- tem stacjonarny) ma takie znaczenie między innymi dlate- go, że stanowi wyjątek od tego akustycznego wzorca: zakłada się, że prowadzoną przezeń rozmowę ma słyszeć tylko dwoje ludzi. Kiedy komórka uzurpuje sobie rolę radia (i prasy drukar- skiej) - a zdarza się to w sytuacji, gdy do uszu osób postronnych 231 dociera jedna przynajmniej część rozmowy - może stać si utrapieniem w miejscu publicznym. (Książkę Agassiego wart zresztą przeczytać w całości. To dobry wykład historii idei przedstawiony w formie lekcji, jakich filozof nauki udziela swemu synowi). Anderson C, Cellphones Triggered Bombs, FBI Reports Associated Press, 12 czerwca 2003 Appleton V., Tom Swift and His Photo Telephone, Grosset & Dunlap, New York 1914 Większość z 38 książek tego popularnego cyklu dla młodych dorosłych (dzisiejsze określenie lektur dla dzieci w młodszym wieku szkolnym), począwszy od wydanej w 1910 roku Tom Swift and His Motorcycle, prezentuje prawdziwe wynalazki, które właśnie w tym okresie się pojawiły. Tom Swift był MacGy- verem swojej epoki. Photo Telephone to znamienny wyjątek. Jest to „płytka [...] podobna do lustra, na której mogą pojawiać się różne obrazy. [...] Choćby dwie osoby znajdowały się daleko od siebie, mogą się widzieć i rozmawiać. [...] Chcę dokonać jeszcze czegoś innego [...] przesłać fotografię tej osoby po prze- wodach". Innymi słowy, fototelefon był urządzeniem jeszcze lepszym, nowocześniejszym niż ekran telewizyjny - przypomi- nał raczej monitor komputera, z którego można było robić wy- druki. (Z tekstu nie wynika jasno, czy pojawiające się na nim obrazy były ruchome, czy też nie). Postać Toma Swifta wprowa- dził w 1895 roku Edward Stratemeyer w książce Shorthand Tom, the Reporter. Większość książek z omawianego cyklu napi- sał Howard R. Garris (Appleton to zbiorczy pseudonim autorów tych powieści). Zob. także Tom, Swift and His Wireless Message, 1911, gdzie opisana jest przygoda z telegrafem bez drutu. Asimov I., The Last Question, „Science Fiction Quarterly", listopad 1956 [Ostatnie pytanie, w: Kroki w nieznane, t. 5, Iskry, Warszawa 1974] We wstępie do jednego z licznych przedruków tego opowia- dania (w The Edge of Tomorrow, Tor, New York 1985) Asimov 232 pisze, że lubi je „najbardziej ze wszystkich, jakie napisałem" " (S- 437). Komputerowi zadano pytanie, czy ludzkość znaj- dzie kiedykolwiek sposób na odwrócenie procesu entropii _ zwiększenie zasobów energii dostępnych we wszechświe- • cie. Komputer odpowiada, że ma za mało danych. W kolej- nych stuleciach powstają nowe, potężniejsze komputery, /. które udzielają tej samej odpowiedzi. Ludzie sięgają do gwiazd, konstruują coraz silniejsze komputery, ale każdy od- powiada to samo. W końcu, po bilionach lat, nie pozostaje już ślad po ludziach ani gwiazdach. Wygląda na to, że nieodwra- calna entropia zrobiła swoje. Jednakże wszechmocny kos- miczny komputer, który przetrwał, może w końcu udzielić odpowiedzi: stwarza światło z ciemności, porządek z entropii. Jest to Bóg. Komputery częściej bywały bohaterami takiej apokaliptycznej literatury niż telefony komórkowe czy więk- szość innych mediów, ponieważ mogą sprawić wrażenie, że samodzielnie myślą. (Por. filmy o Terminatorze i Matrix, bę- dące barwnymi wariacjami na ten temat). W moich książ- kach Mind at Large (rozdział 7 - „Socratic Technology") i Miękkie ostrze (rozdział 18 - „Sztuczna inteligencja w praw- dziwym życiu") analizuję, do jakiego stopnia jest to prawdzi- we albo czy może kiedykolwiek stać się prawdą. Zajmuję się też różnicą między „inteligencją autonomiczną" (komputery, które same myślą) a „pomocniczą" (ołówki, komputery, ko- mórki jako poszerzenie naszej inteligencji) - dwoma rodza- jami sztucznej inteligencji. Prototypami telefonu komór- kowego w literaturze i filmie są zegarek na rękę u Dicka Tracy'ego oraz „komunikator" ze Star Trek. Bazin A., What is Cinema?, przei. H. Gray, University of California Press, Berkeley 1967 Książka ta jest nie tylko zarysem historii kina jako próby „odtworzenia świata w takiej postaci, jak wygląda" (s. 21) - czy- li z dźwiękiem, kolorem itp., czy też świata poza filmem (zob. także moją „antropotropiczną" teorię ewolucji mediów w Hu- man Replay, 1979) - ale i wnikliwą oceną samej fotografii jako obrazu uratowanego przed „naturalnym unicestwieniem" 233 przez czas (s. 42), wolnego od „grzechu" subiektywności (s 12) Podkreślona jest tu różnica między abstrakcyjnym kornuni kowaniem, na piśmie lub w mowie, kiedy opisujemy świat używając form, które nie są do niego podobne, a mediami dosłownymi, ukazującymi świat takim, jak naprawdę wygią. da. Choć sama mowa jest abstrakcyjna, jej przesyłanie za po- mocą telefonu i fonografu oznacza dosłowne przekazanie dźwięku, przez co media te (a także radio i telewizja) okazują się bardziej zbliżone do fotografii niż pismo, druk i telegraf. Birkerts S., Gutenberg Elegies: The Fate ofReading in an Electronic Age, Faber and Faber, Boston 1994 Jedna z wielu elegii na śmierć sztuki czytania i pisania (albo jednej z tych umiejętności), poległej z rąk dzierżących miota- cze promieni - broń mediów elektronicznych. Dominacja sło- wa pisanego na monitorach komputerów nie umniejsza, zda- niem wyznawców tego poglądu, winy tych urządzeń, równie nikczemnych, jak tradycyjny czarny charakter, czyli telewi- zja (patrz niżej, Postman o tym samym). W odpowiedzi Bir- kertsowi i spółce powiem tylko dwa słowa: Harry Potter. Brin D., The Transparent Society, Addison-Wesley, Boston 1998 Wartościowa analiza i ocena zjawiska utraty prywatności na przełomie XX i XXI wieku. Nie należy tego wszakże mylić ze „społeczeństwem telepatycznym", o którym była mowa w rozdziale 4 niniejszej książki, stworzonym przez telefon 1 komórkowy. Oba społeczeństwa - przezroczyste i telepatycz- ne - pokrywają się, rzecz jasna, do pewnego stopnia, ale tele- patyczne zawiera w sobie element, za sprawą którego staje się lepsze i gorsze, mniej i bardziej niebezpieczne niż prze- zroczyste społeczeństwo Brina, gdzie na porządku dziennym jest nieustanna obserwacja, gromadzenie danych osobowych itp. Każdy kontakt za pomocą telefonu komórkowego w spo- łeczeństwie telepatycznym jest inicjowany przez kogoś, kto sam z siebie decyduje się na jego nawiązanie, nie będąc szpiegowanym. To dobra strona. Zła jest taka, że odbiorcy 234 mogą nie mieć ochoty na taki kontakt, a odmowa komunika- cji, ograniczenie dostępności, stają się w epoce telefonu ko- mórkowego coraz trudniejsze. Brooks J., Telephone: The First Hundred Years, Harper & Row, New York 1976 Świetny zarys historii telefonu, pełen interesujących szczegó- łów, zwłaszcza dotyczących firm telefonicznych. Wkrótce po ukazaniu się tej książki AT&T przestała być niemal monopo- listą na rynku usług telefonicznych, a jeszcze później, dzięki komórce, telefon zaczął funkcjonować poza domem i biurem. Książka Brooksa stała się więc pomnikiem przeszłości i dzie- łem historycznym. Czy w rezultacie podziału AT&T jakość usług telefonicznych się poprawiła? Nie sposób ocenić, ponie- waż w ciągu ostatnich dekad wprowadzono mnóstwo tech- nicznych ulepszeń. Brooks dowodzi jednak, że AT&T ode- grała za czasów swojej świetności ważną i pozytywną rolę. (Zgadzam się z tym. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że mono- pole lub prawie monopole w dziedzinie łączności często mają więcej dobrych niż złych stron. Zob. rozdział 7 mojej książki Realspace, 2003, którą dalej wymieniam - opowiadam się po stronie Microsoftu przeciw zarzutom władz zwalczających monopole. Zob. też Senate Panel Votes to Overturn FCCs Eased Media Ownership Rules, „Baltimore Sun", 20 czerwca 2003 roku, gdzie przytoczono moją opinię dotyczącą zagroże- nia wolności słowa nie ze strony korporacyjnej kontroli, ale rządu, który usiłuje regulować dziedzinę łączności). Bye Bye Birdie (1959/1963) Musical miał premierę na Broadwayu w 1959 roku. Wystawio- no go 607 razy (tekst: Michael Stewart, muzyka - Charles Strouse, słowa piosenek - Lee Adams). Zdobył cztery Tony Awards. Kinowa adaptacja George'a Sidneya z 1963 roku nie uzyskała żadnej nagrody (była nominowana do Oscara za naj- lepszą muzykę i najlepszy dźwięk), ale stała się klasykiem w swoim gatunku. To nie tylko wzruszająca parodia EMsa, ale i hołd oddany seksualności nastolatków używających telefonu 235 jako narzędzia do prowadzenia flirtów. Nieprzypadkowo mu- sical pojawił się pod koniec dekady, w której telefon znalazł się w ponad połowie amerykańskich gospodarstw domowych. Pierwsza scena, w której Ann-Margret wyciągnięta na łóżku, ze skrzyżowanymi w górze nogami, przez telefon rozmawia z koleżankami o chłopakach, stanowi wierny obraz zachowań ówczesnych nastolatek, wiszących na telefonie. (Por. kartki pocztowe omawiane w rozdziale 7 niniejszej książki, przed- stawiające podobne flirty przez telefon z wczesnych lat XX wieku. Zob. powieść Nicholsona Bakera Vox [Random House, New York 1992, Vox czyli seks przez telefon, przeł. Grzegorz Sowula, Puls, London 1993], gdzie telefon jako narzędzie słu- żące uprawianiu seksu wypada mniej niewinnie. Tę właśnie książkę podarowała Monica Lewinsky prezydentowi Clinto- nowi, zapewne na pamiątkę niektórych spotkań). Campbell D.T., Erolutionary Epistemology, w: The Philo- sophy of Karl Popper, P.A. Schilpp (red)., Open Court, La Salle 1974 Artykuły nie zyskują zwykle w kręgach akademickich takie- go uznania, jak książki. Zapewne dlatego tak mało uwagi zwracano na Campbella, który pozostawił po sobie artykuły. Jednakże jego pisma, a zwłaszcza omawiana praca, bardziej niż jakakolwiek książka mogą nam pomóc w zrozumieniu związku między mediami, percepcją a ewolucją - wskazując na skrzyżowanie McLuhana z Darwinem. (Szerzej to oma- wiam w mojej pracy Human Replay: A Theory of the Evolu- tion of Media z 1979 roku, którą ukończyłem rok wcześniej, zanim natknąłem się na Campbella. Tak wysoko ceniłem je- go dorobek, że zadedykowałem mu swoją książkę Mięk- kie ostrze. Naturalna historia i przyszłość rewolucji informa- cyjnej, która ukazała się w 1997 roku, krótko po śmierci Campbella). Sednem tego artykułu (zresztą nie jedynym) jest pojmowanie przez Campbella percepcji jako doznania pośredniego oraz ewolucyjne korzyści z tego płynące. Ame- by - wszystkie organizmy jednokomórkowe - znają tylko ten świat, z którym bezpośrednio się stykają. Jeśli środowisko 236 okaże się zatrute lub niebezpieczne, mogą zginąć, wiernie postrzegając świat. Wszystkie inne formy percepcji, z wyjąt- kiem smaku, polegają na przekazie informacji o świecie z pewnego dystansu, bez dotykania, a tym samym są bez- pieczniejsze. Kiedy widzimy ogień, czujemy dym lub słyszy- my trzask palących się przedmiotów, możemy uciec. Te po- średnie sposoby doznawania, jak wszystkie osiągnięcia ewolucji, oznaczają jednak pójście na jakiś kompromis - per- cepcja pośrednia niesie ryzyko błędu. Ameba nie zna złu- dzeń optycznych. Campbell omawia myślenie jako najbar- dziej pośrednią z form percepcji, zajmuje się językiem, rozwiązywaniem problemów przez ludzi, kulturą. Poświęca nieco uwagi komputerom i ich zdolności do rozwiązywania problemów. Odnosząc jego analizę do mediów, dostrzeżemy, że telefon komórkowy jest zastępczą formą mówienia, i że przenosi mowę w dowolne miejsce w świecie. W niniejszej książce omawiam zalety i wady tej zdystansowanej formy po- zostawania w kontakcie. (Zob. także moje Mind ot Large, gdzie poświęcam Campbellowi wiele uwagi. Co się tyczy in- nych odniesień jego teorii do ewolucji mediów, zob. Paul Kelly, Evolutionary Epistemologty and Media Evolution, „Journal of Social and Evolutionary Systems", t. 20, nr 3, oraz referat tegoż autora McLuhan and Darwin, przedstawiony na czwartej dorocznej konferencji Media Ecology Association na Hofstra University, 7 czerwca 2003 roku. Kelly w latach dziewięćdziesiątych był moim studentem na internetowym kursie w ramach Media Studies Program w New School. Na- pisał pracę magisterską pod tytułem Self-Organization in Media Evolution: A Theoretical Prelude to the Internet [1997], którą zapoczątkował własne badania w omawianej dziedzinie). Cherry C, The Age of Access: Information Technology and Social Revolution: Posthumous Papers of Colin Cherry, zebrał i zredagował W. Edmondson, Croom Hełm, Dover, NH 1985 Praca Cherry'ego A Second Industńal Revolution?, którą pisał rok przed śmiercią (zmarł w 1979 roku), pozostała w postaci 237 nieukończonego maszynopisu. Zaczął ją, uzyskawszy w 1970 roku stypendium im. Marconiego (Marconi International Fel lowship). Pozostawił trzy rozdziały i zbiór fragmentów -wszyst- kie przedrukowano w omawianej książce. Jak stwierdza Ed- mondson, trafiła ona w swój czas, ukazawszy się w przededniu rewolucji komputerowej, a także (możemy to teraz dodać, ale w 1985 roku jeszcze o tym nie wiedziano) nie na długo przed rewolucją spowodowaną pojawieniem się telefonu komórko- wego. Tytuł książki jest również trafiony. Edmondson wyjaś- nia, dlaczego wybrał „Wiek dostępu", a nie „Drugą rewolucję przemysłową" - nie tylko z tego powodu, że oryginalny tytuł nadany przez Cherry'ego miał prowizoryczny charakter, ale i ze względu na „ideę dostępu - natychmiastowego, daleko- siężnego, przenikliwego, inwazyjnego" (s. 9) jako najbardziej ekscytujący, najważniejszy aspekt rewolucji informacyjnej. Tytuł ten z pewnością da się odnieść do telefonu komórko- wego i jego oddziaływania; mogłaby go z powodzeniem nosić niniejsza książka. (Cherry zajmuje się również wzorcem ma- jącym podstawowe znaczenie dla ewolucji i wpływu mediów, a tym samym i dla telefonu komórkowego - chodzi o zawod- ność ekspertów, w tym nawet odkrywców zjawisk przyrod- niczych oraz wynalazców, w roli przepowiadaczy zastosowań różnych wynalazków i ich społecznej akceptacji. Przytacza przykład skonstruowania radia przez Marconiego, choć Hein- rich Hertz, odkrywca fal elektromagnetycznych, dzięki któ- rym radio działa, uważał, że nie da się ich nigdy wykorzystać w celach nadawczych. W niniejszej książce podałem także inne przykłady: Edison błędnie z początku ocenił swój fono- graf i kino, Wiliam Orton, prezes Western Union Telegraph, był przekonany, że telefon nigdy nie stanie się czymś więcej niż „zabawką", August Comte uważał, że nigdy nie poznamy chemicznego składu gwiazd. Wynalazcy, rzecz jasna, miewają czasem rację - Jobs i Wozniak przewidzieli większość zasto- sowań konstruowanego przez nich komputera osobistego. Częściej się jednak zdarza, że przepowiednie socjologów i fi- lozofów, jak Marshalla McLuhana, okazują się trafniejsze niż wynalazców, naukowców, przemysłowców i przedstawicieli 238 władz. Media, skoro już zostaną wynalezione, trafiają do rąk ludzi, którzy decydują o ich zastosowaniu i powodzeniu. Wię- cej piszę na ten temat w Human Replay, 1979). Coleridge S.T., Biographia Literaria, red. J. Shawcross, Oxford University Press, London 1901/1817 Na stronie szóstej Coleridge pisze o „tym dobrowolnym chwilowym zawieszeniu niewiary, które sprawia, że wierzy- my w poezję". Istotnie stanowi ono - umożliwia - transakcje z wszystkimi mediami, nie tylko zrozumienie poezji. Każdy akt komunikowania, poza pełnym wielozmysłowym widze- niem, słyszeniem i dotykaniem (albo zezwoleniem na dotyk), jest w końcu nie całkiem kompletny, nie całkiem realny. Jeś- li mamy go potraktować poważnie, musimy zawiesić niewia- rę dotyczącą części nierealnej, obszaru nieobecnego. Odbywa się to za każdym razem, kiedy płaczemy na smutnym filmie albo boimy się, oglądając horror, choć świetnie wiemy, że to nieprawda. Telefon zachęca do zawieszenia niewiary jak ma- ło chyba które urządzenie, bo rozmawiamy przecież z praw- dziwą osobą na drugim końcu linii. Ale nawet w takim wy- padku, jeśli rozmowa ma się odbyć, musimy zawiesić wątpliwość, że rozmówca jest akurat zajęty kimś albo czymś innym. Wideofon wyeliminowałby prawie wszystkie takie podejrzenia. Być może nasz sprzeciw wobec wideofonu wy- nika z tego, że z jednej strony (jako potencjalni „przestępcy" oddający się innym czynnościom podczas rozmowy telefo- nicznej) cenimy sobie zasłonę, jaką zapewniają nam anoni- mowe telefony akustyczne, z drugiej zaś (jako wątpiący, po drugiej stronie linii) wolimy polegać na wierze poetyckiej niż wizualnym potwierdzeniu. Darwin C, On the Varimis Cantrivances by which British and Foreign Orchids Are Fertilized by Insects, University of Chicago Press, Chicago 1984 (reprint książki z 1862 roku) Nie jest to dzieło tak przełomowe, jak O powstawaniu gatun- ków (1859), ale ukazało się bezpośrednio po nim. Prawdopo- dobnie z tą właśnie książką przedstawiony został Darwin 239 w filmie Spike'a Jonze'ego z 2003 roku Adaptacja (na moty- wach powieści Susan Orlean The Orchid Thief, ale jest to również historia o Charliem Kaufmanie, który napisał sce- nariusz do tego filmu, a także do Być jak John Malkovich [1999], też w reżyserii Jonze'ego). Co ma to wszystko wspól- nego z telefonem komórkowym? Jeden z głównych zarzutów wysuwanych pod adresem Darwinowskiej teorii ewolucji przez dobór naturalny, nieprzewidującej żadnego boskiego Organizatora czy Zegarmistrza, przedstawiał się następu- jąco: jak wysoko złożone struktury w rodzaju oczu ssaków mogły wyewoluować bez uprzedniego jasno sprecyzowanego, kompletnego zamysłu? Na co się może zdać rogówka bez re- szty elementów oka? Na co się zda każda inna część oka - żadna przecież nie może widzieć, jeśli nie funkcjonuje jako część całości. Gdybyśmy znaleźli w lesie zegarek, pomyśleli- byśmy, że ktoś go umyślnie zaprojektował. Dlaczego nie po- myśleć tego samego o oku? Darwin udzielił odpowiedzi w książce o orchideach: wabią one owady za pomocą narzą- dów, które pierwotnie wyewoluowały, by służyć innym ce- lom. Oko zostało złożone ze struktur, które z początku miały inną funkcję niż widzenie. Stephen Jay Gould i inni ewolu- cjoniści uznali to za jeden z najważniejszych punktów Dar- winowskiej teorii doboru naturalnego. W jaki sposób odnosi się to do telefonu komórkowego - otóż kciuk, który wyewo- luował dawno, dawno przed pojawieniem się tego urządzenia, by ułatwić nam chwytanie, świetnie dziś funkcjonuje jako narząd do pisania SMS-ów. (Film Adaptacja stanowi zresztą dobry przykład na to, jak pomysły przeznaczone dla jednego filmu, Być jak John Malkovich, zdają egzamin w innym). de Haan D., Antiąue Household Gadgets and Appliances, Barron's, Woodbury 1977 Wdzięczny jestem de Haanowi, że w tej świetnej, niewielkiej książeczce wskazał, iż „oświetlenie elektryczne upowszech- niło zwyczaj czytania książek w większym stopniu niż cokol- wiek przed nim" (s. 121). Cóż, może nie aż tak, jak prasa dru- karska, bez której nie byłoby zbyt wielu książek do czytania, 240 ale faktem jest, że w Stanach Zjednoczonych odsetek osób umiejących czytać i pisać dorównał odpowiedniemu wskaźni- kowi ze starożytnej Aleksandrii dopiero w latach dziewięćdzie- siątych XIX wieku, kiedy pojawiło się oświetlenie elektryczne. Choć obiektem naj gwałtowniej szych ataków przypuszcza- nych na media elektroniczne jako na zagrożenie dla sztuki czytania była telewizja - zob. dalej, Technopol Postmana (1992) i The Plug-In Drug Wynn (1977), a także moje Miękkie ostrze (1997), gdzie kwestię tę omawiam - gniew kierowano również przeciw komputerom (zob. Birkerts, 1994, i Post- man), ostatnio zaś pojawiły się filipiki przeciw SMS-om (zob. Young, 2003), czyli mediom, które, podobnie jak światło elek- tryczne, sprzyjają czytaniu i pisaniu. De Haan przypomina, że elektryczność zawsze oddawała usługi piśmienności. Jed- no z pierwszych zastosowań znalazła w telegrafie, medium opartym na piśmie. (Stwierdzenie de Haana każe też zwrócić uwagę na dom jako ośrodek komunikowania się ze światem. Tę jego pozycję wzmocniło jeszcze pojawienie się telefonu i telewizora, które z początku musiały być podłączone do gniazdek znajdujących się we wnętrzu. Wieczorami, dzięki światłu elektrycznemu, czytano więcej książek. Radia tran- zystorowe, a obecnie telefony komórkowe, umożliwiły wy- prowadzenie ośrodków komunikacji na zewnątrz). Dewey J., Experience and Naturę, Open Court, Chicago 1925 Jedyne w swoim rodzaju, nieprzekazane dalej zdarzenia i po- mysły „drżą na skraju zagłady" (s. 148). Komunikacja spra- wia, że życie staje się w pełni rzeczywiste. Dewey, przez wielu uważany za największego amerykańskiego filozofa XX wie- ku, uznałby zapewne, że telefon komórkowy w znacznym stopniu zwiększył trwałość, wpływ i realność pomysłów, uczuć i osobistych doznań, tak bardzo ułatwiając przekazanie ich innym ludziom w dowolnym miejscu na świecie. „Skraj zagłady" może również dotyczyć słów widniejących na moni- torze komputera - a także wypowiadanych, osobiście lub przez telefon - w odróżnieniu od utrwalonych na papierze. 241 Jednakże ulotna treść komputerowych ekranów ma tę właś- ciwość, że skłania ludzi do pozostania we wnętrzu, gdzie prąd elektryczny i łącza są bardziej niezawodne, a to, co znaj- duje się na ekranie, łatwiej można ustrzec. Sytuacja taka mo- że ograniczyć komunikowanie, interpersonalne kontakty z wieloma ludźmi. Tymczasem równie ulotne słowa wypowia- dane przez telefon komórkowy mogą być wymawiane i we wnętrzach, i na zewnątrz, wszędzie, gdzie znajdują się inni ludzie, z którymi mielibyśmy ochotę pokonwersować. W prze- ciwieństwie więc do komputera znajdującego się we wnęt- rzu, telefon komórkowy w ostatecznym rozrachunku posze- rza możliwości komunikowania się ze wszystkimi - zarówno z ludźmi przebywającymi blisko, jak i będącymi daleko. (Ta- ką samą pożyteczną rolę odgrywają laptopy i palmtopy, ale w porównaniu z telefonami komórkowymi ich użycie jest ograniczone). Dunnewind S., „Generation Text": Teens' IM Lingo Evol- ving into a Hybrid Language, „Seattle Times", 11 czerwca 2003 Eder J.M., History of Photography, Columbia Universi- ty/Dover, New York 1945/1978 Bardzo szczegółowo ujęte dzieje pierwszego wieku fotografii i poprzedzającego go okresu. (Wydanie z 1978 roku to re- print, bez uaktualnienia; historia kończy się więc na 1945 roku). Emery M., Emery E., The Press and America: An Interpre- tive History of the Mass Media, wyd. 7., Prentice-Hall, Englewood Cliffs 1992 Najlepsza znana mi historia prasy amerykańskiej, skrupulat- nie i wszechstronnie opracowana, bogata w interesujące szczegóły, uwzględniająca rolę nowych technologii. Obaj au- torzy - ojciec (Edwin) i syn (Michael) zmarli przed opubliko- waniem w 1995 roku ósmego wydania przez Allyn & Bacon. Nakładem tego samego edytora ukazało się w 1999 roku 242 dziewiąte wydanie, którego współautorką jest Nancy Roberts z University of Minnesota, współpracowniczka Michaela Emery'ego. Wydanie to zawiera rozszerzony rozdział o infor- macyjnej telewizji kablowej. Mam nadzieję, że ukaże się dziesiąte wydanie, w którym muszą się znaleźć informacje na temat dziennikarzy przydzielonych do wojska podczas wojny irackiej 2003 roku i roli telefonów komórkowych z ka- merą w przekazywaniu przez nich materiałów z frontu. Family Safe Media, Pornography Statistics, 2003, na stro- nie intemetowej www.familysafemedia.com/pornogra- phy-statistics.html Portal ten publikuje aktualne dane statystyczne dotyczące przemysłu pornograficznego, który w 2003 roku osiągnął zy- ski brutto rzędu 57 miliardów na świecie i 12 miliardów dola- rów w Stanach Zjednoczonych. Z tego seks przez telefon przyniósł (w skali światowej) dochody w wysokości 4,5 mi- liarda dolarów, telewizja kablowa i płatna za oglądanie - 2,5 miliarda dolarów, a Internet również 2,5 miliarda. Byłoby o wiele więcej, ale znaczną część materiałów w Internecie udostępnia się za darmo. To samo zresztą dotyczy nieujętych w żadne statystyki rozmów telefonicznych o seksie. Należy odnotować, że Family Safe Media zwalczają pornografię, da- ne te są więc prawdopodobnie bliżej górnej granicy szacun- ków. Jakkolwiek by liczyć, seks telefoniczny jest zjawiskiem powszechnym. (Nie natknąłem się na żadne dane statystycz- ne uwzględniające rozróżnienie na seks przez telefony ko- mórkowe i stacjonarne. Telefon komórkowy ma jednak bez wątpienia charakter seksualny pod wieloma względami, łącz- nie z tym, że może służyć jako wibrator, o czym pisze Roth- man, Gadget of the Week). Freud S., Kultura jako źródło cierpień, przeł. Jerzy Proko- piuk, Wydawnictwo KR, Warszawa 1995 Zdarza się, że wystarczy jedno wyjątkowo trafne zdanie, a nawet fragment zdania, by książka nabrała dzięki niemu wyjątkowej wagi. Ta książka - i w ogóle dzieło Freuda - jest 243 niezmiernie ważna z wielu powodów, ale z biegiem lat zna- lazłem zdanie, które, gdyby nawet nie było w niej nic innego wartościowego, uczyniłoby z niej jeden z podstawowych tek- stów w teorii mediów i naszego rozumienia roli słowa pisa- nego w dziejach ludzkości. Zdanie to brzmi: „pismo pier- wotnie było mową nieobecnego" (s. 37). W tym zawiera się wszystko. Glos może być nieobecny z dwóch powodów: dzieli nas od niego przestrzeń (jest zbyt daleko) lub czas (słuchają- cy pojawia się po tym, gdy głos przemówił, albo przed tym); zdarza się, że w grę wchodzą oba na raz. Głosów, które roz- legną się w przyszłości, nie możemy posłuchać obecnie, chy- ba że wynaleziono by sposób na komunikowanie się wstecz w czasie, na co raczej się nie zanosi. (Komunikacja, tak jak życie i fizyczna egzystencja, podąża w czasie jedynie do przo- du). Odtwarzanie głosów z przeszłości stało się możliwe od 1877 roku dzięki fonografowi Edisona, a począwszy od lat siedemdziesiątych XX wieku, kiedy pojawił się magnetofon kasetowy, stało się to ogólnie dostępne, także w ruchu. Tele- fon i radio umożliwiły usłyszenie w domu głosów nieobec- nych z powodu odległości. (Głosy w telefonie są interaktywne, w radiu - jednokierunkowe). Telefon komórkowy umożliwia rozmowy z głosami nieobecnymi z powodu odległości, w do- wolnych miejscach, w których znajdują się obaj rozmówcy. Podsumujmy: gdyby podróżnik w czasie mógł się przenieść w epokę prehistoryczną, do Cro-Magnon, a może do miejsc zamieszkanych przez neandertalczyków, gdzie wynaleziono pismo, i rozdał ówczesnym ludziom nieograniczoną liczbę te- lefonów komórkowych i przenośnych magnetofonów kaseto- wych, być może wszyscy bylibyśmy dziś analfabetami. Fuller B., Ninę Chains to the Moon, Southern Illinois Uni- versity Press, Carbondale 1939 Na kilkanaście lat przed wynalezieniem tranzystora (1948), który zastąpił lampę próżniową, Fuller dostrzegł w procesie rozwoju technologii „zasadę dymaxionu": postęp polega na tym, że mniejsze urządzenia potrafią robić więcej. Mikrochip i zapoczątkowana przezeń rewolucja cyfrowa to dzisiejsze 244 klejnoty w koronie „dymaxionu". To dzięki nim wiele urzą- dzeń stało się przenośnymi, ponieważ chipy o coraz więk- szych możliwościach prawie nic nie ważą. Równocześnie, gdy spojrzeć na drugi koniec technologicznego kontinuum, oka- że się zapewne, że ludzki mózg stanowi największy triumf „zasady dymaxionu". Pomyślmy tylko, co robimy i co może- my sobie wyobrazić za pomocą kilograma materii znajdujące- go się w naszej czaszce. (Fuller, obok Freemana Dysona, nale- ży do bardzo nielicznych filozofów, którzy uznają, że ludzka inteligencja z pomocą technologii może nie tylko przezwycię- żyć entropię - powszechną tendencję do wyczerpywania się, utraty energii, rozpadu, umierania - ale i odwrócić ostatecz- nie jej proces. Zgadzam się jak najbardziej. Ująłbym to nastę- pująco: entropię można porównać do ruchomych schodów, jadących w nieskończoność w dół. Choćbyśmy wspinali się w przeciwnym kierunku, zawsze będziemy zjeżdżać w dół, ale obdarzeni inteligencją, rozporządzając odpowiednią tech- nologią, możemy wynaleźć sposób na to, by rozszyfrować me- chanizm tych schodów ruchomych i skierować je do góry. Więcej piszę na ten temat w Mind at Large, 1988). Granick H., Underneath New York, Henry Holt & Compa- ny, New York 1941; Fordham University Press, New York 1991 (z przedmową R.E. Sullivana jr.) Bogata w fascynujące szczegóły praca o infrastrukturze te- lekomunikacyjnej w Nowym Jorku w pierwszej połowie XX wieku. Zawiera między innymi następujące rozdziały: „Spuścić pocztę!" (rurociągami poczty pneumatycznej, które były rzecz jasna urządzeniami materialnymi, nie elektronicz- nymi, ale za ich pomocą przesyłki docierały w wiele miejsc znacznie szybciej niż przez posłańca); „Nie pisać, telegraf!" oraz „Halo! Telefon!". Można się z tej książki dowiedzieć, że burza śnieżna „skłoniła w 1909 roku prezesa AT&T do zamó- wienia kabli podziemnych, zniszczyła bowiem napowietrzne przewody telefoniczne w momencie, gdy prasa nowojor- ska oczekiwała na relacje naocznych świadków z uroczysto- ści inauguracyjnych nowego prezydenta, Williama H. Tafta" 245 (s. 142). Telefony komórkowe, obywające się bez przewodów są oczywiście lepszym rozwiązaniem. Greenspan R., Look Who's Talking, Texting, Buying, „Cy. beratlas", 25 marca 2003, cyberatlas.internet.com/mar- kets/wireless/print Heinlein R., The Moon Is a Harsh Mistress, Putnam/Berk- ley, New York 1966 [Luna to surowa pani, przel. Przemy- sław Znaniecki, Rebis, Poznań 1992] Stosunkowo rzadki w literaturze fantastycznonaukowej przykład bohaterskiego komputera, skłonnego do samopo- święcenia. Komputery i roboty obdarzone własnym rozu- mem stają się przeważnie wrogami ludzi, którzy je stworzyli (albo ludzkości, która ich nie stworzyła), niekiedy mają do nas bardzo niejednoznaczny stosunek. Innym wyjątkiem są roboty z książek Asimova, ale i one często - umyślnie lub nie - znajdują sposób na to, by wyrządzić nam równie wiele złe- go, jak dobrego. (Zob. np. The Robots of Dawn, Doubleday, New York 1983 [Roboty z planety świtu, przeł. Zbigniew Kró- licki, Prima, Warszawa 1994] oraz Robots and Empire, Double- day, New York 1985 [Roboty i Imperium, przeł. Paulina Breiter, Rebis, Poznań 2003]). Hitler A., Mein Kampf, przel. R. Manheim, Houghton Mif- flin, Boston 1971 (reprint z wyd. 1924 roku) Hitler gardzi słowem pisanym. Jego zdaniem „wszystkie wy- darzenia, które wstrząsnęły światem, nie zostały spowodowa- ne przez słowo pisane, lecz mówione. [...] Tłum nieustannie koryguje wystąpienie mówcy, który się do niego zwraca, po- nieważ mówca, patrząc na twarze słuchaczy, może się zorien- tować, czyjego argumenty do nich trafiają [...] natomiast pi- szący nie zna swoich czytelników" (s. 469). Hitler zdecydował się jednak napisać i opublikować to stwierdzenie, podobnie jak Platon, który w Fajdrosie, jakieś 2400 lat wcześniej, wło- żył podobny wywód w usta Sokratesa. Hitler wykorzystywał do celów propagandowych radio, w czym pomagał mu mini- 246 ster propagandy i informacji Joseph Goebbels, jak również filmy w reżyserii Leni Riefenstahl, choć żadne z tych me- diów nie zapewniało mu wzrokowego kontaktu z publiczno- ścią. Przez radio mógł się jednak zwracać do narodu niemiec- kiego bezpośrednio, jego słowa nie przechodziły przez żaden filtr, nie przeinaczali ich dziennikarze ani nie podlegały de- cyzji redaktora (Hitler nie znosił tego nawet w nazistowskich gazetach). Dziennikarze przydzieleni do wojska, nadający na ?? żywo przez telefon komórkowy prosto ze strefy działań wo- jennych, mogą osiągnąć ten sam efekt, ale z odwrotnymi konsekwencjami politycznymi: w takim stopniu, w jakim te przekazy na żywo nie podlegają kontroli ani cenzurze, mogą się okazać najwiarygodniejszymi, demokratycznymi relacja- mi w dziejach wojen. Zob. rozdział 10 niniejszej książki, gdzie przytaczam przykłady z wojny irackiej 2003 roku. Hogarth S.H., Three Great Mistakes, „Blue Bell", listopad 1926 Chodzi o błędy popełnione przez Chaunceya M. Depew (1834-1924), nowojorskiego finansistę i polityka, który w 1881 roku nie zdecydował się na zakup na wieczne czasy jednej szóstej akcji Bell Telephone za 10 tysięcy dolarów. Jego przyjaciel William Orton, prezes Western Union Telegraph, powiedział mu bowiem, że telefon nigdy nie stanie się ni- czym więcej niż „zabawką". Przez całe wieki potencjał no- wych mediów bywał niedoceniany, zarówno przez wynalaz- ców, jak i inwestorów. Największym błędem minionej dekady było przecenienie Internetu, a w każdym razie ilości czasu, jaki ludzie gotowi byliby spędzić przy biurku przed komputerem, a także ilości spraw, jakie zechcą załatwiać on-line, czy rozrywek czerpanych z sieci. Telefon komórkowy koryguje obecnie tę sytuację. Na czym polegały dwa pozo- stałe błędy Chaunceya Depew? Zrezygnował z ubiegania się o prawie pewną nominację na kandydata Partii Repu- blikańskiej w wyborach prezydenckich w 1888 roku, uznał bowiem, że prezydent aktualnie pełniący swoją funkcję, de- mokrata Grover Cleveland, zostanie z pewnością wybrany 247 na drugą kadencję. Depew ustąpił miejsca Benjaminowi Harrisonowi, który wygrał wybory i został prezydentem z ra- mienia republikanów. (Należy jednak oddać sprawiedliwość i zaznaczyć, że Cleveland zwyciężył w głosowaniu powszech- nym, Harrison został natomiast wybrany przez elektorów, Depew więc nie do końca się mylił). Trzeci błąd trudno z czymkolwiek porównać: Depew czekał z ożenkiem do 38 roku życia, chciał bowiem zaoszczędzić co najmniej 50 tysię- cy dolarów, zanim weźmie na siebie obowiązki męża i ojca. Wkrótce po ślubie stracił wszystkie oszczędności. Później powiedział, że zawsze żałował, iż tyle lat spędził w kawaler- skim stanie. (Udało mu się jednak zostać senatorem stanu Nowy Jork. Od 1899 do 1911 roku piastował to stanowisko - w tamtych czasach z nominacji, nie z wyboru). Huff R., CNN's Own „Devil Doc" Scrubs Upfor Duty Again, „New York Daily News", 9 kwietnia 2003 Innis H., The Bias of Communication, University of To- ronto Press, Toronto 1951 Marshall McLuhan uznał tę oraz wcześniejszą książkę Inni- sa, Empire and Communication (1950, ten sam wydawca), za jedno z najważniejszych dla siebie źródeł inspiracji (drugim takim źródłem była twórczość Jamesa Joyce'a). Główna teza Innisa, z której, jak nietrudno byłoby dowieść, wywodzi się cała późniejsza teoria mediów, włącznie z koncepcjami McLuhana, sprowadza się do twierdzenia, że wszystkie me- dia są nastawione albo na „łączenie w przestrzeni" (przeno- szenie informacji na odległość), albo „łączenie w czasie" (przenoszenie informacji poprzez czas), a takie nastawienie (bias) dominujące w danym społeczeństwie wpływa na wyda- rzenia polityczne i społeczne. Starożytny Egipt znał głównie hieroglify, których opanowanie zajmowało dużo czasu, były poza tym umieszczone na nieruchomych ścianach. To „na- stawienie na czas" wytworzyło bardzo konserwatywne, hie- rarchiczne społeczeństwo, stawiające silny opór wszelkim zmianom. Rzym posługiwał się alfabetem, którego szybko 248 można się było nauczyć, a zapisane nim kodeksy łatwo dawa- ły się transportować na dalekie odległości po drogach impe- rium. Powstało szybko zmieniające się, obrazoburcze społe- czeństwo, które w ciągu niespełna pięciuset lat z pogańskiej republiki stało się pogańskim, a następnie chrześcijańskim cesarstwem. McLuhan, na podstawie teorii Innisa, wyszcze- gólnił inne rodzaje nastawień, biorąc za punkt wyjścia zmys- ły. Wyniki jego przemyśleń są często zaskakujące: druk na- kierowany jest na oko, ale wszystkie media elektroniczne, z telewizją włącznie, mają nastawienie akustyczne, ponieważ mogą znajdować się wszędzie na raz, tak jak dźwięk. To, na co patrzymy w naturalnym świecie, musi się natomiast znaj- dować przed naszymi oczami. W moich pracach McLuhan's Space (1990) i Digital McLuhan (1999) zwróciłem uwagę na fakt, że cyberprzestrzeń jest również akustyczna. W niniej- szej książce dowodzę, że telefon komórkowy nastawiony jest na dostępność - bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy się odizolować, zmagamy się ze światem, w którym każdy jest osiągalny, a dzieje się tak głównie dlatego, że bardzo cenimy możliwość nawiązywania kontaktu z innymi ludźmi, kiedy tylko zechcemy. Kageyama Y., Camera-Eąuipped Phones Spread Mischief, Associated Press, 9 lipca 2003 Telefon komórkowy z aparatem fotograficznym, który poja- wił się na rynku na całym świecie w 2003 roku, to podręcz- nikowy wręcz przykład niezamierzonych skutków w ewolucji mediów. Komórki z aparatami cyfrowymi służą nie tylko do natychmiastowego przesyłania zdjęć wnuków babci na in- nym kontynencie. Fotografuje się nimi potajemnie ludzi w szatniach i toaletach. Kageyama pisze, że pewnego Japoń- czyka ukarano grzywną w wysokości 4200 dolarów za to, że w zatłoczonych sklepach i wagonach metra „robił zdjęcia, podsuwając aparat pod spódnice niczego niepodejrzewają- cych kobiet". Kary najwyraźniej na niewiele się zdały. Wy- szukiwarka Yahoo, gdy wrzucić w nią „pod spódnicą" i „zdję- cia", podaje ponad 400 tysięcy trafień (stan na listopad 2003 249 roku). Niektóre określane są jako „upozowane", sporo „natu ralnych" było w rzeczywistości upozowanych, ale mimo wszystko... Kipling R., The Wireless, w: Traffics and Discoveries 1904; przedrukowane w: Time Machines, B. Adler jr. (red.) Carroll & Graff, New York 1998 Rzecz dzieje się na początku XX wieku. W burzliwą noc duch Johna Keatsa kontaktuje się przez telegraf bez drutu z czło- wiekiem umierającym na suchoty. Fantastyka naukowa zaj- muje się nie tylko technologiami przyszłości, ale i dostarcza ciekawych spostrzeżeń na temat percepcji nowych technolo- gii w przeszłości, tuż przed ich wprowadzeniem albo zaraz po nim. Nowelka Kiplinga opowiada o możliwościach o iście ko- smicznym wymiarze, wrażeniu czystej magii, jakie ludzie po- czuli, mając po raz pierwszy do czynienia z komunikacją bez- przewodową - obywającą się bez niczego i przekazywaną wszędzie, a więc zarazem z niczego i wszędzie. Telefon ko- mórkowy pojawił się w kulturze popularnej w postaci zegar- ka na rękę z walkie-talkie, jakim posługiwał się Dick Trący, bohater popularnych komiksów, następnie w filmie Sabńna z 1954 roku (gdzie milioner, grany przez Humphreya Bogar- ta, rozmawia przez telefon zainstalowany w samochodzie) oraz jako „komunikator" w filmach z serii Star Trek, przez który kapitan Kirk tyle razy porozumiewa się ze Scottym (patrz niżej; zob. także Tom Swift Appletona, 1914, gdzie mo- wa jest o wideofonie). Lamb G., New take-it-with-you numbers, „The Christian Science Monitor", 17 listopada 2003 W tym artykule zwróciło moją uwagę zdanie: „Może dojść do tego, że numer komórki stanie się najpowszechniej stosowa- nym numerem identyfikacyjnym zamiast numeru ubezpie- czenia". Zarządzenie FCC wydane w listopadzie 2003 roku, zgodnie z którym posiadacze telefonów mogą zachować nu- mer przy przenoszeniu się z jednej sieci do drugiej, a także przy zmianie telefonu stacjonarnego na komórkowy, pod- 250 kreśliło poczucie osobistego identyfikowania się z numerem swojej komórki. Numery ubezpieczenia społecznego służyły dotąd wielu rodzajom identyfikacji niemającym nic wspólne- go z emeryturą (na przykład zastępowały legitymacje stu- denckie). Numery telefonów komórkowych mogą stopniowo 1 przejąć tę funkcję. Będą to jednak „inteligentne" odpowied- niki PESEL-i, nie tylko identyfikujące posiadaczy, ale i po- zwalające się z nimi skontaktować. Leinster M., A Logic Named Joe, „Astounding Science Fic- tion", marzec 1946 Zdaniem Isaaca Asimova jest to pierwsze opowiadanie fantas- tycznonaukowe o komputerze „domowym", czyli osobistym (I. Asimov, C.G. Waugh, M.H. Greenberg, Isaac Asimov Pre- sents the Best Science Fiction Firsts, Barnes & Noble, New York 1984/1996; opowiadanie Leinstera zostało przedrukowane w tym tomie). Fantastyka naukowa nie odnotowała rewolucji związanej z pojawieniem się komputerów osobistych. W latach czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku zajmowała się głównie wielkimi komputerami {mainframe) uzyskującymi władzę nad światem (zob. Ostatnie pytanie Asi- mova i Luna to surowa pani Heinleina) albo obecnymi wśród nas robotami (por. wszystkie powieści Asimova o robotach, zwłaszcza Caves of Steel, Doubleday, New York 1953 [Pozytono- wy detektyw, przeł. Julian Stawiński, Prima, Warszawa 1993] i The Naked Sun, Doubleday, New York 1956 [Nagie słońce, przeł. Michał Wroczyński, Prima, Warszawa 1994]). Telefon komórkowy jest w większym stopniu kontynuacją tradycji robotów niż komputerów „domowych", ponieważ tak jak robo- ty wychodzi w świat - różni się od nich jednak tym, że to my przez niego rozmawiamy. (Znamienne jest, że Leinster pisał o komputerze osobistym zaledwie rok po ukazaniu się na łamach „Atlantic Monthly" [lipiec 1945] słynnego artykułu Vannevara Busha As We May Think, w którym autor przepo- wiadał, że na naszych biurkach pojawią się niewielkie maszyny - „memeksy" - służące do pisania, przechowywania, wysyłania dokumentów w dowolne miejsce na świecie i ich odbierania). 251 Levinson P., Toy, Mirror, and Art: The Metamorphosis of Technological Culture, „et cetera" 1977, t. 34, nr 2 Pierwszy większy artykuł, jaki opublikowałem. Doczekał się czterech przedruków, w tym w Technology as a Human Affair, Larry Hickman (red.), McGraw-Hill, New York 1990, co poczy- tuję sobie za największy zaszczyt. Omawiam w nim stadia rozwoju technologii - dzieciństwo, okres dojrzewania, doros- łość. Nowe media pojawiają się na świecie jako zabawki, gadże- ty, które mają zadziwiać i bawić. Z początku przekazywana przez nie treść jest nieistotna. Przez telefon rozmawiano naj- pierw po to, żeby poczuć dreszczyk podniecenia nowinką. Najbardziej udanym filmem Edisona była historyjka o tym, jak pan Ott kicha (Fred Otfs Sneeze). Kiedy ludzie przyzwyczajają się do nowego wynalazku, następuje odwrócenie: technika staje się niewidzialna, zawieszamy niewiarę (zob. Coleridge), reagujemy na treść tak, jakby była czymś rzeczywistym. Im częściej rozmawiamy przez telefon, tym bardziej wciąga nas rozmowa, w tym mniejszym stopniu uświadamiamy sobie, że prowadzimy ją z kimś, kto znajduje się o wiele mil stąd. W kinie zaczynamy płakać, śmiać się lub trząść ze strachu, reagując na to, co widzimy na ekranie, jakby naprawdę rozgrywało się przed naszymi oczami. Technologia wchodzi w drugie stadium - zwierciadła rzeczywistości. Niekiedy media osiągają trzecie stadium rozwoju, w którym nie tylko odzwierciedlają rzeczy- wistość, aleją przemieniają. Montaż filmowy, niegdyś ręczny, obecnie cyfrowy, może pokazać nam rzeczy i wydarzenia wyglą- dające z pozoru jak prawdziwe, ale mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Reżyser potrafi łączyć ze sobą obrazy, które w realnym świecie nie mają ze sobą nic wspólnego, by stworzyć na ekranie nową rzeczywistość. W tym dojrzałym stadium film ze zwierciadła stał się sztuką. W jakiej fazie znajduje się telefon komórkowy? Innowacje pojawiają się dziś tak szybko, że sta- dium zabawki, dzieciństwo każdego z mediów, trwa zbyt krót- ko. Większość ludzi już po kilku tygodniach przestaje się eks- cytować możliwością rozmawiania przez komórkę. Wystarczy wysłać kilka SMS-ów, by nowość stała się po prostu jeszcze 252 jednym wygodnym sposobem komunikacji. Czy rozmowa przez komórkę zyska status sztuki? Ciężko to osiągnąć w przy- padku medium niepodlegającego edycji, niełatwo wykroczyć poza stadium zwierciadła. Być może seks przez telefon jest swego rodzaju sztuką - rozmowa telefoniczna służy tu pewne- mu oderwaniu się od rzeczywistości. Levinson P., Human Replay: A Theory of the Evolution of Media, praca doktorska, New York University 1979 Przedstawiam w tej pracy moją „antropotropiczną" teorię ewolucji mediów {anihropo— ludzki, „tropizm" - wzrost w określonym kierunku). Wbrew poglądowi rozpowszechnio- nemu wśród znawców mediów, którzy twierdzą, że za ich sprawą komunikowanie i w ogóle życie staje się sztuczne, dowodzę, że media zapewniają coraz bardziej naturalne, ludzkie, „pretechnologiczne" sposoby komunikacji. Wyróż- niam trzy fazy ewolucji mediów. W fazie A komunikacja opiera się w całości na biologicznych instrumentach percep- cji i poznania, takich jak oczy, uszy, pamięć i wyobraźnia. Ograniczona jest zasięgiem tych organów i procesów. Na plus należy wszakże zapisać to, że w procesie komunikowa- nia możemy przekazać każdy aspekt naturalnego świata, ja- ki bezpośrednio postrzegamy. Chcąc jednak spisać się lepiej, niż pozwala na to nasza pamięć, nadać realny kształt temu, co widzimy lub słyszymy w wyobraźni, wynajdujemy techno- logie komunikowania, takie jak pismo, które umożliwiają przekroczenie, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie, granic zakreślonych przez biologię. Wkraczamy w następne sta- dium, fazę B, ale korzyści, jakie przynosi dokonany postęp, mają swoją cenę. Pismo pozbawione jest dźwięku, barwy, ob- razów i trójwymiarowości realnego świata. Chcąc za pomocą pisma skomunikować się z odbiorcami odległymi w prze- strzeni i czasie, autor musi się wyzbyć wszystkiego poza my- ślą i abstrakcyjnym opisem. Stąd rodzi się dążenie do wyna- lezienia lepszych mediów, pozwalających nam wyjść poza biologiczne ograniczenia komunikacji bez utraty naturalne- go świata. Telefon umożliwia prowadzenie rozmowy głosem, 253 a nie alfabetem Morse'a. Radio przekazuje informacje ujęte w mówione słowa, a nie na piśmie. W telewizji mamy obrazy jeszcze bardziej zbliżone do rzeczywistości. Wkraczamy w fa- zę C, w której otrzymujemy wszystko, co najlepsze - możli- • wość komunikowania się na dalekie odległości, nieustannie, a przy tym czerpania pełną garścią ze świata w jego natural- nej postaci. Telefon komórkowy jest z pewnością archanio- łem tego nowego, niedopełnionego jeszcze królestwa. W 1979 roku przepowiedziałem jego pojawienie się i wpływ, jaki wy- wrze: „ewolucja mediów w kierunku rozwiązań bezprzewo- dowych i przenośnych powinna trwać nadal, dopóki każdy człowiek nie uzyska możliwości dostępu do całego zasobu informacji zgromadzonego na naszej planecie - z każdego miejsca, w pomieszczeniach i poza nimi, jak również, rzecz jasna, spoza planety, komunikacja obejmie bowiem Układ Słoneczny i Kosmos. Radia samochodowe i filmy wyświetla- ne w samolotach to dopiero skromne początki" (s. 275-276). Levinson P., Benefits of Watching Television, 1980, ERIC mikrofilm, nr ED 233404 Jedna z moich mniej znanych prac - nie była publikowana, tylko przedstawiona na sympozjum na Fairleigh Dickinson University w Taeneck w stanie New Jersey, gdzie wówczas wykładałem. Dowodzę, że oglądanie telewizji może sprzyjać czytaniu książek, widzowie sięgają bowiem po te, których ad- aptację telewizyjną widzieli. Najważniejsza moja teza brzmi jednak, że telewizja przynosi nam korzyści właśnie dlatego, że tak mało od nas wymaga. Medium dostarczające nam roz- rywki i pozwalające się zdrzemnąć przed ekranem może nam wyjść na zdrowie w pełnym stresów świecie. (Podobny pogląd wyraził dwadzieścia lat później Charles „Chip" McGrath, re- daktor „New York Times Sunday Book Review", w artykule Gwing Saturday Morning Some Slack, „New York Times Magazine", 9 listopada 1997). Levinson P., Mind at Large: Knowing in the Technologi- cal Age, JAI Press, Greenwich, CT 1988 254 i Główna teza tej książki brzmi, że wszystkie technologie są ucieleśnieniami ludzkich idei. Na przykład samochód to cały zbiór idei dotyczących przemieszczania się, wygodnego po- dróżowania, wyglądania z poruszającego się wehikułu. Zbiór ten przybrał postać konstrukcji z metalu, gumy, szkła i in- nych materiałów. Technologie wynalezione przez człowieka tworzą razem istną Bibliotekę Kongresu, materialny rejestr i dosłowne wyrażenie idei, które się sprawdziły - w takim przynajmniej stopniu, że mogły znaleźć ucieleśnienie w fi- zycznych strukturach. Patrząc z takiej perspektywy, może- my uznać, że technologie komunikacyjne przekazują idee na dwa sposoby: książka nie tylko opowiada na swych stronach jakąś historię, ale, bez względu na jej treść, stanowi również wyrażenie idei komunikowania za pomocą pisma i druku na oprawionych w okładkę kartkach papieru - w odróżnieniu od ustnego przekazu tej samej historii, nadania jej przez radio czy sfilmowania. Taki sam dwojaki charakter ma telefon ko- mórkowy: jednym aspektem jest to, co przez niego mówimy lub piszemy, drugim zaś fakt, że można to zrobić prawie z każdego miejsca na świecie, w dowolnym czasie. (To ostat- nie nawiązuje do słynnego stwierdzenia McLuhana „środek przekazu [medium] jest przekazem" - przekazywana treść może być mniej istotna niż to, jak się ją przekazuje. Zob. McLuhan, Zrozumieć media). W Mind at Large obszernie też omawiam zjawisko nazwane przeze mnie „dogmatyzmem ni- gdy" w dziejach ludzkiej myśli, nauki i wynalazków, preadap- tacją w ewolucji biologicznej i technologicznej oraz innymi tematami, do których nawiązuję w niniejszej książce. Levinson P., Intelligent Writing: The Electronic Liberation of Text, „Technology in Society" 1989,1.11, nr 3, s. 387-400. Przedruk, w: Michael Fraase, Hypermedia, t. 2, Scott, Fores- man, Chicago 1990; a także, w: Paul Levinson, Learning Cyberspace, Anamnesis, San Francisco 1995 „Coś strasznie dziwnego ma do siebie pismo, Fajdrosie, a prawdę rzekłszy, to i sztuka malarska. Toż i jej płody stoją przed tobą jak żywe, a gdy ich zapytasz o co - wtedy bardzo 255 uroczyście milczą. A tak samo słowa pisane. Zdaje ci się nie- raz, że one myślą i mówią. A jeśli ich zapytasz o coś z tego, 0 czym mowa, bo się chcesz nauczyć, one wciąż tylko jedno wskazują; zawsze jedno i to samo. [...] A gdyby tak inną mowę zobaczyć; rodzoną siostrę tamtej: jaka ona jest i o ile lepsza, 1 więcej potrafi niż tamta. [...] Mistrz, który wiedzę posiada, pisze ją w duszy ucznia. Ona potrafi odpierać napaści i wie, do kogo mówić, a przed kim milczeć potrzeba" * - mówi do Fajdrosa Sokrates, cytowany przez Platona w jego słynnym dialogu, 275-276. W Intelligent Writing dowodzę, że słowa pi- sane w komputerach podłączonych do Internetu, z jego pocztą elektroniczną, grupami dyskusyjnymi i hipertekstem, ideal- nie spełniają ten postulat Sokratesa. Jeszcze skuteczniej mo- gą to robić SMS-y, ponieważ telefon komórkowy pozwala nam na prowadzenie tekstowej rozmowy zarówno poza pomiesz- czeniami, jak i wewnątrz nich, bez konieczności uciążliwego logowania się. (W Intelligent Writing odpowiadam również krytykom mediów elektronicznych i komputerów, twierdzą- cym, że szkodzą one umiejętności czytania - zob. Birkerts i Postman. Zob. też Young - autor ten przypuszcza złośliwy atak na esemesowanie, uważając je za przeciwieństwo trady- cyjnego pisania). Levinson P., McLuhan's Space, „Journal of Communica- tion", 40, nr 2. Recenzja następujących książek: Philip Marchand, Marshall McLuham: The Medium and the Messenger (Ticknor & Fields, New York 1989); Marshall McLuhan, Eric McLuhan, Laws of Media (University of To- ronto Press, Toronto 1988); Marshall McLuhan, Bruce Po- wers, The Global Village (Oxford University Press, New York 1989); Matie Molinaro, Corinne McLuhan, Willidam Toye (red.), Letters to Marshall McLuhan (Oxford Univer- sity Press, New York 1988). (Marshall McLuhan zmarł w 1980 roku, wymienione powyżej książki, których jest współautorem, zostały opublikowane pośmiertnie) * W przekładzie Władysława Witwickiego. 256 Dowodzę w tej recenzji-eseju, że dzieło McLuhana - od pierw- szej opublikowanej przezeń książki (The Mechanical Bride, 1951), poprzez artykuły z lat pięćdziesiątych w czasopiśmie „Explorations", tezę o „globalnej wiosce" przedstawioną w Ga- laktyce Gutenberga (w 1962 roku) i późniejsze prace - oznacza w pewnym sensie uznanie istnienia nowego środowiska ko- munikacyjnego, które właśnie zaczęło powstawać. Było to śro- dowisko wszechobecnych mediów elektronicznych, umoż- liwiających natychmiastową łączność. Dało o sobie znać krótkimi telegramami na pociętych paskach papieru, potem pojawiły się głosy przekazywane przez telefon i radio, a w la- tach pięćdziesiątych głosy i obrazy w telewizji. McLuhan sta- rał się to środowisko zrozumieć, a nawet nadać mu nazwę. Przyjął określenie „przestrzeń akustyczna" (pojawiło się praw- dopodobnie po raz pierwszy na seminariach McLuhana i Ed- munda Carpentera na University of Toronto w 1954 roku. Rok później obaj opublikowali w „Explorations" artykuł pod takim właśnie tytułem), ponieważ dźwięki, tak jak media elektro- niczne, docierają do nas z całego środowiska, ze wszystkich stron. W McLuhan's Space stwierdziłem, że przestrzeń akus- tyczna to nic innego, jak cyberprzestrzeń, która zaistniała obecnie w pełniejszym wymiarze dzięki poczcie elektronicz- nej, łączności on-line i Internetowi, będącemu wówczas w po- wijakach. Rozwijam ten temat w książce Digital McLuhan z 1999 roku. Coraz większe znaczenie telefonu komórkowego każe jednak myśleć, że przymiotnik „akustyczna" byłby bar- dziej adekwatny. Komórka nie tylko przekazuje słowo mówio- ne, ale i w coraz większym stopniu zawłaszcza różne aspekty cyberprzestrzeni - przykładem może być pisanie SMS-ów. W książce tej stawiam również tezę, że na dalszą metę Internet i cyberprzestrzeń staną się wasalami telefonu komórkowego. Levinson P., Icons and Garbage Cans, w: P. Levinson, Elec- tronic Chronicles: Columns of the Changes in our Times, Anamnesis Press, San Francisco 1992 Tekst ten, jak większość z cyklu Electronic Chronicles, na- pisałem i opublikowałem po raz pierwszy w połowie lat 257 osiemdziesiątych jako cotygodniowy komentarz on-line (coś w rodzaju dzisiejszego blogu) dla Western Behavioral Scien- ces Institute. Na uczelni tej prowadziłem również od 1984 roku kursy on-line (w cyberprzestrzeni, z dwoma osobistymi spotkaniami rocznie). Ubolewam w tym krótkim eseju, że iko- ny i obrazki, na które się klika, są mniej elastyczne od starych dobrych komend pisanych, wykorzystujących sprawność języ- ka, jakim się posługujemy. Napisałem to przed rozpowszech- nieniem się Internetu, opowiadając się za systemem komend DOS-a przeciw używanemu na macintoshach. Internet wybrał ikony, ale warto zauważyć, że wszystko, od poczty elektronicz- nej, poprzez listy dyskusyjne, do blogów nadal opiera się na alfabetycznym tekście. Choć SMS-y usiane są smileyami i in- nymi emotikonami, także stanowią system tekstowy - o czym zresztą świadczy nazwa Short Text Message - wymagający umiejętności czytania i pisania i rozwijający ją. Levinson P., The Ninę Lives of Electronic Text, w: P. Le- vinson, Electronic Chronicles: Columns ofthe Changes in our Times, Anamnesis Press, San Francisco 1992 Rewolucja cyfrowa miała niejednoznaczne skutki dla wiary- godności (i trwałości) tekstu. Z jednej strony, tak jak prasa drukarska uratowała książki przed niebezpieczeństwami za- grażającymi manuskryptom w jednym egzemplarzu (które spłonęły w Bibliotece Aleksandryjskiej), elektroniczne upo- wszechnienie tekstu sprawiło, że mniej jest już narażony na ostateczną zagładę przez umyślne lub przypadkowe wymaza- nie. Z drugiej strony, tekst elektroniczny łatwiej zlikwido- wać niż drukowaną książkę. Jeszcze bardziej niepokojący jest fakt, że łatwo daje się zmieniać, co mogą robić osoby nieupoważnione lub oszuści. (To samo dotyczy fotografii cyf- rowej). W krótkim eseju z połowy lat osiemdziesiątych (o pu- blikacjach w Electronic Chronicles piszę powyżej, omawiając Icons and Garbage Cans) zajmuję się paradoksalną trudnoś- cią, jaką nastręcza trwałe wymazanie tekstu elektronicznego. Wynika to ze sposobu przetwarzania danych przez komputer. Wciskając klawisz „erase" lub „delete", usuwamy tylko prze- 258 ważnie oznaczenie, jakie danemu plikowi przydzielił kompu- ter, tak że plik może zostać nadpisany, kiedy pamięć RAM natknie się na daną część dysku. Zanim to jednak nastąpi, tekst wcale nie jest wymazany i można go odtworzyć. (Ist- nieją bardziej złożone polecenia, które mogą skuteczniej zlik- widować niepożądany tekst). Tak więc w cyberprzestrzeni łatwiej jest różne rzeczy zarówno wymazywać, jak i przywra- cać. Telefon komórkowy ma swój udział w obu stronach tego złożonego układu. Rozmowy, jak naturalna mowa, nie pozo- stawiają przeważnie po sobie materialnego śladu - słowa gi- ną z chwilą, gdy zostały wypowiedziane. SMS-y mogą prze- trwać w „skrzynce odbiorczej". Gdybyśmy jednak zapragnęli komórek z możliwością nagrywania wszystkich rozmów, sy- tuacja mogłaby się zmienić. Levinson P., Samizdat Video Revisited, w: P. Levinson, Electronic Chronicles: Columns of the Changes in our Times, Anamnesis Press, San Francisco 1992 Ten esej napisałem później niż większość pozostałych z cyk- lu Chronicles - po rozpadzie Związku Radzieckiego. Dowo- dzę, że niewielkie, obsługiwane ręcznie lub w nieskompliko- wany sposób media osobistego użytku odgrywają z natury rolę dywersyjną wobec wielkich scentralizowanych reżimów. Potwierdza to zarówno przykład pierwszej fotokopiarki, uży- wanej przez Białą Różę do powielania antynazistowskich ma- teriałów za rządów Hitlera, jak i przenośnych kamer wideo w latach osiemdziesiątych w Związku Radzieckim. Niestety, współcześni terroryści mogą z powodzeniem wykorzystywać tę samą dywersyjną właściwość - telefony komórkowe, palm- topy i laptopy posiadają ją w jeszcze większym stopniu. (Nie było to jeszcze, niestety, oczywiste w 1992 roku, kiedy pisałem artykuł - na rok przed pierwszym zamachem na World Trade Center). O Białej Róży zob. A.E. Dumbach, J. Newborn, Shatteńng the German Night, Little, Brown, Bos- ton 1986. O nowych mediach w ręku terrorystów piszę w książce Realspace, omówionej poniżej (rozdział 11 - „Real- na przestrzeń w epoce terroryzmu"). Z innej jeszcze strony, 259 zob. rozdział 10 („Telefon komórkowy wyrusza na wojnę") ni- niejszej książki, w którym omawiam telefon komórkowy ja- ko broń w walce przeciw terrorystycznym państwom. Levinson P., TheAmish Get Wired - The Amish?, „Wired" 1993,1.1, nr 6, s. 124 Wbrew rozpowszechnionemu w kulturze popularnej stereoty- powi amiszów jako luddytów, nie odrzucają oni wszystkich nowych technologii, tylko wybierają to, co może okazać się im przydatne, a nie zakłóca przyjętego przez nich stylu życia. Nie chcą na przykład mieć telefonów w domach, ale na wiele lat przed pojawieniem się telefonu komórkowego niektórzy z nich budowali prywatne budki telefoniczne na skraju swoich po- siadłości i z nich dzwonili w razie potrzeby. Nie chcą być zależni od scentralizowanych firm energetycznych, ale wielu z nich posługuje się bez problemu urządzeniami elektronicznymi, w tym i komputerami, zasilanymi bateriami. Sam to zauważy- łem podczas wycieczek, jakie pod koniec lat osiemdziesiątych odbyłem wraz z rodziną do Strasburga w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii. Napisałem artykuł A New York Philosopher in Amish Country, opublikowany najpierw w sieci, później zaś w Electronic Chronicles: Columns ofthe Changes in our Times, Anamnesis Press, San Francisco 1992. The Amish Get Wired (Amisze się podłączają) - drugi z serii sześciu krótkich esejów, które ukazały się na łamach „Wired" - stanowił, w połączeniu z tytułem czasopisma, zabawny kalambur, ale nieco mylący, ponieważ podkreślałem, że amisze preferują w miarę możliwo- ści bezprzewodowe urządzenia, zasilane przez baterie. (Pierwot- ny tytuł brzmiał Digital Amish [Cyfrowi amisze], został zmie- niony przez redakcję „Wired"). Nic dziwnego, że wielu amiszów rzuciło się na telefony komórkowe. (Pisze o tym Howard Rhein- gold w Look Who's Talking, „Wired" 1999, t. 7, nr 1. Sugeruje, niestety, jakby to on pierwszy odkrył „potajemny romans" amiszów z niektórymi wynalazkami technicznymi). Dla miłoś- ników beletry styki: amisze i ich technologia stanowią główny temat mojej nowelki fantastycznonaukowej The Mendelian Lamp Case, której bohaterem jest detektyw z nowojorskiej 260 policji dr Phil D'Amato. Została opublikowana po raz pierwszy w „Analog", kwiecień 1997 i doczekała się czterech przedruków, min. w: Yeafs Best SF #3, David Hartwell [red.], 1998. Historia ta stanowi również pierwszy rozdział mojej powieści z 1999 roku The Silk Code [Kod jedwabiu, przeł. Jarosław Cieśla, Solaris, Olsztyn 2003], w której amisze odgrywają istotną rolę. Levinson P., On Behalf of Humanity: The Technological Edge, „The World and I", marzec 1996, s. 300-313. Prze- druk, w: P. Levinson, Bestseller: Wired, Analog, and Digi- tal Writings, Pulpless, Mili Valley, CA 1999 Przedstawiam tu moją analizę dotyczącą „strzelb, noży i podu- szek" - o bezsensie doszukiwania się wyłącznie dobrych lub wyłącznie złych cech różnych technologii. Za pomocą strzelby można upolować zwierzynę -jeśli uchroni to nas przed śmiercią z głodu, jest pozytywne. Niewinna poduszka, na której składa- my głowę, może stać się narzędziem morderstwa przez udusze- nie - i to jest złe. Nawet wiedza o promieniowaniu i energii atomowej, wykorzystana do skonstruowania bomby A, znalazła zastosowanie w medycynie (dobrze). Z kolei technologie me- dyczne posłużyły do stworzenia broni biologicznej (źle). Osta- tecznie, wszystkie technologie to rozmaite odmiany noży, któ- rymi można się posłużyć w celach dobrych (krojenie jedzenia) lub złych (zadawanie ran), choć wiele wynalazków, jak strzelby czy poduszki, nakierowanych jest bardziej ku złemu lub bar- dziej ku dobremu. (Zob. Innis, The Bias of Communication, o „nastawieniach" w technologii). Telefon komórkowy to tech- nologiczny miecz obosieczny, którego nastawienia się równo- ważą: pomaga nam (umożliwia kontakt z innymi ludźmi) i prze- szkadza (umożliwia im kontakt z nami, kiedy sobie tego nie życzymy). Dlatego stanowi tak interesujący przedmiot badań. Levinson P., Miękkie ostrze. Naturalna historia i przy- szłość rewolucji informacyjnej, przel. Hanna Jankowska, MUZA SA, Warszawa 1999 O telefonie komórkowym prawie nic tu nie ma, ale książka obszernie omawia niektóre z najistotniejszych aspektów jego 261 genezy, w tym (rzecz jasna) wpływ telefonu i radia na społe- czeństwo. Przedstawia przeszłość i przyszłość rewolucji cyf- rowej z perspektywy pierwszego (i wtedy jedynego) szczytu życia w cyberprzestrzeni. Większość moich spostrzeżeń za- chowała aktualność, z zastrzeżeniem, że część odnosi się obecnie do telefonu komórkowego. (Zob. także Realspace, 2003, gdzie zwracam uwagę na znaczenie transportu i komu- nikacji bezpośredniej w życiu ludzi i procesie postępu). Levinson P., Digital McLuhan: A Guide to the Informa- tion Millennium, Routledge, London & New York 1999 Zwracam tu uwagę na dwie powiązane ze sobą sprawy. 1) Dzieło McLuhana, w latach sześćdziesiątych niejasne i iry- tujące dla niektórych, stało się w latach dziewięćdziesiątych bardziej zrozumiałe, więcej ludzi przyznało rację autorowi. Traktowało ono bowiem o świecie mediów elektronicznych, który w pełni, a w każdym razie w większym stopniu niż w zalążku, ukształtował się dopiero w czasach rewolucji cyf- rowej. 2) Spostrzeżenia McLuhana z okresu od lat pięćdzie- siątych do siedemdziesiątych są najlepszym przewodnikiem do zrozumienia świata telewizji kablowej, komputerów oso- bistych i Internetu. Do telefonu komórkowego odnosi się jak najbardziej teza McLuhana o „przestrzeni akustycznej" (zob. Levinson, McLuhan's Space, 1990, omówione wcześniej) i o zmieniającej się roli telefonu (zob. McLuhan, Zrozumieć media, 1964 i jego Inside on the Outside). Obu tematom po- święcam wiele uwagi w książce Digital McLuhan, ale o tele- fonie komórkowym jest tam tylko przelotna wzmianka, i to głównie o jego pierwszym wcieleniu - telefonie samochodo- wym (s. 134). Levinson P., Realspace: The Fate ofPhysical Presence in the Digital Age, On and Off Planet, Routledge, London & New York 2003 W tej krótkiej książce omawiam właściwą nam potrzebę wsta- nia z krzeseł, odejścia od monitorów, wyrwania się z cyber- przestrzeni, by powrócić do realnego świata ruchu, transpor- 262 tu i komunikowania się z ludźmi z krwi i kości. Telefonowi komórkowemu poświęcony jest cały rozdział: „Komórka ja- ko antidotum na Internet". W niniejszej książce piszę jed- nak nie tylko o tym, jak telefon komórkowy pomaga nam wyjść z domu i biura w szeroki świat, ale i o ograniczaniu przezeń naszej swobody poruszania się po świecie - wymaga on bowiem, byśmy byli nieustannie dostępni, a jeśli nie za- chowamy należytej ostrożności, zmienia tenże szeroki świat w jedno wielkie biuro. (W Realspace zwracam również uwa- gę na potrzebę fizycznego oderwania się od naszej planety i badania innych światów, życia i pracy na nich. Jest to głę- bokie zagadnienie, mające związek z kwestiami duchowości, filozofii, a także nauki. To już coś innego niż temat telefonu komórkowego - choć możliwość połączenia się z domem za- wsze się przyda). Lippmann W., The Phantom Public, MacmiUan, New York 1922 W tej klasycznej, znaczącej książce Lippmann zżyma się na amerykańską demokrację - niedouczenie i apatia społeczeń- stwa sprawiają, że podczas głosowania podejmuje ono bez- sensowne wybory. Książka ukazała się tuż przed pojawie- niem się radia jako masowego medium informacyjnego - po nim przyszła telewizja, całodobowe kablowe kanały informa- cyjne oraz Internet, będący nie tylko przekazicielem wiado- mości, ale i miejscem publicznych i prywatnych dyskusji na ich temat, z udziałem ludzi znajdujących się w różnych miejscach. Czy jesteśmy lepiej poinformowani i przystosowa- ni do demokracji, czy bardziej na nią zasługujemy, przynaj- mniej według kryteriów Lippmanna? Trudno powiedzieć. Być może niedoinformowana opinia publiczna wcale aż tak bardzo nie szkodzi procesowi demokratycznemu. Telefony komórkowe z pewnością ułatwiły dyskusje na tematy poli- tyczne. Podobno za ich pomocą zwoływali się uczestnicy nie- których nieskutecznych demonstracji przeciw wojnie z Ira- kiem w 2003 roku. Nie wiadomo mi jednak o żadnych konkretnych danych na temat wpływu komórek na politykę, 263 przynajmniej w Stanach Zjednoczonych. (Zob. jednak Smart Mobs Rheingolda - autor omawia niektóre takie zjawiska z terenu innycn krajów, zwłaszcza z Filipin, gdzie tłumy zwo- łujące się za pomocą SMS-ów wymogły ustąpienie prezyden- ta Josepha Estrady w 2001 roku). Maddox B., Beyond Babel, Simon & Schuster, New York 1972 Dobry opis stanu telekomunikacji w 1972 roku, w tym pół- wiecza niezrealizowanych nadziei, jakie łączono z wideofo- nem. „Może powstanie popyt" - z powątpiewaniem stwierdza autorka na s. 208. W 2003 roku, po tym, jak telefon komórko- wy z wideofonem stał się narzędziem dziennikarzy na wojnie w Iraku, a na rynku pojawiły się niedrogie komórki z apara- tami fotograficznymi i kamerkami wideo (ale bez funkcji transmisji na żywo), wydaje się, że prawdopodobnie wkrótce to nastąpi. (Chociaż, jak wskazuje Maddox, wprowadzenie wideofonu nie nastręczało szczególnych trudności. Tak by- ło w momencie ukazania się omawianej książki, a tym bar- dziej w późniejszych latach. Musi się on jednak przyjąć w co- dziennym użytku, tak jak przyjął się telefon komórkowy). Maeroff G., Reading Achievement in Indiana Found as Good as in '44, „The New York Times", 15 kwietnia 1978 Mander J., Four Arguments for the Elimination ofTelevi- sion, MorroW, New York 1978 Umieszczam tutaj tę książkę dlatego, że jest najbardziej ab- surdalną z licznych filipik przeciwko telewizji - autor twier- dzi, że jej oglądanie może powodować raka. Mander, piastu- jący niegdyś stanowisko kierownicze w branży reklamowej, cierpi najwyraźniej na kompleks „skruchy kata obsługujące- go krzesło elektryczne" (moje określenie): jeśli chcesz się do- wiedzieć czegoś na temat moralnych aspektów elektryczno- ści, nie pytaj byłego kata dokonującego egzekucji na krześle elektrycznym-Więcej szczegółów w mojej recenzji tej książki w „The Structurist" nr 19/20,1979/1980. 264 McCullough D., Truman, Simon & Schuster, New York 1992 Jak pisze McCullough, Truman nie lubił telefonu (s. 141). Był ostatnim prezydentem, który nie zaakceptował nowych me- diów - John F. Kennedy zainstalował gorącą linię między Waszyngtonem a Moskwą, wiceprezydent Al Gore (przy Clin- tonie) był w latach dziewięćdziesiątych orędownikiem Inter- netu, a większość poprzedników Trumana także dostrzegała zalety nowych technologii komunikacji. Lincoln zezwolił Matthew Brady'emu na fotografowanie przebiegu wojny se- cesyjnej, a z generałem Grantem kontaktował się przez tele- graf. Franklin Delano Roosevelt był mistrzem radia. Ale na przykład taki Eisenhower nigdy nie zainteresował się pro- gramem kosmicznym - nazywał go „gruszkami na wierzbie". Było coś takiego u schyłku lat czterdziestych i w latach pięć- dziesiątych - może wrażenie, jakie sprawiła bomba atomowa, może tempo rozwoju technologii zbyt szybkie dla dwóch ostatnich dwudziestowiecznych prezydentów urodzonych w XIX wieku (co Kennedy z uznaniem podkreślił, wspomina- jąc o Einsenhowerze w swoim wystąpieniu inauguracyjnym w 1961 roku) - że Truman i Eisenhower odnosili się nieufnie do technologii. McKeever W., Motion Pictures: A Primary Schoolfor Cri- minals, „Good Housekeeping", sierpień 1910, s. 184-186 Czasami poszukiwania materiałów do książki bywają żmud- ne i męczące, a niekiedy odprężające, jak na wiejskiej aukcji w pewien letni wieczór. Tam właśnie natrafiłem na ten nu- mer „Good Housekeeping", na dnie pudła ze starymi czaso- pismami, które kupiłem za kilka dolarów. Artykuł McKee- vera pozostawał zapomniany do czasu, kiedy powołałem się na niego w recenzji książki Jerry'ego Mandera Four Ar- guments for the Elimination of Television, opublikowanej w „The Structurist" w 1978 roku. Stanowi on kwintesencję potępienia, z jakim na przestrzeni dziejów spotykały się licz- ne nowe media: „Co zrobić z kinami [...], gdzie przed oczami 265 różnorodnej rzeszy mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, przewija się cała mnogość podniecających i uwodzicielskich obrazów?" - grzmi McKeever, do wtóru z greckim chórem nieustannie zatroskanych krytyków, wywodzących się z tra- dycji sokratejskiej krytyki pisma (zob. dalej, Fajdros). Do chóru tego dołączą później Mander, Marie Wynn, Neil Post- man (ich prace tu omawiam) i wielu innych wrogów telewizji. „Te ruchome obrazki sieją większe zgorszenie niż groszowe powieści - pisze dalej McKeever - ponieważ ukazują realis- tyczne kształty". Telefon komórkowy, służący do rozmów między rzeczywistymi ludźmi w rzeczywistych miejscach, jak np. samochody i restauracje, wywołał nową falę ataków. Wydano nawet przepisy zabraniające jego używania. Niektó- re, jak zakaz rozmowy przez komórkę, którą kierowca trzyma w ręku, mają zapewne jakiś sens. Inne są grubo przesadzone, a z nastaniem ery SMS-ów stały się niepotrzebne, jak wpro- wadzona przez radę miejską Nowego Jorku, pomimo weta burmistrza, kara grzywny za używanie komórki w muzeach. Ten ostatni aspekt ma największe znaczenie - wady mediów najlepiej eliminować nie za pomocą przepisów prawnych, ale wynajdowania nowych mediów zaradczych, spisujących się lepiej od pierwotnych. W rozdziale 11 niniejszej książki oma- wiam technologiczne środki zaradcze na niektóre problemy związane z telefonem komórkowym. McLuhan M., The Gutenberg Galaxy, Mentor, New York 1962 [Galaktyka Gutenberga, przel. K. Jakubowicz, w: Marshall McLuhan, Wybór pism, Wydawnictwa Artys- tyczne i Filmowe, Warszawa 1975] Stąd właśnie pochodzi najsłynniejsze i chyba najlepiej rozu- miane stwierdzenie McLuhana: „Nowa współzależność elekt- roniczna stwarza świat w nowej postaci, na podobieństwo globalnej wioski" (s. 43). Jednakże w 1962 roku, a także póź- niej w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, daleko było jeszcze zarówno do globalności, jak i do wioski. Tele- wizja nie miała charakteru międzynarodowego, widzowie ze stworzonej przez nią „wioski" nie mogli rozmawiać ani ze 266 sobą, ani z miejskim heroldem odzywającym się z ekranu. Wioska stała się globalna z pojawieniem się telewizji kablo- wej w latach osiemdziesiątych, a dzięki Internetowi i tele- fonowi komórkowemu stała się interaktywna. Tymczasem sukces, jaki „globalna wioska" i inne metafory McLuhana odniosły w kulturze popularnej, rozgniewał wielu przedsta- wicieli nauki, uczulonych na oryginalne myślenie, zwłaszcza niepodparte danymi statystycznymi. John Mackenzie, który poznał McLuhana na Fordham University pod koniec lat sześćdziesiątych, przytacza typowy przykład w swym artyku- le The Slings and Arrows of Outrageous McLuhan, opubliko- wanym w Transactions of the Council on Medical Television (1966): „Wcześniejsza wersja tej pracy została nie tylko zwy- czajnie nieprzyjęta, ale odrzucona. Wydawca pewnego czaso- pisma [...] przedstawił szczególnie inspirującą i obiektywną propozycję: «Jeśli miałby pan zamiar napisać inny artykuł, o błędach w założeniach profesora McLuhana [...] chętnie rozważymy możliwość publikacji*. (Może tym właśnie zain- spirował się McLuhan, stwierdzając w filmie Woody'ego Alle- na Annie Hali z 1973 roku: „Nic nie wiesz o mojej pracy - chodzi ci o to, że nawet moje błędne rozumowanie jest nie- słuszne"). Z artykułem Mackenziego można się zapoznać na stronie www.thewritingworks.com/mcluhan. O recepcji McLu- hana piszę również w Digital McLuhan. McLuhan M., Understanding Media, Mentor, New York 1964 [Zrozumieć media: przedłużenia człowieka, przel. Natalia Szczucka, Wydawnictwa Naukowo-Techniczne, Warszawa 2004] Książka ta nadal pozostaje skarbnicą pełną genialnych, ory- ginalnych przemyśleń o różnych mediach. Żadna inna nie przedstawia w tak głęboki sposób i tak wielu ocen technologii komunikacyjnych i ich wpływu - na pierwszy rzut oka oceny te wydają się naciągane, później jednak okazują się przeko- nujące. W ponad połowie przypadków, kiedy wpadam na ja- kiś pomysł dotyczący mediów, odkrywam (albo przypomi- nam sobie), że McLuhan był pierwszy i że sformułował to 267 właśnie w omawianej książce. W rozdziale 27 „Telefon. Mosiądz dźwięczący czy symbol brzmiący" pisze między innymi o telefo- nie: „Telefon jest nieproszonym gościem, któremu trudno się oprzeć w czasie i przestrzeni" (s. 351), „w odróżnieniu od radia ' nie można go używać jako tła" (s. 347), zajmuje się też zagadnie- niem cali girls, telefonu francuskiego i użyciem słowa phony w artykule z „New York Evening Post" w 1904 roku, w znacze- niu „naciągany, niewiarygodny" -jak coś, co usłyszało się przez telefon. (Zob. także moje Miękkie ostrze, s. 239-240, gdzie piszę 0 pochodzeniu słowa phony od irlandzkiego slangowego faw- ney). To w Zrozumieć media znalazło się słynne sformułowanie „środek przekazu jest przekazem" (często nie zwracamy uwagi na sposób, w jaki się komunikujemy, przywiązując większą wagę do przekazywanej treści). Zawiera ona również rozważa- nia na temat takich wynalazków, jak pieniądze, samochody 1 broń w kontekście teorii mediów. W każdym z rozdziałów tej książki znajdzie się więcej idei i przemyśleń niż w całych książkach poświęconych tematyce ujętej w danym rozdziale. McLuhan M., Inside on the Outside, Or the Spaced-Out American, „Journal of Communication" 1976, t. 76, nr 4, s. 46-53 Autor przedstawia w skrócie podstawową, wrodzoną wadę te- lefonu komórkowego: „Podczas gdy godzimy się z faktem, że telefon wdarł się do naszych domów [...] samochód w Amery- ce Północnej został zaprojektowany, by chronić prywatność, i w takim celu jest wykorzystywany [...] samochód to dla nas nie tylko środek transportu, w nim odnajdujemy tak po- trzebną prywatność". Tak było w 1976 roku, zanim telefony samochodowe i komórkowe zawłaszczyły i tę przestrzeń, nie pozostawiając nam żadnego miejsca ani w pomieszczeniach, ani na zewnątrz, gdzie moglibyśmy się odizolować. W 2003 roku nie ma już żadnego miejsca, ani pod słońcem, ani w świetle lamp żarowych, ani jarzeniowych, gdzie nie dałoby się nas dosięgnąć. Jedynym wyjściem - o czym piszę w roz- dziale 5, „Nie zawsze warto być uchwytnym w każdej chwili" - byłoby przewartościowanie społecznych oczekiwań dotyczą- 268 cych reagowania na próby kontaktu - ustalenia, że w określo- nych porach jesteśmy nieosiągalni i że nikogo to nie obraża. McLuhan M., Laws of the Media, z przedmową P. Levin- sona, „et cetera" 1977, t. 34, nr %, s. 173-179 McLuhan przedstawia tutaj swoją „tetradę". Każda techno- logia wywiera czworaki wpływ - dotyczy to również mediów. 1) Wzmacnia lub nasila - w przypadku mediów określony typ komunikacji (np. radio wzmacnia natychmiastowe, jednokie- runkowe przekazywanie głosu na duże odległości). 2) Eliminuje lub przesuwa na dalszy plan rodzaj komunikacji wzmocniony przez wcześniejsze medium (radio zepchnęło na plan dalszy wolniejszy, pośredni, wizualny przekaz wiado- mości za pomocą drukowanych gazet). 3) Wydobywa z zapomnienia lub przywraca na piedestał spo- sób komunikacji zepchnięty niegdyś na plan dalszy (radio wydobywa z zapomnienia miejskiego obwoływacza, będące- go przekazicielem wiadomości wyeliminowanym wcześniej przez gazety). 4) I w końcu, osiągnąwszy szczyt swoich możliwości, prze- kształca się w nowe medium, z całkiem odmiennymi czy wręcz przeciwnymi cechami (radio, będące wyłącznie prze- kaźnikiem głosu, zmienia się w telewizję nadającą obrazy). To tylko ogólny zarys tetrady. W fazie przeobrażenia (ostat- niej) mogą powrócić elementy, które zostały wcześniej wyeli- minowane. Gdy radio przemienia się w telewizję, powracają elementy wizualne, i mamy już nową tetradę, odnoszącą się do telewizji, która wzmacnia natychmiastowy, jednostron- ny przekaz audiowizualny na dalekie odległości, spycha na dalszy plan podobny, ale wyłącznie głosowy przekaz radia, przywraca elementy wizualne wyeliminowane przez radio i przeobraża się w holografię (trójwymiarową), wideofon (dwukierunkowy i interaktywny), Internet, filmy na żądanie itp. Możemy z kolei obmyślić podobne tetrady dla każdego z tych nowych mediów - różne elementy będą wzmacniane (doskonalone), eliminowane, przywracane, i zachodzić będą rozmaite transformacje. (Niektóre z tych aspektów analizuję 269 w swojej pracy Tetradic Wheels of Evolution, przedstawio- nej na konferencji poświęconej tetradom McLuhana, którą 10 marca 1978 roku zorganizowałem na Fairleigh Dickinson University w Teaneck w stanie New Jersey; zob. także inne referaty z tej konferencji. Marshall i Eric McLuhan poświęci- li zagadnieniu tetrady całą książkę: Lotus of Media, Universi- ty of Toronto Press, Toronto 1988). Jak to wygląda w wypad- ku telefonu komórkowego? Doskonali on natychmiastową, dwukierunkową komunikację między dowolnymi miejscami na świecie, eliminuje kajdany przewodów przykuwające nas do pomieszczeń, przywraca możliwość poruszania się po sze- rokim świecie i rozmawiania, przekształca się w funkcję na- dawania komunikatów tekstowych oraz wszechdostępność, ograniczającą, a zarazem poszerzającą naszą swobodę komu- nikowania, a także... Po przeczytaniu tej książki i pewnym zastanowieniu się nad jej tematem będą Państwo zapewne mogli coś jeszcze dodać, tak jak ja. McNeill W.H., The Pursuit of Power, University of Chicago Press, Chicago 1982 Autor książki Plagues and People (Doubleday, New York 1976), w której analizuje wpływ pasożytniczych mikroorgani- zmów na wynik wojen i wydarzenia historyczne, zajmuje się tutaj „pasożytniczymi makroorganizmami" (tym trafnym mianem określa ludzi żerujących na swoich bliźnich) i ich oddziaływaniem na kształt naszej cywilizacji. Innymi słowy, jest to książka o wojnie i wszystkich towarzyszących jej oko- licznościach. Zamieszczam ją tutaj, ponieważ szczegółowo opowiada o tym, jak brytyjska Admiralicja błędnie oceniła w latach dwudziestych XIX wieku przydatność maszyn paro- wych dla floty wojennej. Jest to wymowny przykład na za- wodność opinii ekspertów w kwestii nowej technologii. (Zob. także Cherry, Age of Access). McNeill pisze również o roli środków łączności w działaniach wojskowych. Stwierdza, że telegraf „umożliwił posuwającym się naprzód armiom utrzy- mywanie kontaktu z odległymi punktami dowodzenia - wy- starczyło, w miarę posuwania się, przeciągać druty" (s. 248). 270 Tym samym wzmocniona została pozycja centralnego do- wództwa. (Lincoln, o czym była już mowa, w ostatniej fazie wojny secesyjnej kierował wszystkimi manewrami generała Granta za pomocą telegrafu). Należałoby uzupełnić dzieło McNeilla o historii wojen o rozdział dotyczący roli telefonu komórkowego podczas działań zbrojnych. (A na razie pole- cam lekturę rozdziału 10 niniejszej książki, który zawiera pewne wstępne obserwacje). McWilliams P.A., The Personal Computer Book, Prelucle Press, Los Angeles 1982 Świetna, zwięzła książka - jedna z pierwszych - na temat możliwości komputera osobistego i konsekwencji jego poja- wienia się - „przeznaczona dla tych, których interesuje, czym jest komputer osobisty, jakie możliwości oferuje i ile to będzie kosztować. Jest to książka dla ludzi podejrzewanych przez takie giganty, jak «Time» czy «Newsweek», o kompu- terowy analfabetyzm" (s. 13). W 1982 roku do podejrzanych zaliczali się niemal wszyscy. Ja sam po raz pierwszy załogo- wałem się do sieci w czerwcu 1984 roku. Meyrowitz J., No Sense of Place, Oxford University Press, New York 1985 Klasyczna praca na temat zacierania przez telewizję rozróżnie- nia na dzieci i dorosłych. Telewizja umożliwia bowiem i jed- nym, i drugim dostęp do tych samych informacji, a tym sa- mym nikt nie pozostaje na przypisanym sobie miejscu. Telefon komórkowy, którym posługują się wszyscy - dzieci i dorośli - bardzo nasila ten proces, umożliwiając dostęp nie tylko do tych samych informacji, ale i (potencjalnie) do tych samych ludzi. W komórkowej krainie z każdym można się bowiem skontaktować przez telefon. Jednakże pakiet usług dostarcza- nych przez telefon komórkowy - zaliczają się do nich nie tylko rozmowy, ale, dzięki dostępowi do Internetu, wszystko, co Sieć ma do zaoferowania, a więc filmy, radio, gazety itp. - oznacza, że nie eliminuje on miejsca, lecz sprawia, że każde miejsce staje się wszystkimi na raz. Zob. rozdział 4 niniejszej książki. 271 Mumford L., Technics and Civilization, Harcourt, Brace and World, New York 1934 [Technika i cywilizacja. Histo- ria rozwoju maszyny i jej wpływ na cywilizację, przel. E. Danecka, W. Adamiecki, PWN, Warszawa 1966] Choć Mumford dostrzegał potencjalne zalety i wady nowych mediów swojej epoki - radia i filmu - obawiał się, że niebez- pieczeństwa, jakie niesie radio i gadający obraz, „wydają się większe od korzyści" (s. 207). Dlaczego? Ponieważ, jak wcześ- niej wyjaśnia, szybkość działania nowych środków łączności i ich większe rozpowszechnienie „mobilizuje i przyspiesza masowe reakcje ludzi, budzi nastroje wojenne i wzmaga nie- bezpieczeństwo konfliktu międzynarodowego". Mumford okazał się z pewnością prorokiem, jeśli chodzi o Hitlera i wy- korzystanie przezeń radia i filmu. Nie był też entuzjastą tele- fonu, ponieważ „telefon uniemożliwia skierowanie uwagi i zaiteresowania na pożądane dla rozmówcy tory i wydaje go na łaskę rozmówcy, który usiłuje wykorzystać rozmowę dla własnych celów" (s. 206). Mumford był zdania, że rozdział między tym, co publiczne, a tym, co prywatne, między nada- waniem a odbieraniem informacji, ma zasadnicze znaczenie dla racjonalnego życia w cywilizowanych warunkach. Mum- ford zmarł w 1990 roku w wieku 94 lat, tuż przed upowszech- nieniem się telefonu komórkowego, będącego ucieleśnie- niem natychmiastowości, od której się tak odżegnywał. Gdyby żył, byłby bez wątpienia jego najzagorzalszym kryty- kiem (a przy tym najlepiej wykształconym i odznaczającym się największą erudycją). (Marshall McLuhan zmarł dokład- nie dziesięć lat wcześniej, w 1980 roku, mając 69 lat. Stało się to również w przededniu zapoczątkowanej przez kompu- ? ter osobisty i Internet rewolucji, dzięki której zaistniała wreszcie jego globalna wioska, a pojęcie „przestrzeni akus- tycznej" znalazło pełniejszy wyraz. Ale Mumford pomstował na przyspieszenie procesów komunikowania, McLuhan na- tomiast miał do przestrzeni akustycznej stosunek neutral- ny lub pozytywny. O poglądach Mumforda na McLuhana patrz niżej). 272 Mumford L., The Pentagon of Power, Harcourt Brace Jo- vanovich, New York 1970 Mumford ponownie daje wyraz obawom związanym z szerzą- cą się natychmiastowością mediów (cytuje fragmenty przy- toczonego powyżej ustępu, napisanego w 1934 roku). Dalej pisze, że pojawiające się na moment i zaraz znikające dźwię- ki i obrazy przekazywane przez telewizję to „masowa psy- choza" (s. 294), i że porównać to można do „palenia książek" (ponieważ treść programu telewizyjnego jest nietrwała - a pi- sał to w czasie, kiedy od kilkunastu lat istniała możliwość rejestrowania programów). Komputerom (w 1970 roku typu main/rame) też się oberwało: sprzyjają „całkowitemu anal- fabetyzmowi, jedyny trwały zapis przynależy do konkretne- go komputera, a dostęp do niego mają wyłącznie upoważ- nione osoby". Było to na długo przed pojawieniem się domowych komputerów osobistych i hakerów. Komputery osobiste też zapewne wywołałyby gniew Mumforda, działają przecież i przekazują dane w trybie natychmiastowym. W te wszystkie krytyczne wywody włączona jest napaść na McLu- hana, którego Mumford oskarża o „wróżenie jak w transie" i jeszcze gorsze rzeczy. „W wyczarowanej przez niego elek- tronicznej fantasmagorii [chodzi zapewne o globalną wio- skę?] staromodne maszyny nie tylko okażą się przestarzałe [czy to źle?], ale i dla samej przyrody nie będzie już miejsca [zgoda, niedobrze by się stało, ale bynajmniej się na to nie zapowiada, wręcz przeciwnie - zob. moje Human Replay, po- za tym telefony komórkowe wyprowadzają nas w świat]". Ten wywód o destrukcyjnym wpływie nowych mediów na zdrowie psychiczne Mumford kończy słowami: „W przypad- ku McLuhana choroba udaje diagnozę". McLuhana zdziwiła gwałtowność ataku Mumforda. „Jak myślisz, o co mu cho- dzi?" - zapytał mnie kiedyś pod koniec lat siedemdziesią- tych, gdy znalazłem się w jego gabinecie w Coach House na University of Toronto. McLuhan, jak stwierdziliśmy w trak- cie rozmowy, zawsze z należnym szacunkiem powoływał się na Mumforda, starszego od siebie uczonego, nie tu więc leżał 273 problem. „Sądzę, że po prostu zazdrości panu sukcesu" - po_ wiedziałem. Później zauważyłem, że książki Mumforda umieszczono w niezbyt honorowym miejscu - na półce w toa- lecie na drugim piętrze Coach House. Miinsterberg H., The Photoplay: A Psychological Study, Dover, New York 1916/1970 Autor, który z powodu niemieckiego pochodzenia został w czasie pierwszej wojny światowej odsunięty od zajęć ze studentami na Harvardzie, gdzie wykładał filozofię, poświę- cił się studiom nad filmem. Ich owocem była ta wspaniała praca - analiza filmu w kategoriach filozofii Kanta: jak wi- dzenie tego, co oglądamy na ekranie, oraz nasza interpreta- cja różnych technik filmowych, takich jak zbliżenia, przeni- kania i inne metody przechodzenia od sceny do sceny, opierają się na wrodzonych nam, według Kanta, sposobach postrzegania przestrzeni, czasu i przyczynowości. Dzieło Miinsterberga stanowi nie tylko pierwszą poważną filozoficz- ną analizę filmu (w tamtych czasach „psychologia" bywała często synonimem „filozofii" - William James, który wraz z Munsterbergiem pracował na Harvardzie, był zarówno filo- zofem, jak i psychologiem), ale i pouczające zastosowanie fi- lozofii Kanta do studiów nad filmem, a tym samym dwudzie- stowiecznymi środkami komunikowania. Nie bez kozery nazywam je „pouczającym" - wielu jeszcze jest naukowców, którzy ignorują filozoficzny aspekt struktury i funkcjonowa- nia mediów (w tym, oczywiście, telefonu komórkowego) albo twierdzą, że nic takiego nie istnieje. Myers J. (vel DeKnight J.), Freedman M., Rock Around the Clock, 1952 Piosenka, nagrana po raz pierwszy w 1952 roku przez Son- ny'ego Dae i zespół His Knights, stała się popularna w 1954 roku, kiedy nagrał ją Bili Haley z zespołem The Comets. Tra- fiła na ścieżkę dźwiękową filmu Szkolna dżungla (1955) i na- grana na nowo znalazła się na szczycie list przebojów. Z bie- giem lat uznano ją za pierwszy hymn rock'n'rolla. Z całą 274 f pewnością oddaje kinetyczną potęgę tej muzyki i jej seksual- ny podtekst, nic więc dziwnego, że rozlegała się z odbiorni- ków radiowych w samochodach, tych wehikułach - w dosłow- nym sensie - rewolucji seksualnej. W latach pięćdziesiątych, jako dziecko, bardzo lubiłem tę piosenkę, ale nie mogłem zro- zumieć, dlaczego Bili Haley, czy ktokolwiek inny, miał ocho- tę „rockować" - tańczyć - „around the clock", czyli na okrągło. Nie widziałem w tym nic szczególnie atrakcyjnego. Pojąłem dopiero później, kiedy się dowiedziałem, że rock'n'roll to w slangu czarnoskórych Amerykanów synonim stosunku płciowego, Peirce C.S., The Scientific Attitude and FallibUism (1896-1899), w: Philosophical Writings of Peirce, J. Buch- ler (red.), Dover, New York 1955 Peirce, jeden z najważniejszych, lecz najmniej docenianych filozofów, podkreśla tutaj rzecz wielce istotną: otóż żeby uznać własną omylność, to, że niezdolni jesteśmy do pozna- nia wszystkiego ze stuprocentową dokładnością, musimy być sceptyczni nie tylko wobec tego, co, jak nam się wydaje, wiemy, ale i wobec tego, czego z całą pewnością nie wiemy i nigdy nie poznamy. Nazywam to „dogmatyzmem nigdy" - cecha ta najwyraźniej pojawia się głównie u ekspertów. Na dalszą metę nie wyrządza większych szkód - Marconi wyna- lazł przecież radio, choć Hertz, odkrywca fal elektromagne- tycznych, zarzekał się, że nie będzie to możliwe (zob. Cherry, Age of Access) - pod warunkiem, że nikt nie zabroni outside- rom realizowania swoich marzeń. Perrin N., Giving Up the Gun: Japan's Rerersion to the Sword, Godine, Boston 1979 Japońscy samuraje przez ponad trzysta lat nie chcieli uży- wać broni palnej - jest to jeden z nielicznych w dziejach ludzkości przypadków świadomego odrzucenia nowej tech- nologii (czymś innym jest utrudnienie dostępu do niej na- rzucone przez obcych). Dziś nie tak łatwo zdecydować się na to, jak wtedy, choć wymownym przykładem może być 275 postawa amiszów, którzy starannie wybierają technologie, z jakich decydują się korzystać (zob. mój artykuł Amish Get Wired). Żadna kultura - ani Japończycy, ani amisze - nie odrzuciła jak dotąd telefonu komórkowego. Przeciwnie, wszyscy się na niego rzucili. Telefon (2003) Film Joela Schumachera, scenariusz Larry'ego Cohena. Jed- ną z ofiar telefonu komórkowego okazała się budka telefo- niczna. Prawdę mówiąc, jego pojawienie się zadało ostatecz- ny cios automatom telefonicznym, które przeżyły największy rozkwit w pierwszej połowie XX wieku, a później zostały zre- dukowane do najniezbędniejszego minimum - w większości miejsc pozostały z nich tylko aparaty na stelażach. Telefon opowiada o ostatniej rzekomo w Nowym Jorku budce telefo- nicznej z prawdziwego zdarzenia, która dzięki kunsztowi twórców filmu staje się prawdziwą bohaterką. Główne elementy intrygi to natrętny dzwonek telefonu, kon- flikt między rozmową telefoniczną a ludźmi z bliskiego oto- czenia, a przede wszystkim wpływ telefonu komórkowego na związek małżeński i niewierność. Zob. rozdział 7 niniejszej książki. Platon, Fajdros (ok. 400 p.n.e.), przeł. Władysław Witwicki, PWN, Warszawa 1958 Sokrates, którego słowa przytacza Platon w tym dialogu, ubolewa, że słowo pisane osłabia pamięć i nie oddaje prawdy o słowie mówionym. Odpowiadałoby mu inteligentne pismo, posiadające cechy mowy, zdolne do nawiązania natychmias- towego dialogu (zob. Fajdros, 275-276; zob. też moją pracę Intelligent Writing i przytoczony powyżej, tam, gdzie ją oma- wiam, dłuższy cytat z Fajdrosa). Przywódcy polityczni, od Ce- zara (Wojna galijska) po Hitlera (Mein Kampf), podzielali najwyraźniej zdanie Sokratesa, ale wszyscy, nie wyłączając zresztą Platona, zapisali swoje opinie na obojętnym papierze. Gdyby tego nie zrobili, nie dowiedzielibyśmy się zapewne o ich krytycznym stosunku do słowa pisanego (może z wy- 276 jątkiem Hitlera, który dużo mówił, zarówno bezpośrednio do audytorium, jak i przez radio, a było to zaledwie siedemdzie- siąt lat temu), co zakrawa na paradoks (żeby dowieść swoich racji, posługujesz się tym właśnie medium, które uważasz za zawodne - coś jak paradoks kłamcy, czyli „zdanie, które tu napisano, jest fałszywe"). W każdym razie tekst na ekranach komputerów i telefonów komórkowych powinien chyba roz- wiać większość wątpliwości Sokratesa, zwłaszcza dotyczących obojętności słów utrwalonych na nieodnawialnych, niepowią- zanych (jak byśmy się dziś wyrazili) podłożach, w rodzaju papirusów i murów, tylko one były bowiem wówczas przekazi- cielami pisma. (Fajdros to również pod innymi względami starożytny majstersztyk z dziedziny teorii mediów. Na począt- ku części 275 Sokrates opowiada o Tamuzie, dawnym królu Egiptu, i przytacza jego wypowiedź: Jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, a drugi potrafi ocenić, na co się to może przydać i w czym zaszkodzić tym, którzy się zechcą daną sztuką posługiwać". W niniejszej książce często wskazuję na to zjawisko, przytaczając przykład Edisona i innych wynalaz- ców, którzy nie umieli trafnie przewidzieć, jak ich wynalazki zostaną wykorzystane i z jakim skutkiem; zob. Cherry, Age of Access. Tamuz miał zresztą na myśli wynalazek liter, objawio- ny Egipcjanom przez „dawnego boga" Teuta). Postman N., Technopoly: The Surrender of Our Culture to Technology, Knopf, New York 1992 [Technopol. Triumf techniki nad kulturą, przeł. Anna Tanalska-Dulęba, PIW, Warszawa 1995] Krytyka telewizji, świetnie napisana, jak wszystkie książki Postmana, i o wiele lepsza od bezwzględnych ataków Jer- ry'ego Mandera czy wywodów Marie Wynn, wyolbrzymiają- cych zagrożenia. A jednak niesłuszna. Zdaniem autora tele- wizja zagraża umiejętności czytania i pisania, nie bez winy są też komputery. Tekst na ekranach telefonów komórkowych i komputerów zaprzecza temu twierdzeniu. (Zdradzę wam coś: Postman był moim opiekunem naukowym, kiedy pod 277 koniec lat siedemdziesiątych pisałem pracę doktorską na New York University. Na próżno starałem się przekonać go do me- diów elektronicznych. Może dlatego, że przedtem miał zupeł- nie inne poglądy na temat mediów i edukacji - zob. Neil Post- man, Charles Weingartner, Teaching as a Subversive Activity, Doubleday, New York 1963 - później zaś stał się krytykiem mediów i nie chciał dokonywać jeszcze jednej wolty). Choć tyle nas różniło, zadedykowałem mu niniejszą książkę, po- nieważ był najbardziej utalentowanym, oddanym i inspirują- cym nauczycielem, jakiego w życiu poznałem. Rheingold H., Smart Mobs: The Next Soeial Revolution, Perseus, Cambridge, MA 2003 Rewolucja społeczna, o której mowa w tej książce, ma głów- nie polityczny charakter. Cenne informacje na temat telefo- nu komórkowego jako potencjalnego narzędzia mobilizacji politycznej, zwłaszcza w krajach Azji i Afryki. Rothman W., Gadget of the Week: Nokia 3650 Camera Phone, „Time", wydanie internetowe, 24 kwietnia 2003, www.time.com/time/gadget/20030424 Schifferes S., Who Won the US Media War, BBC News, 18 kwietnia 2003, news.bbc.co.uk/go/pr/fr/-/2/hi/americas/ 2959833.stm Searle J.R., Minds, Brains, and Programs, w: D.R. Hof- stadter, D.C. Dennett (red.), The Mind's I, Basic Books, New York 1980 Autor wprowadza rozróżnienie między „słabą" a „silną" sztuczną inteligencją, to jest taką, która wspomaga inteligen- cję człowieka, oraz niezależną, myślącą samodzielnie (tak jak my). Stwierdza, że tej drugiej nigdy nie da się stworzyć, nie mówiąc o sztucznej istocie, „maszynie obdarzonej systemem nerwowym, neuronami z aksonami i dendrytami, działają- cym tak jak nasz". Zgadzam się całkowicie z przedstawio- nym tu rozróżnieniem, choć wolę określenia „inteligencja pomocnicza" i „autonomiczna" zamiast „słaba" i „silna". Za- 278 sadniczo zgadzam się też, że warunkiem wstępnym powsta- nia inteligencji jest życie. Jak pisałem w Mind ot Large, twierdzenie, że autonomiczna sztuczna inteligencja mogłaby zaistnieć przed sztucznym życiem, oznacza zaprzęganie Kar- tezjusza przed koniem. Z drugiej strony, będąc świadom nie- bezpieczeństw, jakie niesie ze sobą „dogmatyzm nigdy", nie widzę powodu, żeby całkowicie przekreślać możliwość po- wstania inteligencji oderwanej od ciała czy też poza żywymi systemami. Nie jest to w końcu aż tak paradoksalne, jak po- dróż w czasie. (Zob. rozdział 3 niniejszej książki i mój artykuł Wiat Technology Can Teach Philosophy, w: In Pursuit of Truth: Essays on the Philosophy of Karl Potter, P. Levinson [red.], Humanities Press, Atlantic Highlands, NJ 1982). Star Trek (1966-1969) Oryginalny serial pokazywała telewizja NBC właśnie w tych latach, jego twórcą był Gene Roddenberry. Obok zegarka Di- cka Tracy'ego, działającego jak walkie-talkie, „komunikator" ze Star Trek, trzymany w ręku, przypięty do munduru, świer- gocący jak przystoi bardzo nowoczesnemu urządzeniu, jest najlepiej znanym poprzednikiem telefonu komórkowego w fantastyce naukowej. Ciekawe, że w dziedzinie łączności dokonał się od tamtych czasów o wiele większy postęp niż w transporcie. Od 1969 roku tylko kilka razy lądowaliśmy na Księżycu, a ponaddźwiękowy samolot Concorde został przez Brytyjczyków i Francuzów odesłany na emeryturę. W mojej książce Realspace (2003) omawiam możliwe przyczyny takie- go stanu rzeczy. Niewykluczone, że telefon komórkowy, któ- ry umożliwia nam wyjście z pomieszczeń i penetrowanie cy- berprzestrzeni podczas spacerów i podróży, pomoże wrócić na drogę rozwoju transportu i odbyć w końcu podróż do gwiazd. Swett C, The Ubiquitous Cellphone Turns 30, „Sacramen- to Bee", 12 kwietnia 2003 Świetna, zwięzła historia telefonu komórkowego w aspekcie społecznym i technicznym, uzupełniona o wywiady i cytaty z wypowiedzi Martina Coopera (dyrektora do spraw badań 279 i rozwoju w firmie Motorola, odpowiedzialnego za telefony komórkowe), Roberta Thompsona (profesora mediów i kul- tury popularnej na Syracuse University), użytkowników ko- mórek (kierownika wytwórni win, zawodowego tenisisty, doradcy do spraw etykiety w biznesie, specjalisty od kre- dytów hipotecznych - wyrażają różne opinie na temat zalet i wad telefonu komórkowego oraz jego przyszłości). Znalazł się tam także wywiad ze mną. Niniejsza książka została prawie w całości napisana przed ukazaniem się tego arty- kułu. Z zainteresowaniem odnotowałem, że Thompson wy- mienia podobne konsekwencje pojawienia się komórek dla życia rodzinnego, a także rolę, jaką odegrały 11 września 2001 roku. Veblen T., The Theory of the Leisure Class, Mac- Millan/Mentor, New York 1899/1953 [Teoria klasy próżnia- czej, przeł. Janina Frentzel-Zagórska, MUZA SA, Warsza- wa 1998] W książce tej Veblen zawarł swoje klasyczne spostrzeżenie, że nie wystarczy być bogatym - z zamożnością łączy się cięż- ki obowiązek demonstrowania bogactwa reszcie świata, czyli „ostentacyjnej konsumpcji". Kiedy tylko telefon komórkowy się pojawił, nowobogaccy miłośnicy technicznych nowinek z lubością afiszowali się, prowadząc publiczne rozmowy. Był to jeden z powodów irytacji mimowolnych podsłuchiwaczy, ale nie jedyny (zob. rozdział 6 niniejszej książki - „Uciążliwy intruz"). Dziś ponad połowa mieszkańców Stanów Zjedno- czonych ma już komórki, przestały więc odgrywać rolę w konsumpcji na pokaz, chyba że wśród dzieci i młodzieży, kiedy pojawia się telefon z nowymi bajerami (jak na przy- kład możliwość kręcenia sekwencji wideo). Wachira N., Wireless in Kenya Takes a Village, „Wired News", 2 stycznia 2003, www.wired.com/news/wireless/ 0,1382,57010,00.html Wachowski L. & A., The Matrix - Shooting Script, New- market Press, New York 1997/2001 280 Wynn M., TftePlug-In Drug, Viking, New York 1977 Metafory są użyteczne, dopóki pamiętamy, że różnią się od rzeczywistości. Mówiąc, że czas ucieka, nie spodziewamy się zobaczyć zegarków biegnących na nogach. Czy miłość uza- leżnia jak nałóg? Ilu ludziom - nie licząc Romea i Julii - na- prawdę przyniosła śmierć? Czy telewizja jest naprawdę nar- kotykiem, czy odmianą łatwej rozrywki, bez namacalnych konsekwencjidla naszego organizmu? Jakiekolwiek wnioski wyciąga Wynn na temat telewizji - a ja się z nimi me zga- dzam, z powodów wyłożonych w niniejszej książce (zob. np. rozdział 8), należy się jej pochwała za zgrabny tytuł, ale nale- ży go traktować z więcej niż odrobiną rezerwy. Young J., i hS imspk (English: I hate Jnstant Messenger- -speak), „Behind the Curtains", www.schoolofabraham.com/ behindthecurtain.htm Zibart E., Rrring! rrring! rrringl Just when did tftepftone in your pocket become morę irresistible than a reai live person?, „Washington Post", 5 lutego 1999 Spis treści Wstęp do wydania polskiego: Komórka w naszej chacie ............ 7 Przedmowa: Impuls nie do odparcia ..... 13 1 „Cud-telefon" ........................ 21 2 Informacja w ruchu ................... 34 3 Światowa pajęczyna .................. 58 4 Ruchome ognisko domowe ............. 74 5 Nie zawsze warto być uchwytnym w każdej chwili .................... 92 6 Uciążliwy intruz ..................... 105 7 Dzieci na smyczy ..................... 119 8 Coś więcej niż temat do rozmowy: SMS, SMS, 1, 2, 3 ................... 139 9 Skokowy rozwój linii telefonicznych i cyfrowy podział świata ..........'. . . 158 10 Telefon komórkowy wyrusza na wojnę . . . 174 11 Co przyniesie przyszłość ............... 210 Wybrana bibliografia .................. 231 Seria Spectrum Dotychczas ukazały się: Maurice Druon Jose Ortega y Gasset Zenon Kosidowski Kate Saunders, Peter Stanford David Riesman Królowie przeklęci Król z żELaza Zamordowana królowa Trucizną królewska Prawo mężczyzn Wilczyca z Francji Lew i lilie Kiedy król gubi kraj Bunt mas Opowieści biblijne Katolicy i SEKs Samotny tłum Antoni Kępiński MELANCHOLIA Jose Ortega y Gasset DEHUMANIZACJA SZTUKI I INNE ESEJE Edward T. Hali UKRYTY W\ M|ar Alvin i Heidi Toffler WOJNA I ANTYWOJNA • Konrad Lorenz ... ROZMA\V|ął Z BYDLĘTAMI, PTAKAMI, RYBAMI... Erich Fromm O SZTUCE MIŁOŚCI Benjamin R. Barber DŻIHAD KONTRA McŚwiAT George Ritzer McDONAL DYZACJA SPOŁECZEŃSTWA Arno Karlen Człowiek i mikroby Samuel P. Huntington ZDERZENIE CYWILIZACJI Albert Camus CZŁOWIEK ZBUNTOWANY Jean Paul Sartre EGZYSTENi^jamzm JEST HUMANIZMEM Tomasz Mann ESEJE (t. l) Herbert Marcuse EROS I CY\ viLIZACJA Thorstein Veblen TEORIA KL-^sy PRÓŻNIACZEJ- Ruth Benedict WZORY KL itury Albert Camus MlT Syzyf a Jerzy Prokopiuk LABIRYNTY HEREZJI Edward T. Hali TANIEC ŻY ~ia Bogdan Suchodolski Paul Levinson George Soros Steffen Dietzsch David S. Landes Tomasz Mann Vladimir Tismaneanu Richard Pipes Raymond Aron Mirosław Karwat Mildred Reed Hali Edward T. Hali Henry Hobhouse Edward Chancellor Charles Jonscher Luigi Barzini George Ritzer Dean MacCannell David Edmonds John Eidinow Neil Postman Otto F. Best Alberto Manguel George Ritzer Mary F. Rogers Steven Lukes Neil Postman Patrick Declerck Ted Nace Edmund Lewandowski Brian McNair Eric Schlosser Francis Wheen Skąd i dokąd idziemy Miękkie ostrze Kryzys światowego kapitalizmu Krótka historia kłamstwa Bogactwo i nędza narodów dostojewski z umiarem i inne eseje (1 2) Wizje zbawienia Własność a wolność Opium intelektualistów o perfidii Czwarty wymiar w architekturze Ziarna zmian Historia spekulacji finansowych Życie okablowane Europejczycy Magiczny świat konsumpcji Turysta Pogrzebacz Wittgensteina Zabawić się na śmierć Historia pocałunku Moja historia czytania MAKDONALDYZACJA SPOŁECZEŃSTWA (nowy przekład) barbie jako ikona kultury Niezwykłe oświecenie profesora Caritata Technopol Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach Gangi Ameryki Pejzaż etniczny Europy Seks, demokratyzacja pożądania i media, czyli kultura obnażania Kraina fast foodów Jak brednie podbiły świat Piotr Kuncewicz Hans Mayer Wojciech Józef Burszta Legenda Europy Odmieńcy Sequel. Dalsze przygody kultury Waldemar Kuligowski w GLOBALNYM ŚWIECIE Michael Walzer Leszek Bugajski Spór o wojnę Seks, druk i rock and roll W przygotowaniu: Michael Walzer POLITYKA I NAMIĘTNOŚĆ Wydrukowano na papierze Ecco Book Cream 2.0 70 g/m2 dostarczonym przez Map Polska Sp. z o.o. map www.mappolska.pl Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa tel. (0-22) 629 04 77, 629 6524 e-mail: info@muza.com.pl Dział zamówień: (0-22) 6286360, 6293201 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Warszawa 2006 Wydanie I Skład i łamanie: Magraf s.c, Bydgoszcz Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA, Łódź