Janet Dailey ALASKA Przełożyła Zuzanna Maj Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1994 Tytuł oryginału THE GREAT ALONE Copyright © 1986 by Janbill, Ltd. Redaktor Danuta Mieszkowska-Mirska Ilustracja na okładce Agencja EAST NEWS Projekt okładki, skład i łamanie ЕШШШШ] Grafik: Mariusz Gładysz For the Polish translation Copyright © 1994 by Wydawnictwo Da Capo For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-86133-44-9 Czy byłeś kiedyś w Wielkiej Samotni Oświetlonej białym blaskiem księżyca, Gdzie oblodzone chmwy otaczały cię Krzycząca^ ciszą... I tylko wycie północnych wilków Towarzyszyło biwakowi na mrozie... Półżywy kształt w umarłym świecie Gorączki złota The Shooting ofDan McGrex Robert Service уч Wstęp г odczas gdy Ameryka zasiedlała nowe tereny kierując swą ekspansję na zachód, Rosja rozszerzała terytorium posuwając się na wschód. Od najdawniejszych czasów jedynym towarem, którego Rosja miała nadmiar i mogła nim handlować, zarówno z Europą, jak i Chinami, były futra - sobole, gronostaje, lisy, skóry niedźwiedzie, z wilków i rosomaków. Wszystko przeliczano wówczas na futra: podatki, pensje, grzywny i nagrody w ten sposób właśnie wypłacano. To promyszlennik lub raczej promyszłennicy - plemię coureurs des bois - których porównać można do amerykańskich traperów, zajmowali się eksploatacją tych naturalnych bogactw. Mimo że w kraju panowało wówczas poddaństwo, a chłopi zmuszeni byli do pańszczyźnianej uprawy ziemi dla swoich panów, owi wybrańcy mogli swobodnie poruszać się podróżując w grupach, wybierając własnych przywódców, dzieląc pomiędzy siebie zyski z polowań, a ich wyprawy finansowane były przez kupców. Opanowywali kolejno nowe tereny łowieckie, aż dotarli do najbogatszej w futra, niezmierzonej, prawie bezludnej Syberii. Promyszłennicy, jak zwiadowcy, przeprowadzali rekonesans; za nimi szli Kozacy. Ci wojownicy ze stepów nad Morzem Czarnym najwyżej cenili sobie wolność, rabowali równie często, jak handlowali, stanowiąc raczej klasę społeczną niż grupę etniczną. Dotarli do Pacyfiku w XVII wieku i usłyszeli pogłoski o wielkiej ziemi za wodą, na wschodzie. W tym samym czasie naukowcy w Europie głosili pogląd, że Azja i Ameryka stykają się w jakimś punkcie na północy. Piotr Wielki wysłał na nie znane wówczas wody północnego Pacyfiku 8 Janet Dailey i Oceanu (Morza) Arktycznego pierwszą ekspedycję, która miała zbadać, czy kontynenty te są połączone. W lipcu 1728 roku Duńczyk Vitus Bering - służący w rosyjskiej flocie - wyruszył statkiem o nazwie Światy Gabriel na morze, które w przyszłości nosić miało jego imię. Podróż rozpoczął ze zbudowanej przez siebie stoczni u ujścia rzeki Kamczatki. Powrócił już po dwóch miesiącach przekonany, że żaden ląd nie łączy obu kontynentów. Nie miał jednak na to dowodów. Znacznie większą, bardziej wszechstronną wyprawę zarządziła caryca Elżbieta. Przetransportowanie wszystkich ludzi, wyposażenia i zapasów żywności przez Syberię zajęło osiem lat. Trzeba też było wybudować dwa rejowce Święty Piotr, później pod komendą Vitusa Beringa, i Święty Paweł, którym dowodził Rosjanin, Aleksiej Czirikow. W czerwcu 1741 roku oba statki wypłynęły z Zatoki Awaczyńskiej na półwyspie Kamczatka. Po dwóch tygodniach żeglugi Święty Piotr i Święty Paweł zostały rozdzielone przez deszcze i mgły. Przypuszcza się, że załoga Świętego Pawła pierwsza dostrzegła na dalekim południu Alaski wyspę, zwaną dzisiaj Wyspą Księcia Walii. Zawróciwszy na północ, płynęli wzdłuż poszarpanej linii brzegowej, w labiryncie kanałów, zatok, przesmyków, okrążając większe i mniejsze wyspy Archipelagu Aleksandra. Dwa dni po tym, kiedy po raz pierwszy dostrzegli stały ląd, rzucili kotwicę przy wejściu do wielkiej zatoki, prawdopodobnie w miejscu obecnego portu Sitka. Czirikow kazał spuścić jedną z dwóch dużych szalup - barkasów i wysłał nią oficera pokładowego oraz dziesięciu ludzi, by dokładniej zbadać wody zatoki. Nigdy już tej łodzi nie zobaczono. Upłynęło kilka dni, zanim Czirikow wysłał bosmana i sześciu ludzi w drogiej łodzi na poszukiwania zaginionych. Ta łódź także zniknęła. Święty Paweł pozostał w tym rejonie jeszcze kilka dni, ale wobec braku szalup i kończącego się zapasu wody pitnej, Czirikow, po konsultacji ze swoimi oficerami, zdecydował się na jak najszybszy powrót na Kamczatkę. Święty Paweł dopłynął do macierzystego Pietropawłowska w październiku 1741 roku. Powracający żeglarze opowiadali o bogactwie zwierzyny, którą oglądali podczas wyprawy - o wydrach morskich, fokach i morsach, widocznych na skalistych brzegach. Bliźniaczy statek Święty Piotr, gdy stracono z oczu Świętego Pawła, przyjął kurs północno-wschodni. Jego załoga również dostrzegła ląd - wysokie szczyty Gór Świętego Eliasza na Alasce. Alaska 9 Podczas drogi powrotnej na Kamczatkę cierpiąca na szkorbut załoga musiała walczyć z mgłą i deszczem, huraganowymi wiatrami i gwałtownym sztormem, który zniósł statek setki mil na Pacyfik. Dopiero pierwszego listopada dotarli wreszcie do lądu, jak się okazało do jednej z Wysp Komandorskich przy syberyjskim brzegu Kamczatki. Kapitan Bering umarł i został pochowany na wyspie, której nadano jego imię. Reszta załogi ocalała i odzyskawszy siły zbudowała łódź ze szczątków statku strzaskanego podczas przybijania do brzegu. W sierpniu 1742 roku czterdziestu sześciu członków siedemdziesięciosiedmioosobowej załogi pożeglowało do Pietropawłowska z cennym ładunkiem futer z wyspy. Było to oczywistym dowodem dla promyszlenników i Kozaków, że ląd na wschodzie obfitował w zwierzęta. Wydra morska, tak rzadko widywana na brzegu syberyjskim, występowała tam w ogromnych ilościach. Nie zrażeni odległością - w końcu przebyli już dotychczas około pięciu tysięcy mil - odczuwali magnetyczną siłę przyciągania tego dalekiego lądu. Przemożna była ciekawość poznania, co rzeczywiście znajduje się za nieznanymi wodami, ciekawość tak silna jak pragnienie podbicia nowego lądu i zaanektowania go dla Imperium. Rosja obejmowała już swym obszarem Europę i Azję. Dlaczegóż by nie pomyśleć o Ameryce? Do 1742 roku Anglia miała blisko tuzin kolonii wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Ameryki Północnej. Francja uzurpowała sobie prawa do terytorium nad rzeką Missisipi, od jej źródeł do ujścia. Hiszpania podbiła Meksyk i wybrzeże Kalifornii. Rosja szykowała się do sięgnięcia po swój udział w terytorialnych zyskach na bogatym kontynencie północnoamerykańskim. GENEALOGIA й Łuka Karakow (1717-1746) Zimowy Łabędź (1726-1768) Tasza Tarakanowa (1746-1818) _____________________ I_____________________ ------------------- zp ------------------- ► Andriej Tołstych (1722-1769) I Zachar Tarakanow (1762-1808) 1 bezimienny Rosjanin I Michał Tarakanow (1776-1843) zm------------------ Katia (1767-1792) I Larissa (1790-1821) zm CalebStone (1775-1836?) I Matthew Stone (1811-1885) zp bezimienna Eskimoska córka Matty (1874-1945) zm Billy Townsend (1868-1945) ■ zp Córka Kruka (1786-1836) I Wilk Tarakanow (1802-1877) zm Maria (1805-1867) Anastazja (1834-1890) zm Nikołaj Politowski (1827-1886) Lew (1827-1870) zm Aila (1830-1869) I Nadia (1851-1889) zm Gabe Blackwood (1842-1900) Marisza/Glory St. Clair (1878-1974) zm Deacon Cole (1870-1915) I Асе Cole (1901- zm Trudy Hannighan (1906- I Wylie Cole (1921- zm Anita Lockwood (1924- córka Dana (1945- Ewa (1860-1915) Stanisław (1829-1875) zm Dominika (1832-1873) I Dymitr (1849-1907) zp - związek pozamałżeński zm - związek małżeński Prolog Pietropawłowsk na Kamczatce, Syberia Sierpień 1742 roku Przytłumione krzyki z zewnątrz wyrwały ze snu Łukę Iwanowicza Karakowa. Wygrzebał się z pryczy i sięgnął po strzelbę, którą poprzedniego dnia położył obok. Twarz przecięta postrzępioną raną, która nikła dopiero w gęstej brodzie i powodowała, że lewe oko było zawsze półprzymknięte, drgała nerwowo. W pełni już rozbudzony i czujny znieruchomiał na moment, by ustalić kierunek nadchodzącego ataku, lecz w dobiegających z zewnątrz odgłosach nie było nic alarmującego. Jednocześnie uświadomił sobie, że znajduje się za bezpieczną palisadą ostrogu w Pietropawłowsku, a nie w zimnej, odludnej chacie na dzikiej Syberii. Kiedy twarz przestała drgać, Łuka poczuł silne łomotanie w głowie, niewątpliwy skutek nocy spędzonej na piciu raki z innymi promydziennikami. Podniecone okrzyki i szczekanie psów nadal dochodziły z zewnątrz. Wciągnął przez głowę opończę obramowaną skórą, nie ściągając jej nawet pasem. Na rozczochrane włosy nasunął zgrzebny kaptur i wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Dokuczliwy, przenikający mgliste powietrze deszcz padał z ołowianych chmur, zawieszonych nad zielonymi w sierpniu pagórkami otaczającymi Pietropawłowsk. Nie bacząc na okropną pogodę, mieszkańcy pospieszyli w stronę portu położonego u wlotu Zatoki Awaczyńskiej. Łuka podążył za nimi. Statki wyjątkowo rzadko przybijały do tego najbardziej na wschód wysuniętego południowego krańca rosyjskiego imperium Romanowów. Ukazanie się statku było prawdziwym wydarzeniem. Dopiero kilka tygodni temu Łuka dowiedział się o wyprawie Czirikowa z tego właśnie portu w kierunku Ochocka. Stacjonujący w ostrogu Kozacy zrelacjonowali mu zasłyszane od załogi Świętego Pawła opowieści o podróży 12 Janet Dailey na północne wybrzeże kontynentu amerykańskiego. Potwierdzili lokalne pogłoski o bolszoj ziemli - wielkim lądzie za ciemnymi wodami, a także o podróży, z której ich bliźniaczy statek Święty Piotr nigdy nie powrócił. Może silny sztorm zmusił załogę Świętego Pawła do zawrócenia z rejsu? Łuka bardzo chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tych niezliczonych wyspach, gdzie -jak mu mówiono - wydra morska, tak rzadka na Kamczatce, oraz inne zwierzęta futerkowe występują w wielkiej obfitości. Promyszlennik -łowca futer - on znał ich wartość, a już szczególnie wartość skóry wydry morskiej. Może ona osiągnąć cenę dziewięćdziesięciu rubli, a nawet -jak twierdzono - na chińskiej granicy o wiele więcej. Zbliżając się do nabrzeża, Łuka nie dostrzegł żadnego większego statku zakotwiczonego w zatoce, prócz zacumowanej w doku topornej jednostki, długości najwyżej trzydziestu stóp. Skrzeczące mewy krążyły nad głowami, powiększając hałaśliwe zamieszanie spowodowane przybyciem obcego statku. Wszędzie dookoła ludzie obejmowali dziko wyglądających mężczyzn, ubranych w skóry. Łuka rozpoznał spieszącego z powrotem do ostrogu Kozaka, z którym pił zeszłej nocy, i zatrzymał go. - Skąd to zamieszanie? Kim są ci mężczyźni? - To Święty Piotń Oni nie zginęli! Łuka wpatrywał się w obdartą gromadę czterdziestu mężczyzn, z długimi, niechlujnymi brodami, odzianych w zwierzęce skóry; wielu z nich uśmiechało się bezzębnymi ustami. Statek nie zaginął na morzu wraz z załogą, jak powszechnie uważano. Niektórzy przeżyli. Mogli teraz opowiedzieć historię wielkiego lądu, którą Łuka tak pragnął usłyszeć. Zmieszał się z ocalałymi, wyłapując strzępy rozmów i wpatrując się w ich futrzane okrycia ze skór wydry morskiej, lisa i foki. - Liny nam zerwało i statek uderzył o skały... - ...myśleliśmy, że to Kamczatka... - Nie. Bering nie żyje. Również Łagunow. My... - Okazało się, że to była wyspa... Przystając Łuka zwrócił się do mówiącego. Nie miał on połowy zębów, a te, które zostały, były czarne od szkorbutu. Nie zważając na przykrą woń bijącą od mężczyzny, Łuka wpatrywał się w jego lisie futro. - Gdzie jest ta wyspa? - dopytywał się. - Na wschód stąd, nie wiem, jak daleko - odpowiedział zagadnięty, z widoczną przyjemnością kontynuując opowieść o niefortunnych przygodach, które szczęśliwie miał już za sobą. Alaska 13 - Wypłynęliśmy dziesięć dni temu, ale już na trzeci dzień nasza łódź zaczęła przeciekać. Musieliśmy wyrzucić za burtę większość obciążenia i amunicji, żeby nie nabierać wody. To cud, żeśmy tu dotarli. - Przeżegnał się pospiesznie, z prawej strony na lewą zwyczajem prawosławnych. - Sami zbudowaliśmy ten statek ze szczątków Świętego Piotra. Wszyscy cieśle okrętowi zginęli i... Łuka Iwanowicz Karakow to promyszlennik, a nie żeglarz, interesowało go futro, jakie nosił ten człowiek, i skąd pochodziło, a nie sposób, w jaki dotarł on tutaj. - Czy były lisy na tej wyspie? - Wszędzie. - Nieprzyjemny grymas twarzy rozmówcy odkrył bezzębne dziąsła. - Kiedy po raz pierwszy wyszliśmy na brzeg wyspy, jedynym zwierzęciem, jakie zobaczyliśmy, był lis arktyczny. Były odważne, aż bezczelne - stwierdził, klnąc je siarczyście. - Gdy któryś z nas umierał, nie mieliśmy szans go pochować, bo lisy rzucały się na zwłoki. Nie można ich było odpędzić, a nie mieliśmy dość prochu, żeby do nich strzelać. Byliśmy też słabi. Na początku tylko kilku z nas miało dość siły, by polować. - A co z wydrą morską? - Łuka wskazywał na jednego z ocalonych, ubranego w długi strój zszyty ze skór wydry. - Czy ich też było dużo? - Było ich pełno w wodach otaczających wyspę. - Mężczyzna uśmiechnął się triumfalnie, złapał Łukę za ramię szponiastymi palcami i poprowadził do nabrzeża. - Patrz! Na ziemi leżały stosy futer, rosnące w miarę opróżniania ładowni. Pomiędzy belami skór lisa i foki Łuka rozpoznał ciemne, połyskliwe futra wydry morskiej. Przyklęknął przy jednym ze stosów. Przeciął nożem skórzane sznury i uwolnione futra rozsypały się na ziemię. Podniósł jedno z nich przeciągając dłonią po prawie czarnej sierści i obserwując jej opalizujący, migotliwy blask. Zagłębił palce w miękkiej gęstwinie włosów prawie na cal głęboko, zanim dotknął skóry. Pięć stóp długości i dwie stopy szerokości - była prawie trzy razy większa od skóry sobola. To było futro pierwszej jakości, warte swojej wagi w złocie. Prawdziwe „miękkie złoto". Wszędzie dookoła leżały bele, każda po czterdzieści skór. Rok, może dwa lata temu sam zabił dziesięć wydr morskich na ogromnej krze, która dotarła do wybrzeża Kamczatki. Wtedy Łuka uważał się za szczęściarza. Teraz patrzył na setki skór chciwie i z podziwem. - ...jakieś dziewięćset skórek. Nie licząc lisa i uchatek - dosłyszał Łuka przechwałki mężczyzny. Poczuł ucisk w gardle ze złości i oburzenia. To on był myśliwym. Czy ci żeglarze doceniają fortunę, jaką stanowią te futra? To 14 Janet Dailey on każdej zimy zagłębiał się w dzikie tereny, łapiąc sobole w pułapki, ryzykując życie w bezlitosnym zimnie Syberii, pomiędzy nieucywilizowanymi szczepami wrogich tubylców; to od Czukczów właśnie otrzymał pamiątkę w postaci szramy na twarzy. Powracał z tych wypraw, przywożąc coraz mniej skór, ledwo wiążąc koniec z końcem. - Czy zabiliście wszystkie wydry morskie na tej wyspie, zanim odpłynęliście? Czy jeszcze jakieś zostały? - Wpatrywał się ze złością w mężczyznę, który aż cofnął się pod przenikliwym spojrzeniem ciemnych, głęboko osadzonych oczu i przykrym widokiem bladej, poszarpanej szramy, biegnącej od brwi do brody. - Tak. Powiedziałem ci, że są na całej wyspie. - Mężczyzna w pośpiechu związał belę na nowo. Szybko oddalił się, by znaleźć innego rozmówcę, łaknącego wieści o ocaleniu. Łuka wciąż czuł miękkie, grube futro pod palcami, mimo że jego ręce były już puste. Chciał zadać więcej pytań, ale nie zdobył się na żaden gest, by powstrzymać odchodzącego. Stosy bezcennych futer piętrzyły się przed nim, a szum rozmów wokół wciąż trwał. Jednak uwagę jego zaprzątało już coś zgoła innego. Oczy utkwione miał w dalekim horyzoncie, gdzieś poza krótkim cyplem Zatoki Awaczyńskiej, usiłując dojrzeć, co się kryje poza nim. To dawała znać o sobie krew promyszlennika, burząca się w pragnieniu poznania nieznanego, tam dalej, za jeszcze jedną górą. Ale Łuka Iwanowicz Karakow nie miał żadnej góry przed sobą. Otaczało go morze. Dziś uświadomił sobie, że za szarą, wzburzoną wodą leżał „wielki ląd" nie kończących się gór i rzek, kraina nieocenionych bogactw. Kiedy wpatrywał się w to nieznane, poczuł dojmującą, głęboką - typowo rosyjską- tęsknotę za miejscem, które go wołało. Jego przodkowie przemierzali niziny Syberii i Góry Stanowe, by w pogoni za sobolem dotrzeć do Kamczatki. Stare tereny łowieckie były już prawie wyeksploatowane, ale przed nim rozpościerały się nowe. Nie było powodu bać się odległości. Wrogiem był czas. Miał dwadzieścia pięć lat i młodość poza sobą. Bogactwo, którego szukał, dopiero na niego czekało. Skrzeczące mewy krążyły nad głową, podrywane silnym wiatrem, który owiewał mu twarz morską mgłą. Niskie chmury pędziły w głąb lądu. Wpatrywał się -jak w transie - w miejsce, gdzie ciemnoszare niebo stapiało się z ciemnoszarym morzem. To niewątpliwie dobra wróżba, że znalazł się tutaj w dniu, w którym mógł na własne oczy zobaczyć dowody istnienia wyspy obfitującej w wydry morskie. Alaska 15 Jeszcze wczoraj był zdecydowany nie spędzać nocy w Pietropawłowsku, lecz udać się na miejsce zbiórki członków tegorocznego artelu myśliwskiego. Zamierzał zatrzymać się tutaj tylko po to, by otrzymać błogosławieństwo batiuszki na pomyślne polowanie. Poprzedniego roku zaniedbał tę sprawę i upolował niewiele soboli. Łuka Iwanowicz Karakow nie zastanawiał się nad motywami nagłego impulsu religijnego, który niewątpliwie miał swoje źródło w przesądach, a do pewnego stopnia nawet w chciwości. Podobnie nie czuł nic niewłaściwego w pójściu na popijawę z Kozakami po pobożnej modlitwie w pietropawłows-kiej cerkwi. i ■ ■ г owrót marynarzy ocalałych z rozbitego statku Vitusa Beringa zachęcił Łukę do pozostania w wiosce jeszcze jeden dzień i do uczestniczenia w uroczystości. Ten prazdnik był jednym z najlepszych, wjakich kiedykolwiek brał udział. Jeszcze wczoraj wydawało się, że nie ma tu w nadmiarze mięsa, wódki i tytoniu, a na uroczystości było tego w bród. Gęśle grały do tańca, a opite alkoholem kobiety i dziewczęta z tubylczych chat chętnie towarzyszyły mężczyznom. Podczas zabawy Łuce udało się nawiązać kontakt z wieloma członkami pechowej załogi. Wszyscy, choć w różnym stopniu, potwierdzali opowieści jego pierwszego rozmówcy. Dowiedział się wiele nowego o skalistych, bezdrzewnych wyspach, wyrastających z morza jak gigantyczna zapora i o otaczających je wodach obfitujących w morskie zwierzęta futerkowe. I ej zimy polował na sobole na jałowych, suchych nizinach Syberii i w niektóre pogodne dni obserwował zjawisko trzech pozornych słońc, tworzących łuk ponad słońcem prawdziwym. Miał czas, żeby rozmyślać nad zasłyszanymi opowieściami i przywoływać widok stosów skór złożonych na nabrzeżu. Daleki ląd wzywał go. W czasach swojej młodości przewędrował Kamczatkę wzdłuż i wszerz, a teraz jego dusza wyrywała się na wezwanie lądu poza horyzontem. Poprzysiągł sobie, że tam dotrze - to było jego przeznaczenie. Bogactwo futer, które wymknęło mu się tutaj, na Kamczatce, odnajdzie na tamtych wyspach koło Ameryki. ■ Vi - Cześć pierwsza Aleuci V Wrzesień 1745 roku Wydęte przez wiatr rejowe żagle z nie wyprawionych skór renifera naciągały mocujące je rzemienie. Pozatykane mchem szpary zbudowanego z zielonkawego drewna żaglowca prawie nie przepuszczały wody, gdy jego dziób, prując fale, najpierw unosił się ku niebu, a potem znikał w ich zagłębieniu. Płaskodenna łódź, skonstruowana na wzór statków przeznaczonych do przewożenia towarów na Wołdze, była prawie pozbawiona kilu, dzięki czemu zachowując stabilność na wodzie łatwo dawała się wyciągnąć na brzeg. Z powodu stałego braku żelaza na gwoździe jej zielone deski były umocowane lub raczej „zszyte" skórzanymi rzemieniami, co nadało jej nazwę szytik, od rosyjskiego czasownika szyt', co znaczy szyć. Z zatłoczonego pokładu widać było jedynie wzburzone i posępne Morze Beringa. Stojący w lekkim rozkroku, co pomagało mu utrzymać równowagę przy bocznym kołysaniu szytika, Łuka Iwanowicz Karakow obserwował płaski horyzont na południowym wschodzie. Nie obchodziło go, że szytik nigdy nie był przeznaczony do żeglowania po oceanie. Podobny statek, pod komendą sierżanta kozackiego z garnizonu na Kamczatce, wyruszył przed dwoma laty z ekspedycją na Wyspy Komandorskie, tam gdzie zmarł Bering. Powrócił szczęśliwie ubiegłego lata z bogatym ładunkiem futer, udowadniając wątpiącym swoją przydatność do żeglugi morskiej. Łuka nie należał wtedy do sceptyków. Odmówiono mu szansy dołączenia do załogi szytika Kapiton, dając ją ocalałym marynarzom z załogi Beringa. Nie przeszkadzało mu również, że jego szytik zbudowali ludzie nie mający 20 Janet Dailey wiedzy o budowie statków. Jego własne doświadczenie w tej dziedzinie ograniczało się do konstruowania małych łodzi pływających po rzekach Syberii lub wykorzystywanych do przepraw przez jeziora. Jedynym, który miał do czynienia z morzem, był nawigator i dowódca szytika. Złotnik z zawodu, Michaił Niewodczikow, przybył na Syberię w poszukiwaniu bogactw. Na Kamczatce okazało się, że nie miał paszportu, został więc zmuszony do służby dla rządu jako członek załogi na Świętym Piotrze - statku Beringa. Niektórzy twierdzili - chociaż nie było to całkiem pewne - że Niewodczikow odkrył grupę wysp w pobliżu Ameryki. W kierunku tych właśnie wysp płynął szytik przyjmując południowo--wschodni kurs. Sześć dni wcześniej opuścili ujście rzeki Kamczatki i minęli Wyspy Komandorskie, te same, które już poprzednio były celem wyprawy szytika Kapiton pod wodzą garnizonowego sierżanta. Przychylne wiatry niosły statek w kierunku jego przeznaczenia, ku dziewiczym terenom myśliwskim, czekającym wyłącznie na nich. Belki statku trzeszczały pokonując wysokie fale. Po następnych sześciu dniach te złowrogie odgłosy stały się czymś zwyczajnym i nie wzbudzały niepokoju. Początkowo Łuka wyobrażał sobie, że przepastne wąwozy pomiędzy falami pochłoną statek, ale to on pokonywał ich strome ściany, a następnie w przyprawiający o mdłości sposób sięgał dna wodnej doliny i wynurzał się z niej cało. Łuka czuł lekkie nudności, ale z czasem kołysanie statku przestało mu przeszkadzać. Inni uczestnicy wyprawy nie byli tak odporni. Odór wymiotów mieszał się z cuchnącym zapachem nie mytych ciał. Podczas któregoś z silniejszych przechyłów szytika ktoś jęknął głośno. Łuka spojrzał obojętnie na mężczyznę na wpół opartego o reling. Podtrzymywał on brzuch omdlałymi rękami, głowę miał przechyloną na bok, a z półotwartych ust mazista ciecz sączyła się na brodę i ubranie. Bez specjalnego zainteresowania obserwował Łuka Kozaka, Władimira Szekurdina, przechodzącego między chorymi i zwilżającego im wargi mokrą szmatką. Łuka rozejrzał się po swych towarzyszach łowieckiej wyprawy. Byli to wszystko brutalni, nieokrzesani mężczyźni - w sumie około pięćdziesięciu - zawodowi myśliwi, lecz o różnym pochodzeniu. Niektórzy z nich byli kryminalistami: złodziejami, mordercami, ściganymi przez prawo przestępcami podatkowymi. Inni to zesłańcy lub chłopi pańszczyźniani, uciekający przed Alaska 21 tyranią swych panów. Jeszcze inni, tacy jak on, synowie promyszlenników opanowani żądzą przygody. Przeszłość tych ludzi nie miała dla niego znaczenia. Jego własne życie, pełne brutalności i przemocy, też miało swe ciemne strony. Spojrzenie Łuki padło na wyraziste rysy Kamczadala - oczy pod ciężkimi powiekami i uwydatnione kości policzkowe typowe dla rasy mongolskiej. Dotknął ręką szramy na policzku i poczuł, jak opanowuje go zimna nienawiść do tego pobratymca Czukczy. To właśnie Czukcza zaszlachtował jego ojca i trwale oszpecił jego samego. Garstka Kamczadali należała do wyprawy łowieckiej; przyjęli oni chrzest w cerkwi i tym sposobem stali się równi każdemu mieszkańcowi guberni moskiewskiej. Ale nie dla Łuki - nigdy dla Łuki. Niespodziewanie potrącony z tyłu Łuka obrócił się ze złością, lecz pohamował się widząc Jakowa Pietrewicza Czuprowa, który właśnie próbował odzyskać równowagę na rozkołysanym pokładzie. Wytrzymał długie spojrzenie jego mądrych oczu i krótko skinął mu głową. Reputacja Czuprowa jako myśliwego była mu dobrze znana i Łuka wolał nie zadzierać z mężczyzną o płowej brodzie, który mógł być wybrany na dowodzącego polowaniem. Chwilę przedtem widział, jak Czuprow rozmawiał z nawigatorem. - Kiedy dotrzemy do wyspy? Czy Niewodczikow powiedział? - spytał Łuka. Od czasu minięcia Wysp Komandorskich nie widzieli żadnego lądu, wciąż tylko ciemnoszare morze i niebo, z chwilowymi przebłyskami słońca przez chmury. - Myśli, że nastąpi to szybko. - Mewa przemknęła nisko nad dziobem statku. - Według niego ptaki morskie wskazują bliskość lądu. - Łuka zauważył ptaki w powietrzu, ale rozpoznawał tylko niektóre. Znał się przecież na zwierzętach lądowych, a nie mieszkańcach powietrza i wód. Bliska perspektywa ujrzenia lądu, o którym tak uporczywie myślał przez ostatnie lata, potęgowała emocje. - Czy ty wierzysz temu, co mówi? - Wiatry są stałe i pogoda jest ładna. - Promyszlennik wzruszył ramionami. - On był tutaj przedtem. Ja nie. Na prawej burcie jeden z Kamczadali cierpiących na morską chorobę wołał o wodę. Wyprostowana, wysoka postać Kozaka Szekurdina torowała sobie 22 Janet Dailey drogę przez zatłoczony pokład. Łuka popatrzył lekceważąco na dumną, szczupłą twarz Kozaka i jego porządnie przystrzyżoną brodę. - Czy masz zamiar marnować naszą wodę dla niego Władimirze And-rejewiczu? - zaatakował go Łuka, używając dwóch imion zgodnie z rosyjskim zwyczajem. - Ten człowiek ma pragnienie. - Szekurdin spokojnie szedł dalej. Drogę zablokował mu jednak inny promyszlennik, wielki, mocno zbudowany mężczyzna. - Możesz ją równie dobrze wylać za burtę. I tak się tam w końcu znajdzie. Uśmiech Bielajewa odsłaniał szeroką szparę między przednimi zębami, co nadawało mu głupi wygląd, mimo że małe i przebiegłe czarne oczy nakazywały ostrożność. Szekurdin bezskutecznie próbował przejść obok. - On nie dostanie wody. - Widziałem niejeden raz, jak rzygałeś za burtę. - Kozak nie dał się zastraszyć. - Ale sam chodziłem po wodę, kiedy chciało mi się pić. - Bielajew wciąż się uśmiechał, co wraz z wyglądem jego niechlujnej czarnej brody i okalających usta wąsów przyciągało uwagę do ciemnej szpary między zębami. - Jeżeli ten Kamczadal nie może obsługiwać się sam, wyrzuć go za burtę. Będziemy mieli więcej skór do podziału. Łuka zgadzał się z tym. Wszyscy mężczyźni zaangażowani do tej wyprawy mieli odnieść korzyści wynikające z podziału łupów. Połowa uzysku z polowania należeć miała do dwóch kupców, którzy sfinansowali podróż. Drugą połowę postanowiono podzielić między załogę w równych częściach, z wyjątkiem nawigatora, któremu należeć się miała trzykrotna część, i pieriedowifa - czyli przywódcy - pobierającego dwukrotny przydział; jedną część przeznaczono dla kościoła. Jeśli polowanie będzie pomyślne, część każdego promyszlennika stanowiłaby małą fortunę, wystarczającą na kupienie farmy czy założenie przedsiębiorstwa - lub też, gdy taka byłaby jego wola, na upijanie się przez okrągły rok. - Patrzcie! - ktoś krzyknął. - Co to za czarny kształt na horyzoncie? Zapowiadająca się kłótnia na pokładzie nagle przestała być ważna. Łuka obrócił się gwałtownie, by zbadać horyzont to ukazujący się, to znikający za falującym dziobem szytika. Ktoś wdrapał się po olinowaniu na maszt. Wszyscy czekali w napięciu, słysząc na razie tylko trzeszczenie kołyszącego się statku. Alaska 23 - Czy widzisz coś? - Łuka przepchnął się w kierunku relingu na dziobie. Nieskończenie długie sekundy upłynęły, zanim wyciągnięta ręka wskazała kierunek za prawą burtą - ląd! Wszyscy stłoczyli się po jednej stronie pokładu. Minutę później wybuchły radosne okrzyki na widok górzystego przylądka. Nawet najsłabsi z chorych znaleźli w sobie dość siły, aby przywlec się na dziób i popatrzeć na błogosławiony ląd. Wolno, lecz pewnie, żaglowiec zbliżył się do wyspy. Łuka, jak zwykle przy wkraczaniu na nowe terytorium, czuł wzrastające podniecenie, rodzaj wyostrzonego postrzegania zarówno zmysłowego, jak i umysłowego. Znajdowali się wystarczająco blisko lądu, aby usłyszeć, jak ogromne fale rozbijają się o skalisty brzeg wyspy. Płynąc wzdłuż jej północnej strony Łuka obserwował bezdrzewny teren, gęsto pokryty niską roślinnością. Nawet spomiędzy skał wyrastały trawiaste warkocze. W głębi lądu poszarpane góry układały się w przedziwne kształty, wskazujące na wulkaniczne pochodzenie wyspy. Wyłaniały się ponure i nagie, kontrastujące z dolinami o soczystej zieleni, gdzie wiatr poruszał wysokimi pędami życicy. Wysłano człowieka, aby wysondował dno, podczas gdy nawigator, Niewod-czikow, starając się uniknąć ukrytych od strony północnego brzegu mielizn, opływał na wpół pogrążone w wodzie skały. Skierowali się na południe przepływając obok najdalej na wschód wysuniętego cypla, osłaniającego rozległą zatokę. Pomiędzy wodorostami przy skalistym brzegu widać było bogactwo fauny morskiej. Wiedziony niecierpliwością, by przyjrzeć się wydrom morskim wychylającym głowy ponad wodę, Łuka tłoczył się wraz z innymi mężczyznami przy relingu. To był widok przyprawiający o dreszcz podniecenia każdego łowcę futer. Chmury przesłoniły słońce; Łuka zauważył niewielką zmianę temperatury. Jakby to miejsce, gdzie zimne wody Morza Beringa łączyły się z cieplejszymi prądami Pacyfiku, promieniowało dodatkowym ciepłem. Piskom ptaków towarzyszyły odgłosy łopotania żagli na wietrze i rytmiczne uderzenia fal o kadłub statku. Poszarpane skalne urwiska bieliły się od ptasich odchodów. Obserwując osłoniętą zatokę i jej brzegi Łuka nie zauważał żadnych śladów obecności człowieka, mimo że miał w pamięci opowieści nawigatora o dzikich mieszkańcach tych wysp. 24 Janet Dailey - Sądziłem, że tutaj żyją krajowcy - Łuka podzielił się swoimi wątpliwościami ze stojącym obok Szekurdinem. - Może nie na wszystkich wyspach - odpowiedział Kozak. - Wyspa Beringa nie była zamieszkana, ta również może być bezludna. - To jest duża wyspa-jakieś siedemdziesiąt wiorst długości. Wioski mogą • być z innej strony. - Łuka nie tracił czujności. Nie podobała mu się pewność siebie Szekurdina. Ten mężczyzna miał wszelkie cechy przywódcy. Był inteligentny i doświadczony, jego wysoki wzrost i szczupła budowa ciała wcale nie wskazywały na to, że w rzeczywistości był bardzo silny. Bezsporną odwagę wykazał reagując na wyzwania Bielajewa. Jednak sposób, w jaki traktował Kamczadali na pokładzie, nie dawał Łuce spokoju. Miękkie, skórzane żagle wydęły się na wietrze i statek zaczął oddalać się od wyspy. - Dlaczego się oddalamy? - zabrzmiał szorstki głos Bielajewa. - Tu są wydry. Powinniśmy się zatrzymać. - To typowe dla ciebie, Bielajew - kpił Łuka. - Gdy czegoś chcesz, łapiesz to nie zastanawiając się, czy obok nie ma czegoś lepszego. Komentarz ten powitały wybuchy śmiechu, lecz zaraz przycichły w obawie, że wojowniczy Bielajew może się obrazić. Ale jego brodata twarz przybrała swój zwykły pogodny wyraz. - Jeśli będzie coś lepszego, też to wezmę! - stwierdził. - Przynajmniej to pierwsze nie przeleci mi między palcami, kiedy będę czekał na coś więcej. Szytik oddalał się od mijanej wyspy w poszukiwaniu następnej z łańcucha. Łuka obserwował znikający ląd, pierwszy, jaki widział od wielu dni. Morze nie było jego żywiołem, więc z niecierpliwością, podobnie jak reszta załogi, oczekiwał momentu, gdy wysiądzie z tego zatłoczonego statku i postawi stopę na stałym lądzie. Mitygował jednak swą niecierpliwość, zainteresowany wszystkim co nowe wokół niego. - Tym razem zgadzam się z Bielajewem - powiedział Szekurdin, kiedy Łuka znów wpatrywał się usilnie w morze, by dostrzec kawałek lądu. - Ja rzuciłbym kotwicę w jednej z tych zatok. Łuka spojrzał na dumny profil Szekurdina, cienki, prosty nos, tak smukły jak cała postać właściciela. - Jest rano. Mamy mnóstwo czasu, aby poszukać następnej wyspy. - Zakładając oczywiście, że taka istnieje. Mamy na to tylko słowa Alaska 25 Niewodczikowa - wieśniaka, złotnika, którego jedynym doświadczeniem była żegluga z tym Duńczykiem Beringiem. - Szekurdin mówił półgłosem, rzeczowo. - Musimy uzupełnić zapasy wody pitnej. Ta wyspa stwarzała do tego okazję, zanim popłynęliśmy dalej. Mogliśmy też zaopatrzyć się na niej w świeże mięso. Nie mamy tak wiele zapasów. Jego rozumowanie było trafne i Łuka nie zamierzał otwarcie się z nim kłócić. Zawsze można było znaleźć argumenty popierające ten czy inny punkt widzenia. Wyruszyli w tę podróż z niewielkim zapasem żywności: trochę szynek, zjełczałego masła, żytniej i pszennej mąki, by upiec z niej chleb - na prosforę, suszony łosoś i - co najważniejsze - duży zapas zakwasu do wypieku chleba chroniącego przed szkorbutem. Upolowane zwierzęta i złowione ryby miały uzupełniać ich jadłospis. - Jeśli o mnie chodzi, to chcę zobaczyć więcej tych wysp - stwierdził Łuka. - Dobry myśliwy wybiera najlepsze tereny łowieckie, zamiast zatrzymywać się w pierwszym lepszym miejscu. Szekurdin, ociągając się jeszcze parę minut, opuścił swoje miejsce przy relingu i wmieszał się pomiędzy innych członków załogi. Szytik nadal trzymał się południowo-wschodniego kursu, mewy krążyły nad nim, a kormorany nurkowały w ołowianym morzu łowiąc ryby. Niedługo potem Łuka usłyszał niezadowolone pomruki promyszlenników. Jedną wyspę minęli, a następnej nie było widać. Pochwycił urywki zdań o zmniejszającym się zapasie wody i zrozumiał źródło niezadowolenia. Gdzieś w południe dostrzeżono drugą wyspę. Tym razem - w miarę zbliżania się do niej - załoga obserwowała nie tylko ląd, ale i nawigatora. Łuka czuł napięcie wiszące w powietrzu - mężczyźni czekali, jaka zapadnie decyzja. Ta wyspa wydawała się mniejsza od pierwszej, ale statek zbliżał się w ten sam sposób, płynąc równolegle do poszarpanego brzegu. Kiedy znaleźli się u wejścia do podkowiastej zatoczki, z łachą białego piasku w środku jej łukowatego brzegu, Łuka zobaczył Czuprowa rozmawiającego z nawigatorem. Kilka sekund później wydano rozkaz opuszczenia jednego z grotżagli. Napięcie wśród załogi wyraźnie zmalało, gdy szytik skierował się ku zielonemu urwisku za białą plażą, słychać było śmiechy i pomruki zadowolenia. Posłano człowieka na dziób, by doglądał sondowania dna i baczył na podwodne skały. 26 Janet Dailey - Tu rzucimy kotwicę na noc - powiedział Niewodczikow podnosząc głos, by wszyscy mogli go usłyszeć. - Czy zejdziemy na brzeg? - zakrzyknął jeden z mężczyzn. - Dopiero rano. Czuprow weźmie ludzi, żeby poszukać wody. Wykorzystamy dzień, aby zbadać okolicę i wybrać dogodne miejsce do rzucenia kotwicy na noc. Potem poszukamy najlepszej lokalizacji na przezimowanie. Łuka dostrzegł, że twarz Szekurdina tężeje z gniewu - nie został wybrany do prowadzenia grupy penetrującej brzeg. Łuka aprobował jednak zarówno ostatnią decyzję, jak i wybór przywódców; bardziej szanował doświadczenie i osąd Czuprowa niż tego Kozaka. Kiedy szytik wprowadzono do zatoczki, żagle zostały zwinięte, a drewniana kotwica, obciążona kamieniami, rzucona za burtę. Na gościnnie wyglądającym kawałku plaży nie było śladów obecności tubylców. Popołudniowe godziny nie zostały przeznaczone na leniwy odpoczynek ani na oglądanie lądu. Pamiętając o wyprawie najbliższego ranka, robiono przegląd łodzi, czyszczono strzelby i przygotowywano zbiorniki na wodę. Statek kołysał się na kotwicy pod gromadzącymi się chmurami, fale uderzały o jego boki, by następnie sunąc ku plaży rozbić się o skaliste wybrzeże. Zj nadejściem świtu zaczął się ruch na pokładzie. Łuka przyłączył się do krótkiej kolejki czekających na swoją dzienną rację wody, chcąc jak najszybciej pozbyć się obezwładniającego uczucia senności. Wśród ziewających, przeciągających się, drapiących po brodach mężczyzn słychać było tylko ściszone rozmowy zagłuszane przez fale i wiatr. Kiedy przyszła jego kolej, zanurzył kubek w zbiorniku i podniósł go do ust. Po pierwszym łyku nieświeżej wody spojrzał leniwie w kierunku brzegu, na którym miał już niedługo wyruszyć z poranną ekspedycją Czuprowa. Plaża nie była pusta. - Gdzie jest Czuprow? - krzyknął, cały czas wpatrując się w plażę. - A bo co? - burknął ktoś. - Znajdź go. Mamy gości. - Łuka wskazał ręką trzymającą kubek na dużą grupę tubylców zgromadzonych na plaży. Zapominając, że wciąż czuje suchość w ustach, wetknął ria pół opróżniony kubek w rękę następnego w kolejce mężczyzny i przesunął się do relingu. Alaska 27 Reszta zaskoczonej załogi znieruchomiała wpatrując się w ląd, ktoś krzyknął, by zaalarmować promyszlenników. - Ilu ich tam jest? - spytał jeden z nich. - Wygląda na to, że około setki - zgadywał inny. Tubylcy mieli na sobie przedziwne płaszcze i jeszcze dziwniejsze kapelusze na głowach. Z tej odległości wydawało się, że długie do kostek płaszcze były zrobione z piór i ukazywały tylko bose nogi. Kapelusze miały kształt asymetrycznych stożków, z wysuniętą przednią częścią osłaniającą oczy. Widząc obserwujących ich z pokładu mężczyzn, tubylcy zaczęli wołać w jakimś niezrozumiałym języku, wymachiwać włóczniami, łukami i strzałami. W tym samym momencie Łuka usłyszał bicie w bębny. Dźwięk ten przeleciał mu dreszczem po plecach i zjeżył włosy na karku. - Skąd oni się wzięli? - mężczyzna obok Łuki zastanawiał się głośno. Nikt nie próbował zgadywać. Czuprow wyszedł na pokład, wszyscy rozstąpili się, umożliwiając mu dojście do relingu. Przez małą lunetę obserwował dużą grupę tubylców tańczących na plaży i przebijających powietrze dzidami. Bielajew wepchnął się obok Łuki. - Myślę, że będą atakować. Powinniśmy być przygotowani... Czuprow obniżył lunetę ogarniając teraz wzrokiem całą scenę. - Rozdać strzelby i proch - rozkazał nie odwracając się. Bielajew uśmiechnął się i odszedł od relingu, żeby wykonać rozkaz. Lubił rzeczy i sytuacje, które rozpalają ciało - kobiety, wódkę i walkę. Łuka odczuwał podobną żądzę krwi, ale miała ona swe korzenie w głębokiej, zapiekłej nienawiści. Szekurdin szybko zajął miejsce przy relingu. - Według Niewodczikowa ci tubylcy mieli być przyjacielsko nastawieni, Michaile Aleksandrowiczu - zawołał do nawigatora stojącego za promyszlen-nikami. - Czy nie mówiłeś, że tubylcy na tych wyspach pomogli ci w powrotnej podróży? Łuka obrócił się, żeby usłyszeć odpowiedź nawigatora, chociaż Czuprow nie wykazał zainteresowania. - Tak - potwierdził Niewodczikow. - Zabrakło nam wody do picia. Zdołaliśmy wytłumaczyć nasze położenie jakimś krajowcom w łodzi i oni przywieźli nam dwa pojemniki z foczych pęcherzy. 28 Janet Dailey Patrząc znów na plażę Szekurdin obserwował taneczne ruchy tubylców w kolorowych kostiumach. - Wydaje mi się, że chcą, żebyśmy zeszli na ląd. Patrzcie, w jaki sposób do nas machają. W żadnym wypadku nie są to groźby. - Odwrócił głowę w stronę Czuprowa, lecz było coś wyzywającego w tym geście. - Gdyby nasza grupa zeszła na brzeg z pustymi pojemnikami, mogliby zaprowadzić nas do wody. - Oni są uzbrojeni i mają przewagę liczebną. - Łuka odrzucił tę sugestię. - Kozacy zawsze byli w mniejszości w stosunku do swoich wrogów, ale to nie powstrzymało ich przed marszem przez Syberię i zajęciem jej dla cara. Nasza broń ma ogromną wyższość nad ich uzbrojeniem. Strzelby zawsze zwyciężą włócznie. Każdy promyszlennik na pokładzie walczył kiedyś z wrogimi tubylcami i zawsze był tym, który miał niniejsze szanse. Ale Łuka uważał, że co innego jest znaleźć się w takiej sytuacji, a co innego jej szukać. - Zaczekamy - odpowiedział niewzruszony Czuprow. - Starczy czasu na walkę, jeśli będzie ona konieczna. Nadal słychać było bicie w bębny, ich łomotanie towarzyszyło dzikim tańcom. Wyglądały na spontaniczne, jeden rozbawiony tubylec rozpoczynał taniec, a inni przyłączali się do niego. Kiedy ci byli już zmęczeni, natychmiast zaczynało kilku innych. Cały czas słychać było śpiew, sprawiający raczej wrażenie przekrzykiwania się podniesionych głosów. Wydawało się, że tubylcy celowo doprowadzają się do szaleństwa. - Czy ktokolwiek może ich zrozumieć? - Łuka spytał Czuprowa. - To nie jest język Kamczadali. A może koriacki? - zasugerował, myśląc o innym syberyjskim plemieniu. - Nie. Ja rozumiem koriacki, Czukczów też - odpowiedział ktoś z grupy. - Może to są Aleuci. - Ktoś inny wspomniał plemię tubylców z Syberii, które mieszkało na wybrzeżu i zdecydowanie opierało się płaceniu Rosji daniny. Uwaga ta wywołała odgłosy trwogi w całej kompanii. Wszyscy pospiesznie odbierali strzelby, naboje i proch, które rozdzielał Bielajew. Łuka zaczął ładować i przygotowywać swą skałkową strzelbę, a Czuprow skierował się do ładowni, skąd szybko wrócił niosąc kilka paczek. Z niewielkiej liczby towarów, jakie wiózł statek, na handel przeznaczone były tanie szklane paciorki, materiały na ubrania, narzędzia cynowe i miedziane, marnej jakości noże i igły. Paczki Czuprowa zawierały te dwa ostatnie. Alaska 29 - Co masz zamiar z nimi zrobić? - spytał Łuka. - Dać im w podarunku i może w ten sposób odwieść ich od wrogich zamiarów. - Uśmiech wykrzywił usta Czuprowa, chociaż - jak zwykle - nie odbił się w jego oczach. - Smak ołowiu prędzej zmieni ich zamiary. - Bielajew uniósł z lekka swoją strzelbę, jego grube palce silnie obejmowały lufę. - Jesteś bardziej żądny krwi niż te dzikusy, Nikołaju Dimitrowiczu - pogardliwie skonstatował Szekurdin. - Oni pewnie tu przyszli, żeby handlować. A jeśli mają skóry wydr? Argument ten nie zrobił wrażenia na Bielajewie. Tym razem jego usta wykrzywił paskudny grymas. Uważał, że zabicie krajowców będzie najłatwiejszym i najtańszym sposobem odebrania im skór wydr morskich - jeżeli w ogóle je mają. Takie okrucieństwo ani nie szokowało, ani nie oburzało Łuki. Wystarczająco długo przebywał w dzikich ostępach Syberii, by wiedzieć, że jedyną drogą ocalenia we wrogim środowisku jest zastraszenie tubylców. Łuka uważał to za konieczne. Poza tym nie ufał żadnemu z nich. Wszyscy oni byli podstępni, Aleuci bardziej niż inni. Handlował z nimi, bo musiał, ale wolał, aby żaden z nich nie stał nigdy za jego plecami. Czuprow pozdrawiał tubylców na plaży i wymachiwał paczkami nad głową, aby zwrócić ich uwagę. Wysiłki te odnosiły zamierzony skutek i podniecenie rosło. Bębnienie towarzyszące dzikim skokom stawało się coraz głośniejsze, a przyjazne gesty zapraszające na brzeg coraz wyraźniejsze. Ignorując zaproszenie Czuprow rzucił paczki w kierunku plaży. Kiedy fale wyniosły je na piasek, kilku bosonogich tubylców rzuciło się w ich kierunku. Tworzyli dziwnie ukształtowane skupisko bogato zdobionych kapeluszy. Zawartość paczek wzbudziła podziw grupy - poszczególne przedmioty podawano z ręki do ręki, aby każdy mógł je obejrzeć i wypróbować. Już po chwili krajowcy odwzajemnili się, rzucając na pokład szytika świeżo zabite ptaki. - Oni chcą handlować! - Szekurdin natychmiast próbował przekonać swoich rosyjskich towarzyszy, że od początku właściwie ocenił przyjacielskie intencje tubylców. Krajowcy nadal wykonywali gesty zapraszające do zejścia na ląd. Kołysząc swoją strzelbą Łuka spojrzał z ukosa na Czuprowa. Promyszlennik nadal sceptycznie przyglądał się dzikim harcom tubylców. 30 Janet Dailey - My naprawdę potrzebujemy wody - powiedział cicho. - Tak - ponuro przytaknął Łuka. Czuprow odszedł od relingu. - Opuścić szalupę - rozkazał. Łuka znalazł się w grupie pięciu mężczyzn mających towarzyszyć Czuprowowi na brzeg. Uzbrojeni w strzelby wzięli jeden pojemnik na wodę i weszli do drewnianej łodzi wiosłowej. Czekali na dowódcę. Czuprow wkrótce wskoczył do łodzi zabierając ze sobą większą ilość artykułów handlowych - tytoń i fajki. Łuka i inni chwycili za wiosła: wyruszyli w kierunku plaży. Kilka jardów od brzegu, już na płytkiej wodzie, wciągnęli wiosła i płynęli na grzbietach fal. Ze strzelbą w ręku Łuka przerzucił nogi przez burtę i brnął dalej w wodzie po pas, aby wyciągnąć łódź na piasek. Kilku tubylców ruszyło ku niemu. Łuka znieruchomiał na moment, ale szybko okazało się, że krajowcy chcieli mu pomóc. Przyjrzał się dokładnie ich broni, składającej się z prymitywnych włóczni zakończonych kamiennymi ostrzami i strzał. Szybko podszedł do Czuprowa, gdy ten stanął na piasku. Aleuci, mimo przewagi liczebnej, pojedynczo nie byli groźni, ale w grupie mogli stać się niebezpieczni. Było chłodno. Łuka czuł jednak pot oblewający ciało, kiedy pełni podniecenia, rozgadani w swym dziwnym języku, krajowcy tłoczyli się wokół nich. Oblizał suche wargi i silniej ścisnął strzelbę trzymając palec blisko spustu. Napięta uwaga powodowała pulsowanie krwi w skroniach. Długie płaszcze tubylców zrobione były z ptasich skór - głównie kormoranów, maskonurów i nurzyków - noszonych piórami na wierzch i obramowane futrem morsa. Ich dziwne kapelusze skonstruowane z cienkich pasków drewna, wygiętych i połączonych ze sobą, były jaskrawo pomalowane w pokrętne wzory geometryczne, niektóre nawet przystrojone piórami albo rzeźbionymi figurkami z kłów morsa. Łukę bardziej interesowały jednak twarze przesłonięte kapeluszami. Miały te same co u wielu szczepów syberyjskich mongolskie rysy - grube fałdy oczne, lekko spłaszczone nosy i brązowe oczy. Wielu tubylców nosiło cienkie wąsy i rzadkie brody, ale żaden nie miał gęstej, dużej brody wyróżniającej Rosjan. Tłoczyli się dokoła Łuki i jego towarzyszy jak podniecone dzieci. Tubylcy byli ciekawi wszystkiego. Trajkocząc niezrozumiale wskazywali na jego Alaska 31 ubranie, nóż i buty. Stojąc ramię w ramię w grupie z promyszlennikami Łuka cały czas bacznie obserwował krajowców, uważając na każdą zmianę ich zachowania. Kątem oka zauważył, że Czuprow oferuje gromadzie tytoń i fajki. Oglądali je uważnie, mimo że - co było oczywiste - nie wiedzieli, do czego służą. Jeden z tubylców dał Czuprowowi laskę z głową foki wyrzeźbioną w kości i wykonał gest w stronę jego strzelby. - Nie - odmówił chłodno Czuprow. Łuka dostrzegł gasnące uśmiechy i wyczuł zmianę atmosfery. Twarze Aleutów pociemniały z gniewu. Zobaczył z daleka kilku tubylców gromadzących się przy łodzi na plaży. - Szalupa! - ostrzegawczo krzyknął Łuka do towarzyszy. Stanęli wokół łodzi, zabezpieczając w ten sposób swój jedyny środek transportu zapewniający odwrót. Część krajowców natychmiast zaczęła obrzucać włóczniami drewniane boki łodzi, reszta skierowała zaostrzone kamienne groty ku otoczonym promyszlennifam. Łuka wiedział, że są pozostawieni sami sobie, a ludzie na pokładzie szynka nie mogą im pomóc. Statek zakotwiczono w dużej odległości od brzegu, a jedyna łódź wiosłowa była w ich posiadaniu. Oczywiste, że chcąc dostać się z powrotem na szytik będą musieli utorować sobie drogę siłą. Łuka słyszał złowrogi dźwięk włóczni uderzających o drewniane boki lodzi i zastanawiał się, jak długo wytrzyma ona ten atak. - Ognia! - krzyknął Czuprow. Nie trzeba było szukać celu. Tubylców było wielu i stali blisko. Łuka nacisnął spust i zielone pagórki przy zatoce odbiły echo wystrzału. Krew buchnęła z ręki tubylca stojącego obok Łuki, plamiąc biały piasek. Większość odskoczyła, przestraszona hukiem. Podczas gdy trzech innych promyszlenników szybko ładowało broń, Łuka pomógł dwóm pozostałym wciągnąć łódź do wody i skrzyknął towarzyszy. Tubylcy zaatakowali biegnących przez fale przyboju ludzi. Padły kolejne strzały i ponownie ich grzmiący odgłos wywołał krótką chwilę wahania. Nie było czasu na powtórne załadowanie broni, więc mężczyźni w wielkim pośpiechu gramolili się do łodzi obsypani gradem spadających włóczni. Łuka chwycił za wiosła kierując łódkę w poprzek fali w stronę szytika. Cudem dotarli na pokład prawie bez obrażeń, tylko z drobnymi skaleczeniami. 32 Janet Dailey Natychmiast wydano rozkaz podniesienia kotwicy i rozwinięcia żagli. Łuka starał się utrzymywać równowagę na kołyszącym się statku, a słona woda opryskiwała mu twarz. Obserwował chmury nisko pędzone przez wiatr i myślał, kiedy znowu zobaczy wyspę, cel ich podróży. Tej nocy rzucili kotwicę w jednej z zatok przy pierwszej napotkanej wyspie. Wrogie spotkanie z tubylcami nauczyło ich ostrożności. Wystawiono straż. * Następnego ranka Czuprow zszedł na ląd z uzbrojoną gromadą. Spostrzegli ślady potwierdzające obecność krajowców na wyspie, ale nie spotkali nikogo. Nie znaleźli również źródła wody pitnej w najbliższym sąsiedztwie zatoki. Szytik pożeglował znowu, trzymając się brzegu tak blisko, jak na to pozwalały ostre rafy i skały podwodne, a załoga wypatrywała dogodnego miejsca lądowania. Wraz z zapadnięciem nocy niezadowolenie promyszlenników narastało. Zapas wody pitnej skurczył się do jednej małej beczułki. Mężczyźni, jak to mają w zwyczaju, zaczęli rozmawiać o straconych okazjach, o sprawach, które powinny być załatwione inaczej. Gdyby od razu zatrzymali się na pierwszej wyspie... Gdyby wzięli krajowca jako zakładnika... Gdyby... Nazwisko Szekurdina wymieniano równie często jak Czuprowa. O świcie następnego dnia wyznaczono Łukę do grupy udającej się na ląd, ponieważ jego umiejętność porozumiewania się na migi mogła okazać się przydatna. Tym razem przewodził Szekurdin. Wiatr, omiatający porywistymi podmuchami skaliste góry, był tak silny, że uderzając w brodatą twarz Łuki utrudniał mu oddychanie. Wokół nie było drzew, bo wiatr nie dawał im szansy zakorzenienia się. Gdzieniegdzie Łuka dostrzegał rachityczny krzew, rosnący nisko przy ziemi, z gałęziami rozpostartymi blisko skał, chroniących go przed porywistym wiatrem. Chodzenie sprawiało trudność. Ostre skały wulkaniczne wbijały się w podeszwy butów i kaleczyły, gdy ktoś potknął się lub upadł. Doliny porośnięte były wysokimi chwastami, ostrymi trawami i paprociami. Ta bujna roślinność maskowała gąbczastość tundry - grząskiego, zbitego kompostu 34 Janet Dailey z cienką warstwą wulkanicznego piasku, który przylegał do butów. Każdy krok wymagał wysiłku. Nieliczna grupa zwiadowcza trzymała się na tyle blisko brzegu, na ile pozwalało ukształtowanie terenu, aby nie tracić z oczu wolno płynącego szytika i w razie potrzeby wezwać pomoc. Późnym popołudniem Łuka wdrapał się na czubek bocznej krawędzi wystającej na kształt gigantycznych szponów z poszarpanego łańcucha gór i zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech. Po tylu dniach spędzonych na pokładzie szytika nie był w dobrej kondycji, brakowało mu tchu i sapał z wysiłku. Wybrał miejsce osłonięte od wiatru, gdzie mógł odpocząć. Za skalistym grzebieniem schroniła się też reszta grupy zwiadowczej, gdy po uciążliwej wspinaczce, wyczerpana, osiągnęła szczyt. Poniżej widać było zatokę z połyskującymi grzywami fal oraz ciągnącą się za plażą dolinę. Rozglądając się po okolicy Łuka zauważył biały strumień wody spadający z wysokiej, zielonej skały, który wił się dalej schowany w wysokich trawach doliny, zanim znalazł swe ujście w wodach zatoki. - Patrz. Jest woda - wskazał Szekurdinowi. Zgarbione plecy Kozaka wyprostowały się. - Chodźmy - rozkazał szorstko czując przypływ nowych sił na myśl, że jego wyprawa zakończyła się sukcesem. Łuka westchnął ciężko i podniósł swoją strzelbę. Zmusił obolałe nogi do dalszego marszu, potem poprawił wpijające mu się w ramiona sznury, którymi drewniana beczułka była przywiązana do pleców. Zaczął schodzić ze stromego grzebienia skalnego za Szekurdinem. Mokra trawa była śliska, kiedy mozolnie opuszczali się w dół. Na płaskim terenie ruszyli doliną porośniętą wysoką trawą, gdzie każdy krok powodował uginanie się bagnistego gruntu, a ziemia szczelnie przykryta zielenią falowała jak morze. Łuka jak rasowy myśliwy wypatrywał wokół śladów życia, obecności lisa lub wydry morskiej w skalistej zatoce. Dwa razy natknęli się na ślady stóp krajowców, ale szybko ustalili, że pochodziły one z wczesnych godzin rannych. U podnóża wystającego cypla, który zamykał z jednej strony zatokę, coś niezwykłego przykuło jego uwagę. Zwalniając krok zauważył jakiś ruch pomiędzy nierównościami terenu. Zatrzymał się i uważnie obserwując starał się odgadnąć, czy był to człowiek czy zwierzę. - Aleuta. - Łuka nie spostrzegł, że Szekurdin również przystanął za- Alaska 35 uważywszy jego zainteresowanie tą widoczną z daleka postacią. Reszta zmęczonej gromady wytężyła wzrok. - Czy coś jeszcze widzisz? - Jesteśmy za daleko - potrząsnął głową Łuka. Trudno było coś zobaczyć zza tych pagórkowatych nierówności. - Nie sądzę, żeby on nas już zauważył. - Oczy Kozaka rozbłysły na myśl o nadarzającej się szansie. - Chcę go złapać i zabrać na szytik. Branie zakładników, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo u krajowców, było pospolitą praktyką Kozaków. Zwykle starali się chwytać dzieci wodzów lub ważnych członków szczepu, ale Szekurdin pragnął za wszelką cenę schwytać kogokolwiek. Nisko pochyleni posuwali się przez bagno w kierunku trawiastych wzniesień, wśród których zobaczono krajowca. On jednak zniknął im już z oczu za jednym z niskich pagórków. Kiedy znaleźli się w odległości stu jardów od pierwszego wzgórza, jakaś postać zamajaczyła na szczycie. Łuka zamarł w bezruchu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Wysoka postać okazała się kobietą ubraną w futrzany strój. Miała gołą głowę. Łuka widział czarny połysk jej włosów zebranych z tyłu w węzeł. Przez chwilę trwała nieruchomo jak posąg, po czym Łuka zorientował się, że patrzy prosto na niego. W sekundę później krzyknęła na alarm i zbiegła z pagórka. Szekurdin ruszył do przodu, wzywając gestem, żeby inni szli za nim. Łuka był o krok z tyłu. Gąbczasta tundra uniemożliwiała szybkie poruszanie się. Kiedy dotarli do trawiastych kopców, zobaczyli małą grupę krajowców, głównie kobiet i dzieci, biegnących wzdłuż skał i kierujących się w głąb lądu, do skalistych kryjówek w górach. - To nie ma sensu. - Łuka zatrzymał się, dysząc ciężko. - Przed nocą nie dogonimy ich. Szekurdin niechętnie przyznał mu rację i odwołał pościg. - Ilu mężczyzn było w grupie? - Ja widziałem tylko pięciu - odpowiedział jeden z promyszlenników. - To jest z pewnością ich wioska. - Kozak wskazał na koszyki leżące na ziemi i stojaki do suszenia ryb. - Oni na pewno mieszkają w podziemnych barabara jak Kamczadale. Łuka spojrzał na trawiasty szczyt pagórka, skąd wyłoniła się kobieta. 36 Janet Dailey - Może ktoś jeszcze chowa się w środku. - Trzymając strzelbę w pogotowiu zaczął wchodzić na zaokrąglone podwyższenie. Wzmógł czujność zbliżając się do otworu wejściowego na szczycie kopca. Uklęknął przy wejściu i zajrzał do ciemnego wnętrza. Nic nie poruszało się wewnątrz; nie słyszał żadnego dźwięku poza szumem wiatru w trawach i hukiem fal rozbijających się o brzeg. Sękata kłoda służyła jako drabina. Łuka opuszczał się po niej ostrożnie, na pół oślepiony dymem lampy, która wysyłała migoczące światło do cienistego wnętrza pod nim i wydzielała dużo ciepła. Kiedy postawił stopę na klepisku z ubitej ziemi, pokrywająca podłogę sucha trawa zaszeleściła mu pod nogami. Łuka odszedł nieco od drabiny, potem, obracając się wolno, zlustrował wszystkie ciemne kąty. Barabara była duża, około czterdziestu stóp długości i dwudziestu szerokości. Kości wieloryba jak krokwie podpierały dach z darni, a pionowe słupy wyciosane z drewna wyrzuconego przez morze wzmacniały ściany. Dłuższe stanowiły oparcie dla poprzecznych belek, z których zwisały utkane z trawy maty dzielące wnętrze na części. Łuka zbliżył się ostrożnie, odchylając jedną za drugą matę lufą strzelby. W środku było pusto. Uspokojony zaczął oglądać przedmioty pozostawione w tej ziemiance. Stojąca na specjalnej podstawie kamienna lampa w kształcie misy miała knot z płonącego mchu pływającego w tłuszczu wieloryba i służyła do gotowania oraz ogrzewania wnętrza. Zobaczył kołyskę, naczynia kuchenne, drewniane talerze i kamienne garnki, wiele sprzętów zrobionych z kości i żadnych - co stwierdził ze zdziwieniem - naczyń glinianych. Było też wiele koszyków różnych wielkości - od bardzo maleńkich, z kościanymi igłami w środku, do bardzo dużych. Wszystkie zrobione z trawy i tak mocno splecione, że wyglądały jak wykonane z tkaniny. Większość miała pokrywki z tego samego tworzywa. Łuka podniósł jeden na pół wykończony, cienkie źdźbła trawy sterczały jak frędzelki; po chwili odrzucił go na bok. Przewracając koszyki zaczął szperać w poszukiwaniu jedzenia. - Łuko Iwanowiczu - zawołał Szekurdin z włazu w dachu - czy znalazłeś coś? - Nie. - Łuka ruszył w kierunku prymitywnej drabiny. Nagle ujrzał stojący w cieniu duży kosz, którego przedtem nie zauważył. Kiedy podniósł pokrywę, Alaska 37 zobaczył, że jest tam tłuszcz foczy. Dźwigając kosz, wdrapał się po drabinie. Wychyliwszy się na zewnątrz, wypchnął kosz na darniowy dach. - To wszystko, co tam było - powiedział Szekurdinowi. - Będziemy tu biwakować przez noc - stwierdził Szekurdin, nie wykazując większego zainteresowania zawartością kosza. - Rano zasygnalizujemy, żeby szytik wysłał łódź na brzeg. Korzystając z resztek światła tego pochmurnego popołudnia, napełnili pojemniki wodą ze strumienia i zanieśli je do wioski. Potem szukali na plaży drewna wyrzuconego przez morze. Kiedy zapadł zmierzch, ogień zapłonął w kuchennym dole, w miejscu gdzie barabara była osłonięta od wiatru - mężczyźni skupili się przy nim i żuli tłuszcz. Obejmując pierwszą wartę, Łuka obserwował ciemniejący krajobraz ze swojego punktu widokowego w połowie pagórka. Poniżej błyskał ogień i słychać było chrapanie śpiących. Morze połyskiwało pocięte białymi grzywami, a wiatr poruszał trawy akompaniując szumowi fal. Od czasu do czasu słyszał uderzenia skrzydeł jakiegoś nocnego ptaka i dziwne, prześmiewcze wołania petrela. Chmury rozstąpiły się i Łuka zobaczył poświatę pyłu gwiezdnego na niebie. Siedział w ciszy, zatopiony w intymnych myślach, które często nachodzą człowieka w samotności. Podobne rozmyślania ukształtowały kiedyś jego charakter i spowodowały, że teraz, w wieku dwudziestu ośmiu lat, przepełniony był marzeniami o przyszłości. Swobodnie wędrujące myśli nasuwały mu ciąg skojarzeń - pieśni wiatru w żaglach szytika, skwierczenie płatka śniegu w gorącym popiele, ciepło letniego słońca, a także wysoki z przestrachu dźwięk głosu tej tubylczej kobiety. Zmienił pozycję. Myśl o kobiecie podrażniła go do tego stopnia, że zaczął zastanawiać się nad przyczyną tej irytacji. Czuł się samotny i doszedł do wniosku, że sytuacja ta w naturalny sposób kieruje uwagę mężczyzny ku kobiecie. Wywołał jej obraz przed oczami i zadawał sobie pytanie, dlaczego wciąż jest przy nim. Już przedtem sypiał z tubylczymi kobietami, które budziły w nim nie tylko żądze, lecz również jakieś nienawistne odczucia. Znał tylko takie kobiety. Wyjątkiem była jego matka, która była mglistym wspomnieniem czegoś miękkiego i ciepłego. Delikatność. Teraz nie było w jego życiu nic przypominającego tę miękkość, z wyjątkiem futer - błyszczących skór wydry morskiej; to było to, czego teraz poszukiwał. Alaska 39 się włócznię i natychmiast uderzył kolbą w brzuch napastnika. Kiedy krajowiec zgiął się, Łuka przewrócił go uderzeniem lufy w głowę. Mężczyzna potoczył się po ziemi, by po chwili stanąć niepewnie na nogach, kiwając się jak pijany i szukając swojej broni. Łuka ruszył w jego kierunku chcąc dosięgnąć i unicestwić znienawidzonego przeciwnika, gdy w ostatnim momencie zauważył skierowane ku sobie ostrze włóczni uderzającej z boku. Obrócił się i stanął do walki wręcz. Czuł w żyłach żar walki, bojowy nastrój, który ożywił wszystkie jego zmysły. Jednak siła fizyczna tego mężczyzny była przeważająca i Łuka zmienił pozycję próbując przewrócić się na plecy, by przerzucić napastnika przez głowę. Zanim jednak zdołał wykonać swój plan, krajowiec zerwał się i zaczął biec za kobietami i dziećmi. Łuka rozpoczął pościg. - Zostaw go - krzyknął rozkazująco Szekurdin - mamy naszego zakładnika. Zdyszany Łuka obrócił się i zobaczył młodego mężczyznę, młodzieńca nie więcej niż piętnastoletniego, walczącego zaciekle w zwarciu z dwoma promyszlennikami. Po skończonej potyczce Łuka i pozostali członkowie grupy otoczyli zakładnika, którego twarz wykrzywiona była z bólu, a ręce wykręcone do tyłu. Nagły okrzyk z lewej strony zaalarmował Łukę. Obrócił się szybko. Przy rumowisku głazów, gdzie zapewne ukrywała się w czasie ataku, stała stara kobieta kuląc ramiona, jak gdyby była ranna. Zaawansowany wiek przygiął jej niegdyś wysoką sylwetkę i nadał jej włosom kolor szarych chmur, ale jej opalona twarz była gładka z wyjątkiem linii dokoła oczu. Łuka przyglądał się sznureczkom kropek wytatuowanych na jej policzkach i równoległym liniom biegnącym przez brodę. Tuż pod kącikami ust wystawały ze skóry dwa kawałki kości wielkości guzików. Wreszcie wzrok Łuki padł na długi płaszcz z wydry morskiej. - Skąd się wzięła ta stara kobieta? - pytanie Szekurdina zaostrzyło czujność wszystkich; jej nagłe ukazanie się mogło być zapowiedzią niespodziewanego ataku większej grupy krajowców ukrytych w pobliżu. - Obróciłem się, a ona tam stała - powiedział Łuka. - Na pewno schowała się w tych skałach. Szekurdin gestem nakazał, by dwaj myśliwi przeszukali teren i sprawdzili, czy ktoś się nie ukrywa. W tym czasie kordon straży dokoła zakładnika zacieśnił się. Łuka zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że stara kobieta zamiast uciekać spieszy w ich stronę. Młody tubylec wykrzykiwał coś, co - sądząc 40 Janet Dailey z tonu jego głosu - musiało być ostrzeżeniem. Najbliżej Щщ promyszlennik uspokoił go niezbyt mocnym uderzeniem kolby w głowę. Oszołomiony chłopak upadł na ziemię. Stara kobieta krzyknęła, przycisnęła rękę do głowy, jakby to ona została uderzona, i pobiegła w kierunku chłopca. Szekurdin powstrzymał ją i odepchnął do tyłu. - Idź - machnął ręką, wskazując jej uciekających współplemieńców. Patrzyła na zakładnika nie ruszając się z miejsca. - Idź! Idź z innymi! - nakazywał szybkimi gestami rąk i zniecierpliwonym głosem. Stara kobieta spojrzała na chłopca, potem powiedziała coś do Szekurdina w swym dziwnym języku. - Postawcie go na nogi, żeby zobaczyła, że nic mu się nie stało - rozkazał mężczyznom pilnującym jeńca. Chłopak stanął o własnych siłach. - Widzisz - powiedział Szekurdin do kobiety, pomagając sobie gestami rąk w nadziei, że pojmie jego słowa. - Nic mu nie jest. Idź i powiedz to swoim ludziom. Stała cicho i chyba nic nie zrozumiała. Szekurdin chwycił ją za ramiona, obrócił i popchnął w kierunku oddalających się krajowców. Pchnięcie odrzuciło ją o kilka kroków, ale zatrzymała się i znów zbliżyła. Rozdrażniony jej głupotą Kozak odprawił ją gestem ręki. - Ruszamy - rozkazał. Zanim stanął w szeregu z innymi promyszlennikami, Łuka jeszcze raz rzucił okiem na starą kobietę. Uważał, że jest raczej uparta niż głupia, chociaż nie wiedział, skąd taka myśl przyszła mu do głowy. Nie był zdziwiony, kiedy ruszyła za nimi. - Może to jego matka - zasugerował ktoś. - Jest za stara - odpowiedział inny. Kilka razy usiłowali ją odpędzić, ale za każdym razem cofała się tylko o kilka kroków i zatrzymywała, by dalej za nimi iść. W końcu wszyscy, z wyjątkiem Łuki, przestali zwracać na nią uwagę. Jak zwykle czuł się nieswojo mając tubylca za plecami, nawet jeśli była to stara kobieta. Wciąż wlokła się za nimi, aż dotarli do miejsca, gdzie miała przybić łódź. Kiedy czekali, aż ukaże się szytik, stała trochę z boku, niezmiennie - jak wydawało się Łuce - obserwując chłopaka. Domyślił się, że śledziła, dokąd go zabierają. Gdy pojawił się szytik, Szekurdin zasygnalizował prośbę o łódź. Łuka nie znalazł się w pierwszej grupie promyszlenników wracających na statek z zakładnikiem i stojąc z boku widział; jak zmuszano chłopaka, aby wszedł do łodzi. Kobieta podbiegła do niego jak najbliżej. Alaska 41 - Odejdź, stara wariatko! - Szekurdin odepchnął ją mocno, aż potoczyła się na piasek. Nie spuszczając z niej wzroku Kozak zajął miejsce na dziobie towarzysząc jeńcowi i nakazał mężczyznom na brzegu, by zepchnęli ich na wodę. Kobieta podniosła się, ale Łuka przytrzymał ją, zanim zdołała wbiec do wody i chwycić się krawędzi. Wybełkotała coś i wskazała na pozbawiony żagli szytik zakotwiczony przy brzegu. Potrząsnął głową i zdecydowanie odsunął ją od siebie, nakazując podniesioną ręką, by została na brzegu. Miała zaciśnięte w determinacji usta, ale już nie ponawiała bezskutecznych prób. Obserwował ją przez chwilę, potem upewniwszy się, że nic nie knuje, podszedł do sześciu pozostałych promyszlenników czekających na powrót łodzi. Jednak, gdy rozmawiali o wspaniałych możliwościach polowania na wyspie, nie spuszczał starej kobiety z oczu. Gdy szalupa dotarła z powrotem do plaży, Łuka wyszedł jej na spotkanie. Ledwie dziób dotknął płycizny, stara kobieta przebiegła obok niego i wdrapała się do łodzi, zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać. Opadła na jedno z siedzeń i złożyła przed sobą ręce, wykazując całą postawą stanowczą odmowę ruszenia się z miejsca. Łuka obserwował ją z surową powagą. - Jeśli byłaś tak zdeterminowana, żeby dostać się na pokład szytika, stara kobieto, to zabierzemy cię ze sobą. - Dał znak promyszlennikom nakazujący zostawienie jej w spokoju. Z pomocą drugiego mężczyzny zepchnął łódź na wodę i zajął wolne miejsce obok kobiety. Patrzył na nią, zdziwiony, że nie wykazywała żadnych objawów strachu mając wzrok utkwiony w szytiku, na który zabrano chłopaka. Łuka szacował jej połyskujący ciemny strój z wydry morskiej. Futro miejscami było wytarte, ale skórki ocenił bardzo wysoko. Po przywiązaniu łodzi do szytika Łuka wspiął się na pokład i czekał przy relingu na nową pasażerkę. Zobaczywszy starą kobietę Szekurdin wybuchnął gniewem. - Co ona tutaj robi? Dlaczego nie zostawiliście jej na wyspie? - Upierała się, żeby przypłynąć - odpowiedział Łuka. - A ja myślałem, - kontynuował wypychając starą kobietę do przodu - że może będziecie mieli ochotę obejrzeć jej płaszcz zrobiony ze skór wydry morskiej. Bielajew nie mogąc pohamować ciekawości zbliżył się, by ocenić futro. Potem wziął kobietę pod brodę patrząc jej w twarz. 42 Janet Dailey - Brzydka stara jędza - uśmiechnął się. - Ciekawe, czy ma jeszcze zęby? - Włożył kciuk i palec rozwierając usta kobiety i wtedy ona ugryzła go mocno, sądząc po tym, jak Bielajew zaskowyczał i cofnął skaleczoną rękę. - Ach ty stara czarownico - podniósł dłoń chcąc ją uderzyć, ale stalowy uścisk Czuprowa, który chwycił go za nadgarstek, powstrzymał ten zamiar. - Żadnemu z zakładników nie może stać się krzywda. - Rozkaz skierował do wszystkich. - Nic nie zyskamy, jeśli tubylcy dowiedzą się, że źle traktowaliśmy zakładników. Bielajew z trudem pohamował się i opuścił rękę. Uśmiechnął się pogardliwie do kobiety, a zaraz potem z kpiącym wyrazem twarzy zwrócił się do Łuki: - Następnym razem, kiedy przyprowadzisz krewkie zakładniczki, Łuko Iwanowiczu, upewnij się, że są młode. Stara czarownica, jak ta, nie sprawia mi żadnej przyjemności. - Kobieta jest kobietą. Noce są ciemne. Nie widać twarzy - odparł Łuka i dodał: - A może boisz się, że odgryzie ci coś ważniejszego? Na tę uwagę słuchacze wybuchnęli śmiechem, aż Bielajew zaczerwienił się rzucając piorunujące spojrzenie w stronę Łuki i odwracając się z lekceważącym prychnięciem. Stara kobieta skorzystała z tego incydentu i szybko przeszła przez pokład, zbliżając się do chłopaka. * Tkaczka, jak ją zwano w wiosce, szybko obejrzała Małą Włócznię, żeby sprawdzić, czy nie jest poważnie zraniony. Miał guz na skroni wielkości jajka mewy, ale jego oczy były jasne i czyste. Odbijało się w nich zadowolenie, że była tutaj, aby dzielić jego los. Tak właśnie być powinno. Anaaąisagh. Znaczyło to: zależni od siebie. To był zwyczaj ich szczepu: kiedy rodziło się dziecko, starsza osoba była wyznaczana anaaąisagh wobec niego. Od dzieciństwa Małej Włóczni Kobieta Tkaczka dbała o jedzenie, ubranie i odpowiednie szkolenie chłopca. Wszystko układało się na zasadzie równości. Nigdy nie krytykowano jego nie krytykując jej. Kiedy on odczuwał ból, ona za niego płakała. Kobieta Tkaczka przeżyła już sześćdziesiąt lat, a Mała Włócznia tylko szesnaście, ale byli mocno złączeni węzłem współzależności. Jej kości sztywniały z wiekiem, palce były zdeformowane, jednak zmuszała bolące ręce do plecenia pięknych koszyków z traw, które świadczyły o jej zdolnościach. Wkrótce, za niewiele już lat, Mała Włócznia pomoże jej opuścić ten świat, tak jak ona pomagała mu w poznawaniu go, przy czym będzie tak dbał o nią, jak ona dbała o niego. Tak to właśnie było. Ten obowiązek przywiódł ją na drewniany statek, pomiędzy to dziwnie wyglądające męskie plemię. Wszystko, co przydarzy się Małej Włóczni, musi przydarzyć się i jej. Nie dopełniłaby swojej powinności w stosunku do niego, gdyby tego nie zrobiła. Miała zmęczone nogi, więc usiadła na deskach. Mała Włócznia przyłączył się do niej. Każde z nich wiedziało z doświadczenia, kiedy można zbliżyć się 44 Janet Dailey do drugiego człowieka, a kiedy należy zejść mu z drogi. W przypadku tej grupy mężczyzn, wszystkie znaki widoczne dla wyćwiczonego oka wskazywały na to drugie - wyraz ich twarzy, pulsujące żyły na skroniach, zaciskające się wargi. Siedzieli więc cicho. Kobieta Tkaczka zauważyła, że parka Małej Włóczni została rozdarta w czasie walki. Rozcięcie biegło po zewnętrznej, skórzanej stronie, gdyż strona pierzasta skierowana była do środka, blisko ciała, tak jak to było w zwyczaju, gdy pogoda była ciepła i nie planowano żadnej uroczystości. Żałowała, że nie ma pozostawionych w chacie igieł, żeby ją zreperować. Niebo było zachmurzone. Nadchodził sztorm. Kobieta Tkaczka ukradkiem obserwowała mężczyzn krążących po łodzi i zastanawiała się, dlaczego nie dostrzegają zmiany pogody. Jej wzrok zatrzymał się z niechęcią na wielkim mężczyźnie z czarnym zarostem, tym który wkładał jej palce do ust. Miał zimne, okrutne oczy orła z ciemnymi punkcikami źrenic. Nie ufała mu. Ten, który nie pozwolił jej uderzyć, z włosami koloru małej foki, musi być tu dowódcą, pomyślała. Jeszcze nie wyrobiła sobie o nim opinii. To właśnie jego opisywał mąż córki, który wczoraj przypłynął z wysp Agattu, aby ich ostrzec przed najeźdźcami uzbrojonymi w grzmiące kije. To jego wioska odtańczyła powitalny taniec na cześć cudzoziemców, ale kiedy ten mężczyzna sprowadził swoich wojowników na plażę i otrzymał w prezencie bardzo cenny, pięknie rzeźbiony kij z kłów morsa, nie chciał oddać w zamian swojego żelaznego kija. Był to zły znak. Według męża jej córki on wykrzykiwał coś głośno i jego groźne kije czyniły wtedy okropny hałas - głośniejszy niż grzmot. A kuzynowi, który stał za blisko, zrobiła się od tego dziura w ręce. Kobieta Tkaczka uważała, że ten jasnowłosy mężczyzna nie szanuje zwyczajów jej plemienia. Zastanawiała się ze strachem nad dalszym losem. Prawdopodobnie statek popłynie do wioski porywaczy, którzy uczynią ich oboje niewolnikami. Mała Włócznia był młody i silny, ale ona czuła się stara i niewiele było już z niej pożytku. Może nie zatrzymają jej u siebie. Kiedy ta myśl przemknęła jej przez głowę, spojrzała na mężczyznę ze szramą. Blizna przecinająca jego twarz nadawała mu złowrogi wygląd. Mimo widocznej żądzy mordu w jego oczach pamiętała, że nie wyrzucił jej z łodzi. Dzięki niemu również inni mężczyźni nie protestowali przeciwko jej obecności. Alaska 45 Wiatr przybrał na sile, Kobieta Tkaczka skuliła ramiona i wcisnęła głowę w kołnierz parki. Sztorm zbliżał się do tego obcego statku czarną ścianą. Dopiero teraz ci dziwnie ubrani mężczyźni zauważyli niebezpieczeństwo. Słuchając okrzyków i nie rozumiejąc słów, wyczuwała desperację w ich głosach i patrzyła, jak w panice biegają po statku. Zastanawiała się, czy oni nie przybyli z Alyeska - stałego lądu Alaski. Na pewno nie pochodzili z tych wysp; wiedzieliby wtedy, jak szybko uderza sztorm, i mogliby przewidzieć jego nadejście, zanim wiatr zmieni morze w kipiel. Fale rzucały statkiem na wszystkie strony. Drewno wydawało śmiertelne jęki. Usłyszała krzyk i zobaczyła odpływającą małą drewnianą łódkę, za którą ciągnęły się po wodzie liny. Deszcz spadł tak ulewny, że przemoczył wszystkich i wszystko. Kilku mężczyzn sprowadziło ją i Małą Włócznię pod pokład. Sztorm szalał nadal i szytik kołysał się bezradnie po wzburzonym morzu, pędzony przez huraganowy wiatr coraz dalej od łańcucha wysp. Tylko nawigator, jego zastępca i Czuprow zostali na pokładzie, starając się kontrolować statek. Zielone belki kadłuba szytika trzeszczały i drgały bezustannie. Cały czas ktoś pracował przy pompach. Małe pomieszczenia we wnętrzu statku śmierdziały suszoną rybą, nie mytymi ciałami i wymiotami. Jednak nikt nie ośmielił się wyjść na pokład, żeby nie zmiotły go za burtę rozszalałe fale. Kiedy w ciągu dnia siła sztormu nie zmniejszała się, nerwy załogi były napięte do ostateczności. Łukę ogarnęło poczucie bezradności, wściekłości na to piekło, które wydawało się nie mieć końca. Nie mógł uwierzyć, że po tak dalekiej podróży nie wydrze tej ziemi bogactw, których poszukiwał. Do szaleństwa doprowadzała go niemożność działania. Nie wytrzymywał siedzenia w ciemnej, śmierdzącej ładowni, słuchania drżenia i jęków statku, myślenia o tym, ile jeszcze trzeba będzie wycierpieć, zanim usłyszy trzask drewna i poczuje, jak fale zamykają mu się nad głową. Wstając przytrzymał się poprzecznej belki, aby zachować równowagę przy dzikim kołysaniu szytika. Kierując się w ciemności do beczułki z suszonym łososiem potknął się o jakieś ciało. Noga w wysokim bucie kopnęła go w odwecie. Łuka ze złością oddał kopniaka i ruszył dalej. 46 Janet Dailey - Czy ktoś jest głodny? - podniósł pokrywę i wyjął garść suszonej ryby. Jakiś głos odpowiedział twierdząco i Łuka rzucił kawałek ryby w tym kierunku. Dobiegł go cichy jęk. - Chcesz? - zaproponował Łuka, podając suszonego łososia na wpół leżącemu człowiekowi. Mężczyzna otworzył oczy, popatrzył na rybę i jęknął znowu. Jego brzuch drgał konwulsyjnie, wyrzucając z siebie resztki zawartości spływające wolno po brodzie. Łuka parsknął szyderczo i poszedł dalej. Zatrzymał się przy Szekurdinie, który wyglądał o wiele lepiej niż reszta kompanii. Wzrok jego spotkał się z pustym spojrzeniem zapadniętych oczu Kozaka. - Lepiej jedz coś, jeśli jesteś w stanie - poradził mu Łuka. Szekurdin wyciągnął rękę, wziął kawałek łososia i podniósł go do ust. Odgryzł suchy, długi pasek. - Daj trochę zakładnikom. Łuka buntował się wewnętrznie przeciwko obdzielaniu dzikusów skąpymi zapasami żywności, ale pamiętając o zasadzie, że należy dobrze opiekować się zakładnikami, z irytacją skinął głową. Zauważył dwójkę tubylców skuloną w kącie i szedł w ich kierunku manewrując między leżącymi ciałami. Mocno oparty o belkę podawał im kawałki suszonego łososia. Chłopak odwrócił od widoku ryby chorobliwie bladą twarz, walcząc z atakiem mdłości. Łuka rzucił mu kawałek na kolana. Kiedy usiłował podać jedzenie starej kobiecie, nagle zachwiał się i poleciał przed siebie przy nagłym przechyle bocznym szytika. Upadając uderzył o coś głową i przewrócił się na bok. Pociemniało mu w oczach. - Ta kobieta jest stara - wyrosła przed nim postać Bielajewa. - I tak umrze, więc po co ją karmić? - Głupi jesteś, Bielajew - zadrwił Łuka. Szytik zaczął płynąć bokiem do fali i woda wlewała się do luku.- Prawdopodobnie wszyscy umrzemy. Błysnął metal, kiedy Bielajew wyciągnął nóż z pochwy przy pasie. - To zabijmy ich teraz. Jeśli my mamy umrzeć, to niech oni umrą pierwsi. Łuka zobaczył w twarzy Bielajewa szaleństwo osaczonego zwierzęcia, dziką gwałtowność wywołaną strachem przed zbliżającą się śmiercią. Chociaż uważał, że nie był to właściwy czas na zabijanie zakładników, nie miał zamiaru ryzykować życia, aby ich chronić. Ci tubylcy nie byli niezastąpieni, można było wziąć innych zakładników. Stał nieruchomo, kiedy Bielajew rzucił się w kierunku kobiety i chłopca. Alaska Al Z mroku wyłonił się nagle Szekurdin i stanął pomiędzy Bielaje-wem a zakładnikami. - To są moi więżniowe i ja zdecyduję, kiedy mają umierać. - Z drogi Kozaku - Bielajew chciał go odepchnąć. Z nieoczekiwaną szybkością Szekurdin rzucił się na Bielajewa sięgając po jego nóż. Obaj upadli. Łuka usłyszał stukot noża skaczącego po deskach i zorientował się, że Bielajew został rozbrojony. Ciała przewalały się po podłodze w ciemnościach. Ciasnota ładowni dawała przewagę większemu, bardziej umięśnionemu Bielajewowi i nie pozwalała Szekurdinowi na wykorzystanie jego wspaniałego refleksu. Po kilku minutach Bielajew pokonał go i usiadł na nim okrakiem, ściskając mu gardło rękami. Żądza mordu wykrzywiła twarz Bielajewa, kiedy dusząc Szekurdina starał się wydrapać mu oczy rozczapierzonymi palcami. Łuka nie mógł siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak siły opuszczają Kozaka. Zabicie kolegi promyszlennika równało się morderstwu. Podniósł się i łapiąc Bielajewa ręką za szyję wygiął go do tyłu, usiłując odciągnąć od gardła ofiary. Wreszcie poczuł palce Bielajewa wpijające się w jego ramię zamiast w gardło Szekurdina. Łuka rzucił Bielajewa na ziemię, a gdy ten usiłował wstać, posłał go kopniakiem z powrotem na podłogę. - Kozak ma przyjaciół, którzy chętnie zobaczą twojego trupa - ostrzegł Łuka i ukląkł. Jego palce wyczuły słabe uderzenia pulsu pod brązową brodą. - Masz szczęście, Bielajew. On żyje. Odzyskawszy przytomność Szekurdin poruszył się i masując gardło usiłował złapać powietrze. Łuka wstał i schylił się po nóż Bielajewa. Szekurdin siedział ze zgarbionymi ramionami, usiłując oddychać. Mijając go, Łuka podszedł do Bielajewa i oddał mu jego własność. - Schowaj to. Niechęć zabłysła w oczach Bielajewa, ale włożył nóż do skórzanej pochwy. - Zapłacisz za to, Bielajew - odezwał się ochryple Szekurdin. - Cały się trzęsę ze strachu - przedrzeźniał zaczepiony. Rzucił złe spojrzenie na Łukę i wymamrotał ze złością: - Powinieneś pozwolić mi go zabić. Odwracając się, Łuka zobaczył nienawiść w oczach Szekurdina, pełznącego z powrotem na swoje poprzednie miejsce. Domyślił się, że pokonany w walce Kozak wolałby śmierć niż upokorzenie porażki. Teraz już promyszlennicy nie 48 Janet Dailey wybiorą go pieriedowikiem, przepadła okazja zdobycia syberyjskiej sławy jako przywódcy polowania. W ciemności ktoś szeptał modlitwę, ale jej dźwięki nie miały dla Łuki znaczenia. Pamiętał wprawdzie ikony w cerkwi w Pietropawłowsku i duchownych w czarnych sutannach, wiedział, że Bóg mieszka w świątyni, ale nie czuł jego bliskości tutaj, na tym piekielnym statku. Byli osamotnieni i zdani na siebie. Jeśli ten sztorm nie skończy się szybko, prawdopodobnie zwariują i pozabijają się wzajemnie. Nawet on sam nie był pewien, czy zniósłby jeszcze jeden taki dzień. W nocy wiatr stracił swój impet i Łukę zbudził deszcz, po prostu deszcz. Wyszedł na pokład, aby zmyć z siebie smród luku - smród, który również miał w sobie zapach szaleństwa. Nawigator przyjął kurs na wyspę. Czuprow przystanął przy nim. - Nie mamy wyboru. Jeśli znajdziemy wyspę, będziemy musieli poszukać zimowiska, aby wyciągnąć szytik na brzeg. Straciliśmy kotwicę i szalupę-Zaśmiał się krzywo. - Dostaniemy się tam z bożju pomoszcziu. Łuka spojrzał na dwoje Aleutów na pokładzie w momencie, gdy stara kobieta obróciła się z uśmiechem na twarzy. Jej palec wskazywał coś za lewą burtą. - Attu - powiedziała. Daleko na horyzoncie Łuka zobaczył górzysty cypel tej wyspy. Dotarli do niej po parogodzinnym żeglowaniu. Kiedy przedtem badali wyspę, którą Tkaczka nazywała Attu, widzieli zatokę nadającą się do zimowania. Odszukali ją, zaczekali na przypływ i wyciągnęli swój płaskodenny statek na piasek. Nawigator Niewodczikow był niekwestionowanym autorytetem na morzu. Teraz, kiedy byli na lądzie, promyszlennicy wybrali swojego własnego przywódcę - Jakowa Pietrewicza Czuprowa. Już pierwszego wieczoru Czuprow odprawił modły do świętego patrona ich wyprawy, a potem nakazał upieczenie chleba z racjonowanych zapasów maki i cennego zakwasu. Wśród załogi krążyły dzbanki z odwarem zrobionym ze sfermentowanego ziarna. Kiedy mieli już pełne żołądki i zaróżowione od alkoholu oczy, życie znowu nabrało kolorów; pili więc wychylając toasty na cześć morza, przez które nie będą musieli płynąć aż do następnego roku, do powrotu z lukami wypełnionymi skórami wydry morskiej. Pijąc śpiewali i tańczyli po kozacku, wyrzucając nogi do przodu i kręcąc się dookoła. Alaska 49 Następnego ranka Czuprow wraz z Łuką poprowadzili starą kobietę w kierunku przeciwnym do miejsca postoju statku. Ofiarowali jej chustkę, metalowe igły i naparstek, pokazując, jak używać tego ostatniego. Łuka wytłumaczył jej na migi prośbę Czuprowa. - Wracasz do swojej wioski - dotknął jej ramienia, potem wykonał palcami gest, jakby szedł w stronę gór. - Powiedz swoim ludziom - rękę skierował do ust - że nasz przywódca chce z nimi mówić. On chce z nimi wymieniać towary. Łuka wątpił, czy kobieta zrozumiała go, mimo że potakująco kiwała głową. Starał się wyjaśnić, tak prosto jak potrafił, że chłopak tymczasem zostanie z nim i będzie uwolniony, kiedy ona wróci z ludźmi z wioski. Nie znając dystansu, który dzielił wioskę od zatoki, dał jej trochę zabranego z chaty tłuszczu foczego i pojemnik wody. Obserwował, jak szybko szła w stronę poszarpanych skał. - Czy myślisz, że ona wróci? - spytał Czuprow. - Mamy chłopaka. Ktoś po niego przyjdzie - stwierdził Łuka. - To tylko kwestia, czy oni przybędą z włóczniami, czy bez nich. Z Kilka prześwietlonych słońcem chmur płynęło po niebieskim niebie, a wody zatoki odbijały i pogłębiały ten kolor aż do barwy głębokiego błękitu. Wyspy wzdłuż cieśniny pokryte były bujną letnią zielenią. Pracujący w pobliżu kamienistej plaży Zachar przerwał swoje zajęcie i otarł pot z czoła patrząc na nie dokończoną łódź. Cisza aż dzwoniła w uszach. Zachar spojrzał w kierunku zniszczonych pali ostrokołu wysokiego fortu i nie zauważył dużego ruchu. Fort wydawał się teraz opustoszały, gdyż prawie wszyscy z dwustu Aleutów wyjechali, aby rozpocząć letnie polowanie na wydry. Zgrzany i spragniony podszedł do kubła i zaczerpnął wody. Wypił połowę, a resztę wylał sobie na kark, pozwalając, by spływała pod jego muślinową koszulą i chłodziła mu skórę. Trochę odświeżony zawiesił czerpak na drewnianej krawędzi kubła i rozprostował zmęczone mięśnie ramion i pleców. Potem ją zobaczył. Bezszelestnie, z cichym brzękiem miedzianych bransoletek na kostkach nóg, szła przez plażę do niego. Wydawało się, że na chwilę stracił władzę w całym ciele, potem jednak wszystkie jego zmysły zbudziły się naraz. Czuł nawet, jak serce pompuje krew. Córka Kruka stanęła tuż przed nim trzymając prosto głowę i spojrzała w górę na jego twarz. - Zachar jest zajęty? - Nie. Odpoczywałem. - Spojrzał w stronę fortu, ale nie było tam nikogo, kto mógłby zobaczyć, że próżnuje. Strumień energii przepłynął przez jego ciało, wypierając zmęczenie. - Cały czas czekałem, żeby się z tobą zobaczyć. Alaska 239 - W ostatnich tygodniach często ją widywał, ale dla niego nigdy tych spotkań nie było za wiele. Z uśmiechem spojrzała na rozporek w jego spodniach. - Zachar jest jak młody wojownik. Zawsze gotów. Objął ją poufale i zaśmiał się. Zawsze tak się czuł przy niej. - Chodź. Usiądziemy w cieniu - powiedział, prowadząc ją ku ciemnej smudze. Kiedy usiedli, Córka Kruka przesunęła się na bok i oparła ramieniem o łódź, ale wciąż była bardzo blisko niego, tak blisko, że Zachar czuł jej zaokrągloną pierś na swojej ręce. Zaczął głębiej oddychać przypominając sobie jej nagie ciało, te giętkie ruchy, ten żar, te podniecające wymagania. - Wieś Zachara jest spokojna. Czy wszyscy zjadacze ryb odpłynęli, żeby polować na wydry? - Tak. - Gładził jej rękę pod szerokim rękawem ubrania ze skóry kozła. - Czy Zachar idzie polować? - Czy brakowałoby ci mnie, gdybym odpłynął? - Tak. Zachar daje mi dużo ładnych rzeczy. - Naszyjniki z koralików, miedziane bransoletki i srebrne kolczyki - to wszystko były prezenty od niego. Podarunki. Tyle tylko dla niej znaczył. Zachar wiedział o tym i nie łudził się, że usłyszy inną odpowiedź. Ale przykre były to słowa. Jego ręka automatycznie zaprzestała pieszczot. - Czy Zachar odjedzie? - Córka Kruka obserwowała go uważnie. Jej baczny wzrok uświadomił mu, że przez cały czas się w nią wpatruje. - Nie. - Uśmiechnął się blado. - Nie będę polował tego lata. Zostanę w osadzie z innymi. - Oparł głowę o nie dokończoną łódź i objął kolana rękami, patrząc obojętnie na wolno przesuwające się chmury. - Zachar wygląda smutny. Czy jesteś nieszczęśliwy z powodu Kruka? - Oparła się o niego i przesuwała rękę po jego nodze, coraz wyżej i wyżej. Zachar złapał jej rękę i przykrył swoją. Obrócił się do niej twarzą, z wzrokiem pełnym pożądania. - Jeśli chcesz mnie zrobić szczęśliwym, Kruku, to zacznijmy żyć razem. Chcę, żebyś była moją kobietą. - Teraz, kiedy już wyartykułował myśli, które od tak dawna krążyły mu po głowie, Zachar wiedział, że właśnie tego chce. - Jakie zwyczaje panują u twojego ludu? Czy mam zanieść podarunki twoim rodzicom? Jestem gotów zrobić to zaraz. Co mam im przynieść? Ona cofnęła rękę i odsunęła się z lekka. 240 Janet Dailey - Nanuk będzie zły, kiedy wróci na swoim statku. - Nanuk prędko nie wróci. Dopiero następnego lata, gdyż popłynął na Kodiak. Nie miałby nic przeciwko temu, żebyś była moją kobietą. Córka Kruka wiedziała, że wiadomość o nierychłym powrocie Nanuka zainteresuje jej ojca i innych wodzów klanu. Baranów był odważny i dzielny. Nie mieliby ochoty spotkać się z nim w bitwie. Ani przez chwilę nie brała poważnie propozycji Zachara. Gdyby była jego kobietą, przestałby jej dawać prezenty. Jej obowiązkiem byłoby spać z nim, a żyjąc z obcym, straciłaby pozycję w swoim szczepie. Nic nie zyskiwała zgadzając się na to. Ale co ważniejsze, Córka Kruka znała plany swoich ludzi. Przed końcem lata rosyjska wieś miała być zniszczona. Inne szczepy przyłączyłyby się do jej klanu, aby zaatakować razem. Wystarczająca ilość strzelb i prochu, pochodzących z handlu z Boston men, była już ukryta w domach. Czekali tylko, aby uderzyć z zaskoczenia. Ona i inne kobiety Tlinkitów, którym Rosjanie pozwalali swobodnie wchodzić do fortu, aby z nimi spać, donosiły o wszystkim, co tam widziały i słyszały. Patrzyła na tego głupiego Metysa, na jego głodne spojrzenie, z rozbawieniem i pogardą. Już wkrótce będzie nieżywy, a jego głowa zatknięta na słupie wbitym w ziemię. - Kruk nie może być kobietą Zachara - poinformowała go chłodnym głosem. - Kruk będzie przychodziła odwiedzać Zachara, tak jak przedtem. Powoli skinął głową i odwrócił wzrok, ale ona dostrzegła grymas jego ust, znak hamowanych silnych emocji. Szybko i zręcznie podniosła się. - Zachar nie chce być z Córką Kruka. Córka Kruka nie zostaje. Słyszała szuranie jego butów o ziemię, kiedy wstawał. - Nie idź. - Złapał ją za ramię. Spojrzała na niego zuchwale. - Córka Kruka nie lubi takiego Zachara jak dzisiaj. Córka Kruka wróci, kiedy Zachar szczęśliwy. Przez chwilę myślała, że zaraz rozpocznie kłótnię, potem jednak chęć walki opuściła go. - Za dwa dni będzie uroczystość, obchody Świętego Dnia. - Puścił jej ramię. - Nikt nie będzie wtedy pracował. Będzie prazdnik, śpiewy i tańce. Czy przyjdziesz, Kruku? Uśmiechnęła się zagadkowo. - To będzie za dwa dni - powtórzyła. Alaska 241 -Tak. - To szczęśliwy moment - powiedziała, a on skinął głową. - Może Córka Kruka przyjdzie. Odchodząc od niego Córka Kruka ostentacyjnie nie okazywała pośpiechu. Kiedy dotarła do lasu, przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej znaleźć się w letnim obozie swojego klanu i powtórzyć, czego się dowiedziała. Czy mógłby być lepszy moment do zaatakowania rosyjskiej wsi niż dzień ich święta. zachar szedł wolno przez plac machając pustym kubłem, który obijał mu się o nogi. Skierował się ku otwartej bramie i oborom za zatoczką. Drzwi i okna baraków stały otworem, ich zabezpieczenia podniesiono do góry. Ze środka dochodziły głośne chichoty kobiet aleuckich, radośnie przygotowujących się do święta. Zachar widział dziecinne kołyski wiszące na ścianie. Przy kuchni kilku promyszlenników opierało się na swoich strzelbach, śmiejąc się i głośno rozmawiając. Kiedy zbliżył się do bramy, pomachał strażnikowi siedzącemu na wysokim wale fortu. Z powodu rany ten Rosjanin był tymczasowo zwolniony od ciężkich prac i miał łatwe zajęcie strażnika. Podniósł rękę w odpowiedzi na pozdrowienie Zachara. Widać było dym unoszący się z fajki, którą trzymał w ręku, i broń leżącą na kolanach. Wychodząc poza ostrokół, Zachar rzucił okiem na bajdar z trzema promyszlennikami, który zaraz zniknął za jedną z małych wysepek. Ta trójka stanowiła część wyprawy myśliwskiej, wysłanej po świeże mięso focze i dzikie gęsi na potrzeby uczty. Zachar skinął głową na powitanie innemu ze swoich towarzyszy, który brodził w płytkiej wodzie zatoczki, aby sprawdzić sieci rybackie. Szedł dalej w kierunku obór. Skąpany w słońcu dzień prowokował do lenistwa. Zachar i wszyscy dokoła czuli się odprężeni i w wesołych nastrojach. Każdy cieszył się dobrze zasłużonym dniem wypoczynku. Przeszedł obok Aleutki zajętej zbieraniem jagód. Przed nim biało-czarne cielę skakało po wybiegu, ale na widok Zachara uciekło do matki. Cętkowane bydło nie zwracało na niego uwagi, kiedy przechodził obok ogrodzenia z drągów. Stukanie dzięcioła gdzieś w głębi lasu nagle ustało. Usłyszał krzyk z oddali, po którym natychmiast zabrzmiały uderzenia w żelazny pierścień na osiedlu ogłaszające alarm. Zawracając, Zachar rzucił pusty kubełek i pobiegł w kierunku fortu. Huk wystrzałów przerwał ciszę. 242 Janet Dailey Zatrzymał się na widok Kołoszy zgrupowanych przy osłoniętych palisadą barakach. Wyglądali okropnie w swoich groteskowych maskach zwierząt o błyszczących oczach, zakrzywionych dziobach i długich kłach. Zanim zdołano opuścić ochronne zamknięcia, strzelby Kołoszy były już w otworach okiennych i coraz więcej wojowników wyłaniało się z lasu z zapalonymi smolnymi pochodniami, które rzucali na dachy. Kiedy Zachar pobiegł w stronę skórzanych łodzi na brzegu, zobaczył łodzie wojenne z następnymi Kołoszami, tym razem noszącymi maski demonów. Nie uzbrojony, bez szans na dostanie się do zabarykadowanego teraz fortu lub ucieczkę wodą, Zachar odwrócił się i pognał z powrotem w kierunku obór. Zwierzęce okrzyki wojenne rozdzierały powietrze, mieszając się z wrzaskami dochodzącymi zza palisady. Z gęstwiny wyszła Aleutka z dzieckiem na rękach, jej twarz wyrażała przerażenie i bezradność. - Kołosz! - krzyknął Zachar. - Biegnij! Schowaj się w lesie! Wrzasnęła wskazując na coś za jego plecami i pognała w gęstwinę. Zachar spojrzał przez ramię i zobaczył goniących go czterech Kołoszy z włóczniami. Omijając krzaki, gdzie zniknęła kobieta, rzucił się w kierunku mocno zarośniętego skraju lasu, usiłując dostać się tam, zanim dosięgną go napastnicy. Czuł, że serce mu niemal pęka. Zanurkował w gęstym poszyciu, przedzierając się na czworakach przez kolczaste krzewy i gęste paprocie. Jego prześladowcy wpadli w gęstwinę za nim. Zachar szukał gorączkowo kryjówki, aż zobaczył powykręcane korzenie dawno zwalonego świerku. Wpełznął szybko do czarnej dziury u podstawy ogromnego pnia, uniesionego do góry przez szeroko rozpostarte korzenie. Przywarł do ziemi. Będąc już bezpieczny, leżał bez ruchu i przełykał ślinę, aby nie zdradził go zbyt głośny oddech. Słyszał hałas w zaroślach. Byli blisko, bardzo blisko. Wstrzymał oddech, gdy nagle usłyszał odbijający się echem wystrzał armatni z fortu. Szelest zarośli był coraz słabszy, aż wreszcie ustał zupełnie. Zachar odczekał jeszcze chwilę, zanim wychylił się z przejmująco wilgotnej jamy. Wystrzały armatnie słyszał jeszcze kilkakrotnie. Cicho przedzierał się ku skrajowi lasu stykającemu się z osadą i ostrożnie wyjrzał, żeby zobaczyć, czy atak został odparty. Ciemny dym wydobywał się ze wszystkich budynków, a żółte języki ognia tańczyły na dachach. Zachar widział, jak trzech promyszlenników zeskoczyło Alaska 243 z pierwszego piętra. Jeden z nich, był to ranny już wartownik, został przeszyty włócznią Kołosza. Drugiego otoczono i przecięto mu gardło. Ostatni promyszlennik wylądował szczęśliwie i biegł w stronę lasu, ale goniony przez Kołoszy, potknął się i upadł. Rzucili się na niego, zanim zdążyć wstać, i odcięli głowę. Dwadzieścia przerażonych Aleutek z dziećmi uciekało z płonących baraków i wpadło prosto w objęcia Kołoszy. Dzieci brano za nogi i rozbijano im głowy o twardą ziemię, a ciała wrzucano do wody. Jeden z wojowników krzyknął coś i wskazał drzewa, wśród których schował się Zachar. Zobaczono go. Szybko cofnął się w głąb lasu i raz jeszcze udało mu się umknąć prześladowcom. Przypadkiem natknął się na kobietę aleucką z dzieckiem. Powiedział jej, żeby schowała się w gęstwinie. Uciekając razem, coraz dalej zagłębiali się w las. Gnani strachem wspinali się na górujące nad fortem wzgórze. Po wypłynięciu z Sitki Sea Gypsy żeglowała w labiryncie wysp na północ od cieśniny, rzucając kotwicę w pobliżu wiosek, handlując i płynąc dalej. Okrężna trasa brygu przywiodła go wreszcie z powrotem do cieśniny. Caleb zdecydował zatrzymać się przy forcie Świętego Michaiła, uzupełnić zapas wody pitnej i dowiedzieć się, jakie konkurencyjne statki pływają w tej okolicy. Jako kapitan nigdy nie spoufalał się ze swoimi oficerami ani z załogą. Tak naprawdę, to był już zmęczony swoim własnym towarzystwem i wyczekiwał wieczornego pijaństwa z tym chytrym rosyjskim łajdakiem, Baranowem. Możliwość spotkania wprawiła go w dobry humor. Z uśmiechem na twarzy wyglądał z pokładu, czekając na widok barw rosyjskich powiewających na maszcie fortu.' Słońce grzało go w plecy, a wiatr był korzystny. - Kapitanie, wzywają nas z brzegu. - Pierwszy oficer Hicks wręczył mu lunetę. - Trzy stopnie od prawej burty, tam przy ujściu tej małej rzeczki. Wygląda, że to biały człowiek. Caleb podniósł lunetę do oczu i zlokalizował postać machającą w stronę jego statku. Ubranie tego mężczyzny było w strzępach, ale wydawało się, że to biały, a nie przebrany Indianin. Pewnie dezerter z jakiegoś statku, pomyślał Caleb i opuścił lunetę. - Położyć się w dryfie i spuścić łódź. Ludzie niech będą dobrze uzbrojeni. To może być pułapka. 244 Janet Dailey - Aye, sir. - Hicks zaczął wykrzykiwać rozkazy dla załogi. Wysłana na brzeg łódź szybko powróciła z mężczyzną na pokładzie. Kiedy zbliżyła się do brygu, jakiś marynarz zawołał. - To jeden z tych Ruskich. Był to mężczyzna około czterdziestki, jak ocenił Caleb, wysoki i bardziej smukły niż większość znanych mu Rosjan, ciemnowłosy i niebieskooki. Koszulę i spodnie miał w opłakanym stanie, zadrapania na ciele, co wskazywało na to, że przedzierał się przez las. Kucharz okrętowy, Old Swede, przyniósł mu kubek kawy i trochę twardego chleba - morskiego suchara. Mężczyzna rzucił się najedzenie. Było widoczne, że głodował przez dłuższy czas. - Mamrotał coś o kobiecie - powiedział jeden z załogi. - Kobieta - powtórzył Rosjanin i patrzył prosząco na Caleba. - Kobieta, tak. - Pokazał na brzeg, potem ułożył ręce naśladując kołysanie dziecka. - Wydaje się, że jest jeszcze kobieta i dziecko, Hicks - powiedział Caleb. - Wyślij znowu łódź. Może ją znajdą. - Zwrócił się z powrotem do Rosjanina. - Czy jesteś z fortu Świętego Michaiła? - Rosjanin zmarszczył się, nie rozumiejąc. - Jak u diabła oni to nazywają? - mruczał Caleb do siebie. - Michajłowsk? - Kołosz - ponuro powiedział mężczyzna. Na migi dał Calebowi do zrozumienia, że fort został zaatakowany przez Tlinkitów kilka dni wcześniej, a on od tamtej pory chował się w lasach. Nie był pewien, czy ktokolwiek jeszcze ocalał. Załoga łodzi znalazła w nadbrzeżnych skałach Aleutkę z małym dzieckiem i przywiozła ją na statek. Kobieta była równie wygłodniała i przestraszona. Caleb wysłał całą trójkę do kuchni na posiłek i rozkazał Hicksowi trzymać nadal kurs na rosyjski fort. Zastali tam jedynie pogorzelisko. Ocalały mężczyzna wytłumaczył Calebowi, że Baranów odpłynął przed przeszło miesiącem do swojej głównej kwatery na wyspie Kodiak. Około trzydziestu Rosjan pozostało w forcie. Razem z nimi było dwadzieścia ich aleuckich squaw. Caleb rozkazał rzucić kotwicę przy brzegu. - Okręt na horyzoncie! - krzyknął ktoś z załogi Sea Gypsy, gdzieś z wysoka. Wkrótce ujrzeli statek z dwudziestoma działami, pod brytyjską flagą. Caleb przeczytał na dziobie Unicom i rozpoznał w nim jednego z weteranów północno-zachodniego handlu, pod komendą znanego kapitana Henry Barbera, który miał reputację najbardziej brutalnego i nieuczciwego kupca na całym Alaska 245 tym wybrzeżu. Wielu twierdziło, że wrogi stosunek Tlinkitów do cudzoziemców to jego zasługa, bo zdarzało mu się ich okradać, a czasem zabijać. Z pokładu rufowego Caleb słyszał złorzeczenia brytyjskiego kapitana, który wściekły na widok spalonego fortu przeklinał „morderczych sukinsynów" odpowiedzialnych za ten czyn. W otoczeniu uzbrojonych po zęby ludzi Caleb zszedł tego popołudnia na brzeg. Towarzyszył mu ocalony mężczyzna, który nazywał się Zachar Tarakanow. Zniszczone ubranie zamieniono mu na obwisłe spodnie i ogromną kraciastą koszulę. To co zobaczyli, było przerażające. Opuchłe ciała niemowląt, wyniesione na brzeg przez przypływ, leżały wzdłuż plaży. Za nimi głowy Rosjan, nadziane na kije, suszyły się w słońcu, ciemne brody pełne zaschniętej krwi, otwarte usta, wyszczerzone białe zęby, wytrzeszczone oczy. Wielkie czarne, padlinożerne kruki skakały dookoła pozbawionych głów ciał, które już się rozkładały. Wysiłki, aby odpędzić ptaki, nie dały efektu. Rozzłoszczone kruki biły dużymi czarnymi skrzydłami i wydając ostre głosy przenosiły się tylko o kilka jardów dalej do następnego ciała. Obrzydliwy odór powodował mdłości. Z fortu otoczonego mocną palisadą pozostał tylko popiół i na wpół stopiona lufa działa. Znając chciwość Tlinkitów, Caleb podejrzewał, że dokładnie zrabowali magazyn, zanim zniszczyły go płomienie. Kazał załodze pochować ciała tam, gdzie leżały. Zachar patrzył na błyszczące w słońcu czarne kruki. Kruk był dla Kołoszów bóstwem uważanym przez nich za Stwórcę. W ciągu ośmiu dni, kiedy ukrywał się przed tymi dzikusami, setki razy ogarniała go wściekłość, że tak tramie wybrali porę na atak - gdy cała załoga zatraciła czujność w radosnym oczekiwaniu na prazdnik, świąteczny dzień. Przecież to on powiedział o święcie Córce Kruka! Zachar odwrócił się od zwłok, nie mogąc patrzeć na swoich nieżywych towarzyszy. On ich zdradził, tak samo jak ona zdradziła jego. Ogarnął go gniew, gniew i ból. Wrócił na plażę i usiadł w łodzi, odwrócony plecami do miejsca masakry, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. 1 rzeci statek, Alert z Bostonu, pod komendą kapitana Johna Ebbetsa przybył również na to miejsce. Kiedy Ebbets dowiedział się o tragedii, postanowił naradzić się z kapitanami Barberem z Unicorna i Calebem z Sea Gypsy. 246 Janet Dailey Tego wieczora trzej kapitanowie siedzieli dookoła stołu w kwaterze Ebbetsa na statku Alert i dyskutowali na temat zaistniałej sytuacji. Przysłuchując się pełnym żądzy zemsty słowom Brytyjczyka i Amerykanina Caleb nabrał wielkiej ochoty napicia się czegoś mocniejszego. Niestety Ebbets nie tolerował żadnych diabelskich trunków, a jedynym napojem, jaki podano, była wyjątkowo kwaśna czarna kawa. Nie pił więc niczego, obojętnie przysłuchując się rozmowie. - Mówię, że musimy działać razem - stwierdził Ebbets i skinął ręką w kierunku Caleba. - Według Rosjanina, którego wziąłeś na pokład, trzydziestu mężczyzn stanowiło załogę fortu. Ale twoi ludzie pogrzebali tylko dwadzieścia trzy ciała. Wiemy, że jeden człowiek ocalał, ale jeszcze pozostaje sześciu mężczyzn i kobiety. - Aleutki i Metyski - powiedział Caleb. - W każdym razie - kontynuował Ebbets -jest bardzo możliwe, że zostali wzięci jeńcy. Nie możemy pozwolić, aby te dzikusy sądziły, iż pozwolimy na takie okrucieństwo. Proponuję, abyśmy podjęli wspólną akcję i żądali wydania nam wszystkich, którzy ocaleli. - A jeśli odmówią, z przyjemnością poślę tych diabłów do ich cholernego piekła - przytaknął angielski kapitan. - Kiedy Tlinkici przyjdą z nami handlować, proponuję, żebyśmy wzięli kilku jako zakładników, najlepiej wodza lub jakiegoś innego ważnego członka szczepu i odmówili zwolnienia ich, dopóki nie dostarczą nam ludzi z fortu pozostałych przy życiu. - Jeśli odmówią, wystarczy tylko powiesić para sukinsynów na rei. I tak to zrobimy - Barberowi coraz bardziej podobała się ta myśl. - Pan nic nie powiedział na ten temat, kapitanie Stone - zauważył Ebbets. - Co pan o tym myśli? Caleb opuścił dłoń, którą przyciskał w zamyśleniu do ust. - Uważam, że to nie nasz interes. - Pan nie mówi poważnie - zmarszczył się Ebbets. - Do jasnej cholery... - wybuchnął Barber. - Tak jak ja to widzę, pochowaliśmy Rosjan - nie Anglików ani Amerykanów. To jest ich sprawa, nie moja - stwierdził Caleb. - W przeciwieństwie do was nie uważam się za stróża mojego brata. - Jeśli natychmiast nie podejmiemy akcji odwetowej, ci krwiożerczy krajowcy wezmą się za nas. - Kapitan Barber uderzył pięścią w stół. - Ja handluję na tych wodach. Alaska 247 - Właśnie o to mi chodzi - przerwał Caleb. - Ja handluję z tymi Indianami z Sitki i nie mam zamiaru narażać moich interesów z tego powodu. Nie mamy pojęcia, co sprowokowało ten atak. Wydaje mi się, że Rosjanie dostali to, na co zasłużyli. - A więc nie jest pan z nami. - Kapitan z Bostonu o surowej twarzy patrzył chłodno na Caleba. - Nie. - Caleb odsunął krzesło i wstał. - Róbcie co chcecie, ale nie liczcie na mnie. Sea Gypsy odpływa rano. - A co z ocalonymi, których ma pan na pokładzie? Jakie ma pan plany w stosunku do nich? - prowokował Ebbets. - Może ma pan zamiar oddać ich poganom, żeby dokończyli swojego dzieła? Wiedząc, że kapitan chce go doprowadzić do wściekłości i w rezultacie do zgody na ich propozycje, Caleb zignorował obrażliwe pytanie i nasunął daszek czapki niżej na czoło. - Za pozwoleniem, panowie, wracam na swój statek. - Płynę stąd na Kodiak, kapitanie Stone - stwierdził Barber. - Z przyjemnością zwrócę pańskich ocalonych rosyjskiej osadzie. Caleb pomyślał chwilę. Byli dla niego dodatkowym ciężarem. - Przekażę ich na Unicorna. Uszanowanie, panowie. - Skłonił się szyderczo i opuścił statek, aby powrócić na Sea Gypsy. Na pokładzie Sea Gypsy Caleb rozkazał, aby odwieziono jego pasażerów, potem poszedł do swojej kabiny wreszcie czegoś się napić. Rozpinając mundur jedną ręką, drugą nalał sobie szklankę rumu i usiadł na krześle. Kiedy pierwszy łyk miło zapiekł go w gardle, zaczął leniwie obserwować chybotanie miedzianej lampy nad głową. Był przekonany, że akcja odwetowa planowana przez jego kolegów była złym pomysłem i najprawdopodobniej jeszcze bardziej rozwścieczy Tlinkitów, zamiast czegokolwiek ich nauczyć. Nie widział powodu, żeby wdawać się w coś, co nie dotyczyło go bezpośrednio. Zniszczenie fortu wyeliminowało Rosjan z tego terenu i jeśli chodzi o niego, oznaczało pozbycie się jednego rywala z handlowego współzawodnictwa. Ktoś zastukał do drzwi. - Wejść. - Caleb wyprostował się i sięgnął po butelkę, aby ponownie napełnić szklankę. Pierwszy oficer przeszedł przez wysoki próg i zatrzymał się w środku. - O co chodzi, Hicks? - spytał niecierpliwie. - To Rosjanin Tarakanow, sir. - Ruchem głowy wskazał mężczyznę czekającego za drzwiami. - On chce się z panem zobaczyć. 248 Janet Dailey Rosjanin nie czekając na pozwolenie wszedł do kabiny. Caleb podniósł brwi zirytowany tym zachowaniem i spytał swojego oficera: - Czy wytłumaczyłeś mu, że jego i Aleutkę zabierze angielski statek na Kodiak? - Aye, sir - skinął głową Hicks. Jego bujne bokobrody schowały się w kołnierzu munduru. Rosjanin ukłonił się Calebowi, żeby zwrócić na siebie uwagę, potem zaczął coś mówić w swoim języku, popierając słowa gestami. Pokazywał na marynarską wełnianą kurtkę i żeglarskie spodnie, które miał na sobie, potem potarł brzuch, wyrażając wdzięczność za ubranie i jedzenie, które otrzymał, wreszcie wyciągnął rękę. Caleb patrzył na niego przez chwilę, odstawił butelkę rumu i wstał, aby podać rękę Rosjaninowi. Poczuł silny uścisk palców, kiedy przyglądał się jego niebieskim oczom i ostrym rysom. Poza kilkoma zadrapaniami na policzkach nie było widać żadnych śladów ciężkich przejść. - Good-bye, Kapitan - powiedział Zachar Tarakanow po angielsku, z silnym akcentem. - Do widzenia. Dobrej podróży - odpowiedział Caleb i patrzył, jak tamten wychodzi. Kiedy Hicks zamknął drzwi, Caleb wziął butelkę i nalał rumu do szklanki. Ocalił Rosjanina i wsadził go na statek, którym dopłynie do domu. To był koniec jego obowiązków, chrześcijańskich czy jakichkolwiek innych. ф Łososie szły ławą, odpowiadając na odwieczny zew, który nakazywał im opuszczać głębiny oceanu i płynąć do zatok, rzek oraz potoków na północnym zachodzie. Płynęły niezmordowanie srebrną ławicą burząc wodę zatoki, gdzie zakotwiczony był statek Sea Gypsy. W niektórych miejscach widać było na powierzchni ich duże płetwy, w innych płynęły głęboko. Gdzieniegdzie błyskał biały brzuch lub srebrzysty bok, gdyż nie zmieniły jeszcze koloru na różowy, jaki przybierają w okresie tarła. Stada orłów krążyły w górze i siadały na drzewach wzdłuż strumieni, a wielkie brązowe niedźwiedzie brodziły w rzekach, wyrzucając na brzeg swoimi ogromnymi łapami trzydziesto- i czterdziestofuntowe ryby lub łapiąc je zębami w wodzie. U ujścia rzeki, w swoim letnim obozie, Tlinkici zastawiali pułapki na łososie, aby zgromadzić jedzenie na zimę. Caleb obserwował dwa cedrowe kajaki, które wyruszyły w kierunku jego statku, prześlizgując się pomiędzy wędrującymi gromadami ryb. Na pokładzie wszystko było przygotowane do rozpoczęcia handlu, skórzane zasłony rozwieszone, ludzie uzbrojeni, działo naładowane i przygotowane do strzału. Jak zwykle, przestrzegał utartych reguł. Kiedy czółna dotarły do statku, tylko jeden krajowiec mógł wejść na pokład. Tłumaczono mu zasady handlu, a liczbę krajowców na pokładzie ograniczono do trzech. Po zaakceptowaniu tych warunków pierwsza grupa Indian Tlinkitów miała zezwolenie wejścia na statek. Trzecią osobą przechodzącą przez reling okazała się młoda sąuaw. Kiedy przerzucała nogi przez barierkę, Caleb zobaczył jasne, miedziane bransoletki na jej kostkach, uderzające melodyjnie o siebie podczas każdego ruchu. 250 Janet Dailey Powędrował oczami wyżej i zauważył ponętne zaokrąglenia jej postaci o wysokich piersiach. Gładka skóra nie była ciemniejsza niż Włoszki lub Hiszpanki, włosy miała drugie i proste, czarne i błyszczące jak wyszlifowany onyks. Srebrne kolczyki zdobiły uszy, a usta nie były zniekształcone ozdobami z kości. Były za to pełne i miękkie. Odważnie odwzajemniła spojrzenie, mimo że - jak sądził - nie miała więcej niż szesnaście lat. Jej dzika piękność wzbudziła zainteresowanie Caleba. Dużo już czasu upłynęło od chwili, kiedy umilała mu czas hawajska wahine. A może było to po prostu pragnienie samotnego mężczyzny, które kierowało jego myśli ku kobiecie. Jako kapitan spędzał wiele samotnych godzin - samotnie jadał, pił, spacerował po pokładzie rufowym, sam spał w swojej kabinie. - Ile Boston man płaci za futra? - Pytanie wodza nagle zakłóciło myśli Caleba, kierując je na sprawy handlowe. Obrócił się, żeby obejrzeć zwój skór, które przynieśli Indianie. Prawie natychmiast zauważył, że są one inne niż zazwyczaj, ale dopiero po chwili zorientował się, o co chodzi. Te skóry były wyprawiane przez Aleutów. To nie była robota Tlinkitów. Skóry te musiały być częścią łupu z rosyjskiego fortu. Zaoferował cenę i rozpoczęły się targi. Kiedy sprzeczał się z wąsatym wodzem, uświadomił sobie, że dziewczyna obserwuje go przez cały czas. Wódz chciał belę jasnego perkalu, która przez chwilę przyciągnęła jej uwagę. Caleb zastanawiał się, czy ona była córką wodza, czy też jego squaw. - Dwie długości materiału za jedną skórę, nie więcej - stwierdził chłodno Caleb. Wódz zaczął zbierać swoje skóry, ale dziewczyna dotknęła jego ramienia i powiedziała coś w ich języku, potem obróciła się do Caleba. - Czy Boston man ma kobietę? - To było prawie wyzwanie. - Nie. - Chociaż wiedział, że niektórzy kapitanowie statków handlowych zabierali swoje żony i rodziny w podróż, to pytanie z lekka go zaskoczyło. - Ile czasu Boston man nie ma kobiety? - spytała. - Od długiego czasu - przyznał, mrużąc oczy. - Boston man chce mieć Kruka? To imię pasowało do niej ze względu na lśniącą czerń włosów i sprytne, bystre oczy. Caleb odchylił głowę i oglądał ją w zamyśleniu, wbrew zdrowemu rozsądkowi zainteresowany tą propozycją. Alaska 251 - Ile? - Bela materiału. - Pokazała perkal. Caleb zaczął potrząsać odmownie głową, ale ona kontynuowała: - za Kruka i futra. Spojrzał na dwóch osiłków, którzy jej towarzyszyli, ale nie zauważył ani śladu protestu na ich twarzach. - Zgoda - powiedział. - Kruk przyjdzie z powrotem w nocy. - Podeszła do perkalu, ale Caleb był szybszy. - Nie. - Położył rękę na stojącej na pokładzie beli. - Materiał zostanie tutaj, dopóki Kruk nie przyjdzie. Wiedział bardzo dobrze, że jeśli perkal opuści statek, to więcej jej nie zobaczy. - Boston man ma futra i materiał. Może odpłynie i nie czeka na Kruka - powiedziała. Ani przez chwilę nie lekceważył jej sprytu. Twarz ta odznaczała się dumą bliską arogancji. Nie można było nazwać jej piękną, mimo wybitnie zmysłowych warg. Piękno to miękkość, a jej nie było w tej kobiecie. Przyciągała oczy, ale było w niej również coś, co zniewalało mężczyznę, wyzwalając w nim jednocześnie instynkt dominacji, chęć bycia panem, a nie niewolnikiem, którego chciała z niego zrobić. - Przyniesiesz futra, kiedy wrócisz - powiedział Caleb. Kiedy Indianie opuścili statek, Caleb stał na pokładzie rufowym. Nagle rozbawiły go własne wyobrażenia na jej temat, zagadkowość, którą chciał jej przypisać. Za długo był samotny. Caleb patrzył na dziki przepych tej ziemi. Góry wyrastały pionowo z brzegu. Gęste lasy nie pustoszone ogniem pokrywały zbocza wełnistym płaszczem głębokiej, szmaragdowej zieleni. Powyżej linii drzew widać było poszarpane granie lub ostre szczyty górskie, niektóre ze śladami zimowego śniegu. Morze systematycznie kruszyło brzegi długiego łańcucha wysp, gdy fale przyboju rozbijały się o przybrzeżne skały waląc w te wspaniałe klify. Tak, myślał Caleb, ta ziemia ma wpływ na człowieka, może nawet napełnić mu głowę szalonymi myślami, takimi jak wyobrażanie sobie tajemniczej indiańskiej księżniczki, kiedy widzi się pospolitą squaw. Odwrócił się od wspaniałego widoku przyrody potrząsając głową. - Podwoić nocną wachtę kotwiczną - powiedział do Hicksa i zszedł na dół. Nie wiedział, czy ona przyjdzie czy -nie, ale wydał zezwolenie, żeby czółno zbliżyło się w nocy i chciał, żeby na statku została zachowana czujność. 252 Janet Dailey Wkrótce po ósmej rozległy się uderzenia w dzwon okrętowy, dobiegły okrzyki z dziobu i z luku. - Wszyscy na pokład! - Przebywający w swojej kabinie Caleb włożył pistolet za pasek spodni. Kiedy szedł w kierunku drzwi, ktoś szybko zastukał. Caleb otworzył. Za drzwiami stał drugi oficer. - Zbliżają się dwa czółna, sir. Caleb dał mu znak, żeby szedł na górę i ruszył za nim wąskim przejściem prowadzącym do schodów. Na pokładzie załoga zajmowała pozycje obronne. Spojrzał ponad oświetloną księżycem wodą na obóz Tlinkitów. Dwa czółna z ciemnymi sylwetkami w środku sunęły cicho w stronę statku i tylko na ich wysokich dziobach odbijała się biel malowanych ozdób. Wszystkie światła na pokładzie, z wyjątkiem oświetlenia kompasu, były zgaszone. Kiedy czółna zrównały się z prawą burtą statku, Caleb szepnął: - Uwaga chłopcy. Jakaś postać okryta kocem stanęła w jednym z czółen. - Boston man - było to ciche zawołanie, lekko wzmocnione echem. - Aye - odpowiedział Caleb zwyczajnym tonem. - Kruk przychodzi. Wątpił, czy ona przyjdzie, podejrzewając, że propozycja była tylko próbą wyłudzenia perkalu. - Wejdź na pokład. W powietrzu wyczuwało się napięcie, kiedy czółno podpłynęło do statku. Ale zgoła inne napięcie ogarnęło załogę, kiedy czółno oddaliło się, a Kruk stała na pokładzie, owinięta biało-niebieskim kocem. Caleb wiedział, co jego ludzie teraz myślą i czują. Mieszkał pod pokładem wraz z załogą i rozumiał, jak dłużą się te trzyletnie podróże, jakie żądze dręczą mężczyzn pozbawionych towarzystwa kobiet, żądze, które zaspokoić może tylko biały tyłek drugiego samca na koi obok. Rzadko zdarzało się, żeby jakiś marynarz, łącznie z nim samym, oparł się tym pożądaniom. Caleb zabrał szybko indiańską dziewczynę do swojej kabiny. Kiedy zamknął drzwi, zaczęła rozglądać się po jego kwaterze. Jej oczy nie próżnowały, od wejścia na pokład biegały wszędzie, wszystko rejestrując. Wyjął pistolet zza paska spodni i włożył go do puzdra na stole. Obróciła się na ten dźwięk i patrzyła, jak zamyka puzdro. Stał nie wykonując żadnego ruchu w jej kierunku, a ona przyglądała mu się umie i odważnie. W rogu kabiny stała bela perkalu. Spojrzała na nią i znowu Alaska 253 na niego. Naturalnym ruchem zdjęła koc z ramion. Miała pod nim kremowe ubranie z koźlej skóry, jej czarne włosy zwisały aż do piersi. - Boston man podoba się Córka Kruka? - Nazywam się Caleb. - Powoli podchodził do niej. - Caleb - powtórzyła nie podnosząc głowy, kiedy stanął przed nią. Jej spojrzenie zawierało wszystkie kobiece sztuczki, z jakimi spotykał się u białych kobiet. Nie opierała się, gdy wziął ją w ramiona. Automatycznie uniosła głowę w znanym geście zapraszającym do pocałunku. Caleb odpowiedział, całując ją w usta i czując, jak jej język dotyka jego języka. Przycisnęła się do niego. Czuł pulsowanie w gardle, gdy spojrzał na jej podniesioną do góry twarz, usta jej układały się w pełny zadowolenia uśmiech, kiedy obserwowała go przez półprzymknięte oczy. Nie mamiła go pozorami niewinności, powściągliwości ani nieśmiałości, którymi często posługiwały się prostytutki z Bostonu. Zdjął z niej koc i poprowadził na koję. Zrzucił marynarkę i zaczął rozpinać koszulę. Bez zachęty z jego strony ściągnęła przez głowę ubranie ze skóry jelenia. Caleb patrzył na stopniowo ukazujące się ciało - długie muskularne łydki i uda, pokryte czarnymi kręconymi włosami krocze, zaokrąglone biodra i pełne piersi. Naga wczołgała się na przykrytą kołdrą koję, przeciągając się jak senny kot. Kiedy Caleb zdjął resztę ubrania, uwaga Córki Kruka skupiła się bez zażenowania na jego erekcji. To śmiałe zainteresowanie jeszcze bardziej go podnieciło. Położył się obok niej na koi i pieścił jej ciało, gładką i ciepłą skórę, sprężyste piersi. Ona wyginała się pod pieszczotą jego ręki, odpowiadając na dotyk. Pocałował ją najpierw w usta, potem całował jej piersi, ich twarde brodawki, a ona zręcznie odwzajemniała pieszczoty, aż dotyk jej ręki wyrwał jęk z jego gardła. W pełni pobudzony zmienił pozycję i włożył kolano między jej nogi, aby je rozsunąć i położyć się na niej. Jej podniesione kolano uniemożliwiło to. - Nie - powiedziała stanowczo - nie na sposób białego człowieka... po indiańsku. Wyzwalając nogi przewróciła się na brzuch, podciągnęła kolana pod siebie i wystawiła pupę do góry. Ogarnęła go żądza. Przytrzymywał jej biodra i kołysał się w pierwotnym rytmie, w narastającym tempie aż do ostatecznego paroksyzmowego dreszczu, który wrzucił w nią jego nasienie. Wyczerpany opadł na koję. Czuł jej ruchy i obrócił głowę, żeby na nią 254 Janet Dailey spojrzeć. Pot pokrywał jej górną wargę. Jej półprzymknięte oczy obserwowały go z satysfakcją i zadowoleniem kobiety, która wie, że wyczerpała siły mężczyzny. - Caleb szczęśliwy? - zamruczała. Znowu, w niewytłumaczalny sposób, odebrał to pytanie jako wyzwanie z jej strony. Może była to energia, którą nadal w niej czuł. - Nie. - Wczepił palce w czarne włosy i przyciągnął ją do siebie, całując i mocno ściskając jej sterczące brodawki. Ona odwzajemniała jego pieszczoty. Była równie jak on podniecona. Jawnie go prowokowała, co spowodowało, że wkrótce znów miał erekcję. Tym razem zmusił ją, żeby położyła się na plecach, a sam położył się na niej. - Teraz sposób białego człowieka - powiedział i wszedł w nią znowu. Tym razem postanowił przedłużyć te chwile rozkoszy. Poruszał się wolno, widział, jak jej podniecenie rośnie. Złapała go za ramiona, wbijając mu paznokcie w plecy. Dopiero wtedy pozwolił jej przyciągnąć się ku dołowi i oparł swoje biodra o jej, tak jak chciała. Udało im się osiągnąć spełnienie w tym samym momencie. Tym razem oddychała tak samo szybko jak on. Oczy miała zamknięte. Czuł, jak gdyby coś wygrał, ale nie wiedział co, u diabła, mogło to być. Zaśmiał się na tę dziwną myśl i przymknął oczy w pełni rozluźniony, po raz pierwszy od wielu miesięcy. Zbudził go jakiś cichy dźwięk, który nie był zwykłym skrzypieniem i „stękaniem" statku. Leżał cicho, czekając, żeby usłyszeć go ponownie. Potem doszło go leciutkie, melodyjne brzęczenie metalu - miedziane bransoletki, które Kruk nosiła na kostkach nóg. Nie leżała przy nim w koi. Caleb wiedział o tym nie patrząc. Poruszała się prawie bezszelestnie, zdradzał ją tylko cichy dźwięk ozdób. Był już w pełni rozbudzony, podejrzenie wyostrzyło jego zmysły. Nie wierzył, żeby zachowywała się tak cicho tylko dlatego, aby go nie zbudzić. Jej skradanie się było spowodowane czymś innym. Nastąpiła długa cisza. Potem skrzypnęła deska w korytarzu i Caleb zorientował się, że wyszła z kajuty. Szybko wyskoczył z koi i wciągnął spodnie. Cały czas rozglądał się po zaciemnionym pokoju. Nie było koca, nie było również beli materiału. Puzdro pistoletu było otwarte i puste. Nie tracąc Alaska 255 czasu na sprawdzanie, czy jeszcze czegoś nie ukradła, wyszedł z kajuty, jak umiał najciszej, starając się nie stąpnąć na skrzypiącą deskę. Wszędzie panowała cisza, nie słychać było głosów marynarzy, którzy powinni teraz być na pokładzie. Noc była wyjątkowo spokojna, nie było nawet wiatru. Kiedy statek znajdował się w pobliżu osiedli indiańskich, Caleb zawsze wystawiał podwójną wartę. Rozległo się pohukiwanie sowy. Ale czy to była sowa? Caleb ostrożnie wychodził na górę. Gęsta szara mgła otulała statek, przenikała przez olinowanie i zasłaniała pokład dziobowy. Nie mógł dojrzeć żadnego z marynarzy, którzy mieli być na warcie. Jeśli zasnęli, to - przysiągł sobie - że każe ich zawiesić na wantach w pozycji orła. W tej chwili najważniejsze było znalezienie Kruka. Był pewien, że ona nie będzie płynąć do brzegu, w każdym razie nie z belą materiału i pistoletem. Znowu usłyszał przytłumione pohukiwanie sowy - a może był to „kruk"? Zajrzał na pokład rufowy i zobaczył jakiś bryłowaty kształt skulony przy relingu. Ochrypłe głosy innych nocnych ptaków zakłócały spokój i ciszę nocy. Caleb wczołgał się na pokład rufowy, pewien że przy relingu jest indiańska dziewczyna, ale nie kierował się prosto do niej, tylko do karabinu, który był tam ustawiony na podpórce. Mgła osiadła na olinowaniu spadała pojedynczymi kroplami. Początkowo Caleb nie odróżnił dźwięku spadających kropli i uderzeń fali o kadłub brygu od cichego odgłosu zanurzanych w wodzie wioseł. Odgłos ten dochodził z kilku miejsc. Przesunął karabin, aby skierować lufę na najbliższy cel, wystrzelił i krzyknął: - Wszyscy na pokład! Obracając się zobaczył, że Kruk wstaje ze swojej kryjówki. Dzikie okrzyki zaczęły dobiegać zza burty, towarzyszył im głośny tupot nóg załogi. Caleb biegł do drugiego karabinu zamocowanego na relingu. W połowie drogi zauważył, że Kruk trzyma jego pistolet w wyprostowanych rękach, celując w niego. Złapał bosak i uderzył wyciągnięte ręce; w tym samym momencie nastąpił wystrzał. Kula przeszła mu koło ucha. Caleb rzucił się na kobietę i wydarł jej pistolet z rąk. Gdzieś z lewej burty rozległ się wystrzał z działa, a zaraz potem plusk przewróconego czółna. Krak krzyknęła coś w swoim ojczystym języku. Caleb złapał ją i trzymał ramieniem za szyję, aby uniemożliwić dalsze ostrzeżenia. Wtedy wpiła paznokcie w jego gołą rękę, szarpiąc się jak żbik. Wkrótce wszystko ucichło, słychać było tylko spadające krople i chlupot 256 Janet Dailey wody. Kruk przestała stawiać opór, ale jej ciało było sprężone, gotowe podjąć walkę, gdyby dał jej szansę. Zbliżył się Hicks, ostrożnie zerkając na kłębiącą się mgłę. - Co pan myśli, kapitanie? - Oni nie będą ponownie próbować, przynajmniej nie od razu - wyraził swoje przypuszczenia Caleb. - Niech załoga na wszelki wypadek zostanie na swoich stanowiskach i... - spojrzał na swojego czarnowłosego więźnia - przyślij kogoś do mojej kabiny z łańcuchami i kajdanami. - Aye, sir. Zdejmując rękę z gardła Kruka Caleb złapał ją za nadgarstek i wykręcił ramię wysoko do tyłu, a potem zaprowadził do kabiny. Wepchnął dziewczynę do środka i zamknął drzwi. Uderzyła o stół. Jak osaczone zwierzę szybko się obróciła ku wrogowi, przyciskając się plecami do stołu. Patrzyła na niego z nienawiścią błyszczącą w czarnych oczach. Caleb podniósł pistolet, który mu ukradła, i skierował go lufą do góry. - Myślę, że byłabyś zadowolona, gdyby udało się rozwalić mi tym głowę, prawda? - Włożył broń z powrotem do puzdra. W ułamku sekundy rzuciła się na niego. Caleb dostrzegł błysk metalowego ostrza i starał się odskoczyć przed jego uderzeniem, przypominając sobie poniewczasie, że zostawił nóż na stole. Ostrze noża uderzyło go w ramię, rozcinając skórę. Przeklinając wykręcił jej nadgarstek tak mocno, że wypuściła broń z ręki. Kiedy nóż uderzył o podłogę, odprężył się na chwilę. Natychmiast wczepiła ręce w jego twarz, drapiąc po oczach, orząc paznokciami policzki do krwi. Kiedy chwycił jej ręce, zaczęła gryźć jego dłonie. - Ty cholerny mały potworze! - Krew ściekała z jego podrapanej twarzy i rozciętej ręki. Złapał garść długich czarnych włosów i szarpnął, odchylając jej głowę do tyłu i zmuszając, żeby uklękła. Rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść - warknął Caleb. Brzęczeniu łańcuchów towarzyszył skrzyp otwieranych drzwi. - Pan krwawi, kapitanie. - Dragi oficer patrzył na niego w osłupieniu. - Aye - spojrzał na niego ze złością Caleb. - Zakuj tę kocicę w żelaza i uważaj na jej pazury. - Po krótkiej walce miała założone kajdanki i była przykuta do belki. Caleb przycisnął do zadanej nożem rany niebieską chustkę, którą nosił na szyi. - Gdzie u diabła jest Dawson? - Znajdę go, kapitanie - dragi oficer szybko wyszedł z kabiny. Alaska 257 Caleb podszedł do stołu i nalał sobie porcję rumu. Kiedy pił, usłyszał brzęk łańcucha i spojrzał na indiańską dziewczynę skuloną przy słupie. Gardło paliło go po wypiciu alkoholu i to podsycało jego gniew zamiast łagodzić. Był zły nie tylko na dziewczynę, ale i na siebie samego za to, że niemal dał się wyprowadzić w pole. Jej długie czarne włosy opadały na ramiona i piersi, całkowicie zasłaniając górną część jasnego odzienia ze skóry jeleniej. Caleb kopniakiem odsunął krzesło od stołu i usiadł patrząc na nią. - Myliłem się co do ciebie, Kraku. - Kiedy wymówił jej imię, podrzuciła głowę do góry, a wyraz jej twarzy wyrażał pogardę i nienawiść. - Ty nie jesteś kocicą prosto z piekła. Ty jesteś czymś o wiele gorszym. Jesteś podobna do samicy czarnej wdowy, pająka, który zabija samca po godach. - Boston man nie ma racji. Ludzie przyszli po Kruka. Zabrać do wsi - stwierdziła. - To dlatego chciałaś mnie zastrzelić z mojej własnej broni? - Boston man strzelał do ludzi. Krak strzelała do Boston mana, żeby przestał. - To jest dobra opowieść - sucho przyznał Caleb - ale nie mogę w to uwierzyć. Steward Dawson wpadł do kabiny niosąc bandaże i różne leki - wydawał się zawiedziony, że rany Caleba nie były poważniejsze. Szybko zabrał się do opatrywania krwawiących miejsc. wschodzące słońce przebijało się przez mgły, tuzin czółen pełnych groźnych wojowników wyruszyło z brzegu. Patrząc na nie Caleb rozkazał, żeby wyprowadzono indiańską dziewczynę z jego kabiny. Postawił ją tak, by była dobrze widoczna. Tlinkici zatrzymali swoje czółna. Jeden z nich podniósł się i Caleb rozpoznał uczestnika wczorajszych targów. - Przychodzimy po Kruka. - Kruk zostaje. - Caleb podniósł głos, żeby wszyscy mogli go usłyszeć - ona jest moją zakładniczką. - Szmer gniewnych głosów wojowników szybko zmienił się w okrzyki protestu. - Wczoraj w nocy - Caleb przekrzykiwał ich - chcieliście zaatakować mój statek. Myślałem, że Tlinkici są moimi przyjaciółmi. Zawsze handlowałem z wami uczciwie. Zgodziłem się sprzedać wam belę materiału za dwadzieścia skór wydry i towarzystwo tej Kiedy 258 Janet Dailey kobiety na jedną noc. - Dał znak Hicksowi, żeby podniósł do góry belę perkalu. - Tutaj jest materiał. Na dowód, że szanuję swoje słowa, jedno czółno może zbliżyć się do statku. Hicks czekał, aż czółno zrównało się z Sea Gypsy, potem rzucił belę w wyciągnięte ręce Tlinkitów. Kiedy znalazła się w ich posiadaniu, wojownicy odpłynęli od statku i dołączyli do półkola pozostałych łodzi. - Jak długo mój statek będzie na waszych wodach, tak długo ta kobieta tu zostanie - stwierdził Caleb. - Będę ją dobrze traktował. Odpływając zwrócę ją wam. Jeśli ktoś z waszych ludzi znowu zaatakuje mój statek, zastrzelę ją. Z czółen doszły znowu szmery głosów Indian, ale szybko zawrócili i skierowali się do brzegu. Caleb zaczekał, aż wylądowali przy swoim letnim obozie, potem złapał Kruka za ramię i popchnął ją na rufową część statku, aby stanęła przed jego załogą. - Teraz, chłopy, przyjrzyjcie się jej dobrze - powiedział Caleb. Wiele razy widzieli ją przelotnie, teraz mogli się jej przypatrzeć. Byli tak samo długo bez kobiety jak on. Niewątpliwie, pomyślał Caleb, widzą w niej to samo co ja przedtem. - Kiedy ona będzie na pokładzie, nie wolno wam z nią rozmawiać. Jeśli odezwie się do was, macie nie odpowiadać - bez względu na to, co wam obieca. Jeśli zbliży się do balustrady, macie ją zastrzelić. - Wyczuwał w nich opór wobec tych rozkazów. - Czy słyszycie mnie chłopcy? - Aye, sir - niechętnie wymamrotali bezładnym chórem. - Jeśli cenicie własne życie, nie będziecie jej wierzyć. - Caleb popatrzył po nich srogim wzrokiem. - Jej wystarczy na was spojrzeć, a już będzie widziała wasze głowy suszące się na palach, jak głowy tamtych Rosjan. Nie zapominajcie o tym ani na chwilę. - Przerwał, aby wbili sobie do głowy to ostrzeżenie, potem wydał rozkaz pierwszemu oficerowi, Hicksowi. - Wspiąć się na maszt i podnieść topsel! Zachodzące słońce barwiło przelotne chmury, najpierw na kolor złoty, potem na ciemnoróżowy, zmieniając również kolor żagli Sea Gypsy. Cała załoga była na pokładzie trzymając o zmierzchu „łamaną wachtę", która była czasem odpoczynku po całodziennej pracy. Siedzieli na windzie kotwicznej albo rozwalali się w kubryku, paląc i snując opowieści. Dawson był w kuchni Alaska 259 na kawie u kucharza Old Swede, Hicks spacerował od strony zawietrznej pokładu rufowego paląc fajkę, a drugi oficer opierał się o balustradę schodów. Caleb stał samotnie na pokładzie rufowym, od burty nawietrznej, a wiatr przynosił mu lekki, jodłowy zapach wysp. W ładowni spoczywał bogaty ładunek skór, przeważnie wydr. Jedynym rynkiem dla nich były Chiny. Kiedy patrzył na dziką przyrodę, która go otaczała, oczami wyobraźni widział tarasowate tereny tamtejszej gildii kupieckiej i wielkie domy towarowe chińskiego portu Kantonu, rozłożone u brzegów Rzeki Perłowej. Sama rzeka była egzotycznym skupiskiem łodzi - sampanów, dżonek, łodzi kwiatowych herbacianych i mandaryńskich. Mając prawie dwa tysiące skór wydry do sprzedania, zyska ładną sumę do zainwestowania w jedwab, nankin, herbatę i krepdeszyn, pomimo ceł, prowizji i łapówek, jakie będzie musiał płacić. Mógłby mieć nawet większe pieniądze, gdyby przeszmuglował część futer do Makau czy Hongkongu. Myśli te przerwało osiem uderzeń dzwonu. Kiedy przyszła wachta kotwiczna, Caleb zszedł do kabiny. Przy drzwiach usłyszał przekleństwa Dawsona. - Ty mała suko, oddaj mi to, albo zdzielę cię tym paskiem. Caleb wszedł do środka. Jego szczupły, młody steward trzymał w podniesionej ręce skórzany pasek do ostrzenia brzytwy. Widząc Caleba, Dawson powstrzymał groźnie podniesioną rękę. Kruk patrzyła na obu mężczyzn. Ręce miała za plecami, chowając coś. Wyglądała jak gotowa do skoku pantera w klatce. Ruchy jej nie były ograniczone łańcuchem ani kajdankami. Caleb kazał je zdjąć i tylko trzymał ją zamkniętą w swoim pomieszczeniu, pozwalając wychodzić na pokład jedynie wcześnie rano - nigdy wieczorem, kiedy jego załoga mogła myśleć o swoich pustych kojach. - Co się stało, Dawson? - Kiedy chowałem sztućce, zobaczyłem, że jednej sztuki brakuje,, kapitanie. Ta złodziejska mała kurwa ukradła nóż. - Oddaj mi to Kruku. - Caleb wyciągnął do niej rękę dłonią do góry. Po długim wahaniu wysunęła ręce zza pleców. Światło miedzianej lampy zabłysło na metalowym ostrzu noża w jej prawej dłoni. Nie czekając, czy ma zamiar go oddać, Caleb chwycił ją za nadgarstek i wyrwał nóż z zaciśniętych palców, po czym podał go Dawsonowi. Dawson był bardzo rozczarowany, że nie stawiała silniejszego oporu. 260 Janet Dailey - Powinien ją pan kazać wychłostać za kradzież, kapitanie - stwierdził. Caleb był pewny, że jego steward zgłosiłby się do wykonania tego zadania. - Gdybym tak zrobił, musiałbym również ukarać ciebie, Dawson, za pozostawienie noża w zasięgu ręki. Dawson zaczerwienił się i szybko skłonił ze wstydem głowę. - Aye, sir - wymamrotał i rzucił wściekłe spojrzenie na kobietę. - Czy jeszcze mogę czymś panu służyć? - zapytał sztywno. Uwaga Caleba była zwrócona na dziewczynę. Wspomnienia z Kantonu były jeszcze świeże, szczególnie te dotyczące skośnookich, orientalnych piękności w błyszczących jedwabiach, przetykanych złotymi i srebrnymi nićmi. - Przejrzyj towary i znajdź coś dla niej. Już nie mogę na nią patrzeć, kiedy ma na sobie tę bezkształtną skórę jelenia. - Bez względu na to, co ma na sobie, zawsze będzie pogańską dzikuską - odparował Dawson. - To był rozkaz, Dawson! Steward zadrżał z lekka pod jego wściekłym spojrzeniem. - Aye, sir. Ja... - Jeśli ta praca już ci się nie podoba, Dawson, z przyjemnością zdegraduję cię do stopnia zwykłego marynarza i będziesz nocował razem z innymi w kubryku - zagroził Caleb. Łzy pokazały się na długich rzęsach Dawsona, kiedy odpowiedział zdecydowanie: - Ta praca bardzo mi się podoba, sir. - To zrób, co ci powiedziałem. - Aye, sir. - Tym razem Dawson bardzo uważał, żeby wychodząc nie spojrzeć na Kruka. - Co jeszcze wzięłaś, Kruku? Zacisnęła mocno usta. W chwilę później rzuciła mu w twarz dwa guziki, które odpadły mu od koszuli i miały być przyszyte przez Dawsona. Uchylił się przed jednym, ale drugi uderzył go w policzek. Odwróciła się od niego plecami i złożyła ręce przed sobą. - Caleb ma bystre oczy. - Była to raczej nagana niż komplement. Zaśmiał się i podszedł do niej od tyłu, wkładając dłonie w jej szerokie rękawy i przesuwając je aż do ramion. - Gdybym nie miał, tobyś mi już dawno utopiła nóż w plecach, Kraku. Brak reakcji z jej strony oznaczał odrzucenie jego pieszczot, co go bardziej Alaska 261 jeszcze rozbawiło. Chciał ją odwrócić do siebie, ale uwolniła się od jego rąk gniewnym ruchem ramion. - Nie. Ja nie chcę, Caleb. Zauważył, jak bardzo wzbogacił się jej angielski słownik podczas ostatnich dziesięciu dni, ale mało go to obchodziło. Nie wziął poważnie jej odmowy. - Mówisz tak zawsze - zadrwił i pociągnął ją do siebie, jak zwykle nie zwracając uwagi na jej zesztywniałe w proteście ciało. Całował brutalnie, rozchylając jej usta. Bez ostrzeżenia ugryzła, zagłębiając zęby w jego dolnej wardze. Z przekleństwem odchylił się, oblizał skaleczone miejsce i poczuł smak swojej własnej krwi. - Ty mała suko - wymamrotał, ale ona patrzyła na niego bez strachu. Uśmiechnął się. Każdy kontakt z nią zawierał element niebezpieczeństwa. - Lubię, kiedy ze mną walczysz. Ty też, prawda? Ta walka na początku zawsze bardzo go podniecała. Nie chciał złamać jej dzikiego ducha, tylko nagiąć go do swojej woli. - Chcę wyjść na zewnątrz. - Wiem, że chcesz, ale musisz zaczekać do jutra rana. - Przyłożył chusteczkę do spuchniętej wargi. Spojrzała na drzwi. - Twój niewolnik idzie. - Jej słowom towarzyszyło stukanie do kabiny. - Wejdź. Dawson wszedł niosąc banian, luźną szatę w kolorowe paski noszoną przez Hindusów. - To wszystko, co mogłem znaleźć, o ile zrozumiałem, co pan kapitan miał na myśli - stwierdził. Caleb zmarszczył się na widok szaty, widząc ślady zniszczenia przy mankietach. - Gdzie to znalazłeś? - Jak wiedział, niczego takiego nie było wśród towarów przeznaczonych do handlu. - To jest moje, sir. Lub raczej mojego ojca. Nie jest mi już potrzebne. Kiedy wypędził mnie z domu, zabrałem to wiedząc, że jest to jego ulubione ubranie. Dobrze będzie, jeśli dzikuska będzie to nosić - powiedział. - W porządku. - Caleb wziął długą szatę i zwrócił się do Kruka. - Chcę, żebyś to włożyła. Zdejmij tę skórę. - Czy to moje? - Jej ciemne oczy błyszczały, kiedy dotykała miękkiego materiału. 262 Janet Dailey -Tak. Natychmiast złapała za obrąbek ubrania i zaczęła ciągnąć go do góry, zdejmując wszystko przez głowę. Dawson z niesmakiem odwrócił oczy od jej nagiego ciała. - Czy nie mam już nic do zrobienia, sir? Caleb kiwnął głową, że może odejść i trzymał banan, żeby Kruk mogła włożyć ręce w kimonowe rękawy. Strój był zapinany na guziczki do pasa, a reszta była długą do ziemi spódnicą. Wyraźnie zachwycała się fakturą aksamitu, cały czas dotykając go rękami. Z długimi włosami spadającymi na plecy wyglądała prawie na mieszkankę Indii, gdzie od dawna noszono ten typ szat. Prezentowała się o wiele bardziej cywilizowanie, ale Caleb nie był pewny, czy to mu się podoba. - Czy jesteś zadowolona? - Nie potrzebował pytać. Jej ręce chciwie wczepiały się w suknię. - Żaden mężczyzna przedtem nie dał mi takiego prezentu. Nawet Zachar. - Nie zważając na jego obecność zaczęła przeglądać się w wiszącym w kajucie małym lustrze. - Zachar Tarakanow? Dojrzała w lustrze odbicie jego oczu. Przez chwilę stała nieporuszona, zdradzając wyrazem twarzy słuszność jego domysłu. Potem odwróciła się nagle i stanęła przed nim pełna zmysłowych obietnic. - Pokażę Calebowi, jaka jestem szczęśliwa z powodu prezentu. Kiedy podchodziła, złapał ją za ramiona i przytrzymał z daleka od siebie. - Czy wiesz, że on żyje? Że nie został zabity razem z innymi Rosjanami w forcie? - Wiedziałam o tym. Zrozumiał, że jej obojętność jest szczera i podejrzewał, że jej reakcja nie byłaby inna, gdyby Zachar został zabity w tej masakrze. Obraz gnijących głów błyskawicznie przesunął mu się przed oczami i poczuł nienawiść do niej. Gdyby jego głowa była tam również, tak samo by jej to nie obeszło, pomyślał, potem zaczął się śmiać. On także nie czułby żalu, gdyby role zostały odwrócone. Wziął ją w ramiona i zaniósł na koję. Przy końcu następnego tygodnia Caleb zdecydował, że należy przenieść się dalej na południe wzdłuż wybrzeża. Kiedy zatrzymał się przy dwóch ostatnich wioskach okazało się, że obie już wymieniły towary z innym Alaska 263 statkiem z Bostonu, a na te futra, które im zostały, szkoda było tracić czasu. Wysadził Kruka na brzeg w wiosce jej klanu, tak jak obiecał. Banian w kolorowe pasy, który miała na sobie, ostro rysował się w oddali. Z pokładu rufowego Caleb obserwował, jak krajowcy tłumnie ją otoczyli oglądając wzbudzającą sensację suknię. Wkrótce zniknęła w tłumie i Caleb stracił ją z oczu. Nie czuł żalu. Południowe Amerykanki, Hawajki, Azjatki, Murzynki, teraz Indianka - ze wszystkimi spał i wszystkie opuszczał. Mało było prawdopodobne, żeby wspomniał czy zobaczył ją jeszcze raz, może by jej nawet nie rozpoznał. Szalupa wracała na bryg. Caleb obejrzał się i zobaczył, że Dawson przygląda mu się z pokładu. Kobiety przychodziły i odchodziły w jego życiu, ale Dawson zawsze tkwił na swoim miejscu. Caleb zatrzymał się na chwilę, zaskoczony tym faktem. Dopiero za dwa lata zobaczy z powrotem macierzysty Long Wharf. Dwa lata niewygód i niewielu rozrywek. A Dawson znał jego gust... we wszystkim. Kiedy szalupa znalazła się na swoim miejscu pomiędzy masztami, Caleb rozkazał zluzować topsle. Obserwował mężczyzn łażących po linach jak stado małp. Kiedy żagle zwolniono, po jednym z członków załogi zostało na każdym maszcie, aby wypchnąć je do wiatru, a reszta załogi zeszła w dół, aby zająć się zdejmowaniem zabezpieczających osłon, śpiewając przy tym wesoło. Za chwilę Sea Gypsy była w drodze zostawiając spieniony kilwater. Zostało jeszcze parę miesięcy żeglugi wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża, potem przez Pacyfik do Kantonu, przez znienawidzoną Cieśninę Sundajską i wokół Przylądka Dobrej Nadziei przez Atlantyk do Bostonu i macierzystego portu. Sitka Wrzesień 1804 roku Po dwóch latach spędzonych z rodziną na wyspie Kodiak Zachar znów znalazł się na brzegu, gdzie niegdyś była osada przy porcie Świętego Michaiła, ale nie mógł nigdzie odnaleźć śladów. Nie można było nawet rozpoznać, gdzie pochowano zabitych, za to setki małych namiotów świeżo wzniesiono na tej przestrzeni. Więcej niż trzysta bajdarek leżało przy brzegu. W powietrzu nie było już zapachu śmierci i spalonego drewna, lecz woń gotującego się na ogniskach jedzenia. Wzdłuż brzegu były rozstawione straże, które pilnowały prawie każdego pniaka na skraju czarnego lasu, gdzie kiedyś się ukrywał. Łódź wyrzuciła nową partię mężczyzn ze statków stojących w porcie, które eskortowały flotę bajdarek. Jermak, Alexandre, Rotislaw, Jekatierina, na której służył i właśnie przypłynął Michaił - nie brakowało żadnego - oświetlone były wysoko zawieszonymi latarniami, żeby pokazywać drogę zagubionym łódkom. Ale wszystkie te statki wydawały się skromne przy masywnej, czterystapięćdziesięciotonowej fregacie Newa z Carskiej Floty. Nie zwracając uwagi na trzaskające ogniska, wbijanie kołków do namiotów i rozlegające się wszędzie głosy rosyjskie i aleuckie, Zachar myślał o Córce Kruka i o ostatnim ich spotkaniu - tutaj na brzegu. Zadawał sobie pytanie, czy kiedykolwiek pozna prawdziwe motywy jej zdrady, czy uczyniła to z rozmysłem, czy też nieświadomie powiedziała swojemu klanowi o ich planach na dzień świąteczny. Jak długo trwały te wątpliwości, tak długo nie mógł się zmusić, żeby ją znienawidzić do końca. Wina za śmierć towarzyszy spoczywała na nim; jej nie potrafił o to oskarżać. Alaska 265 Odgłos kroków na żwirze nie zwrócił jego uwagi i wyrwał się z zamyślenia dopiero, gdy poczuł rękę na ramieniu. Zaskoczony obrócił się. - Zachar. - Rozpoznał głos i twarz swojego brata Michaiła. - Nie myślałem, że tak łatwo będzie cię znaleźć. W czasie wyprawy poza Kodiak nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. Ostatni raz widzieli się podczas pożegnania z matką i piękną, a tak mało mu dziś znaną czternastoletnią córką, Larissą. Teraz, podobnie jak kiedyś, świadomy był różnicy w pozycji społecznej swojej i brata. Michaił, nawigator w marynarskim mundurze z gładko wygoloną twarzą, i on, myśliwy, z szorstką brodą, ubrany w parkę i tomlejkę. - Jaką miałeś podróż? - spytał Zachar. - Bez zakłóceń. - Michaił rozejrzał się dookoła. - Ta okolica jest taka, jak mi ją opisałeś. Nawet bez mapy znalazłbym tę zatokę. - Śledził wzrokiem zatłoczony obóz, pełen mężczyzn podtrzymujących ogień, wznoszących namioty, stojących na straży, wieszających swoje pranie. - Co prawda zabrało mu to dwa lata, ale Baranów zebrał całą armię. - Tak. - Odzyskanie wyspy Sitka stało się obsesją ich przywódcy, nowo mianowanego głównego zarządcy rosyjskich osiedli w Ameryce. Zachar nie podzielał jego chęci zemsty, częściowo z powodu własnego poczucia winy. Odblask ogniska oświetlił małą, zasuszoną postać, w której Zachar rozpoznał Baranowa. Był z nim mężczyzna w mundurze ze złotymi galonami oficera. - Kim jest ten obcy? - Kapitan Lisiański z Newy. Fregata już tu była, kiedy przypłynęliśmy. - Na Kodiak dotarły wiadomości, że dwa statki zbudowane w Anglii wypłynęły z Sankt Petersburga poprzedniego roku w dyplomatyczną podróż dookoła świata, docelowo do Japonii. Szefem tej misji był wysłannik carski, Jego Ekscelencja Szambelan Nikołaj Riezanow, mąż najmłodszej córki Szelechowa. Otrzymał on od cara monopol handlowy dla Kompanii Rosyjsko- - Amerykańskiej. Nikt, nawet Baranów nie wierzył, że okręty marynarki wojennej zatrzymają się w ich kolonii, a już na pewno nie oczekiwali od nich żadnej pomocy. - Powiedziano mi, że kiedy szambelan dowiedział się od króla Hawajów o masakrze w Michajłowsku, rozkazał, aby Newa zatrzymała się tutaj w drodze do Japonii i przyszła z pomocą Baranowowi. - Duży trój-masztowy okręt wojenny w porcie górował nad topornie wykonanymi statkami przycumowanymi obok, które wyszły ze stoczni w osadzie 266 Janet Dailey Yakutat na Alasce. - Przy fregacie nasze statki wyglądają jak kutry rybackie. - Tak. - Ale Zachara nie interesowała fregata. Jutro połączone siły miały zaatakować Kołoszy, a nim targały mieszane uczucia. Nie zauważył, że Michaił zamilkł i obserwował go. - Nie zdawałem sobie sprawy, jak bolesny będzie dla ciebie powrót do tego miejsca - zauważył Michaił. - Tylu twoich przyjaciół zostało tutaj zamordowanych. To cud, że ocalałeś. - Tak. - Rosyjski duchowny, ojciec Herman, ten co prowadził szkołę na wyspie Kodiak, do której chodziła Larissa, twierdził, że to ocalenie było wolą Boga. Ale Zachar często zastanawiał się, czy to ręka Boga go osłaniała czy Córka Kruka? Czy to był przypadek, że Kołosze zaatakowali fort, kiedy on był nieobecny, czy też na prośbę Córki Kruka czekali, aż z niego wyjdzie? Czy on zawdzięczał życie jej czy Bogu? Nie mógł jednak zwierzyć się bratu z prześladujących go pytań bez przyznania się do zdrady. - Słyszałem, że Baranów planuje jutro napaść na centralną wieś, tę przy cyplu. - Najpierw będzie prowadził pertraktacje pokojowe - stwierdził Michaił. - Nigdy nie zgodzą się na jego warunki. Chce, żeby wszyscy Kołosze opuścili wyspę Sitka. Oni się na to nie zgodzą. - Sympatia Zachara nie była po stronie Kołoszy, ale troska o Córkę Kruka zawsze zakłócała jego myśli. Gdzieś w obozie smyczek dotknął strun gęśli i rozproszone głosy zaczęły śpiewać pieśń, którą Baranów skomponował tego lata - Duch rosyjskich myśliwych. Dołączyło się więcej głosów i Zachar zaczął przysłuchiwać się chóralnemu śpiewowi. Wola naszych myśliwych, potrzeba handlu Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach, W zimnie i trudach osiągając nowe bogactwa Dla ojczyzny i cara. Wieże ozdabiają^ stara Moskwą, Dzwony Ьщ wieczorem, działa grzmią^ rano, Ale daleko od tej chwały Iwana Wielkiego Nic nie mamy poza nasza^ odwaga^ Alaska 267 Nasz Ojcze Wszechmogący, modlimy się o Twoją pomoc, Żeby wykazywano tu posłuszeństwo rosyjskiej broni, Żebyśmy mogli mieszkać w przyjaźni i pokoju Na zawsze na tej ziemi. Wraz z ostatnią zwrotką cisza zapadła w obozie. Michaił i Zachar rozstali się. Michaił był zmartwiony. Ostatnio jego brat wolał być sam, chociaż zachowywał się już tak od czasu, kiedy brytyjski kapitan przybył na Kodiak, wioząc ocalonych z masakry, i zmusił Baranowa do zapłacenia za nich okupu. Zachar opowiedział wtedy dokładnie o tym, co wydarzyło się na Sitce, ale potem rzadko wracał do tego tematu. Na początku Michaił uważał, że ponure nastroje Zachara związane są z tym okropnym przeżyciem. Teraz był już mniej tego pewien. Wydawało się, że starszy brat nie ma ochoty do walki. Michaił zaczął się zastanawiać, czy nie jest tchórzem. Długi rząd tubylczych domów zbudowanych z bali stał na brzegu poza linią przypływu. W zwróconych w kierunku wody szczytach wycięto otwory. Przy drzwiach stały słupy z wyrzeźbionymi znakami klanu. Ściany były obłożone świerkowymi deskami, a pocięte belki pokrywały spadziste dachy budynków, trzydzieści stóp szerokie, a czterdzieści długie. Domki żałobne - miniatury domów mieszkalnych - umieszczono na palach. Zawierały one prochy zmarłych. Córka Kruka stała na wyłożonej deskami platformie przed drzwiami swojego klanowego domu, niedaleko od schodków prowadzących na zewnątrz. Wiadomość o powrocie Baranowa-Nanuka szybko rozeszła się po wiosce. Cały dzień dziewczyna i jej ludzie obserwowali obce łodzie holujące wysoki statek z wielkimi działami, który znalazł się blisko brzegu wioski. Teraz jej uwaga była skoncentrowana na czółnie wiozącym wodza wioski, jej brata i męża - Biegnącego Jak Wilk. Wódz udawał się na statek, aby żądać wyjaśnień od Nanuka. Kiedy czółno odbiło od statku kierując się ku wiosce, wystrzeliło działo, wyrzucając z siebie chmurę dymu. Córka Kruka wzdrygnęła się na ten odgłos i zobaczyła wodę rozbryzgującą się daleko przed dziobem czółna. Kilkoro 268 Janet Dailey dzieci w wiosce zaczęło płakać, chociaż maleństwo, stojące przy niej nie wydawało się zaniepokojone i beztrosko wspinało się po jej nodze. Szybk podniosła małego synka, Szarego Wilka, przygotowując się do ucieczki, al działo na statku milczało. Zadowolona, że nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa, Córka Kruka trochę się odprężyła i popatrzyła na półtorarocznego syna. Uśmiechnęła się dumnie nie zauważając żadnych oznak strachu u Szarego Wilka, który patrzył szeroko otwartymi z ciekawości oczami w kierunku, skąd przyszedł ten wielki hałas. Włosy miał czarne i proste, miękkie i jedwabiste, a cerę śniadą i rumiane policzki. Ale jego oczy - ich czarne źrenice - miały obwódkę szaroniebieską. Szary Wilk wskazywał na brzeg i gaworzył z podnieceniem, gdy czółno lądowało. Córka Kruka czekała niecierpliwie na przyjście męża do domu. Przeszedł obok niej bez słowa i schylił się, żeby wejść do środka. Szybko poszła za nim. W budynku były trzy poziomy, schodzące do centralnego pomieszczenia z paleniskiem. Biegnący Jak Wilk wszedł na poziom górny, podzielony na część sypialną i magazyn. Córka Kruka dogoniła go przed narożnym totemicznym słupem. - Co się stało? - spytała. - Nanuk żądał zakładników, zanim zacznie z nami rozmawiać, i odmówił dania zakładników ze swojej strony. Powiedział, że nie ufa naszym ludziom. Córka Kruka zesztywniała z oburzenia. Wiedziała, że nie było sensu pytać męża, co ma zamiar zrobić wódz. On może i miał nogi wilka, ale według niej miał umysł żółwia. Czasami zastanawiała się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest ojcem jej syna. Niecierpliwie odsunęła się od niego, kiedy jej brat, Serce Cedru, przechodził przez niski otwór wejściowy. Szybko zbliżyła się pytając: - Czy wódz myśli, że Nanuk zaatakuje wieś? - Noc wkrótce zapadnie - powiedział jej brat. - Nanuk będzie czekał, aż słońce znowu wzejdzie. Wódz zwołuje zebranie klanu. Myślę, że on poleci, żeby wszyscy opuścili wieś, kiedy się ściemni, i poszli do twierdzy przy rzece. Córka Kruka uśmiechnęła się. - Nawet działo z dużego statku nie będzie mogło nas tam dosięgnąć. - Nie. - Jego wzrok wyrażał uznanie dla szybkości jej myśli rejestrującej ten strategiczny szczegół. Alaska 269 - Nanuk i tak ma wielu ludzi i wiele strzelb. - Wyślemy posłańców do innych klanów i poprosimy o strzelby i wojowników, żebyśmy mogli zniszczyć Rosjan. Oni przyjdą za trzy, może cztery dni. Było tak, jak przewidział jej brat. Pod osłoną ciemności wymknęli się ze wsi, która stanowiła cel dla dział rosyjskich statków i poszli do swojej twierdzy, położonej u ujścia rzeki, w górę zatoki. Wzniesiona na małym pagórku, wśród zarośli, otoczona była obronną ścianą grubości dwóch kłód i sześć stóp wysoką. W długiej ścianie od strony zatoki były dwa otwory strzelnicze dla małego działka, które otrzymali od Boston mana. Dwie bramy umieszczono od strony lasu, a czternaście pomieszczeń mieszkalnych zapewniało schronienie w środku twierdzy. W południe Córka Kruka zobaczyła, jak zwiadowca wysłany do obserwacji Rosjan wchodzi do twierdzy. Nie wróciłby, gdyby nie miał niczego do doniesienia. - Czy idzie Nanuk? - Nie. - Z lekka zadyszany potrząsnął głową. - Nanuk i jego ludzie wylądowali we wsi i weszli na wzgórze za nią. Przywiązali kawałek czerwonego materiału z obrazem dwugłowego orła do słupa i wbili słup w ziemię. Teraz ciągną armaty i budulec na górę. Tego popołudnia jej brat dodał czerwonej farby, oznaczającej wojnę, do czarnej, która zawsze pokrywała jego twarz jako ochrona przed insektami, odbiciem słońca od wody w lecie, a śniegu w zimie. Włożył swoją drewnianą ochronną kamizelkę, wziął tarczę i przyłączył się do eskorty około sześćdziesięciu wojowników, którzy mieli towarzyszyć wodzowi. Opuścili twierdzę, żeby ponownie odszukać Nanuka i zorientować się, co zamierza robić. Kiedy grupa ta dotarła do wioski, Słońce Cedru zobaczył płachtę z orłem, która powiewała z masztu na pagórku. Obronna ściana z drewna była już częściowo wykończona, a długie lufy dział zwrócone w kierunku krajowców. Kiedy zatrzymali się poza zasięgiem ognia rosyjskich strzelb, wódz zawołał, żeby Nanuk wyszedł rozmawiać z nimi. Tylko garstka ludzi schodziła z Nanukiem ze zbocza. Mądry dowódca Rosjan niewiele się zmienił od czasu, kiedy Serce Cedru widział go po raz ostatni. Włosy nadal nie rosły mu na czubku głowy, a jasna obwódka świecącej łysiny nie była jaśniejsza. Wyraz jego twarzy był surowy i nieprzejednany, kiedy podszedł do wodza. - Nanuk, powiedz znaczenie armat nad naszą wsią - zażądał wódz. 270 Janet Dailey Odpowiedź przyszła przez tłumacza. - Kołosze spalili wieś Nanuka. Nanuk zbuduje nową wieś na rym miejscu. Mówi, że musicie mu oddać wszystkich Aleutów, których trzymacie jako niewolników, i wszyscy Kołosze muszą opuścić wysp? Sitka na zawsze, chyba że Nanuk będzie chciał was widzieć. Rozzłoszczony Serce Cedru wystąpił naprzód. - Od czasu kiedy pierwsi Kołosze tu przybyli, ta ziemia jest domem klanu Sitka. Nasze duchy mieszkają tutaj. Nie odejdziemy. - Rosjanie chcieli żyć w pokoju z Kołoszami. Zbudowaliśmy naszą wieś na małym kawałku ziemi, który sprzedał nam klan Sitków. Zawsze sprawiedliwie handlowaliśmy z wami. Ale to wy rozpoczęliście wojnę, a ja straciłem zaufanie do Kołoszy. Więc mówię, że musicie odejść ze swej twierdzy przy rzece i opuścić wyspę. Jeśli odmówicie, nasze działa zdmuchną was do morza. Dajcie mi odpowiedź, kiedy słońce wzejdzie do góry. Wódz zawahał się. Serce Cedru wiedział, że pomoc od pobratymców nie przybędzie przed rankiem i domyślał się, że wódz również to bierze pod uwagę. - Damy wam naszych aleuckich niewolników i pozwolimy wam zbudować nową wieś. Nie będziemy z wami walczyć. Zgodzimy się na to i na nic więcej - stwierdził wódz. Nanuk był jednak twardy. - Idźcie albo wypędzę was z wyspy. { Wódz spojrzał z wściekłością na małego, zasuszonego dowódcę, szybko obrócił się i przeszedł pomiędzy rozstępującą się eskortą wojowników. Zamknęli za nim szeregi i skierowali się w stronę gęstego lasu. Następnego dnia dowództwo Jekateriny objął Kozak, porucznik Arbuzów. Kilka dział z fregaty przeniesiono na jej pokład. Na rozkaz Kozaka Michaił skierował statek w górę zatoki i zakotwiczył go blisko twierdzy Kołoszy. Następne trzy, zbudowane na miejscu statki dołączyły do niego, ustawiając się w rzędzie, ale fregata Newa pozostała w pobliżu wsi. Żaden Kołosz nie pokazał się, ale Michaił wiedział, że oni tam są. Całą poprzednią noc niesamowity śpiew, podobny do załamujących się okrzyków, dobiegał z fortecy nie pozwalając usnąć i działając na nerwy jemu i innym. Śpiewy rozlegały się również we wczesnych godzinach rannych. Skończyły się dopiero, kiedy słońce było już wysoko na niebie. Teraz cisza była pełna Alaska 271 napięcia widocznego w rysach twarzy gotowych do walki mężczyzn stłoczonych na pokładzie. - Ognia! W chwilę później w powietrzu rozbrzmiewał huk dział, a pokład trząsł się pod stopami Michaiła. Kiedy mężczyźni spieszyli zmienić pozycję dział i naładować je powtórnie, zauważył, że większość pocisków spada przed ścianą otaczającą fortecę Kołoszy. Kilka z nich dosięgło jej, ale straciło impet i spowodowało małe szkody. Ze wszystkich statków dobiegała kanonada. Ogłuszający huk wciskał się w uszy, a gryzący zapach prochu palił mu nozdrza. Poprzez warstwy szarego dymu Michaił widział, że twierdza pozostała nie naruszona. Baranów kazał zaprzestać bezużytecznej strzelaniny, która doprowadziła tylko do straty cennej amunicji, i podszedł do Michaiła. - Czy jest możliwe skierowanie statku bliżej brzegu, Tarakanow? - spytał Baranów, wyraźnie zawiedziony brakiem powodzenia tej akcji. - Nie, sir. Kiedy Baranów zaczął się naradzać z Arbuzowem, Michaił był wystarczająco blisko, aby usłyszeć, co planują. Z twierdzy nie padł w odpowiedzi ani jeden strzał. Zachęcony tym brakiem oporu oficer kozacki radził Baranowowi, żeby zdobyć tę tubylczą fortecę od strony lądu, ponieważ działa ze statku nie są w stanie jej zniszczyć. Podjęto decyzję, żeby przetransportować na brzeg lżejszą broń i zaatakować pagórek z dwóch stron. Baranów miał prowadzić jedną grupę stu pięćdziesięciu mężczyzn, a Arbuzów drugą. Kiedy spuszczono łodzie, Michaił ujrzał swojego brata na skrzydle jednej z grup Baranowa. Nie rozmawiał z Zacharem od tamtego pierwszego wieczoru. Po chwili wahania przedarł się przez tłum uzbrojonych mężczyzn; Zachar nie zauważył go, jego uwaga była skoncentrowana na drewnianej palisadzie tubylczego fortu. Wyglądał na zmartwionego. Może to był strach? - zastanawiał się Michaił. - Zachar. - Zobaczył, jak brat odwraca się z wyrazem winy na twarzy, więc unikał jego wzroku. - Chciałem ci życzyć szczęścia. Zachar sztywno kiwnął głową. Przed nim mężczyźni już zaczęli schodzić do czekających łodzi, które miały ich zabrać na brzeg. Zachar przesunął się do przodu, czekając na swoją kolejkę. - Dziś wieczór będziesz mógł mi dokładnie opowiedzieć, co się tam 272 Janet Dailey zdarzyło. - Michaił usiłował w ten sposób przypomnieć Zacharowi dni młodości, kiedy słuchał z zazdrością opowieści starszego brata o jego przygodach. Zachar uśmiechał się kącikami ust, patrząc przez ramię na Michaiła. W chwilę później przechodził już przez balustradę, by zejść po sznurowej drabince do łodzi. Kiedy wiosłował razem z innymi przeciążoną łodzią w kierunku plaży, penetrował wzrokiem krzaki otaczające obronną ścianę. Żeby nie wiem jak się starał, nie mógł zapomnieć, że Kruk była gdzieś ukryta za tymi umocnieniami. Spojrzał na małe działko, wiedząc, że jego pociski nie przebierają w wyborze ofiar. Łodzie wylądowały bezpiecznie. Kiedy to wojsko, złożone głównie z Aleutów, wysiadało na brzegu, z warowni nie dochodził żaden ruch ani dźwięk. Baranów zebrał swoich ludzi na brzegu i czynił przygotowania do ataku zsynchronizowanego z akcją Arbuzowa. Ale przestrzeń pomiędzy wąskim pasem żwirowej plaży a twierdzą Kołoszy na cyplu stanowiły zwarte zarośla i wysokie krzewy. Zanurzyli się w mokrym poszyciu, ale poruszali się z trudem, ciągnąc małe działko przez tę śliską gęstwinę. Grupę Arbuzowa stracili z oczu prawie natychmiast. Do późnego popołudnia pokonali tylko połowę zbocza. Zachar podpierał ramieniem koło armatki i wytężał wszystkie siły, żeby ją popchnąć o centymetr dalej, ale mokre poszycie czyniło to prawie niemożliwym. Wydawało się, że uchronienie działa przed spadnięciem w dół pochłania wszystkie jego siły. Inni mieli ten sam problem. Rzucił okiem na wał obronny z belek. Im bliżej byli twierdzy, tym bardziej denerwująca była cisza. Nagle dzikie wrzaski przeszyły powietrze, a zaraz po nich hałas wystrzałów od strony ogrodzenia. Deszcz ołowiu spadł na nich z góry. Zachar kucnął za działem i starał się wycelować z ręcznej broni, ale dokoła niego Aleuci wycofywali się i uciekali w panice, zostawiając przeszło dwa tuziny Rosjan z grapy Baranowa. Natychmiast wymalowani wojownicy Kołosze zaczęli wyłaniać się zza ścian, wyjąc i wydając okrzyki wojenne. Zachar wystrzelił, nie celując. Było ich zbyt wielu. - Odwrót! - krzyknął Baranów. Zachar dołączył do bezładnej ucieczki po pokrytym zaroślami zboczu, ciągnąc podskakujące działko za sobą. Zobaczył, że Baranów upadł, więc Alaska 273 złapał go za rękę i ciągnął za sobą. Powietrze było pełne przelatujących ołowianych kul, kiedy zaczęto strzelać ze statku, żeby dać osłonę uciekającym, co w końcu zmusiło Kołoszy do odwrotu. Kiedy znaleźli się bezpiecznie na pokładzie, zaczęli obliczać koszty tego niefortunnego ataku. W ogólnym rozrachunku naliczyli dziesięciu zabitych i dwudziestu sześciu rannych. Baranów należał do tych ostatnich - ranny w rękę. Przyznając się do porażki, oddał komendę kapitanowi Lisiańskiemu. Następnego dnia przyholowano fregatę Newa i rozpoczęło się bezustanne bombardowanie nieprzyjacielskiej twierdzy. Całe rano i popołudnie las i zatoka odbijały echem nieustający ryk dział. Dwa razy wywieszali Kołosze białą flagę na wałach. Za pierwszym razem wysłannik z twierdzy obiecał dostarczyć Nanukowi zakładników, jeśli pozwoli im zostać na wyspie Sitka. Baranów odmówił, upierając się, że Kołosze muszą odejść. Podczas drugiej rozmowy wysłannik zobowiązał się, że tubylcy odejdą następnego dnia, kiedy będzie przypływ, i oblężenie zostało zawieszone. Przypływ przyszedł i odszedł następnego dnia, jednak nic się nie wydarzyło. Lisiański rozkazał zbudować tratwę z pni drzewnych i postawił na niej kilka ciężkich armat. Z mniejszej teraz odległości działa zaczęły znowu walić w nieprzyjacielski fort, robiąc wreszcie wyłom w ścianie obronnej z belek. O zmroku ukazał się na brzegu stary człowiek powiewający białą flagą. Tym razem obiecał, że Kołosze odejdą. Bateria zamilkła. Nie mogąc spać tej nocy Zachar chodził po pokładzie Jekatieriny, jednak ciemna sylweta twierdzy stale przyciągała jego wzrok. Kiedy był na Kodiaku, odległość wszystko łagodziła, ale teraz odczuwał boleśnie bliskość Córki Kruka i niemożność zobaczenia jej. Chciał wierzyć, że coś dla niej znaczył, że jego zaufanie nie było bezpodstawne. Z fortecy dobiegał zawodzący śpiew. Zachar przysłuchiwał się tej smutnej pieśni, uderzeniom bębna towarzyszącym jej żałobnemu rytmowi. Potem dołączyło więcej głosów, raz podnosząc się do crescendo, raz opadając cicho, i tak się to powtarzało. Zachar nie rozumiał słów, ale żałość bijąca z tych głosów nie wymagała tłumaczenia. Ten dźwięk przejmował go zimnym dreszczem. Całą noc trwał niesamowity śpiew i skończył się dopiero na godzinę przed świtem. Przejmująca cisza, jaka później zapanowała, była jeszcze gorsza. 274 Janet Dailey Zachar czekał, aż słońce wzejdzie, ale różowy świt przyniósł tylko widok skrzydlatych padlinożerców, krążących wolno nad twierdzą. Nie było żadnej odpowiedzi z fortu na wołania. Zachar zgłosił się na ochotnika do uzbrojonej grupy wysłanej na rozpoznanie. Kiedy wylądowali, wszystko było pogrążone w grobowej ciszy. Ostrożnie zbliżali się do twierdzy, obchodząc ją lasem. Bramy były otwarte. Ze środka nie dochodził żaden ruch ani dźwięk. Ze strzelbami gotowymi do strzału weszli do twierdzy. Czujnie rozglądali się dokoła, ale miejsce wydawało się opustoszałe z wyjątkiem stada padlinożerców otaczających dziwne wzniesienie. Zachar zbliżył się do niego i zobaczył, że jest to stos trupów. Przyspieszył kroku, przebiegając ostatnie jardy. Wiele ciał było już zesztywniałych, kiedy Zachar je przekładał, szaleńczo szukając Córki Kruka, przerażony, że znajdzie ją nieżywą. Ale w tym stosie była tylko jedna dorosła kobieta, stara i prawie bezzębna. Reszta to zranieni w bitwie wojownicy, niemowlęta i starcy. Zachar padł z ulgą na kolana, pewny że Córka Kruka żyje - gdzieś żyje. Sitka Sierpień 1805 roku Na miejscu, gdzie była przedtem wieś Kołoszy, wznosiła się teraz osada rosyjska, Nowoarchangielsk. Bastion z dwudziestoma armatami na szczycie szerokiego kopca sprawował kontrolę nad leżącym w dole portem. Stopnie wiodły w dół do głównej części osady, gdzie dawniej drewniane budynki Kołoszy i totemiczne domki żałobne stały rzędem na brzegu. Teraz było tu osiem nowych budynków - wspólny dom mieszkalny, sklep, magazyn, kilka chat i obora dla biało-czarnych krów, świń, które król Kamehameha przysłał poprzedniej zimy i dwóch kóz ze statku z Bostonu. Palisada zabezpieczała osadę od strony lądu, a za jej ścianami uprawiano przeszło tuzin grządek warzywnych. Fregata carskiej floty Newa była znowu zakotwiczona w porcie po zimowaniu na wyspie Kodiak. Przy niej stał bryg Maria, na którym niedawno przybył szambelan carski, Nikołaj Riezanow. Statek ten doprowadził do bezpiecznego miejsca w zatoce Michaił, stacjonujący teraz w Nowoarchan-gielsku, gdzie przydzielono mu mało zaszczytną funkcję portowego pilota. Kiedy Michaił wyszedł z małej chaty, zauważył Zachara stojącego na warcie przy ścianie bastionu. Przebrnął przez rozmoczony deszczem teren do stanowiska armatniego, skąd jego brat spoglądał w kierunku morza. Zachar obrócił się na odgłos kroków, potem spojrzał na list, który Michaił trzymał w ręku. - Maria przywiozła pocztę z Kodiaku. To jest list od twojej córki Larissy. Zachar patrzył na złożoną kartkę pergaminu, ale nie uczynił żadnego ruchu, żeby ją wziąć z ręki brata. W przeciwieństwie do Michaiła i swojej córki nie umiał ani czytać, ani pisać. 276 Janet Dailey - Co ona pisze? Jak się czuje nasza matka? - Jest zdrowa. - Michaił przeczytał na głos krótki list od Larissy, w którym pisała, że dalej uczy się u ojca Hermana, pomaga Taszy w pracach domowych u rosyjskiej żony Iwana Bannera, którego Baranów mianował komendantem osady na Kodiaku. W ostatnim ustępie listu pisała o wizycie szambelana carskiego i o pustym budynku, który on napełnił setkami książek, wielkimi mapami, pięknymi modelami statków i dziwnymi instrumentami. - „Mam nadzieję, że ty i wuj Michaił czujecie się dobrze i że wkrótce będziemy znowu razem". Podpisano: „Twoja oddana córka Larissa". Michaił nie komentował ostatniego zdania listu i zawartego w nim życzenia. W przewidywalnej przyszłości było mało prawdopodobne, aby Kompania wysłała Zachara czy też jego z powrotem na Kodiak, a jak do tej pory byłoby niebezpieczne sprowadzać matkę i bratanicę tutaj, do Nowoar-changielska, otoczonego przez wrogich Kołoszy, ze stale wiszącą nad nimi groźbą ataku. Kiedy Michaił wrócił na rosyjskie tereny Ameryki jako wykwalifikowany nawigator, myślał, że ten zawód umożliwi mu zwiedzenie wielu odległych miejsc. Zamiast tego zrobiono z niego pilota portowego, który rzadko wychylał się poza wody tej zatoki. Było to dla niego stałym źródłem frustracji, szczególnie gdy listy przypominały mu o jego nieciekawym życiu. Podał list Larissy Zacharowi i patrzył, jak tamten składa go i chowa w kieszeni, potem spojrzał w kierunku prymitywnej chaty. - Słyszałem, że Baranów złożył rezygnację na ręce jego ekscelencji Riezanowa - Zachar powtarzał najnowsze pogłoski. - Nie sądzę, żeby carski szambelan już ją zaakceptował - uśmiechnął się blado Michaił. - Duży zbiór książek i obrazów, który Larissa opisywała w swoim liście, Riezanow zostawił na Kodiaku. - Prawdopodobnie Baranów powiedział mu, że wolałby, żeby jego ekscelencja przywiózł coś do zapchania naszych brzuchów raczej niż umysłów. - Zachar zaśmiał się, chociaż brak żywności nie był wcale zabawny. Psy obozowe zaczęły szczekać u podnóża kopca, potem pobiegły całą sforą na plażę. Zachar zobaczył pół tuzina czółen Kołoszy lawirujących pomiędzy wysepkami w stronę osady. W łodziach siedzieli mężczyźni i kobiety, a wiatr przynosił urywki śpiewanej przez nich pieśni. Zatrzymali czółna w małej odległości od plaży. Jeden z wojowników Alaska 277 - prawdopodobnie wódz - stanął i zaczął mówić. Zachar rozumiał prawie wszystko. - Byliśmy waszymi wrogami - wołał. - Krzywdziliśmy was. Wy byliście naszymi wrogami. Wy krzywdziliście nas. My chcemy być dobrymi przyjaciółmi. Możemy zapomnieć o przeszłości. Nie chcemy wam szkodzić. Wy też nam nie wyrządzajcie szkody. Bądźcie naszymi dobrymi przyjaciółmi. - To samo było pewtarzane wielokrotnie innymi słowami. Już przedtem kilku wodzów wojowniczych klanów chciało zawrzeć pokój z Baranowem i wznowić przyjacielskie stosunki handlowe. - Powiem Baranowowi, że ma gości - postanowił Michaił. Zachar czekał przed chatą, Baranów wyszedł w swojej czarnej peruce przywiązanej chustką do głowy. Ciężkie życie, wiek i mokry klimat - wszystko to już się na nim odbijało. Jego palce były sztywne, powykręcane przez artretyzm, z tego samego powodu utykał i musiał podpierać się laską, ale oczy miał wciąż żywe i umysł bystry, pomimo swoich prawie sześćdziesięciu lat. Zachar razem z Michaiłem eskortowali go przy zejściu ze schodów do namiotu, który postawiono na plaży, aby przyjmować tam misje pokojowe tubylców. Tłumacze-krajowcy wprowadzili Kołoszy do namiotu na audiencję u Nanuka. Zachar wszedł do środka przed Baranowem i natychmiast jego wzrok przykuła kobieta Kołoszka ubrana w szatę w jaskrawe pasy. Coś w nim zamarło, kiedy spojrzał na jej twarz. To była Córka Kruka. Nie mogąc w to uwierzyć stał nieporuszony, dopóki nie poczuł szturchnięcia laski Baranowa, któremu tarasował przejście. Kiedy odsunął się na bok, zauważył obok niej małego chłopca. Wyglądał na mniej więcej trzy lata. A jego oczy - te oczy miały jasnoniebieski odcień! Zachar wpatrywał się w chłopca, który bez wątpienia nie był Kołoszem pełnej krwi. Jego wiek wskazywał, że mógł być jego synem. Czy rzeczywiście? Spojrzenie Zachara wróciło do Córki Kruka. Wydawała mu się piękniejsza niż dotąd. Jej ciemne oczy były takie, jak je zapamiętał, wciąż błyszczące wewnętrznym ogniem. Obserwowała go - jak zwykle - uważnie. Doznał tego samego uczucia przyjemności, jak zawsze kiedy ją widywał. Wszystkie wątpliwości wobec niej nagle nie wydawały się już ważne. Była tutaj i on nadal jej pragnął. Nic innego nie miało znaczenia. Uśmiechnął się do niej i zobaczył, jak pociemniały jej oczy, a wargi wygięły się lekko odwzajemniając uśmiech. Wydawało mu się, że odmłodniała. 278 Janet Dailey Nieświadomie wyprostował się, podał ramiona do tyłu, a klatkę piersiową do przodu. Opanowało go podniecenie, intensywne szczęście, którego nie spodziewał się już zaznać. Wstępny ceremoniał zabrał dużo czasu, ponieważ Baranów i wódz klanu wygłosili po kilka długich mów wyrażających ich chęć nawiązania przyjaźni i pokojowego współżycia. Wreszcie komendant rozkazał, aby wniesiono jedzenie naprędce przygotowane w baraku kuchennym. Do niego podano beczułkę brandy i wypito wiele toastów. Zachar nie jadł i nie pił. Pasł oczy widokiem Córki Kruka i było to dla niego wystarczającym pożywieniem. Po niepokojach oczekiwania Kołosze zaczęli tańczyć i Zachar miał wtedy szansę podejść do Córki Kruka. Kiedy usiadł na ziemi obok niej, język odmówił mu nagle posłuszeństwa. Nie mógł wykrztusić słowa, nic z tego, co zaplanował sobie wcześniej. Chciał tylko-jej dotknąć i wziąć ją znowu w ramiona. Córka Kruka obserwowała go śpiewając jednocześnie pieśń, w rytm której tańczyli jej ludzie wykonując zgrabne skoki. Dziecko patrzyło z ciekawością na Zachara. - Czy to jest twój syn? - „I mój?" - chciał zapytać, ale nie mógł. Córka Kruka skinęła głową i przerwała pieśń. - To jest Szary Wilk. - Ładny chłopiec. - Zachar był pewien, że widzi w rysach dziecka podobieństwo do siebie samego, szczególnie w jego jasnych oczach. - Ile on ma lat? - Urodził się dwie zimy temu, w tym czasie, kiedy niedźwiedź ma małe. Zachar uważał, że według obliczeń, jakie robili Kołosze, było to w okolicach lutego. Ten chłopiec był niewątpliwie jego synem. Jego syn. Ta pewność rosła w nim, napełniając go ogromną radością i dumą. Taniec plemienny zbliżał się do punktu kulminacyjnego, głosy śpiewaków osiągnęły crescendo, wirujący tancerze wydawali głośne okrzyki. Zachara denerwował ten hałas, przeszkadzający mu w rozmowie z Córką Kruka. Przybliżył się do niej, żeby mogła go usłyszeć w tym hałasie. - Czy wyjdziesz ze mną przed namiot? Przebiegła spojrzeniem po jego twarzy, wahając się przez chwilę. - Idź. Ja wkrótce przyjdę. Podniósł się i skierował do wyjścia, przemykając niepostrzeżenie pod ścianami namiotu. Alaska 279 Chmury były purpurowe o zmierzchu, podobnie jak odległe zbocza góry Edgecumbe. Słony wiatr od morza był chłodny, więc roje komarów i moskitów nie opuszczały swoich siedlisk w przegniłym poszyciu mokrego lasu. Zachar odszedł od namiotu w kierunku wysokich dziobów czółen wyciągniętych na brzeg. Wszystkie jego zmysły były wyostrzone. Kiedy usłyszał odgłos kroków za plecami, obrócił się gwałtownie, zdziwiony i zachwycony, że Córka Kruka przyszła tak szybko. Ale to był Michaił, a nie Córka Kruka, i Zachar z trudem ukrył rozczarowanie. - Czy coś jest nie w porządku? - zmarszczył brwi Michaił. - Nie. Nic. - Zachar uśmiechnął się, ponieważ od dawna, dokładnie od czasu, kiedy ostami raz był z Córką Kruka, nie było mu tak dobrze jak teraz. Bruzdy na czole jego brata pogłębiły się ze zdziwienia. - Dlaczego wyszedłeś? Czy to z powodu tej kobiety Kołoszów? Wydawało mi się, że ją znasz. - Znam. - W tym momencie Zachar zobaczył, że Córka Kruka wymyka się z namiotu z synem na ręku. Wskazał ją Michaiłowi. - Mamy się tu spotkać. Czy zauważyłeś chłopca? On jest moim synem. - Twoim co? Ale Zachar już nie słyszał tego niedowierzającego pytania, bo poszedł powitać Córkę Kruka. Tym razem wydawało mu się rzeczą najbardziej naturalną, aby wziąć ją w ramiona i pocałować, poczuć jej miękkie wargi pod swoimi i giętkość jej ciała poddającego się jego uściskowi. Wezbrała w nim niezwykła czułość, kiedy podniósł wreszcie głowę i spojrzał na jej twarz. Już przedtem myślał, że ją kochał, ale nie można było tego porównać z żarliwym uwielbieniem, jakie odczuwał teraz. Ono obejmowało wszystko i przebaczało wszystko. Ciemne oczy córki Kruka powędrowały do jakiegoś punktu za nim, przypominając mu o obecności Michaiła. Obrócił się trzymając ją wpół. - Chcę, żebyś poznała mojego młodszego brata, Michaiła Tarakanowa. To jest Kruk. - Schylił się i wziął chłopca na ręce. Uśmiechnął się do dziecka, które wydawało się zafascynowane. - A ten malec to Szary Wilk. Michaił miał wrażenie, że patrzy na portret rodzinny - chłopiec z oczami swojego ojca, siedzący u niego na ręku, i kochający mąż, patrzący z uwielbieniem na matkę swojego syna. Tylko jeden element tego obrazu nie 280 Janet Dailey wydawał mu się prawdziwy, a była nim kobieta patrząca na niego zamiast na Zachara. - Myślałem, że już jej nigdy więcej nie zobaczę - mówił Zachar. - Teraz nie spuszczę jej z oka. Cisza zapanowała na wyspie. Michaił zorientował się dopiero po chwili, że zakończyły się tańce w namiocie. Kiedy spojrzał w tamtym kierunku, zobaczył w otworze wejściowym wojownika Kołosza, rozglądającego się w zapadającym zmroku, jakby kogoś szukał. Jego wzrok spoczął na nich. Przypominając sobie ostatnie słowa brata, Michaił powiedział: - Myślę, że on miałby coś do powiedzenia na ten temat. - Wskazał mężczyznę idącego szybkimi krokami w ich kierunku. Córka Kruka zesztywniała rozpoznając Leśną Żabę. Zagryzła wargi ze wstrętem i poczuła, że ręka Zachara, którą ją obejmował wzmacnia uścisk. - Kto to jest? - To jest Leśna Żaba, brat mojego nieżyjącego męża. On mnie wziął jako drugą żonę. Podczas oblężenia twierdzy przez Rosjan Biegnący Jak Wilk został trafiony w nogi pociskiem armatnim. Jako kaleka musiał być w sposób rytualny zabity przez szamana, aby nie opóźniał ucieczki klanu. Według zwyczaju jego brat miał obowiązek wziąć Córkę Kruka za żonę, chociaż był już żonaty. Mimo usilnych prób nie zdołała zająć pozycji jego pierwszej żony i ulubienicy męża. To, że wolał tę kobietę z płaskim nosem, utwierdzało Córkę Kruka w przekonaniu, że był jeszcze głupszy niż jego brat. A fakt, że pozwalał sobie na wydawanie jej rozkazów jak niewolnicy, pogłębił jeszcze jej wzgardę. Zatrzymał się przed nią z uczernioną twarzą błyszczącą w półmroku. Koła z czerwonej farby namalowane wokół oczu sprawiały, że wyglądał groźnie patrząc ze złością, wściekły, że nie pytała go o pozwolenie i okazała niewierność okrywając go wstydem przed Rosjanami. - Wracaj do namiotu - rozkazał w swoim języku. - Ty wracaj do namiotu. - Czuła rękojeść noża przy pasie Zachara i przesunęła się trochę, żeby go mieć w zasięgu ręki. - Zrobisz jak powiedziałem. - Doprowadzony do wściekłości oporem złapał ją za rękę, aby wymusić posłuszeństwo. Alaska 281 Ale Córka Kruka uniknęła jego uchwytu i wyjęła szybko nóż Zachara z pochwy kierując ostrze ku mężowi. - Zostanę z Zacharem. - Tym razem mówiła po rosyjsku. Cofnął się ze zdziwieniem, ale zaraz zrobił krok w jej kierunku, klnąc siarczyście. Zachar włączył się do kłótni, tak jak się tego spodziewała. - Zostaw ją. - Wyciągnął pistolet i wymierzył w niego. - Zachar, Boh z toboj, co ty wyprawiasz? - Brat położył mu rękę na ramieniu, żeby go powstrzymać. - Oni przyszli w pokojowych zamiarach, aby zawrzeć układ z Baranowem. - Nie chcę już dłużej z tobą żyć - oświadczyła pogardliwie Córka Kruka. - Wstydzę się być nazywana żoną kogoś, kto jest niczym więcej jak żabim skrzekiem. - Nie chcę, żebyś była moją żoną. - A więc już nie jestem twoją żoną, a ty już nie jesteś moim mężem. Opuściła nóż, zadowolona, że sprowokowała to stwierdzenie z jego strony. Prezenty wymienione przy zawarciu małżeństwa nie muszą być zwrócone, jeśli chęć rozstania jest obustronna. Leśna Żaba zacisnął ponuro usta, kiedy zdał sobie sprawę, że złapała go w pułapkę. Potem spojrzał na Zachara zwężonymi oczami: - Chcesz tę kobietę? -Tak. - Daj dwa dłuta i jeden koc. Ona twoja cały czas. - Nie - Córka Kruka zaprotestowała ze złością. - On zgadza się, małżeństwa nie ma. Ty dajesz mu nic. - Zapłacę to, co chce. -Nie. Obróciła się do swojego byłego męża, wykrzykując oskarżenia i obelgi. Wkrótce on też wydzierał się, nazywając ją czarownicą i jeszcze gorzej. Po chwili ich donośne głosy zwróciły uwagę ludzi w namiocie. Zachar miał mieszane uczucia widząc wychodzącego Baranowa. Nie był jednak w stanie przerwać tej kłótni. Żadne z nich nie pozwalało mu na wtrącenie więcej niż dwóch słów. - Co się tu dzieje? - Ale nawet interwencja Baranowa nie przywróciła ciszy. Wziął więc pistolet z rąk Zachara i wystrzelił w powietrze. Huk ten osiągnął pożądany skutek. - A więc o co chodzi? 282 Janet Dailey Zachar odpowiedział mu, potem Córka Kruka usiłowała podać swoją wersję, ale mąż jej przerwał. Baranów podniósł pistolet, żądając ciszy, po czym spojrzał na Zachara. - Chcesz tej kobiety? ; - Chcę jej. To jest mój syn. - Objął mocniej dziecko, ufając, że Baranów zrozumie. Przecież miał dwoje dzieci z Indianką, które bezgranicznie uwielbiał. - Jestem gotów zapłacić cenę, jakiej on za nią żąda, chociaż Kruk twierdzi, że nie ma do tego prawa. Baranów skłonił się z lekka w kierunku Córki Kruka. - Jestem pełen uznania dla damy, która tak przeraźliwym głosem dba o twoje interesy. Jednak w imię pokoju i okazania dobrej woli cena ma być zapłacona. - Kiedy tłumacz przekładał tę odpowiedź zgromadzonym wokół Kołoszom, Baranów szepnął do Zachara: - Tym wydatkiem zostanie obciążony twój rachunek w Kompanii, a suma odliczona od twoich zarobków. Nawet Córka Kruka nie ośmieliła się przeciwstawić decyzji Nanuka i sprawa została ostatecznie uzgodniona. Leśna Żaba dostał dwa dłuta i jeden koc, a Córka Kruka została kobietą Zachara. Pod koniec tygodnia Baranów odprawił prymitywną ceremonię chrztu Wasyla Zacharewicza Tarakanowa, ale nikt nie nazywał później chłopca tym imieniem. Wołano na niego Wilk. Po miesiącu pobytu w Nowoarchangielsku ten niezwykle bystry chłopak wplatał już w swoje rozmowy rosyjskie słowa. W październiku rozpoczęły się deszcze. Kiedy Michaił brnął przez rozmokły grunt do chaty swojego brata, wydawało mu się, że deszcz nigdy nie przestanie padać. W tym rejonie Sitki zimno rzadko dawało się we znaki, ale ulewne deszcze i gęste mgły były stałym gościem. Michaił spojrzał w kierunku zachodnim. Ciężkie chmury kompletnie przykryły wyspę góry Edgecumbe i zasłoniły inne w zatoce. Nie było już fregaty Newa w porcie. W dwa tygodnie po przybyciu carskiego szambelana odpłynęła do Kantonu z ładunkiem futer szacowanym na czterysta pięćdziesiąt tysięcy rubli, a Jelizawietę, jeden z małych statków Kompanii, wysłano na Kodiak po zapasy. Ulewny deszcz przerwał prace nad nowym statkiem Awos', budowanym na rozkaz pełnomocnika carskiego, Riezanowa. Obrażony sposobem, w jaki Alaska 283 traktował go mikado podczas dyplomatycznej podróży do Japonii, Riezanow zamierzał posłać tam okręty i ukarać ten wyspiarski naród. Avos' miał należeć do tej floty. Rozkazał również Baranowowi przygotować pomieszczenia mieszkalne w porcie na wyspie dla „przymusowych imigrantów", jak ich nazywał, którzy mieli być przywiezieni z Japonii w wyniku tej ekspedycji militarnej. Teraz wszyscy zaczęli nazywać wyspę japońską. Michaił nie podzielał zapału szambelana do tego planu. Kompania Rosyjsko-Amerykańska nie miała wystarczająco wielu statków, aby zapewnić odpowiednią ilość dostaw dla swoich osad, a jednocześnie patrolować terytorium, uniemożliwiając obcym statkom handel na tych wodach i eskortować wyprawy myśliwskie w poszukiwaniu wydry morskiej. Rozpoczynanie ofensywy było absurdalne. Jednak bez względu na to, ile rozsądku wykazywał Riezanow w innych sprawach - takich jak ustanowienie opieki medycznej, szkoły dla krajowców, fundusz emerytalny dla starców i inwalidów - nie można go było odwieść od zaplanowanej kampanii japońskiej. Chociaż się z nim nie zgadzano, rozkazy czterdziestodwuletniego szambelana były wykonywane. Michaił zatrzymał się przed drzwiami chaty swojego brata i zastukał. Przedtem po prostu wszedłby do środka, ale obecność Córki Kruka zmieniła ten zwyczaj. Już dwukrotnie wszedł bez ostrzeżenia i trafił na intymną scenę. Teraz zawsze pukał. Żaden dźwięk nie dochodził ze środka. Słyszał tylko uderzenia deszczu o dach. Czekał i zastukał znowu. Nadal nie było odpowiedzi. Spojrzał na inne budynki osady, nie mając ochoty przedzierać się przez błoto i deszcz, aby szukać Zachara. Riezanow, który przejął dowództwo, zwołał zebranie nawigatorów i przywódców myśliwskich, na którym mieli być obecni Baranów i jego zastępca, Iwan Kusków. On i Zachar mieli się stawić w chacie Riezanowa w ciągu godziny. Najprawdopodobniej znajdzie Zachara w sklepie, kupującego błyskotki dla swojej ukochanej. Usłyszał odgłos stóp i zza rogu ukazała się Córka Kruka, niosąc naręcze drewna. Na głowę miała zarzucony koc. Chociaż szła szybko, nie robiła wrażenia kobiety spieszącej się w deszczu. Jej postać miała w sobie wiele godności. Już nieraz uderzała Michaiła jej bliska arogancji duma. Kiedy zobaczyła go przy drzwiach, zawahała się nieco. - Jesteś mokry - powiedziała takim tonem, że poczuł się głupio stojąc na zewnątrz w deszczu, zamiast być w środku, gdzie jest sucho. 284 janet Dailey - Szukam Zachara. - On wkrótce wróci. - Przeszła obok niego i otworzyła drzwi chaty. Poniewczasie zorientował się, jak niezgrabnie to zrobiła, mając ruchy skrępowane naręczem drewna. Wszedł za nią do środka, tym razem sam zamknął drzwi i odwrócił się. Koc spadł jej z głowy odsłaniając błyszczące czarne włosy okalające twarz. Celowo unikał patrzenia na nią. - Pozwól, że wezmę to drewno. Jego ręka musnęła jej pierś. Odskoczył gwałtownie, omal nie upuszczając całego naręcza, jak gdyby sparzył go ten kontakt. Patrzyła z rozbawionym uśmiechem. Dzięki ustom o pełnych wargach i niezgłębionej czerni oczu wyraz jej silnie zarysowanej twarzy nabierał urzekającego piękna. Poczuł, że członek mu twardnieje i szybko odwrócił się, aby zanieść drewno do skrzyni przy kominku. - Już dawno nie byłeś z kobietą. - Po bliskości jej głosu Michaił zorientował się, że szła za nim. Wszystkie jego zmysły wyostrzyły się nagle; doszedł go zapach palącego się drewna, przenikającego zatęchłe powietrze, usłyszał plusk wody przeciekającej z dachu i zobaczył łóżko stojące w rogu tej jednoizbowej chaty. - Tutaj jest mało kobiet. - Michaił wolałby przypisać swoją reakcję przymusowemu ostatnio celibatowi, jednak zdawał sobie sprawę, że to jej widok kierował myśli mężczyzny ku seksowi. Wrzucił drewno z hałasem do pudła, potem stanął przed zapalonym kominkiem. - Mówiłaś, że Zachar wkrótce wróci? - Tak. - Zdjęła koc i położyła go na skrzyni, aby wysechł. - Ty chcesz kobiety do łóżka. Czemu nie poprosisz mnie? - Stała przy nim patrząc wyzywająco. - Czy uważasz, że jestem brzydka? - Nie - to stwierdzenie wyrwało mu się mimowolnie. - Ale ty należysz do Zachara. - Ale jesteś jego bratem. U moich ludzi jest dozwolone, żeby kobieta miała dwóch mężów, jeżeli oni są braćmi. Michaił roześmiał się szorstko. - U Rosjan takie pogańskie praktyki nie są dopuszczalne. - Dlaczego? Kobieta potrzebuje synów. Zachar jest za stary. Coraz częściej jego członek jest miękki w moich rękach. Ty jesteś jeszcze silny. Myślę, że mógłbyś mi dać wielu synów. Alaska 285 Jej słowa jeszcze bardziej wzmogły ogarniający go żar. Patrzył na żółte płomienie ognia klnąc ją w duchu za to, co się z nim działo. - Zachar nie jest za stary - zapewnił ją. - Baranów jest o szesnaście czy siedemnaście lat starszy od mojego brata, a ma trzyletnie dziecko. - On jest Nanuk - powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało..- Nie chciałbyś przespać się ze mną? Michaił obrócił się gniewnie, ale nie miał okazji odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się i wpadł Zachar śmiejąc się i przekomarzając z synem. Michaił nie był pewien, co odpowiedziałby na pytanie Córki Kruka. Czując się winnym z powodu tej niepewności z zażenowaniem patrzył na brata. - Nie wiedziałem, że jesteś tutaj, Michaił. - Zachar uśmiechał się stawiając swojego syna, Wilka, na podłodze. Chłopiec energicznie potrząsał mokrą głową, otrzepując się jak pies i rozpryskując krople wody we wszystkich kierunkach. - Właśnie przyszedłem. - Potrzeba wyjaśnienia, że nie przebywał długo sam na sam z Córką Kruka tylko powiększyła jego poczucie winy. Nie zdradził swojego brata, ale chciał go zdradzić. - Riezanow zwołał kolejne zebranie. - Zażenowany Michaił odsunął się od kominka - i od Córki Kruka - zdążając do drzwi. - Zaczekaj - powiedział Zachar - pójdę z tobą. - Ja też idę. - Chłopiec podskoczył do Zachara. - Nie - Zachar popchnął go lekko w kierunku Córki Kruka. - Zostań tutaj i opiekuj się matką. Wrócę później. - Z uśmiechem zadowolenia na twarzy wyszedł za Michaiłem, potem zatrzymał się, żeby podnieść kołnierz. - To dobry chłopak - powiedział do Michaiła. - Myślę, że zaczyna mnie lubić. - Tak. - Michaił nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek jego brat był tak szczęśliwy, dosłownie pękał z dumy z powodu swojej nowo odnalezionej rodziny. To wszystko było zbyt świeże i cenne dla Zachara, żeby mógł zauważyć jakieś wady, pomyślał Michaił. Ze schylonymi głowami pod ulewnym deszczem wyruszyli w kierunku schodów, które wiodły do twierdzy na szerokim, płaskim wzniesieniu. - Czego dotyczy zebranie? Czy ci powiedziano? - spytał Zachar. -Nie. Szli chwilę w milczeniu, potem odezwał się Zachar: - Podoba mi się Riezanow. To mądry człowiek. Wiem, że wielu promysz- 286 Janet Dailey lenników na Wyspach Pribyłowa było bardzo niezadowolonych, kiedy wydał rozkaz, żeby nie zabijać już więcej fok w tym roku, że to musi być powstrzymane, bo inaczej nie zostanie tam już nic, a przedtem miliony fok gromadziły się wokół skał jak pszczoły na plastrze miodu. - Byłeś tam? - spytał Michaił. - Raz, dawno temu - przyznał Zachar wchodząc na schody. - Słyszałem pogłoski, że statki z Bostonu zabiły więcej niż milion fok tylko w tym roku. - Tracimy przez nich wiele futer, a Kołosze dostają za to dużo broni. Czasem myślę, że oni są lepiej uzbrojeni niż my. Przynajmniej Riezanow zgadza się z Baranowem, że musimy prowadzić handel z angielskimi statkami i tymi z Bostonu, żeby zgromadzić potrzebne nam zapasy. Nie możemy być zależni tylko od statków Kompanii, które płyną z Ochocka. Patrz, jaka jest nasza sytuacja. Przydział mąki zmalał do jednego funta miesięcznie na mężczyznę, a przecież nadchodzi zima. Jeszcze na ostatnim stopniu schodów Zachar z troską kiwał głową opisując tę ciężką sytuację. - Jelizawieta powinna wkrótce powrócić z Kodiaku z zapasami. Nikołaj Pietrowicz Riezanow był przystojnym, wysokim, czterdziestodwuletnim mężczyzną. Gładko wygolony, ubrany w jeden ze swoich mniej ozdobnych mundurów, trzymał się prosto i w naturalny sposób uzyskiwał posłuch u mężczyzn tłoczących się w małej chacie. Kiedy pilnie im się przyglądał swoimi jasnoniebieskimi oczami, wargi miał zaciśnięte i robił wrażenie srogiego. Michaił spojrzał na Baranowa, na łysy czubek jego pozbawionej peruki głowy otoczony płowymi włosami. Długie lata wpatrywania się w odległe horyzonty wyżłobiły bruzdy na starej twarzy tego Rosjanina i nadały jej wygląd bezustannego zdziwienia. Jego oczy były smutne i pełne rezygnacji. Michaił domyślił się niedobrych wiadomości. Spodziewał się, że Baranów zaraz podniesie ręce do góry i oświadczy jak zwykle: wszystko w ręku Boga. Zaczął jednak mówić Riezanow, prosto i wyraźnie. - Otrzymaliśmy wiadomość, jeszcze nie potwierdzoną, że Jelizawieta zaginęła na morzu. Nie będzie zapasów z Kodiaku. W dodatku zatonęła Alaska 287 w czasie sztormu flotylla tubylczych myśliwych, dwustu mężczyzn wraz z największą ilością skór uzyskanych w tym sezonie. - Dokoła Michaiła wszyscy rozkładali ręce w geście rezygnacji, ale to nie był koniec. - Otrzymaliśmy również wiadomość, jeszcze nie udowodnioną, że osada więźniów w porcie Yakutat została zmieciona z powierzchni ziemi przez Kołoszy. - Ta zbudowana na Alasce rolnicza placówka, posiadająca także stocznię, była eksperymentalną osadą wzorowaną na brytyjskiej kolonizacji okolic zatoki Botany w Australii. - Kołosze zaatakowali również inne forty na północy, ale zostali odparci. Uważam, że możemy być pewni wzmożonej wrogości ze strony tubylców w naszym rejonie. Kilku mężczyzn wyraziło szeptem żal z powodu śmierci swoich znajomych, ale Riezanow nie dopuścił do rozmów na ten temat. Dał znak służącemu, żeby przyniósł mapy i książki, potem otworzył je na stole, żeby każdy mógł zobaczyć. To były materiały żeglarza i odkrywcy George'a Vancouvera. Słuchając planów Riezanowa dotyczących przyszłej ekspansji Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej, Michaił miał pewność, że te dwie ostatnie klęski jeszcze bardziej zdeterminowały carskiego szambelana do zdobywania nowych terytoriów. Riezanow polecał usilnie, aby Kompania przestała zajmować się wyłącznie handlem skórami, a włączyła się również w inne interesy kupieckie. Marzenia Michaiła o odległych lądach rozbłysły na nowo, kiedy Riezanow zaczął wyliczać egzotyczne porty, kiedy mówił o ustanowieniu przedstawicieli spółki w Birmie i na Filipinach, o budowie nowych osad najpierw wzdłuż rzeki Kolumbia, potem w Kalifornii i na Hawajach. Wkrótce, jak twierdził, pokój z Amiens zostanie zerwany i Europa ruszy na wojnę z wojowniczym Korsykaninem - Napoleonem. Taka sytuacja dałaby Kompanii wolną rękę w umacnianiu stanu posiadania na Alasce i zdobycia nowych obszarów. -'Popatrzcie na mapę. - Wskazał palcem planszę rozłożoną na stole. - Ten, kto ma Alaskę, może kontrolować Pacyfik. Oczarowanie Michaiła marzeniami o imperium prysnęło, gdy kropla wody spadła mu na policzek. Rzeczywistość to były przeciekające dachy, czający się Kołosze i zmniejszające się zapasy. Przybycie jankeskiego szkunera Juno na Sitkę rozwiązało tymczasowo problem aprowizacji. Riezanow zakupił statek razem z jego ładunkiem, dużą ilością towarów, takich jak naczynia cynowe, wyroby garncarskie, żelazne, 288 Janet Dailey narzędzia, bawełna oraz różnorodne instrumenty. Co ważniejsze, na statku znajdowało się prawie dwa tysiące galonów melasy, dziewiętnaście beczułek solonej wieprzowiny, cztery tysiące funtów ryżu, jedenaście beczułek pszennej mąki i inne produkty żywnościowe wystarczające na kilka tygodni. Przez jakiś czas mieli dużo jedzenia, a do tego muzykę w osadzie - duet klarnetu i skrzypiec w wykonaniu żeglarza Jankesa, który podpisał kontrakt z Kompanią i z samym carskim szambelanem. Jednak z powodu niezwykle ulewnych deszczy i gęstych mgieł, jakie panowały w ostatnich miesiącach roku, a także stałego zagrożenia ze strony Kołoszy, Rosjanie nie mogli uzupełnić zapasów żywności świeżym mięsem czy też rybami. Nie wolno było opuszczać fortu i załoga musiała jeść zapasy zgromadzone przez Aleutów - tran i suszoną rybę. Juno została wysłana na Kodiak, aby przywieźć jakąkolwiek żywność, którą mogła dostarczyć rosyjska osada, ale wszystko, co zdobyła, to był znowu tran wielorybi i suszona ryba. W lutym na Sitce szalał szkorbut. Z prawie dwustu Rosjan w twierdzy ośmiu już nie żyło, a sześćdziesięciu było całkowicie niezdolnych do pracy. Sytuacja stała się trudna. Zimowa podróż morska na Hawaje nie wchodziła w rachubę, przepłynięcie nękanego burzami Pacyfiku było zbyt ryzykowne, a droga zbyt długa. Na następnym zebraniu Riezanow zaproponował, żeby wysłać szkuner w podróż w dół wybrzeża, zbadać ujście rzeki Kolumbia w celu założenia tam w przyszłości następnej osady, zapolować na zwierzynę i ryby oraz zakupić żywność w małym hiszpańskim forcie Los Farallones del Puerto de San Francisco. Chociaż wszystkie porty hiszpańskie wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża zamknięto dla obcych statków, Riezanow liczył na uzyskanie zezwolenia jako rosyjski ambasador na wszystkie kraje świata. Trzeba było zebrać co najmniej dwadzieścia osób załogi, żeby Juno mogła wypłynąć, ale z powodu słabej kondycji mężczyzn w osadzie należało powiększyć ich liczbę do trzydziestu, aby mogli zastąpić tych, którzy się rozchorują. Michaił zgłosił się natychmiast na ochotnika, jednak Baranów uderzył pięścią w stół i zaprotestował, - Nie można osłabiać tego garnizonu, zabierając wszystkich sprawnych mężczyzn! Stale grozi nam niebezpieczeństwo ze strony Kołoszy. Musimy być zdolni do obrony, gdyby zaatakowali. Alaska 289 Wreszcie osiągnięto kompromis. Riezanow zgodził się, żeby część jego załogi składała się z ludzi z początkami szkorbutu. Odmówiono ostatecznie prośbie Michaiła, który nadal nalegał na włączenie do ekspedycji. Jego rozczarowanie szybko zmieniło się w oburzenie, kiedy wyznaczono Zachara jako członka wyprawy. - Dlaczego bierzecie mojego brata, a nie mnie? - protestował. - Jest starszy i ma rodzinę. Ja jestem doświadczonym nawigatorem i mogę się wam bardziej przydać. On jest myśliwym. - Jest więcej posiadających rodziny mężczyzn, którzy popłyną, a my będziemy potrzebowali doświadczonego myśliwego, zanim dotrzemy do hiszpańskiego portu - stwierdził ostro Riezanow, dając do zrozumienia, że nie będzie tolerował dalszego podważania swoich decyzji. Trzęsąc się z wściekłości Michaił zamilkł i mało co słyszał z dalszej rozmowy. Wszystko w nim wrzało. On był nawigatorem, on był tym, który tęskni za nowymi miejscami. Ale to zawsze jego starszy brat wyruszał pierwszy na nowe terytorium - jego brat, który nie miał wcale na to ochoty. On, Michaił, tylko przemierzał znane szlaki - z Sitki na Kodiak, na Wyspy Pribyłowa, Unalaskę albo do twierdz na stałym -lądzie i z powrotem. Teraz był unieruchomiony tutaj, odsługując swe zobowiązanie wobec Kompanii jako pilot portowy. Po zakończeniu zebrania Michaił wyszedł, nie odzywając się do brata. Jego oburzenie i rozżalenie były tak mocne, że nawet miał pretensje do Zachara. JNie było czasu do stracenia. W pośpiechu szykowano szkuner do drogi. Ze skromnych zapasów osady nie można było wziąć wiele, jeśli pozostający na Sitce mieli dotrwać do czasu powrotu Juno. Ale ładownie pełne były towarów - ubrań, cienkich angielskich materiałów, butów i innych artykułów skórzanych, narzędzi - od siekier do ręcznych świdrów - oraz bel materiału przetykanego złotą nitką, ozdobnych strzelb i innych rzeczy, uprzednio przeznaczonych na podarunki dla japońskiego mikado. Michaił unikał okolic portu, gdzie czyniono przygotowania do podróży, i niechętnie brał w nich udział. Gorzka świadomość, że jutro Juno podniesie kotwicę i odpłynie bez niego, wciąż go gryzła, kiedy wchodził do swojego 290 Janet Dailey mieszkania w baraku Kompanii, gdzie dużo ostatnio przebywał. Podszedł wprost do łóżka i wyciągnął spod niego dzbanek samogonu, jeden z dwóch, które wziął po kryjomu jako zabezpieczenie przed szkorbutem. Zaniósł dzbanek wraz z kubkiem na stół i usiadł na topornie wykonanym krześle. Wpatrywał się przygnębiony w kubek samogonu przeklinając chmury i wspominając zasłyszane opowieści o kalifornijskim słońcu, którego nigdy nie zobaczy. Już teraz nie chciał myśleć o dniu, w którym Zachar powróci, a on będzie musiał słuchać jego opowieści o miejscach, które on, Michaił, powinien był zobaczyć. Wypił resztę alkoholu i ponownie napełnił kubek. - Michaił. Zesztywniał słysząc głos brata. - Tak, o co chodzi? - spytał krótko, nie odwracając się. - Muszę z tobą pomówić. - Na pewno przyszedłeś się pożegnać. - Oczekiwał tej wizyty i starał się pozbyć irytacji, wiedząc, że jest dziecinna. Michaił wstał, odwrócił się w stronę brata i przywołał na pomoc całą swoją dumę, żeby Zachar nie zorientował się, jak bardzo mu zazdrości. Córka Kruka i jej syn Wilk stali obok. Intrygujące czarne oczy patrzyły na niego śmiało i Michaił natychmiast poczuł się niezręcznie. Od czasu, kiedy zrobiła mu pierwszą propozycję, starał się trzymać od niej z daleka. Ale, jak wszystkie kobiety, miała swoje sposoby, by przy każdym spotkaniu zwrócić na siebie jego uwagę. Często zastanawiał się, czy brat to zauważa. - To prawda, że nie miałem zamiaru wyjechać bez pożegnania z tobą. Ale jest coś, co chciałbym, żebyś dla mnie zrobił, kiedy mnie nie będzie. - Zachar położył rękę na głowie chłopca. Michaił czekał w napięciu. - Nie chcę, żeby Wilk i Kruk byli sami w naszej chacie. - Co masz na myśli? - Popatrzył na Córkę Kruka, zastanawiając się, czy to ona namówiła do tego Zachara. - Chciałbym, abyś zamieszkał tam i opiekował się nimi, kiedy mnie nie będzie. - Nie mogę. - Zszokowany Michaił wydusił z siebie protest. - Ty jesteś moim bratem. Nie mam nikogo, kogo mógłbym o to prosić. - Wydawało się, że odmowa zabolała i speszyła Zachara. - Wiem, że starałeś się zająć moje miejsce, żebym nie musiał ich zostawiać. Alaska 291 - Myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz - stwierdził Michaił. - Chcę, żeby otrzymywali swoją rację żywności, mieli drewno na opał i kogoś do obrony w przypadku ataku Kołoszy - czy to za dużo, o co proszę dla mojej rodziny? - Nie. - Michaił nie mógł mu powiedzieć, o co tu naprawdę chodziło. - Więc zostaniesz z nimi? To była ironia losu. Zachar miał odbyć podróż, która była pragnieniem Michaiła i zostawiał mu pod opieką kobietę, której pragnął. - Tak. Zostanę z nimi - zgodził się Michaił. J uno wypłynęła następnego dnia i Michaił przeniósł swoje rzeczy do chaty Zachara. Z powodu niedostatku zdrowych mężczyzn w osadzie, udało mu się załatwić przydział na pierwszą zmianę nocnej warty. Kiedy wrócił do chaty, Córka Kruka spała już na swoim łóżku. Posłał sobie na podłodze przed kominkiem, ale spał źle i spędził większą część nocy patrząc na języki ognia liżące czerwono-białe kłody i słuchając oddechu Córki Kruka, przewracającej się na łóżku. Gdy nie miał pracy w osadzie, spędzał czas z Wilkiem. Dwa razy w ciągu jednego tygodnia udało mu się zastrzelić orła bielika, który krążył nad garnizonem. To mięso było przyjemną odmianą monotonnej diety składającej się z tranu i suszonych ryb. Córka Kruka postawiła przed nim talerz. Ani widok, ani zapach ryby i tranu nie zachęcał do jedzenia, ale Michaił wiedział, że trzeba jeść. Nic innego nie było, a spodnie już na nim wisiały. Dostał dzbanek kwasu do posiłku, ale niewiele to pomogło. Patrzył zafascynowany, jak chłopak żarłocznie pochłania swoją porcję. - Połykasz to jak prawdziwy wilk - powiedział z uśmiechem i popchnął swój talerz w stronę chłopca. - Możesz skończyć moją porcję. - Nie jesteś głodny dziś wieczór - powiedziała Córka Kruka. Spojrzał na nią, chociaż zwykle tego unikał. Żółty płomień lampy olejowej igrał na jej twarzy, przykrywając cieniem jej głęboko osadzone oczy i uwydatniając kości policzkowe. Zauważył, że jest szczuplejsza i straciła na wadze, ale jej wargi pozostały ponętnie pełne. Ze złością Michaił nalał sobie kwasu, a Wilk zaczął jeść z jego talerza. - Myślę, że nie mam na to ochoty. 292 Janet Dailey - Czy pragniesz czegoś innego? Znieruchomiał słysząc ton jej głosu i słowa, jakich dobrała, żeby zadać to pytanie. Oznaczać mogło wiele, chociaż Michaił nie był pewien, czy jego domysły są słuszne. Od czasu jak zamieszkał w tej chacie, ani razu nie wyraziła żadnej sugestii, ani nie wykonała prowokującego ruchu w jego kierunku. Ale nie miała też ku temu zbyt wielu okazji. - Nie. - Wstał zabierając dzbanek i podszedł do kominka. - Czy masz wartę dziś w nocy? - Nie. - Teraz był na dziennej zmianie. - Michaił na pewno jest zmęczony po tylu nocach. Powinien spać na łóżku. - Nie. - Myślę, że to jest jedyne słowo, jakie znasz. - Jej cichy śmiech zabrzmiał ironią. Michaił obrócił się, ale nie mógł wytrzymać jej wyzywającego spojrzenia. - Myślę, że Michaił boi się powiedzieć cokolwiek innego. - Żałuję, że nie ma tutaj mojego brata, żeby zobaczył, jaka naprawdę jesteś. - Wstrząsały nim gwałtowne emocje, nienawidził jej i pożądał równocześnie. - Ale Zachara tutaj nie ma. - Powinienem był mu powiedzieć, dlaczego nie chciałem z tobą zamieszkać. - Właśnie tego chciałeś. -Nie! Odpowiedzią Córki Kruka na to gwałtowne zaprzeczenie było lekceważące wzruszenie ramion. Potem odwróciła się i kończyła swój posiłek. W ciszy, jaka zapadła, dźwięk trzaskającej w kominku kłody wydawał się bardzo głośny. Wpatrującego się w żar Michaiła dręczyło jej oskarżenie, a jeszcze bardziej podejrzenie, że miała rację. Może nie odezwał się, bo chciał w ten sposób pomóc losowi. Pił zaprawiony alkoholem kwas, żeby zabić wątpliwości, które w nim wznieciła. W nocy Michaił śnił o niej. Stała przed nim, a żółty blask ognia pełzał po jej nagim ciele, oświetlając pełne piersi, płaski brzuch i czarne włosy łonowe. Ta złota zjawa położyła się przy nim na podłodze, obejmując go falą żaru. Patrzył na jej twarz, zamknięte czarne oczy, ciemną głowę miotającą się na boki, otwarte pełne wargi wydające ciche jęki. Jego lędźwie wykazywały Alaska 293 niezmordowaną energię, zanurzał się głęboko w jej wilgoć, wychodził z niej i znowu wchodził, niezmordowanie unosząc się nad Córką Kruka i padając na nią. Wszystko w nim i wokół niego wirowało wznosząc-się coraz wyżej i wyżej aż do ostatecznego wspaniałego wybuchu. Kiedy Michaił obudził się następnego ranka, odczuwał tępe łomotanie w głowie. Obrócił się i zobaczył Córkę Kruka obok siebie. Leżała z nim pod jedną kołdrą. Ten sen wcale nie był snem. - Nie! - krzyknął. Otworzyła wolno oczy i spojrzała na niego przeciągając się z lekka. Jej pełne wargi ułożyły się w uśmiech zadowolenia. - To jest to, czego chciałeś - szepnęła. Wiedział, że miała rację, ale również wiedział, że powinien odejść - wyjść i nigdy tu nie wrócić. Jeśli zostanie, to tylko pomnoży grzech zdrady, jaki popełnił śpiąc z żoną swojego brata. A jeśli jego brat nigdy nie powróci z podróży? Nawet jeśli powróci, to zapasy mogą się tu w międzyczasie skończyć i wszyscy umrą. A jeśli Kołosze zaatakują i zabiją wszystkich? Dlaczego miałby się pozbawiać tego, co Córka Kruka tak chętnie mu ofiarowywała? Michaił został. W następnych miesiącach kopano świeże groby w osadzie. Szkorbut zbierał nowe ofiary i osłabiał resztę mieszkańców. Śmiertelność byłaby jeszcze większa, gdyby nie wiosenny przepływ śledzi w cieśninie, których obfitość przywróciła do życia wszystkich w Nowoarchangielsku. W czerwcu oddano wystrzał z działa na cześć powracającej Juno, kiedy holowano ją do portu Sitki. Jej ładownie zapełnione były pszenicą, owsem, grochem, fasolą oraz mąką, solonym mięsem, łojem i solą. Gdy Zachar wysiadł z łodzi, jego syn pobiegł szybko, żeby się z nim przywitać. Patrząc na wychudzone ciało i twarzyczkę Wilka, Zachar czuł się zawstydzająco otyły. Łzy zakręciły mu się w oczach. Zrzucił torbę z ramienia, pochylił się i objął mocno chłopca, potem poszukał wzrokiem żony. Stojąca obok Michaiła Córka Kruka nie uczyniła żadnego ruchu w jego 294 Janet Dailey kierunku. Ręka brata obejmowała jej ramiona, niemo obwieszczając swoje prawo posiadania. Zachar zrozumiał. Odgadł w swoim sercu, co wydarzyło się pomiędzy jego bratem a jego żoną w czasie, gdy go nie było. Poczuł ucisk w gardle. Pochylił głowę i szybko mrugał oczami, aby pozbyć się łez, które paliły mu oczy. Maskując wzruszenie otworzył torbę i wyjął prezent, jaki przywiózł dla Wilka. Mieszkańcy Kalifornii chętnie wymieniali żywność i inne domowe produkty za wszystko, co pochodziło z zagranicy. Miał pełną torbę takich rzeczy. Kiedy dał prezent Wilkowi, wyjął kolorowo haftowany koronkowy szal i ozdobny grzebień ze skorupy żółwia, prezenty dla Córki Kruka. Kątem oka zobaczył, że się odsuwa od Michaiła i kieruje ku niemu. Ze smutkiem zdał sobie sprawę, że się nie zmieniła. Jej towarzystwo i jej lojalność nadal były na sprzedaż. Michaił odwrócił się i wolno odszedł. Zachar nie potrafił ulegać złości. Odczuwał zbyt wiele bólu - za siebie i za Michaiła. Sitka Późna wiosna 1808 roku Ogień buchał z luf armatnich na szczycie ufortyfikowanego kopca. Nad położonym poniżej miastem grzmiała salwa witająca statek amerykański wchodzący do rosyjskiego portu. Ale Zachara to nie interesowało. W ciągu ostatnich dwóch lat coraz więcej zagranicznych statków zawijało do portu Sitki, który stał się drugim co do ważności portem na Pacyfiku po wyspach Sandwich. Zatrzymując się na jednym z szerokich chodników, które biegły wzdłuż ulic, Zachar zmrużył oczy, żeby popatrzeć na zamazane postacie wokół siebie. Oczy odmawiały mu już posłuszeństwa, zniszczone przez lata ostrym słońcem. Przerażająca rzecz dla myśliwego. Żadna z tych niewyraźnych postaci nie przypominała Córki Kruka i Zachar pospieszył dalej, przechodząc koło piekarni. Dotknął kolorowej jedwabnej chusty, którą miał w kieszeni, nieświadomie upewniając się, że wciąż tam tkwi. Wiedział, że jak długo będzie dawał Córce Kruka ładne rzeczy, tak długo ona z nim pozostanie. Kiedy doszedł do rzędu chat, przed którymi rosły wiosenne kwiaty, dwie postacie wyszły z tej, która należała do jego brata. Obie kobiety miały na sobie luźne sarafany na bawełnianych bluzkach z długimi rękawami. Niewiele kobiet w Nowoarchangielsku ubierało się na modłę rosyjską, w przeciwieństwie do tubylczej kobiety Baranowa, Anny Grigoriewny, która ostatnio otrzymała specjalnym carskim ukazem tytuł księżniczki Kenai. Ten sam ukaz usankcjonował prawowite pochodzenie Iriny, półkrwi córki Baranowa, oraz jej brata. Zachar przystanął, rozglądając się wokół za Córką Kruka, potem niechętnie skierował się do domu swojej matki Taszy i córki Larissy. Obie przybyły miesiąc wcześniej z wyspy Kodiak. To był pomysł Michaiła, żeby je tutaj 296 Janet Dailey sprowadzić. Ich matka była już zbyt stara, aby wykonywać ciężkie prace, których od niej wymagano w domu Bannerow. Zachar rozumiał, że nadszedł czas, aby ulżyć jej nielekkiemu życiu, ale szybko uprzytomnił Michaiłowi, że jego mała chata nie dostarczy im wygód ani prywatności, do czego obie miały prawo. Ostrożnie unikał tematu Córki Kruka i Wilka, mieszkających w jego chacie, i niezręcznej sytuacji, jaka mogłaby z tego wyniknąć. Zasugerował Michaiłowi, żeby Larissa i matka zamieszkały u niego, ponieważ jako nawigator miał wyższą pozycję w Kompanii i jego dom był większy i lepiej umeblowany. Michaił zgodził się z tym, tym bardziej że jego pozycja da obu kobietom wyższy status w społeczności osady niż pozycja zwykłego myśliwego. Ale obaj wiedzieli, że za tym wszystkim stoi Córka Kruka. - Dokąd idziecie tego pięknego poranka? - Zachar spytał z wymuszoną serdecznością. - Do portu, żeby zobaczyć statek, który właśnie przypłynął. - Larissa była ogromnie podniecona. Zachar patrzył na tę obcą dziewczynę, która była jego córką. W wieku osiemnastu lat była w pełnym rozkwicie kobiecości. Ze swoimi ładnymi rysami, ciemnymi oczami o długich rzęsach i czarnymi włosami przyciągała uwagę mężczyzn w Nowoarchangielsku, którzy byli przyzwyczajeni do mniej wyrafinowanych - zarówno pod względem manier, jak i wyglądu - kobiet, Aleutek i Kołoszek. Ale niewielu Rosjan zalecało się do niej. Jej ufny, niewinny i dziewiczy wygląd nie zachęcał do tego. Taka powściągliwość obca była prawie dwudziestu Jankesom, którzy pracowali dla Kompanii w stoczni Sitki. Chociaż Larissa rzadko wychodziła na ulicę bez towarzystwa babki, Amerykanie korzystali z każdej okazji, żeby z nią porozmawiać, cieszył ich jej angielski akcent i piękny uśmiech. - Czy wiesz, z jakiego kraju jest ten statek? Czy to statek angielski? - Myślę, że jankeski - odpowiedział Zachar. - Wiem, że jesteś przyzwyczajony do przypływających tu stale okrętów, papo - powiedziała Larissa. - Ale dla mnie to jest ogromnie podniecające. - Wiem, że tak jest. Jego uwaga była już zwrócona na inne chaty, Córka Kruka stale zaprzątała jego myśli. W tym momencie atak kaszlu wstrząsnął drobnym ciałem jego matki. > Nie podobał mu się ten kaszel, ani krew w ślinie, którą szybko starła. Nie wyglądała dobrze po podróży, ale uważał, że to jest skutek choroby Alaska 297 morskiej, na którą cierpiała w drodze z Kodiaku. Ponieważ na wyspie wciąż nie było lekarza, Zachar nie miał do kogo się zwrócić. Miesiąc odpoczynku i dobrego jedzenia zaróżowił trochę jej policzki, ale wciąż była bardzo chuda. - Jak się czujesz? - Miał poczucie winy, że nie spędzał z nią więcej czasu, odkąd tu była, ale nie czuł się dobrze w chacie brata, wiedząc o jego dawnym związku z Córką Kruka. - O wiele lepiej. Słońce jest dzisiaj ciepłe, prawda? - Ale światło słoneczne nie dodawało połysku jej matowym, szorstkim, siwym włosom. Nie była wysoka i prosta jak kiedyś, jej ramiona pochyliły się od bezustannego kaszlu. Wyraz siły opuścił jej twarz, ustępując wrażeniu kruchości. - Czy jesteś zajęty, papo? Byłoby wspaniale, gdybyś mógł pójść z nami do portu - w głosie Larissy brzmiała nadzieja. Zachar zawahał się i rozejrzał niespokojnie po rzędzie domów. - Jej tu nie ma - powiedziała cicho Tasza. Natychmiast poczuł się zażenowany tym, że matka instynktownie odgadła, co mu leży na sercu; zastanawiał się, o czym jeszcze wiedziała lub czego się domyślała. - Widziałam jak niedawno tędy przechodziła. Przechyliła głowę, aby pokazać drogę do głównego budynku portu, którą poszła Córka Kruka. Powinien był ją zauważyć, chyba że specjalnie chciała go uniknąć - pomyślał - i możliwość ta jeszcze bardziej go zdenerwowała. Zamiast coś odpowiedzieć Zachar spytał: - Idziemy? Poszli razem w kierunku portu. Wytężał oczy, żeby dojrzeć Córkę Kruka, ale nie dostrzegł jej ani na jezdniach, ani na chodnikach. Kiedy przechodzili obok stoczni, ustał rytmiczny zgrzyt pił tnących bele drewna na deski i stukot młotków. Prawie wszyscy mężczyźni przerwali pracę, aby popatrzeć na Larissę. Po dojściu do nabrzeża Zachar uważnie przypatrywał się stojącej tam grupie ludzi, potem spojrzał na bryg ze złamanym masztem wpływający do zatoki. To, że jego brat Michaił miał dzisiaj służbę i wprowadzał statki do portu, było dla Zachara małą pociechą. To tylko znaczyło, że Córka Kruka mogła być teraz z kimkolwiek innym. - On się nazywa Sea Gypsy - powiedziała Larissa do babki. Nazwa statku 298 Janet Dailey wydała się Zacharowi znajoma, ale nie próbował przypomnieć sobie dlaczego, myśląc, że to po prostu statek, który już przedtem przybijał do Sitki. Był zbyt zaabsorbowany swoimi osobistymi problemami. Patrzył w zamyśleniu na bryg, którego niewyraźny zarys majaczył mu przed oczami. Wkrótce odpłynie na statku podobnym do tego. Nie widział dla siebie innego wyjścia. - Ten statek cię interesuje - zauważyła Tasza. - Nie, ja... - Zachar zamilkł i postanowił dalej nie zaprzeczać. Doszedł do wniosku, że nadeszła pora na wyjawienie swoich planów. I tak wkrótce będzie musiała się o tym dowiedzieć. - Zostałem wyznaczony na inną placówkę - powiedział. - Odpływam za miesiąc. Odwróciła się, chcąc ukryć łzy. - Miałam nadzieję, że będę miała swoje dzieci przy sobie, kiedy się zestarzeję. Ale wola boska - stwierdziła, przyjmując rosyjski sposób myślenia. - Dokąd pojedziesz? Bał się jej powiedzieć. - Wzrok mnie zawodzi, a umiem tylko polować. - Dla myśliwego, którym był przez całe życie, perspektywa wykonywania prac fizycznych, takich jak zwijanie lin czy praca przy pakułach, była czymś uwłaczającym. Co gorsza, znaczyło to również, że jego zarobki nie zadowolą Córki Kruka. - Jest takie miejsce, gdzie myśliwy nie potrzebuje mieć bystrych oczu. - Spojrzał na Larissę, ale ona była pochłonięta widokiem statku. Kiedy zwrócił wzrok ku matce, miała na twarzy wyraz przerażenia, co wskazywało, że odgadła, dokąd jedzie. - Nie, Zachar - szepnęła. - Płynę na Wyspy Pribyłowa. - Już podjął decyzję. Kompania ogłosiła dwuletnie moratorium na zabijanie uchatek, aby miały szansę się rozmnożyć. Tasza wzięła głęboki oddech, co wywołało nowy atak kaszlu. Kiedy minął, ledwo mogła.ustać na nogach. Zachar podprowadził ją do wielkiego głazu, żeby usiadła i odpoczęła. - Nie jedź tam. - Ściskała jego rękę. - Muszę. - Nie mógł patrzeć w jej przerażone oczy. Nie chciał myśleć o swoim wuju, Prostym Chodzie, ani o jego szaleństwie. Marynarze wiosłowali kierując łódź do brzegu, podczas gdy Caleb Stone oglądał wspaniały bastion na kopcu. Działa tej fortalicji miały pod kontrolą zarówno port, jak i las oraz piętrowy budynek z latarnią morską. Alaska 299 - Zbudowaliście prawdziwy kreml na Pacyfiku - powiedział Caleb do pilota wprowadzającego jego statek do portu. Chociaż mówiono mu, że Rosjanie odbudowali swoją osadę, na taki widok nie był przygotowany. - Teraz jest tutaj główna siedziba Kompanii - odpowiedział Michaił Tarakanow po angielsku. Caleb zauważył niebiesko-białą flagę powiewającą nad bastionem, potem stocznię i duży kadłub prawie gotowego trójmasztowca. Miał nadzieję, że będzie mógł tu usunąć uszkodzenia, jakich jego statek doznał w czasie burzy. Widać było, że Sitka ma wszelkie dane po temu. - Myślałem, że Baranów zrezygnował. - Stary, zasuszony mężczyzna w czarnej peruce czekał na brzegu, aby powitać Caleba. - Wysłannik carski Riezanow zmarł podczas zimowej podróży przez Syberię. Proszono Baranowa, żeby został. Jest duże zamieszanie w Sankt Petersburgu z powodu śmierci Riezanowa i wojny w Europie. - Rozumiem. Kiedy łódź wylądowała, Caleb wyszedł, aby powitać Baranowa. Główny zarządca rosyjskich posiadłości w Ameryce wypowiedział kilka słów w łamanej angielszczyźnie, w dalszej rozmowie korzystając ze swojego tłumacza, Jankesa w służbie Kompanii, mniej więcej dwudziestopięcioletniego, o nazwisku Abram Jones. Z akcentu Jonesa, zdradzającego dobre wykształcenie, Caleb domyślał się, że czułby się on lepiej w obcisłym eleganckim płaszczu, jedwabnym birecie i rękawiczkach z koźlej skóry - stroju studenta z Cambridge. Płynął raz statkiem razem z nadzorcą ładunku z Cambridge. Od tego czasu nie przepadał za tymi wykształconymi typami. Poprzedni tłumacz Baranowa, Bengalczyk Richard, odjechał do domu za zgodą swego przełożonego dwa lata temu. Po przyjęciu zaproszenia Baranowa do jego biura Caleb odwrócił się, żeby wykonać gest pożegnania w stronę pilota, ale zobaczył młodą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę, która towarzyszyła Tarakanowowi. Wyglądała tak pięknie i niewinnie, prawie jak młoda dama, której obecność w tym dzikim kraju wydawała się nie na miejscu. Odwzajemniła jego spojrzenie, ale zrobiła to nieśmiało. Jej niesłychanie długie rzęsy nie opadły na oczy, aby dać zachętę do flirtu. Z trudnością udało się Calebowi oderwać od niej wzrok i spojrzeć pytająco na portowego pilota. 300 Janet Dailey - Powinienem ci podziękować za usługę, ale wolałbym raczej prosić o przedstawienie tej młodej osobie. Wahanie Tarakanowa trwało tylko chwilę. - Moja bratanica, Larissa Tarakanowa. - Kapitan Caleb Stone z Sea Gypsy z Salem. - Wziął jej szczupłą dłoń i skłonił się całując w rękę, a Larissa wdzięcznie dygnęła. - Miło mi poznać pana, kapitanie. - Chociaż było widoczne, że ta formalna odpowiedź jest wyuczona, jej rozkosznie akcentowany angielski był dostatecznym zadośćuczynieniem za te konwencjonalne słowa. - Zapewniam, że cała przyjemność jest po mojej stronie. - Caleb wyprostował się, żałując, że nie może posłać Baranowa w diabły, ale obowiązek musiał być na pierwszym miejscu. - Może się jeszcze spotkamy. Kiedy szedł z Baranowem w kierunku schodów prowadzących do fortecy zbudowanej na szczycie kopca, jego myśli pozostały przy młodej kobiecie, Larissie, która była tak różna od indiańskich sąuaw i kobiet półkrwi, które zwykle żyły z rosyjskimi myśliwymi. Zajęty swoimi myślami nie zauważył kruczowłosej Kołoszki, która wpatrywała się w niego intensywnie, gdy koło niej przechodził. Spotkanie takiej pięknej, dystyngowanej kobiety jak Larissa było sporą niespodzianką, ale rezydencja gubernatora zaskoczyła Caleba jeszcze bardziej, zważywszy że znajdowała się o tysiące mil z dala od cywilizacji. Piętrowy budynek zbudowany z gigantycznych kwadratowych bali stanowił zarówno rezydencję, z pokojami mieszkalnymi na górze, jak i centrum administracyjne Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej. Poza kuchnią i salami recepcyjnymi była tu imponująca sala bankietowa z ogromnym kamiennym kominkiem i podium w rogu dla orkiestry. Rzeczą najbardziej nieoczekiwaną była jednak biblioteka. Oprócz kolekcji dobrego malarstwa zawierała tysiąc dwieście tomów. Książki te, niektóre z nich bogato oprawione, dotyczyły teologii, historii, astronomii, nawigacji, matematyki i metalurgii, nie pominięto także literatury pięknej. Połowa książek była w języku rosyjskim, reszta we francuskim, niemieckim, po łacinie, w hiszpańskim i włoskim. Na półkach stał interesujący zbiór modeli statków, a oprawione listy wisiały na ścianach pomiędzy obrazami. Znajdował się tam również fortepian, który musiał odbyć daleką podróż dokoła przylądka Horn. Alaska 301 Caleb był pod wielkim wrażeniem postępu, jaki w tak krótkim czasie poczyniła Kompania Rosyjsko-Amerykańska. Chociaż zatrzymał się na wyspie tylko dla dokonania napraw statku, poprosił Baranowa o pozwolenie prowadzenia handlu na tym terenie. W rzeczywistości Baranów nie mógł mu tego zabronić, o czym Caleb dobrze wiedział. Gdyby jednak robił to bez zezwolenia, zarządca już nigdy nie dałby mu specjalnych przywilejów, takich jak na przykład kontraktowanie aleuckich myśliwych, aby na zasadzie podziału zysków kłusować na wydrę morską przy wybrzeżach kalifornijskich, co było szalenie intratnym przedsięwzięciem. Dopiero po dwóch dniach udało się Calebowi załatwić wszystkie sprawy związane z naprawą statku, wynegocjować przyzwoitą cenę za partię ładunku, którą chciał kupić Baranów, i otrzymać zezwolenie handlowania na rosyjskim terytorium. W tym czasie rosyjski gospodarz bezustannie go zabawiał, bądź to zaznajamiając z takimi wątpliwymi przyjemnościami, jak rosyjska łaźnia parowa, bądź to wlewając w niego alkohol. Wreszcie interesy zostały zakończone. Caleb opuścił rejon portu i wędrował przez centrum miasta, które rozpościerało się u podnóża kopca. Baranów powiedział mu, że łączna liczba mieszkańców wynosi około tysiąca - Rosjan, Jankesów, Aleutów i Metysów. Łatwo dawało się to zauważyć przechodząc koło sklepu, piekarni, magazynów, baraków i kuchni. Wysoka palisada z imponującymi bramami otaczała miasto. Wszędzie widać było wojskową dyscyplinę. Straże zmieniano regularnie, a każdy żołnierz elegancko salutował. Chodząc po części mieszkalnej miasta, zauważył grządki warzywne; młode rośliny szybko wzrastały w ciągu długich dni późnej wiosny. Kwiaty kwitły prawie przed każdą chatą, wyraziste na tle obfitej zieleni. Zwolnił kroku na widok dziewczyny pracującej w ogrodzie. Wiedział, że prędzej czy później ją znajdzie. Ubrana była z rosyjska, w podobny sposób jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Tym razem jednak długie rękawy miała zawinięte, a obfite fałdy materiału luźnej sukni przytrzymane paskiem, co pozwalało mu zobaczyć jej figurę. Schylił się i zerwał duży żółty kwiat maku, po czym przeszedł przez ukwiecony kawałek ziemi do ogrodu, nie zważając na deptane po drodze rośliny. Nie zauważyła go, dopóki nie podszedł zupełnie blisko. Po chwili 302 Janet Dailey zaskoczenia wydawała się zadowolona ze spotkania. Szybko przygładziła swoje ciemne, związane w węzeł włosy. - Ślicznie pani wygląda, panno Tarakanow - zapewnił ją. - Tylko jedna rzecz jest nie w porządku. Wziął kwiat maku, który trzymał w ręku i założył go za jej lewe ucho. Był intuicyjnie pewien, że nie wzdrygnie się na dotyk jego ręki. Wyglądała tak schludnie, jak wszystkie dobrze wychowane panienki z Bostonu, ale Caleb wiedział, że nie będzie tak jak one chichotać ani udawać zemdlonej. Kiedy cofnął rękę, dotknęła miękkich płatków maku. - Ukradłem go specjalnie dla pani - uśmiechnął się Caleb. - Dziewczyny na Hawajach właśnie w ten sposób noszą kwiaty we włosach. Robią z nich również naszyjniki. - Dlaczego? - Taki zwyczaj. Jeśli mają kwiat za lewym uchem, to znaczy, że są mężatkami. Jeśli za prawym, że są wolne. A może jest odwrotnie. Zawsze mi się to myli. - Patrzył, jak jej usta składają się do uśmiechu. - Kiedyś chciałabym zobaczyć to miejsce, Hawaje. Inni Jankesi mówili, że tam cały czas jest bardzo ciepło. Czy to prawda? -Tak. - Musi tam być jak w Kalifornii - stwierdziła. - Czy kobiety na Hawajach są tak samo piękne, jak kobiety w Kalifornii? Caleb zastanawiał się, czy to pytanie było wymuszaniem komplementów, ale jej ciekawość wydawała się autentyczna. - Nie wiem. Nie spotkałem nigdy kobiet z Kalifornii. - Hiszpańskie porty wzdłuż południowego wybrzeża były nadal zamknięte dla obcych statków. - Kto pani o nich mówił? - Mój ojciec. Odbył podróż statkiem rosyjskiego lorda do wsi San Francisco. Mówił mi o pięknej damie z Kalifornii, którą ten carski szambelan miał poślubić. - Nie wpuszczają tam żadnych obcych statków. Jak on otrzymał zezwolenie, żeby wejść do portu? - obruszył się Caleb. Nieświadomość bijąca z jej oczu utwierdziła go w przekonaniu, że nic nie wiedziała o zakazie. Lekko wzruszyła ramionami. - On był szambelanem. Ten tytuł nic mu nie mówił, chociaż ten Rosjanin na pewno był kimś ważnym. Przez chwilę Caleb zastanawiał się, czy Kalifornia dopuściła już Alaska 303 obcych kupców na swoje wybrzeże, czy nie otwiera się nowy rynek dla jego towarów, ale widać było, że wizyta tego Rosjanina w San Francisco była wyjątkiem, chyba że osiągnięto porozumienie handlowe na wyłączność. Ci cholerni Rosjanie są tacy skryci, pomyślał Caleb i przypomniał sobie, jak Baranów wysysał z niego informacje o południowym wybrzeżu, pytając o Kalifornię i terytorium New Albion przy ujściu rzeki Kolumbia. - Jak często rosyjskie statki pływają do Kalifornii? - Ja tego nie wiem - potrząsnęła głową. - Słyszałam tylko o tym jednym. Czy nie jest tak, jak pan mówi, że nie wpuszczają tam statków? - Tak jest - uśmiechnął się Caleb, zadowolony, że nie jest taka głupia. Nagle czujnie spojrzała w stronę chaty. Kiedy Caleb usiłował znaleźć przyczynę jej zaniepokojenia, dosłyszał przytłumiony, zgrzytliwy odgłos, przypominający trochę piłowanie drzewa. - To babuszka. Ona nie jest zdrowa. - Spojrzała na niego przepraszająco i pobiegła do chaty, a długa, obfita spódnica wirowała koło jej nóg. Dźwięk, który słyszał, to był kaszel, zorientował się Caleb. Zawahał się przez chwilę, potem poszedł za nią do chaty, więcej z ciekawości i chęci przedłużenia ich spotkania niż udzielenia pomocy. Drzwi były otwarte i Caleb wszedł do środka. Larissa siedziała na łóżku w rogu pokoju, blisko kominka, podtrzymując starą kobietę, której ciałem wstrząsał przejmujący kaszel. Powoli rozglądał się po wnętrzu zacisznej chaty. Kilka sztuk mebli w pokoju wyglądało na ręcznie ciosane. Ale były też przedmioty łagodzące toporność umeblowania. Bawełniana serwetka, pięknie haftowana w kolorowe kwiaty, zakrywała stół, na którym stał powyginany samowar. Haftowana chusta leżała też na starym, podrapanym kufrze marynarskim. Rzeźby z kości, jedne z najlepszych, jakie Caleb widział, zajmowały małe nisze w pokoju. Różnorodność koszyków, dużych i małych, służyła celom gospodarskim, ich żywe kolory przeplatały skomplikowane tubylcze wzory. Jego wyćwiczone kupieckie oko zauważyło, że zastawa stołowa i sztućce były pochodzenia europejskiego lub amerykańskiego. Ogólnie rzecz biorąc, odniósł wrażenie przytulnej wygody, mieszaniny prymitywu i cywilizacji. Kiedy kaszel ucichł, Caleb skierował uwagę na dziewczynę i starą kobietę. Zauważył czerwone plamy na szmacie, którą Larissa wyjęła z jej powykręcanych rąk. Kasłanie krwią było oznaką gruźlicy. Wiedząc, że stara 304 Janet Dailey kobieta wkrótce umrze, patrzył na nią z pewną litością. Larissa pomogła jej się położyć. - Byłoby lepiej, gdyby mogła trochę posiedzieć - powiedział Caleb. Nie zwracając uwagi na zdziwiony wzrok dziewczyny podszedł do łóżka. Nie było poduszek, więc Caleb wziął ubrania leżące w nogach i na tych złożonych futrach umieścił staruszkę w półleżącej pozycji. Chociaż była wysoka, to prawie nic nie ważyła. Pomimo wyczerpania malującego się na twarzy jej ciemne oczy bacznie go obserwowały. Kiedy się wyprostował, powiedziała coś po rosyjsku do Larissy. - Babuszka... Babcia dziękuje panu za jego dobroć. - Nie ma o czym mówić. - Caleb zgiął się lekko jakby w ukłonie i spojrzał na pergaminową skórę starej kobiety. - Od jak dawna choruje? - Od dwóch lat kaszel się wzmaga. Pracuje jeszcze, chociaż jest zmęczona. - Wskazała na miskę z jagodami na drewnianym krześle. - Zmuszam ją do odpoczynku. Wkrótce będzie czuła się lepiej. Caleb nie wierzył, żeby odpoczynek wyleczył starą kobietę, ale zatrzymał to dla siebie. Po krótkiej rozmowie z babką w języku rosyjskim Larissa zwróciła się do niego. - Babcia pyta, czy napije się pan z nami herbaty. - Z przyjemnością - uśmiechnął się Caleb. Rozmawiali, a woda grzała się w samowarze. Caleb zadbał o to, żeby najwięcej mówiła Larissa, zadawał jej pytania. Miło mu było słuchać jej melodyjnego głosu i miękkiego angielskiego akcentu. Zanim herbata była gotowa, dowiedział się, że wychowywała ją babka, po tym jak matka utopiła się podczas ogromnej fali przypływu na wyspie Kodiak, że chodziła tam do szkoły prowadzonej przez rosyjskiego duchownego, ojca Hermana, a żona zarządcy Kompanii uczyła ją gotowania, szycia i zajmowania się domem. To wyjaśniało jej dystynkcję - atmosferę niewinności wyniesioną z klasztoru i silne zasady moralne, które w niej wyczuwał. - A co z pani ojcem? Czy żyje? - Caleb zauważył rzeźbiony stojak na fajki przy krześle, ale ona nie wspominała o żadnym mężczyźnie poza swoim wujem - pilotem, który wprowadził jego statek do portu. - Tak. Mieszka tutaj na wyspie, ale jest myśliwym i często wyjeżdża na długo. Dlatego babuszka i ja mieszkamy z moim wujem Michaiłem. - Pominęła oczywisty fakt, że Zachar nie chciał, żeby z nim mieszkała. Tak Alaska 305 było przez całe jej życie i choć chciała być blisko niego, zawsze widywała częściej wuja niż ojca. . Kiedy przyjechała do Nowoarchangielska, myślała, że coś się zmieni, ale tak się nie stało. Od początku zauważyła oziębienie stosunków pomiędzy ojcem a wujem i podejrzewała, że wuj Michaił ma za złe ojcu, że żyje w grzechu z tą kobietą Kołoszy. Wiedziała, że to jest złe, ale i tak go kochała. A jeśli czasami było jej przykro widzieć, jak okazywał uczucie swojemu synowi Wilkowi, przebaczała mu to. Nie znała na tyle Caleba Stone'a, żeby mu się zwierzać, więc mówiła o innych sprawach, unikając wzmianki o ojcu. Aromatyczny zapach chińskiej herbaty rozchodził się w powietrzu, przypominając Calebowi rodzinny Boston. Przez chwilę wyobrażał sobie Larissę pijącą herbatę w salonie domu na Tontine Crescent i poruszenie, jakie jej obecność by wywołała. Nawet w tym ubraniu wieśniaczki emanowało z niej piękno i godność, jak u niewielu arystokratycznych dam. Taka żona byłaby ozdobą domu, który miał zamiar kiedyś wybudować na Beacon Hill. Caleb roześmiał się, kiedy zorientował się, że myśli o małżeństwie. - Dlaczego pan się śmieje? - Larissa zesztywniała zażenowana. - Może użyłam niewłaściwego słowa? - Nie. Śmiałem się z czegoś zupełnie innego. To nie ma nic wspólnego z tym, co pani mówi czy robi. Patrzyła na niego przez kilka sekund, zanim zaakceptowała to wytłumaczenie. Długa spódnica zaszeleściła, kiedy podeszła do stołu nakrytego serwetą, na którym stał imbryczek ogrzewany parą z samowara. Caleb zauważył długie, ukośne promienie słońca wpadające przez okno. Jeszcze herbaty? - spytała. - Nie. Obawiam się, że straciłem rachubę czasu. - Wstał i postawił pustą filiżankę na stole. W ten sposób znalazł się blisko niej. - Nie miałem zamiaru tak długo siedzieć. To wszystko z powodu pani czarującego towarzystwa. - Mnie również było bardzo przyjemnie. - Nie starała się ukryć żalu, że odchodzi. - Czy będę mógł odwiedzić panią ponownie? - Tak. To mi sprawi przyjemność. - Jej uśmiech był smutny, co bardzo podobało się Calebowi. - Czy coś jest nie w porządku? 306 Janet Dailey - Smutno mi, że naprawy przy pana statku będą trwały tylko tydzień. Jej szczerość oczarowała go; była na tyle nim zainteresowana, żeby dowiedzieć się, jak długo potrwa naprawa statku, on jej z pewnością tego nie mówił. - Może uda mi się załatwić, żeby to trwało dłużej - mrugnął do niej wywołując jej uśmiech. Stała przy drzwiach, kiedy wychodził z chaty. Skręcając w kierunku portu zobaczył, że wyjęła kwiat z włosów i wdychała jego słodki zapach. Na ten widok jego kołyszący się krok marynarza zmienił się w dumne stąpanie. Larissa zaczekała, aż zniknie, potem wolno zamknęła drzwi i oparła się o nie. Z zamkniętymi oczami przyciskała żółty mak do piersi. Przystojny, gładko ogolony jankeski kapitan, Caleb Stone, był najwspanialszym mężczyzną, jakiego spotkała. Na pewno nikogo na Kodiaku nie można by z nim porównać. Inni młodzi ludzie patrzyli na nią głodnym wzrokiem, szczególnie niektórzy Jankesi. Nie była taka naiwna, żeby nie wiedzieć, co kryło się pod tymi spojrzeniami, ale nigdy nie wzbudziły w niej tylu ciepłych uczuć. I on chciał przyjść ponownie. Zakryła usta ręką starając się powstrzymać radosny śmiech. Wpadła do pokoju trzymając ręce przy piersiach, czując, że rozpiera ją szczęście. - Poszedł? - Babuszka. - Nagle zażenowana powstrzymała swoje taneczne kroki. - Myślałam, że śpisz. - Szybko odwróciła się do samowaru. - Jest jeszcze herbata. Czy ci nalać? - Tak. - Tasza zaczekała, aż Larissa napełniła filiżankę, przyniosła do łóżka i usiadła przy niej. - Nie pozwalaj sobie na myślenie o nim, moje dziecko. On wkrótce odjedzie. Oni zawsze odjeżdżają. - Wiem. - Larissa unikała proszącego wzroku babki. Nie chciała jej sprawiać przykrości mówiąc, że jej się to nie przydarzy. Caleb ponownie był na obiedzie u Baranowa w rezydencji zarządcy. To była wystawna uczta - pieczone dzikie gęsi, dziczyzna, halibut, rosyjski chleb, marynaty, ciasta i słynna waza gorącego ponczu na środku długiego Alaska 307 stołu. Ale Caleb z trudnością mógł się skupić na rozmowie ze starym Rosjaninem. Pomimo protestów Baranowa wcześnie pożegnał głównego zarządcę, który ubrał się na tę okazję w czarną jedwabną kamizelkę, buty ze srebrnymi sprzączkami i czarną odświętną perukę, równie nie dopasowaną jak poprzednia. Gęsta mgła płynęła od cieśniny i kłębiła się nad werandą, zakrywając szczyt masztu flagowego, stojącego w centrum placu defilad. Wysoko w górze światło latarni morskiej przebijało się przez pokłady mgły, wysyłając swoje sygnały. Wołania straży, odbijające się echem, brzmiały głucho i niesamowicie w spowitej mgłą ciszy. Na szczycie schodów Caleb zatrzymał się i rozejrzał. Uświadomił sobie, że Larissa już pewnie od dawna śpi. Westchnął i zaczął schodzić po kamiennych stopniach. Obiad z Baranowem nasunął mu myśl, czy nie byłoby korzystne mieć Rosjankę za żonę. Jak do tej pory, żaden kupiec, nawet John Jacob Astor, nie był w stanie przekonać Baranowa do podpisania kontraktu na wyłączność dostaw. Taki kontrakt to wielkie osiągnięcie dla każdego kupca. Zawierając go mógłby kupić całą flotę. Istniała możliwość, że Baranów spojrzy przychylnie na kogoś, kto poślubił Rosjankę. Ten pomysł spodobał się Calebowi, tym bardziej że usprawiedliwiał silny pociąg, który odczuwał do Larissy. Nie wystarcza posiadanie pięknej, podniecającej żony, mężczyzna musi również zrobić mądry wybór. Gwiżdżąc kierował się ku plaży, gdzie czekała na niego załoga łodzi. - Boston man - niski głos wołał cicho - Caleb Stone! Zatrzymał się i popatrzył w kłęby mgły. Ukazała się postać - indiańska kobieta ubrana w dziwną, spłowiała szatę, która wydała mu się znajoma. - Czego chcesz? - Nie miał ochoty zadawać się z tubylczą kurwą. Zamiast odpowiedzieć przybliżyła się. Caleb nastroszył się. Widział kiedyś przedtem te czarne oczy, ale nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Chłopiec pięcio- czy sześcioletni opierał się o kobietę, zbyt zmęczony, żeby mógł sam ustać na nogach. - Czy nie pamiętasz Córki Kruka? - szepnęła. To imię w końcu przywróciło mu pamięć. Uśmiechnął się samymi wargami i potarł lewe ramię. - Wciąż mam bliznę po twoim nożu - powiedział. 308 Janet Dailey - Czy tylko to pamiętasz? - Nie. - Nie miał najmniejszej ochoty wznawiać ich poprzedniego związku. - To dlatego chciałaś mnie widzieć? - Może. - Wzruszyła ramionami. - Myślałam, że będziesz chciał zobaczyć swojego syna. - Mojego co? Wzięła chłopca pod brodę, żeby mógł przyjrzeć się jego zaspanej buzi. - Popatrz na jego oczy. Są takie jak twoje. - To niczego nie dowodzi. To, że twój bękart ma niebieskie oczy, nie znaczy, że ja jestem jego ojcem - odpowiedział szyderczo Caleb. - Może ta kobieta Larissa pomyśli, że to coś znaczy. Widziałam ciebie z nią dzisiaj, jak wkładałeś kwiaty w jej włosy. Twój syn rośnie cały czas. On potrzebuje jedzenia i ubrania. Caleb ma dużo rzeczy na swoim statku. Starczą dla syna na długi czas. - Czy chcesz mnie szantażować? - Postąpił groźnie w jej kierunku. Nagły okrzyk w języku rosyjskim odciągnął uwagę Caleba. Jakiś mężczyzna wyłonił się z mgły. Szybko stanął pomiędzy Calebem a Córką Kruka. - Co się tu dzieje? - spytał Rosjanin. - Ta indiańska suka chce mnie przekonać, że jestem ojcem jej bękarta i żebym ją opłacił. Oczy Rosjanina rozszerzyły się z przerażenia. Caleb zobaczył, że są niebieskie i natychmiast poznał mężczyznę, którego wziął na statek po masakrze. Nazywał się Zachar Tarakanow. Teraz przypomniał sobie wszystko wyraźnie - nawet to, jak Córka Kruka mówiła, że jest kobietą Rosjanina. - Ty? - Głos mężczyzny załamywał się. - To jest kłamstwo, Zachar. Tak. Pamiętam ciebie. - Caleb domyślił się, że ten mężczyzna wierzy, iż chłopiec jest jego synem. - Ona prawdopodobnie próbowała tego sposobu na pół tuzinie mężczyzn. Jeśli ktoś jest na pewno jego ojcem, to ty. Zachar wpatrywał się w niego oczami pełnymi wątpliwości. Wreszcie odwrócił się, wziął chłopca w ramiona i trzymał go mocno. Powiedział coś do Córki Kruka, potem wyciągnął rękę i popchnął ją w kierunku wsi. Mgła ich szybko pochłonęła. Kiedy minął gniew, Caleb poczuł pierwsze oznaki niepokoju, że Córka Kruka może wykonać swoją groźbę i powiedzieć Larissie. Larissa. Ona również nazywała się Tarakanow. Zaczął się zastanawiać, czy jest spokrewniona z Zacharem. Alaska 309 Zachar położył chłopca na łóżku w chacie. Wilk już zasnął, kiedy okrywał go kołdrą. Stał długo i patrzył na chłopca, którego tak bardzo pokochał. - Czy Wilk jest moim synem? - Ledwo mógł wydobyć z siebie te słowa. To dręczące pytanie stale powracało. Obrócił się, żeby spojrzeć na Córkę Kruka, nękany wątpliwościami. Trząsł się cały z powodu nienawiści, jaką czuł do niej. Pochłaniała go teraz całego, jak niegdyś miłość. - Czy ja jestem jego ojcem? - spytał ochrypłym głosem. Odwróciła się do niego plecami. Rzucił się w jej kierunku, złapał za ramiona i obrócił. Nie stawiała oporu, kiedy potrząsał nią gwałtownie. - Odpowiedz mi! Nie wydała żadnego dźwięku. Odczuwał taki ból w klatce piersiowej, jakby go ściskała niewidzialna ręka. Każdy oddech był jękiem rozpaczy. Nieświadomie wpijał palce w jej ciało. Miała głowę odchyloną do tyłu, widoczne było tylko gardło. Miał ochotę wydusić z niej odpowiedź. Bezczelna pogarda malująca się na jej twarzy drażniła go i kusiła, żeby spróbować. Jej milczenie pokonało go. Zachar puścił ją, jego wargi drżały, a łzy paliły oczy. Czuł się bezsilny, odarty z dumy i honoru. - Ty jesteś głupim mężczyzną - szydziła Córka Kruka. - Mogłabym dostać wiele rzeczy od tego Boston mana. - Dlaczego? Czy Wilk jest jego synem? - Jeśli powiem, że nie, to co z tego? Wpatrywał się w nią, w miarę jak docierała do niego ta okrutna prawda. Bez względu na to, jaką mu da odpowiedź, zawsze pozostaną wątpliwości. Nie mógł jej już wierzyć. Wilk mógł być jego synem, ale nigdy nie będzie miał pewności, ponieważ nie mógł zaufać jej słowom, a nikt inny nie mógł mu udzielić odpowiedzi. - Jankes zaprzeczył, że jest jego ojcem. Nie zapłaciłby ci nic. - Zachar starał się podważyć jej pewność siebie. - On ma oko na córkę twojej nieżyjącej żony. - Larissę? - Mogłam mieć wiele ładnych rzeczy - tak ładnych jak suknia, którą mi kiedyś dał. - Dotknęła ręką znoszonej i wypłowiałej szaty, poplamionej i zniszczonej od częstego noszenia. - On ci to dał? - Zachar patrzył na dowód jej związku z Calebem tamtego 310 Janet Dailey lata masakry. W napadzie wściekłości zerwał z niej suknię, przegniły materiał łatwo się rozdzierał, i rzucił do kominka; nawet nie poczuł drapiących go paznokci. Uniósł się najpierw gęsty dym, a za chwilę wystrzelił płomień, który pochłonął na zawsze kolorowe paski sukni. Nagłe światło płomienia oświetliło nagie ciało Córki Kruka, ale ten widok już nie wzbudził w nim pożądania. - Mogę dostać inne. Mogę dostać wiele innych - stwierdziła wyzywająco. - Caleb mi da, albo jej powiem. Tym razem chwycił ją za gardło. - Nie. Nie zrobisz tego. Teraz będziesz musiała być zadowolona z tego, co ja ci dam, bo jeśli kiedykolwiek dowiem się, że starasz się dostać prezenty od innego mężczyzny, albo jeśli usłyszę, że rozprzestrzeniasz te kłamstwa o moim synu pomiędzy członkami mojej rodziny lub moimi przyjaciółmi - zabiję cię. Odrzucił ją od siebie, Córka Kruka poleciała na kominek uderzając o szorstki kamień. Przez chwilę pociemniało jej w oczach. Dotknęła ręką policzka i poczuła ciepłą krew płynącą z rany. Nienawiść i pogarda przepełniały ją, kiedy patrzyła, jak ten głupi Rosjanin idzie w kierunku łóżka. Щ Larissa i Caleb spacerowali biegnącą wzdłuż wybrzeża ścieżką, z której również często korzystał Baranów. Szli blisko siebie, czasem stykając się ramionami, jej długa spódnica zahaczała o jego nogi. W powietrzu czuło się zapach deszczu. Widzieli szare smugi spadające na stoki góry Edgecumbe. - Myślę, że powinniśmy się pospieszyć - powiedział Caleb. - Z tych chmur za chwilę zacznie padać. - Uczynił tę sugestię niechętnie. - Powinniśmy. - Ale zwolniła kroku. Caleb patrzył, jak odrzucała swój luźny wełniany szal z twarzy. Uśmiechnęła się do niego, jej ciemne oczy błyszczały. Wydawała mu się bardzo piękna. Doznał niemal szoku, kiedy dowiedział się na początku tygodnia, że Zachar Tarakanow jest jej ojcem, ale uspokoił go fakt, że prawie nie miała z nim kontaktu. Znając charakter Kruka, Caleb był zadowolony, że Zachar trzyma żonę z dala od córki. To zmniejszało zagrożenie. W ostatnim tygodniu Caleb spędzał każdą wolną godzinę, starając się o względy Larissy bardziej żarliwie niż kiedykolwiek się to zdarzyło z inną kobietą. Jej łagodność połączona z żywością uderzała mu do głowy jak wino. Uspokajała go i podniecała jednocześnie. Z każdym dniem Caleb przekonywał się, że będzie odpowiednią dla niego partnerką zarówno ze względów praktycznych, jak i osobistych. - Wkrótce skończą naprawiać pana statek. - Żal w jej głosie był wyraźny. - Już nie ma wielu rzeczy do zrobienia - przyznał. - Trzy dni. Może uda mi się przeciągnąć do czterech. 312 Janet Dailey - Wtedy pan wypłynie, żeby handlować z Kołoszami. - Z opuszczoną głową uczyniła jeszcze dwa kroki. - Będzie mi pana brakowało. Caleb zatrzymał się. - Larissa. - Ona również stanęła i patrzyła na niego z tęsknotą w oczach. - Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia moje życie było samotne, aż do ostatniego tygodnia, który spędziliśmy razem. - Zawahał się. - Czy to nie za wcześnie, żeby o tym mówić? - Nie - odpowiedziała szybko, nieświadomie zbliżając się do niego. Nigdy przedtem nie pozwolił sobie na nic więcej niż długi pocałunek złożony na jej dłoni. Teraz całował jej usta. Czuł, jak drżą niewinnie i niepewnie. Wahanie Larissy trwało krótko i zaczęła oddawać mu pocałunki. Zapomniał o swojej powściągliwości i zaczął ją mocno całować, trzymając w objęciach. Nagle odchyliła się odpychając go. Caleb natychmiast zwolnił uścisk, zły na siebie, że spłoszył ją swoją gwałtownością. Lunął rzęsisty deszcz, zanim zdążył przeprosić i błagać o przebaczenie. Obróciła się i zaczęła biec w stronę osady. - Larissa, zaczekaj. - Caleb ruszył za nią. Deszcz był ulewny. Bawełniana bluzka pod jej sarafanem była już przemoczona, więc Caleb okrył ją swoim płaszczem. Biegli razem w kierunku chaty. Kiedy tam dotarli, wzięła za klamkę. - Larissa, zaczekaj. - Deszcz spływał mu po twarzy i przyklejał koszulę do ciała. Stanęła, nie odwracając się od drzwi. Jej babka była w środku, może również jej wuj. Nie mógł powiedzieć tego, co chciał, w ich obecności. Zdjęła płaszcz i oddała mu go. - Nie miałem zamiaru... Szybko wspięła się na palce i pocałowała go, dając mu odczuć swoją namiętność. Był zaskoczony. Kiedy wyciągnął do niej ręce, dotknął tylko śliskiej, mokrej spódnicy, a ona szybko wbiegła do chaty. Caleb patrzył przez chwilę na drzwi, potem uśmiechnął się szeroko, nagle podniesiony na duchu. Zdał sobie sprawę, że wcale jej nie przestraszył, a gdy odchodził, śmiał się sam do siebie, obojętny na ulewny deszcz i swoje zmoczone ubranie. - Ona nie będzie dla ciebie odpowiednia. Nigdy nie da ci tyle przyjemności co ja. - Kpiący głos Córki Kruka zatrzymał go w pół kroku. Alaska 313 Śmiech zamarł mu w gardle, kiedy odwrócił się w stronę postaci owiniętej kocem, schowanej w wąskim przejściu między dwoma budynkami. Szybko spojrzał w stronę chaty, żeby upewnić się, że nikt go nie widzi, i zszedł z drewnianego chodnika. - Co tutaj robisz? Córka Kruka podniosła róg koca i odwróciła głowę, żeby mu pokazać swój prawy policzek. Był przecięty purpurową szramą. - To zrobił Zachar. - Zasłużyłaś na to. Ja bym zrobił to jeszcze lepiej. - Tak. - Odwróciła się do niego swoim nieskażonym profilem, z błyszczącymi czarnymi oczami i wargami prawie składającymi się do uśmiechu. - Ty jesteś jedynym mężczyzną, który może mnie pokonać. Doprowadziłeś do tego, że płakałam z bólu - i z rozkoszy. - Przysunęła się do niego, jej śniada twarz błyszczała od deszczu. - Wiem, że twój statek będzie gotowy za dwa dni. Weź mnie ze sobą. -Nie. - Jesteśmy do siebie podobni, Caleb. Chcesz mieć futra. Pokażę ci wsie, gdzie jest ich bardzo dużo. - Które wsie? - Tam zamieniają futra tylko na strzelby. Czy masz strzelby? - Tak. - Caleb nie miał zamiaru stosować się do rozporządzenia Baranowa, zabraniającego sprzedawania broni Indianom. - Gdzie są te wsie? - Pokażę ci. - Nie potrzebuję przewodnika. - Mogę ci pomagać w handlu. Dostanę dużo futer za jedną strzelbę - argumentowała, potem szybko przyjęła inną taktykę, gdy zobaczyła, że ta nie odnosi skutku. - Zachar wkrótce wyrusza na wyspy daleko na północy. Chce mnie zabrać ze sobą. Ale ja nie chcę opuszczać ziemi moich ludzi. Ja jadę z tobą. Zabierz mnie stąd. - Nie - Caleb potrząsnął głową. - Jeśli chcesz opuścić Zachara, to wracaj do swoich ludzi. A może oni też nie chcą takich jak ty? Zmieniła się na twarzy. - Może porozmawiam z Larissa. - Ten chłopiec nie jest moim synem. Ale jeżeli tylko otworzysz usta, powiem pierwszemu szamanowi, jakiego spotkam, że jesteś czarownicą i że 314 Janet Dailey to przez ciebie twoi ludzie nie mogą odebrać tej ziemi Rosjanom. - Zobaczył, jak zbladła i strach pokazał się w jej oczach. Raz widział, jak szaman Tlinkitów odkrył czarownicę. Wyznała swoją winę dopiero po tym, jak trzymał ją pod wodą, aż prawie utonęła, potem położył nagą na gorącym popiele. Jej współplemieńcy powiesili ją. Milczenie Córki Kruka usatysfakcjonowało Caleba. Na pewno nie spełni swojej groźby. Zostawił ją i poszedł w kierunku portu. Ulica była pusta. Stoczniowiec poinformował Caleba, że jego statek będzie gotowy następnego dnia, dzień wcześniej, niż przewidywał, tak właśnie jak twierdziła Córka Kruka. Zastanawiał się przez chwilę, skąd mogła to wiedzieć, potem zlekceważył całą sprawę. W najlepszym wypadku mógł jeszcze przeciągnąć pobyt o jeden dzień. Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w porcie to miejsce przestało być atrakcyjne dla jego załogi. Zaczęli być niespokojni. Teraz był okres najlepszego handlu i inne statki kupieckie wyprzedzały ich, a oni nie mieli ani jednej skóry w ładowni. Miałby kłopoty z załogą, gdyby chciał opóźniać podróż. Nie mógł sobie pozwolić na tracenie czasu jako kapitan i właściciel brygu. Ruszył dalej ulicą. Wszystko błyszczało w ten słoneczny poranek. Przejrzyste powietrze sprawiało, że szafirowe wody zatoki i szmaragdowe lasy wyspy błyszczały jak klejnoty. Nawet drewniane budynki w mieście wyglądały jak świeżo wyczyszczone. Rosyjskie miasto było pełne ludzi. Wydawało się, że wszyscy chcieli być na zewnątrz, w słońcu, po wczorajszym deszczu, który trzymał ich w domach. Stara Tasza Tarakanow siedziała na krześle przed swoim domem z bali drzewnych, grzejąc w słońcu stare kości. Caleb zdawał sobie sprawę, jak uważnie go obserwowała. Podejrzewał, że nie podobał się jej, chociaż nic nie powiedziała ani nic nie zrobiła, co by na to wskazywało. A to właśnie jej aprobaty potrzebował. Wiedział od dawna, że ona odgrywała główną rolę w życiu Larissy. Ojciec był mniej ważny. W krótkim czasie, jaki mu pozostał, robił co mógł, żeby pozyskać starą kobietę, ale nie wiedział, czy mu się to udało. Caleb wypatrzył Larissę wyrywającą chwasty w ogrodzie warzywnym. Za tę pracę dostawała od Kompanii jednego rubla dziennie. Jasna, kolorowa chustka, którą miała na głowie, związana była z tyłu, a pasek ściągał jej luźny sarafan. Spojrzała, jak gdyby go oczekiwała, rzuciła motyczkę, aby wybiec mu na spotkanie. Alaska 315 - Miałam nadzieję, że pan przyjdzie. - W jej oczach pojawiły się iskierki. - Pani wiedziała, że przyjdę - przekomarzał się Caleb. Uśmiechnęła się promiennie. Chciała podejść bliżej, ale zawahała się i zerknęła przez ramię, jak gdyby nagle przypomniała sobie o obecności babki. Wzięła go pod rękę i poprowadziła ścieżką do starej kobiety. - Dzień dobry, babuszka. - Od początku pozwalał sobie nazywać ją tym familiarnym rosyjskim słowem, chcąc się jej przypodobać. - Wygląda na to, że ta piękna pogoda sprawia pani przyjemność. Słońce dobrze pani zrobi. Larissa zaczęła tłumaczyć, zanim skończył mówić, potem przetłumaczyła odpowiedź babki: - Ona pana pozdrawia i potwierdza, że poranek jest bardzo ładny. Caleb podał starej kobiecie miękką paczkę, którą miał pod pachą. - To dla pani, babuszka. - Położył jej paczkę na kolanach. Za każdym razem, kiedy odwiedzał ich chatę, przynosił mały upominek - trochę herbaty lub cukier, a raz tytoń dla Michaiła, wujka Larissy. Tym razem okazja była poważniejsza i odpowiednio bardziej wartościowy podarunek. Zawiniątko zawierało kilka jardów angielskiego materiału. Czekał, aż je odwinie, ale ona nie poruszyła się. - Powiedz jej, żeby otworzyła paczkę. Larissa przekazała te słowa. Stara kobieta podniosła głowę, aby mu się przypatrzeć, jej wzrok był poważny. Kiedy zaczęła mówić, Larissa tłumaczyła zdanie po zdaniu. - Ona dziękuje panu, ale zastanawia się, dlaczego pan przynosi jej prezenty. Ona pyta... - BabuszM - na policzki Larissy wystąpiły rumieńce. - Co powiedziała? - spytał Caleb. Mocno zażenowana Larissa wahała się z odpowiedzią. - Na Wyspach Aleuckich... gdzie urodziła się moja babka... kiedy mężczyzna chce... wziąć kobietę do swojego domu, daje... prezenty jej rodzicom. Jeśli podarunki są przyjęte, ona idzie... żeby z nim mieszkać. To jest taki zwyczaj. - Babuszka myśli, że ja próbuję panią kupić. Podniosła oczy, żeby popatrzeć mu w twarz. - Ja przyjęłam chrzest Świętej Wiary. Życie z mężczyzną bez błogosławieństwa boskiego byłoby grzechem. - Niech pani powie swojej babce, że to prawda, że panią kocham i chcę, żeby była pani moją żoną, ale przynoszę dla niej prezenty tylko dlatego, gdyż ją podziwiam i szanuję - powiedział. - Jest również prawdą, że dzisiaj 316 Janet Dailey przyszedłem, by prosić pani rodzinę o wyrażenie zgody na małżeństwo. Gdyby na wyspie był ksiądz, poprosiłbym go o udzielenie ślubu. Niech pani spyta swojej babki, co powinienem zrobić. Wyraz radości i zdziwienia, który opromienił jej twarz, nie pozostawiał wątpliwości, że przyjmuje jego propozycję. Rozchyliła wargi nic nie mówiąc. Potem uklękła przy krześle babki. Wybuchnęła potokiem słów rosyjskich, pełnych entuzjazmu i błagalnych jednocześnie. Słuchając słów swojej wnuczki Tasza poczuła się nagle bardzo stara i bardzo zmęczona. - Ty wyjedziesz z nim do tego miejsca, które nazywa się Boston? Słabo już pamiętała dzień, kiedy z Andriejem Tołstychem wypłynęła z Zatoki Masakry na wyspie Attu, aby już nigdy więcej nie zobaczyć swojej matki, Zimowego Łabędzia, swojego wuja, Wąsatego, ani starej Kobiety Tkaczki. Patrzyła na ciemnozieloną gęstwinę świerków i cedrów ponad ścianami palisady, rosnących tak gęsto jak żdżbła trawy. Tak bardzo tęskniła za swoją bezdrzewną wyspą i stale wiejącym tam wiatrem. - Caleb mówi, że będziemy tu często powracać. - Głos Larissy obudził Taszę z jej wspomnień przyćmionych przez upływ czasu. - Tutaj właśnie on skupuje futra. Mówi, że może zbuduje chatę. Kiedy wrócimy, będziemy mieli gdzie mieszkać. „Wrócimy". To słowo przypomniało Taszy, że Andriej również obiecał jej matce, że przywiezie ją z powrotem na Attu, a ona w to wierzyła. Nie wiedziała, że Rosjanie już na zawsze zmienią ich sposób życia. Teraz przybyli Jankesi. Tasza owinęła się wełnianym szalem, poczuła chłód. - Babuszka, ja go kocham. On wkrótce odpłynie. - A ty popłyniesz z nim? - Długo patrzyła na swoją wnuczkę. - To nie dlatego, że chcę cię opuścić, ale ja go kocham. Tasza potrząsnęła głową z wyrazem zmęczenia na twarzy. - Muszę pomyśleć. - Babuszka - prosiła Larissa. - Powiedz mu, że porozmawiam ze swoimi synami. - Wstała z krzesła i wolno poszła do chaty. Jej kroki były tak samo ciężkie jak jej serce. Łza spłynęła po policzku Larissy, kiedy patrzyła, jak jej babka odchodzi. Czuła się rozdarta. Zaślepiona radością nie myślała o bólu rozstania, dopóki nie zobaczyła go w oczach babki. Poczuła ciepłe dłonie Caleba na ramionach i odwróciła się. Alaska 317 - Ona chce porozmawiać z moim ojcem i wujem, Caleb. Jest taka chora. - A ty jesteś młoda. Nie jesteś całą jej rodziną. Nie będzie osamotniona. Ma swoich synów. Jeśli cię to martwi, to załatwię, że będzie miała opiekę. - Chciałabym... - Ale była zakłopotana, niepewna czego chce. - Chodź się przejść - nalegał Caleb. - Może powinnam do niej pójść. - Coś ją ciągnęło w przeciwnym kierunku. - Larissa, mamy tak mało czasu. Poruszona jego prośbą dała się zabrać spod chaty. Caleb zatrzymał się przy dużym płaskim kamieniu, który leżał na plaży, i wziął Larissę w ramiona, całując ją z powściąganą namiętnością. Podniósł głowę. Nadal trzymał ją w objęciach, słysząc jej nieregularny oddech. - Nie mogę znieść myśli, że miałbym cię opuścić, Larissa - szepnął trzymając usta przy jej gładkiej skroni. - Kochasz mnie, prawda? - Całym sercem - szepnęła żarliwie. - Co zrobimy, jeśli twoja rodzina nie da nam pozwolenia? - Chciał, żeby ten związek scementował jego stosunki z Kompanią Rosyjsko-Amerykańską, a nie, by robił w nich wyłom. - Nie wiem. - Musisz ich jakoś przekonać, żeby się zgodzili. Obiecuję ci dopilnować, żeby twoja babka żyła wygodnie do końca swoich dni. - Ja... - Kapitanie, chwała Świętemu Patrykowi, że pana znalazłem! - Jego drugi oficer, 0'Shaughnessy biegł zdyszany w ich kierunku z policzkami tak czerwonymi jak jego ogniste włosy. Caleb natychmiast odsunął się od Larissy. - Z przeproszeniem panienki - Irlandczyk z opóźnieniem zdjął kapelusz i mówił dalej. - Przeszukałem to ruskie miasto od góry do dołu, żeby pana znaleźć, kapitanie. - Czego chcesz? - To pierwszy oficer szuka pana, kapitanie. Wysłał mnie, abym pana jak najszybciej znalazł. - Dlaczego? Co się stało? - Ten ruski gubernator, Baranów, nagle wszedł na pokład Sea Gypsy. Kiedy Hicks zaczął zadawać mu pytania, zażądał pokazania wykazu ładunków - manifestu okrętowego. 318 Janet Dailey - Hicks odmówił, prawda? - Baranów przyprowadził żołnierzy. Trzeba było albo pokazać mu manifest, albo walczyć. Z połową załogi na brzegu, co by to była za walka, sir. Zmusił mnie do pokazania manifestu, potem rozkazał poszukać pana. Caleb zaklął pod nosem. - Zobaczy spis tych cholernych strzelb i amunicji. - Aye, powiedziałem Hicksowi, że to wszystko pójdzie w diabły, jak Rosjanin to zobaczy. - Chodź. - Caleb wziął Larissę za rękę. - Co się stało? - Nie mam czasu tłumaczyć. Muszę wrócić na statek. - Ale wyczuł, że nie uspokoił jej tym. - To nic takiego, czym miałabyś się martwić. Kiedy doszli do portu, Caleb przyjął z wdzięcznością zapewnienie Larissy, że nie musi jej odprowadzać, więc szybko wszedł do oczekującej łodzi, która miała go zabrać na Gypsy. Wpatrywał się w grupę mężczyzn na pokładzie brygu, rozpoznając wśród nich Baranowa. Wiedział, że Baranów będzie zły. Jego nadzieje na porozumienie handlowe, a przynajmniej na koncesje, były zagrożone. Wchodząc na statek Caleb zachowywał się z ostentacyjną serdecznością. - Co za nieoczekiwana wizyta, Aleksandrze Andriejewiczu. Nie dał mi pan żadnej szansy, żebym mógł się #ewanżować za pana wspaniałą gościnność. - Nie dał Baranowowi czasu na odpowiedź, wiedząc, że ten Rosjanin lepiej rozumie po angielsku, niż chce to okazać. - Mam nadzieję, że moi oficerowie godnie pana przyjęli podczas mojej nieobecności. Zejdźmy na dół i napijmy się czegoś, z dala od tego hałasu. - Wskazał ręką na cieśli, którzy byli bardziej zajęci obserwowaniem tej sceny niż kończeniem napraw na statku. - Mam butelkę świetnej brandy, którą trzymałem na specjalne okazje. - Zarządca nie przybył tutaj z wizytą towarzyską - stwierdził tłumacz Baranowa. Caleb udał zdziwienie, potem uśmiechnął się. - Ach, gubernator dowiedział się, że składam regularne wizyty jednej młodej rosyjskiej pannie, Larissie Tarakanow, i postanowił sprawdzić, czy mam honorowe zamiary względem niej. Zapewniam, że moje intencje są jak najbardziej szlachetne. Ta młoda panna kompletnie mnie zauroczyła. W grun- Alaska 319 cie rzeczy wybierałem się do pana gubernatora w nadziei zdobycia jego poparcia, aby przekonać babkę dziewczyny, żeby zezwoliła nam wziąć ślub. Nic z tej przemowy nie zrobiło wrażenia na rosyjskim zarządcy. Nadal miał ponury wyraz twarzy. Kiedy odezwał się, przez tłumacza, nie była to odpowiedź na osobiste wynurzenia Caleba. - Zarządca zobaczył, że na pana manifeście ładunkowym znajduje się sto trzydzieści strzelb. - To prawda - skinął głową Caleb. - Dlaczego ta informacja została celowo zatajona przed zarządcą? - Nie została zatajona. Z całym należnym szacunkiem dla zarządcy - nie byłem pytany, czy wiozę broń. - Czy jest pan świadom, że sprzedaż broni Kołoszom jest zabroniona na rosyjskich terenach Ameryki? - Jestem świadom. - Widział pan, co się dzieje, kiedy Kołosze mają tego rodzaju broń. Był pan świadkiem skutków masakry w Twierdzy Świętego Michaiła i nadal pan przywozi strzelby na handel. Caleb starannie dobierał słów. - Muszę wyznać, że do niedawna nie uważałem tego za swój problem. Teraz, kiedy rodzina mojej przyszłej żony mieszka tutaj na Sitce, oczywiście zaczęło mi zależeć na ich bezpieczeństwie* Jeśli zarządca jest zainteresowany zakupem broni i amunicji dla uzupełnienia swojego arsenału, z największą przyjemnością sprzedam je Kompanii. - Zarządca... - jankeski tłumacz zawahał się - nakazuje, żeby pan rozkazał załodze wyładować nielegalną broń. Wkrótce zjawią się łodzie, żeby ją zabrać na brzeg. - A na jakich warunkach? - ostrożnie spytał Caleb. - Kapitanie Stone, gubernator konfiskuje broń. Caleb zesztywniał. - Jakim prawem? - On rekwiruje pana nielegalny ładunek na tej podstawie, że pan popełnił przestępstwo przeciwko rządowi rosyjskiemu. Nie protestowałbym zbyt ostro na pana miejscu, kapitanie Stone - ostrzegł tłumacz. - Myślę, że uwierzył w część pańskiego opowiadania, tę o zmianie stanowiska, ale jeśli będzie się pan sprzeciwiał, może zarekwirować cały statek. Pan wie, jak on walczy przeciwko sprzedawaniu broni Indianom. 320 Janet Dailey - Taka akcja nie jest legalna - stwierdził Caleb, zaciskając szczęki, żeby nie wybuchnąć gniewem. - Legalna czy nie, trudno panu będzie cokolwiek z tym zrobić. Waszyngton jest daleko stąd. Jeśli on zabierze statek, a pana zaaresztuje, upłynie dużo czasu, zanim pański rząd zdoła cokolwiek na to poradzić. Caleb musiał w końcu przyznać, że nie może w tej sytuacji nic zrobić. Skłonił się sztywno Baranowowi. - Proszę powiedzieć gubernatorowi, że z przyjemnością ofiarowuję tę broń do obrony wyspy Sitka. Moja załoga wyniesie ją na pokład w ciągu godziny. - Remont pana statku zostanie ukończony przed zapadnięciem nocy. Proponuję, żeby pan wypłynął jutro rano. Nie jest pan już pożądanym gościem w tym porcie, kapitanie. Caleb widział, że wszystkie jego pojednawcze gesty nie odniosły żadnego rezultatu. Najbardziej wartościowy towar miał zostać mu zabrany bez żadnego wynagrodzenia, a jego statek zmuszony do opuszczenia portu. Jeśli nie udało mu się uniknąć takiej sytuacji, to obierze inną taktykę. Ale jeszcze nie teraz. Z ośmiu członków załogi na pokładzie tylko trzech było uzbrojonych. Przy Baranowie było piętnastu żołnierzy i nie ulegało w4tpliwości, że w razie walki cieśle ze stoczni stanęliby po jego stronie. Zesztywniały z bezsilności odruchowo zacisnął pięści świadom, że musi grać na zwłokę. Kiedy Baranów przyśle swoich żołnierzy, żeby zabierać broń, jego załoga będzie uzbrojona i gotowa na to spotkanie. - Cokolwiek by pan zamierzał, kapitanie - tłumacz Baranowa patrzył na niego jednocześnie ze zrozumieniem i podejrzliwością - chciałbym panu przypomnieć, że dwadzieścia dział jest wycelowanych w ten statek. Jeśli ma pan zamiar stawiać opór albo podnieść kotwicę i uciec, zostaniecie zdmuchnięci z powierzchni wody. Caleb był jak ryba w sieci. Z trudnością opanował wściekłość, zdając sobie zbyt dobrze sprawę ze swojej bezsilności. - Za pozwoleniem, czy wolno mi opuścić statek? W ten czy inny sposób chciałbym zobaczyć pannę Tarakanow, zanim odpłynę. Baranów skinął głową na znak przyzwolenia, nie czekając, aż ta prośba dotrze do niego przez tłumacza. Larissa była ostatnią szansą Caleba i miał zamiar ją wykorzystać. Kiedy Baranów z tłumaczem opuszczali statek, rosyjscy żołnierze otrzymali rozkaz pozostania na pokładzie i sprawdzenia, Alaska 321 czy wszystkie strzelby i amunicja, poza tymi do obrony Sea Gypsy, zostały wyjęte z ładowni przez załogę Caleba. Zaraz po odejściu Baranowa Caleb wsiadł do łodzi czekającej na niego przy brygu. Jak Baranów mógł zrobić coś podobnego? To nie jest w porządku - protestowała Larissa. Teraz zrozumiała, dlaczego Caleb tak nalegał na obecność jej całej rodziny, zanim zaczął przedstawiać swoje problemy. Chciał oczyścić swoje imię przed nimi wszystkimi, a robił to dla niej. - Nic z tego, co mówiłem, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. - Kiedy odwrócił się do okna, Larissa zauważyła jego przygarbione plecy, co bardziej niż słowa wskazywało na poczucie bezradności i frustracji, jakie odczuwał. Mówiąc po rosyjsku, zwróciła się do swojego ojca: - Musimy iść do Baranowa i wytłumaczyć mu, że Caleb nie miał zamiaru sprzedawać tej broni Indianom ze szczepu Kołoszy. - Dlaczego miałby nas posłuchać? - perswadował łagodnie Zachar. - Ponieważ nas zna. Babuszka, ty musisz z nim porozmawiać. Uklękła przy krześle babki. - Ciebie posłucha. Nie możesz mu pozwolić, żeby wypędził stąd Caleba. - Już powziął decyzję, moje dziecko. Aleksander Andriejewicz jest upartym mężczyzną. Nie zrien; swojego rozkazu na prośbę starej kobiety - powiedziała. Przykryła i >y powstrzymać gwałtowny kaszel. - Jeśli Caleb 61 babuszka, ja popłynę z nim. -Nie. - Myślałam o tyr » przedtem. Zdecydowałam, że jeśli poprosi, żebym za nim poszła, л tak zrobię. - Chwyciła chudą dłoń babki i przycisnęła ją do swojego policzka. - Nie chcę ci sprawiać przykrości, ale ja go kocham. - To byłoby błędem, Larisso. - Wuj Michaił nie ukrywał niechęci. - Dlaczego? - Podniosła się i wyprostowała. - Wytłumacz mu, ojcze, jak to jest, kiedy ci na kimś tak zależy, że życie traci znaczenie bez tej osoby. Ty nie pojechałbyś na Wyspy Pribyłowa bez Córki Kruka. Ja czuję tak samo. Chcę być z nim. Pamiętam, jak opowiadałeś o carskim szambelanie i tej pięknej pani w Kalifornii, którzy tak bardzo się kochali. Ona posłuchała swojej rodziny i została, a on odpłynął, żeby otrzymać zezwolenie cara na 322 Janet Dailey małżeństwo. Potem umarł, a ona wciąż czeka na jego powrót, chociaż mogła popłynąć razem z nim. Ja pójdę za Calebem. - A czego uczył cię ojciec Herman? Popełnisz ciężki grzech - tym razem wuj kwestionował jej decyzję, ojciec już nic nie mówił. - Papa nie ma ślubu z Córką Kruka. - Uważała, że milczenie ojca oznacza poparcie, i chciała go zmusić, żeby wstawił się za nią. Ale Zachar miał mało do powiedzenia, rozdarty między dwiema sprzecznościami. Z jednej strony czuł gwałtowny protest przeciwko temu, aby jego córka poślubiła człowieka, który mógł być prawdziwym ojcem Wilka, z drugiej zaś wiedział, że gdyby Caleb Stone ożenił się z Larissa, to było mało prawdopodobne, żeby chciał dochodzić swoich praw do jego syna. Zachar nie mógł zmusić się do poparcia pomysłu, aby iść do Baranowa i prosić go o zmianę decyzji w sprawie wydalenia Boston mana z Sitki. Chciał, żeby Caleb odpłynął i nigdy tu nie powrócił. Nawet gdyby to miało oznaczać utratę córki - niech i tak będzie. Lepiej stracić córkę niż syna. - Córka Kruka nie jest ochrzczona, a ty jesteś - odpowiedział ostro Michaił. - Jest możliwe, że będziemy mogli wziąć ślub - stwierdziła Larissa, wiedząc, że to jest jej ostatnia nadzieja w pozyskaniu poparcia rodziny dla sprawy Caleba. - W jaki sposób? - spytał jej ojciec z wahaniem. - Przecież nie ma księdza. - Caleb mówi, że Baranów może udzielić ślubu. Jest głównym zarządcą, a jego słowo jest prawem. To on chrzci dzieci i czyta modlitwy w dni świąteczne. Zauważyła pytające spojrzenie Michaiła skierowane do babki. Wiedziała, jak babka ceni sobie zdanie swojego najmłodszego i najbardziej kochanego syna. Jeśli Michaił wątpił, to i ona miała wątpliwości. Zachęcona, Larissa natychmiast postanowiła skorzystać z tej nikłej szansy. - Proszę, babuszka, porozmawiaj z Baranowem. Jeśli on na nic innego się nie zgodzi, to niech udzieli nam ślubu. Larissa wstrzymała oddech przez chwilę, która wydała się jej wiecznością. Potem babka dotknęła swoich siwych włosów. - Gdzie jest moja chustka? Aleksander Andriejewicz lubi, żeby kobiety miały zakryte głowy, na wzór rosyjski. - Tutaj jest, babuszka. - Cicho śmiejąc się i płacząc jednocześnie Larissa wzięła chustkę ze stołu, potem wesoło przebiegła przez pokój i stanęła przy Calebie. - Idziemy do Baranowa - powiedziała po angielsku. - Wszyscy. Alaska 323 .Bratanek i sekretarz Baranowa wprowadzili ich do biura z widokiem na cieśninę Sitka i dalej na Pacyfik. Biorąc laskę, Baranów wstał z krzesła i utykając wyszedł zza swojego wielkiego biurka, aby ich powitać. Celowo ignorując obecność Caleba, okazywał wielkie względy babce, jak zauważyła Larissa. Zadbał, żeby stara kobieta usiadła wygodnie w ciepłych promieniach słońca. Chociaż Michaił wniósł babkę na wysokie schody, wysiłek, jaki sprawiło jej dojście tutaj, pozbawił Taszę oddechu i wzmógł uporczywy kaszel. - Oboje się starzejemy, Tasza Tarakanowa. - Baranów wolno sadowił się na krześle, które podsunął mu bratanek, potem odprawił go ruchem ręki. - Wiek powykręcał mi palce jak korzenie przewróconego drzewa, stawy mnie bolą. Na ciebie wiek sprowadził uporczywy kaszel, aby ci przypomnieć, jak cenny jest swobodny oddech. W takie dni jak dzisiejszy widać wyraźnie, że smutno być starym i zmęczonym. - Z wiekiem ma pan również kłopoty z oczami, Aleksandrze Andriejewiczu. - Tasza patrzyła na okulary leżące na jego biurku. - Może już nie widzi pan tak dobrze jak kiedyś i nie dostrzega pan rzeczy we właściwym świetle. - Czy mówimy o tym, jak widzę rzeczy, czy jak je interpretuję? - Moja wnuczka uważa, że był pan zbyt surowy dla kapitana Stone'a, że może widział pan tylko broń i nic poza tym. - To jest interesujące - Baranów odchylił się w swoim krześle. - Rodzina Tarakanowów przychodzi prosić o łaskę dla jankeskiego kapitana. A to od Kołoszki, która żyje z tobą, Zacharze, dowiedziałem się o jego zdradzieckich zamiarach. - Córka Kruka. - Larissa spojrzała na ojca, ale wyraz jego oczu był dokładnym odbiciem zdziwienia i niedowierzania, które widniały na jej własnej twarzy. - Przyszła do mnie dziś rano i powiedziała, że wasz dobry kapitan prosił ją, żeby dała znać swoim ludziom o broni i amunicji, którą chce im sprzedać. Bała się, że będą znowu walki, jeśli do tego dojdzie. - Co on mówi? - spytał Caleb po angielsku. Kiedy Larissa przetłumaczyła mu, skoczył na równe nogi. - To jest kłamstwo! - Ładunek na Sea Gypsy składał się w większej części z broni - wzruszył ramionami Baranów. - Ona o tym wiedziała. - Mogła się o tym dowiedzieć od któregoś z członków załogi - tłumaczyła Larissa. - Caleb, kapitan Stone, nie ukrywał tego. 324 Janet Dailey ~ Kobieta może sobie pozwolić na ten luksus, żeby ślepo słuchać głosu swojego serca, ale na moim stanowisku muszę patrzeć na fakty i odpowiednio je oceniać. Nie zmieniłem swojej opinii i utrzymuję moje rozkazy w mocy. Żadne prośby Larissy nie odnosiły skutku. Babka położyła jej rękę na ramieniu, próbując ją uciszyć. Zrezygnowany Caleb powrócił na krzesło, które opuścił, żeby podejść do okna i spojrzeć na port. - Znamy się od wielu lat, Aleksandrze Andriejewiczu - powiedziała Tasza. - Kiedy przybył pan po raz pierwszy na Kodiak, był pan chory, miał gorączkę, a ja pana pielęgnowałam. Moi synowie walczyli u pana boku. Moja synowa rzuciła swoją małą córeczkę w pana ramiona, zanim utonęła w fali przypływu. Tym dzieckiem była Larissa. Ona ma silne uczucie dla tego jankeskiego kapitana. Powiedziała mi, że odpłynie z nim. Oni proszą, aby im pan udzielił ślubu. - Zapytaj kapitana, czy nadal tego pragnie, teraz kiedy dowiedział się, że moje rozkazy pozostają nie zmienione - powiedział Baranów do Larissy. Przetłumaczyła słowa Baranowa na angielski i odpowiedź Caleba na rosyjski. - Kapitan mówi, że kiedy powiadomił pana, że chce się ze mną ożenić, to nie były czcze słowa. Mówi, że będzie zaszczycony, jeśli zostanę jego żoną. A ponieważ szanował pana autorytet wcześniej, szanuje go i teraz. Chce się związać przysięgą, którą złoży przed panem - stwierdziła dumnie. - A ty, dziecko? - patrzył na nią kątem oka. - Ja chcę być jego żoną. - Poślubisz go wiedząc, że moje rozkazy również będą odnosić się do ciebie, że nie będziesz mile widziana na Sitce i - co jest możliwe -już nigdy więcej nie zobaczysz swojej rodziny? Miała łzy w oczach. - Tak, poślubię go. Wzięli ślub w biurze, przy oknach wychodzących na zatokę. Ceremonia odbywała się w języku rosyjskim, Caleb nic nie rozumiał powtarzając słowa za Larissą. Podczas modlitwy patrzył przez okno na wysokie, nagie maszty swojego statku w porcie. Córka Kruka. Powinien był wiedzieć, że Baranów nie przyszedł sprawdzać manifestu okrętowego tylko na podstawie domysłów. Tak był przejęty Alaska 325 tym, żeby Córka Kruka nie naopowiadała swoich kłamstw Larissie, że nie wziął pod uwagę faktu, iż może mu zaszkodzić u Baranowa. Nastąpiła przerwa w recytacji po rosyjsku. Caleb spojrzał na Larissę nie wiedząc, czy ma teraz coś powiedzieć. Ona patrzyła na niego poważnie. - To koniec. Jesteśmy małżeństwem. Odsunął zaprzątające go myśli i uśmiechnął się do niej. Była uroczą panną młodą, chociaż nie wnosiła do ich małżeństwa tego wszystkiego, na co liczył. Walczyła w jego sprawie, ale nie było sposobu odwrócenia tego, co zrobiła Córka Kruka. - Pan i pana nowo poślubiona małżonka macie odpłynąć jutro rano - stwierdził Baranów po angielsku z mocnym rosyjskim akcentem i podszedł do swojego biurka, ciężko opierając się na lasce. . - Chwileczkę, Baranów. - Rozzłoszczony, że Rosjanin nie ustąpił i nie zezwolił na dodatkowy dzień pobytu, Caleb przeszedł przez pokój. Sięgnął do kieszeni, wyjął skórzany woreczek, trzymał go przez chwilę, potem rzucił na otwarte pismo na biurku Baranowa. - Tutaj jest pięćset dolarów w złocie. To wszystko dla madame Tarakanow. Niech pan dopilnuje, żeby jej niczego nie brakowało. - Szlachetny gest, kapitanie. - Należy teraz do mojej rodziny. Myślę, że źle mnie pan ocenia - stwierdził sztywno Caleb. - Tak mi właśnie mówiono. Ale uważam, że pana strzelbom lepiej jest w moim arsenale. - Baranów nawet nie podniósł woreczka z monetami. Usiłowanie, żeby coś zyskać w oczach Baranowa było desperackim zadaniem. Poprzednio podejmowane w tym kierunku kroki tylko pogorszyły sprawę. Niech szlag trafi Córkę Kruka i niech szlag trafi Baranowa, rozmyślał gorzko Caleb opuszczając rezydencję zarządcy ze swoją nową rodziną. Kiedy zeszli ze schodów, Caleb zaproponował Larissie, żeby odprowadziła babkę do chaty i spakowała się, tłumacząc jej, że musi powrócić na statek. Obiecał przysłać kilku ludzi z załogi do pomocy w przeniesieniu jej rzeczy. Widząc Zachara zatrzymującego się przy schodach, Caleb przypomniał sobie, że ojciec Larissy mało mówił przez cały czas. - Czy wiedziałeś, że Córka Kruka poszła do Baranowa? Czy może to był twój pomysł na pozbycie się mnie, żebym przypadkiem nie uwierzył jej kłamstwom? 326 Janet Dailey - Nic o tym nie wiedziałem. - Wyglądał na przygnębionego, jak gdyby to on, a nie Caleb tak wiele stracił tego dnia. Bez względu na to jak bardzo Caleb chciał znaleźć kozła ofiarnego, musiał mu wierzyć. - Żałuję, że nie mogę jej dostać w swoje ręce. - Mogłeś opowiedzieć Baranowowi, jak chciała wyciągnąć od ciebie prezenty z powodu chłopca. To tłumaczyłoby, dlaczego kłamała, żeby ci zaszkodzić. Jestem wdzięczny, że zachowałeś milczenie. Caleb omal się nie roześmiał. Nie zachowywał milczenia, żeby oszczędzić wstydu i upokorzenia Zacharowi. Nie zaprzeczył od razu, że znał przedtem Córkę Kruka, ponieważ musiałby się teraz tłumaczyć i usprawiedliwiać na rozliczne sposoby. Jego przeszłość nie wyglądała dobrze, gdyby jej się przyjrzeć z bliska. Byłoby podwójnie trudno przekonać Baranowa - a może również Larissę i jej babkę - że rozpoczyna nowe życie. - Nic by się nie zyskało na rozprzestrzenianiu kłamstw. Więcej osób zostałoby skrzywdzonych, łącznie z Larissą - stwierdził z godnością. - Czy Larissa mówiła ci, że wkrótce opuszczam wyspę? -Nie. - Płynę na Wyspy Pribyłowa, wyspy uchatek. - Wydawało się, że Zachar jest zmartwiony i waha się. - Pan mi pomógł dwa razy, kapitanie Stone. Ocalił mnie pan po masakrze i nikomu pan nie powiedział, że Wilk może nie być moim synem. Nie byłoby w porządku prosić pana o więcej, kiedy ja nie mogłem panu pomóc. - O czym mówisz? - Tyle uchatek zabito na Wyspach Pribyłowa ostatnimi laty, szczególnie tych bardzo młodych, których futerka tracą czarny kolor i stają się srebrnoszare we wrześniu. Zabijano również karmiące samice. Nie zwracano uwagi na wiek, płeć ani jakość futra. Czasem zabijano tysiące samców i zostawiano je nie biorąc skór, a tylko ich narządy płciowe do wysuszenia i zmielenia na proszek. Proszek ten ma wysoką cenę w Chinach. W zeszłym roku Kompania rozkazała zrobić przerwę w tych łowach, aby stada mogły się rozmnażać. - A więc? - Caleb uniósł brwi do góry, nie wiedząc, co Zachar chce rnu zaproponować. - Ponieważ zaprzestano zabijania uchatek, większość Aleutów i ich rodzin została odesłana na Unalaskę. Będzie nas tam zbyt niewielu, aby pilnować budynków Kompanii i obserwować kolonie tych zwierząt. Alaska 327 - Rozumiem - cicho powiedział Caleb.. - Kruk nie chce płynąć ze mną na tę wyspę. Mówi, że wróci do swoich ludzi. - Masz szczęście, że możesz się jej pozbyć. Ona jest niczym innym tylko workiem kłopotów. - Myślę, że pan nie rozumie. - Zachar potrząsnął smutno głową. - Jeśli ona odejdzie, to zabierze mojego syna ze sobą. Kiedyś myślałem, że nie potrafię żyć bez Kruka. Teraz wiem, że nie potrafię żyć bez mojego syna. - Zabierz go. Jak ona może ci przeszkodzić? - Ta sprawa wydawała się Calebowi prosta. - Baranów mi przeszkodzi. Tutaj jest takie prawo. Dziecko należy do swojej matki. Nic nie mogę zrobić. Gdybym dał Krukowi prezenty, miałbym swojego syna, ale już jestem winien Kompanii więcej, niż mogę zapłacić. - Ile będzie trzeba? Co będziesz musiał dać Córce Kruka, żeby opuściła swojego syna? - Biorąc pod uwagę wartość informacji, udzielonej mu tak chętnie przez Zachara, był gotów oddać kilka jardów materiału, trochę miedzianych czajników czy błyskotek. - Chodź ze mną na pokład Sea Gypsy i zobacz, jakie mam towary. - Pan by to zrobił? - Jesteśmy teraz rodziną. - Caleb objął starszego mężczyznę za ramiona i poszedł z nim w kierunku łodzi. ^ Larissa trzymając spódnice jedną ręką, a w drugiej filiżankę parującej kawy, kierowała się ku rufie statku. Skinęła głową marynarzowi, który stał przy włazie popijając świeżą wodę z chochli. Tego pięknego lipcowego poranka wszyscy byli przy pracy. Jedni przy olinowaniu, reperując przetarte liny, inni pletli linki lub zbierali pakuły. Cieśla okrętowy był również na swoim stanowisku pracy. Larissa miała przeszło dwa miesiące, aby przyzwyczaić się do tych widoków i dźwięków. Wchodząc na pokład rufowy automatycznie szukała wzrokiem swojego męża. Samo to słowo napełniało ją poczuciem dumy, ale i pragnieniem, aby pełnić w jego życiu większą rolę niż ta, na jaką jej do tej pory zezwalał. Stary żaglomistrz spojrzał znad grotżagla, który właśnie reperował, na przechodzącą obok kobietę, ale nie pozdrowił jej. Tak samo sternik, leniwie oparty o koło. Nikt się nie odzywał, kiedy Caleb był na pokładzie. W ostatnim miesiącu Larissa zauważyła, że wszyscy trzymali się od niego z dala - give him a wide beru. Uśmiechnęła się na myśl o tym określeniu, zadowolona, że tak szybko nauczyła się gwary żeglarskiej. Na początku był to dla niej zupełnie nowy język. Teraz znała różnicę pomiędzy topslem a grotżaglem, wybieraniem żagla a refowaniem. Sea Gypsy była właśnie „pod chmurą żagli", żagle boczne rozpościerały się poza statek po każdej jego stronie, płótno żaglowe tworzyło piramidę aż po szczyty masztów. Caleb stał pewnie na kołyszącym się pokładzie, ze zmarszczonym czołem i wyrazem troski, który ostatnio często gościł na jego twarzy. Nie wszystko Alaska 329 układało się dobrze od czasu, kiedy wyszli z portu, chociaż nie dotyczyło to ich małżeństwa. Handel szedł słabo wzdłuż wybrzeża. Przez cały czas spędzony na targach z Kołoszami uzyskał zaledwie pięćdziesiąt skór. Teraz bryg pędził w kierunku północno-zachodnim, wykorzystując każdy cal żagla zarówno przy pomyślnym, jak i niepomyślnym wietrze. - Kawy? - Podała mu filiżankę. Zajęty swoimi myślami, wziął filiżankę z jej ręki, mrucząc zdawkowe podziękowanie i koncentrując całą uwagę na chmurach i horyzoncie, by wypatrzeć w nich jakiś sygnał zmiany pogody. Wiatr był zimny. Larissa złapała brzegi swojego szala i związała go z przodu. - Czy szybko tam będziemy? - spytała. - Aye - odpowiedział Caleb, a potem spojrzał na nią bystro. Trzymał w tajemnicy miejsce, do którego płynęli, chociaż ona je odgadła, a podejrzewał, że załoga również, ponieważ na statku ustało narzekanie i początkowe niezadowolenie. - Pogoda się utrzymuje - zauważyła. - Aye - odpowiedź tę poprzedził ciężkim westchnieniem. Patrzył znowu na wysokie, gdzieniegdzie przerzedzające się chmury. - Tak nie pozostanie - powiedziała Larissa. - Wiatr się zmieni. Przyjdzie gęsta mgła. Łodziom trudno będzie przybić do brzegu. - O czym ty mówisz? - Głos Caleba był czujny. - Wyspy Pribyłowa. - Spojrzała na niego spokojnie. - Znam twoje plany, chcesz zrobić najazd na kolonie uchatek. - Jak... - nie dokończył pytania, trochę rozzłoszczony, a trochę z poczucia winy. - Zostawiłeś na stole rozłożone mapy. Już wcześniej zauważyłam uchatki w tych wodach. O tej porze roku one nie wyprawiałyby się w dalekie podróże ze swoich wysp. - Uśmiechnęła się łagodnie widząc jego surową twarz. -Nie możesz mieć tajemnic przede mną, mój mężu. - Larissa, nie stać mnie na to, żeby po spędzeniu dwu lat na wybrzeżu i zebraniu odpowiedniej ilości futer płynąć z nimi do Kantonu, jak to robią niektóre statki handlowe. Muszę jeszcze mieć zysk z tej podróży, duży zysk. - Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Złożyłam ci przysięgę małżeńską. - Nie pozwalała sobie na ocenę jego poczynań. W czasie, który razem spędzali w kajucie kapitańskiej, Caleb często mówił jej o swoich marzeniach i planach na przyszłość. Rozumiała jego ambicję. 330 Janet Dailey Pewnego razu, po wyjątkowo nieudanym handlowym tygodniu, pił bardzo dużo po obiedzie i opowiedział jej o spełzłych na niczym nadziejach sojuszu handlowego z Baranowem i Kompanią Rosyjsko-Amerykańską. Zrozumiała wtedy, jak głęboki był jego zawód i jak go to niepowodzenie gnębiło. Nie miała wątpliwości, że jego potrzeba sukcesu była głównym motywem najazdu na Wyspy Pribyłowa, ale podejrzewała, że jest to również akt zemsty, chęć odpłacenia Baranowowi za wyrzucenie go z Sitki. - Twój ojciec Zachar zasugerował mi to - stwierdził Caleb. Nie domyśliłaby się tego nigdy. Nie było w porządku, że Zachar był w to wmieszany. - On będzie na wyspie - powiedziała. - Aye. Coś ją ściskało w gardle i musiała zakasłać. Zauważyła zmartwione spojrzenie Caleba i pospieszyła uspokoić go. - To nic. - Wiatr jest zimny. Może lepiej zejdź na dół, zanim przemarzniesz. Larissa nie protestowała. Czuła się trochę zmęczona. Według Caleba był to wpływ morskiego powietrza. r od wieczór ciężkie chmury zaciemniły morze. Mnóstwo ptaków krążyło nad wodą wydając piskliwe odgłosy, do których wkrótce dołączył się głośny ryk dochodzący z ukrytej we mgle wyspy. Bryg utrzymywał stały kurs w kierunku brzegu. Stopniowo udawało się Calebowi odróżniać huk fal przyboju od głośnego wycia uchatek. Korzystając z dziennego światła, utrzymującego się latem na północy do późnych godzin, rzucili kotwicę w miejscu, które według oceny Caleba powinno być na krańcu wyspy przeciwległym do obozu Rosjan, który Zachar wskazał mu na swojej mapie. Poinformował załogę, że mają cztery godziny na sen, z wyjątkiem wachty kotwicznej, i że to będzie jedyny odpoczynek w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin. Pierwsze oznaki świtu ukazały się bardzo wcześnie. Tylko czterech doświadczonych żeglarzy zostało na Sea Gypsy razem z Larissą. Reszta, łącznie z „leniuchami" - stewardem, żaglomistrzem, cieślą okrętowym i kucharzem - wsiadła do łodzi i powiosłowała w kierunku brzegu. Chociaż Alaska 331 wielu z nich miało pistolety za paskiem spodni, wszyscy byli uzbrojeni w pałki lub w kołki do mocowania lin i ostre noże. Wylądowali na usianej kamieniami plaży, w samym środku zwierzęcego haremu. Mężczyźni opuścili szybko łódź-i zaatakowali masę stufuntowych samic-uchatek, mających u boku dzieci. Wymachując pałkami rozbijali kruche czaszki najbliższym ofiarom wprawiając resztę w osłupienie. Orgia zabijania przenosiła się od jednego haremu samic do następnego. Ataki masywnych, ważących sześćset funtów samców, agresywnych panów plaży, były daremne i zwykle kończyły się strzałem w głowę. Niektórym marynarze wyłupili oczy i śmieli się ze ślepych ataków i bezsilnych ryków. Więcej niż sto fok poniosło śmierć w pierwszej godzinie. Ale zbyt wiele uchatek popełzło do morza i uciekło. Caleb zatrzymał tę chaotyczną rzeź i podzielił swoich ludzi na grupy przydzielając każdemu zadanie, aby akcja zabijania była bardziej wydajna. Większość skierował do obdzierania ze skór nieżywych lub ogłuszonych zwierząt, wydając polecenie, aby nie tracić czasu na żadną zadrapaną czy zniszczoną skórę, natomiast każdemu samcowi wyjmować kostki penisowe i narządy płciowe. Resztę mężczyzn wypuścił pomiędzy stada uchatek, rozkazując koncentrować się na młodych samcach. Przez cały ranek i popołudnie trwało zabijanie, skórowanie i kastrowanie. W nocy czyścili skóry i solili je w świetle latarek. Następnego ranka Caleb wyznaczył grapę mężczyzn do transportu skór na Sea Gypsy. Poranny posiłek składał się z solonej wołowiny, sucharów oraz kawy z rumem, osłodzonej melasą. Caleb jadł to co załoga, pracował tak samo jak oni, robiąc wszystko co było trzeba i stale kontrolując przebieg różnych operacji. Im więcej futer przybywało, tym bardziej poganiał swoich ludzi, nie zważając na swoje i ich zmęczenie. Jego ubranie było przesiąknięte krwią, umazane tłuszczem i sztywne od potu. Zarost zaczął mu przyciemniać policzki. Odór zakrwawionych zwłok leżących na stosach wzdłuż plaży otaczał go ze wszystkich stron, ale był obojętny na wszystko poza chęcią zapełnienia swojej ładowni grubymi, błyszczącymi skórami. Mordowanie zwierząt było niewiarygodnie łatwe. Zaczął więc rozważać możliwość, żeby pozwolić swoim ludziom odpoczywać na zmianę i przedłużyć tę operację o następne dwadzieścia cztery godziny. Dlaczego ma odpłynąć 332 Janet Dailey z pięcioma tysiącami skór, kiedy mógłby wziąć dziesięć lub dwadzieścia tysięcy? Na tej wyspie było więcej niż milion uchatek. Dlaczego miałby pozwolić Rosjanom, żeby zagarnęli wszystko? Zachar szedł w kierunku plaży, niosąc chłopca na ramionach. Od czasu do czasu podnosił wysoko rękę, żeby Wilk mógł sięgnąć po parę jagód, które ojciec trzymał w dłoni. Trawa tundry dochodziła do kolan i ciężko było mu iść przez tę gęstwinę. Wyspa pełna była kwitnących roślin, niebieskiego łubinu i białej goryczki. Mgła unosiła się w strzępach nad tą bezdrzewną wyspą, zasłaniając niektóre wzniesienia i pokrywając kotliny. Ze wszystkich stron rozlegały się głosy ptaków morskich - traczy długodziobych o czerwonych nogach, nurzyków, alk papuzich, czerwonogłowych traczy nurogęsi i tysięcy mew. Do tego dochodził huk fal rozbijających się o skaliste brzegi oraz ogłuszający ryk ogromnej ilości uchatek. Zachar chciał, żeby jego syn zobaczył ten niezwykły widok przelewającej się masy zwierząt i zapamiętał go na zawsze. Nie po raz pierwszy odbywali tę długą drogę do oddalonego od obozu miejsca, zawsze samotnie. Chciał opowiedzieć Wilkowi, jak to wyglądało, kiedy był tu po raz pierwszy, wytłumaczyć, że pogłowie uchatek już w czasie jego życia zostało zredukowane o dziewięćdziesiąt procent. Pragnął też opowiedzieć synowi o swoim wuju, który nazywał się Prosty Chód. Szybko otrząsnął się z ogarniających go smutnych myśli i przyspieszył kroku. Nie było sensu myśleć o przeszłości. Teraz miał przy sobie swojego syna i to było najważniejsze. Wilk przechylał się przez jego prawe ramię i wyrywał jagody z zaciśniętej dłoni. . - Jeszcze, papo. - Już niewiele zostało. - Zachar otworzył dłoń. - Zjem je wszystkie. - Wilk wybierał jagody dwiema rękami i rozkoszując się ich słodkim smakiem, wkładał do ust garściami, aż wypchał sobie policzki. - Masz tłuste policzki jak świnka - żartował Zachar i mocniej przytrzymał nogi chłopca, ponieważ zbliżali się do skalistego terenu plaży. - Uchatki - powiedział Wilk - z buzi pryskał mu sok z jagód - i wskazał na zasypany głazami teren rozpościerający się przed nimi. Alaska 333 Z mgły wyłoniło się pół tuzina uchatek, podpierających się płetwami i czołgającymi do przodu charakterystycznymi niezgrabnymi, łukowatymi ruchami. Zachar wyczuł ich panikę i zatrzymał się, oczekując widoku wielkiego samca haremowego ociężale podążającego za nimi, ale nic takiego nie nastąpiło. Młode samce uciekały w panice do tundry, kompletnie zdezorientowane. Ich naturalnym schronieniem było przecież morze. Zaniepokojony przerażeniem zwierząt Zachar usłyszał gwizdy i głośne krzyki - dźwięki, których nie wydawał żaden ptak ani ssak na tej wyspie. Zdjął Wilka z ramion i posadził go na biodrze idąc szybko w kierunku głazów, gdzie teren obniżał się ku plaży. Nagle zorientował się, że zapach mgły pomieszany był z innym zapachem. Kiedy poczuł odór krwi, już wiedział, co znajdzie na plaży. Trupy uchatek pokrywały skały obmywane falą przyboju. Mgła zakrywała resztę. - Prosty Chód - jęknął pełen bólu. To było miejsce, gdzie wtedy wyszli na brzeg. Tutaj przyjacielska wydra morska obwąchała ich z ciekawością. Już nie było wydr morskich w tych wodach, wszystkie zostały zabite lub uciekły przed rzezią. Teraz ta ruchliwa masa uchatek - samce, samice, młode - leżała nieżywa - groteskowe stosy krwawego tłuszczu. Potem usłyszał okrzyki - głosy Jankesów. Odwrócił się i spojrzał w górę plaży. Dwie łodzie, tak wyładowane, że skóry wystawały poza burty, wspinały się na falę. Na plaży byli mężczyźni; ich ręce, twarze i ubrania były ciemne od krwi. Jedni nacinali skóry w odpowiednich miejscach, żeby łatwiej je było ściągnąć, inni ciągnęli przymocowane liny i obdzierali zwierzęta ze skóry. Promyszlennik z rosyjskiej placówki na wyspie opisywał Zacharowi tę procedurę, chwaląc się ilością zwierząt, jaką można w ten sposób zabić i przerobić. Taki obraz nie wywołał w nim wstrętu. Przecież był myśliwym. Ale tej rzezi nie można było nazwać polowaniem. Niedaleko od Zachara trzech mężczyzn z drewnianymi pałkami weszło w stado młodych, kręcących się bezradnie samców. Patrzył, jak ludzie pałują najbliżej leżące zwierzęta i słyszał szczekającą ze strachu resztę stada. Jedna odważna młoda uchatka usiłowała zaatakować napastników tak groźnie, jakby była najsilniejszym samcem na plaży, ale uderzenie w głowę zakończyło tę mężną obronę. Zachar postawił Wilka na ziemi obok wielkiego głazu. - Zostań tutaj. 334 Janet Dailey Trzęsąc się z wściekłości podszedł szybko do jankeskich napastników. Najważniejszą rzeczą było teraz powstrzymanie ich. - Co robicie? - krzyknął. Nagle jakaś postać wyszła zza głazu z wymierzonym w niego pistoletem. Zachar zatrzymał się. Jankes stał w odległości tylko pięciu stóp, wystarczająco blisko, aby Zachar mógł odróżnić jego rysy, mimo swojego słabego wzroku. Oczy tego mężczyzny miały dziki, szklany wyraz, jak gdyby był opętany szaleństwem. Jego wychudłe policzki pokryte były zarostem. Zachar oczekiwał wystrzału, ale zamiast niego zobaczył opuszczającą się lufę pistoletu. - Zachar. - Mężczyzna podszedł bliżej, jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. - Caleb Stone. - To był szok dla Zachara. - Ty? - Myślę, że nie oczekiwałeś nikogo innego. Zachar rozglądał się jak sparaliżowany po pobojowisku. - Jak mogłeś zrobić coś podobnego? - Wydajesz się zdziwiony. Wiedziałeś o tym, kiedy mi mówiłeś, że Wyspy Pribyłowa są prawie nie strzeżone. - Ja powiedziałem? - Teraz przypomniał sobie tę rozmowę. - Ja ci powiedziałem - z jękiem odwrócił się i zataczając jak ślepiec ruszył w mgłę, a łzy napłynęły mu do oczu - ale nie po to, żebyś zrobił coś takiego. Nie. - Zachar! - Caleb instynktownie zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu i ze zmarszczonymi brwiami obejrzał się na swoich ludzi, zastanawiając się czy rozkazać im zakończyć tę operację i powrócić na bryg, czy też iść za Zacharem. Ten człowiek był szalony. Caleb zauważył jakiś ruch z boku. Zobaczył chłopca, Wilka, przedzierającego się przez wysoką trawę tundry w kierunku, w którym odszedł Zachar, podnoszącego wysoko swoje krótkie nogi, aby uniknąć splątanych łodyg. Caleb zawahał się, potem ruszył za nimi. Zamiast uciekać w głąb wyspy, Zachar szedł zygzakami wzdłuż wybrzeża. Strzępy mgły wirowały jego śladem. Caleb krzyknął do niego znowu, ale wiedział, że głos jego zagłuszają ryczące uchatki. Kiedy Zachar zbliżał się chwiejnym krokiem do skał, wydawało się, jakby jeden z wielkich głazów nagle się poruszył. Wtedy Caleb zorientował się, że był to samiec, władca haremu, jeden z tych oślepionych przez jego ludzi. Był tak rozwścieczony, że atakował przy najlżejszym dźwięku. Teraz ruszył w stronę Zachara z niezwykłą szybkością. Alaska 335 Caleb krzyknął ostrzegawczo, gdy wielki samiec uderzył Zachara przewracając go na ziemię. Caleb starał się przyspieszyć kroku, ale nogi miał jak z ołowiu. Samiec padł na Zachara, swoimi wielkimi kłami potrząsał nim gwałtownie, jak to robił z innymi samcami naruszającymi jego terytorium. Zachar nie stawiał oporu. Mały chłopiec zaczął zbierać kamienie i rzucać nimi w samca, starając się odpędzić go od ciała. Ale kamienie były za małe, a rzuty niecelne. Te, które trafiały, odbijały się od grubego futra i warstwy tłuszczu dając taki sam efekt jak spadające krople deszczu. Caleb zatrzymał się pięć jardów od uchatki i wycelował z pistoletu. Nagle chłopiec znalazł się na linii ognia, uzbrojony w kawałek drewna. - Odsuń się, synu - wrzasnął Caleb. Władca haremu odwrócił swoją małą głowę z krwawymi dziurami zamiast oczii w stronę, skąd dochodził głos. Kiedy chłopiec cofnął się, Caleb złapał go za kark, odrzucając do tyłu. Rycząca uchatka posunęła się w ich kierunku. Caleb szybko wycelował i strzelił. Samiec upadł. Chłopiec przebiegł obok niego do nieruchomego ciała Zachara i uklęknął. Caleb zobaczył zmiażdżone lewe ramię, z którego buchała krew. Zauważył też zakrwawiony kamień obok głowy Zachara i domyślił się, że Rosjanin stracił już przytomność przy upadku. Starał się bezskutecznie wyczuć puls na jego szyi. Ciepła, lepka krew umazała mu palce. Wytarł je o trawę mokrą od mgły. Chłopiec położył rękę na siwej głowie ojca poruszając nią, jak gdyby chciał go zbudzić. Powiedział coś po rosyjsku, czego Caleb nie zrozumiał. Caleb wziął go łagodnie za ramiona i odciągnął od ciała. - On nie żyje, synu. Wilk spojrzał na niego ze złością, nagle wyrwał się i pobiegł, znikając natychmiast w gęstej ścianie mgły. Po krótkiej próbie odnalezienia chłopca Caleb zrezygnował z poszukiwań. Trzeba opuścić tę wyspę. Już i tak był tu półtora dnia dłużej, niż planował. Sitka Styczeń 1818 roku Michaił słuchał przytłumionych dźwięków dzwonu kościelnego, obwieszczającego o małżeństwie, które zostało zawarte pomiędzy córką Baranowa, Metyską Iriną, a porucznikiem marynarki Siemionem Iwa-nowiczem Janowskim, wyznaczonym na następcę Baranowa jako zarządcy rosyjskich terenów Ameryki. Michaił usilnie wsłuchiwał się w rytmiczny dźwięk dzwonu, starając się w ten sposób nie dopuścić do siebie odgłosu szybkiego, ciężkiego oddechu starej kobiety leżącej na łóżku - swojej matki, Taszy. Ale to nie pomagało. Nic nie było w stanie zagłuszyć jej desperackich wysiłków, aby wciągnąć powietrze w płuca. Pochylił się w krześle stojącym przy jej łóżku i wpatrywał się w nią bezradnie. Była już tak chuda i krucha, że trudno było nawet zobaczyć zarys jej ciała pod stosami kołder. Gruźlica wyniszczyła ją, nie miała już sił, żeby zwalczyć zapalenie płuc, którego się teraz nabawiła. Jej twarz była zapadnięta, skóra chorobliwie szara. Oczy miała zamknięte. Michaił chciał wierzyć, że spała, spokojnie odpoczywała, ale ten szybki charczący oddech mówił mu, że matka walczy o życie. Pamiętał, jak bardzo chciała być na ślubie córki swojego starego przyjaciela Baranowa i obejrzeć naczynia liturgiczne, które jej wnuk, .Wilk, uczeń w kuźni, pomagał wykuwać z hiszpańskiego srebra. Zamiast tego leżała na łożu śmierci, nieświadoma nawoływań kościelnego dzwonu. Poczuł dotknięcie ręki na ramieniu. Obrócił się i zobaczył parę oczu tak niebieskich jak oczy jego brata, Zachara. Należały do wysokiego piętnastoletniego młodzieńca o włosach czarnych jak u Córki Kruka i silnie zarysowanych kościach policzkowych. Alaska 337 - Herbata jest gorąca - powiedział Wilk. - Posiedzę z babuszką, jeśli chcesz się napić. - Michaił kiwnął głową i wstał z ulgą, że może przerwać to swoje czuwanie, ale nie bez poczucia winy. Kiedy Wilk zajął jego miejsce na krześle przy łóżku, podszedł do samowara, nalał pół filiżanki herbaty i dolał po brzegi rumu. Pociągnął długi łyk gorącego, mocnego napoju i spojrzał w stronę łóżka. Ale to Wilk przyciągnął teraz jego uwagę. Wilk i wspomnienia tej deszczowej nocy, prawie dziesięć lat temu, kiedy wprowadzał do portu łódź pocztową z Kodiaku, która przywiozła małego Wilka i wiadomość o śmierci Zachara. Nie miał innego wyboru, musiał sprowadzić chłopca do chaty. Kiedy zawiadomił Taszę o śmierci Zachara, nie wydawała się zdziwiona, tylko bezsilna. - Przypuszczałam, że nie powróci z tych wysp - powiedziała. - Błagałam, żeby tam nie jechał, ale powiedział, że wszystko jest w ręku Boga. Wtedy, starając się ukryć rozgoryczenie, Michaił wyciągnął z cienia pięcioletniego Wilka, chowającego się jak przestraszone zwierzątko. - Zachar zostawił nam kogoś. - Głos mu się prawie załamywał, kiedy to mówił popychając chłopca w jej stronę. - Idź do swojej babuszki. W końcu udało się nakłonić chłopca, żeby usiadł jej na kolanach. Długimi, cienkimi palcami dotknęła jego mokrych włosów, błyszczących w świetle lampy. - Będzie nam ze sobą dobrze, tobie i mnie - powiedziała. - Żałuję tylko, że nie jestem trochę młodsza, żebym mogła zobaczyć, jak dorośniesz. Michaił pamiętał, jak wtedy zaprotestował. - Masz wiele lat przed sobą, babuszką. Zaczęła kasłać, gruźlica już wówczas powoli odbierała jej siły, a teraz zniszczyła ją zupełnie. Pomógł jej wtedy położyć się do łóżka nalegając, żeby odpoczęła. Również tamtej nocy pił herbatę mocno zaprawioną rumem, aby utopić swój gniew i bunt przeciwko temu, że tylko on jest odpowiedzialny za chorą, starzejącą się matkę i małego bratanka. Zachar nie żył i już nigdy nie powróci, żeby pomóc nieść ten ciężar. Larissy też nie było, została na zawsze wygnana z wyspy razem ze swoim kapitanem z Bostonu. On, Michaił, był jedynym, który tu został. Tym bardziej buntował się przeciwko tej niesprawiedliwości, ponieważ wiedział, że już nie będzie mógł uczestniczyć w żadnej z trzech ekspedycji, które Baranów wysyłał tamtej jesieni, aby znaleźć miejsca na przyszłe osady 338 Janet Dailey - na Hawaje, do Kalifornii i do New Albion u ujścia rzeki Kolumbia. Ta ostatnia wyprawa miała być wysłana pomimo raportu Riezanowa sprzed dwóch lat, że ekspedycja dowodzona przez Lewisa i Clarka już tam była. Marzenia Michaiła o podróżach do odległych brzegów umarły tamtej nocy, pogrzebane na zawsze pod ciężarem obowiązków wobec rodziny - ciężarem, który spoczywał wyłącznie na jego barkach. Przez dziesięć długich lat wysłuchiwał opowieści ludzi, którzy dotarli do wymarzonych przez niego miejsc, sprawozdań z nowych osad założonych na wyspie Kauai na Hawajach i z Fortu Ross w północnej Kalifornii. Przez długie dziesięć lat buntował się przeciwko obowiązkom, które przykuwały go do Sitki, trzymały tu jak na kotwicy. I przez dziesięć długich lat miał poczucie winy z powodu swojego wewnętrznego buntu. Prawdziwie kochał swoją matkę, co sprawiało, że tym bardziej się wstydził widząc w jej bliskiej śmierci drogę do osobistej wolności. Wilk patrzył na twarz swojej umierającej babki, potem powoli i delikatnie wyjął jej rękę spod kołdry. Były to same kości, skóra i paznokcie. Jednak trzymając jej rękę pamiętał, ile razy czule go dotykała. Miłość, jaką okazywał mu ojciec, pozostała tylko mglistym wspomnieniem, które podtrzymywały opowieści babuszki o Zacharze. W ostatnich tygodniach babka coraz częściej mówiła o aleuckiej wyspie Attu, gdzie się urodziła, pragnąc udać się tam przed śmiercią. Kiedy myślami powracała 4o przeszłości i dzieciństwa na tej odległej wyspie, pamiętała ze szczegółami, jakie koszyki robiła Kobieta Tkaczka, jak jej matka szyła parki z ptasich skór, jak jej wuj, Wąsaty, siedział na osłoniętej od wiatru stronie barabara i patrzył na morze, pamiętała tańce w czasie uroczystości i zasłyszane opowieści. Wydawało się, że wyraźniej widzi dzień wczorajszy niż mroki dnia jutrzejszego. Trzymał mocno jej rękę, nie chciał, żeby śmierć zabrała mu babkę, tak jak zabrała jego ojca. Biel jej ręki przypomniała mu mgłę tamtego dnia na wyspie uchatek. Zamazany obraz dzikookiego mężczyzny w śmierdzącym ubraniu, trzymającego pistolet, ukazał mu się przed oczami, i ten głos - głos Jankesa: „On nie żyje, synu". To wspomnienie przywołało inne. Miał siedem czy osiem lat, kiedy matka przyszła po niego. Babuszka sprzeczała się z nią, nie zgadzała się, żeby Wilk odszedł z Córką Kruka, a ta powiedziała: „Ja nie mówię, że Zachar jego ojciec, Zachar to mówi". Alaska 339 W końcu poszedł ze swoją matką; czasami mieszkali w domach z bali u ludzi z jej plemienia, czasami w osadzie, gdzie chata babuszki była dla niego ucieczką. Wiele razy pytał matki, czy Zachar jest jego ojcem. Zwykle nie otrzymywał odpowiedzi. Raz, kiedy się upiła wodą ognistą Jankesów, twierdziła, że jego ojcem był Boston man Caleb. Wilk słyszał tylko o jednym człowieku, który nosił to imię. Trzy lata temu, kiedy miał dwanaście lat, jego matka zaraziła się syfilisem, chorobą białego człowieka, i żaden Rosjanin ani Jankes nie dawał już prezentów, żeby z nią pójść do łóżka. Michaił leczył ją rtęcią i kuracja zakończyła się pomyślnie, ale mężczyźni nadal jej unikali. Ponieważ był synem Zachara, Michaił pomagał mu i załatwił naukę w kuźni. Dla babuszki był synem Zachara. Córka Kruka często kłamała, ale babuszka zawsze mówiła prawdę. Nauczył się myśleć o sobie jako o synu Zachara i odrzucił wątpliwości, które Córka Kruka posiała w jego umyśle. Nagle oddech Taszy zmienił się z szybkiego i charczącego w wolniejszy. Wilk radośnie spojrzał na Michaiła. - Ona czuje się lepiej - powiedział szybko i cicho, przywołując wuja do swojej kochanej babuszki. - Patrz, jak ona odpoczywa. Michaił zawahał się, potem podszedł do łóżka. Kiedy stanął przy krześle Wilka, stara Tasza wzięła głęboki oddech i zrobiła równie głęboki wydech. Potem była tylko cisza. Umarła łagodnie i spokojnie. Wilk patrzył z niedowierzaniem na jej nieruchome ciało, wyczekując momentu, kiedy znowu zacznie oddychać. Zrozumiał w końcu, że go opuściła, tak samo jak opuścił go ojciec. Złość i ból ogarnęły go gorącą falą, zacisnął szczęki tak mocno, że zabolały go zęby. Nie wiadomo skąd przypomniały mu się jej słowa: „Oni zawsze odchodzą". Opuścił go gniew. Ukląkł przy łóżku, zrobił znak krzyża i starał się modlić. Usłyszał, że Michaił odwraca się i idzie, zataczając się, do stołu. Tam opadł na krzesło i zasłonił twarz rękami, ażeby przytłumić łkanie wstrząsające jego ciałem. Sitka Wiosna 1836 roku Młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w jankeski mundur pierwszego oficera pokładowego, szedł wolno ulicą okazując wielkie zainteresowanie wszystkim, co go otaczało. Huk młotów i brzęk pił, za pomocą których cieśle budowali nową dwupiętrową rezydencję na wzniesieniu górującym nad zatoką, nie ustawał ani na chwilę. Od strony kuźni dochodził dźwięk młotów uderzających o żelazo. Robiono tam pługi i łopaty dla rosyjskiej osady, Fort Ross, w okolicy Przylądka Bodega w Kalifornii. Cerkiew stała na południowej stronie ulicy. Dwadzieścia lat temu Baranów kazał przenieść stary statek na ląd i przerobić go na świątynię, pierwszą w Nowoarchangielsku. Marynarz zatrzymał się i patrzył na kopułę z prawosławnym krzyżem na szczycie, ukośnie przekreślonym u dołu. Potem poszedł dalej w górę ulicy. Kiedy przechodził obok sklepu złotnika, zainteresował go szyld nad sklepem. Zatrzymał się i wrócił, żeby go przeczytać, krzywiąc się, jak gdyby miał kłopoty z odczytywaniem rosyjskich liter. Potem twarz jego rozjaśniła się. Po chwili wahania wszedł do środka. Siedzący przy warsztacie przy oknie Wilk Tarakanow spojrzał na mężczyznę wchodzącego do sklepu. Twarde czarne włosy przybysza i brązowa skóra wskazywały na indiańskie pochodzenie, ale szaroniebieskie oczy i słowiańskie rysy świadczyły o domieszce krwi rosyjskiej. Wilk odłożył na bok srebrną bransoletkę i rylec, wstał ze stołka, wycierając ręce o skórzany fartuch. Zmarszczył czoło patrząc ciekawie na marynarza. Czarne włosy i niebieskie oczy tego mężczyzny oraz jego rysy coś mu przypominały. Mężczyzna spytał, kalecząc rosyjski: Alaska 341 - Szukam Taszy albo Michaiła Tarakanowa. Na twoim szyldzie jest nazwisko Tarakanow. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie ich znajdę? Wilk spojrzał na niego uważnie i powiedział po angielsku: - Ty jesteś Jankesem. - Tak. - Mężczyzna z ulgą przyjął fakt, że Wilk zna jego język. - Michaił Tarakanow mieszka w naszej osadzie w Kalifornii. Tasza Tarakanowa zmarła prawie dwadzieścia lat temu. Jest tu pochowana na cmentarzu. - Wilk zawahał się starając się odgadnąć, dlaczego ten jankeski marynarz wydawał mu się znajomy. - Ja jestem jej wnukiem, Wilkiem Tarakanowem. - Ja jestem Matthew Edmund Stone z New Bedford, Massachusetts, syn jej wnuczki, Larissy. Wilk zamrugał oczami ze zdziwienia. - Twoja twarz wydawała mi się znajoma. Teraz rozumiem. - Nagle zorientował się: wydawało mu się, że patrzy w lustro. - Ty jesteś synem Caleba Stone'a! -Tak. Wilk poczuł nagle zimny dreszcz. Przez chwilę spoglądał na rękę wyciągniętą do niego w geście powitania. To nazwisko wzbudzało bolesne wspomnienia i dawne pytanie w jego umyśle. Zmusił się do podania ręki temu mężczyźnie, mniej więcej osiem lat młodszemu od niego. - Ja jestem synem Zachara Tarakanowa - stwierdził Wilk. - Moją matką jest kobieta ze szczepu Kołoszów, zwana Córką Kruka. Ona mieszka w Ranche - powiedział, wymieniając nazwę indiańskiej wioski zbudowanej poza ostrokołem. Imię jego matki zdawało się nie wywoływać żadnego odzewu u tego mężczyzny. - Byłem małym chłopcem, kiedy twoja matka opuściła Nowoarchangielsk. Niestety nie pamiętam jej, od wielu lat nie było od niej żadnej wiadomości. Mam nadzieję, że ma się dobrze. - Umarła na gruźlicę prawie piętnaście lat temu. - Przykro mi to słyszeć. - Chciał spytać o Caleba Stone'a, ale nie mógł się do tego zmusić. - Twój statek dopiero przypłynął na naszą wyspę? - Tak. To jest statek wielorybniczy North Star. Wilk spojrzał przenikliwym wzrokiem na marynarza. „Statki prosto z piekła" - tak je tu nazywano. Były one przeważnie pod komendą brutalnych tyranów, z załogą składającą się z morderców i złodziei. Zastanawiał się, czy stalowe oczy tego mężczyzny i surowe usta nie odpowiadają tej opinii. 342 Janet Dailey - Nie idziesz w ślady ojca, nie pływasz na statkach kupieckich? - Idę w ślady ojca. On jest kapitanem na North Star. Zajął się połowem wielorybów zaraz po zakończeniu wojny 1812 roku z Anglią. - Ale Matthew Stone nie powiedział, że brytyjska blokada i embargo poczyniły wielkie szkody w handlu Jankesów na Pacyfiku, ani że jego ojciec stracił prawie wszystko. - Połowy wielorybów dają duży zysk. Szczególnie wartościowy jest olbrot - miękki wosk uzyskiwany z kaszalotów, powyżej dolara za galon. Gdy pracuje się na zasadzie podziału zysków, można zarobić ładną sumkę. Również z tego powodu zatrzymaliśmy się na wyspie Sitka. Część załogi opuściła statek na Hawajach. Brakuje nam ludzi. Wasi Aleuci są podobno dobrymi harpunnikami. Liczyliśmy na to, że zakontraktujemy ich za zgodą Kompanii, tak jak to robiono niegdyś, kiedy polowano na wydrę morską wzdłuż wybrzeża kalifornijskiego. - Nie udało się wam - domyślił się Wilk, a Matthew potrząsnął głową. - Aleuci wolą polować na wieloryby starym sposobem, zabijać je harpunem i czekać, aż fala wyniesie martwego wieloryba na brzeg. Kompania próbowała wprowadzić inne metody polowania, ale nie był to udany eksperyment. - Tak mi powiedziano - włożył ręce do kieszeni swojej kurtki mundurowej. Wilk odchrząknął nerwowo, a potem spytał: - Czy twój ojciec jest również w mieście? - Nie. On jest na statku. On... niedobrze się czuje. - Tutaj w Nowoarchangielsku mamy lekarza i aptekę. Z przyjemnością załatwię dla niego... - To nie jest potrzebne - przerwał mu Matthew Stone. - To gorączka, której nabawił się w tropikach. Przejdzie za kilka dni. Nie będziemy długo stać w porcie. Ze względu na matkę uważałem, że powinienem odnaleźć kogoś z jej rodziny. - Może mógłbyś przyjść do nas na obiad. Poznałbyś moją żonę Marię i troje naszych dzieci. - Nie. Ja... ja nie mogę. - Starał się osłabić szorstkość odmowy, ale nie podał żadnego wytłumaczenia. - Było mi bardzo miło poznać ciebie, Wilku, ale muszę już wracać na North Star. Wilk odczuł ulgę, że jego zaproszenie zostało odrzucone. - Mam nadzieję, że gorączka twojego ojca szybko minie. - Dziękuję. - Skinął mu głową i wyszedł ze sklepu. Wilk wrócił do swojego warsztatu i zajął się srebrną bransoletką, udając, że Alaska 343 sprawdza wzór totemiczny, którym ją ozdabiał. Wziął szmatkę i zaczął polerować metal błyszczący w słońcu padającym przez okno. Ale jego myśli nie miały nic wspólnego z pracą, którą wykonywał, lecz powędrowały w przeszłość. Od tak dawna uważał się za syna Zachara, że wszystkie jego wcześniejsze wątpliwości odeszły w niepamięć. Uważał je za niebyłe aż do dzisiaj, do momentu, kiedy syn Caleba Stone'a wszedł do jego sklepu. Byli tak do siebie podobni, że mogli uchodzić za braci. Jeszcze długo po odejściu Matthew Stone'a Wilk siedział na stołku pocierając srebrną bransoletkę, zastanawiając się i mówiąc sobie, że to nie ma znaczenia. Wreszcie odłożył bransoletkę, zdjął fartuch, wziął płaszcz, kapelusz i wyszedł ze sklepu. Palisada z drągów oddzielająca miasto Nowoarchangielsk od obozu Kołoszy, zwanego Ranche, była dobrze umocniona, a brama silnie strzeżona. Nikt nie zatrzymywał Wilka, kiedy przez nią przechodził. Strażnicy byli przyzwyczajeni do tego, że regularnie odwiedza matkę. Ich obowiązkiem nie było trzymanie swoich ludzi z dala od obozu, ale ograniczanie liczby Kołoszy wchodzących do miasta. Psy obozowe biegły obok niego, szczekając i machając ogonami. Pogrążony w myślach, nie zwracał uwagi na psy, zatrzymał się dopiero w chacie z bali należącej do rodziny jego matki. Przez chwilę stał, żeby przyzwyczaić oczy do panującego tu mroku, bo tylko smuga światła padała przez dziurę w dachu, którą uchodził dym z chaty. Stęchłe powietrze miało zapach oleju rybiego, nie mytych ciał i dymu z centralnego ogniska, które nigdy nie wygasało. Przygotowywano właśnie posiłek, co wydawało się tu stałą czynnością, jadano bowiem kilka razy dziennie. Nikt nie odezwał się do niego, gdyż pozdrawianie się nawzajem nie leżało w zwyczaju Kołoszy. Zresztą nie był tu szczególnie mile widziany, o czym dobrze wiedział. Wybrał przecież rosyjski sposób życia, nadal odrzucany przez ludzi jego matki. Nie było jej wśród kobiet przygotowujących jedzenie, toteż podszedł do niszy sypialnej. Kołosze nie uznawali mebli, więc nie było krzeseł ani łóżek. Matka leżała na macie, przykryta kołdrą. Mijające lata nie okazały się dla niej przychylne, jej twarde włosy pokrywała brzydka siwizna, a policzki zwiotczały. Cienka niegdyś talia zniknęła pod tłuszczem, a piersi stały się obwisłe. Kiedy kucnął obok niej, zauważył krople potu na skórze. 344 Janet Dailey - Dlaczego nie dałaś mi znać, że jesteś chora? - Gorąco mi - powiedziała, tym samym zaprzeczając jakiejkolwiek chorobie, i odsunęła kołdrę. Ciemnoczerwone plamy pokrywały skórę jej rąk od wewnętrznej strony. Wilk wziął ją za rękę, żeby bliżej się im przyjrzeć. - Czy masz więcej tych czerwonych znaków na skórze? - spytał ponuro. Skinęła głową i odwróciła twarz. Wstał i spojrzał na nią. - Sprowadzę lekarza. Kiedy niemiecki lekarz zbadał Córkę Kruka, poinformował Wilka, że nie jest to nawrót syfilisu, lecz ospa. Choroba ta pojawiła się w wiosce na południe od Sitki, w rejonie Tongass. Ta diagnoza oznaczała, że choroba rozprzestrzeniła się, a epidemia ospy dotarła aż tutaj. Rodzina Tarakanowów jako jedna z pierwszych została zaszczepiona przeciw ospie krowianką z zasobów apteki. Szczepienia były obowiązkowe dla każdego w Nowoarchangielsku. Jednak większość Kołoszy w przyległym obozie Ranche i innych wioskach na wyspie odrzuciła leki białego człowieka i epidemia szybko się rozprzestrzeniła. Pomimo tłumaczeń Wilka matka nie zezwoliła lekarzowi na podawanie jakichkolwiek lekarstw. Lekarz z kolei odmówił prośbie Wilka, aby pozwolił pielęgnować ją w swojej chacie, upierając się przy izolacji chorych na ospę. Wilk siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze z desek i łyżką wlewał jej wodę do ust. Szaman skakał dziko dokoła Kruka, wznosząc prośby do duchów. Pochylając się nisko, potrząsał grzechotkami nad jej ciałem i wykrzywiał swoją umalowaną twarz, robiąc okropne miny, wystawiając język i wydając głośne świsty. Ale jego moce nie zabijały zapachu śmierci, który wisiał w powietrzu. Rozzłoszczony bezskutecznością tych wszystkich zabiegów, Wilk odrzucił rzeźbioną łyżkę i zacisnął ręce. Patrzył na zmienione nie do poznania rysy Córki Kraka, krosty pokrywające całą jej twarz. Zdał sobie sprawę, że ona umrze, a on nigdy nie dowie się prawdy o swoim ojcu. Opanowała go gwałtowna nienawiść. Złapał matkę za ramię i potrząsnął brutalnie, zdecydowany wyrwać ją z otępienia. Alaska 345 - Powiedz mi, ty czarownico - wycharczał ochryple - powiedz mi w obliczu śmierci imię mojego ojca! - Jej powieki poruszyły się. - Czy jestem synem Zachara Tarakanowa czy Caleba Stone'a? Słaby dźwięk wydobył się z jej gardła. Oczy miała jak szparki, ale błyszczała w nich dawna bezczelność, która ustąpiła wyrazowi żalu. - Syn Caleba Stone'a nie musiałby pytać. Jej cicha odpowiedź spowodowała, że gniew go opuścił. Szaman tańczył z nowym wigorem, jego śpiew był coraz szybszy w takt bicia bębnów i dźwięku jego leczniczych grzechotek. Córka Kruka umarła tej nocy. I ej samej nocy statek wielorybniczy North Star pogwałcił kwarantannę i wymknął się z portu pod osłoną mgły. Jak później doniesiono, statek Jankesów napadł na wioskę na wybrzeżu i porwał czterech młodych Kołoszy. Wkrótce potem wybuchła w wiosce epidemia ospy. Zasoby krowianki zostały szybko wysłane z Sitki do wszystkich osad rosyjskich. Był to wysiłek zmierzający do niedopuszczenia choroby do Tlinkitów na północy i Atabaskanów znad rzeki Athabasca w interiorze, Aleutów na wyspach i Eskimosów na wybrzeżu Morza Arktycznego. Tylko Aleuci poddali się szczepieniom nakazanym przez Kompanię. Tak jak Tlinkici również inne plemiona odrzuciły lekarstwo białego człowieka. Wilk brał udział w kremacji wielu członków klanu jego matki. Kiedy Kołosze przekonali się do szczepień, połowa ich dorosłej ludności już nie żyła. Sitka Wielkanoc 1864 rob Donośnie brzmiały spiżowe dzwony z wieży Soboru Świętego Michaiła. Dzwony te - odlane w Rosji i będące darem Cerkwi Moskiewskiej - ogłaszały koniec postu i zapowiadały uroczystości wielkanocne. Na płomiennej miedzianej iglicy wieńczącej kopułę dzwonnicy błyszczał krzyż ozłacany promieniami słońca. W ozdobnym złoto-białym wnętrzu soboru, zbudowanego na planie krzyża, unosiły się pachnące obłoki kadzidła. Wilk Tarakanow stał pomiędzy innymi wiernymi, w czarnym jedwabnym krawacie wokół kołnierza lnianej koszuli pod rozpiętym czarnym surdutem. W wieku sześćdziesięciu jeden lat był nadal wysoki i wyprostowany, lata dodały mu wdzięku i godności, jego gęste włosy miały kolor matowego srebra. Nadal bystre, szaroniebieskie oczy pozwalały mu ocenić fachową pracę wykonaną przy dwunastu srebrnych ikonach ozdabiających Carskie Wrota. Posłużono się przy nich techniką repusowania, to znaczy wyklepywania na zimno wzoru na metalu przez uderzanie młoteczkiem. Jak zwykle, patrzył z dumą na naczynia liturgiczne, które dawno temu pomagał formować. W tym Świętym Dniu Zmartwychwstania duchowny miał na sobie strój liturgiczny przetykany srebrem. Baranów podarował cerkwi również przetykaną złotem riasę, na której Aleuci powyszywali mozaiki z paciorków. Podczas czytania modlitwy chór chłopców śpiewał a capella młodymi, pięknymi, bardzo melodyjnymi głosami. Wilk przysłuchiwał się chórowi. Ktoś trącił go łokciem. To łagodne przypomnienie, aby skierował swoją uwagę na nabożeństwo, pochodziło od jego żony, Marii. Ale skutek był odwrotny. Zaczął teraz myśleć o swojej rodzinie: uroczej córce Anastazji, Alaska 347 która tak dobrze wyszła za mąż za porucznika Carskiej Floty, Nikołaja Iwanowicza Politowskiego; o drugim synu Stanisławie, który był specjalistą od wyrobów z miedzi, i jego żonie Dominice, Metysce z domieszką krwi Kołoszów; o ich piętnastoletnim synu Dymitrze, którego czarne oczy często przypominały Wilkowi Córkę Kruka; o swoim najstarszym synu, Lwie, inżynierze górniku i jego blond żonie Aile, córce fińskiego kapitana piechoty; o ich dwóch córkach - trzynastoletniej Nadii, uczennicy szkoły dla dziewcząt założonej przez lady Etolin, dziewczynce wyglądającej na młodą damę w swojej muślinowej sukience i pantalonach z falbankami, z jedwabnymi wstążeczkami we włosach, oraz czteroletniej Ewie, wyglądającej tak pospolicie i poważnie. Tak, mógł być dumny ze swojej rodziny, stwierdził Wilk i wreszcie skierował uwagę na nabożeństwo. Po chwili zaczęły go boleć nogi od drugiego stania. Zmienił pozycję, żeby złagodzić ten wysiłek, zastanawiając się, czy luteranie w swoim kościele po przeciwnej stronie drogi nie wpadli na lepszy pomysł z tymi długimi ławkami, na których można było siedzieć. Uśmiechnął się, bo nie ośmieliłby się powiedzieć tego swojej żonie. Pod koniec nabożeństwa nadszedł czas, aby podchodzić do księdza i całować wysadzany drogimi kamieniami krzyż. Przed soborem odgłos dzwonów wypełniał powietrze, idąc w zawody z organami w kościele luterańskim. Po ponurych dniach postu świąteczny dzień, oznaczający śmiech i zabawę, naprawdę się rozpoczął. Obdarowywano się jajkami ugotowanymi na twardo, farbowanymi lub malowanymi, a złotnik Tarakanow wręczał przyjaciołom pisanki pozłacane. Wszędzie na słowa „Chrystus zmartwychwstał" odpowiadano „Zaiste zmartwychwstał", a po każdym takim pozdrowieniu całowano się raz lub dwa razy. Powstał przy tym szalony, wesoły korowód, w którym prawie nie było czasu na zaczerpnięcie powietrza pomiędzy wymianą pocałunków. Późnym popołudniem cała rodzina Tarakanowów zgromadziła się w domu Anastazji na ucztę wielkanocną. Jedli i pili bez umiaru. Mężczyźni poszli do salonu, aby palić i raczyć się brandy, dzieci bawiły się na dworze, a kobiety plotkowały - co robią zawsze, kiedy zostaną same. Nadia siedziała na frontowych schodach i pieczołowicie rozkładała fałdy swej spódnicy, żeby równomiernie zakrywała jej nogi i kolana. Nie zwracając uwagi na kuzynów bawiących się na ulicy, wzięła z kolan malowane jajko i zwróciła się do swojej małej siostry: 348 Janet Dailey - Złóż ręce, to pozwolę ci je potrzymać. Świadoma, że dostępuje rzadkiego przywileju, Ewa złożyła ręce na kolanach i czekała, aż Nadia włoży jaskrawą pisankę w jej małą garstkę. - Ona jest piękna - stwierdziła poważnie. - Nie upuść jej - pouczała Nadia. - Jeśli to zrobisz, rozbije się na tysiące kawałków, a ja ci nigdy nie przebaczę. - Będę ją mocno trzymać - obiecała Ewa. - Nadia. - Piętnastoletni Dymitr z czarnymi, spadającymi na czoło włosami, podszedł do schodów. - Chodź bawić się z nami w ciuciubabkę. Potrząsnęła stanowczo głową. - Mogę sobie ubrudzić sukienkę. Poza tym mam pilnować Ewy. - Zrobiła lekki grymas zmęczona stałą obecnością młodszej siostry. - Co masz zamiar robić? Tylko tutaj siedzieć? - zapytał drwiąco. - Może. - Wzruszyła ramionami, postanawiając nie dać się tym razem wciągnąć w sprzeczkę, do której ją zwykle prowokował. Jego dobry nastrój prysnął, kiedy rzucił okiem na śmiejących się i krzyczących kuzynów na ulicy. - To jest zabawa dla dzieci - stwierdził pogardliwie. Nadia poczuła odruch sympatii, rzadki u niej wobec Dymitra, ale była w takiej samej sytuacji - za duża, żeby bawić się z dziećmi, i za mała, żeby dopuszczono ją do rozmowy dorosłych. - Jak myślisz, o czym rozmawiają mężczyźni? - spytała. - Nie wiem. - Wzruszył ramionami, potem czarny błysk zapalił się w jego oczach. - Podsłuchajmy, to będziemy wiedzieć- Przekradł się pod otwarte okno. - Dymitrze Stanisławowiczu, ty... - zaczęła Nadia. - Cicho, usłyszą cię. - Kiwnął na nią ręką: - Chodź! Zawahała się, ale ciekawość przemogła. - Zostań tutaj - szepnęła surowo do Ewy, potem przywarła do okna koło kuzyna. Wilk, usadowiony wygodnie w ładnie rzeźbionym krześle, palił fajkę, rozkoszując się zapachem dymu tytoniowego; sprawiało mu to wyjątkową przyjemność po abstynencji w czasie postu. Z pewnym wysiłkiem skoncentrował uwagę na krępym, z beczkowatą klatką piersiową mężczyźnie, swoim najstarszym synu, Lwie. Alaska 349 - Według sprawozdań przywiezionych przez ostatni statek z Kalifornii - wywodził Lew - ludzie tam nadal wierzą, że kiedy zakończyła się wojna domowa w Ameryce i zwyciężyły wojska Północy, rosyjskie tereny Ameryki zostaną sprzedane Stanom Zjednoczonym. Chociaż opuszczono rosyjską kolonię Fort Ross w Kalifornii, a jej ziemię i całe zagospodarowanie sprzedano w 1841 roku człowiekowi o nazwisku John Sutter, nadal utrzymywano handel z południowym wybrzeżem. Kiedy rozpoczęła się gorączka złota w czterdziestym dziewiątym, San Francisco okazało się lukratywnym rynkiem dla Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej. Szczególnie na jeden towar było stałe zapotrzebowanie - na lód. Na rosyjskim terytorium Ameryki powstał dzięki temu nowy przemysł. W zimie rąbano bloki lodu z zamarzniętych wód wokół Sitki i na wyspie Kodiak, potem ustawiano rzędy stosów lodowych, czekających na transport do Kalifornii. - Od trzech lat mówi się o sprzedaży. To tylko gadanie - powiedział drwiąco zięć Wilka, porucznik marynarki Nikołaj Politowski. - Car nigdy nie sprzeda tej ziemi Ameryce. To jest nie do pomyślenia. Nigdy w swojej historii Rosja nie oddała dobrowolnie ani centymetra ziemi, którą zajmuje. - A więc wytłumacz, dlaczego car nie odnowił karty przywilejów Kompanii, dającej jej wyłączne prawa do tego terytorium - zaatakował go Lew. - Od trzech lat działamy na zasadzie tymczasowości. Trzy lata, tyle ile trwają rozmowy o sprzedaży. Czy uważasz to za przypadek? - Tak - uciął Nikołaj wyprostowując się, oficer w każdym calu, chociaż kurtka jego galowego munduru była nie zapięta. - Ziemia jest ku chwale cara. Im dalej od Sankt Petersburga, tym więcej chwały. - Może - zaczął spokojnie Stanisław, wstając z wypchanej końskim włosiem sofy - może jesteśmy zbyt oddaleni od Sankt Petersburga. Może wojna krymska pokazała carowi, że jego flota nie jest w stanie nas obronić. Nie jest również w stanie obronić Aleutów i wybrzeży Arktyki przed jankeskimi statkami wielorybniczymi. Oni stale tam są, przetwarzają tłuszcz wielorybi na tran i zarażają tubylców chorobami oraz korupcją. Zmuszają mężczyzn do pracy na swoich statkach i porywają kobiety Aleutów i Inuitów dla rozpusty. Jeśli flota nie może powstrzymać nie uzbrojonych wielorybników, jak nas obroni przed atakiem obcych wojsk? - Anglia nie zdobędzie się na inwazję. Co prawda nasze granice stykają się z Kanadą, ale Anglicy nie będą próbowali ich przesuwać. To oznaczałoby 350 Janet Dailey wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. - Nikołaj zdecydowanie przeciwstawiał się temu atakowi na carską flotę. - Ameryka jest naszym sprzymierzeńcem. Widzieliście, jak nam pomagała, dostarczając broni i amunicji w czasie wojny krymskiej. Nawet teraz cała nasza flota z Pacyfiku jest w porcie San Francisco, a flota atlantycka stoi na kotwicy w Nowym Jorku. - Nie myślałem o Anglii - odpowiedział Stanisław - ale o Ameryce. Patrzcie, co się stało w Kalifornii, kiedy odkryto złoto. Hiszpanie nie byli w stanie powstrzymać Amerykanów. Rozpełzli się po tej ziemi jak pszczoły w poszukiwaniu miodu. A ty, Lew - wskazał ręką na swojego brata - również złożyłeś raport, że znalazłeś próbki złota w trakcie twoich wypraw górniczych. - To prawda. - Najstarszy syn Wilka skinął głową. - Już teraz bogaci biznesmeni w San Francisco patrzą w kierunku północnym i zazdroszczą nam futer - stwierdził Stanisław. - Co oni zrobią kiedy usłyszą słowo „złoto"? - Słowa tego nie należy wymawiać - rzekł Nikołaj, arogancko i z wyższością, w sposób typowy dla oficerów carskiej floty, jak gdyby prawo do przewagi otrzymywali razem z mundurem. Chociaż Wilk był dumny, że jego córka Metyska tak dobrze wyszła za mąż, czasem był zmęczony protekcjonalnym zachowaniem porucznika. - Jeśli w tym kraju znajdują się bogactwa mineralne, jak twierdzicie Lwie Wasyliewiczu, powinny być wydobywane dla Kompanii. Gdyby zamknąć nasze porty dla wszystkich obcych statków, tak jak to sugeruje dowództwo floty, Ameryka nie dowiedziałaby się o naszych odkryciach. Czyż nie utrzymaliśmy tajemnicy o bogactwie futer na tej ziemi przez pięćdziesiąt lat? Nawet mapy tych wód zawierały celowo popełniane błędy. Gdyby carska flota miała coś do powiedzenia, kiedy brytyjski kapitan Cook pojawił się na tych wodach, to nie mógłby zadawać się z krajowcami i zdobywać od nich futer. Te domniemane złoża mineralne też mogą być ochronione. - Jest możliwe, że car nie nadał nowej karty przywilejów, ponieważ planuje ogłoszenie tego kraju prowincją Rosji - zasugerował Lew. - To powinno być zrobione. Wtedy nie podlegalibyśmy już dyktatowi Kompanii i nie bylibyśmy zmuszeni do kupowania towarów i zapasów żywności po cenach przez nią ustalanych. Prawie wszyscy, urodzeni i wykształceni na tych terenach, podzielali ten pogląd. Nawigatorzy, rachmistrze, mierniczy zobowiązani byli do dziesięciu, a nawet piętnastu lat służby w Kompanii za symboliczną pensję. Alaska 351 - Dlaczego więc car zwleka, jeśli ma taki plan? - argumentował jego brat Stanisław. Potrząsnął głową. - Nie. On planuje sprzedanie tej ziemi Ameryce. Czeka na zwycięstwo wojsk Północy. Uważam, że powinniśmy się zastanowić, co z nami będzie, kiedy do tego dojdzie. Kiedy oni obejmą te ziemie w posiadanie, czy pozwolą nam zostać, czy odeślą nas do Rosji? Ponieważ przysięgaliśmy na wierność carowi, możemy nie mieć innego wyboru poza powrotem do Rosji. Wy, Nikołaju Iwanowiczu, jesteście tam urodzeni i wychowani. - Tak - przytaknął Lew szybko. - Ale co z nami? Ta ziemia jest naszym domem. Nasz ojciec mieszkał tu przez sześćdziesiąt lat. Czy mamy być stąd wyrwani z korzeniami? Jak będziemy dalej żyć? Gdzie będziemy pracować? Nie znamy innego sposobu życia. - A jeśli zostaniemy, czy nie będzie to gorszy wybór? - Zadając to pytanie Stanisław myślał o domieszce krwi indiańskiej w swojej rodzinie, o swojej żonie i ojcu, Wilku, którzy oboje byli półkrwi Kołoszami. - Wszyscy widzieliśmy albo słyszeliśmy, jak Amerykanie traktują inne rasy. W martwej ciszy, jaka teraz zapanowała, Wilk obracał w rękach swoją rzeźbioną fajkę, pełną wygasłego popiołu. Niepewna przyszłość już od trzech lat gnębiła ich kolonię. Nikt nie ośmielał się robić planów ani rozpoczynać nowej działalności. Wszystko zamarło. Jedynie handel herbatą trwał nadal. Wilk wiedział, że tak dalej być nie może. Dyskusja przewlekała się, więc znudzona Nadia opuściła swoje miejsce pod oknem. Dymitr niechętnie poszedł za nią. - Już teraz nikt o niczym innym nie mówi - poskarżyła się. - Chciałabym, żeby unioniści - amerykańskie wojska Północy - wygrały wojnę i zakończyły to całe zamieszanie. - Czy chcesz, żeby rządzili tutaj Amerykanie? - Dymitr zmarszczył czoło. - A ty? - Nadia nie lubiła sprzeczek. Już dawno zorientowała się, że nie należy się sprzeciwiać. Nawet, jeśli miało to oznaczać nieszczerość, w ten sposób unikała nieprzyjemności. - Amerykanie są bogaci. - Dymitr wzruszył ramionami. - Tak - odpowiedziała Nadia. Ona również słyszała opowieści o domach w San Francisco, które były większe i bogatsze od Zamku Baranowa, jak 352 Janet Dailey zwano rezydencję zarządcy na wyspie Sitka. Wróciła na schodki i usiadła koło swojej małej siostry. - Teraz wezmę od ciebie jajko. Ewa siedziała cały czas nie zmieniając pozycji z cennym jajkiem w rękach, bojąc się nawet poruszyć palcami, aż dłonie jej zesztywniały i prawie straciły czucie. Podając jajko siostrze, upuściła je. Cienka skorupka pękła i przemyślny wzór uległ zniszczeniu. - Jak mogłaś? - Przerażona Nadia schyliła się, żeby zebrać malowane skorupki. - Mówiłam ci, żebyś uważała! Patrz, co zrobiłaś! Nie powinnam pozwolić ci trzymać tego jajka. Zawsze niszczysz moje rzeczy! Powiem papie. Pożałujesz tego. Łzy zalśniły w oczach Ewy. Kiedy Nadia zaczęła wchodzić po schodach, delikatnie trzymając swoje zniszczone wielkanocne jajko, Ewa wbiegła do domu przed nią. Wpadła prosto do salonu i poszukała schronienia na kolanach swojego dziadka, Wilka. - Nie chciałam go upuścić - łkała. - Nie chciałam. Nadia weszła do pokoju i podeszła wprost do ojca. - Patrz, papo. - Jej broda drżała. - Patrz, co ona zrobiła. Nienawidzę jej. - Spokojnie, spokojnie - skarcił ją łagodnie ojciec. - Pokaż mi to. - Wilk skinął na Nadię, żeby podała mu jajko. Podeszła do jego krzesła nie patrząc na Ewę, która schowała głowę pod opiekuńczym ramieniem dziadka. Po obejrzeniu jajka uśmiechnął się uspokajająco. - Wygląda gorzej, niż powinno. Daj mi jajko, ja je tak naprawię, że nie będzie widać pęknięć. - Ja już nie jestem małą dziewczynką, dziadku - powiedziała sztywno Nadia. - Ty mi zrobisz nowe jajko i zrobisz to tak, że ono będzie wyglądać jak to stłuczone i będziesz udawał, że to jest to samo. Ale to nigdy nie będzie to samo. - Obróciła się szybko, aż jej halki zaszumiały, i wybiegła z pokoju. Było dopiero wczesne popołudnie, kiedy Wilk zamknął drzwi swojego sklepu i poszedł w górę ulicy. Rzadko spędzał w sklepie cały dzień - wolał popołudnia z rodziną, odwiedziny u przyjaciół albo po prostu samotność. Słońce jasno świeciło, ale powietrze było chłodne. Jesień nie miała widocznego wpływu na wiecznie zielone świerki i choiny, które pokrywały zbocza gór. Śnieg leżał na szczytach, pokrywał również krater góry Edgecum-be. Na niebie widać było stada ptaków lecących na południe. Alaska 353 Idąc po prawie pustym drewnianym chodniku, Wilk obserwował gęsi lecące w szyku otwartego u podstawy trójkąta. Wcześniej tego dnia działa miejskie oddały salut rosyjskiemu statkowi wchodzącemu do portu. Jego przybycie spowodowało, że wielu mieszkańców miasta udało się na nabrzeże. Niektórzy mieli przyjaciół lub członków rodziny wśród załogi, inni czekali na pocztę, a jeszcze inni poszli tam po prostu z ciekawości. Na opustoszałej ulicy było przyjemniej niż zwykle przy panującym tu rozgardiaszu. Czasami odczuwał wyraźnie tłok, jaki stwarzało dwa tysiące pięćset osób mieszkających na półwyspie, gdzie leżało miasto. A ono stale rozprzestrzeniało się, rosło. Cztery prycze w pokoju za apteką rozrosły się w czterdziestołóżkowy szpital. Była też biblioteka publiczna, kręgielnia, cztery szkoły dla młodszych dzieci, akademia, dwa instytuty naukowe - zoologiczny i astronomiczny. Na dodatek drugie piętro rezydencji zarządcy zostało przebudowane na teatr, który wystawiał sztuki po rosyjsku i francusku. Zbliżając się do herbaciarni w miejskim parku, Wilk zauważył brodatego Rosjanina w nieznanym tu stroju promyszlennika. Przypomniał sobie dni, kiedy tacy nieokrzesani łowcy skór jak jego ojciec Zachar, dominowali w mieście. Aleuci, pod kontrolą Rosjan, nadal polowali na wydry, uchatki, lisy i inne cenne zwierzęta, ale już nie na taką skalę jak przedtem. W czasie rządów barona Ferdinanda von Wrangla, kilka lat temu, ustanowiono specjalne prawa w celu zabezpieczenia zasobów tych zwierząt na rosyjskich terytoriach Ameryki. W danym regionie polowanie było dozwolone tylko co drugi rok. Kompania Rosyjsko-Amerykańska nadal opierała się na handlu futrami, ale nie była to już jej jedyna działalność. Czasy się zmieniły, a Wilk widział wiele tych zmian. Zatrzymał się przed herbaciarnią, potem wszedł do środka i usiadł samotnie, będąc w dziwnym, skłaniającym do rozmyślań nastroju. Tłumaczył to niepokojem panującym w kolonii, pytaniami o przyszłość, na które nie było odpowiedzi. O siebie nie martwił się tak bardzo. Miał sześćdziesiąt jeden lat. Przeżył już swoje życie. Poprzedniego wieczora jego najstarszy syn, Lew, przyszedł z wizytą, ale rozmawiali niewiele. Wilk wyczuwał jego frustrację i niezadowolenie. Kilka lat przedtem podniecał się planami Kompanii eksploatowania bogactw mineralnych na zarządzanych przez nią terenach Ameryki. Inżynier górnictwa, pochodzenia fińskiego, Iwan Furguhelm, został mianowany kierownikiem tego przedsięwzięcia. Potem okazało się, że karta przywilejów Kompanii nie 354 Janet Dailey została odnowiona i zaczęto mówić o pertraktacjach związanych ze sprzedażą tej ziemi Ameryce. Plany górnicze zostały odłożone na półkę i zapomniane. Pracując w sklepie tego ranka Wilk zastanawiał się, co by czuł, gdyby pozbawiono go srebra, gdyby musiał robić coś innego, w materiale, który nie miałby właściwości srebra, jego struktury i połysku. Umiał kształtować srebro i rzeźbić w nim, pod jego rękami nabierało życia. Rozumiał uczucie straty i rozczarowania swego syna, który miał tak duże zdolności i nie mógł ich wykorzystać. Doszły go podniecone okrzyki z placu miejskiego. Gdzie tylko spojrzał, ludzie śpieszyli w różnych kierunkach, śmieli się i wołali do siebie. Wilk wyszedł z herbaciarni, kiedy to całe zamieszanie przeniosło się do parku. Usłyszał, że statek przywiózł nowe wiadomości. Potem zobaczył swojego syna Lwa, który rozpromieniony zmierzał szybko w jego kierunku. - Co się stało? - Nie słyszałeś? Książę Dymitr Maksutow powrócił z Sankt Petersburga. Został mianowany nowym zarządcą. - Lew uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Przywiózł wiadomości, że brat cara podpisał prośbę, aby przedłużyć kartę przywilejów Kompanii na następne dwadzieścia lat. Potrzeba było chwili, żeby dotarła do Wilka waga tej nowiny. - A więc... więc nie będzie sprzedaży. - Nie. Dał na to swoje słowo. - Lew zaśmiał się serdecznie, a Wilk mu wtórował. - Dziś wieczór będzie prazdnik z muzyką, tańcami i śpiewami. A rumu będzie do woli - na koszt Kompanii. - Zaśpiewamy pieśń Baranowa - postanowił Wilk i zanucił ten hymn głosem zmatowiałym ze starości, ale Lew dołączył zaraz do niego silnym barytonem: Wola naszych myśliwych, potrzeba handlu, Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach. W zimnie i trudach osiągając nowe bogactwa Dla ojczyzny i cara. Zanim skończyli, dołączył do nich chór głosów śpiewających ten patriotyczny hymn ich ziemi. Potem zapadła cisza. Z obecnych tylko Wilk mógł pamiętać mężczyznę, który ułożył tę pieśń, mężczyznę uważanego przez Alaska 355 wielu za ojca ich kraju. Kiedy Baranów opuszczał Sitkę, Wilk miał szesnaście lat. Przypominał sobie niskiego, łysego mężczyznę, jak stojąc na pokładzie statku, stary, zmęczony i chory, patrzył po raz ostatni na miasto, które zbudował. Baranów zmarł na morzu, koło Batawii. Wreszcie ktoś się odezwał: - Ani przez chwilę nie wierzyłem, że car sprzeda nasze tereny Ameryce. - Ani ja - powiedział ktoś inny. Nagle wszyscy twierdzili, że nigdy nie dawali wiary tym pogłoskom. Rozległy się znowu śmiechy i okrzyki. Idąc ramię w ramię, Wilk i Lew wyruszyli do swoich domów, żeby podzielić się dobrymi wieściami z rodzinami. W połowie drogi spotkali Nadię. Zatrzymała się nagle przed nimi. - Słyszeliście? - Brakowało jej tchu, a ciemne oczy wyrażały podniecenie. - Słyszeliśmy co? - spytał Lew pobłażliwie, tłumiąc uśmiech. - Książę Maksutow powrócił. - Naprawdę? - mrugnął do Wilka. - Tak. I ma młodą żonę. Na imię jej Maria - księżna Maria Maksutowa. Jest córką generała, zarządcy z Irkucka. - Nadia szybko mówiła dalej. - Jest młoda, prawie w moim wieku i... - Lew zaczął chichotać, więc przerwała w pół zdania, ale szybko wróciła do swego: ona ma dziewiętnaście lat, a dziewiętnaście jest bliskie trzynastu. - To są twoje nowiny? - spytał Wilk, z trudem powstrzymując rozbawienie. - Tak. Ale wiecie, ja ją widziałam - szybko tłumaczyła Nadia. - Ona jest piękna i ma najśliczniejszy uśmiech. Czy myślicie, że wydadzą dla niej bal na zamku? Czy myślicie, że ciotka Anastazja zostanie zaproszona? Czy myślicie, że ona będzie mogła mnie zabrać? Strasznie chciałabym pójść. Mama pewnie powie, że jestem za młoda. Papo, ty musisz z nią porozmawiać. Wyobraź sobie tylko - poznać prawdziwego księcia i księżnę. - Zobaczymy - obiecał jej. Sitka Czerwiec 1867 roku Dziadku, dlaczego książę Maksutow wzywa wszystkich na Górę Zamkową? - Siedmioletnia Ewa patrzyła na wzbierający wokół nich strumień ludzi. Szła w podskokach koło swojego dziadka, a srebrny krzyżyk podskakiwał na łańcuszku przy jej szyi. - Myślę, że ma dla nas jakieś ważne nowiny. - Ale co to może być? Może car umarł? Może Kołosze mają nas zaatakować? Może już teraz kryją się w lesie, pomalowani i ubrani w te swoje przerażające maski? Czy myślisz, że krewni ciotki Dominiki zabiliby nas? A twoi? - Masz za bogatą wyobraźnię - upomniał ją łagodnie. - Gdyby Kołosze mieli zaatakować, to książę rozkazałby zająć żołnierzom stanowiska na wałach, ale, jak widzisz, oni są również tutaj. - Ewa, jesteś straszną gadułą. - Nadia podniosła swoją krynolinę, aby nie ubrudzić jej w błocie ulicznym. - Myślę, że książę ma dla nas wspaniałe wiadomości i ma zamiar ogłosić dzień świąteczny. Zastanawiam się, czy dziś wieczorem odbędzie się bal. - Bardzo tego pragnęła, bo ogromnie lubiła tańczyć. - Przestań skakać jak żaba, Ewo. I nie ciągnij tak dziadka za rękę. To nie jest rączka od pompy. Podniecenie Ewy opadło. Przestała skakać i szła spokojnie koło dziadka. Czasem wydawało się jej, że wszystko co robi jest złe. Poczuła uspokajający uścisk ręki dziadka i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. On nigdy nie zważał na to, jak dużo mówiła i jak pospolicie wyglądała. I tak ją kochał. Rodzina Tarakanowów stała razem przy schodach Góry Zamkowej. Nie było tylko żony Wilka, Marii. Leżała chora, pod opieką Aleutki. Podobnie jak inni, zastanawiali się nad przyczyną wezwania przez księcia Maksutowa. Alaska 357 Wydarzenie to było bardzo niezwykłe. Tylko grupa uprzywilejowanych, głównie oficerów i wyższych urzędników pracujących w Kompanii oraz ich żony i rodziny, była zapraszana na bale, uroczystości i przedstawienia teatralne urządzane przez ich utytułowanego zarządcę. Rodzina Tarakanowów sytuowała się raczej na obrzeżach tej grupy. Małżeństwo Anastazji z oficerem marynarki zapewniało jej wstęp na różne uroczystości. Te koneksje rodzinne, do których dochodziła uroda Nadii i jej arystokratyczne zachowanie, czasami stwarzały możliwość znalezienia się w tym zaczarowanym kręgu. Żołnierze w ciemnych mundurach stanęli na baczność u szczytu schodów twierdzy. Cisza zaległa nad ciekawym tłumem zgromadzonym poniżej, kiedy książę Maksutow ukazał się w galowym mundurze. Odznaczenia za męstwo w wojnie krymskiej widniały na jego piersi. Zarost w stylu bizantyjskim okalał szczęki i brodę, wydłużając mu twarz. Zszedł do połowy schodów, potem ponuro spojrzał na tłum. - Mam niemiły obowiązek zawiadomienia was, że według oficjalnej wiadomości, jaką otrzymałem z Sankt Petersburga, rosyjskie terytoria Ameryki zostały sprzedane Stanom Zjednoczonym, Zaskoczony i zaszokowany tą wiadomością Wilk spojrzał na swoje dzieci i zobaczył ten sam wyraz na ich twarzach. Szmer przerażenia przebiegł po zgromadzeniu, potem nastąpił głośny protest. - A co z rękojmią podpisania nowej karty? - krzyknął ktoś. Kiedy książę nie odpowiadał i nie podawał żadnego wytłumaczenia, Wilk zrozumiał, że car złamał dane im słowo. Nie można tego było inaczej nazwać. Rozumiał gorycz malującą się na twarzy księcia Maksutowa. - Mają przejąć te ziemie w październiku tego roku - mówił dalej książę. - Według warunków umowy, ci którzy chcą, mogą pozostać na sprzedanym terytorium. Nie dotyczy to personelu marynarki, który powróci do Rosji. Jeśli zostaniecie, traktat sprzedaży zapewnia mieszkańcom, z wyjątkiem barbarzyńskich tubylczych szczepów, wszelkie prawa, przywileje i immunitety, jakie posiadają obywatele Stanów Zjednoczonych, oraz ochronę wolności, własności i wyznania. - Ostatnie zdania odczytał z dokumentu, który trzymał w ręku. Nie było wzmianki o podziałach rasowych. Tylko niecywilizowanym odmawiano prawa obywatelstwa, doszedł do wniosku Wilk i odczuł ulgę, że nie będzie zmuszony, mając tyle lat, opuszczać swojego rodzinnego kraju. Nikt z jego rodziny nie musi się obawiać mieszanego, rosyjsko-tubylczego, 358 Janet Dailey pochodzenia. Potem zauważył wyraz twarzy córki i poczuł przedsmak bólu rozłąki. Jako żona rosyjskiego oficera marynarki będzie musiała wyjechać razem ze swoim mężem. - Jeśli w ciągu trzech lat ktokolwiek z was, kto zdecydował się pozostać, zmieni zamiar i będzie chciał przenieść się do Rosji, rząd rosyjski zapewni transport dla was i waszych rodzin. Tym, którzy pozostaną, zostanie nadane prawo własności domów i gruntu, obecnie przez nich zajmowanych. Kompania podpisze również układ dotyczący sklepów, młynów i innych warsztatów pracy, żebyście mogli nadal wykonywać swój zawód. Jest nadzieja, że ludzie z San Francisco, którzy interesują się futrami, otrzymają pozwolenie od swojego rządu na ten typ działalności, toteż ci z was, którzy pracują przy przetwórstwie skór, nie stracą zatrudnienia. Potem książę Maksutow tłumaczył szczegółowo postanowienia traktatu cesji podpisanego w Waszyngtonie oraz opcje, z których mogą korzystać. Kiedy skończył, tłum rozpraszał się powoli, ludzie podświadomie chcieli pozostać razem. Tak wiele z ich życia było pod kontrolą Kompanii, że ta wolność wyboru była dla nich czymś zupełnie nowym. Nie było nikogo, kto by im powiedział, co mają robić. - Może nie będzie tak źle, jak myśleliśmy - zasugerował Stanisław spoglądając na ojca i czekając na jego zdanie. - Oni nie mogą uważać nas za niecywilizowanych. - Jego żona Dominika, Metyska, patrzyła z niepokojem na dorosłego syna, Dymitra, który niedawno ukończył szkołę dla nawigatorów. - Tej decyzji nie możemy podejmować pochopnie. - Lew gładził w zamyśleniu wąsy. - Mamy okazję przekonać się, jak będzie pod rządami Amerykanów. Uważam, że powinniśmy zaczekać. A ty, ojcze? Ale Wilk patrzył na swoją córkę, która odchodziła w milczeniu, ze spuszczoną głową, trzymając męża pod rękę. Oni nie musieli podejmować decyzji ani rozważać żadnych możliwości. Nadia podbiegła szybko do ciotki. - Dokąd idziesz? - Anastazja była jej ulubioną ciotką, która ją wprowadzała na uroczystości i bale. - Jest dużo do zrobienia. Trzy miesiące to nie tak długo, jak by się wydawało. - Chociaż robiła wrażenie spokojnej, jej oczy były wilgotne. Słuchanie rozmów rodziny zastanawiającej się - zostać czy wyjechać - kiedy ona musiała ich opuścić, było w tej chwili zbyt bolesne, więc poszukała Alaska 359 wymówki. - Wszystko musi zostać spakowane, a ja powinnam zdecydować, co zabrać i co zrobić z resztą rzeczy. - Ale... - Słowa protestu zamarły na ustach Nadii, kiedy spojrzała na wuja. Widok jego munduru przypominał słowa księcia, że personel marynarki musi powrócić do Rosji. Przez sekundę zastanawiała się, w jaki sposób zdobędzie zaproszenia na bale, jeśli nie będzie Anastazji, i czy Amerykanie też urządzają bale. - Ja nie chcę zostać. Ja też chcę wyjechać. - Ta decyzja należy do twojego ojca - stwierdził Nikołaj i odszedł z żoną. Nadia zwróciła się do ojca: - My nie zostajemy, prawda papo? - Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobimy. - Ostre tony dźwięczały w jego głosie, jeszcze nie był pewny, co będzie lepsze. - Ale my jesteśmy Rosjanami, papo - przekonywała Nadia. - Jak możemy zostać, kiedy przyjdą tu Amerykanie? To byłby brak lojalności. - Car nas zdradził - powiedział Dymitr. - Dlaczego nie dotrzymano obietnicy wydania nowej karty? Dlaczego sprzedano ten kraj po kryjomu? Cara nie obchodzi, co się z nami stanie. Nie obowiązuje nas lojalność wobec niego. - Dziadku - Ewa ciągnęła go za rękę. - Co ty zrobisz? Wilk potrząsnął głową. - Muszę zanieść te nowiny Marii. - Wiedział, że jego żona będzie czuła tak samo jak on i będzie wolała, żeby spędzili resztę życia na jedynej ziemi, którą mogli nazwać rodzinną. Ale bał się powiedzieć, że ich jedyna córka wyjedzie razem z mężem. ф Wychodząc z siedziby zarządcy Ryan Colby zatrzymał się na chwilę, aby wyciągnąć długie cygaro z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zręcznie odciął jego koniec małym nożykiem, który wyjął z kieszonki swojej brokatowej kamizelki. Bez pośpiechu schował nożyk, włożył cygaro do ust i sięgnął do innej kieszeni po zapałki. Przez cały czas leniwie obserwował podobną do zamku fortecę oraz port. Oprócz dwóch amerykańskich kanonierek, stojących na kotwicy w porcie, w zatoce przycumowany był John L Stevens. Żołnierze z Dziewiątego Pułku Piechoty i Drugiego Pułku Artylerii włóczyli się po pokładzie. Rosjanie nie zezwalali załogom na schodzenie na ląd do czasu formalnego przekazania terytorium Stanom Zjednoczonym; czekano więc na przybycie oficjalnego przedstawiciela rządu amerykańskiego, generała Lovella Rousseau, który był w drodze do Sitki na pokładzie U.S.S. Ossipee. Ryan Colby potarł zapałkę o spodnie i osłonił rękami płomyk. Jego dłonie i palce były czyste i zadbane. Wąsy i włosy koloru miedzi starannie przystrzyżone. Twarz rzadko ujawniała myśli, chyba że mu na tym specjalnie zależało. Przez dwadzieścia pięć lat życia polegał na szybkiej orientacji i zręcznych rękach, głównie w obozach górniczych Kalifornii, a ostatnio w San Francisco. Liczne przeżycia naznaczyły cynizmem jego kanciastą twarz, a jasne piwne oczy wydawały się przedwcześnie postarzałe. Kiedy gasił zapałkę, za jego plecami otworzyły się drzwi. Obrócił się nieco, leniwie wyjął cygaro z ust patrząc uważnie na płowowłosego mężczyznę, który się do niego zbliżał. Uśmiechnął się z wyrazem współczucia dla pełnego zapału młodego adwokata i sprawy, którą obaj przegrali. Alaska 361 - Mogłem sobie oszczędzić słów - stwierdził Gabe Blackwood. Zapiął marynarkę trzyczęściowego niedbale skrojonego tweedowego garnituru. - Książę nawet nie zainteresował się propozycją, którą miałem mu przekazać. Myślę, że już się zdecydował sprzedać towary Kompanii Hutchinsonowi. Ryan skwitował tę stratę wzruszeniem ramion. Tyle razy poszczęściło mu się cudzym kosztem, że teraz nie musiał się przejmować. - A Hutchinson kupił to za bezcen. Tylko za sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. - Skąd to wiesz? - spytał Gabe Blackwood. - Wiem. Nieważne skąd. On to może sprzedać w Kalifornii i mieć ćwierć miliona dolarów zysku. Oczywiście ten chytry kupiec z Nowej Anglii przekonał Maksutowa, że większość towarów pozostanie tutaj. - Ryan podziwiał ten wyczyn. - To na pewno nie Maksutow wynegocjował siedem milionów dwieście tysięcy dolarów za terytorium Alaski. - Adwokat włożył kapelusz i zaczął schodzić ze schodów. Ryan przyłączył się do niego. Tych dwóch mężczyzn poznało się na statku w drodze na nowo zakupione terytorium. Na początku ten prawnik-idealista, który był prawie w jego wieku, bawił Ryana. Zycie pozbawiło go iluzji. Wiele razy w czasie podróży nie mógł się nadziwić, do jakiego stopnia Blackwood był naiwny i łatwowierny, gotowy wierzyć wszystkier i przekonany, że słuszna sprawa musi zwyciężyć. Był inteligentny, ale ni aiał za grosz zdrowego rozsądku. Kompletnie ślepy na niektóre sprawy. Muno wszystko Ryan dość go lubił, chociaż było mu go również żal. - Co zrobisz teraz? - Blackwood patrzył na niego z zaciekawieniem, gdy schodzili ze schodów fortecy kierując się do miasta. - Wrócisz do Kalifornii? - Ja? W żadnym wypadku. Jeśli Alaska jest górą lodową jak twierdzą niektóre gazety, to pieniądze, które właśnie zarobił Hutchinson, są dopiero jej wierzchołkiem. Mam zamiar mieć swój udział w tych zyskach, a potem wynieść się w diabły. - Ryan włożył cygaro do ust i trzymał je między zębami. - Czy chcesz założyć tu jakiś biznes? - Popatrz na to miasto. - Cygaro Ryana zatoczyło szeroki łuk, obejmując rozpościerające się przed nimi ulice i budynki. - Pokaż mi, gdzie mężczyzna może tu zaspokoić pragnienie. Widać tylko kościoły, kuźnię, piekarnię, 362 Janet Dailey krawca, szkoły, ale nie ma ani jednego saloonu, gdzie można się napić alkoholu, ani domu gry. W tym mieście przydałoby się kilka. - Ale - zmarszczył brwi Blackwood - prawo zabrania tu handlu alkoholem. Importowanie alkoholu jest nielegalne. Ryan roześmiał się. - Tutaj jeszcze to prawo nie działa. Legalne czy nielegalne, będą tu bary. A ja będę właścicielem przynajmniej jednego. Nie przyjechałem tutaj tak wcześnie, żeby kupić od Rosjan kożuchy, towary żelazne i inne. Jeśli o mnie chodzi, Hutchinson może je sobie mieć. Ja chciałem kupić od Kompanii beczki rumu i wina, zapasy cukru, melasy i ziarna, aby destylować własny alkohol. Jeśli mi się uda, odkupię to od Hutchinsona, jeśli nie, sprowadzę to wszystko. - Ale to będzie niezgodne z prawem. - Kto mnie zaaresztuje, Gabe? - przedrzeźniał go Ryan. - Po przejęciu terytorium wszystko będzie w gestii wojska, przynajmniej na początku. Pokaż mi żołnierza, który nie lubi się napić. Wojsko nie zamknie baru. Ale coś ci powiem -jeśli mnie zaaresztują, to poślę po ciebie do Kalifornii, żebyś mnie bronił. - Nie znajdziesz mnie tam - spokojnie odpowiedział Blackwood. Żarty Ryana sprawiły mu przykrość. - Zostanę tutaj i otworzę biuro prawnicze. - Co, u diabła? - Ryan nigdy go nie uważał za typ pioniera. - Widziałeś przed naszym wyjazdem, co się działo w San Francisco. Wszyscy mówili o Alasce i otwierających się tam możliwościach. Tak samo było w Seattle i Portlandzie, jak mi mówiono. Ludzie tu będą przyjeżdżać. Kiedyś Alaska będzie odrębnym stanem, a ja przyczynię się do jego powstania. Ryan słyszał w swoim życiu dużo próżnego gadania, ale uderzyła go determinacja w głosie Blackwooda i marzycielski wyraz jego oczu. - Może nawet będziesz pierwszym zarządcą - mruknął. Blackwood spojrzał ostro, żeby przekonać się, czy Ryan znowu z niego nie kpi. - Może będę - odpowiedział zaczepnie. Ryan zorientował się, że chociaż motywacja Blackwooda była idealistyczna, to miał on ambicje polityczne. Dobrze wiedział, że skóra niejednego człowieka została uratowana przez wpływowych przyjaciół. Blackwood mógłby okazać się bardziej użyteczny, niż początkowo myślał. Alaska 363 - Jeśli masz zamiar otworzyć biuro, to musimy ci znaleźć jakiś lokal. Lokalizacja jest bardzo ważna przy interesach. Przejdźmy się po mieście. - Ryan skierował go na jedyną ulicę Sitki, która była ulicą biznesu. - Już wybrałem miejsce na mój bar. Coś ci powiem. - Klepnął Gabe'a po ramieniu ręką trzymającą cygaro, strząsając popiół. - Będę twoim pierwszym klientem. Zajmiesz się prawniczą stroną transakcji kupna ziemi dla mnie. - Chciałbym to zrobić. - Gabe uśmiechnął się jak chłopiec. - Jesteś uczciwym człowiekiem, Gabe Blackwood. - Ale Ryan nie wierzył ani przez chwilę, że takim pozostanie. Nie zastanawiał się dłużej nad tym, zajęty szacowaniem zysku, jakie może mu dać to miasto. Zdecydował, że jeśli będzie miał pieniądze, to kupi ziemię w celach spekulacyjnych. Gdyby Blackwood miał rację, że przybędzie tak wielu Amerykanów, to wartość ziemi wzrośnie. Ryan ostatni raz pociągnął cygaro i rzucił je na ulicę. Zauważył mały, ale centralnie położony sklepik, który właśnie minęli, wciśnięty między dwa duże budynki. - Co powiesz na ten sklep? - skinął na prawnika. Chociaż nikogo nie było w środku, Ryan szarpnął drzwi, ale były zamknięte. Zastukał. - Ryan - Gabe Blackwood dotknął jego ramienia i pokazał mu młodą kobietę z małą dziewczynką, które stały na chodniku. - Czy ty rozumiesz po rosyjsku? Ona coś do nas mówi. - Niet. - To był kres możliwości Ryana porozumiewania się w tym języku. Ale Gabe nie słuchał go już, wpatrując się w młodą Rosjankę ubraną w burnus. Jej jasnokasztanowate, zaczesane do tyłu włosy tworzyły idealne obramowanie pięknych rysów twarzy. Dla Gabe'a wszystko w niej było doskonałe, począwszy od delikatnie wygiętych warg aż do lekko zaróżowionych policzków i łagodnego wyrazu piwnych oczu. Żałował, że nie miał przy sobie rosyjskiego słownika kupionego w San Francisco, ale słownik był w kufrze. - Czy jesteście Amerykanami? - głos dziewczyny zaskoczył go. Mówiła z silnym akcentem, ale można ją było zrozumieć. - Mówisz po angielsku? - Ja mówię po angielsku, niemiecku i francusku - stwierdziła młoda kobieta lekko się uśmiechając. - Jesteś urocza - szepnął, zanim zorientował się, co mówi. Zdał sobie 364 Janet Dailey sprawę, że zachowuje się nieuprzejmie, zdjął kapelusz i ukłonił się. - Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem być niegrzeczny. Jestem Gabriel Blackwood, prawnik. Mam zamiar otworzyć tutaj biuro. To jest mój przyjaciel, Ryan Colby. - Ryan ledwie się skłonił. - Nazywam się Nadia Lwowna Tarakanowa. - Jej ukłon był wdzięczny, potwierdzając przypuszczenia Gabe'a, że pochodzi z dobrej, rosyjskiej rodziny. - To jest moja siostra, Ewa. A to jest sklep mojego dziadka. Jest zamknięty. - Czy jest zamknięty na stałe?- spytał Ryan. - Chciałem powiedzieć... czy on ma zamiar wyjechać z Sitki, gdy ją przejmą Amerykanie? -Nie. - Czy pani wyjedzie? - Gabe wiedział, że niektóre rosyjskie rodziny postanowiły powrócić do ojczyzny. - Mój ojciec postanowił tymczasem zostać. Chociaż było widoczne, że chciała już odejść, Gabe uśmiechnął się. - Cieszę się - powiedział, patrząc na nią z nie ukrywanym zachwytem. Cień uśmiechu przemknął przez jej usta. Uważał, że wygląda uroczo z tym poważnym wyrazem twarzy. - Interesuje nas wnętrze - powiedział Ryan. - Czy jest możliwe, żeby pani dziadek pokazał nam sklep? - Mój dziadek opłakuje śmierć babki. Nie mówił, kiedy ma zamiar otworzyć. - Przykro mi, że pani babka zmarła - Gabe pospieszył z wyrazami współczucia. - Proszę przekazać moje kondolencje rodzinie, panno Tarakanow. - To miło z pana strony. - Nie ma o czym mówić. W tej sytuacji nie możemy teraz rozmawiać z pani dziadkiem, ale czy mogłaby mu pani powiedzieć, że interesuje mnie kupno tego sklepu, gdyby chciał go sprzedać? - Dawało mu to doskonałą wymówkę, żeby poznać rodzinę Tarakanowów i uroczą Nadię. - Może mógłbym odwiedzić go w przyszłym tygodniu? Czy mówi po angielsku tak dobrze jak pani? - Nie, tylko trochę. - Może pani mogłaby być obecna przy tej rozmowie, gdyby były kłopoty z porozumieniem się? - Może. - Jak mogę się z panią skontaktować? Gdzie pani mieszka? Mógłbym po Alaska 365 panią przyjść. - Gabe nie chciał jej puścić, jeśli nie będzie wiedział, gdzie ma jej szukać. Zawahała się, jak prawdziwa dama powinna, potem powiedziała mu, jak znaleźć jej dom, - Czy wy kupujecie tę ziemię? - Siostra Nadii przechyliła na bok głowę i patrzyła na niego zmarszczona i zamyślona. - Może. - Trudno mu było uwierzyć, że to dziecko było siostrą Nadii: matowe brązowe włosy nie miały tego złotawego blasku, miała zbyt prosty nos i zbyt szerokie usta. - Dlaczego pytasz? - Ty jesteś Amerykaninem. Wszyscy są smutni, że Amerykanie kupują tę ziemię. Kołosze mówią, że ona należy do nich - stwierdziła z godnością. - Kołosze? - Gabe podniósł brwi do góry. - Pewnie mówi o Indianach - powiedział Ryan. - Czy masz na myśli tych dzikusów mieszkających poza palisadą w brudnych norach? - Widział już Ranche położone za bramami i mały ryneczek, gdzie Indianie sprzedawali ryby, zwierzynę i trochę drewnianych rzeźb. - Oni mówią, że Amerykanie powinni im dać pieniądze - powiedziała Ewa. - Armia powinna zapędzić ich do rezerwatu, razem z ich półkrwi pociotkami. - Głos Gabe'a zdradzał tkwiącą w nim głęboko nienawiść, zrodzoną po śmierci jego rodziców, misjonarzy. Miał sześć lat, kiedy zostawili go pod opieką ciotki w San Francisco i poszli pomiędzy tych brudnych dzikusów, aby zbawiać ich pogańskie dusze. Gabe miał nadal listy mówiące o miłości jego rodziców do czerwonych braci - takich samych, jacy przyszli ich zabić pod wodzą mieszańca, którego kochali i nazywali synem. - Półkrwi - powtórzyła ostrożnie Nadia. - Co to słowo znaczy? - To ktoś, kto jest w połowie Indianinem, a w połowie białym. - Och, my ich nazywamy Metysami. Wielu z nich mieszka tutaj, chodzi do naszych szkół i pracuje dla Kompanii. - Rozumiem. - Gabe miał swoje zdanie, ale nie uważał tego za odpowiedni temat do konwersacji. Mała siostra chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Nadia szybko ją uciszyła. - Proszę wybaczyć Ewie. Ona myśli, że wszyscy chcą z nią rozmawiać. - Rozumiem - uśmiechnął się Gabe. - Musimy już iść. Miło mi było poznać panów, panie Blackwood i panie... - zawahała się przy nazwisku Ryana. - Colby. - Skinął głową w jej kierunku. 366 Janet Dailey - Panie Colby. - Spojrzała jeszcze raz na Gabe'a. Gabe patrzył za nią, jak odchodzi razem z siostrą. - Nie traciłeś czasu, żeby załatwić swój interes - sucho powiedział Ryan. Gabe spojrzał na niego. - Nie jesteś jedynym, który wie, czego chce. Pamiętasz jak powiedziałeś, że kiedyś zostanę gubernatorem Alaski. Zobaczyłeś kobietę, która będzie żoną gubernatora. - Im więcej o tym myślał, tym bardziej mu się ta myśl podobała. - To będzie odpowiednie małżeństwo, małżeństwo starej i nowej Alaski. Sitka 8 października 1867 rob K.odzina Tarakanowów szła ulicami Nowoarchangielska w cichym orszaku, prowadzona przez patriarchę rodu, Wilka. Śmierć żony dodała mu lat, odebrała lekkość kroków i zabrała błysk oczom. Ale śmierć była częścią życia, a życie częścią śmierci. Wiedział, że musi dalej żyć. Pomimo nalegań rodziny, żeby został w domu, Wilk postanowił być obecny na uroczystości przejęcia Alaski. Statek wiozący pełnomocników, rosyjskiego i amerykańskiego, którzy mieli dopełnić aktu przejęcia, przybył do portu tego ranka. Od męża córki Wilka, Nikołaja Politowskiego, dowiedzieli się, że ceremonia odbędzie się o trzeciej po południu na placu defilad na szczycie wzniesienia. Wilk uważał, że jego rodzina powinna być obecna, kiedy nowy rząd będzie przejmował władzę. Jeśli zdecydowali się pozostać i żyć pod panowaniem Stanów Zjednoczonych, to powinni być tam i dać swą obecnością wyraz szacunku. Ale jego poglądów nie podzielała większość mieszkańców miasta. Nie chcieli na to patrzeć. Miasto, któremu Amerykanie nadali tubylczą nazwę Sitka zamiast rosyjskiej - Nowoarchangielsk, już boleśnie odczuło ich przyjście. Spodziewano się dalszych zmian, kiedy książę Maksutow zakończy proces nadawania tytułów własności na domy, grunty i sklepy ich różnym lokatorom i kupcom. Nawet Wilk zgodził się sprzedać swój sklep młodemu Amerykaninowi, znajomemu Nadii. U stóp schodów prowadzących do twierdzy Wilk zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy cała rodzina jest przy nim. Nie było tylko żony jego syna, Dominiki. Została w domu obawiając się, że jej wyraźnie indiańskie rysy 368 Janet Dailey obudzą uprzedzenia Amerykanów. Ale Stanisław przyszedł razem ze swoim synem, Dymitrem. Płytkie kałuże świeciły tu i ówdzie na placu defilad, ale deszcz nie padał. Słońce czasami wyglądało zza gęstych białych chmur, dając trochę ciepła w to chłodne popołudnie. Flaga rosyjskiego imperium powiewała na szczycie masztu, wysokiego na dziewięćdziesiąt stóp. Od czasu do czasu powiew wiatru ukazywał dwugłowego orła w całej okazałości. Port był zatłoczony. Kolosze, których nie wpuszczono do miasta tego popołudnia, umieszczali swoje kajaki pomiędzy statkami rosyjskimi a amerykańskimi okrętami wojennymi, aby również móc zobaczyć wydarzenie, do którego biali ludzie przykładali tak wielką wagę. Kołosze mieli mieszane uczucia wobec Amerykanów. Doświadczenia z jankeskimi poławiaczami wielorybów, którzy napadali na ich wioski, łapiąc mężczyzn i uprowadzając kobiety, uczyniło ich ostrożnymi. Ale również wiedzieli, że Amerykanie sprzedają alkohol, czego im zawsze odmawiali Rosjanie. Nadia mocno trzymała Anastazję za rękę. Była uczuciowo rozdarta, myślała o przeszłości, przyjęciach i balach, ale również o zalotach Gabe'a Blackwooda. Gabe stał z małą grupą Amerykanów, głównie kupców z San Francisco. Od czasu, kiedy go poznała, Nadia nie myślała już tak chętnie o wyjeździe. Poczuła dreszcz podniecenia, kiedy uśmiechnął się do niej i skinął głową. Przy nikim nie czuła się tak piękna i ważna jak przy nim. Czasami, kiedy patrzył na nią w szczególny sposób, robiło jej się goąco. Chciałaby widywać go częściej. Miarowe bicie bębnów ogłosiło początek ceremonii. Wkrótce Nadia usłyszała stukot butów na schodach fortecy i zobaczyła żołnierzy ze stacjonującego tu syberyjskiego regimentu oraz osiemdziesięciu marynarzy i oficerów carskiej floty, wchodzących na stopnie. Prowadził ich kapitan Aleksiej Pieszczurow, oficjalny przedstawiciel cara. Kiedy żołnierze w błyszczących czapkach stanęli w ordynku przed masztem z flagą, Nadia spojrzała na zarządcę Rosyjskiej Ameryki. Tego dnia książę Maksutow był wyłącznie widzem. Twarz miał bez wyrazu, ale jego młoda żona, księżna Maria, była bliska łez. Patrząc na piękną księżnę, dzięki której było tyle bali, muzyki, wesołości i śmiechu przez ostatnie trzy lata, Nadii również chciało się płakać. Odgłos bębnów rozległ się znowu z oddali. Amerykańscy żołnierze zbliżali się do wzniesienia. Na czele kolumny maszerowało dwóch generałów ze złotymi Alaska 369 epoletami na ramionach, złotymi szarfami założonymi przez piersi, błyszczącymi szablami przy boku. Lekki wietrzyk wichrzył kity ich napoleońskich kapeluszy. Dymitr szepnął Nadii: - Ten najbliższy to generał Lovell Rousseau, odpowiednik Pieszczurowa. A ten z brodą to generał dywizji, Davis, który będzie tu dowódcą wojsk amerykańskich. Zanim wysłano go tutaj, walczył z Indianami na amerykańskim Zachodzie. - Skąd wiesz? - spytała niezadowolona, że użył słowa Indianin. Od czasu, kiedy poznała Gabe'a Blackwooda nie chciała pamiętać, że inna krew oprócz rosyjskiej płynęła w jej żyłach. - Rozmawiałem z pilotem, który wprowadzał amerykańskie statki do portu. Słońce przebiło się przez chmury i odbijało się na hełmach amerykańskich żołnierzy, którzy przemaszerowali przez plac defilad i stanęli na baczność przed masztem. Nadia patrzyła na ich dziwne mundury, ciemne kurtki i jasnoniebieskie spodnie oraz długie strzelby. Uwagę jej zwrócił rosyjski poczet sztandarowy, który podszedł do masztu. Jak mówił wuj, miała to być prosta ceremonia: opuszczenie flagi rosyjskiej i wciągnięcie na maszt flagi amerykańskiej przy salwie dział z fortecy i z amerykańskich statków w porcie. Kiedy jeden z żołnierzy pociągnął linę, żeby ściągnąć flagę imperium, nagle zerwał się wiatr i zawinął ją dokoła drzewca. Żołnierz starał się uwolnić ją, ale zwinęła się ciaśniej i zaplątała w liny. Inny żołnierz pospieszył mu z pomocą, ale flaga uparcie trzymała się drzewca. Napięcie rosło z powodu tej nieoczekiwanej zwłoki, ze wszystkich stron dawano bezskuteczne rady. - Flaga nie chce zejść na dół, prawda, dziadku? - mała Ewa zapytała głośno. Nadia odniosła takie samo wrażenie. Opór flagi, która nie chciała opuścić masztu, wydawał się symboliczny, jak gdyby ona również chciała nadal panować nad tym krajem. Łzy zakręciły się w jej oczach, obok niej Anastazja cicho płakała. Aby zakończyć ten denerwujący incydent, kazano rosyjskiemu marynarzowi wejść na maszt i uwolnić flagę. Z ostatnim powiewem wiatru rosyjska flaga opadła w dół. Kiedy spoczęła na bagnetach żołnierzy, księżna Maria zemdlała. Kapitan Pieszczurow wygłosił krótkie oświadczenie w imieniu rządu rosyjskiego, przekazując to terytorium Stanom Zjednoczonym Ameryki. Dano rozkaz: „Prezentuj broń!" i rozpoczęła się kanonada dział rosyjskich oraz amerykańskich z okrętów wojennych. 370 Janet Dailey Natychmiast po formalnej akceptacji przejęcia terytorium, wygłoszonej przez generała Rousseau, flaga amerykańska została wciągnięta na szczyt masztu. Była obwisła i bez życia. Przy pierwszej salwie rosyjskich dział wydawało się, że flaga drgnęła. Przy drugiej flaga rozpostarła swoje czerwono-białe pasy i niebieskie pole gwiazd. Ciotka Anastazja schyliła głowę i zakryła zapłakaną twarz rękami. Nadia objęła ją, również cicho płacząc. Okrzyki radości Amerykanów wydawały im się okrutne. Kiedy przebrzmiało ostatnie radosne hip-hip-hoorah!, nowy dowódca wojskowy tego territory, jak Amerykanie określali Alaskę, której nie nadano pełnych praw stanu, wystąpił, żeby wygłosić oświadczenie. „Jestem Jefferson С Davis, generał dywizji. Sprawuję wyłączne kierownictwo tego garnizonu i tego terytorium. Mieszkanie dla mnie i dla mojej żony ma być natychmiast udostępnione w rezydencji poprzedniego gubernatora. Baraki mają być opuszczone i udostępnione do bezzwłocznego zajęcia przez wojska armii Stanów Zjednoczonych. Wszystkie budynki są teraz własnością rządu Stanów Zjednoczonych". - Nie - szepnęła Anastazja, ściskając rękę Nadii. - Statek, który nas zabierze do Rosji, nie odpłynie przed upływem miesiąca. Jeszcze nie wszystko zapakowałam. Oni nie mogą wyrzucić nas z naszego domu. Dokąd pójdziemy? - Ogarnięta paniką, zwróciła się do ojca. - Papo, co mamy robić? - Ty i Nikołaj wprowadzicie się do mnie. W moim pustym domu jest dosyć miejsca na wasze rzeczy - zapewnił ją Wilk, ale rozkazy generała uprzytomniły wszystkim, że nie będzie stopniowego przekazywania władzy. Teraz rządzili Amerykanie, a Rosjanie zostali dosłownie wyrzuceni na ulicę. W ciągu miesiąca oblicze Sitki zmieniło się drastycznie. Żołnierze z syberyjskich pułków nie trzymali już warty. Teraz wartownicy patrolujący palisadę i stojący na warcie w fortecy nosili niebieskie mundury armii Stanów Zjednoczonych. Rosjanie nigdy nie nadali nazw ulicom miasta, ale Amerykanie szybko naprawili to przeoczenie. Główna arteria nazywała się teraz ulicą Lincolna, a dwie poprzeczne ulice zostały nazwane Rosja i Ameryka. Domy były zatłoczone. Miasto musiało przyjąć rodziny rosyjskie z odległych osad na stałym lądzie i z Wysp Aleuckich, potem zrobić miejsce dla rosyjskich żołnierzy i marynarzy z garnizonu przejętego przez armię amerykańską. Większość czekała na statki, które miały ich zabrać do Rosji. Potem Alaska 371 przybyło kilkuset osadników amerykańskich, którzy robili dodatkowy tłok na ulicach. Miasto pokryło się słupkami, wyznaczającymi granice działek budowlanych. Rozciągały się one poza dotychczasowe granice miasta. Wznoszono toporne szałasy i sprzedawano je po wygórowanych cenach. Dwóch pełnomocników, Amerykanin Rousseau i Rosjanin Pieszczurow, zostali w Sitce przez tydzień, pracując wspólnie nad nadawaniem praw własności ziemi, sklepów i domów poszczególnym Rosjanom. Z wyjątkiem domów większość tych obiektów zmieniła właściciela prawie z dnia na dzień, stale coś kupowano i sprzedawano po coraz wyższych cenach. Późnym rankiem ponurego i szarego dnia w środku listopada Ryan Colby szedł drewnianym chodnikiem z rękami w kieszeniach czarnego płaszcza i przekrzywionym cygarem w ustach. Ulice były zapełnione spieszącymi się ludźmi, ale on nie zwracał uwagi, że go czasem popychano i potrącano. Dochodzący szum głosów rosyjskich, amerykańskich oraz innych, których nie rozróżniał - był dla niego tak samo miłym dźwiękiem, jak brzęk monet w jego kasie, jak uderzenia młotów i skrzyp pił dochodzące z oddali, jak stały ruch na nabrzeżu. To wszystko oznaczało biznes i zysk, nie tylko w barze, ale również w handlu gruntami. Wyjmując cygaro z ust, trącił łokciem swojego towarzysza: - Patrz na to, Gabe. Tłum ludzi, wozy zaprzężone w konie wszystko w ciągłym ruchu. To miasto rozkwita, a to dopiero początek. Mamy tu sklepikarzy, poszukiwaczy złota i innych minerałów, armatorów, kucharzy, piekarzy, trochę „skwaterów" zajmujących bezprawnie ziemię, handlarzy nieruchomościami, finansistów, hazardzistów i kurwy. Na budynku po drugiej stronie ulicy zakładano nowy szyld. Stale zdejmowano jedne szyldy, a zakładano inne, właściciele zmieniali się czasem dwa razy w tygodniu. Jeden szyld przyciągnął uwagę Ryana: - Teraz mamy nawet fryzjera; mówię ci Gabe, że to miasto kipi życiem. - Dlatego właśnie jest ważne zrobienie mapy miasta, ustanowienie przepisów, wybranie burmistrza i rady miejskiej, żeby mieć wszystko pod kontrolą. Ale nie mamy jeszcze możliwości prawnych, nie możemy przekazać oficjalnie prawa własności sprzedanych już gruntów, dopóki Kongres nie nada nam oficjalnie statusu terytorialnego. - Gabe brał czynny udział we wszystkich pracach organizacyjnych. Ryan trzymał się od tego z daleka. Nigdy nie stosował się do żadnych przepisów. 372 Janet Dailey - Mówisz, że obecne prawa miejskie są do niczego, a waszych przepisów nie da się wprowadzić. - Ryan ruszył dalej. - Tak to wygląda. Obecnie jesteśmy rządzeni przez wojsko, co znaczy, że generał Davis ma wyłączną władzę. Ale to tylko kwestia czasu. Kongres nada Alasce prawa terytorium. Teraz zajęci są sprawą wypłaty ponad siedmiu milionów dolarów na rzecz Rosji. Nasza sytuacja jest tymczasowa. - Optymizm prawnika był niewzruszony. - Nawet generał Davis zgodził się na utworzenie rady miejskiej i powołanie burmistrza, dając im władzę w sprawach dotyczących miasta. - Generał był prawdopodobnie zadowolony, że będzie miał z głowy takie problemy, jak posypywanie piaskiem chodników tej zimy - zasugerował sucho Ryan, po czym zatrzymał się przed drzwiami nowo otwartej restauracji. - Jeszcze nie jadłem śniadania. Siedzę w barze do późna i nie mogę wstawać tak wcześnie jak ty. Chodź i napij się kawy. - Ja... - Gabe Blackwood z wahaniem patrzył na ulicę, jak gdyby zamierzał iść gdzie indziej. Nagle twarz mu się ożywiła. - Czy to nie jest... - Przepraszam cię, Ryan. - Odszedł szybko przeciskając się pomiędzy pieszymi na chodniku. Ryan nie potrzebował patrzeć, żeby wiedzieć, kogo zobaczył jego towarzysz. Nadia Tarakanowa szła w towarzystwie dziadka i młodszej siostry. - Panno Tarakanow - Gabe zatrzymał się przed nią blokując drogę. Zdjął kapelusz nie zważając na zimny wiatr, który wichrzył jego płowe włosy. Chciał ją pocałować w rękę, ale trzymała pusty koszyk, co uniemożliwiło ten gest galanterii. - Co za rozkoszna niespodzianka zobaczyć panią rano w mieście. Również pana, panie Tarakanow. - Z opóźnieniem zwrócił się do jej dziadka. - Niech mi pan wybaczy, że nie mogę oderwać wzroku od wnuczki. Nigdy nie spotkałem bardziej uroczej kobiety. Widok jej to jak widok jedzenia dla głodującego. Zauroczony pięknem zaróżowionych policzków wychylających się z lamowanego futrem kaptura, Gabe nie zauważył, że jest zdenerwowana. - Bardzo się cieszę, że spotkałam pana, panie Blackwood. - Wyczuwał niepokój w jej głosie. - Właśnie wracamy z rynku. Chcieliśmy kupić świeże mięso, ale Kołosze - Tlinkici, jak wy ich nazywacie - nie chcieli przyjąć naszych pieniędzy. - Wasze pieniądze... - Gabe zawahał się, nie wiedząc, jak taktownie Alaska 373 sformułować pytanie. - Czy to jest papier pergaminowy, który był używany przez Kompanię Rosyjsko-Amerykańską jako środek płatniczy? -Tak. - Przykro mi, ale niewielu kupców przyjmuje taką zapłatę za towary, zawyżają też wtedy ceny. - Widok jej zmartwienia sprawiał mu wielką przykrość. - Ale ja nie mam innych pieniędzy. Co mam zrobić? - Martwi się pani takim drobiazgiem.To naprawdę nie jest problem. Jest to tylko kwestia wymiany starej waluty na monety amerykańskie. - Gabe spojrzał przez ramię i z ulgą zauważył, że Ryan nadal stoi przy drzwiach restauracji. Był pewien, że przyjaciel mu nie odmówi. - Pan Colby będzie mógł pani pomóc. Napijmy się herbaty i porozmawiajmy z nim. Powiedziała coś do dziadka po rosyjsku. Gabe nauczył się kilku rosyjskich słów, ale nic z tego nie zrozumiał. Dziadek skinął głową, wydawało się, że wyraża zgodę na jego propozycję. - Napijemy się herbaty i porozmawiamy z panem Colbym - powiedziała. - Świetnie. Gabe poprowadził ich do drzwi, przy których stał Ryan. Przywitali się i weszli do środka. Restauracja była hałaśliwa, słychać było brzęk talerzy, zamówienia wykrzykiwane przez kelnerów do kucharza oraz bezustanny gwar głosów. Gabe poprowadził Nadię do wolnego miejsca przy końcu długiego stołu i czekał, aż usiadła na ławce i ułożyła swoje długie spódnice, potem usadowił się obok niej. Ryan i dziadek usiedli naprzeciwko, a siedmioletnia Ewa między nimi. Gabe wytłumaczył Ryanowi problem Tarakanowów. Chociaż obaj dobrze wiedzieli, że bony Kompanii są tak samo bezwartościowe jak pieniądze amerykańskich konfederatów z Południa, zwrócił się po cichu z prośbą do swojego przyjaciela, żeby był hojny przy wymianie. Ryan dał więc za dwucalowe kwadraty pergaminu odpowiednio większą sumę pieniędzy. - Czy nie mówiłem, że nie było się czym kłopotać? - Gabe patrzył, jak Nadia zdejmuje lamowany futrem kaptur. Każdy jej ruch i gest był dla niego pełen wdzięku. - Nie wiem, jak mam panu dziękować. - Proszę mi wybaczyć moją śmiałość, panno Tarakanowa - Gabe mówił ze swadą chorego z miłości łabędzia i Ryan zakrył usta, żeby ukryć uśmiech - ale pani przypomina mi rosyjską księżniczkę. 374 Janet Dailey - Ja wiem wszystko o księżniczkach - wtrąciła Ewa. - My mieliśmy nie tylko księżnę Marię. Anna, ze szczepu Kenai, która była matką dzieci Baranowa, została rosyjską księżną. - Chcesz powiedzieć, że ona była indiańską księżniczką - poprawił ją Ryan, pobłażliwie traktując tę dziecinną próbę włączenia się do konwersacji dorosłych. - Nie - potrząsnęła głową gwałtownie zaprzeczając. - Car uczynił ją prawdziwą rosyjską księżną. Miała na imię Anna. Dziadek mi o tym powiedział. Prawda dziadku? - Tak. Dożyła późnego wieku - potwierdził Wilk Tarakanow. - Czy chce pan powiedzieć, że Rosjanie rzeczywiście dali arystokratyczny tytuł Indiance? - Gabe patrzył z powątpiewaniem. - Tak. Carowie rosyjscy nadawali tytuły i przywileje szlacheckie niektórym osobom innej rasy spośród podbitych narodów. Taki był zwyczaj - powiedziała Nadia, a Ryan zauważył, jak niezręcznie się poczuła, kiedy podjęto ten temat. - Robienie księżnej ze zwykłej dzikuski jest według mnie zbyt szerokim pojmowaniem tego zwyczaju - stwierdził Gabe. - Ale to tylko pokazuje, że tytuły nie mają znaczenia i obnaża niekompetencje monarchii. W demokracji można się wybić dzięki talentom lub inteligencji, a nie kaprysom jakiegoś króla. - Córka księżnej Anny i Baranowa wyszła za mąż za jednego z zarządców rosyjskich terytoriów Ameryki. - Ewa nie zwróciła uwagi na krytyczny komentarz Gabe'a. Ale tematem tym interesowali się dorośli, więc miała zamiar go rozwijać. - Jeden z waszych zarządców ożenił się z kobietą półkrwi? - Gabe zmarszczył się i potrząsnął głową. - Myślę, że nie było tu wystarczająco wiele przyzwoitych kobiet, jak to bywa na wszystkich terenach przygranicznych. - Dziadek opowiadał Ewie wiele historii z dawnych czasów - tłumaczyła Nadia. - Ona spędza z nim teraz całe popołudnia, ponieważ szkoła jest zamknięta. Staram się dużo z nią przebywać i uczyć ją różnych rzeczy, które poznałam w szkole lady Etolin. Jest to trudne bez podręczników historii i geografii, ale ona daje sobie dobrze radę z językami i ręcznymi robótkami. - Nie będzie się pani długo martwić sprawą jej wykształcenia, panno Tarakanowa. Wkrótce będzie szkoła. Jest już szkolny komitet. Załatwiamy Alaska 375 teraz sprawę zatrudnienia nauczyciela - zapewnił ją Gabe. - Wkrótce zobaczy pani nową Sitkę, amerykańską Sitkę. - Widziałem już tę nową Sitkę - wtrącił sucho Wilk Tarakanow. Ryan patrzył na niego ciekawie. - Coś w pana głosie mówi mi, że nie podobają się panu te zmiany. Stary człowiek wzruszył ramionami. - Być może te zmiany są dla nas za szybkie. Do tej pory nasze życie było ustabilizowane. Każdego dnia wiedzieliśmy, czego oczekiwać. Teraz wszystko jest inne. Nasze tempo było powolne, a wy wszyscy Amerykanie spieszycie się, spieszycie się wszędzie. To nas peszy. - Jesteście przyzwyczajeni do rządów autokratycznych, gdzie prawie każdy aspekt waszego życia był kontrolowany przez władzę. Przystosowanie się zajmie trochę czasu - powiedział Gabe. - Ale wkrótce zobaczycie, że demokracja jest o wiele lepsza. Jesteście teraz panami samych siebie. Nikt wam nie mówi, co macie robić. - Właśnie tak jest. Kiedyś musieliśmy kupować wszystkie towary od Kompanii po cenach przez nią ustalonych, ale również dostawaliśmy tyle ryb, ile tylko mogliśmy zjeść. Kiedyś mieliśmy szkoły dla naszych dzieci. Mieliśmy lekarzy i szpital. Musieliśmy codziennie pracować z wyjątkiem niedziel i dni świątecznych. - Teraz też to macie. - Gabe patrzył kpiąco na starego człowieka. - Tak. Ale teraz jest Ameryka i musimy płacić za wszystko. Wy nie przyjmujecie naszych pieniędzy, a my nie mamy pracy. - Dobrze powiedziane, panie Tarakanow - zaśmiał się Ryan. - Ten amerykański sposób nazywa się wolnym rynkiem. Każdy może zarobić, ile tylko mu się uda - wydać tyle, ile chce - i pracować tyle, ile musi. Nie można siedzieć i czekać, aż ktoś poda wszystko na talerzu. Trzeba iść przebojem i wyrwać jak najwięcej dla siebie. W ten sposób można stać się bogatym. - Demokracja to coś więcej niż zyski handlowe - pospieszył z zapewnieniem Gabe. - To jest bardzo cywilizowany sposób zabezpieczania praw jednostki. Tu na Alasce mamy okazję polepszenia warunków ekonomicznych i socjalnych każdego mieszkańca. Któregoś dnia to terytorium przekształci się w jeden ze stanów. To jest nowy ląd. Sama nazwa Alaska oznacza „wielką ziemię". Możemy z niej uczynić największy stan w całych Stanach Zjednoczonych Ameryki. - Ten człowiek, panie Tarakanow, ma nadzieję zostać kiedyś gubernatorem 376 Janet Dailey Alaski - Ryan wskazał na Gabe'a. - Mówię to na wszelki wypadek, gdyby sam się pan nie zorientował po przemowie, jaką teraz wygłosił. - Czy to możliwe? - zastanawiała się Nadia, patrząc na Gabe'a ze zdwojonym zainteresowaniem. - To jest możliwe. W Ameryce można sprawować każdy urząd. Mógłbym być nawet wybrany prezydentem. Mam przyjaciół w Waszyngtonie. - Gabe nieśmiało rozłożył ręce. - Może za kilka lat mógłbym być mianowany gubernatorem terytorium. - Myślę, że byłby pan wspaniałym gubernatorem, panie Blackwood. Mam nadzieję, że będę na miejscu, kiedy to się stanie - szepnęła Nadia. - Ja również mam taką nadzieję. Opuściła powieki pod jego gorejącym wzrokiem: - Wtedy pan o mnie zapomni. - Nie. Nigdy nie zapomnę mojej rosyjskiej księżniczki. Moim najgłębszym pragnieniem jest, aby pani była wtedy przy mnie. - To było najbliższe oświadczynom stwierdzenie, jakie wypowiedział w ciągu ostatniego miesiąca. Wiedząc, że zainteresowanie Gabe'a skupia się wyłącznie na siedzącej przy nim młodej kobiecie, Ryan wdał się w rozmowę z jej dziadkiem, pytając go o dawne czasy. Udawał zainteresowanie, kiwając głową i wtrącając od czasu do czasu „rzeczywiście?, niemożliwe!", ale mało zrozumiał z rozwlekłej opowieści starego człowieka. Jego angielski miał silny rosyjski akcent. Kiedy postawiono śniadanie przed Ryanem, Tarakanowie już skończyli pić herbatę. - Nadio Lwowna, wiem, że nie masz ochoty pozbawiać tego młodego człowieka swojego towarzystwa, ale twoja mama będzie się martwić, że tak długo nas nie ma, a ja już wystarczająco wynudziłem pana Colby'ego moim opowiadaniem - oświadczył dziadek. - Musimy jeszcze zrobić zakupy na targu. - Dziadek ma rację. Czas iść - przyznała niechętnie Nadia, wstając z ławki. Ryan uniósł się uprzejmie, Gabe też szybko się poderwał. Zwróciła się do Gabe'a trzymając koszyk w ręku. - Muszę panu podziękować za herbatę. - Pani uśmiech wystarczy mi za wszelkie podziękowania - powiedział. - Jeśli pani pozwoli, to odwiedzę panią dziś wieczór. - Pana towarzystwo będzie bardzo mile widziane - skłoniła wdzięcznie głowę, ale ta formalna odpowiedź nie potrafiła zamaskować radosnego wyrazu jej twarzy. Po wyjściu Tarakanowów Ryan usiadł do talerza pełnego naleśników Alaska 377 polanych melasą, podczas gdy Gabe ociągał się z powrotem na miejsce. Kiedy brodaty mężczyzna w fartuchu podszedł z dzbankiem kawy, Ryan wyciągnął swój cynowy kubek. - Czy ty jesteś tym Colbym, właścicielem „Double Eagle" saloonl - zapytał mężczyzna. - Ten sam - przyznał Ryan. - Jestem górnikiem. Słowo zawodowca - to jest kraj złota. Jak śnieg stopnieje, wybieram się w góry zobaczyć, gdzie ono się ukrywa. Zabijam czas pracując w tej knajpie przez zimę i zbieram sprzęt. Nie myśl, że jestem chciwy. Gdybym miał wspólnika, to hojnie bym się z nim podzielił udziałem w wydobyciu, szczególnie gdyby był kimś takim jak pan, panie Colby. - Nie wyrzucam pieniędzy na popieranie poszukiwaczy. - Chociaż był graczem, Ryan uważał ten interes za zbyt ryzykowny. - Jestem doświadczonym górnikiem - zaprotestował mężczyzna. - Nie jestem zainteresowany. - Ryan postawił kubek na stole, wziął widelec i zaczął jeść. - Kiedy odkryję żyłę, zapamięta pan ten dzień i będzie sobie pluł w brodę, że stracił pan taką szansę. - Poszukiwacz odszedł od stołu. - Wszyscy uganiają się za bogactwem - powiedział Gabe potrząsając głową. - Mówisz o tym jak o przestępstwie, prawniku. - Ryan nadal jadł naleśniki. - Każdy tylko patrzy, jaki zysk może mieć z tego terytorium. Nie zdają sobie sprawy, jakie istnieją możliwości - ile tu można zbudować. Są ważniejsze rzeczy w życiu od zysków. - Siedział zgarbiony nad swoją kawą, ze zmartwionym wyrazem twarzy. - Na pewno nie jesteś oszustem, zaczynam się jednak zastanawiać, czy nie jesteś głupcem. - Dlaczego to mówisz? - spytał Gabe. - Ile już miałeś ofert kupna twojego biura na Lincoln Street? - Kilka. - I każda lepsza od poprzedniej. - Tak, ale ja mam tam biuro i śpię w pokoju na zapleczu. Tyś mnie namawiał, żeby to kupić. Mówiłeś, że to jest idealny punkt. - Ponieważ dom wychodzący na główną ulicę w mieście powinien wzrastać w cenie. Ceny poszły w górę, a ty pomyśl o opuszczeniu go, zanim ceny spadną. - Nie kupiłem go po to, żeby sprzedawać. - A więc jesteś głupcem. - Ryan skrzywił się z obrzydzeniem. 378 Janet Dailey - Dlaczego chcąc zachować dom jestem głupcem? - zaatakował Gabe. Ryan pochylił się do przodu. - To miejsce rozwija się teraz bardzo szybko, ale to nie będzie długo trwało. Jedna z dwóch rzeczy musi się wydarzyć. Albo pozostanie na tym poziomie, albo pójdzie w dół. Po co ryzykować? Zarabiaj pieniądze, kiedy nadarza się okazja. - Myślę, że ty to robisz. - Gabe z trudem hamował gniew. - Masz cholerną rację. Mam zamiar zbić fortunę i wynieść się stąd w diabły. Jeśli chcesz zostać - to twoja sprawa. Ale posłuchaj mojej rady i zrób pieniądze, póki jeszcze da się je zrobić. Możesz przy tym nadal być filantropem i pomagać bezpłatnie tym skwaterom, uganiającym się za urzędowym potwierdzeniem prawa do własności! - To nie byli skwaterzy, bezprawnie zajmujący działki. To byli legalni osadnicy. Temu miastu przydałoby się mniej ludzi, którzy myślą tylko o wzbogaceniu się, a więcej bogobojnych rodzin, jak rodzina Johnsonów czy Tarakanowów. - Tarakanowów? - Ryan podniósł brwi ze zdziwieniem. - Tak, Tarakanowów. - Gabe zaczerwienił się ze złości. - Pewnie myślisz, że ojciec Nadii też jest głupcem, ponieważ nie podpisuje się pod twoją szczególną odmianą agresywnego komercjalizmu. - Wcale nie - odpowiedział Ryan, biorąc następną porcję naleśników na widelec. - Ja też bym powiedział, że nie. Trzeba tylko popatrzeć na starego pana Tarakanowa, żeby się zorientować, że pochodzi z dobrej, zdrowej rodziny. Jego dumne słowiańskie rysy świadczą o tym. Ryan zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. Chciał poprawić oczywistą pomyłkę Gabe'a co do pochodzenia Wilka Tarakanowa. Niebieskie oczy mogły być rosyjskie, ale jego rysy mówiły o tym, że jest mieszańcem. Włożył widelec do ust, decydując się na milczenie; jeśli Blackwood chciał wierzyć, że Tarakanowowie byli pełnej krwi Rosjanami, to jego sprawa. Już przedtem starał się mu pomóc, ale było widoczne, że Gabe tego nie doceniał. A Ryan nie miał nic do zyskania wyjaśniając mu tę sprawę. Był rozbawiony zaślepieniem Blackwooda, jeśli chodziło o tę Nadię. Widział tylko to, co chciał widzieć, i nic więcej. Ten facet był marzycielem, Ryan zastanawiał się, czy to nie gorsze niż być głupcem. Rzeczywistość miała swoje sposoby na burzenie marzeń. Alaska 379 Nadia nachylała się nad lustrem oświetlonym wysokim płomieniem lampy, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku z jej twarzą. Pośliniła koniuszki palców i przesunęła nimi po swoich złocistobrązowych włosach, przygładzając je. Ale nadal nie była zadowolona ze swojego wyglądu. Tak bardzo chciała pięknie wyglądać, kiedy przyjdzie Gabe Blackwood. Sama myśl o nim przyprawiała ją o podniecenie i szybsze bicie serca. Całe popołudnie zastanawiała się nad tym, że mógłby być gubernatorem i starała się wyobrazić siebie jako jego żonę, jako gospodynię obiadów i przyjęć, na wzór księżnej Marii. Ta perspektywa fascynowała ją. Pamiętała również, że nazwał ją księżniczką i powiedział, że chciałby, żeby była przy nim. Przekonana, że zdobywa się na coś niesłychanie odważnego, wyjęła z szuflady małe drewniane pudełko i wyjęła z niego woreczek ze skrawkiem wełny nasączonym mieszanką kredy i bieli ołowianej. Pudrowała sobie twarz tym „hiszpańskim papierem", używając go ostrożnie, żeby to nie było zbyt widoczne. - Co robisz? Nadia podskoczyła i szybko opuściła rękę, starając się ukryć kawałek zabielonego materiału, ale smuga pudru została w powietrzu. Uspokoiła się widząc swoją siostrę. - Nie powinnaś tak się zakradać, Ewo. Przestraszyłaś mnie. - Starała się szybko włożyć hiszpański papierek do woreczka. - Co tam masz? - Ewa rozejrzała się ciekawie, zanim Nadia zdołała zamknąć woreczek i głośno wciągnęła powietrze. - Pudrowałaś twarz. Mama mówi, że tylko niedobre kobiety malują twarze. - To nonsens. Ciotka Anastazja pudruje twarz, a nie jest niedobrą kobietą. - Kiedy Nadia zaciągała sznureczek przy woreczku, wyleciał z niego biały obłoczek. - Czy to ona ci dała? - Ewa patrzyła szeroko otwartymi oczami. - Jeśli już musisz wiedzieć, to ona! - Nadia włożyła woreczek do pudełka i zawahała się, zanim ukryła go w szufladzie. - Nie mów o tym ani słowa mamie. Ona by nie zrozumiała. - Czy ja też mogę się upudrować? - Będziesz mogła, kiedy dorośniesz. - Włożyła pudełko w róg szuflady i po krótkim wahaniu zwróciła się do siostry. - Kiedy pan Blackwood 380 Janet Dailey przyjdzie dziś wieczór, nie chcę, żebyś choć słowem wspominała o Kołoszach, czy innych Indianach. Jego nie interesują twoje głupie historyjki. - Dlaczego? - Bo on nie lubi Indian. - Patrzyła na siebie w lustrze i poprawiała szal na ramionach. - Czy on ciebie nie lubi? - Oczywiście, że mnie lubi. . - Ale ty jesteś po części Indianką, tak jak ja. Nadia odskoczyła od lustra i złapała Ewę za ramiona, a schylając się spojrzała jej w oczy. - Jestem Rosjanką. Ty też. - Ale dziadek mówi... - Ewa wyrywała się. - Nie obchodzi mnie, co mówi dziadek - powiedziała ze złością Nadia. - On jest stary i sam nie wie co mówi. Indianie to ci krajowcy, którzy mieszkają w Ranche. Oni nie wierzą w Boga i nie umieją czytać ani pisać. W ich domach nie ma mebli. Nie mają łóżek, śpią na podłodze jak zwierzęta. My nie jesteśmy Indianami i żebyś mi więcej o tym nie wspominała! - Przepraszam - schyliła głowę Ewa. - Nadia! - Widząc matkę w drzwiach puściła Ewę i szybko wyprostowała się. - Przyszedł pan Blackwood. Chce się z tobą widzieć. Przez chwilę patrzyła, jak jej matka uśmiecha się z lekka kpiąco i poczuła ucisk w żołądku. Rzuciła się z powrotem do lustra. - Czy ładnie wyglądam? - Jestem pewna, że pan Blackwood będzie myślał, że jesteś piękna. Chodź. On czeka. Kiedy matka wyszła, Nadia zwróciła się do młodszej siostry: - Pamiętaj, co powiedziałam. Potem wybiegła przygryzając wargi, żeby wydawały się bardziej czerwone. Ф Marcowy wiatr wył wokół drewnianego domu usiłując wedrzeć się do środka przez każdą szczelinę. Ciężkie chmury zasłaniały niebo i mimo wczesnego popołudnia trzeba było zapalić lampy olejowe. Ich żółty płomień rzucał na szyby bursztynowe światło. Płonący ogień na kominku w salonie rozsiewał ciepło po całym pomieszczeniu. Usadowiony na krześle blisko ognia Wilk patrzył na zgromadzonych w pokoju swoich synów i ich rodziny - siedzących, stojących, z dziećmi na kolanach. Brakowało tylko córki Anastazji, która odpłynęła do Rosji już w grudniu wraz ze swoim mężem. Znowu odezwała się w nim potrzeba rodzinnej więzi. Był Tarakanowem. Był częścią tej licznej rodziny, a jego siła pochodziła właśnie od niej. Przypomniał sobie głos z przeszłości. - Oni zawsze odjeżdżają. - Wyszeptał słowa tak często powtarzane przez Taszę. - Co mówiłeś, papo? - Pytanie Stanisława rozwiało te wzruszające wspomnienia. - Nic. - Potrząsnął głową starając się otrząsnąć z melancholii i wstał. - Twoje nowiny napawają mnie smutkiem, Stanisławie Wasiliewiczu. - Ja również podjąłem tę decyzję ze smutkiem. Nie będę stąd wyjeżdżał razem z moją rodziną w radosnym nastroju. Ale wiem, że nie chcę tu zostać - stwierdził jego syn. - Pod rządami Amerykanów nie ma tutaj porządku. Już dwa razy moja żona była napastowana na ulicy przez pijanych żołnierzy amerykańskich. Czy ktokolwiek stara się temu zapobiec? Nie. Kiedy żołnierze nie są na służbie - piją. Nikt ich nie kontroluje. Skargi kierowane do ich 382 Janet Dailey generała nie odnoszą skutku. On ich upomina, ale nie podejmuje żadnych działań, żeby zaprowadzić porządek. Mówi, że sprzedaż alkoholu jest legalna, a tylko jego import jest zabroniony. Nasze kobiety nie mogą już bezpiecznie chodzić po ulicach. - Podjąłeś ważną decyzję - westchnął ciężko Wilk. - Nigdy mi przedtem ani słowem o tym nie wspominałeś. - Bo wciąż mówiłeś, że tutaj pozostaniesz - przypomniał mu Stanisław. Wilk patrzył na obu synów. Obaj milczeli. Obaj siedzieli ze spuszczonymi głowami. - Lew, czy ty wiedziałeś o tym? - Lew skinął potwierdzająco, a Stanisław wpatrywał się w swoje zaciśnięte dłonie. Nie byłoby przedtem możliwe, żeby jakakolwiek decyzja dotycząca rodziny została powzięta bez konsultacji z nim, głową rodziny, ale Wilk zdawał sobie sprawę, że przybycie Amerykanów i propagowana przez nich zasada osobistej wolności zmieniła nawet i to. - Papo- Stanisław jeszcze mocniej zacisnął dłonie. - Powiedzieliśmy, że zaczekamy i zobaczymy, jak tu będzie z Amerykanami. Ale tutaj nie można mieszkać i nie można prawdziwie opiekować się rodziną. Ceny, które ustalili Amerykanie, są wysokie. Pracownicy w moim sklepie, nawet Aleuci, żądają, żebym im płacił pięć dolarów dziennie w jankeskim złocie. To jest zbyt wiele. Ja nie mogę im tego zapewnić, gdyż nie zdołam wtedy utrzymać mojej rodziny. Muszę myśleć o niej. - Prosił Wilka o wyrozumiałość. - Wiesz, jak to jest z moją żoną, w jaki sposób traktują ją Amerykanie, jak ją wyzywają. To był cios dla Wilka. Tak mało miał już do powiedzenia. Sięgnął do kieszeni po fajkę, szukając w niej uspokojenia i starając się zatuszować zaskoczenie, ale ręka mu drżała. - Więc odjeżdżacie - wyszeptał. - Tak. W przyszłym tygodniu odpływa statek do Rosji. Szczególnie bolesna była świadomość, że Stanisław od tak dawna nosił się z tą decyzją, a on przez cały ten czas nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jego syn był tutaj nieszczęśliwy. - A ty, Lew - Wilk spojrzał na swojego najstarszego syna - czy też mnie opuścisz? Nadia wydała okrzyk protestu i uklękła przy krześle Lwa. - Papo, nie możesz mieć takich zamiarów. Ja chcę tu zostać. Alaska 383 Prawie w tym samym momencie ośmioletnia Ewa skoczyła na kolana Wilka, trzymając się go kurczowo i płacząc. - Ja nie chcę cię opuścić. Wzruszenie złapało go za gardło, kiedy głaskał przytuloną do siebie główkę. - Nie chcę, żebyś odjechała, mój skarbie. - Nie obawiajcie się - zapewnił wszystkich Lew. - Nie wyjedziemy. Zostaniemy tutaj. - Ja też - powiedział Dymitr, syn Stanisława. Łzy zakręciły się w oczach Wilka, więc pociągnął nosem; nie chciał się odzywać, bo głos by mu się łamał. Kiedy uwagę rodziny odwróciło stukanie do drzwi, Wilk skorzystał z okazji, żeby ukradkiem wytrzeć sobie oczy. Frontowe drzwi otworzyły się i wiatr z łoskotem wpadł do pokoju, a wraz z nim Gabe Blackwood otrzepujący śnieg z butów. Nos i policzki miał zaczerwienione z zimna. - Dzień dobry. - Ściągnął futrzaną czapę ze swoich płowych włosów uśmiechając się szeroko do wszystkich. Otrząsnąwszy się ze zdumienia, Nadia wstała i podeszła, żeby go przywitać. - Panie Blackwood, prosimy. - Ale jej pozdrowienie nie było tak ciepłe jak zazwyczaj. Była świadoma obecności innych członków rodziny w pokoju oraz powodu, dla którego się zgromadzili. - Wybaczcie, jeśli wam przeszkodziłem. Mogę przyjść innym razem - powiedział niepewnie Gabe. Nadia spojrzała na dziadka, mając nadzieję, że poprosi gościa o pozostanie. Skinął głową. - Proszę, niech pan wejdzie, panie Blackwood. Kiedy Gabe rozpinał swój podbity futrem płaszcz, Wilk Tarakanow powiedział: - Pan Blackwood na pewno zmarzł, weż go do kuchni i zrób herbaty. - Z przyjemnością się napiję, panie Tarakanow. Dziękuję. Chociaż Nadia zauważyła, jak szybko Gabe umiał skorzystać z okazji, żeby zostać z nią sam, była zbyt zmartwiona tematem rodzinnych rozmów, by jej to sprawiło przyjemność. Usłyszała nutę żalu w głosie Lwa, kiedy wyrażał zgodę na pozostanie na wyspie. Podejrzewała, że zdecydował tak nie z własnej woli, ale z poczucia obowiązku, aby zapewnić opiekę ojcu. W kuchni zajęła się samowarem. Kiedy brała imbryczek z kredensu, zatrzymała rękę na drzwiczkach z drewna cedrowego. Wuj Stanisław zrobił ten kredens dla jej dziadka. 384 Janet Dailey - Coś panią gnębi, prawda? Nadia odwróciła się i uśmiechnęła blado, żeby ukryć przed mm swoje zmartwienie. - Nie, tylko u dziadka nie ma cukru do herbaty, używa tylko miodu do słodzenia. - Sięgnęła po mały garnuszek, stojący na półce w kredensie. - Coś jest nie w porządku. Wyczułem to od razu, jak wszedłem. Pani rodzina wygląda na zatroskaną. Czy są jakieś złe wiadomości? - Tak... Nie... Mój wuj zdecydował się wyjechać z Sitki - wyznała wreszcie z oczami wbitymi w garnuszek z miodem, który postawiła na blacie. - Zabiera swoją rodzinę do Rosji. Mówią, że za wielki tu panuje bałagan, żeby mogli to wytrzymać. - Ależ wszystko się zmieni. To jest tylko okres przejściowy. Przyznaję, że żołnierze z fortu są niezdyscyplinowani, piją i hulają poza służbą, ale to nie będzie długo trwało. Chyba nie oceniają wszystkich Amerykanów na podstawie złego zachowania tych nielicznych? - Nie wiem. Obrócił ją do siebie, ręce miał wciąż zimne. Miał poważny wyraz twarzy. - Nie przeczę, że teraz na Sitce są nieprzyjemne stosunki, ale to wszystko się zmieni, kiedy tylko Kongres nada Alasce status samorządnego terytorium. Nie będzie wtedy panowania wojska. Będziemy mieli rząd terytorialny, a żołnierze odejdą stąd. Będziemy mieli własne sądownictwo, co umożliwi karanie winnych. Teraz element kryminalny nie zwraca uwagi na nasze rozporządzenia, bo wie, że nie możemy ich egzekwować. Ale to nie potrwa długo. Nasze miasto będzie przyzwoite, prawo przestrzegane, a ludzie będą mogli zakładać rodziny i spokojnie spoglądać w przyszłość. Nadia prawie nie słuchała tej przemowy. Patrzyła na jego twarz, inteligentne wysokie czoło, silnie zarysowane kości policzkowe uwydatnione przez długie bokobrody. Słabo zarysowana broda była w jej oczach niewielkim mankamentem. Myślała ze strachem, że mogłaby go nigdy więcej nie zobaczyć, gdyby jej ojciec również zdecydował się wyjechać. - Papa mówi, że nie wyjedzie, ale ja wiem, że to tylko ze względu na dziadka. Dziadek jest stary. Martwię się, że gdyby umarł, to papa nie miałby już powodu, żeby tu zostać. Gdyby tak się zdarzyło, Gabe, to nie wiedziałabym, co zrobić. Ja nie chcę wyjechać. - Chociaż zdobyła się na odwagę nazwania go po imieniu, nie odważyła się jednak powiedzieć, że właśnie jego nie chce zostawić. Alaska 385 - Pani nie może wyjechać. - Wydawał się zaskoczony tą możliwością. Jego palce zacisnęły się na jej ramionach, jakby chciał jej przeszkodzić w odejściu. - Jeśli moi rodzice będą wyjeżdżać, nie będę miała wyboru. Nie mogę zostać tu sama. - Możliwość rozstania z nim sprawiała jej tyle bólu, jak gdyby to miało nastąpić zaraz. - Będę tęskniła za panem. - Nie. Ja nie pozwolę, żeby tak się stało. - Zarażony jej strachem wziął ją w ramiona i trzymał blisko siebie, przyciskając wargi do jej włosów. - Nie puszczę cię, Nadia - szepnął. - Jesteś moją księżniczką. Jego żarliwy głos przejął ją dreszczem. Jednak chwila ta była zatruta goryczą, ponieważ zastanawiała się, czy ich pierwszy uścisk nie będzie ostatnim. Zamknęła oczy, żeby zapamiętać, jak obejmowały ją jego ręce, zapach tweedowej marynarki i jej szorstką fakturę przy swoim policzku. Chciała zabrać to wspomnienie ze sobą i zachować na przyszłość. - Chciałabym, żeby pan coś zrobił, trzeba coś powiedzieć papie, żeby nie nastąpiła ta okropna rzecz - powiedziała. - Mógłbym coś zrobić. - W głosie jego było tyle pewności siebie, że Nadia podniosła głowę, aby na niego popatrzeć. - Mógłbym go prosić o pozwolenie poślubienia pani. To znaczy... jeśli pani chce zostać moją żoną. - Jego palce dotknęły pieszczotliwie jej policzka, kiedy patrzył na nią z uwielbieniem. Rozchyliła wargi, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Niedowierzanie nie pozwoliło jej wyrazić radości. - Tego pragnąłem od pierwszego dnia, kiedy spotkaliśmy się przed sklepem pani dziadka. - Ja też, bardziej niż czegokolwiek na świecie. - Pani nie wie, jak mnie tym uszczęśliwia - wyszeptał dotykając jej policzka. - Kocham cię, Nadia - moja księżniczko. - A ja kocham ciebie. Kiedy ją całował, Nadia była pewna, że umiera i zaraz będzie w niebie, które opisywali księża. Z pewnością nic nie mogło dorównać temu cudownemu uczuciu, jakie w tej chwili było jej udziałem. - Nasze małżeństwo będzie symbolem dla każdego na Alasce. Związek pomiędzy starym i nowym. Ty i ja pokażemy Rosjanom i Amerykanom, jak można żyć i pracować razem dla lepszej przyszłości. - Tak. - Nie rozumiała nawet połowy tego, co mówił, ale to brzmiało 386 Janet Dailey poważnie. Wszystko, co on mówił, zawsze brzmiało poważnie i uroczyście. Była przekonana, że właśnie dlatego będzie kiedyś gubernatorem, a ona jego żoną. Ta myśl przyprawiała ją o zawrót głowy. Ale to nie zdarzy się tak szybko, jakby tego chciała. - Jestem tak szczęśliwa, że aż się boję, czy coś nam nie stanie na przeszkodzie. Gabe, kiedy będziesz prosił mojego ojca o zgodę? - Poszedłbym do niego w tej chwili, ale z tego, co mówiłaś, wynika, że nie jest to odpowiedni moment. - Puścił ją z objęć i cofnął się o krok, aby inni nie dostrzegli ich poufałości. Nadia była dumna, że jak prawdziwy dżentelmen zawsze dbał o jej reputację. Sprawiało jej przyjemność, że nie wykorzystywał sytuacji i nigdy nie zachowywał się w sposób, który mógłby ją skompromitować. - Przyjdę do waszego domu wieczorem, kiedy będę mógł porozmawiać z twoim ojcem na osobności. - On wyrazi zgodę. Wiem, że tak - stwierdziła. Kiedy szykowała herbatę, zdała sobie sprawę, że wkrótce będzie robić dla niego wiele rzeczy w ich wspólnym domu, jako jego żona. Kwietniowy deszcz bębnił o szyby, gdy Nadia ubrana w tradycyjny strój ślubny, haftowaną suknię i nakrycie głowy, klęczała przy krześle swojego ojca prosząc, żeby jej wybaczył wszystkie przewinienia. Wilk stał z boku obserwując rytuał, który zawsze odbywał się w domu panny młodej przed ceremonią ślubu. Ciężko mu było na sercu z powodu nieobecności tak wielu członków rodziny. Kiedy Lew wręczał córce chleb i sól, Ewa pociągnęła Wilka za rękę. Pochylił się, żeby dosłyszeć jej szept. - Dlaczego papa to robi? - Żeby Nadia wiedziała, że on nigdy nie pozwoli, aby była głodna, chociaż już nie będzie mieszkać w jego domu. Jej przyszły mąż, Gabe Blackwood, klęczał przy Nadii. Uroczyście wręczyła mu mały bicz ze splecionych włosów. - Zrobiła to z własnych włosów - Ewa poinformowała Wilka. - Obcięła pasmo włosów wczoraj wieczorem. Widziałam, jak je plotła. Dlaczego ona mu to daje? Czy on ją będzie tym bił? Wilk potrząsnął głową i szepnął: - To jest znak, że poddaje się jego władzy. Teraz cicho - upomniał Ewę i pochylił głowę, kiedy Lew zaczął odczytywać modlitwy. Alaska 387 Modlitwą zakończono tradycyjną ceremonię w domu rodziców panny młodej. Nadszedł czas na przejście długiej drogi do Soboru Świętego Michaiła. Pan młody pomógł Nadii włożyć długi burnus, który miał chronić jej suknię od deszczu. Kiedy wychodzili z domu, każde z nich niosło parasol. Reszta rodziny szła za nimi. Lew Tarakanow zostawił drzwi domu otwarte, w symbolicznym geście -jego dom miał być zawsze otwarty dla córki, gdyby mąż okazał się dla niej niedobry. W pewnym momencie zauważyła to Ewa. Puściła rękę dziadka i pobiegła z powrotem do domu. Kiedy udało jej się zamknąć drzwi, wróciła do dziadka i wzięła go za rękę. - Papa zapomniał zamknąć drzwi, a przecież deszcz pada. Czy nie będzie zadowolony, że ja to zauważyłam? - Dumna z siebie uśmiechnęła się do Wilka. Zaczął jej tłumaczyć przyczynę pozostawienia otwartych drzwi, potem zawahał się. Walenie deszczu w jego parasol w pełni usprawiedliwiało uczynek Ewy, a w końcu otwarte drzwi były tylko symbolem. - Chodź - uśmiechnął się do wnuczki. - Musimy dogonić twoich rodziców i Dymitra, inaczej spóźnimy się na ślub. /j okna swojego baru Ryan obserwował orszak ślubny zmierzający w kierunku soboru. Nie zaproszono go na tę ceremonię, czemu wcale się nie dziwił. Jego drogi rozeszły się kilka miesięcy temu z drogami idealisty, Gabe'a Blackwooda. Ryana znudziły stałe pouczania cnotliwego, zawsze mającego słuszność prawnika, dotyczące fatalnego wpływu jego baru na rozwijające się miasto Sitka. Blackwood czynił go odpowiedzialnym za pijaków na ulicach. Wielokrotnie oskarżał go o łamanie prawa przez nielegalny import alkoholu i nalegał, żeby Ryan, dla dobra społeczności, zaprzestał tego procederu i w ten sposób dał przykład innym właścicielom barów. Ryan wyśmiewał się z tych nierealnych pomysłów. - Inni będą się cieszyć, kiedy zamknę interes, a będą się też nieźle śmiać z mojej głupoty - powiedział mu. - Jeśli nie ja będę sprzedawał, to będzie robił to ktoś inny. Możesz ustanawiać przepisy, jakie chcesz, ale mężczyźni i tak będą mieli swój alkohol. Zamiast mówić to do mnie, spotkaj się z generałem Davisem. On ma tutaj wyłączną władzę. A kiedy będziesz się z nim widział, zapytaj, czy ta whisky z Tennessee, którą ostatnio mu posłałem, była dobra. 388 Janet Dailey - Ty i tacy jak ty niszczą to miasto. Przez was wyjeżdżają stąd przyzwoici ludzie. - Jak na przykład Rosjanie. Ty jesteś głupcem, Gabe - powiedział Ryan z obrzydzeniem. - Generał i jego żołnierze cholernie dobrze wiedzą, co jest w tych skrzynkach sprowadzanych do barów w mieście, i przymykają na to oko. To jest miasto wojskowych, a żołnierz musi mieć swoją szklaneczkę rumu. Miej pretensję do Davisa albo do Kongresu o to, co się dzieje na ulicach, ale nie do mnie, że zarobię dolara dostarczając towar, na który jest popyt. - Ale to jest nielegalne - protestował Gabe. - A więc znajdź kogoś, kto będzie egzekwował twoje cholerne prawo. Jesteś idiotą, jeśli myślisz, że wyrzeknę się fortuny, żeby podporządkować się temu prawu! W tym momencie Gabe stracił panowanie nad sobą i zaatakował, rzucając się na niego jak rozjuszony byk. Ryan potarł szczękę, przypominając sobie, jak Gabe go wtedy uderzył. Barman Lyle odciągnął Gabe'a. Prawnik miał niewątpliwie choleryczny temperament. Po tym incydencie ich przyjacielskie stosunki ustały i dla Ryana nie było to niespodzianką. Z przybyciem pierwszej fali nowych osadników Gabe zaczął nawiązywać stosunki z poważnymi kupcami oraz właścicielami nieruchomości i bywał nawet zażenowany, kiedy widziano go z Ryanem, który nie był odpowiednim towarzystwem dla człowieka o ambicjach politycznych. Ryan uśmiechnął się dó siebie. To przecież pieniądze kupowały głosy wyborców. Bez pieniędzy cała dobra wola Gabe'a Blackwooda i jego wysokie ideały nie znaczyły nic. - Czy nie przestaje padać? - Barman, Lyle Saunders, podszedł do okna i złożył ręce na swoim wystającym brzuchu. Jego ciemne włosy były posmarowane tłuszczem i rozdzielone przedziałkiem. Obfite bokobrody uwydatniały pulchność twarzy. - Nie wygląda na to - odpowiedział Ryan. - A tu idzie Blackwood i panna młoda - zauważył barman. - Był pan kiedyś na takim prawosławnym ślubie? - spytał. -Nie. - To są okropnie długie ceremonie. Ci chłopcy od ołtarza, czy jak tam się ich nazywa, będą mieli pełno stearyny na swoich ubiorach, zanim zakończy się trzymanie koron nad nowożeńcami. - Patrzył na orszak przez chwilę, Alaska 389 potem wskazał grubym palcem grupę członków rodziny. - Niech pan patrzy na tego młodego faceta. Jeśli nadal szuka pan kogoś, kto zna te wody, on może być dobry dla pana. Urodzony i wychowany tutaj - o ile wiem. Wyszkolony na nawigatora. Umie również mówić tym indiańskim bełkotem. Ryan przyjrzał się bliżej młodemu Tarakanowowi, idącemu przed starym mężczyzną i małą dziewczynką. Wydawało mu się, że on ma na imię Dymitr. - Dziękuję, Lyle - powiedział. - Będę go miał na uwadze. Rozległ się tupot nóg na drewnianym chodniku przed barem. Dwaj żołnierze przebiegli przy oknie, skuleni przed deszczem. Barman ostatni raz spojrzał na orszak weselny, potem odwrócił się i potrząsnął głową. - Nigdy bym nie przypuszczał, że Blackwood ożeni się z dziewczyną półkrwi - mruczał sam do siebie. Ryan wątpił, czy Gabe zdawa} sobie sprawę z tego, że Nadia jest półkrwi Indianką. Blackwood traktował to wszystko zbyt powierzchownie. Prędzej czy później dowie się o tym fakcie. Ryan nie sądził, żeby mieszane pochodzenie rodziny Tarakanowów było ogólnie znane w Sitce, ale wystarczająco dużo ludzi o tym wiedziało albo się domyślało. Może ktoś powinien był uprzedzić Gabe'a, ale jeśli chodziło o Ryana, to „niech kupujący będzie ostrożny". Dwóch żołnierzy po służbie weszło do baru, robiąc hałas za całe wojsko i tupiąc przy czyszczeniu butów z błota. Ryan odwrócił się do nich i rozpoznał dwóch stałych gości, szeregowca Kelly'ego i szeregowca Wheelera. Zdjęli czapki i otrząsali je z wody, potem zaczęli wycierać twarze. Wheeler, niższy i bardziej krępy, z niesforną szopą słomianych włosów, pokazywał przez ramię coś na ulicy. - Hej, barman, gdzie ci ludzie idą tacy odszykowani? Czy jest jakaś zabawa, o której nikt nam nie powiedział? - To jest ślub. - O, do diabła. - Wheeler i jego przyjaciel Kelly podeszli do baru. - Nalej nam tego świństwa. - Wheeler rzucił pieniądze, potem oparł się o bar. - Kogo złapano? - Tego prawnika, Blackwooda. - Lyle postawił dwie szklanki na barze, odkorkował butelkę whisky i nalał do pełna. - Czy to nie ten, co latał za rosyjską dziewuchą? Nie czekając na potwierdzenie, obrócił się do swojego kolegi i podniósł szklankę jak do toastu. 390 Janet Dailey - Zazdroszczę mu jak diabli, że będzie ją mógł przelecieć dziś w nocy. Widziałeś ją, Kelly? To ta co ma włosy jak palone złoto, ciemne i błyszczące. - Jedyne złoto, jakie mnie interesuje, kryje się w tych górach - stwierdził ponuro Kelly, potem połknął tani alkohol ze swojej szklanki. - Będę zadowolony, kiedy przyjdzie wiosna i zmieni się ta cholerna pogoda. Wtedy wyruszę, żeby zapolować na tę błyszczącą żółtą rzecz. - W tym paskudnym miejscu pogoda nigdy nie będzie lepsza - powiedział z goryczą Wheeler. - Jak to się stało, że wpakowali nas do tej przez Boga zapomnianej dziury na końcu świata? Nie ma ani jednej cholernej rzeczy, którą mężczyzna mógłby się zająć w tym mieście poza piciem i chodzeniem na kurwy. - Wstydziłbyś się, Nacie Wheeler - Duża Molly wyszła z zaplecza trzymając ręce na biodrach, co uwydatniało jej kształty. - Zawsze mi przysięgałeś, że to są twoje ulubione rozrywki. Teraz widzę, że kłamałeś. Przy każdym ruchu spódnica odsłaniała niskie buciki i czarne pończochy. Ufarbowane na ciemno włosy tworzyły piramidę loczków, zebranych na czubku głowy i przytrzymywanych jaskrawym hiszpańskim grzebieniem. Ciemno podmalowane oczy kontrastowały z bielą twarzy, grubo pokrytej toksycznym pudrem, który już porobił na niej szramy. Plamy różu na policzkach dodawały wulgarnej jaskrawości jej twarzy. Ale Wheeler nie patrzył ani na jej twarz, ani na nogi. - Ja nie mówiłem, że tego nie lubię, Duża Molly. Ja tylko mówiłem, że tu nie ma innego wyboru. - Patrzył na tę górę ciała, która wylewała się przez duży dekolt. - Zgadzam się z tobą, Nate, być trzeźwym w tym mieście to marny wybór. - Położyła rękę na ladzie, oparta na niej całym ciałem, ustawiając się tak, żeby miał dobry wgląd w zagłębienie jej dekoltu. - Czy będziesz tutaj stał jak ofiara losu, Nate, czy postawisz spragnionej kobiecie drinka? - Daj nam butelkę i jeszcze jedną szklankę. - Wheeler zanurzył rękę w kieszeni i położył pieniądze na ladzie, potem szturchnął kolegę. - Chodź Kelly, usiądźmy przy stole. Dan Kelly odszedł niechętnie od baru i poszedł za Wheelerem, który złapał butelkę i szklankę, kierując się do jednego ze stołów. Zamiast przenieść krzesło na drugą stronę, aby usiąść obok dziewczyny z baru, Kelly postawił swoje krzesło po przeciwnej stronie. - Co się stało twojemu koledze, Nate? - Duża Molly przypatrywała się wysokiemu, szczupłemu żołnierzowi. Alaska 391 - Nie zwracaj na niego uwagi. On zawsze duma nad tą kopalnią złota, której jeszcze nie znalazł. Ożywia się dopiero po kilku drinkach. - Wheeler napełnił szklankę, potem obrócił krzesło i położył rękę na jej ramieniu. - Teraz ty i ja porozmawiamy. - Tylko uważaj na tę swoją rękę. Znasz zasady. Żadnych bezpłatnych pieszczot. - No, Molly - zaprotestował. - Business is business - przypomniała mu. - Jeśli to ci się nie podoba, wez butelkę i znajdź sobie pijaną squaw z Ranche. Wtedy będziesz miał wszystko za darmo, razem z chorobą. - Jesteś twardą kobietą, Molly. - Nie, Nate, wiesz, że jestem miękka. Ile razy ostatniej zimy zanurzałeś się w mojej miękkości? Ryan zbyt wiele razy widział Molly przy pracy, żeby interesować się tym, jak zwabia nowego klienta. Podszedł do baru. - Jestem w biurze na zapleczu, gdybyś mnie potrzebował, Lyle. ф Po ślubie państwo Blackwood zajęli dom z niewielką ilością mebli, głównie używanych. Nadia starała się, jak mogła, żeby stworzyć przyjemną atmosferę dla swojego ukochanego męża. Stale siedziała z igłą w ręku, robiąc serwetki, które miały zakryć zniszczoną powierzchnię stołów ' komód, haftując nakrycia na obłupane oparcia sofy i krzeseł. Ilekroć jednak rozglądała się po pokoju, widziała, ile jest jeszcze do zrobienia - nowe firanki do okien, makatki na ściany, dywany na podłogi. Słysząc skrzypienie pióra po papierze, Nadia podniosła głowę znad robótki. Gabe siedział przy stole służącym mu jako biurko, schylając się nad listem, który pisał w pełnym skupieniu. Gdyby nawet miała poświęcić na to całe życie, żeby ten dorn stał się powodem jego dumy, chętnie by to dla niego zrobiła. Przerwał pisanie, przejechał ręką po włosach, a potem przetarł oczy ruchem wskazującym na zmęczenie. Nadia odłożyła robótkę i przeszła przez pokój, stąpając cicho na palcach, żeby mu nie przeszkadzać stukotem obcasów na gołej podłodze. W kuchni przygotowała dzbanek herbaty i postawiła go razem z dwiema filiżankami i garnuszkiem miodu na srebrnej tacy, którą dostała w prezencie ślubnym od dziadka. Zaniosła tacę do salonu i postawiła ją na stole, przy którym pracował. Spojrzał zamyślony- ze zmarszczonymi brwiami. Ten wyraz twarzy był tak chłopięcy, że miała ochotę wyciągnąć rękę i odgarnąć mu z czoła zmierzwione włosy. - Myślałam, że może będziesz miał ochotę na herbatę - szepnęła. _ мат wielką ochotę - westchnął i wyprostował się na krześle, wyginając plecy i poruszając ramionami, żeby rozluźnić zmęczone mięśnie. Alaska 393 Nadia nalała herbatę, dodała do niej tyle miodu, ile on lubił, potem przeszła dokoła stołu, żeby postawić przed nim filiżankę. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. - Co piszesz? - Zerknęła ciekawie na papier, prawie cały pokryty jego starannym pismem. - List do Kongresu z prośbą o nadanie nam prawa do utworzenia jakiejś władzy administracyjnej. Należy ich poinformować o obecnej sytuacji, o istniejących tu możliwościach zdrowego rozwoju. Nie można tutaj dalej żyć bez żadnego prawa. Muszą wprowadzić jakieś ustawodawstwo, żeby położyć koniec tej bezsensownej sytuacji - stwierdził. - Przekonasz ich. - Położyła mu rękę na ramieniu, gestem wyrażającym pieszczotę i zaufanie. - Ale ze mnie mąż. - Jego uśmiech był nieco smutny. - Ledwie dwa słowa powiedziałem do ciebie przez cały wieczór. Wkrótce oskarżysz mnie, że cię zaniedbuję. - Nigdy. - Poczerwieniała, kiedy jego ręka przesuwała się w kierunku jej piersi. Łagodnie wysunęła się z jego objęć i powróciła do tacy z herbatą, żeby nalać sobie filiżankę. Jeszcze nie czuła się swobodnie w sytuacjach małżeńskiej intymności. Tylko jego pocałunki stale sprawiały jej przyjemność. - Czy ci mówiłam, że mój kuzyn, Dymitr, znalazł pracę? - To wspaniała wiadomość. Gdzie on pracuje? - Pan Colby go zatrudnił. - Colby? Ten łobuz? Zaszokowana jego nagłym wybuchem gniewu, Nadia wyjąkała niepewnie. - Ja... Ja myślałam, że on jest twoim przyjacielem. - On? Nigdy! - Gabe odepchnął gwałtownie krzesło i zaczął chodzić po pokoju, gwałtownie gestykulując. - Ten jego bar i jemu podobne są odpowiedzialne za połowę zła, które się dzieje w tym mieście! To są domy grzechu i przekupstwa i dlatego nie powinny mieć zezwolenia na działalność! - Zatrzymał się, mówiąc do niej z gniewem. - Co napadło twojego kuzyna, żeby iść do pracy w takim miejscu? On będzie łamał prawo. Walczę, żeby można było żyć przyzwoicie w tym mieście, a w tym samym czasie ktoś z twojej rodziny dopuszcza się takiej głupoty. Jak to będzie wyglądać? Nadia skuliła się i odsunęła trochę od niego. - Dymitr nie będzie pracował w barze. On jest nawigatorem - wyjaśniała niepewnie. - Pan Colby zatrudnił go na swoim statku. 394 Janet Dailey - Jego statku? Jakim statku? - Cofnął się. - Co Colby ma zamiar robić ze statkiem? Czując, że ochłonął z gniewu, pospieszyła zapewnić go, że jej kuzyn nie będzie robił nic złego. - Dymitr powiedział, że pan Colby kupił jednomasztowiec od Kompanii, aby handlować z wioskami Kołoszy w tym rejonie i zdobywać skóry. To właśnie ma robić Dymitr. On jest wykwalifikowanym nawigatorem, znającym te wody i położenie poszczególnych wiosek. Ma doświadczenie w handlu i bardzo dobrze mówi językiem Kołoszy. - Te dzikusy. - Gabe wymówił to przez zaciśnięte zęby, a wargi prawie mu drżały. - Nikt nie powinien się zbliżać do nich, do ich rzeźbionych drewnianych bożków nawet na milę. - Ich totemy nie są bożkami. One przedstawiają historię i legendy ich klanów. - Skąd o tym wiesz? - zaatakował ją. - Tak mi mówiono - wyszeptała speszona. - Cokolwiek to jest, są to przedmioty pogańskie i powinny być spalone. Żaden przyzwoity człowiek nie powinien zadawać się z takimi jak oni - czy chodzi o skóry, czy o coś innego. Gdyby wojsko było rozsądne, to zlikwidowałoby ten chlew, który nazywają Ranche, razem z jego chorobami i pijaństwem, i wysłałoby tych wszystkich brudnych Indian na jakąś odległą wyspę. Ręka Nadii trzęsła się lekko, kiedy podnosiła filiżankę. Herbata była już zimna. Postawiła filiżankę na spodeczku, żałując gorzko, że podjęła temat Kołoszy. Teraz musi pamiętać, jaki Gabe jest wrażliwy, i unikać jakiejkolwiek wzmianki o Indianach. To wszystko jej wina, że tak się rozzłościł. Powinna się lepiej orientować. Półtora roku później gwiaździsta flaga powiewała nad obywatelami miasta Sitka, zebranymi na placu defilad przed Zamkiem Baranowa, który był teraz rezydencją wojskowego dowódcy Alaski. Ryan Colby stał z boku tłumu, z palcem wetkniętym w kieszonkę od zegarka swojej brokatowej kamizelki. Trzymając jak zwykle cygaro, obserwował szczupłego, pochylonego mówcę, który stał na stopniach werandy. Ten starszy mężczyzna nie wyglądał na oratora mogącego przyciągnąć Alaska 395 uwagę ludzi. Jego ubranie robiło wrażenie wymiętego, a faliste siwe włosy były w nieładzie. Wysokie czoło i obwisłe brwi uwydatniały podobny do ptasiego dzioba nos i cofniętą brodę. Ale ten mężczyzna był uprzednio sekretarzem stanu - to William H. Seward, człowiek, który spowodował, że kupiono Alaskę od Rosjan. - Pan Summer w swoim kunsztownym, wspaniałym przemówieniu - mówił Seward charakterystycznym ochrypłym głosem, wspominając senatora z Massachusetts, który był szermierzem kupna Alaski - chociaż mówił tylko o faktach historycznych, nie przesadził - nikt nie jest w stanie przesadzić - mówiąc o skarbach morza tego terytorium. Poza wielorybem, którego widujemy wszędzie i stale, oraz wydrą morską, uchatką, foką i morsem, żyjącymi w wodach otaczających zachodnie wyspy - w tych wodach, jak również w wodach wschodniego archipelagu, jest obfitość łososia, dorsza i innych ryb, które podtrzymują życie zarówno ludzi, jak i zwierząt. To, co zobaczyłem tutaj, prawie przekonało mnie do teorii pewnych naturalistów, którzy twierdzą, że wody kuli ziemskiej są przepełnione zapasami pożywienia, o wiele przekraczającymi te, których może dostarczyć ląd. W ten sposób Seward usprawiedliwiał zakup tej ziemi, który nazywano sarkastycznie „hysiem Sewarda". Ryan zwrócił uwagę na grupkę obywateli stojących w postawie pełnej uszanowania przy werandzie. Wszyscy, z jednym wyjątkiem, byli członkami zarządu miasta. Był tam burmistrz, będący również rządowym poborcą ceł, i radni. Ryan zastanawiał się, jak udało się Black-woodowi dostać do tej grupy; przypuszczał, że spowodowała to fala listów pisanych przez niego do Kongresu, w których domagał się, aby zastąpić wojskowe rządy na Alasce jakąś formą władzy administracyjnej. Czarnowłosy mężczyzna w kurtce marynarskiej i czapce z daszkiem przepychał się przez tłum, zatrzymując się od czasu do czasu i przyglądając zgromadzonym, jakby kogoś szukał. Ryan poznał w nim młodego szypra ze swojego szybkiego jednomasztowca, wycofał się więc z tłumu i skinął na Dymitra Tarakanowa. Kiedy młody człowiek podszedł do niego, Ryan był - jak zawsze - zaskoczony twardym i pewnym spojrzeniem czarnych oczu tego dwudziestolatka. Podczas ich pierwszego spotkania, wiosną poprzedniego roku, Ryan doszedł do wniosku, że braki w doświadczeniu Dymitr Tarakanow szybko uzupełni bystrą inteligencją i spokojnym lekceważeniem niebezpieczeństw. Nie pożałował swojego wyboru. - Lyle powiedział mi, że pan jest tutaj - powiedział Dymitr cichym głosem. 396 Janet Dailey - Są jakieś kłopoty? Pod cienkimi czarnymi wąsami Dymitra pojawił się lekki uśmiech. - Nie ma żadnych. Futra znajdują się w pana magazynie, a whisky jest schowana na wyspie. Jak tylko się ściemni, dostarczymy ją. - Dobrze. Ryan włożył cygaro do ust i żuł je w zamyśleniu. Szybko zorientował się, że handel skórami nie przynosi już zysków, ale za to stanowi świetny kamuflaż dla jego transakcji alkoholowych. Wojsko przymykało na to oko, czasami jednak konfiskowano nadchodzące partie towaru. Ryan wiedział, że szmuglowanie alkoholu jest najlepszym wyjściem, żeby nie zostać narażonym na przerwę w dostawach. - Co się tutaj dzieje? - Dymitr skinął głową w kierunku mówcy. - Dobrzy mieszkańcy Sitki mają nadzieję, że Seward zrobi coś dla nich w Kongresie - odpowiedział oschle Ryan. Nadzieja była zbyt łagodnym słowem na określenie desperacji, którą Ryan wyczuwał w tym tłumie. Większość z tych ludzi była już zrezygnowana i wątpiła, czy Waszyngton kiedykolwiek wysłucha ich skarg. Alaskę traktowano jako obszar wydzielony. Nie było prawodawstwa, legalnego przekazywania tytułów własności, sądów, aby przeprowadzać prawomocne postępowania i karać winnych, żadnych praw poza prawem celnym. Tutejsi mieszkańcy nie mieli również prawa wyborczego. W ciągu roku, jaki upłynął od sprzedaży tego terytorium, więcej niż siedemdziesiąt statków weszło do portu i wyszło z ładowniami pełnymi futer, kruszcu, wyposażenia, prawie wszystkiego, co Rosjanie zostawili. Statki, które nie przewoziły towarów, przewoziły rosyjskich pasażerów. Miasto zostało ograbione ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, ale większość mieszkańców nie zdawała sobie z tego sprawy. Mieli już boom za sobą - handlowcy i finansiści, nie mogący teraz kupować i sprzedawać ziemi, do której nie mieli prawa własności, kupcy i rzemieślnicy - fryzjerzy, krawcy - oraz ojcowie rodzin, którzy nie chcieli już tolerować nieporządku i bezprawia. Ta sytuacja była wprost idealna dla właścicieli barów, graczy i prostytutek. Sitka była wojskowym miastem w pełnym tego słowa znaczeniu. Sprowadzono dodatkowe posiłki, co podniosło liczbę żołnierzy na Alasce do pięciuset. Większość z nich stacjonowała w garnizonie Sitka. Ich baraki Alaska 397 znajdowały się w samym środku miasta, tak że żołnierze odbywający swoje częste pijackie wypady stawali się panami ulicy i terroryzowali ludność. Ale to właśnie żołnierze byli dla Ryana głównym źródłem dochodu - podobnie jak Indianie, Tlinkici z Ranche i ci z dalszych wiosek, którym sprzedawał alkohol w zamian za futra. Miał jednak konkurencję i to nie tylko w postaci innych barów w mieście. Niektórzy bardziej przedsiębiorczy żołnierze zaczęli destylować własny alkohol. Ta praktyka prawdopodobnie wzięła swój początek z wioski Tlinkitów, Hoochinoo, gdzie żołnierz pokazał Indianom, jak do zwykłego zaczynu, który robili z kory i jagód, dodać melasy i drożdży, a potem przedestylować tę mieszaninę. Ten proces został później nieco udoskonalony - choć melasa pozostała głównym składnikiem - dodatkiem mąki, suszonych jabłek lub ryżu, sproszkowanych drożdży i wody w takiej ilości, aby uzyskać odpowiednią gęstość. Tej mieszaninie pozwalano fermentować, aż uzyskała właściwości mocnego alkoholu, potem ją destylowano. Produkt końcowy, zwany hoochinoo, był to mocny, powodujący ból głowy melasowy rum o paskudnym smaku i zapachu. W Ranche sprzedawano hoochinoo po dziesięć centów za kieliszek. Ryan miał swój własny aparat do destylacji, którego czasami używał, aby powiększyć lub uzupełnić swój zapas whisky, kiedy jej zabrakło, jak to się czasem zdarzało zimą. - Będę cię potrzebował do transportu beczułek melasy do destylami - powiedział Dymitrowi. Dymitr skinął głową, jednocześnie patrząc na kogoś w tłumie. - Mój dziadek mnie zauważył. Będę musiał podejść do niego i porozmawiać. - Spotkamy się w barze około północy - powiedział Ryan. Dymitr znowu potakująco skinął głową i odszedł, żeby spotkać się ze swoją rodziną. г о zakończeniu przemówienia tłum kłębił się koło byłego sekretarza stanu, słychać było wszędzie głosy domagające się porządku i sprawiedliwości, skarżące się na bałagan spowodowany brakiem praworządności na tej ziemi. Nadia Blackwood stała z boku ze swoją rodziną i z dumą patrzyła na męża, który był w centrum tego wszystkiego, obok pana Sewarda. 398 Janet Dailey - Niczego się już więcej nie dowiemy - powiedział jej ojciec, Lew Tarakanow. - Czas, żebyśmy poszli do domu. - On tak mówi, bo czuje pustkę w żołądku - zażartowała Aila, jego fińsko-indiańska żona. - Ja też muszę przygotować kolację dla mojego męża - powiedziała z przejęciem Nadia. - Jeśli nie chcesz na niego czekać, to odprowadzimy cię razem z Dymitrem do domu - zaproponował dziadek. - Wydaje mi się, że Gabe nie będzie miał ochoty szybko stąd odejść. - Nie. Jestem pewna, że będzie chciał być jak najdłużej z panem Sewardem. - Nadia wiedziała, że nie przyda się mężowi w rozmowach z amerykańskim mężem stanu, a perspektywa oczekiwania na niego tutaj nie była przyjemna. Pomysł, żeby mieć dla niego gotowe jedzenie, kiedy wróci do domu, wydawał się o wiele lepszy. - Chwileczkę, tylko mu powiem, że odprowadzacie mnie do domu. Nie chcę, żeby się martwił. - Zaczekamy na ciebie - obiecał dziadek. Z trudnością przecisnęła się przez tłum i podeszła do męża. Właśnie rozmawiał z honorowym gościem. Nadia, po raz pierwszy od czasu przybycia słynnego pana Sewarda, znalazła się tak blisko niego. Wydawało się jej, że ma twarz jak bardzo mądra papuga. Stała cicho obok Gabe'a, nie chcąc mu przerywać. - ...są nie do zniesienia. Kongres kupił Alaskę i zapłacił za nią. Nie może zaniedbywać naszych potrzeb tylko dlatego, że jesteśmy tu pozostawieni sami sobie. Ten obszar jest większy niż Teksas. Pan widział jego bogactwa. Należy przekonać Kongres, że nie można nas tu zostawić i zapomnieć o nas. - Zupełnie się z panem zgadzam... - Seward zawahał się przed użyciem jego nazwiska. - Blackwood. Gabriel Blackwood - szybko podpowiedział. - Panie Blackwood. Po powrocie mam zamiar rozmawiać z moimi przyjaciółmi w Kongresie, ale musi pan zrozumieć, że mam ich niewielu. Nie jestem popularną osobistością w Waszyngtonie. Ale kiedyś Kongres zrozumie, jaki to był mądry zakup, i pochwali mój zmysł przewidywania. - Trzymał cygaro w ręku i gestem ręki podkreślał swoje wywody. Potem zauważył Nadię, czekającą u boku Gabe'a. - Widzę, że ta urocza młoda dama chce zwrócić na siebie pana uwagę. - Nie chcę przeszkadzać - powiedziała szybko Nadia, kiedy Gabe spojrzał Alaska 399 na nią zdziwiony. - Chciałam cię tylko zawiadomić, że dziadek odprowadzi mnie do domu. - Panie Seward, czy pozwoli pan przedstawić sobie moją własną rosyjską księżniczkę. - Wziął ją pod łokieć i przysunął bliżej. - Moja żona, Nadia Blackwood, córka bardzo starej rosyjskiej rodziny z Sitki - jego ekscelencja pan William H. Seward, jeden z wybitnych amerykańskich mężów stanu. - To zaszczyt dla mnie. - Nadia podała mu rękę i złożyła ukłon, kiedy on elegancko pochylał się nad jej ręką. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział Seward i obrócił się do Gabe'a. - Chciałbym powiedzieć, że jest pan szczęśliwym człowiekiem mając tak uroczą żonę. - Wiem - uśmiechnął się do niej Gabe. - Proszę mi wybaczyć, jestem pewna, że panowie mają do omówienia wiele ważnych spraw. - Wycofywała się, mówiąc cicho do męża: - Będę czekać w domu. - Wracam prosto do domu. Ale nie wrócił i wspaniały posiłek, który z takim trudem przygotowała, wystygł, nim się wreszcie zjawił. Nawet nie zauważył spóźnienia. Był pełen podniecenia po spotkaniu z Sewardem, długiej z nim rozmowie i obiecanym poparciu. Wizyta Sewarda na początku sierpnia rozbudziła nadzieje, ale nie była wystarczająca do podźwignięcia upadającego pod względem ekonomicznym miasta. Kiedy nadszedł wrzesień wraz z beznadziejnymi deszczami, coraz więcej ludzi mówiło o tym, żeby się spakować i wyjechać. Dziewięcioletnia Ewa leżała rozbudzona w łóżku i słuchała, co mówią rodzice w przyległym pokoju. Ściana zagłuszała dźwięki, więc nie mogła dosłyszeć każdego słowa, ale już przedtem nasłuchała się dość podobnych rozmów, aby rozumieć o co chodzi. To zawsze wyglądało jednakowo - ojciec martwił się, że podjął niewłaściwą decyzję pozostania w Sitce, a matka pocieszała go, że sytuacja się polepszy. Ale nie brzmiało to już przekonująco. Ewa nie wyobrażała sobie, jak ojciec mógł nawet pomyśleć o pozostawieniu dziadka całkowicie samego, ale on stale powtarzał, że jego pierwszym obowiązkiem powinno być dobro własnej rodziny i że mógłby znaleźć pracę w kopalniach złota w Brytyjskiej Kolumbii. Chciałaby, żeby chociaż jedno 400 Janet Dailey z rodziców zainteresowało się również jej zdaniem. Ale z wyjątkiem dziadka nikt nigdy nie przejmował się tym, co ona myśli. Podejrzewała, że wyglądałoby to inaczej, gdyby była równie ładna jak jej starsza siostra. Dziadek wprawdzie mówił, że ładnieje z dnia na dzień, ale ona wciąż wpatrywała się w lustro i wiedziała, że nie było to prawdą. Naciągnęła kołdrę na głowę, żeby nie słyszeć głosów z sąsiedniego pokoju. Kiedy to nie poskutkowało, starała się skoncentrować na innych dźwiękach, ale lekkie uderzenia kropli deszczu o dach nie zagłuszały rozmowy rodziców. Ochrypły śmiech i głośne rozmowy dobiegały również z ulicy. To prawdopodobnie amerykańscy żołnierze z garnizonu - pomyślała Ewa. Nie lubiła ich. To nie byli mili mężczyźni. Zawsze pili, bili się, klęli i wyśmiewali z ludzi. Krzyki słychać było coraz wyraźniej, wreszcie Ewa zorientowała się, że żołnierze są tuż przed domem. Nagle rozległo się walenie we frontowe drzwi. Podskoczyła przestraszona i wpiła ręce w kołdrę. Przez chwilę w domu panowała kompletna cisza, głosy w pokoju obok umilkły. Rozległo się ponowne łomotanie i niewyraźny głos krzyknął. - Jest ktoś w domu? Hej no, wpuśćcie nas! Nie wieta, że na ulicy pada deszcz? Za chwilę ktoś szarpnął drzwiami i Ewa usłyszała, jak się one obijają o wewnętrzną sztabę. Usiadła na łóżku, otulając się kołdrą. - Te drzwi są zamknięte na sztabę - żalił się jeden z żołnierzy. - To nie po sąsiedzku. - Ktoś powinien nauczyć tych mieszańców dobrego wychowania. Przy następnym uderzeniu zatrząsł się cały dom. Usłyszała kroki ojca. Odrzucając kołdrę wyskoczyła z łóżka i boso podbiegła do drzwi. Wydawało się jej, że ci żołnierze starają się wyważyć drzwi. Była przerażona, ale nie do tego stopnia, żeby nie chciała zobaczyć, co się będzie działo. Kiedy wychodziła ze swojego pokoju, drewno zaczęło odpryskiwać pod kolejnym uderzeniem buta. Ojciec krzyknął, żeby odeszli. Ewa prześlizgiwała się cicho wzdłuż ściany aż do drzwi frontowych. Ojciec stał za nimi z żelaznym pogrzebaczem w ręku. Przy następnym uderzeniu usłyszała trzask rozbijanych drzwi i pękanie poprzecznej grubej deski, blokującej wejście. Przy następnym ataku żołnierzy ciężka deska pękła i drzwi stanęły otworem. Trzech mężczyzn, z trudnością trzymających się na nogach, wtoczyło się do środka. Ich mundury były mokre i pochlapane błotem, a ciemne brody Alaska 401 splątane i wiszące w kosmykach, podobnie jak włosy widoczne spod czapek. Kiedy Ewa zobaczyła ich przekrwione oczy, wydawało się jej, że patrzy na oszalałe zwierzęta i podbiegła do ojca szukając u niego opieki. - Ewa, nie - ojciec spojrzał na nią z przerażeniem i szybko schował ją za siebie. - Patrz no, ta mała dziewczynka w różowej koszulce, jaka ona brzydka. - Jeden z nich pokazywał palcem Ewę. - Hej, dziewczynko, nie masz ładnej starszej siostry gdzieś tu schowanej? - Zostawcie ją w spokoju. - Ojciec wymachiwał pogrzebaczem. - Popatrz, popatrz - szydził pierwszy żołnierz, odsłaniając żółte zęby. - Wygląda na to, że on nie uważa nas za odpowiednich kompanów. - Natychmiast opuśćcie mój dom - rozkazał ojciec, a Ewa skuliła się ze strachu. - Mógłbyś przynajmniej dać nam coś do picia, zanim nas wyślesz na to zimno i deszcz. On nie jest gościnny, prawda Nate? - No, gdzie jest wódka? - spytał żołnierz o imieniu Nate, z trudem obracając głowę, żeby się rozejrzeć po domu. - Wiem, że ją masz. Jeszcze nie spotkałem mieszańca, który nie lubiłby wody ognistej. - Posunął się do przodu. - Zejdź mi pan z drogi, zanim się rozzłoszczę. - Lew? - zawołała matka z sypialni z głębi domu. - Słyszysz? W tym domu jest kobieta. - Ten zwany Natem z radością zatarł ręce. - Wiedziałem o tym, wiedziałem. Mówię wam chłopaki, że ja potrafię je wyczuć. - Idźcie i zostawcie nas w spokoju - powiedział ojciec - nie chcemy was tutaj, idźcie. - On coś za bardzo chce, żebyśmy wyszli - zauważył pierwszy żołnierz, ten z żółtymi zębami. - Tak. Jeśli tak bardzo podoba mu się ten deszcz, dlaczego sam nie idzie? - zaproponował ten drugi. Pierwszy żołnierz rzucił się na ojca. Zanim zdążył użyć pogrzebacza do obrony, dwóch pozostałych złapało go i wypchnęło na ulicę. - Papa! - krzyknęła Ewa i pobiegła do drzwi. Żołnierz chciał ją zatrzymać, ale nie zdołał jej chwycić. Wybiegła na deszcz i zobaczyła, jak ojciec podnosi się powoli z błotnistej ziemi, trzymając jedną rękę przy sobie. - Czy zrobili ci coś złego, papo? 402 Janet Dailey Kiedy potrząsał przecząco głową, Ewa usłyszała wystraszony głos matki wołający ojca. W tej samej chwili usłyszała głos żołnierza o imieniu Nate. - Patrzcie, mamy tutaj squaw z żółtymi włosami. Twarz ojca wyrażała panikę. - Ewa, biegnij do dziadka. - Nie zauważył nawet, że była bosa i w nocnej koszuli, już kompletnie przemoczona deszczem. - Ale... - Idź! - Odepchnął ją ze złością od siebie. - Szybko. Zrób to dla swojej mamy! Matka krzyczała przeraźliwie. Ojciec wbiegł z powrotem do domu, zostawiając Ewę samą w deszczu i ciemnościach. Jak wrośnięta w ziemię patrzyła na otwarte drzwi, w których zniknął. Słyszała pożądliwe, roześmiane głosy żołnierzy, protestujące krzyki matki i ojca. Wiedziała, że coś okropnego miało się wydarzyć. Była przerażona. Nigdy w życiu nie była tak przerażona jak teraz. Zaczęła biec w kierunku domu dziadka, ale miała wrażenie, że porusza się zbyt wolno. Rozmiękła ziemia oblepiała jej stopy, mokra koszula zawijała się dokoła nóg, potykała się przy każdym kroku. W żadnym z domów nie paliło się światło. Z dwóch stron wznosiły się ciemne, wysokie, nieprzyjazne budynki. Ewie wydawało się, że jest to koszmarny sen, w którym biegnie i biegnie i nigdzie nie może dobiec. O mało nie minęła domu dziadka w tych ciemnościach, poznała go w ostatniej chwili i skręciła na ścieżkę. Potykając się wbiegła na schody prowadzące do frontowych drzwi, jej przemoczone i zmarznięte stopy nie odczuwały bólu. Rzuciła się do drzwi waląc w nie pięściami i płacząc. Poprzez szloch długo nie mogła dosłyszeć żadnych odgłosów dochodzących z wnętrza domu. Kiedy już straciła siłę w rękach, drzwi otworzyły się i stanął przed nią dziadek z zapaloną świecą w rękach, w spodniach na czerwonej piżamie, z wiszącymi szelkami. Zmarszczył brwi. _ Dziecko, co robisz na dworze o tej godzinie? Ewa nie mogła opanować drżenia całego ciała i szczękania zębów, ze strachu i zimna. Przez chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Chciał ją wciągnąć do środka, ale Ewa wyrwała mu się. - Nie. To mama - głos jej był przerywany szlochem. - Żołnierze... Oni Alaska 403 wyłamali drzwi... Papa... on mnie posłał po ciebie. Musisz pomóc. Boję się, dziadku. Strasznie się... boję. - Już nie mogła się powstrzymać i rozpłakała się na dobre. - Co ci żołnierze im zrobią, dziadku? Co im zrobią? - Płacz im nic nie pomoże, Ewo Lwowna. - Schylił się, założył szelki i przełożył świecę do drugiej ręki. - Musisz być dzielna. Rozumiesz? Musisz iść do domu swojej siostry i powiedzieć jej o tym. Powiedz jej też, że ja poszedłem do waszego domu. Czy możesz jeszcze i to zrobić? - Ewa skinęła głową, nadal trzęsąc się gwałtownie. - Więc idź, a ja wezmę strzelbę, biegnij tak szybko jak wiatr. Jej siostra mieszkała o trzy domy dalej. Ewa zeskoczyła ze stopni. Najpierw nogi odmawiały jej posłuszeństwa, kiedy usiłowała biec. Skróciła sobie drogę przez podwórze domu obok. Straciła równowagę na śliskiej, rozmokłej ścieżce i upadła twarzą w błoto, ale szybko się podniosła, pamiętając, że ojciec i dziadek mówili o pośpiechu. W domu jej siostry ktoś przenosił światło z jednego pokoju do drugiego. Ewa waliła pięściami w drzwi frontowe. Natychmiast głos męski zapytał: - Kto tam? - To ja! Wpuść mnie. Ja do Nadii! - Spojrzała przez ramię na mokrą ulicę. W ciemności dojrzała postać mężczyzny, szybko idącego w kierunku jej domu. Była pewna, że to dziadek. Zaskrzypiała odsuwana sztaba przy drzwiach. Za chwilę mąż jej siostry spoglądał na nią, nie całkiem ją poznając. Ewa zauważyła, że był kompletnie ubrany. Potem rzuciła okiem na żółty płomień lampy olejowej, którą trzymała siostra oświetlając jej twarz. - Nadia - krzyknęła Ewa i szybko przebiegła obok Gabe'a Blackwooda, nie zważając na błotniste ślady, jakie zostawiała, i na wodę z niej spływającą. - Ewo, popatrz na siebie! - krzyknęła zdumiona Nadia. - Co cię napadło, żeby biegać w taką pogodę nie ubrana. Jesteś przemoknięta do suchej nitki i wyglądasz jak jakiś zabłocony łobuziak. Musisz zdjąć te mokre rzeczy. Jak mama mogła pozwolić, żebyś tak biegała? - Czekaj - przerwała Ewa - to chodzi o mamę. - Co się stało? Czy zachorowała? Ewa wyrzuciła z siebie całą historię, najszybciej jak tylko umiała, bojąc się, że Nadia znowu jej przerwie. Jej strach wzrósł na widok wyrazu przerażenia na twarzy siostry. - Gabe, musisz coś zrobić - krzyknęła Nadia. 404 ■> Janet Dailey Z ponuro zaciśniętymi ustami zdjął z wieszaka płaszcz i kapelusz i skierował się do drzwi. - Idę do domu burmistrza. Wyciągnę go z łóżka, jak będę musiał. - Zatrzymał się na progu wkładając płaszcz. - Zamknij drzwi na sztabę. - Pospiesz się, Gabe. - Kiedy tylko Nadia zabezpieczyła drzwi, obróciła się do wciąż trzęsącej się Ewy. - Chodźmy do kuchni. Nadia rozpaliła ogień w żelaznym piecu kuchennym, zdjęła z Ewy przemoczoną koszulę, uważając, żeby nie zabrudzić własnej sukni, sprzątnęła błoto z podłogi, zawinęła siostrę w koc i posadziła przed gorącym piecem. Cały czas zasypywała Ewę pytaniami, co się zdarzyło, co mówili żołnierze i jaka była reakcja rodziców. Pomimo ciepła Ewa nie czuła się spokojna. Była świadoma zdenerwowania, którego siostra nie potrafiła ukryć. Nadia podskakiwała na każdy dźwięk dochodzący z zewnątrz i patrzyła stale na drzwi frontowe wyglądając powrotu męża. Nalała herbaty do filiżanki, mocno osłodziła miodem i podała Ewie. - Wypij - powiedziała, ale jej uspokajający uśmiech wypadł słabo. - Musisz rozgrzać się od wewnątrz i od zewnątrz. - Dlaczego Gabe jeszcze nie wrócił? Wyszedł już dawno temu. - Ewa wciąż była w strachu. - Co mogło się stać? - Nie wiem - ostro odpowiedziała Nadia sama mając nerwy zszarpane oczekiwaniem. - Dziadek wie, że tutaj jestem. Dlaczego nie przychodzi? - Wypij herbatę i bądź cicho. - Nadia piła również herbatę i Ewa zauważyła, że ręka jej się trzęsie, kiedy podnosi filiżankę do ust. - Coś złego się stało. Ja to wiem - powiedziała Ewa. - Może mama i papa są pobici. Może nas potrzebują. Nie myślisz, że powinnyśmy pójść i zobaczyć? - Nie. Nie myślę. Gabe powiedział, żeby siedzieć tu, dopóki nie wróci, i tak zrobimy. Poza tym wciąż pada. Byłoby głupio wychodzić, kiedy dopiero co wyschłaś. Dotknięta tymi uwagami Ewa zwiesiła głowę. Czasami wydawało się jej, że nigdy nie mówi ani nie robi tego, co należy. - Przepraszam. To tylko dlatego, że... się boję. - Nie masz się czego bać. Wszystko będzie dobrze - mówiła Nadia. - Powstrzymaj swoją wyobraźnię. Gdyby wydarzyło się coś okropnego, to już dawno ktoś by tu był, żeby nas zawiadomić. Mężczyźni na pewno uporają się z tym problemem. Alaska 405 Nagłe łomotanie w drzwi frontowe przestraszyło je obie. Ewa zeskoczyłaby z krzesła ze strachu, ale ciasno owinięty koc krępował jej ruchy, więc wylała tylko na siebie herbatę. Po chwili zaskoczenia Nadia odstawiła filiżankę i wygładziła suknię, starając się odzyskać równowagę. - Zostań tutaj, Ewo. - Ale jeżeli... Nic nie pomogło. Siostry już nie było w kuchni. Ewa wsłuchiwała się z napięciem w szelest jej długiej spódnicy i spokojne kroki. Usłyszała pytanie siostry i przytłumioną odpowiedź mężczyzny, potem odsuwanie sztaby. Ktoś wszedł do domu. Będąc pewna, że jej siostra nie wpuściłaby nikogo poza mężem, Ewa ześlizgnęła się z krzesła i otulona kocem szła w kierunku frontowego pokoju. Musiała się dowiedzieć, czy rodzicom nic się nie stało. - ...Poszedłem tam razem z burmistrzem. Już było za późno. - Gabe zdjął mokry płaszcz i powiesił go wraz z kapeluszem na wieszaku, mówiąc dalej cichym głosem. - Znaleźliśmy dziadka, leżał nieprzytomny. Jeden z żołnierzy uderzył go w tył głowy. Boli go, ale chyba na tym się skończy. Chciał nastraszyć żołnierzy swoją starą strzelbą, lecz proch zamókł i nie wypaliła. - Co z papą i...? Ewa była niedaleko nich. Zobaczyła, jak Gabe położył ręce na ramionach Nadii. - Twój ojciec jest bardzo dzielnym człowiekiem. Stoczył wspaniałą walkę, ale siły były przeważające. Ci... żołnierze brutalnie go pobili. Ale to nic poważnego. Wydaje się, że ma tylko skórę przeciętą w kilku miejscach i trochę mocnych siniaków, może parę pękniętych żeber. - Mama? Czy zrobili jej krzywdę? - Nadia chwyciła go za klapy marynarki. Gabe długo się wahał. - Przykro mi - wymamrotał wreszcie potrząsając głową- obawiam się, że ją zgwałcili. - Och, nie. - Nadia cofnęła się zakrywając usta rękami. - Przysięgam ci, że oni zapłacą za ten potworny czyn - gniew dźwięczał w jego głosie. - Muszę do niej iść. - Nadia odwróciła się. - Nie - zatrzymał ją Gabe. - Ona nie chce, żebyś tam przyszła. - Ale ja muszę - protestowała Nadia. - Ona mnie potrzebuje. 406 Janet Dailey - Kiedy powiedziałem, że wrócę po ciebie, żebyś była przy niej, wpadła w histerię. Nie chce cię widzieć - przynajmniej nie teraz, tłumaczył ostrożnie. - W tej chwili jedyną osobą, którą chce mieć przy sobie, jest twój ojciec. - Biedna mama - szepnęła Nadia, a Ewa dosłyszała łzy w jej głosie. - Mam nadzieję, że zakuliście tych nikczemnych mężczyzn w kajdany, a klucz wrzuciliście do zatoki. - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, spojrzała na zachmurzoną twarz męża. - Zrobiliście tak? Prawda? - Wiesz Nadiu, że burmistrz nie ma władzy nad wojskiem. Nie mógł nic innego zrobić, jak tylko oddać ich sierżantowi. Ale rano pójdę osobiście do generała Davisa i zażądam, żeby postawił tych żołnierzy przed sądem wojennym, który skaże ich na więzienie za te zbrodnie. Obiecuję ci, że nie unikną sprawiedliwości. - Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tych żołnierzy. - Przycisnęła ręce do skroni. - Wiem, że powinnam być teraz z mamą. - Uwierz mi, najlepiej będzie, jak zostaniesz tutaj. Twoja mała siostra cię potrzebuje. Lepiej jak ty sama wytłumaczysz jej, co się stało. Gdzie ona jest? Czy położyłaś ją do łóżka? - Nie. Ona jest... - Nadia obróciła się i zobaczyła sylwetkę Ewy w smudze światła padającego z kuchni. - Ewa, powiedziałam ci, że masz czekać. - Ale ja chciałam słyszeć. - Nabrała powietrza, zbierając się na odwagę. - Co znaczy zgwałcona? Czy to jest coś bardzo złego? Czy moja mama umrze? - Nie!... Nie, ona nie umrze - i Nadia dodała spokojniejszym głosem - to tylko znaczy, że stała się jej krzywda, ale wszystko będzie dobrze. - Co oni jej zrobili? - zmarszczyła się Ewa. - Oni... skrzywdzili ją. - Chcesz powiedzieć, że uderzyli ją jak papę? - Coś takiego, tak - skinęła głową siostra. To było jedyne wytłumaczenie, jakie otrzymała Ewa. Po chwili Nadia zaprowadziła ją do gościnnej sypialni i kazała jej zasnąć. ф г oranne słońce przebłyskiwało przez rzedniejącą mgłę, jej opalizujące pasma przepływały przed oknami biura wojskowego dowódcy w Zamku Baranowa. Gabe szybko przeszedł obok ordynansa, który przytrzymał dla niego drzwi, i podszedł zdecydowanie do ogromnego biurka. Biurko to, jak większość umeblowania w tym domu, było pozostałością po Rosjanach i jak wszystko nosiło ślady zaniedbania. Krzesło zatrzeszczało, kiedy generał zdejmował nogi z biurka, ale nie zadał sobie fatygi, żeby wstać, kiedy Gabe stanął przed nim. Nie usiłował również zapiąć munduru. Pomimo wąsów jego twarz z zapadniętymi policzkami i dużą brązową brodą nosiła cechy podobieństwa do Lincolna. Ale w sposobie postępowania, przymykaniu oczu na pijaństwo, awantury i kradzieże dokonywane przez jego ludzi, był przeciwieństwem zmarłego prezydenta. - Rozumiem, że jest jakaś pilna sprawa, którą chce pan ze mną przedyskutować, panie Blackwood - powiedział generał z ciężkim westchnieniem wskazującym na to, że petent nadużywa jego cierpliwości. - Tak, sir. - Gabe natychmiast przeszedł do rzeczy. - Zeszłej nocy trzech pana żołnierzy włamało się do domu rodziny Tarakanowów, ciężko pobili pana Tarakanowa i zgwałcili jego żonę. - Miałem już raport o tym incydencie. - Nie można tego nazwać incydentem, generale - odpowiedział Gabe. - To był przestępczy napad. - Żołnierze, o których mowa, odsypiają teraz wczorajsze pijaństwo. Kiedy wytrzeźwieją, zostaną podjęte odpowiednie kroki dyscyplinarne. Czy to 408 Janet Dailey wszystko, panie Blackwood? - Generał wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie ma zamiaru rozmawiać z cywilem o sprawach dotyczących wojska. - Ja panu teraz zadam pytanie, generale Davis. Czy to wszystko? - zaatakował Gabe. - Czy ich kara ma się skończyć na kilkudniowym areszcie? To, sir, nie po raz pierwszy zdarza się taki „incydent". Przedtem pana ludzie też włamywali się do domów i krzywdzili ich właścicieli. Ich poprzednimi ofiarami byli zawsze Indianie, ale teraz posunęli się za daleko. Oni zaatakowali dom porządnej rodziny, więc; żądam, żeby zostali ukarani za tę nikczemną zbrodnię. - Pan żąda. - Generał wstał i przechylił się przez biurko. - Cholernie mnie mało obchodzi, czego pan żąda. Ja tutaj dowodzę. Ja zdecyduję, jaką karę zastosować i czy ją w ogóle zastosować. - Więc muszę powiedzieć, że sądząc po bezprawiu i bałaganie panującym w pana wojsku nie jest pan odpowiednim dowódcą! Generał wyprostował się i wpatrywał w Gabe'a. - Blackwood. Tak, teraz pamiętam. Pan się ożenił zjedna z tych Rosjanek półkrwi, prawda? Niech mi pan powie, czy wczorajsze tak zwane ofiary to byli członkowie rodziny pana żony? Gabe zesztywniał słysząc to podłe oskarżenie. - Tak, to byli jej rodzice. Ale oni są Rosjanami, jedną z niewielu rodzin, która postanowiła tu zostać. - Oni mogą być na pół Rosjanami, może nawet trochę więcej, ale jest w nich krew Indian, Aleutów, Tlinkitów czy Eskimosów, to naprawdę wszystko jedno. - To kłamstwo. - Mięsień drgał na policzku Gabe'a mimo mocno zaciśniętych szczęk. - Naprawdę? Mam pełny wykaz rodzin mieszkających tutaj w czasie, kiedy Ameryka przejęła ten teren. Sprawdzałem dziś rano i rodzina Tarakano-wów jest wśród Metysów - stwierdził z satysfakcją generał. W głowie Gabe'a coś wybuchło. Prawie nie słyszał krzyków generała. Odzyskał świadomość mając palce szukające gardła, zagłębione w brązowej brodzie, kiedy trzech żołnierzy usiłowało oderwać go od generała. Czuł się zagubiony, zaskoczony, zszokowany. - Wyrzućcie go - wychrypiał generał. - Wyrzućcie go, zanim zapomnę, że on jest cywilem. Żołnierze sprowadzili go brutalnie na dół i uwolnili popychając mocno. ^^т^^Ш Alaska 409 Gabe zataczając się szedł przed siebie, myśląc bez przerwy o potwornych kłamstwach generała. To nie mogło być prawdą. Nie mógł poślubić kobiety półkrwi - nie on. Zawsze nienawidził Indian, te krwiożercze dzikusy zabiły jego rodziców. Szedł ulicą jak ślepiec, nie wiedział, gdzie jest i dokąd zmierza. Był wytrącony z równowagi i wściekły, jego myśli błądziły chaotycznie i bezładnie. Musiał ochłonąć i uporządkować się wewnętrznie. Zobaczył bar i wziął za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Najpierw stukał, potem zaczął trząść drzwiami. W końcu usłyszał głos. - Jeszcze zamknięte. - Otwórz drzwi. - Nie obchodziła go godzina otwarcia, chciał się napić. Szczęknął zamek i drzwi uchyliły się. - O to pan, panie Blackwood. Przykro mi, ale... - Barman z bokobrodami nie mógł skończyć zdania, bo Gabe pchnął drzwi i siłą wszedł do środka. Wszystkie krzesła leżały jeszcze do góry nogami na stołach, a w pomieszczeniu wisiał kwaśny zapach taniej whisky i tytoniu. Gabe podszedł wprost do baru. - Co to za hałasy, Lyle? - Ryan Colby wyszedł z pokoju za barem, ubrany w długi, granatowy, aksamitny szlafrok oblamowany kremowym jedwabiem. - To Blackwood. Właśnie się tu wdarł. Mówiłem mu, że bar zamknięty - tłumaczył barman. - Chcę drinka. - Gabe opierał się na ladzie. - Wstaw kawę, Lyle. - Ryan wszedł za bar. - Gdybym chciał kawy, to poszedłbym do restauracji - wrzasnął Gabe. - To jest bar i chcę whisky. - Mamy whisky - uśmiechnął się Ryan odkorkowując butelkę i nalewając mu pełną szklaneczkę. - Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, to ja napiję się kawy. Dla mnie jest jeszcze za wcześnie na whisky. - Zostaw tu butelkę - rozkazał Gabe, kiedy Ryan chciał ją odstawić na półkę. - Jesteś pewien? - podniósł brwi. Gabe Blackwood, którego znał, rzadko pił alkohol. - Mogę od razu za nią zapłacić. - Gabe sięgnął do kieszeni i położył pieniądze na ladzie. Ryan zostawił butelkę whisky na miejscu i odsunął się trochę, żeby zapalić cygaro. Widywał już przedtem ten dziki wzrok u klientów, szukających 410 Janet Dailey pretekstu do rozpoczęcia bójki. Trzymał zapałkę przy końcu cygara, a jednocześnie obserwował prawnika przez podnoszący się dym. Nie miał wątpliwości co do żądnego walki błysku jego oka. - Na co się gapisz? - Na nic. - Ryan zgasił zapałkę. - Co to ma znaczyć? - To nic nie znaczy, - Ryan nie miał zamiaru dostarczać Blackwoodowi okazji, której szukał. Nie bawiły go bójki. Ciekawość powstrzymywała go jednak w miejscu, więc nie zostawił Blackwooda, żeby sam walczył ze swoją złością. Ryan zaczął układać pasjansa spoglądając od czasu do czasu na swojego samotnego klienta. Blackwood stał zgarbiony przy barze, wypił duszkiem szklaneczkę whisky i dolewał sobie z butelki. - Powinienem był go zwymyślać - wymamrotał Blackwood i znowu pociągnął ze szklaneczki. - Powinienem był. - Słucham? - Ryan udawał, że nie dosłyszał. - Mówię, że powinienem był zwymyślać tego skurwysyna. To by go powstrzymało od szerzenia kłamstw. - Jaki skurwysyn? - Skorumpowany mały generał z Zamku Baranowa. Ten skurwiel nie nadaje się na dowódcę, co mu powiedziałem. - Objął mocno szklaneczkę. - To było cholerne kłamstwo! - Co było? - Nie twój interes - warknął Gabe. Ryan wzruszył ramionami, włożył cygaro do ust i powrócił do pasjansa. Whisky już zaczęła rozwiązywać Blackwoodowi język. Używanie przekleństw przez kogoś, kto przedtem tego nie robił, było tego pierwszą oznaką. Niedługo powie, co go gnębi. Ryan nie będzie musiał nic z niego wyciągać. - Nie mogę pozwolić, żeby mu to uszło na sucho - wymamrotał Blackwood do siebie, potem wyprostował się. - Colby, nie masz dla mnie pistoletu? - Po co? - Żebym mógł zastrzelić tego skurwysyna. Nie mogę pozwolić, żeby mówił takie rzeczy o mojej żonie. O mojej pięknej rosyjskiej księżniczce. Każdy, kto ją widział, wie, że ona nie ma w sobie krwi indiańskiej. Możesz to poświadczyć, prawda Colby? - Jeśli tak mówisz. - Ryan udawał, że jest zajęty kartami rozłożonymi na ladzie, zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi. Alaska 411 - Nie, do cholery! - Blackwood uderzył pięścią w bar. - Chcę usłyszeć, co powiesz! - Powiem - Ryan zatrzymał się - że czy jest tak, czy inaczej, mnie nic do tego. - To nie jest odpowiedź. - Gabe wstał i podszedł do Ryana. Lekko zataczał się po wypiciu zaledwie trzech szklaneczek, co zdradzało jego ograniczoną odporność na alkohol. - To jest najlepsze, co mogę zrobić. - Ryan położył czarną dziewiątkę na czerwoną dziesiątkę. Jednym ruchem ręki Blackwood zrzucił karty na pokrytą trocinami podłogę. - Chcę prawdy, do cholery. Czy myślisz, że moja żona jest Indianką? - Prawdy? - Śmiech Ryana był bezdźwięczny i niewesoły. - Może jest, ale ja tego nie wiem. To nie mnie powinieneś pytać. Tylko twoja żona może ci powiedzieć prawdę. Zanim pożyczysz broń i zabijesz kogoś, dlaczego jej nie spytasz? Blackwood rozmyślał nad tą propozycją, kołysząc się z lekka. Skinął głową. - Chyba tak zrobię. - Odwrócił się od baru i zatoczył w kierunku drzwi. Kiedy drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, Lyle wynurzył się z zaplecza. - Kawa, szefie. Ryan wziął kubek od barmana i rzucił ostatnie spojrzenie na drzwi. Blackwood był kompletnym głupcem. Pieniądze to jedyny obiekt, z którym mężczyzna powinien wiązać swoje nadzieje. Ryan nigdy nie słyszał o tym, żeby pieniądze sprawiły komuś przykrość. Po wyjściu z baru Gabe poszedł w górę ulicy. Ryan miał rację, trzeba skonfrontować oskarżenie generała ze słowami Nadii. Ona będzie mogła dać mu odpowiedź, która wszystko wyjaśni. Ryan - oraz prawdopodobnie wszyscy inni - myśleli, że on się ożenił z kobietą półkrwi. Ale on nigdy nie popełniłby takiej omyłki. Morderstwo dokonane na jego rodzicach nauczyło go nie wierzyć nigdy Indianinowi - żadnemu Indianinowi, pełnej czy niepełnej krwi. Skalp jego matki wisiał u pasa tego mieszańca, adoptowanego przez jego rodziców i kochanego jak własny syn. Jego nienawiść do Indian miała głębsze źródła i wynikała nie tylko z tego, że rodzice zginęli z ich rąk. Nienawidził ich, ponieważ jego rodzice zdecydowali się porzucić go - ich własne ciało i krew - i zamieszkać wśród 412 Janet Dailey Indian, aby obdarować swoją miłością jakiegoś na pół białego dzikusa. Indianie okradli go z wielu rzeczy w życiu. Kiedy gnany gniewem pędził ulicą, potknął się na obluzowanej desce i padł twarzą na drewniany chodnik. Na błotnistej ulicy rozległ się głośny kwik świni, która uciekała rozpryskując błoto. Oszołomiony nagłym upadkiem Gabe nie podnosił się przez chwilę, starając się opanować, lecz gdy próbował wstać, przegniła deska pękła pod jego ciężarem i omal nie wyrzuciła go do przodu. Wstając niewybrednie przeklinał stan chodnika. Już od miesięcy ludzie nie płacili podatków nałożonych przez miasto, aby utrzymywać w porządku takie chodniki jak ten. Wszyscy wiedzieli, że miasto nie miało podstawy prawnej do nakładania podatków. Uzyskanie takiego prawa byłoby możliwe jedynie przez głosowanie, a na tej ziemi ludzie nie mieli prawa głosu. Zarząd miasta, zakres jego terytorium, prawa własności, zastawy hipoteczne - nic nie było prawomocne. Opuszczenie i upadek widać było wszędzie, szczególnie w wyglądzie nowych budynków wznoszonych pospiesznie z byle jakiego materiału, aby tylko wykorzystać początkową hossę. Drzwi i okna kilku z nich były zabite deskami, na których widniały krzywe napisy ZAMKNIĘTE lub NIECZYNNE. Jeden z napisów brzmiał JAK BĘDZIE TU KALIFORNIA, TO WRÓCĘ. Wszędzie leżały śmiecie, połamane pojemniki, klepki, zardzewiałe obręcze beczek i strzępy mokrego papieru. Więcej świń przewalało się w błocie ulicy, niż chodziło po niej ludzi. To obrzydliwe, brudne, upadłe miasto miało kiedyś stać się stolicą Alaski. A on chciał być gubernatorem w tym chlewie. Zaczął się śmiać, kiedy to sobie uświadomił. Zanosił się coraz bardziej, aż łzy spływały mu po policzkach i musiał oprzeć się o najbliższy budynek. Nawet nie wiedział, kiedy przestał się śmiać, a zaczął płakać. Nieco uspokojony długo patrzył z rozpaczą na miasto. Odszedł od budynku i podszedł do krawędzi chodnika. - Dlaczego? - krzyknął. - Przecież mogliśmy do czegoś dojść. Ktoś pociągnął go za rękaw. Gabe odwrócił głowę. Stała przy nim otulona kocem squaw z Ranche, w jej ciemnych oczach była chciwość. - Panie, pan kupi. - Trzymała w ręku jakiś drobiazg. - Sprzedam tanio. - Odejdź ode mnie. - Wyrwał się z jej rąk. Ale Indianka nalegała, przybliżając ten przedmiot do jego twarzy. - Sprzedam bardzo tanio. Alaska 413 - Powiedziałem, żebyś się u diabła odczepiła ode mnie! - Odepchnął ją ze złością na błotnistą ulicę. Pośliznęła się i upadła, a jej rzeźbione cudo zniknęło w błocie. Rozpoczęła desperackie poszukiwania, przerzucając rękami brązową maż. Gabe patrzył na to z pogardą. Kiedy odnalazła swój skarb i przycisnęła go do piersi, spojrzała znowu na niego. Gabe wpatrywał się teraz w jej okrągłą twarz. Jego żona miała takie same kości policzkowe. - O mój Boże - jęknął i szybko odszedł, starając się wymazać ten widok z pamięci. Potem zacisnął zęby. Trząsł się z wściekłości, czuł się oszukany i pełen nienawiści. Nadia powiesiła pelerynę, potem odchodząc od frontowych drzwi wolno rozwiązywała wstążki kapelusika z wysokim rondkiem. Zdjęła go i w zamyśleniu przygładzała włosy. Gabe nie radził jej chodzić do domu rodziców, dopóki nie wróci od generała, ale Ewa tak się denerwowała, że Nadia jednak tam poszła. Niespokojna i nękana poczuciem winy była pewna, że bez względu na to, co mówił Gabe, powinna była iść do matki wczorajszej nocy. Ale Gabe miał rację. Ona nie chciała jej widzieć. Kiedy weszła do sypialni, zobaczyła przerażenie na twarzy matki, która natychmiast odwróciła się do ściany, przyciskając drżącą dłonią usta. Nie odpowiedziała Nadii ani razu, tylko leżała kuląc się, poniżona i pełna wstydu. Teraz Nadia uważała, że mądrze zrobiła nie biorąc ze sobą Ewy do sypialni. Żałowała, że w ogóle zabrała ze sobą młodszą siostrę, ale nikt jej nie ostrzegł, jak fatalnie wygląda ojciec. Miał posiniaczoną i opuchniętą twarz, przeciętą wargę i podbite oko. Na początku nie poznała go nawet. A biedna Ewa tylko patrzyła nic nie mówiąc. Ojciec wyglądał na załamanego i zagubionego, żołnierze zranili go również moralnie. Ostatniej nocy - jak powiedział Nadii - matka wymogła na nim przysięgę, że nie zdradzi nikomu, co się wydarzyło. Dał jej na to słowo, a teraz zażądał tego od obu córek. Żaden z sąsiadów ani przyjaciół nie mógł się o tym dowiedzieć. Jeśli słyszeli hałasy zeszłej nocy, to należy powiedzieć, że żołnierze włamali się do domu i przetrząsali go w poszukiwaniu alkoholu. Jedyne co Nadia mogła teraz zrobić, to doprowadzić dom rodziców do porządku. 414 JanetDailey Ojcu tak zależało na tym, żeby nikt nie dowiedział się prawdy, że nie mogła mu powiedzieć o wizycie Gabe'a u amerykańskiego generała. Nie chciała mu sprawiać więcej bólu. Jej biedna mała siostra była tak zdezorientowana i przerażona tym wszystkim, że Nadia nie zdobyła się na to, aby jej powiedzieć w zrozumiały sposób, jakiego okropnego poniżenia doznała ich matka. Jak można było wytłumaczyć taką potworną rzecz niewinnemu, dziewięcioletniemu dziecku? O tym fakcie nie była w stanie nawet rozmawiać ze swoim mężem. Rozumiała głębokie przerażenie matki, że jej przyjaciele i sąsiedzi mogliby się dowiedzieć prawdy. Gdyby to jej się przydarzyło, wiedziała, że tak samo nie mogłaby znieść spojrzeń ludzi. Umarłaby ze wstydu. Poczuła ulgę, kiedy dziadek zabrał Ewę do siebie. Nie mogła już sobie poradzić ze wszystkimi jej kłopotliwymi pytaniami. Im więcej myślała o przysiędze zachowania tajemnicy, tym bardziej była przekonana, że dla wszystkich byłoby najlepiej udawać, że nic się nie stało. Z pewnością Gabe to zrozumie. Dlaczego okrywać rodzinę niepotrzebnie wstydem? Poznała znajome kroki na schodach. - Gabe, tak się cieszę, że już jesteś. - Podeszła, żeby się z nim przywitać i zauważyła dziwny wyraz jego twarzy. - Cieszysz się? - powiedział drwiąco i zamknął drzwi kopniakiem. Nadii wydawało się, że Gabe zatacza się z lekka, ale nie była tego pewna. - Pomogę ci zdjąć płaszcz, potem usiądziemy i porozmawiamy. - Ale nawet się nie poruszył. Wpatrywał się w nią, jak gdyby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nadia poczuła się niewyraźnie. - Czy coś się stało? - Dotknęła policzka, myśląc, że się pobrudziła. - Co mogłoby się stać? - zaatakował. - Nie wiem. Tak dziwnie na mnie patrzysz - roześmiała ^ię nerwowo. - Naprawdę? Nie mogąc zrozumieć jego dziwnego zachowania, Nadia cofnęła się do pokoju, wyłamując ze zdenerwowania palce u rąk. - Co powiedział generał? - Generał miał wiele do powiedzenia, moja mała księżniczko. - Jego głos był tak ostry i sarkastyczny, że Nadia obróciła się, aby mu się przyjrzeć. Była przestraszona, nie wiedząc dlaczego. I wtedy zadał to pytanie: - Czy ty jesteś rosyjską księżniczką... czy indiańską? - O czym ty mówisz? - Odsunęła się gwałtownie i z rozpaczą szukała Alaska 415 zastępczego tematu, który sprowadziłby ich rozmowę na inne tory, zanim on popadnie w swoją obsesję na temat Indian. - Poszłam odwiedzić... Złapał ją za rękę i brutalnie pociągnął, aby stanęła przed nim. - Odpowiedz na moje pytanie, Nadia. Jesteś Rosjanką czy Indianką? - Zbliżył twarz do jej twarzy. Odsunęła się przestraszona wyrazem złości na jego twarzy i bolesnym uchwytem ręki na swoim przedramieniu. - Dlaczego, na litość boską, zadajesz takie pytanie, Gabe? - wyszeptała potulnie i natychmiast wydała okrzyk bólu, kiedy mocno wykręcił jej rękę. - Do diabła, odpowiedz mi. - Moja ręka - wyjęczała Nadia czując coraz dotkliwszy ból. - Czy jesteś częściowo Indianką? - Czuła, że za chwilę złamie jej rękę. - Tak - wyszeptała i krzyknęła znowu, bo ścisnął mocniej. - Na ile? - Moja... moja prababka była na pół... Aleutką - przyznała. - A mój dziadek... jest na pół Kołoszem. - Nie zdążyła już powiedzieć, że również przodkowie jej matki byli mieszanego pochodzenia, na pół fińskiego, a na pół rosyjskiego, aleuckiego i kołoskiego. - Ty suko! - Uderzył ją w twarz. Siła tego uderzenia oszołomiła ją powalając na podłogę. Twarz paliła jak ogniem. Podparła się łokciem i ostrożnie dotknęła policzka i szczęki, czując smak krwi z rozciętej wargi. - Okłamałaś mnie! - wrzeszczał na nią. - Nie. - Szybko wstała chcąc go ułagodzić. - Przysięgam, że nie, Gabe. - To całe cholerne miasto wiedziało, że ożeniłem się z Metyską - wszyscy wiedzieli poza mną! Zachowałaś dla siebie tę drobną informację. - Nigdy mnie o to nie pytałeś. Uderzył ją znowu w ten sam policzek, powodując nową eksplozję bólu. - Powinienem był się spodziewać po tobie takiej odpowiedzi - szydził. - Nawet gdybym spytał, skłamałabyś. Zwabiłaś mnie podstępem. - Przysięgam, że nie. - Uchylała się przed nim, zasłaniając pulsujący bólem policzek. - Kocham ciebie. Chciałam być twoją żoną i pomóc w realizacji wszystkich twoich planów i marzeń. - Zniszczyłaś je! Zrujnowałaś wszystkie moje szanse! Czy tego nie rozumiesz, ty głupia kurewko! Nigdy nie zostanę gubernatorem, kiedy ta 416 Janet Dailey ziemia stanie się samodzielnym terytorium! Będę miał szczęście, jeśli mianują mnie kierownikiem poczty - nigdy nie awansują człowieka, który ma pół-Indiankę za żonę. - Przerażona jego wściekłością, Nadia zaczęła się wycofywać, oczekując jeszcze większego wybuchu. Szedł za nią krzycząc coraz głośniej. - Jestem skończony! Wszystko zniszczyłaś! Zrobiłaś mnie pośmiewiskiem tego śmierdzącego miasta! Musiałem wyglądać jak idiota paradując po ulicach z tobą pod rękę. Jak mogłem być taki ślepy? - Gabe, proszę. - Zamknij się! - Uderzył znowu i już nie przestawał jej bić. Nadia starała się mu uciec, ale złapał ją za włosy. Podniosła ręce, żeby osłonić twarz i głowę, a on walił ją niemiłosiernie. Kiedy udało się jej wyrwać, gonił ją po domu, przewracając meble, zrzucając naczynia i wazony na podłogę, wreszcie zapędził ją w róg, skąd nie miała ucieczki. Nadia skuliła się na podłodze, a on ją kopał i bił, aż przestała odczuwać ból. Łkała i błagała, żeby przestał - była pewna, że chce ją zabić. Nie wiedziała nawet, kiedy przestał, aż usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi i zobaczyła, że jest sama. Przez długi czas siedziała skulona w kącie, cicho płacząc, posiniaczona i obolała od stóp do głowy. Kiedy nadszedł wieczór, Nadia umierała z przerażenia myśląc, co będzie, kiedy Gabe wróci do domu. Zabarykadowała się w sypialni i siedziała tam, czekając na niego, czując, jak każda kość i mięsień w jej ciele pulsują bólem. Ale Gabe nie wrócił ani tej nocy, ani następnego dnia, ani przez wiele kolejnych dni. Stopniowo Nadia przestawała bać się jego powrotu, a zaczynała się bać, że on w ogóle nie wróci. Piątego dnia skończyły się skąpe zapasy żywności w domu. Pozwoliła, żeby minął jeszcze jeden dzień, powtarzając sobie, że Gabe wróci na pewno. Jego ubrania, wiele jego papierów i książek było nadal tutaj. Jeszcze jeden dzień spędziła bez jedzenia, pewna, że ktoś z jej rodziny wstąpi dowiedzieć się, dlaczego nie była w kościele ani nie przyszła do rodziców. Ale nikt jej nie odwiedził. Wreszcie przyznała się sama przed sobą, że nie może dłużej czekać bezczynnie. Większość siniaków na twarzy zbladła na tyle, że można je było ukryć pod kilkoma warstwami pudru, chociaż dwa czy trzy paskudne ślady zdołała jedynie trochę stonować. Płaszcz, rękawiczki i długa spódnica ukrywały resztę. Droga do miasta wydawała się jej niezwykle długa i męcząca. Idąc ostrożnie po zgniłych deskach chodnika, Nadia zbliżała się do biura Gabe'a Alaska 417 pełna strachu. Przed drzwiami zawahała się i o mało nie wróciła. Nie mogła zapomnieć, że właśnie tutaj zobaczyła go po raz pierwszy. Zbierając się na odwagę otworzyła drzwi i weszła do środka. Na pierwszy rzut oka biuro wyglądało na opuszczone. Wydawało się, że spełniły się jej najgorsze obawy i on naprawdę odszedł. - Gabe? - zawołała nieśmiało. Nic. Potem usłyszała trzask i przekleństwa dochodzące z pokoju na zapleczu. Skuliła się, ale już było za późno na ucieczkę, bo Gabe ukazał się w drzwiach. Jego niechlujny wygląd zaszokował ją. Od kilku dni się nie golił. Miał ciemne sińce pod oczami, jego garnitur był pognieciony i poplamiony, a jasne włosy rozczochrane. Blady i wychudzony miał wygląd kogoś, kogo spotkała tragedia. - Co tu robisz? - Jego głos był pełen gniewu i goryczy, ale Nadia usłyszała w nim również ból. - Martwiłam się o ciebie - odpowiedziała z wahaniem. - To się nie martw - powiedział z gniewem. - Nie chcę, żeby jakaś squaw martwiła się o mnie. Zniszczyłaś wszystko, a teraz wynoś się! - Powinnam ci była powiedzieć. Teraz to rozumiem. Nie powinnam ukrywać tego przed tobą, ale łatwiej mi było uwierzyć, że już o tym wiesz, więc byłam cicho. I to było złe. To dlatego, że tak bardzo cię kochałam. Bałam się ciebie stracić. Rozumiem, że jesteś zły. Masz do tego pełne prawo. Należało mi się to wszystko i jeszcze więcej. Proszę cię, daj mi szansę na naprawienie zła, które ci wyrządziłam - błagała. - Pozwól mi okazać, jak jest mi przykro. Proszę, Gabe, chcę, żebyś wrócił do domu. - Do domu - do czego? Do ciebie? - wykrzywił drwiąco usta. - To jest twój dom. - W głębi duszy Nadia wiedziała, że zniszczyła całą miłość, jaką on dla niej odczuwał. To nie ona mogła być powodem jego powrotu. Jedyną nadzieją było apelowanie do niego jako do posiadacza. Gdyby wrócił, to może po jakimś czasie, całkowicie mu oddana, zyskałaby jego poważanie i część uczucia, którym kiedyś ją obdarzał. - Wynoś się! Zejdź mi z oczu! - groźnie podszedł do niej. Nadia instynktownie cofnęła się do drzwi. - Zrobię wszystko, co będziesz chciał - wyszeptała schylając głowę i mrugając powiekami, by powstrzymać gorące łzy, które paliły jej oczy. Szła ulicą trzymając schyloną głowę, żeby nikt nie zobaczył jej twarzy 418 Janet Dailey spod ronda kapelusika. Czuła się źle i oddychała głęboko, żeby przemóc ogarniającą ją słabość. Teraz, kiedy Gabe jej nie chciał, miała tylko jedno miejsce na ziemi. Nadia ruszyła w stronę domu rodziców. Zastała zamknięte drzwi i znowu zebrało się jej na płacz. Zastukała głośno, zaczekała i znowu zastukała. Za trzecim razem usłyszała wreszcie kroki. Otworzyła jej młodsza siostra. r - Powinnaś być w szkole. - Nadia nie chciała, żeby Ewa była obecna przy rozmowie z ojcem. - Papa prosił, żebym została w domu i opiekowała się mamą. - Ewa przekrzywiła głowę i przyglądała się jej intensywnie. - Co się stało z twoją twarzą? Nadia zawahała się, ale nie mogła się zdobyć, żeby powiedzieć Ewie prawdę. - Upadłam. - Przeszła obok niej. - Gdzie jest papa? - W salonie. Znowu się zawahała. Nie będzie łatwo przyznać się ojcu, że jej małżeństwo rozpadło się i to z jej winy. Dotknęła bolesnego miejsca na grubo upudrowanej twarzy przewidując wściekłość ojca, kiedy zobaczy, jak Gabe ją potraktował. Musiała jednak przekonać ojca, że wina za to wszystko leży po jej stronie. Ewa poszła za nią do salonu. Lew siedział zgarbiony w fotelu przy kominku, patrząc pustym wzrokiem na tlącą się kłodę. Twarz jego nie była już opuchnięta, a sińce zbladły. Nadia stanęła, czekając, aż ją zauważy, ale on w ogóle nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. - Kiedy nie jest z mamą, to zawsze tak tu siedzi - powiedziała Ewa. - Idź zobaczyć, co robi mama, ja chcę z nim porozmawiać na osobności. - Nie miała potrzeby zniżać głosu. Do ojca nic nie docierało. - Ona nie chce, żebym była w jej pokoju. Nie chce, żebym na nią patrzyła. Dlaczego ona taka jest, Nadiu? - Nie teraz, proszę cię, Ewo - błagała bliska załamania. Trzymała się siłą woli. - Wszyscy tak mówią - wymamrotała Ewa wychodząc z salonu. Nadia podeszła z wolna do ojca. Stała tak kilka chwil, ale on nie odrywał wzroku od gasnącego ognia. - Dzień dobry, papo. Poruszył się niby zbudzony z głębokiego snu. Spojrzał na nią pustym Alaska 419 wzrokiem, jakby jej nie poznając. Upadła na kolana i złapała go za rękę, czując się znowu bezradnym dzieckiem. - Nadia. - Lekko pogładził ją po policzku, przeciągając palcem po czerwonej szramie. - Moje dzieciątko. - Musiałam przyjść, papo. Nagle zgiął się, ukrył twarz w dłoniach i zatrząsł od szlochu. - Co ja zrobiłem? - powtarzał w kółko - to wszystko moja wina. Nadia myślała początkowo, że mówi o jej tragicznym położeniu. - Nie, to nieprawda, papo. - Nie mogła pozwolić, aby oskarżał się o niepowodzenie jej małżeństwa, ani o to, że jest pobita. Ojciec nie mógł się dowiedzieć, że Gabe to zrobił. - Moja wina. - Podniósł głowę, łzy spływały mu po policzkach, mocno zaciskał ręce. - Nie powinniśmy byli tutaj zostać. Trzeba było wyjechać z innymi. Wtedy nic by się nie zdarzyło. Twoja matka byłaby... - głos mu się załamał w głośnym szlochu. Zdziwiona Nadia zdała sobie sprawę, że on w ogóle nie zauważył jej siniaków. Był zbyt pogrążony w swoim żalu i poczuciu winy. - Nie płacz papo - błagała. Zrobił wysiłek, aby się uspokoić, wciągając głośno powietrze i ocierając łzy. Wychylił się do przodu, oparł łokcie na udach, schylił głowę, a dłonie złożył jak do modlitwy. - Wiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale sumienie nie daje mi spokoju. - Mocno zacisnął powieki. - Najważniejsza odpowiedzialność mężczyzny to jego rodzina, jego żona i dzieci, a ja postawiłem obowiązki względem ojca na pierwszym miejscu. Wszystkich was naraziłem na niebezpieczeństwo pozostając tutaj i patrz, co się stało. Twoja mama nigdy tego nie mówiła, ale ja wiem, że chciała stąd wyjechać. Teraz... - Znowu dusiły go łzy. Widząc, jak jest umęczony, Nadia nie chciała potęgować jego poczucia winy. To tylko sprawiłoby mu więcej bólu, gdyby teraz powiedziała o mężu. - Papo, nie wolno ci tego robić. Jestem pewna, że mama nie oskarża cię o to, co się stało. - Widziałaś się z nią dzisiaj? - Jeszcze nie - przyznała. Ruch jego głowy wyrażał całkowitą bezradność. - Nie wiem, co robić. Próbowałem. Prosiłem ojca Hermana, żeby ją 420 Janet Dailey odwiedził, ale nie chce się z nim modlić. Nawet nie chce pocałować krzyża. Nie mogę pracować. Ona wpada w panikę, kiedy wychodzę z domu. - Papo. - Ewa stanęła w drzwiach. - Zaniosłam mamie rosół, ale nie chce jeść. - Musi jeść. - Kiedy ojciec wstawał z krzesła, Nadia podparła go, żeby nie upadł. - Ja do niej pójdę. - Ledwo stała na nogach, osłabiona z głodu. Na twarzy ojca widać było wdzięczność, kiedy wychodziła z pokoju. Zanim doszła do sypialni rodziców, poczuła zapach rosołu z kury i jej pusty żołądek zareagował gwałtownymi skurczami. W sypialni wzrok jej padł najpierw na miskę bulionu stojącą na stoliku przy łóżku. Ślina wypełniła jej usta, więc zwilżyła wargi i silnie je zacisnęła. Z wysiłkiem odwróciła wzrok od zupy i spojrzała na matkę. Drastyczne zmiany w jej wyglądzie zszokowały Nadię. Oczy miała wpadnięte i podkrążone z powodu bezsenności. Żółtawosiwe włosy, które miała zawsze porządnie splecione w koronę, były zmierzwione i rozrzucone na wszystkie strony. Niegdyś silne i zwinne dłonie wyraźnie drżały, kiedy wbijała je w brzeg kołdry. - Mamo? - Nadia odniosła wrażenie, że patrzy na obłąkaną. Aila Tarakanowa spoglądała na Nadię z przestrachem. - Gdzie jest Lew? - wyszeptała. Wpadła w panikę. - Gdzie jest Lew Wasiliewicz? Lew! - Papa odpoczywa - starała się wytłumaczyć córka, ale zagłuszyły ją oszalałe krzyki matki. Pomimo protestów Nadii wstała z łóżka. Nadia była zbyt obolała i słaba, żeby ją zatrzymać. W tym momencie drzwi otworzyły się i matka wpadła w ramiona ojca. Trzymał ją, cicho mrucząc uspokajające słowa, a Nadia stała bezradnie obok. Potem zaprowadził ją z powrotem do łóżka i otulił kołdrą jak dziecko. - Przykro mi, papo - wymamrotała. - Nie mogłam jej zatrzymać. - Nic się nie stało. - Wyglądał okropnie mizernie, kiedy usiadł na brzegu łóżka i zaczął karmić matkę łyżką. Kiedy mieszał zupę w misce, po pokoju rozszedł się wspaniały zapach. - Proszę cię papo, ja to zrobię - szybko powiedziała Nadia. - Ty musisz odpocząć. Zawahał się, potem odstawił miskę i z czułością pogłaskał nerwowo poruszającą się dłoń żony. Alaska 421 - Nadia zostanie z tobą, Aila, ale ja będę w pokoju obok. Nie odejdę stąd, obiecuję ci. Chociaż matka była zaniepokojona jego odejściem, wydawało się, że zrozumiała, co do niej mówił. Nadia zdjęła płaszcz i zajęła miejsce ojca na brzegu łóżka. Ręka drżała jej lekko, kiedy trzymała miskę i wdychała ten cudowny aromat. Podała matce pierwszą łyżkę, ale przy następnej ona odwróciła głowę. - Czy za gorąca? - Nadia chciała tylko spróbować troszkę bulionu, czy nie jest za gorący, ale zupa była tak pyszna, że zjadła całą łyżkę. - Nie jest za gorąca, mamo. Jest akurat dobra. Spróbuj. - Ale matka nie odwracała głowy. - Proszę, mamo, podzielimy się. Ty trochę zjesz, potem ja - nalegała Nadia. Kiedy matka znowu odmówiła, Nadia sama wypiła łyżkę zupy. Nigdy przedtem nie jadła niczego tak wspaniałego. Nie musiała wcale udawać cmokania wargami i dawać innych oznak zadowolenia. - To jest takie dobre, mamo. Tylko spróbuj. - Starała się wmusić w matkę trochę zupy, ale jej usta były zaciśnięte i trochę cennego bulionu spłynęło po brodzie. Nadia połknęła bulion i z tej łyżki. Zanim się zorientowała, zostało tylko trochę zupy na dnie. Matka i tak by tego nie zjadła - próbowała się usprawiedliwić. Po raz pierwszy od trzech dni miała jedzenie w ustach. - Pozwól mamo, wyszczotkuję ci włosy - powiedziała Nadia. Niewątpliwie czesanie matki przekraczało możliwości jej ojca i siostry, inaczej - czego Nadia była pewna - nie zostawiliby jej włosów w takim stanie. - Każdy czuje się lepiej, kiedy dobrze wygląda. - Ale kiedy dotknęła głowy matki, ona odsunęła się i skuliła w łóżku. - Nic ci nie zrobię mamo. Chcę cię tylko uczesać. - Nie. - Matka zaczęła szlochać, krzyczeć, w końcu przycisnęła ręce do głowy, jak gdyby ją chroniąc. Nadia starała się ją uspokoić, ale nie dawało to rezultatów. Gdy ojciec wpadł do pokoju, zwróciła się do niego zmieszana. - Ja tylko chciałam ją uczesać. Po kilku minutach, kiedy zapanował spokój, wytłumaczył Nadii przyczynę gwałtownej reakcji matki. - Ona nie pozwala nikomu dotknąć włosów. Myślę, że... oni byli zafascynowani jej jasnymi włosami. Trzy dni temu złapałem ją na tym, jak usiłowała sobie obciąć włosy nożyczkami. Musieliśmy usunąć wszystkie ostre przedmioty. 422 Janet Dailey Nadia patrzyła na leżącą w łóżku matkę, trzymającą kurczowo podaną przez ojca Biblię. - Nie można jej denerwować. Najlepiej będzie, jak już pójdziesz - powiedział. - Możesz ją odwiedzić innego dnia. Może wtedy będzie się lepiej czuła. Usiadł na krawędzi łóżka i głaskał rękę Aili, mrucząc coś uspokajającym tonem. Nadia chciała krzyknąć, żeby spojrzał na nią - na jej sińce pod maską pudru, żeby usłyszał, że mąż jej nie chce, ale on zapomniał już ojej istnieniu. Poruszając się na zdrętwiałych nogach zabrała z łóżka płaszcz, rękawiczki i kapelusz i wyszła z pokoju. Już nie miała dokąd iść, tylko do własnego domu. Było tam wilgotno i zimno, ogień na kominku dawno wygasł. Kiedy kłody rozpaliły się na nowo, usiadła w bujanym fotelu, gdzie tak często siadywała obserwując Gabe'a pracującego przy stole. Ogarnęło ją uczucie bezgranicznej samotności. Siedziała z zaciśniętymi rękami, nagle przerażona myślą, że będzie sama przez resztę życia. Nie obchodziło jej, jak źle Gabe będzie ją traktował, jeśli wróci. Przecież sama sprowadziła to nieszczęście nie mówiąc mu prawdy. Chociaż nie zrobiła tego umyślnie, ale jednak go oszukała. Czy może mieć pretensję do niego, że tak zareagował? Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Gabe. Opanowało ją uczucie ulgi. Chwyciła poręcze fotela bojąc się poruszyć i odezwać, bo może on nie wrócił na stałe. - Co tu robisz? - spojrzał na nią ze złością. - Dokąd mogłabym pójść? - Nie chciała się przyznać, że dom jej ojca jest dla niej zamknięty. - Jestem twoją żoną. Tu jest moje miejsce. Nie odzywał się przez długi czas. Wstrzymywała oddech, przerażona, że odejdzie. Ale on kopniakiem zamknął drzwi. Podskoczyła na ten łoskot. - Zrób mi coś do zjedzenia. - Chętnie bym ci coś przygotowała, ale nic nie ma w domu. Zawahał się, potem sięgnął do kieszeni i rzucił kilka monet w jej kierunku. - Idź, kup coś i pospiesz się - zanim sprzedam cię jakiemuś żołnierzowi. Ф .Dar „Double Eagle" zapchany był niebiesko odzianymi żołnierzami z miejskiego garnizonu, ich ochrypłe głosy zagłuszały ciche dźwięki pianina. Dym wypełniał pomieszczenie błękitną mgłaj na podłodze poustawiano spluwaczki. Raz po raz żołnierze strzelali w nie żółtym sokiem żutego tytoniu. Dan Kelly stał obrócony plecami do lady, opierając się o nią jednym łokciem i wpatrując smutnym wzrokiem w zaszronione okna. Tylko środki szyb były przezroczyste, ale i one przesłonięte były kłębami pary z gorącego pomieszczenia baru, tak że nie widać było nawet padających płatków śniegu. Nadeszła zima okrywając góry śnieżną pokrywą i odsuwając na następny sezon marzenia o wyprawie w poszukiwaniu złota. - Kelly! - ktoś walnął go w plecy w geście pozdrowienia. Uderzenie to prawie wytrąciło mu kufel piwa z ręki, ale Kelly zdołał go utrzymać. Piwa zawsze było niewiele, cały jego transport docierał do Sitki ze Stanów. - Co, u diabła, tak tu sam stoisz? Wyglądasz jak półtora nieszczęścia. Chodź do nas! Nate Wheeler zataczał się przed nim, mrugając zamglonymi alkoholem oczami. - Postawię ci piwo. Ja, Gus i Corky od przeszło dwóch miesięcy mamy te najbardziej gówniane godziny warty; wszystko przez to, że zabawiliśmy się trochę z żółtowłosą Metyską. Dziś też się gdzieś wybierzemy. Nieprawda chłopcy? Kelly spojrzał na dwóch gburów stojących za Wheelerem, którzy przytakiwali mu chórem. 424 Janet Dailey - Kiedy indziej. - Obrócił się i oparł o bar. Ale Wheeler nie zwrócił uwagi na odmowę. - Hej, barman, piwo dla mojego przyjaciela. - Rzucił pieniądze na ladę i wypchnął innego żołnierza, żeby stanąć koło Kelly'ego. - Nie widziałem cię nie wiem od jak dawna. Spytałbym, gdzieś się chował, ale myślę, że wiem - zachichotał i popatrzył na swoich dwóch kolesiów. - Widzieliście kiedy takiego smutnego faceta w sobotni wieczór? Chyba nie znalazł tej dużej żyły, której stale szuka? - Jeszcze nie - przyznał Kelly. - Ale ona tam jest. Po dwóch latach przemierzania dzikich okolic w palącym słońcu lub w potokach deszczu, płucząc piasek ze strumieni górskich i odłupując próbki rudy z występów skalnych, znalazł dość śladów złota, żeby nabrać przekonania o istniejącej gdzieś dużej żyle. - Czego on szuka? Złota? - Żołnierz, na którego wołali Corky, uwiesił się na ramieniu Wheelera. - Ja wiem, gdzie tego jest pełno. Srebro też. Mnóstwo tego. - Gdzie? - spytał pogardliwie Kelly, a Corky zaczął chichotać i nachylił się, żeby zdradzić swoją tajemnicę. - Tutaj. Miałeś je pod nosem cały czas - śmiał się radośnie. - Założę się, że stoimy w odległości nie większej od tego miejsca niż sto jardów. - Tak. Pewnie w czyimś sejfie - szydził Kelly, pociągnął piwa i wytarł górną wargę. - Nie. Leży na wierzchu. - Jak to się stało, że go nie podniosłeś? - spytał złośliwie Wheeler. - Bo jest tego więcej, niż jeden człowiek może unieść. - Gówno prawda - parsknął Kelly. - Mogę to udowodnić. Aila Tarakanowa przesuwała niespokojnie głowę na poduszce, jęcząc pod gorącym ciężarem, który ją przytłaczał. Starając się gwałtownie uwolnić, wyrzuciła rękę na zewnątrz. Poczuła przeciąg i obudziła się zlana zimnym potem. Pamiętała jeszcze ten koszmarny sen i słyszała swoje własne krzyki. Włożyła pięść do ust, nie zdając sobie sprawy, że wcale nie krzyczy, tylko cicho jęczy. Leżała bez ruchu, rozglądając się niespokojnie po ciemnym pokoju Alaska 425 i nasłuchując najlżejszego dźwięku, bojąc się, że wyskoczą nagle z ciemności. Ale słyszała tylko swój własny oddech. Zastanawiała się, czy oni już poszli. Łzy spływały jej po policzkach, kiedy przyciskała mocniej Biblię do piersi. Jej ogarnięty paniką umysł nie odróżniał już złych snów od rzeczywistości. Znowu trwoga złapała ją w swoje szpony. Wołając cicho męża zsunęła się ostrożnie z łóżka, coraz bardziej przerażona. Prześliznęła się w ciemnościach do salonu. - Lew - zaszlochała cichutko, chociaż w jej uszach ten dźwięk zabrzmiał głośno. Zobaczyła, że leży nieruchomo na sofie, tak jak go pozostawili tamtej nocy. Nagle usłyszała hałas z zewnątrz i obróciła się do frontowych drzwi, w panice, że oni wracają. Zdjęta grozą dopadła tylnego wyjścia i uciekła z domu biegnąc w zaśnieżoną noc, bosymi stopami po śniegu, nie czując zimna. Pewna, że ją gonią, zaczęła szukać kryjówki. Domy nie były bezpieczne. Oni włamali się do jej domu. - Gdzie? - łkała załamana, trzymając Biblię przy piersiach obiema rękami. Zobaczyła wieże soboru, rysujące się na tle latarni morskiej umieszczonej na szczycie Zamku Baranowa. Będzie bezpieczna w domu bożym. Ruszyła w tym kierunku, ślizgając się na rozmiękłym śniegu. Kiedy dobiegła do stopni soboru, czuła, że płuca jej pękają, a serce wali tak mocno, że zagłusza wszystko wokół. Potykając się i czepiając rękami wspinała się po schodach, jednocześnie mocno przytrzymując Biblię. Z ledwością otworzyła jedno skrzydło ciężkich, podwójnych drzwi i zataczając się weszła do kościelnego sanktuarium. Płomyk świecy migotał przy ołtarzu. Szła ku niemu, a łzy ulgi przesłaniały jej oczy, bose stopy poruszały się bezszelestnie. Potem zauważyła postać w pelerynie przy ołtarzu i gwałtownie zatrzymała się, myśląc, że to kapłan. Ogarnęło ją przemożne uczucie wstydu i obawa konfrontacji z duchownym. Ale jej nie zauważył. Rzuciła szybkie spojrzenie na boczną kapliczkę i zaczęła skradać się w jej kierunku. Nagle z prawej strony rozległ się ochrypły szept po angielsku: - No, który to z was, cholerni głupcy, zapomniał sprawdzić, czy drzwi są zamknięte. Corky, ty wchodziłeś ostatni. Idź i zamknij drzwi, zanim zauważy to ktoś z zewnątrz. - A kto, u czorta, to zobaczy? - Świszczący głos dobiegł od strony ołtarza. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś przychodził modlić się w środku nocy. Hej, 426 Janet Dailey Kelly podejdź i popatrz na te kielichy, czy cokolwiek, u diabła, to jest. Założę się, że są z prawdziwego srebra. A nie mówiłem wam, że te graty po prostu tu leżą. Następna postać przesunęła się w ciemności. Aila zauważyła jeszcze czwartą. Tam było czterech mężczyzn - czterech Amerykanów. Żaden z nich nie miał na sobie księżej sutanny, tylko wojskowe peleryny. Zorientowała się, że to żołnierze, i wciągnęła głęboko powietrze ze strachu. - Co to było? Podnieśli świecę do góry. Światło padło na nią, patrzyła w przerażeniu na żołnierza z wiechą włosów koloru słomy, widoczną spod czapki. On był jednym z nich! Jednym z mężczyzn, którzy ją zgwałcili! Jak on mógł tu się dostać przed nią? Przejechała palcami po swoich rozczochranych włosach. - Patrzcie na tę starą zwariowaną czarownicę! - Żołnierz trzymający świecę postąpił krok do przodu. Ten ruch zerwał tamy strachu, który ją porażał. Nie, pomyślała, już jej tego więcej nie zrobią - nie w cerkwi! Obróciła się i pobiegła do drzwi. - Zatrzymajcie ją! - jeden z nich krzyknął. Aila wrzasnęła słysząc ciężki stukot butów za sobą. - Zostawcie ją. Zabierajmy co trzeba i wychodźmy stąd! - krzyknął inny. Ale dźwięk kroków nie ustawał. - Hej, pani! Zaczekaj - usłyszała cichy, ochrypły głos. - Nie można tędy wychodzić. Dan Kelly zobaczył wyraz paniki na jej twarzy, kiedy wybiegała przez otwarte drzwi. Widział kiedyś podobny wyraz na twarzy żony osadnika, której Indianie zamordowali i okaleczyli męża, a potem zabawiali się z mą. Zaczął ją gonić. Na szczycie schodów soboru zatrzymał się i spojrzał na ulicę spodziewając się, że ona pobiegnie środkiem alarmując żołnierzy w barach i barakach oraz wartowników. Ale ulica była pusta, z wyjątkiem kilku pijanych i paru prostytutek, Tlinkitek z Ranche. Nikt nie interesował się cerkwią. Jeden okrzyk tej starej kobiety pewnie nie zwrócił niczyjej uwagi. W tym mieście, w nocy, kobiety krzyczały często, mając ku temu powód czy też bez powodu. Dostrzegł jakiś ruch z boku. Obrócił się i zobaczył podobną do zjawy postać trzymającą się blisko budynków ulicy po lewej stronie. Zbiegł ze schodów, mrucząc do siebie. - Gdzie ona u diabła idzie? Tam nie ma nic poza cieśniną. Alaska 427 Kiedy budynki przerzedziły się, na chwilę stracił ją z oczu, biel jej długiej koszuli i jasnych rozczochranych włosów wtapiała się w tło leżącego dokoła śniegu. Ale ona zostawiała ślady stóp w świeżym śniegu. Kelly gonił ją dużymi susami, chwytając małymi rykami mroźne powietrze palące mu płuca. Stara kobieta nagle wyrosła przed jego oczami. Po chwili zorientował się, że to czarne tło wody uwydatniało jej bladą sylwetkę. Znaleźli się na brzegu cieśniny. Woda zagrodziła drogę dalszej panicznej ucieczce. Zatrzymała się z wahaniem, rzucając dzikie spojrzenia na lewo i prawo. Ponieważ nie skorzystała z żadnej okazji, żeby znaleźć schronienie wśród ludzi, Kelly wątpił, żeby skręciła w prawo, ku głównej części miasta. Zwalniając kroku skierował się więc na lewo, odcinając kobiecie drogę. Wydawała się przerażona, widząc, jak jest blisko. - Niech pani nie biegnie - zawołał do niej łagodnie, starając się opanować jej strach. Dół koszuli miała oblepiony śniegiem. Kiedy cofała się przed nim, zastanawiał się, jak mogła wytrzymać w śniegu po kostki, bez butów, ale ona wydawała się nie zauważać zimna. Nawet się nie trzęsła, chociaż ręce miała złożone przed sobą, jakby coś chroniła. - W porządku, proszę pani. Nic pani nie zrobię. Niech się pani nie boi. Mówił łagodnie i delikatnie, mając nadzieję, że jeśli ona nie rozumie po angielsku, to chociaż ton jego głosu zrobi na niej wrażenie, ale cofała się za każdym jego krokiem, zbliżając się do brzegu cieśniny, cały czas kręcąc powoli głową w jakiejś cichej odmowie. Zatrzymała się przy oblodzonym brzegu. Kelly odprężył się i uśmiechnął, będąc pewnym, że teraz go wysłucha, nie mając już gdzie się cofnąć. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc cały czas cichym, kojącym głosem, powtarzając wielokrotnie te same zwroty. - W porządku proszę pani. Niech się pani nie boi. Nic pani nie zrobię. Nie reagując na jego słowa obróciła się i wbiegła do wody. Kelly krzyknął i zaczął biec za nią, ale zatrzymał się myśląc, że ona też stanie, jeśli nie będzie jej gonił. Brnęła jednak przed siebie i tylko coraz głębsza woda i ciężar mokrej koszuli zwalniały jej kroki. Nagle pośliznęła się i znikła pod powierzchnią. Zanim Kelly zdążył się zbliżyć, już wydostała się z wody i znowu uciekała przed nim. Woda wlewała mu się do butów jak ciekły lód. W tej temperaturze nie przeżyje się dłużej niż trzy minuty, pomyślał Kelly i zatrzymał się. Stara wariatka była w odległości trzydziestu stóp przed nim. Zdał sobie sprawę, że 428 Janet Dailey w stanie paniki zaczęłaby z nim walkę, nawet gdyby udało mu się do niej dotrzeć. Było bardzo prawdopodobne, że oboje utonęliby. Czując ucisk w żołądku, Kelly wycofywał się w kierunku brzegu. Słyszał jej przerażony oddech, ale nie wołała o pomoc. Już prawie stracił ją z oczu. Jego mokre stopy były bez czucia. Biała plama na czarnym morzu zniknęła nagle. Jedynym dźwiękiem było ciche chlupotanie wody o brzeg i odległe odgłosy miasta. Kelly odwrócił się i poszedł wolno w kierunku baraków. Ominął cerkiew, w której zostali jego kumple, żeby dalej ją grabić. Nie wiedział, czy im się udało, i właściwie nic go to nie obchodziło. Ciało Aili Tarakanowej zostało wyrzucone na brzeg następnego dnia. Znalazł je zrozpaczony mąż, który rozpoczął poszukiwania przed świtem, kiedy zorientował się, że nie ma jej w domu. Mało kto zwrócił uwagę na tę śmierć. Wszyscy byli poruszeni grabieżą w Soborze Świętego Michaiła. Kradzież została wcześnie zauważona, bo złoczyńcy zostawili ślady w świeżym śniegu, które doprowadziły do ich ujęcia i odzyskania zrabowanych przedmiotów. Ponieważ nadal nie było cywilnego sądu, który mógłby ukarać winnych, mieszkańcy miasta musieli zwrócić się do generała Davisa. Doszedł on do wniosku, że tym razem żołnierze posunęli się jednak za daleko. Szeregowcy Nathan Wheeler, William „Corky" Travers i August „Gus" Miles zostali wyrzuceni ze służby i odesłani do Stanów pierwszym wojskowym transportem. Kelly był jednym ze strażników, wyznaczonych do odprowadzenia tych trzech mężczyzn, ubranych teraz w nie dopasowane stroje cywilne, na pokład statku płynącego do kraju. Żaden z nich nie wydał go. Nie brał zresztą aktywnego udziału w rabunku, jedynie wszedł do soboru razem z nimi. Byli bardzo zadowoleni. W porządku, wykopano ich z wojska, ale również wykopano ich z tego przez Boga zapomnianego północnego lądu, zwanego Alaską. Te szczęśliwe bydlaki płynęły do domu. Większość żołnierzy patrzyła na nich z zazdrością, z wyjątkiem Kelly'ego. Kobieta, która umarła tamtej nocy, była tą samą, za której zgwałcenie jego kumple siedzieli w areszcie. To tłumaczyło jej przerażenie. W jakiś sposób to oni ją zabili. On również miał udział w jej śmierci. To, że była starą Rosjanką półkrwi, nie uspokajało jego sumienia. Alaska 429 Spojrzał na łańcuch pokrytych śniegiem gór wyrastających u brzegów wyspy. Ich widok przywodził myśli o złocie. Kelly nie miał zamiaru opuszczać tego kraju, dopóki nie znajdzie kruszcu. Może, jak nadejdzie wiosna, rozejrzy się po rejonie Silver Bay. Dopiero zaczęła się zima, a on już oczekiwał wiosennych roztopów i widoku skał, które odkryje odwilż. Myśl o złocie zawsze pomagała mu zapomnieć o kłopotach. Jjyło to typowe niezbyt zimne styczniowe popołudnie. Promienie słońca stojącego nisko na zachodzie różowiły stożek góry Edgecumbe i prześwietlały pasma mgły, która zakrywała cieśninę Sitka. Ewa obejmowała dwiema rękami torbę z książkami szkolnymi i Biblię matki. Nosiła ją zawsze ze sobą, chociaż woda morska zamazała drak i posklejała kartki. Ten największy skarb matki, szczególnie podczas ostatnich miesięcy życia, należał teraz do Ewy. Na rogu ulicy stała grupa żołnierzy. Zwolniła kroku licząc na to, że zaraz odejdą, ale stali nadal. Wyglądali jak włóczędzy, brudni i śmierdzący. Przechodząc koło nich Ewa trzymała oczy wbite w ziemię. Trzęsła się wewnętrznie z wściekłości płynącej ze strachu i nienawiści. - Nosi spódnice. To chyba dziewczyna. - Ale brzydka jak cholera. Łzy paliły jej oczy. Chciała wykrzyczeć swoją złość i nienawiść, ale bała się tych ludzi. Zaczęła uciekać, a ich okropny, szyderczy śmiech biegł za nią. Nie zwolniła, aż znalazła się przy domu, do którego wcale nie miała ochoty wchodzić. Nienawidziła również domu. Od czasu kiedy matka się utopiła, zamieszkała w nim śmierć, ojciec czekał tam na nią. Chociaż nie miała jeszcze dziesięciu lat, starała się być gospodynią - gotowała, sprzątała i opiekowała się ojcem. Ale posiłki, które z takim trudem i tak umiejętnie przygotowywała, przeważnie wracały nietknięte. Nawet kiedy zmieniał koszulę, nie zauważał jak starannie ją wyprasowała. Nic - łącznie z nią -już go nie obchodziło. Nie chciała i nie lubiła wracać do domu, chociaż dziadek zawsze okazywał jej zrozumienie. Ewa nie była dziś w nastroju do słuchania jego zapewnień, że ojciec wydobędzie się z rozpaczy. Zdawało się, że nikt nie rozumie, jak bardzo tęskniła za matką - nikt poza jej siostrą. Przypomniała sobie, jak przytulała ją i płakała, kiedy była u niej ostatnim razem. To było dwa 430 Janet Dailey tygodnie temu, przed tym jak Nadia pośliznęła się na lodzie i złamała rękę. Ewa postanowiła odwiedzić siostrę i zobaczyć, czy u niej wszystko w porządku. Frontowe drzwi domu nie były zamknięte, więc weszła bez stukania. Natychmiast usłyszała zbliżające się od strony kuchni kroki. Za chwilę ukazała się Nadia, z lewą ręką na temblaku i wyrazem napięcia na twarzy. - Ewa. - W głosie jej była ulga, kiedy nerwowo wycierała prawą rękę o fartuch. - Myślałam, że to Gabe wrócił do domu wcześniej. Co cię tu przywiodło? Czy idziesz prosto ze szkoły? - Spojrzała nerwowo na drzwi i znów na Ewę. - Chodźmy do kuchni. Właśnie zaczęłam robić Micz. To ciasto ma być niespodzianką dla Gabe'a. Ruszyła do kuchni, nie patrząc, czy siostra idzie za nią. Przy tym zalewie pytań Ewa nie wiedziała, na co najpierw odpowiedzieć. Nie była nawet pewna, czy Nadię w ogóle interesują jej odpowiedzi. - Nie miałam ochoty iść do domu, więc pomyślałam, żeby wstąpić i odwiedzić cię. - Położyła worek z książkami na stole, gdzie Nadia zgromadziła wszystkie produkty potrzebne do upieczenia rosyjskiej świątecznej babki. - Jak się czuje papa? - Nadia dodała mąki do dużej glinianej miski, gdzie były już jajka, masło, cukier z wanilią i gałką muszkatołową. Wzięła łyżkę, żeby to wszystko wymieszać, niezręcznie trzymając naczynie lewą ręką. - Bez zmian. - Ewa opadła na krzesło. - Po prostu siedzi i rzadko się odzywa. - Ciężko przeżywa śmierć mamy. - Po zagęszczeniu ciasta mąką Nadia dodała po filiżance orzechów i rodzynków. - Wiedziałam, że tak będzie. Ewa obserwowała, jak Nadia miesza wszystkie składniki drewnianą łyżką. - Nienawidzę go. To stwierdzenie wywołało zamierzony efekt. Siostra wreszcie zwróciła na nią uwagę. - Ewo! Jak możesz mówić takie rzeczy? - To jego wina, że mama nie żyje. On sam to mówi. Nie powinien dopuścić, aby ci żołnierze ją skrzywdzili. Powinien zostać w pokoju i nie zostawiać jej samej. Nie wystraszyłaby się i nie wybiegła z domu, gdyby był przy niej. - To nie jest w porządku, Ewo. On zrobił wszystko, co należało. Nie mógł siedzieć przy niej cały czas. On też potrzebował odpoczynku. Alaska 431 - Mógł poprosić mnie, żebym przy niej siedziała, jeśli chciał spać. - Przecież wiesz, że mama chciała mieć tylko papę przy sobie. - Nadia wzięła łyżkę i zaczęła znowu mieszać ciasto. - To, co stało się z mamą, nie było jego winą i nie chcę więcej słyszeć takich rzeczy od ciebie. - Po przyjściu Amerykanów powinniśmy wyjechać z wujkiem Stanisławem, jak mówił papa. - Włożyła palec do ciasta, kiedy Nadia dodawała mąki, i oblizała go. - Może powinniśmy. To niespodziewane stwierdzenie zaskoczyło Ewę. Przedtem siostra zawsze odrzucała takie sugestie, mówiąc, że gdyby wyjechali, to ona nie poślubiłaby Gabe'a. - Ale nie wyjechaliśmy z wujkiem Stanisławem ani z ciotką Anastazją, więc nie ma o czym mówić. - Głos Nadii załamywał się. - Powinnaś zrozumieć, że nie można zmienić przeszłości. Gdybyśmy mogli, to wiele rzeczy zrobilibyśmy inaczej. - Co byś zmieniła? - Ewa zawsze myślała, że jej piękna starsza siostra ma wszystko, czego tylko zapragnie. Zawsze była najbardziej lubiana, może tylko dziadek był tu wyjątkiem. Była ulubioną córką, ulubioną bratanicą, ulubioną kuzynką - ulubionym wszystkim. Chodziła na bale i koncerty w pałacu gubernatora po przybyciu księżniczki Marii. Poślubiła przystojnego i ważnego Amerykanina. Nikt nigdy nie wyśmiewał się z niej, z jej powierzchowności, nikt jej nie przezywał. Nigdy nie cierpiała tortur, jakie przechodziła Ewa z powodu braku otaczającej ją sympatii. Nadia zawahała się przed odpowiedzią. - Zmieniłabym to, co stało się tej nocy, kiedy włamali się żołnierze. Ewa zastanawiała się nad tym przez chwilę, potem wolno skinęła głową. - To wtedy wszystko się zepsuło. Po tamtej nocy wszystko się zmieniło, prawda? - Tak. Wszystko. - Nienawidzę ich - powiedziała z przekonaniem. - Kogo? - Żołnierzy. - Nienawidziła ich za to, co zrobili z jej rodzicami, i za to, jak się czuła, słysząc ich obrażliwe uwagi. Nienawidziła wszystkich żołnierzy. - Powinni zapłacić za to, co zrobili. A Gabe? Nie może sprawić, żeby ich ukarano? 432 Janet Dailey - On... on nic nie może zrobić. - Nadia dodała ostatnią porcję mąki i starała się połączyć ją z gęstniejącym coraz szybciej ciastem. - Mógłby spróbować. Mógłby porozmawiać z generałem i... - Nie! - Ta sugestia w widoczny sposób sprawiła jej przykrość, chociaż starała się to ukryć. - Powiedziałam ci, że on nie może nic zrobić. Proszę cię, nie rozmawiajmy o tym i jemu też nic nie mów. - Jakbym miała mu powiedzieć? - wymamrotała Ewa, - Ja go prawie nie widuję. Czy rzeczywiście był tak zapracowany, że nie mógł przyjść na pogrzeb mamy? - Miał ważne rzeczy do załatwienia. To wytłumaczenie nie było dla Ewy przekonujące. - Nigdy też nie odwiedza papy. - Jest bardzo zajęty. Ewa zauważyła grymas bólu na twarzy siostry, kiedy nagle miska z ciastem obróciła się i uderzyła ją w złamaną rękę. - Może chcesz, żebym ja to zrobiła? - zaproponowała. - Tak. Dziękuję ci. - Nadia chętnie zostawiła miskę i odeszła od stołu, delikatnie podtrzymując rękę na temblaku. - To zadziwiające, jak trudno wykonywać proste czynności, kiedy ma się tylko jedną sprawną rękę. - To na pewno cię boli. - Ewa zostawiła łyżkę i zaczęła miesić ciasto palcami. - Czasami, ale już jest lepiej. - Jej uśmiech był trochę sztuczny. - Weźmiesz trochę kulicza do domu dla papy. - On nie będzie tego jadł - odpowiedziała Ewa z ponurą miną. - W ogóle rzadko teraz coś je. Bez względu na to, co przygotuję. - To się z czasem zmieni. Wróci mu apetyt. - Nie. Nie zmieni się. Jego już nic nie obchodzi. Gdybym nie wróciła do domu dziś na noc, nie zauważyłby tego. - Nie wierzysz w to, co mówisz, prawda? - Tak. Wierzę. Mama nie chciała, żebym była w jej pokoju. Teraz papy nie obchodzi, czy jestem w domu, czy nie. - Obchodzi go. Może tego nie okazuje, ale to tylko dlatego, że teraz tak bardzo brakuje mu mamy. Ale gdyby wiedział... że to ci sprawia ból... gdyby wiedział... - Czy ty płaczesz, Nadiu? - zauważyła łzy w jej oczach. - To tylko dlatego, że trochę boli mnie ręka. - Odwróciła się, żeby Ewa nie mogła widzieć jej twarzy. Alaska 433 Od strony frontowego pokoju dobiegł dźwięk otwieranych drzwi i ciężkie męskie kroki. Ewa zmarszczyła brwi widząc przerażenie na twarzy Nadii, która odwróciła się i podeszła do stołu. - Ja to skończę. - Odsunęła miskę od oblepionych ciastem palców Ewy. - Lepiej idź do domu, zanim papa zacznie się o ciebie martwić. - Kto to wszedł? - Ewa nie rozumiała, dlaczego Nadia nagle odsyłają do domu. - Czy to Gabe? - Tak. - Nadia zniżyła głos do szeptu i prosiła gorączkowo. - Proszę cię, zrób tak jak mówię i idź. Nie zapomnij swoich książek. - Ale... - Ewa nic nie rozumiała. - Babo! Gdzie do cholery jesteś? Zdziwiona złością brzmiącą w tym pytaniu, Ewa skierowała się do drzwi, ale w tym samym momencie ukazał się w nich mąż siostry. Jego twarz miała groźny wyraz, a oczy były zwężone. - Co ona tu robi? - Spojrzał z wściekłością na Ewę. - Wstąpiła po drodze ze szkoły - odpowiedziała pospiesznie Nadia. - Właśnie wychodziła. - Czy przeszkodziłem wam w czymś? - Jego oczy nabrały podejrzliwego wyrazu. - Założę się, że nie spodziewałaś się mnie tak wcześnie w domu. - Nie byłam pewna, o której przyjdziesz. - Nadia starała się mówić spokojnie, ale Ewa słyszała drżenie w jej głosie. Przysunęła się ostrożnie do stołu, żeby zabrać torbę z książkami. - Wiem jak bardzo lubisz kulicz. Chciałam ci zrobić niespodziankę. - Teraz rozumiem. - Spojrzał na puszki z mąką i cukrem stojące na stole. - Przygotowujesz mi niespodziankę. Ciekaw jestem, czy zostałoby coś dla mnie, gdybym przyszedł później do domu, czy nie dałabyś wszystkiego tej swojej rodzinie mieszańców? To właśnie o to chodziło, prawda? Dajesz im jedzenie za moimi plecami. Dlatego nigdy nie ma w tym domu cukru, mąki ani niczego do jedzenia! - Nie! Ja to robiłam dla ciebie, Gabe. - Kłamiesz! - Jednym ruchem ręki zrzucił wszystko ze stołu. Ewa aż podskoczyła słysząc łoskot misek, puszek, filiżanek, patelni spadających na podłogę. Usłyszała okrzyk przerażenia siostry i obróciła się patrząc szeroko otwartymi oczami, jak Gabe rzucił się na Nadię i złapał ją za nadgarstek złamanej ręki. - Nie bij mnie. Proszę cię, nie bij mnie - łkała siostra. 434 Janet Dailey Uderzył ją mocno w twarz, potem znowu przyciągnął do siebie, szarpiąc za nadgarstek. - Nie kłam, ty suko. - Nie bij mojej siostry. - Ewa rzuciła się usiłując oderwać jego dłoń od złamanej ręki Nadii. - Puść ją! Nie zauważyła odchylonej ręki. Poczuła potworny ból w głowie, a siła uderzenia odrzuciła ją na bok. Upadła na podłogę, zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć. - Ewa! - Słyszała głos siostry, jakby z oddali. Stopniowo ból umiejscawiał się po jednej stronie głowy, ale Ewa czuła teraz bezwład w całym ciele. - Moja ręka! - Złamię ci ją znowu, jeśli mi nie powiesz prawdy. - Groźba Gabe'a powoli dochodziła do świadomości Ewy. Usiadła. - Miałaś zamiar dać jej ten kulicz, prawda? - Miałam zamiar... posłać jedną babkę do domu... dla papy. - Jej odpowiedź przerywało łkanie. - Tylko jedną, Gabe. - Ciekaw jestem, czy tylko jedną. Ewa usłyszała następne uderzenie, którego siła posłała jej siostrę na podłogę. Upadła na złamaną rękę i głośno płakała. Chciała do niej podejść, ale stał tam Gabe. Bała się następnego ciosu, gdyby znowu usiłowała interweniować. Czuła wciąż potworny ból w głowie. Nadia leżała skulona na podłodze, osłaniając złamaną rękę, jej ciałem wstrząsał cichy szloch. Ewie też chciało się płakać, ale jeszcze bardziej bała się wybuchu gniewu Gabe'a, gdyby w ten sposób zwróciła na siebie jego uwagę. - Ostrzegałem, co się stanie, jeśli znowu skłamiesz. Może teraz zapamiętasz to sobie. - Wyszedł z pokoju, rozgniatając nogami kawałki rozbitej miski. Przytulona do ściany Ewa nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała trzaśnięcia frontowych drzwi. Kiedy usiłowała wstać, zakręciło jej się w głowie. Delikatnie dotknęła obolałego miejsca. Jej palce natrafiły na guz wielkości gęsiego jaja. Kiedy minął zawrót głowy, ostrożnie przeszła przez zaśmieconą podłogę, podeszła do siostry i pomogła jej usiąść, opierając ją plecami o ścianę. Twarz Nadii była trupio blada z silnie odznaczającą się czerwoną, spuchniętą plamą, w miejscu, gdzie Gabe ją uderzył. Ewa patrzyła na nią z troską i zauważyła, jak Nadia podtrzymuje temblak złamanej ręki. - Pójdę po dziadka. Alaska 435 - Nie - zawołała Nadia stłumionym głosem. - Nie wolno ci... mówić o tym. - Ale przecież jesteś pobita. - Nic mi nie będzie. - Wolno otworzyła oczy, wzięła Ewę za rękę i lekko ją uścisnęła. Ewa zaczęła płakać na widok bólu malującego się na twarzy siostry. Łzy spływały jej po policzkach i czuła się zupełnie bezradna. - On ciebie uderzył. - Widziała to na własne oczy, ale nic nie rozumiała. - To była moja wina. Nie powinnam była kłamać. Ja... Ewo lepiej już idź. On może wrócić. - Chodź ze mną. Nie chcę, żeby on znowu zrobił ci krzywdę. - Nie mogę iść. Papa... - znowu zawiesiła głos. - To jest mój dom. On jest moim mężem. - Ale on ciebie bije. - Nagle Ewa przypomniała sobie, że ostatnio widywała ślady pobicia na ciele siostry. Spojrzała na temblak i skojarzyła nagle fakty. - Nie upadłaś na lodzie. To on złamał ci rękę, prawda? - Tak - przyznała Nadia ze spuszczoną głową. - Rozzłościłam go. - Ewa nie mogła sobie wyobrazić niczego, co mogło spowodować taką okropną karę. Patrzyła bezmyślnie na drzwi, za którymi zniknął Gabe. Stale pamiętała o tym, jak żołnierze skrzywdzili matkę i jakie okrutne uwagi robili o niej samej. Teraz Nadię pobił jej własny mąż. Ewa trzęsła się z gniewu i bezsilności. ф Ledwie minął rok od daty utonięcia żony, a Lew Tarakanow też już nie żył. Niektórzy mówili, że to z powodu złamanego serca. Ale jego córka Ewa traktowała tę śmierć jako akt poddania się rozpaczy i nienawidziła go za to. Ona go przecież potrzebowała. Jej gnębiona i poniewierana siostra też go potrzebowała. Aleje porzucił i nigdy nie będzie mogła mu tego wybaczyć. Jej dziadek i siostra płakali na pogrzebie, ona nie uroniła ani jednej łzy. Wierzyciele przejęli dom wraz z całą zawartością i sprzedali go, aby pokryć długi ojca. Ani ona, ani siostra nie otrzymały nic. Nawet Gabe Blackwood był tym poruszony, ale nie było na to żadnej rady. Teoretycznie - konfiskata i sprzedaż posiadłości nie była legalna. Ponieważ jednak Alaska nie miała prawodawstwa cywilnego, nie było podstaw prawnych do egzekwowania testamentów czy spadków. Pozostawiona bez grosza Ewa przeniosła się do dziadka, przynosząc ze sobą tylko kilka sztuk ubrania i Biblię matki. Życie toczyło się nadal. Zdarzały się jeszcze wieczory, kiedy nie budziły Ewy wrzaski pijanych żołnierzy z garnizonu. Wydawało się, że dziadek potrzebuje teraz mało snu, ponieważ spędzał większą część nocy na czuwaniu ze swoją starą strzelbą na kolanach. W latach 1871 i 1872 niewiele się zmieniło, poza tym, że zamiast kupców, którzy przedtem opuszczali Sitkę, wypływał stąd teraz stały strumień zniechęconych i rozczarowanych rodzin. Trochę poszukiwaczy złota zajęło ich miejsce, zwabionych na wyspę odkryciem złotodajnego kwarcu w rejonie Silver Bay. Ale górnicy nie byli w stanie podnieść upadającej gospodarki. Po wytopieniu rudy zwykle starczało im złota tylko na to, żeby dalej opłacać wypożyczone narzędzia. Alaska 437 Z braku przepisów żaden właściciel działki nie miał zalegalizowanego tytułu własności. Znalezione do tej pory złoto pochodziło z twardych skał, konieczny był pokaźny kapitał, aby rozpocząć wydobycie i sprowadzić maszyny do kruszenia rudy. Inwestorzy byli bardzo ostrożni, zarówno ze względu na niemożność otrzymania tytułu własności kopalni, jak i na koszt wydobywania złota z prawie niedostępnych terenów, dokąd cały sprzęt musiał być dostarczony drogą morską. Jednak poszukiwacze, zwabieni dużą zawartością złota w pokładach kwarcu, przemierzali góry z nadzieją znalezienia tej wymarzonej żyły czystego złota, która mogłaby otworzyć sakiewki skąpych inwestorów. Schodzili do Sitki po zapasy żywności oraz żeby się wyszumieć po tygodniach, a czasami miesiącach spędzonych samotnie w górach. Za każdym razem, kiedy Ewa wychodziła z domu dziadka, widziała pijaka zataczającego się po ulicy, a to żołnierza, a to Kołosza albo górnika. Wyjście za próg zawsze narażało ją na ich prześmiewcze okrzyki i obraźliwe uwagi. Kiedy wiosną 1873 roku szkoła została zamknięta z powodu braku pieniędzy na opłacenie nauczyciela, Ewa była zadowolona, gdyż dzięki temu skończyła się jej codzienna „karna ścieżka obelg". Jej nienawiść do żołnierzy obejmowała teraz wszystkich mężczyzn, z wyjątkiem starego dziadka i kapłana. Kiedy osiągnęła wiek dojrzewania, poznała znaczenie słowa „spółkowanie". Narażona na towarzystwo żołnierzy, górników i prostytutek, którzy byli bywalcami barów, z wolna zaczęła pojmować to, co żołnierze zrobili z jej matką. Nie mogła sobie nic gorszego wyobrazić. Sama myśl o tym napełniała ją obrzydzeniem i wzmagała nienawiść do mężczyzn. Była zadowolona, że nie ma blond włosów matki, które tak fascynowały żołnierzy. Jej starsza siostra, Nadia, była blondynką i Ewa widziała sińce, którymi regularnie obdarowywał ją mąż. Cieszyła się, że ma na twarzy pełno pryszczy, za szerokie usta, za pełne wargi i za blisko osadzone oczy. Nie miała nic przeciwko temu, że wołano na nią „żaba" i zostawiano w spokoju. Uroda była przekleństwem, a ona miała szczęście, że nie była nim naznaczona. Kiedyś, późnego wiosennego wieczoru, Ewa leżała w łóżku obserwując magiczny balet, jaki zorza polarna odtwarzała na niebie przed jej oknem. Migotanie niebieskich i zielonych barw przypomniało jej brokatową suknię balową Nadii - suknię, którą jej mąż porwał na kawałki podczas ostatniej awantury. Falujące turkusowe światełka zamieniały się w jej oczach w rozdarty 438 Janet Dailey na strzępy brokat. Odwróciła się od tego widoku i patrzyła na swój ciemny pokój, przedkładając jego pustą czerń nad dzikie piękno na zewnątrz. Kiedy usłyszała słaby odgłos kroków na schodkach, zesztywniała ze strachu. Dziadek był już w domu. Przed chwilą słyszała, jak poruszał się po saloniku. Żołnierze. To na pewno byli oni. Nikt inny nie skradałby się z tyłu domu. Wiedząc, że słuch dziadka nie jest tak dobry jak niegdyś, wstała z łóżka, włożyła szlafrok i pobiegła, aby go ostrzec. - Dziadku. - Cicho podeszła do krzesła, na którym drzemał, i łagodnie potrząsnęła go za ramię. Zaskoczony, głośno westchnął i natychmiast się rozbudził. - Co się stało? - Słyszałam coś za domem - szepnęła. - Myślę, że tam ktoś jest. Wtedy oboje usłyszeli jakieś dźwięki przy drzwiach. Dziadek wstał z krzesła, trzymając oburącz swoją długą strzelbę. Ruszył w kierunku drzwi kuchennych. - Co tam jest? - zapytał swoją nieudolną angielszczyzną. - Mów albo strzelam. - To ja - ktoś odpowiedział po rosyjsku. - Dymitr Stanisławowicz. Otwórz drzwi. Ewa przebiegła obok dziadka i odsunęła sztabę -jeszcze nie otrząsnęła się ze strachu, w jaki wprawił ją kuzyn. - Dlaczego skradasz się tu w środku nocy? - Zapomniała, że Dymitr zwykle przychodził o tej porze i że nie widzieli go już od miesięcy. - Myśleliśmy, że to żołnierze chcą się włamać do domu. Dziadek mógłby cię zastrzelić. To głupio, Dymitrze Stanisławowiczu, tak przychodzić po nocy. Powinien do ciebie strzelić, żebyś miał nauczkę. - Czy to tak wita rodzina mężczyznę, który wraca do domu? - Skąd mogliśmy wiedzieć, że to ty? - Poczuła zapach alkoholu i odsunęła się od niego. Dziadek zapalił lampę. Jej światło oświetliło kuzyna w marynarskim stroju. - Nie wiedziałem, że twój statek jest w porcie i nie spodziewałem się ciebie - powiedział dziadek, po czym ruchem ręki wskazał na stół i krzesło. - Siadaj. - Zapomniałem wysłać zawiadomienie. - Kiedy Dymitr podchodził nonszalanckim krokiem do krzesła, zauważył starą strzelbę opartą o ścianę. - Gdybyś z tego wystrzelił, to nie wiem, który z nas bardziej by ucierpiał. Pozwól, że kupię ci nową strzelbę, dziadku. __ Alaska 439 - Wiem, jak używać tej strzelby. Wystarczy mi. - Oparł ręce na stole i powoli siadał na krześle, zdradzając tymi ostrożnymi ruchami, jak bardzo jest już stary. - Powinniśmy napić się piatnadcat' kapliej, aby uczcić twój szczęśliwy powrót. Ewo Lwowna, przynieś nam szklanki i butelkę wódki z kredensu. Gdyby dziadek zapytał, to Ewa mogłaby mu powiedzieć, że kuzyn już czcił swój powrót. Ale „piętnaście kropli", co oznaczało połowę dużej szklanki, było rosyjskim zwyczajem powitania wszystkich, którzy przychodzili do domu. Wzięła wódkę i szklanki z kredensu i podała je dziadkowi. Zauważyła, jak trzęsła mu się ręka, kiedy nalewał dużą porcję alkoholu do szklanek i zorientowała się, że przybycie Dymitra wstrząsnęło nim. Ewa zawsze widziała w dziadku silnego i odważnego opiekuna, ale teraz zobaczyła słabego, starego człowieka. Siedzący obok niego Dymitr wyglądał przy nim niesłychanie silnie i witalnie. Dymitr również zauważył jego osłabienie. - Wyglądasz na zmęczonego, dziadku. Powinieneś teraz być w łóżku i mocno spać. - Nie jest mądrze spać zbyt mocno. - Rzucił okiem na Ewę, potem podniósł szklankę i pociągnął łyk wódki. - Teraz, kiedy znowu jesteś w domu, może będzie mi trochę łatwiej odpoczywać - powiedział i znowu podniósł szklankę do ust. Od kiedy Ewa przeprowadziła się do dziadka, on zawsze przesiadywał nocami. Nigdy przeciwko temu nie protestowała, ponieważ czuła się bezpieczna, wiedziała, że on jest zawsze na straży. Nagle zdała sobie sprawę, że dziadek nie czuwa z powodu troski o własne bezpieczeństwo. Robi to, aby ją chronić. Czuła się winna. Zrozumiała, że chociaż dziadek jest stary i zmęczony, poświęca swój odpoczynek, a może nawet życie dla jej bezpieczeństwa i dla jej dobra. Ojciec przed śmiercią też czuwał nocami. Żal po śmierci matki i wyrzuty sumienia nie pozwalały mu spać. Nie myślał wcale o tym, żeby chronić Ewę od złego. Swoim przykładem dziadek pokazał jej prawdziwe znaczenie oddania i odpowiedzialności rodzinnej. Jeszcze wyraźniej dostrzegła, jak samolubny był ojciec. Stanęła za krzesłem dziadka, głęboko poruszona jego ofiarnością. - Lepiej odpoczywaj, kiedy masz ku temu okazję - powiedział Dymitr - nie będę tutaj długo. 440 Janet Dailey - Niedługo znowu wypływasz? Ewa usłyszała nutę żalu w głosie dziadka, ale to nie zrobiło żadnego wrażenia na Dymitrze, który kiwnął potakująco głową i powiedział: - Colby zamyka swój bar i przenosi się do Fortu Wrangla nad rzeką Stikin. To będzie również mój port. Mówił tak niefrasobliwym tonem, że Ewa przez moment nie mogła uwierzyć, że tak daleko odjeżdża. Potem zobaczyła pochylone ramiona dziadka i już wiedziała, że to prawda. - To już nie będziesz tu wracał. - Ile razy dziadek mówił tym beznamiętnym głosem, oznaczało, że coś go głęboko dotknęło. Ewa zobaczyła teraz, jak bardzo liczył na Dymitra. - Może od czasu do czasu przypłynę z transportem alkoholu. - Dymitr wzruszył ramionami. Ewa zacisnęła palce na poręczy krzesła. - Jak możesz tak po prostu odjechać i zostawić nas tutaj samych? Czy cię nic nie obchodzi, co się z nami stanie? - Spokojnie Ewo - chciał ją uciszyć dziadek. - Dymitr jest nawigatorem. W ten sposób zarabia na życie. - On zarabia na życie szmuglując alkohol dla Amerykanów i kłusując dla nich na wydry i foki. Nawet już przestał handlować z Kołoszami. - Wszyscy myśleli, że jest za mała i w niczym się nie orientuje, ale ona wiedziała swoje. - To jego sprawa, nie nasza - skarcił ją łagodnie dziadek. - On pracuje dla tego Ryana Colby'ego od tak dawna, że stał się taki sam jak Amerykanie. - Ewa była zła i nie dała się uciszyć. - Myśli tylko o robieniu pieniędzy i nie obchodzi go los rodziny. Dziadek się starzeje, Dymitrze. On ciebie tutaj potrzebuje. Kiedy chwyciła dziadka za ramię, poklepał jej rękę. - Damy sobie radę - jak to do tej pory robiliśmy. I nie jesteśmy sami. Nadia jest tutaj. - Uśmiechnął się blado do jej kuzyna. - Nie zwracaj na nią uwagi. Łatwo było zauważyć, że Dymitr wolał wierzyć temu, co mówił dziadek. Uwierzył, bo był egoistą, to pozwalało mu robić, co chciał. Porzucał ich jak jej ojciec. A jeśli chodzi o pomoc ze strony Nadii... Wydawało się, że jedynie Ewa rozumie sytuację. - Jest późno, Ewo. - Wilk serdecznie ścisnął jej rękę. - Musisz się wyspać. Alaska 441 - A ty dziadku? - Dymitr i ja nie skończyliśmy jeszcze naszej wódki. Niechętnie zostawiła ich samych. Szkło z rozbitej na ulicy butelki whisky lśniło w południowym słońcu, kiedy Gabe Blackwood wyszedł ze swojego biura. Zatrzymał się i bezwiednie oblizał wargi, tęskniąc do smaku trunku, który był w tej butelce. Spojrzał na swoje prawie puste biuro. Nie było tam już nic wartościowego do sprzedania. W zeszłym miesiącu oddał do lombardu książki prawnicze. W kraju bezprawia nie były mu już do niczego potrzebne. Nie mógł sprzedać nawet tego budynku. Nikt nie chciał go kupić. Z prawie pustej ulicy dobiegło walenie młotków. Był to teraz rzadki dźwięk w mieście, które kiedyś mogło pochwalić się blisko dwoma tysiącami mieszkańców, a obecnie liczyło najwyżej czterystu, nie licząc Indian, których Gabe nigdy nie brał pod uwagę. Zawahał się, potem zamknął drzwi biura i poszedł zobaczyć, co to miało znaczyć. Grupa robotników pracowała przed barem „Double Eagle". Gabe zatrzymał się zdziwiony, kiedy zobaczył, że zdejmują duży szyld. Słyszał plotki, że Ryan Colby wynosi się z Sitki, ale im nie wierzył. Jak widać mylił się. Zauważył Ryana stojącego z boku, w czarnej marynarce i brokatowej kamizelce, żującego długie cygaro. - Więc naprawdę się wynosisz? - spytał Gabe. - Tak. - Ryan poruszył ustami, nie wyjmując z nich cygara. - Słyszałem, że szczury pierwsze opuszczają tonący statek. - Gabe nie cierpiał bardzo wielu rzeczy, które były związane z postacią Ryana Colby'ego. Najważniejszą z nich była świadomość, że Ryan od początku wiedział, że ożenił się z Metyską. Ryan zaśmiał się, wyjął cygaro z ust, cały czas patrząc na robotników ostrożnie zdejmujących szyld. - Wolę być szczurem niż szlachetnym głupcem, który tonie razem ze statkiem. - Dlaczego myślisz, że tonie? - spytał Gabe. - Jak się rozejrzysz dokoła, to co widzisz? Pełno budynków zabitych deskami albo pustych. Na pewno to zauważyłeś. - Wojsko nadal tu rządzi. Twoimi stałymi klientami są żołnierze, dlaczego miałoby cię martwić, że kilku porządnych ludzi opuściło miasto? 442 Janet Dailey - Kilku? O wiele więcej niż kilku. Trzy lata temu w tym mieście były trzydzieści cztery prostytutki. Założę się, że teraz nie ma nawet osiemnastu. To miasto umiera. - Może tylko pozbywamy się śmieci. Kąciki ust Ryana podniosły się drwiąco, kiedy w zamyśleniu patrzył na Gabe'a. - Kiedy odbyło się ostatnie zebranie twojej rady miejskiej? - Gabe zacisnął mocno wargi. - Ponieważ wydaje się, że zapomniałeś, to przypomnę ci - nie było spotkania od lutego. Czemu miałoby ono służyć? Nikt nie płaci podatków. Miasto nie ma pieniędzy. Szkoła jest zamknięta. Wszystko się skończyło. Kiedy jeden z robotników zbyt szybko puścił linę, szyld walnął bokiem w ziemię. Był bardzo ciężki. Duża złota dwudziestodolarówka, którą Ryan kazał kiedyś wyrzeźbić, dodawała mu wagi. Przechylał się teraz niebezpiecznie do przodu, naciągając liny, które go podtrzymywały. - Uważajcie z tym szyldem! - ostro krzyknął Ryan. - Co masz zamiar z nim zrobić? - Gabe spojrzał na zaprzężoną w konia platformę czekającą na ulicy. - Mam zamiar zabrać go ze sobą i powiesić nad moim nowym barem w mieście Wrangel. - Wrangel? - Odpowiedź Ryana zaskoczyła go. Spodziewał się, że Ryan jedzie do San Francisco. - To jest następna placówka wojskowa. Taka sama jak Sitka. - Jest taka sama w lecie, ale kiedy przyjdzie jesień, zapełnia się górnikami znad jeziora Dease i gór Cassiar z Brytyjskiej Kolumbii. Nie mogą pracować na swoich działkach w zimie, więc wydają złoto w Forcie Wrangel. To miasto wchodzi w okres prosperity. - Zawsze idziesz tam, gdzie można łatwo zdobyć pieniądze, prawda Colby? Interesuje cię tylko, ile pieniędzy możesz wycisnąć z miasta, a nie co możesz tam zbudować. - Przyjechałem zrobić pieniądze. - Uśmiech Ryana był zimny. - Właśnie to robię. A co z tobą, Gabe? Jesteś prawnikiem w kraju, gdzie nie ma prawa. Dlaczego u diabła tu siedzisz? Gabe patrzył na elegancką marynarkę Ryana, jego koszulę z dobrego materiału i drogie cygaro w ręku. Jego własne ubranie było stare i bardzo zniszczone. Pieniądze brzęczały w kieszeniach Ryana, a Gabe nie miał nawet Alaska 443 dwóch monet, które mogłyby zabrzęczeć. Nie miał pieniędzy na opłacenie podróży statkiem do Stanów. Ledwo mógł wyskrobać tyle, żeby utrzymać się przy życiu. Do diabła, nie miał nawet na drinka, którego tak potrzebował. Ale duma nie pozwalała mu się do tego przyznać. Tak jak to miasto - był kompletnym bankrutem. - To się zmieni. Wcześniej czy później Kongres będzie musiał dać Alasce prawo do samostanowienia. - Powrócił do swojej zwykłej retoryki, ale przez wielokrotne powtarzanie brzmiała ona pusto, nawet w jego uszach. - Cholernie dużo czasu upłynie, zanim to nastąpi. - Ryan patrzył, jak robotnicy ładują szyld na platformę. - Teraz, kiedy Kompania Handlowa Alaski uzyskała monopol na uchatki na wyspach Pribyłowa, w Waszyngtonie powstało potężne lobby. Nie pozwolą na sformowanie żadnego lokalnego rządu, który mógłby opodatkować ich zyski z futer. Wyjdą ze skóry, aby zastopować każdą próbę utworzenia takiego rządu. Gabe wiedział, że to jest prawda. Alaskę zostawiono samą sobie. Niewielu Amerykanów zdawało sobie sprawę, jak ogromne było to terytorium. A finansiści chronili swoje zyski przez powielanie obrazu Alaski jako gigantycznego lodowca, na którym nie uda się zamieszkać na stałe żadnemu białemu człowiekowi. Zyskiwali posłuch u zwykłych ludzi. Gabe przeklinał ich głupotę oraz to, że byli głusi na głos prawdy, jego głos. Nic się nie zmienia, skonstatował z goryczą. Kiedyś myślał, że coś się da zrobić na Alasce. Była nowa i dziewicza, idealne miejsce do zbudowania lepszej demokracji. Ale nie brał pod uwagę interesów ludzi z zewnątrz, którzy nigdy na to nie pozwolą. To oni mieli pieniądze, władzę i wpływy. Przywiązano wreszcie ciężki szyld do platformy, woźnica cmoknął na konie i machnął batem. Kiedy wóz zrównał się z nimi, Ryan zatrzymał go. - Pojadę z wami na nabrzeże. - Podszedł do platformy i wdrapał się na siedzenie obok woźnicy, potem spojrzał na Gabe'a. - Powinieneś posłuchać mojej rady, Blackwood. Starałem ci się wytłumaczyć, żebyś zarabiał pieniądze, kiedy nadarza się okazja. Teraz będziesz miał szczęście, jeśli wyciśniesz choć dolara z tego miasta - chyba że znajdziesz żyłę złota - dodał i zaśmiał się wkładając cygaro do ust. Dał znak woźnicy, żeby ruszał. - Hej, ruszajcie się - uderzył lejcami po zadach końskich. Platforma przetoczyła się obok Gabe'a, brzęczały łańcuchy, stukały podkute kopyta, a ostatnie słowa Ryana odbijały się echem w jego uszach. Myślał o tym, co stracił. Nawet gdyby mógł kiedyś wykonywać swój zawód na 444 Janet Dailey Alasce, nigdy już nie zrealizowałby żadnego ze swoich marzeń. Nadia, ze swoją indiańską krwią, zniszczyła mu wszystkie plany. Nikt nie mianuje męża sąuaw gubernatorem terytorium. Zrujnowała go swoimi kłamstwami i sztuczkami. Stracił wszelkie szanse. Miał wiele okazji яоЬіепіа pieniędzy - mógłby być tak bogaty jak Colby, może bogatszy - ale ich nie wykorzystał. Teraz był bez grosza, złapany w pułapkę tego śmierdzącego miasta i przykuty łańcuchem do kobiety, na którą nie mógł patrzeć. Był głupcem. Przysiągł sobie, że w ten czy w inny sposób zdobędzie pieniądze, żeby się stąd wydostać i uwolnić od niej. Sitka Maj 1877 rob г rzez brudne okna saloniku Nadia obserwowała zbliżającego się męża. Nerwowo oblizała suche wargi, ale dzisiaj była bardziej podniecona niż przestraszona jego powrotem. Chwiał się trochę na ścieżce. Ostatnio pracował tak ciężko, żeby móc zapewnić im utrzymanie, że czasami sięgał do kieliszka. Mężczyźni pili. Zawsze pili i zawsze będą pili. Jeśli Gabe pił teraz więcej niż w początkach ich małżeństwa, to dlatego - usprawiedliwiała go Nadia - że miał do tego powody. Ostatnie lata przyniosły mu tylko rozczarowanie. Nic mu nie wychodziło. Próbował szukać złota, ale udało mu się znaleźć tylko, tak tutaj zwane, „złoto głupca". Dostał od kilku górników udział w działkach w zamian za przyszłe usługi prawnicze przy wydawaniu koncesji. Tymczasem rząd amerykański nic w tym kierunku nie zrobił. Kiedy usiłował sprzedać swoje udziały, nikt ich nie chciał kupić. Wtedy opuściła go energia, popadł prawie w desperację. Pewnej zimy usiłował grać w karty, spędzał noce przy stołach gry w jednym z barów przy ulicy Lincolna. Początkowo wygrywał, ale szczęście szybko się od niego odwróciło. Przed końcem zimy sprzedał wszystko, co mieli w domu wartościowego, począwszy od srebrnej tacy, którą Nadia dostała od dziadka w prezencie ślubnym, a skończywszy na jej małej kolekcji pozłacanych jajek wielkanocnych - wszystko po to, aby odzyskać, co stracił. Ale to również przepadło. W zeszłym roku usiłował sprzedawać towary Kołoszom w zamian za futra, będąc przekonany, że dzięki swojej wyjątkowej inteligencji osiągnie duży 446 Janet Dailey zysk. Oferował tanie towary za wartościowe futra, ale to właśnie on został przechytrzony - za duże ilości swojego towaru dostawał zamiast skór wydry i lisa skóry mniej wartościowych zwierząt, ufarbowane i rozciągnięte dla zmylenia niedoświadczonego oka. Zawsze winił Nadię za wszystkie swoje niepowodzenia i szukał pociechy w taniej butelce rumu lub jeszcze tańszym hoochinoo. Tyle jego wysiłków poszło na marne, że Nadia rozumiała ten gniew i rozgoryczenie, rozumiała, dlaczego rzucał się na nią z pięściami. Siniaki, które nosiła na ciele, były dla niej dowodem, że dzieli jego cierpienie. Stały upadek Sitki jeszcze pogarszał tę sytuację. Ludzie wyjeżdżali masowo, a to niegdyś tętniące życiem miasto zamieniało się w pustynię. Mniej niż dwa tuziny rodzin pozostało na miejscu, gdzie niegdyś mieszkały ich setki. Wojsko jeszcze pełniło swą służbę, ale krążyły plotki, że żołnierze też wkrótce odjadą. Nikt nie był pewien, w jakim kierunku potoczą się wtedy zmiany. Jednak Gabe'a wcale to nie interesowało. Nerwy Nadii napięte były do ostateczności, kiedy otworzyły się drzwi i Gabe przeszedł przez próg. Przycisnęła dłoń do brzucha, czując jego ledwo zauważalną wypukłość, przekonana że nowiny, jakie ma dla niego, sprawią mu przyjemność. Nie wyobrażała sobie, żeby jakikolwiek mężczyzna nie poczuł się szczęśliwy dowiedziawszy się, że po raz pierwszy w życiu ma zostać ojcem. Ona od dawna pragnęła dziecka i była pewna, że jeśli mu je da, to ono uzdrowi ich stosunki. Nie mogła pohamować radości. Gabe zauważył lekki uśmiech na jej wargach. - Co, do czorta, jest takiego zabawnego? - Nic. - Szybko opuściła oczy, wzięła jego płaszcz i kapelusz, którymi w nią cisnął i z pośpiechem umieściła rzeczy na wieszaku. - Gdzie jest ten wczorajszy dzbanek hoochal - W kuchni. Powiedziałeś, żeby go tam zostawić. - Wiem, co powiedziałem. - Poszedł za nią do kuchni i zobaczył dzbanek na stole. Zanim zdążył otworzyć usta, postawiła przed nim czystą, dużą szklankę. - Gabe, mam ci coś do powiedzenia - szepnęła, kiedy sięgał po dzbanek. - Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Gabe prychnął z niedowierzaniem. Od początku była tylko trucizną w jego Alaska 447 życiu. Wszystko zaczęło źle się układać od dnia, kiedy się z nią ożenił. Nalał sobie szklankę mocnego alkoholu do pełna. - Będziemy mieli dziecko, Gabe. - To oświadczenie zabrzmiało mu w głowie jak wystrzał. Patrzył na nią oniemiały. Ona będzie mieć dziecko. Jego dziecko. Był wstrząśnięty myślą, że jego potomek będzie miał indiańską krew w żyłach, oraz perspektywą posiadania indiańskiego syna, który mógłby go kiedyś zniszczyć. - Wiem, że jesteś zdumiony. Ja też byłam - powiedziała z drżącym uśmiechem. - Po tak długim czasie to się wreszcie zdarzyło. Mam tylko nadzieję, że jesteś tak samo szczęśliwy jak ja. - Pozbądź się tego. - Wypił alkohol duszkiem. -Co? - Słyszałaś, co mówiłem. Pozbądź się tego. - Gabe wziął dzbanek i nalał sobie następną porcję hooch. - Idź do jakiegoś znachora w Ranche, żeby ci dał naparu do wypicia. Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Po prostu pozbądź się tego. Nie chcę dziecka, które ma w sobie krew Indianina. - Nie! - Zakryła brzuch rękami z wyrazem przerażenia na twarzy. - Do cholery! Zrób, jak mówię! - Rozwścieczony jej odmową rzucił w nią szklanką. Schyliła się, a szklanka uderzyła w ścianę ponad jej głową, rozbijając się na kawałki i rozpryskując swoją zawartość na wszystkie strony. - Nie. Nie. Nie zrobię tego! - W takim razie wybiję to z ciebie! - Znalazł się przy niej jednym skokiem. Starała się uniknąć uderzenia, ale jego ręka trafiła ją w głowę. Uderzał z całej siły. Ciosy powaliły ją na piec kuchenny. Złapał ją za ramię, żeby obrócić i uderzyć znowu. W tym momencie zauważył, że Nadia trzyma w ręku dużą żelazną patelnię. Zanim się zorientował, poczuł potworny ból twarzy i głowy. Osunął się, głowa mu się chwiała, a białe plamy latały przed oczami. Usiłując otrząsnąć się po tym ciosie zobaczył, że Nadia wybiega kuchennymi drzwiami, więc zataczając się poszedł za nią. rvytmicznymi ruchami motyczki Ewa usuwała chwasty pomiędzy roślinami w warzywnym ogródku dziadka. Twarz miała ukrytą pod szerokim rondem kapelusika w kształcie szufelki do węgla. Nie myślała o niczym, kiedy 448 Janet Dailey pracowała w ogrodzie. Tu zapominała o swoich troskach, kłopotach i głębokich urazach, które już naznaczyły jej młode życie. Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Potem dźwięk ten powtórzył się. Prawie równocześnie usłyszała krzyk przerażenia - kobiecy krzyk. Ewa wyprostowała się i spojrzała w kierunku domu siostry. Ten głos był podobny do głosu Nadii. Zastanawiała się, czy Gabe bije ją znowu i nieświadomie zacisnęła silniej dłoń na kiju motyczki. Początkowo nie zauważyła kobiety biegnącej na tyłach opuszczonych domów, ponieważ rondo jej kapelusika ograniczało pole widzenia. Potem zobaczyła Nadię. Gabe Blackwood gonił jej siostrę. Nigdy przedtem Nadia nie uciekała przed nim. Ale przedtem nigdy nie była w ciąży, przypomniała sobie Ewa i rzuciła motyczkę biegnąc siostrze na pomoc. - Pomóż mi Ewo - łkała Nadia - on chce zabić moje dziecko. Widząc, że Gabe jest już blisko, Ewa złapała siostrę za rękę i popchnęła ją w kierunku kuchennych drzwi. - Szybko do domu! Biegła tuż za Nadią. Kiedy wpadła w drzwi, usłyszała tupot jego butów na pierwszym schodku. Nadia przebiegła przez kuchnię kierując się do frontowego pokoju. Ewa chciała zamknąć i zaryglować drzwi, ale nie zdążyła. Gabe pchał je od zewnątrz, podczas gdy ona wytężała wszystkie siły, żeby mu przeszkodzić. - Dziadku! - wrzasnęła. Gabe tak silnie pchnął drzwi, że Ewa nie wytrzymała ich naporu. Otworzyły się gwałtownie z taką siłą, że ją odrzuciły. Kiedy Gabe wpadł do domu z połową twarzy czerwoną i spuchniętą, Ewa szybko stanęła mu na drodze. - Nie! Zostaw ją. - Starała się go zatrzymać, ale odrzucił ją na bok z taką samą łatwością, z jaką otworzył drzwi. Kierował się do frontowego pokoju, goniąc Nadię. Ewa pobiegła za nim i dotarła do drzwi, kiedy dopadł jej siostrę. Nadia krzyczała z przerażenia, starając mu się wyrwać. To wszystko odbywało się zbyt szybko dla starego dziadka, który dopiero teraz wolno podnosił się z krzesła. - No! Co to jest? - spytał. Ale Gabe nie zwracał na niego uwagi bijąc Nadię po twarzy. - Już nigdy więcej ode mnie nie uciekniesz - zacharczał i podniósł rękę, żeby ją znowu uderzyć. Alaska 449 Ewa zobaczyła krew w kąciku ust siostry. - Nie! - krzyknęła, ale nogi miała jak wrośnięte w ziemię. Dziadek złapał Gabe'a z tyłu. Nie było łatwo go odepchnąć, był wysoki i ciężki. Gabe, zmuszony do puszczenia Nadii, obrócił się na widok nowego przeciwnika. - Trzymaj się od tego z daleka, stary człowieku! - wrzasnął, kiedy Wilk mocował się z nim, używając całej swojej siły. - Nie uderzysz mojej wnuczki w tym domu! - Zrobię, co mi się będzie podobało. Nagle usta dziadka otworzyły się w spazmie bólu i szoku. Złapał się za klatkę piersiową i szeroko otwartymi niebieskimi oczami patrzył prosząco na Ewę. Nie wiedziała, co się stało. Przecież Gabe go nie uderzył. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa i wolno osunął się na podłogę. Gabe stanął nad nim z wyrazem zdziwienia na twarzy. - Dziadku! - Widok dziadka leżącego nieruchomo na podłodze wyrwał ją z odrętwienia. Ewa podbiegła i uklękła, zdejmując szybkimi ruchami kapelusik z głowy. - Dziadku, co ci jest? - Dotknęła go, ale on nie poruszył się. Nadia przysunęła się do niej i dopiero wtedy do świadomości Ewy dotarło, że upadek dziadka powstrzymał Gabe'a. - Co się stało? - Nie wiem. - Ewa patrzyła zdumiona na dziadka nie widząc żadnej rany, chociaż jego usta zaczęły przybierać dziwny, niebieskawy kolor. Nadia przyłożyła rękę do nosa i ust leżącego. - On nie oddycha. - Szybko poszukała pulsu na szyi, potem spojrzała na Ewę. - Myślę, że on nie żyje. - Nie! - Ewa przycisnęła ucho do piersi dziadka i nasłuchiwała, starając się wychwycić najlżejszy dźwięk, ale Gabe wybrał właśnie ten moment, żeby odejść od leżącego, a odgłos jego kroków zagłuszył wszystko inne. Zatrzymał się i znowu w pokoju zapanowała cisza. Ale Ewa nie słyszała bicia serca dziadka. Ból dławił jej gardło. Stanęła i spojrzała na siostrę ze łzami w oczach. - Czy nie żyje? - spytał Gabe. Dotknięta jego obojętnym głosem, Ewa wściekle spojrzała na niego przez łzy. - Ty go zabiłeś. - Jej oskarżenie zdawało się wypełniać cały pokój. 450 Janet Dailey Jedyny człowiek, który był dla niej dobry, który kochał ją bez względu na jej brzydotę -jedyny człowiek, który tak wiele dla niej poświęcił - nie żył. Nie będzie już takiego jak on. Nienawiść do wszystkich mężczyzn zalała jej serce. Wzruszeniem ramion Gabe Blackwood skwitował oskarżenie, że to on był przyczyną śmierci Wilka Tarakanowa. - Nie dotknąłem go. On był starym człowiekiem. Prawdopodobnie jego serce nie wytrzymało. - W ręce trzymał srebrne jajko, które wyjął z gablotki na ścianie. Jej szklane drzwiczki były otwarte. Patrzył na pozłacane jajka poustawiane w gablotce. - Czy to należało do twojego dziadka? - Tak. To on яоЬії. - Ewa nie życzyła sobie, żeby brał do ręki cokolwiek, co należało do jej dziadka. - Tak. On był złotnikiem. - Gabe z uwagą rozglądał się po pokoju. Widział srebrną ikonę Świętej Dziewicy, srebrne lichtarze na kominku, błyszczący srebrny samowar na stoliku - niezliczone przedmioty wykonane rękami dziadka dla własnej przyjemności, nigdy nie wystawiane na sprzedaż, przedmioty, które Ewa zawsze czyściła do połysku, żeby okazać swoje oddanie i miłość. - Mój Boże, w tym pokoju jest majątek. Niepomna strachu, podkradła się do niego, aby wyrwać mu jajko z ręki, ale cofnął się. - To nie jest twoje. Odłóż to na miejsce - rozkazała. - Nie bądź głupia. Musimy zabrać z domu wszystkie wartościowe rzeczy, zanim ktoś się dowie, że twój dziadek nie żyje - powiedział niecierpliwie. - Wiesz, co się stało, kiedy umarł twój ojciec. Jego wierzyciele zabrali wszystko i nic wam nie zostawili. Czy chcesz, żeby to się powtórzyło? Ewa zawahała się i popatrzyła jeszcze raz na rzeczy, które miały tak wielkie znaczenie dla jej dziadka. - Dziadek na pewno życzyłby sobie, żeby to zostało dla mnie i dla Nadii - szepnęła. - Jeśli to wszystko zostanie tutaj, to jego życzenia na nic się nie zdadzą, ponieważ nie ma żadnych przepisów prawnych, które mogłyby wasze prawa wyegzekwować - przypomniał jej. - Jeśli teraz nie zabierzemy wszystkiego stąd, to zabierze te rzeczy ktoś inny. - Zaczął zbierać pozłacane jajka z półek gablotki i upychać je sobie po kieszeniach. - Nie stój, rób coś - warknął. Alaska 451 - Ale... co z dziadkiem? - Nie umiała zdecydowanie przeciwstawić się jego rozumowaniu. Jednak czuła, że to, co mówił przy ciepłym jeszcze ciele dziadka, było gruboskórne i świadczyło o chciwości. Spojrzała na nieruchome zwłoki, przy których klęczała Nadia z twarzą zalaną łzami. - On nie żyje - powiedział chłodno Gabe - nic nie możesz dla niego teraz zrobić. - Z kieszeniami wypchanymi jajkami, odwrócił się od pustej teraz gablotki. Spojrzał na ikonę. - Potrzebujemy czegoś, żeby to wszystko spakować. Wyjmij worki albo powłoczki od poduszek. Nie możemy tracić czasu. Ruszajcie się obie! Każdy z tych przedmiotów miał dla Ewy jakieś specjalne znaczenie lub łączył się ze wspomnieniami. Nie mogła znieść myśli, że choćby jeden z nich mógłby wpaść w obce ręce, ręce człowieka, którego będzie interesować tylko ich wartość handlowa. Ta ewentualność, a nie ponaglania Gabe'a, przeważyła jej wahanie. - Chodź, Nadia. - Nie patrzyła na ciało dziadka, kiedy pomagała siostrze wstawać. - Musisz nam pomóc. Nadia niechętnie pozwoliła zaprowadzić się do kuchni. Opróżniły worki z marchwi i ziemniaków i zaniosły je do saloniku. Potem wszyscy troje przeszli przez pokoje domu, wkładając wszystkie wartościowe rzeczy oraz kilka pamiątek do dwóch worków. Gabe wziął jeden worek na ramię, a drugi do ręki. - Wy obie zostańcie tutaj. Ja przejdę tyłami domów i schowam to wszystko w moim domu. Potem pójdę do miasta, do grabarza Simmsa, żeby pochował waszego dziadka. - Skierował się w stronę kuchni. - Idź do Soboru Świętego Michaiła i poproś batiuszką, żeby tu przyszedł - powiedziała Ewa. - Zrobię to. - Zatrzymał się w kuchennych drzwiach. - Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Nie martwcie się, jeśli szybko nie wrócę. Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi zamykał kolejny rozdział w życiu Ewy. Kiedy podeszła do dziadka, jego niebieskie oczy nie widziały jej. W tym zamieszaniu wszystko odbywało się tak szybko, nie zdążyła nawet pomyśleć. Dopiero teraz zaczynała rozumieć, co dla niej oznacza ta śmierć. Opadła na kolana przy jego ciele i cicho płacząc zamknęła mu oczy. Już nie będzie spędzać wieczorów w tym saloniku rozmawiając z nim o dawnych czasach. Już nigdy nie będzie słuchała opowieści o Zacharze, Córce 452 Janet Dailey Kruka i starej Taszy, o Larissie i Calebie Stone, ani o Baranowie i jego córce Metysce Annie, ani o carskim wysłannik Riezanowie. Nie będzie już mieszkać w tym domu przepełnionym miłością i ciepłem, który był jej prawdziwym domem rodzinnym, bardziej niż dom rodziców. - Czy myślisz, że powinnyśmy ubrać go w odświętny garnitur? - zastanawiała się Nadia. Ewa przytaknęła. Lepiej było czymś się zająć niż rozmyślać o przyszłości. Ubrały go w garnitur, w którym zawsze chodził do cerkwi, i położyły równo na podłodze, składając mu ręce na piersi. Potem już nie miały nic do roboty, więc siedziały i czekały, aż wróci Gabe. Czas mijał wolno, Ewa milczała nie chcąc dzielić się swoją żałobą. Ona straciła o wiele więcej niż siostra. Patrząc na Nadię zauważyła, że trzyma się za brzuch, jak gdyby kołysała i pocieszała znajdujące się tam dziecko. Ewie przypomniały się teraz wszystkie poprzednie wydarzenia oraz groźby Gabe'a, które w konsekwencji spowodowały śmierć dziadka. Jego wina była tak bezsporna, jak gdyby zabił go własnymi rękami. Znowu poczuła w sobie nienawiść. - Gdzie on jest? - Szybko wstała z krzesła, zauważając dopiero teraz, że w domu jest już ciemno, a na dworze zapadł zmierzch. - Powinien już tu być. - Może nie mógł znaleźć grabarza. - O tej porze Simms jest już w domu na kolacji. - Ewa zapaliła lampę olejową, nałożyła na nią szklany, podłużny klosz i podkręciła knot, żeby dym nie okopcił szkła. Nieobecność Gabe'a nie wydawała jej się naturalna. Pamiętając ile już nieszczęść sprowadził na ich rodzinę, zastanawiała się, dlaczego poleciła właśnie jemu, żeby zawiadomił Simmsa, miejscowego kowala, a w wolnym czasie grabarza. Gabe nie lubił ani jej, ani jej dziadka. Nie cierpiał wszystkiego, co indiańskie. Dlaczego więc tak chętnie chciał pomagać? - zastanawiała się. - A może on jest jeszcze w waszym domu? - powiedziała do Nadii. - Może jeszcze stamtąd nie wyszedł? - On by nie zrobił tego, chyba że... - Nadia przerwała, marszcząc brwi w zamyśleniu. - Chyba że co? - Chyba, że zaczął pić. - Zagryzła wargi. - Zostało jeszcze trochę wódki w dzbanku na kuchennym stole. Alaska 453 - Chodź. Pójdziemy tam. - Ewa zdjęła szal z wieszaka i otuliła się nim. Dom był ciemny i cichy. Czekając na Nadię, która zapalała lampę w kuchni, Ewa stąpnęła na szkło. Rozgniotła je twardą podeszwą bucika. Przy świetle lampy zauważyła więcej potłuczonego szkła na podłodze. - Gabe rzucił we mnie szklanką - powiedziała Nadia wstydliwie. - Był pijany. Nie powinnam była mówić mu o dziecku w takim momencie. Siostra zawsze znajdowała usprawiedliwienie dla gwałtowności męża, ale Ewa tym razem nie skomentowała tego. Patrzyła na żelazną patelnię leżącą na podłodze i na pusty stół. - Dzbanka nie ma. - Może zasnął. - Nadia wzięła lampę i poszła do frontowego pokoju. Ewa ruszyła za nią. Gabe'a nie było i nic nie wskazywało na to, że był tam przedtem. Nadia przeszła do sypialni, ale nagle zatrzymała się w progu, wciągając gwałtownie powietrze. Ewa podeszła do niej, żeby zajrzeć do pokoju. Sypialnia wyglądała jak po napadzie rabunkowym. Wieko starego kufra było podniesione, a jego zawartość гоягисопа na podłodze i na łóżku. Wszystkie szuflady były otwarte. Wyglądało na to, że ktoś je przeszukiwał. - Kto mógł to zrobić? - szepnęła Nadia. Ewa zobaczyła dzbanek na komodzie. - Gabe tutaj był. Zobacz lepiej, czego brakuje. Nadia weszła do pokoju przerzucając stosy ubrań i bielizny przy świetle lampy, którą postawiła na komodzie. Nagle zatrzymała się, jakby uderzona jakąś myślą. - O co chodzi? - Ewa patrzyła na nią uważnie. Nadia zajrzała pod łóżko. Kiedy się wyprostowała, twarz jej wyrażała zdumienie. - Nie ma ubrań Gabe'a... nie ma też jego torby podróżnej. - Wyjechał - powiedziała Ewa. - Rzeczy dziadka... gdzie mógłby je schować? Szybko. Szukajmy. Ale zanim jeszcze skończyły przeszukiwanie domu, wiedziała, że nigdy ich nie znajdą. Ukradł je. Nie było niczego. Powinna była wiedzieć, że nie można mu ufać. Ewa zrozumiała to teraz, kiedy było już za późno. Istniała jeszcze szansa, że nie zdążył opuścić miasta, jedyna szansa na 454 Janet Dailey odzyskanie rzeczy dziadka. Wiedziała już na pewno, że nie zawiadomił grabarza ani księdza Stefana. Nie mówiąc słowa Nadii wybiegła z domu i pospieszyła do miasta. Właściciel placówki handlowej powiedział jej, że Gabe odpłynął statkiem pocztowym oraz że bardzo mu zależało na pośpiechu. - Nie mówił, kiedy wróci - przypomniał sobie również. Ewa znała odpowiedź - nigdy. Ale nie miała zamiaru dzielić się tą informacją, w każdym razie nie z. obcym mężczyzną. Gdyby dowiedział się, że obie z Nadią zostały porzucone, starałby się jakoś tę informację wykorzystać. Przed powrotem do domu Nadii poszła do księdza i do domu pana Simmsa, aby zorganizować pogrzeb. , Dziadka pochowano następnego dnia na cmentarzu przy grobie jego żony. Tego wieczora Ewa zebrała swój nędzny dobytek i wprowadziła się do Nadii. W czerwcu wycofano wojsko z Sitki i z całej Alaski, gdyż potrzebne było w Stanach do stłumienia powstania Indian Nez Perce pod wodzą Chiefa Josepha. Ewa była zadowolona, że zniknęły niebieskie mundury. Już nie będzie musiała słuchać klątw i znosić obrażliwych uwag. Skończyły się rządy wojskowe, a władzę przejął teraz poborca podatków. Do obrony powierzonych mu terenów o powierzchni ponad 586 mil kwadratowych miał dwie skrzynki broni i dwie skrzynki amunicji, które zresztą zostały mu przesłane przez pomyłkę. Koniec wojskowych rządów na Sitce spowodował niepokój wielu mieszkańców miasta, obawiających się napadów ze strony Indian i mieszańców z Ranche, którzy nie kontrolowani pili i urządzali awantury. Ewa naładowała strzelbę dziadka i oparła ją o ścianę przy łóżku. Nie potrzebowała nikogo, żeby bronił jej czy Nadii. Zrobi to sama. Z nadejściem jesieni ciąża Nadii była już bardzo widoczna. Coraz więcej obowiązków spadało na Ewę. Pieniądze, które zarabiała sprzątając raz w tygodniu cerkiew, wystarczały na jedzenie, ale drewno musiała brać sama z lasu, rąbać je i przynosić do domu. Wszystko to było trudne, ale Ewa nigdy nie narzekała. Na początku nowego roku Nadia zaczęła rodzić. Woda gotowała się Alaska 455 w imbryku na piecu, a czysty nóż do odcięcia pępowiny leżał przy łóżku. Ewa siedziała przy siostrze i ocierała jej pot z twarzy mokrą szmatką, a w przerwie między napadami bólów trzymała ją za rękę, zamykając oczy przy jej przeraźliwych krzykach. Po dwóch dniach Nadia była kompletnie wyczerpana, a dziecko jeszcze się nie urodziło. Ewa nie wyobrażała sobie, że kobieta może tak cierpieć. Jej dotychczasowe doświadczenia w tej dziedzinie ograniczały się do obserwacji narodzin małych świnek i kurczaczków. Była pewna, że Nadia też nie wiedziała, iż będzie to takie straszne. Nie mogła pojąć, jak kobieta świadomie może się godzić na takie tortury. W końcu przestraszyła się, że coś jest nie w porządku. Jej siostra mogła już tego nie przeżyć. Nie chciała jej zostawiać samej, ale musiała znaleźć kogoś do pomocy. W Sitce nie było lekarza, ale Ewa przypomniała sobie, że pani Karotska urodziła siedmioro dzieci i była obecna przy kilku porodach w mieście. - Wygląda na to, że dziecko jest odwrotnie ułożone - stwierdziła, kiedy Ewa opowiedziała jej o cierpieniach Nadii. Szybko ubrała się i poszła razem z Ewą. Dzięki pani Karotskiej Ewa odbyła pierwszą lekcję odbierania porodu przy nieprawidłowo ułożonym płodzie. Po kilku godzinach trzymała już czerwoną, wrzeszczącą dziewczynkę w ramionach. Jej włoski były tak przylepione do czaszki, że wyglądała jak łysa. Była najbrzydszą istotą, jaką Ewa kiedykolwiek widziała - i pokochała ją. Niechętnie oddała noworodka Nadii, która przyłożyła dziecko do piersi. Kiedy patrzyła, jak dziewczynka ssie pierś, ogarnęło ją uczucie podziwu dla cudu narodzin. Dopiero po chwili Ewa zauważyła bezmierne wyczerpanie siostry, jej trupio bladą twarz, złote włosy potargane i bez blasku. Słaby uśmiech, którym Nadia obdarzyła swoją nowo narodzoną córkę, był już dla niej wielkim wysiłkiem. Ewa ścierpła na wspomnienie bólu, który musiała znieść siostra w trakcie tych nieskończenie długich godzin. Jeszcze brzmiały jej w uszach nieludzkie krzyki Nadii. - Niech teraz odpoczną. - Grubiutka pani Karotska dotknęła ramienia Ewy prosząc, żeby odeszła od łóżka, na którym leżała matka z dzieckiem. - Zabierz tę miednicę. Akuszerka wskazała naczynie pełne zakrwawionych szmat. Ona sama niosła wanienkę z wodą zabarwioną na różowo, w której myto dziecko Alaska 457 Patrząc ze stopni cerkwi na miasto widziała porzucone budynki w ruinie, pustkę i zaniedbanie. Miała już tyle lat, że pamiętała, jak było tu przedtem. Mężczyźni zbudowali to miasto i oni je zniszczyli. Zawsze, w swej chciwości, rujnują wszystko. Schodząc ze schodów Ewa postanowiła, że jej mała siostrzenica musi poznać prawdę o mężczyznach. Stara latarnia morska na szczycie zaniku na wzgórzu niegdyś wskazywała drogę wielu statkom do portu Sitka, który nazywał się przedtem Nowoarchan-gielsk. Teraz wirowała w podmuchach wiatru. - , Kont - v< D £3 a> P <—+- Ala cia cs Sitka Lato 1897 roku Ponieważ parowiec miał pozostać przy nabrzeżu parę godzin, wyładowując towary i biorąc paliwo, Justin Sinclair skorzystał z okazji, aby rozejrzeć się po starym rosyjskim mieście i trochę rozprostować nogi. Bóg świadkiem, niewiele widział w ciągu dwudziestu dwóch lat życia. Co można zobaczyć z pokładu statku rybackiego? Przysiągł sobie, że kiedy wzbogaci się na złotodajnych polach Klondike, nie będzie niczego jadł poza mięsem. Nie chciał już nigdy czuć zapachu ryb. Nienawidził ryb i nienawidził morza. Niech jego ojciec tym się zajmuje, jeśli ma na to ochotę, ale on nie ma zamiaru śmierdzieć rybą do końca życia. Inni pasażerowie parowca zeszli na ląd jeszcze przed nim, z podobnym zamiarem zwiedzenia miasta. Otoczyła ich grupa Indian, głównie kobiety, starając się sprzedać swoje towary - miniaturowe totemy wyrzeźbione w drzewie, srebrne bransoletki i indiańskie koce. Justin Sinclair przepychał się przez ten tłumek, energicznie potrząsając głową na widok każdego przedmiotu, który mu proponowano. Kiedy wydostał się z tego ścisku, stanął, żeby rozejrzeć się i pozbierać myśli. W dali majaczyła góra w kształcie idealnego stożka. Śnieg nadal pokrywał krater nieczynnego wulkanu, który rysował się wyraźnie na tle błękitnego nieba. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, dokąd popłynie ten statek? - Pytanie to zadała kobieta mówiąc z dziwnym akcentem. Justin przypomniał sobie teraz, że na nabrzeżu zauważył kobietę, trzymającą się z daleka od tłumu. Zwrócił uwagę przede wszystkim na jej zaniedbany wygląd - pospolitą sukienkę, ciemny szal na ramionach, ciemną chustkę na 462 Janet Dailey głowie całkowicie zakrywającą włosy. Ale głos tej kobiety był młody. Justin obrócił się zdziwiony. - Bierze kurs na Mooresville. - Czy słyszał pan, że odkryto złoto po drugiej stronie przełęczy White Pass, w rejonie Klondike w Kanadzie? - Głos jej zdradzał młodzieńczą żywotność. - Tak, wiem. - Justin spojrzał na nią znowu, ale trudno było dojrzeć jej twarz. Chustka, którą miała na głowie, była tak głęboko nasunięta na czoło, że nie można było zobaczyć oczu skierowanych na zakotwiczony statek. Potem odwróciła głowę i spojrzała na niego. Widok jej twarzy zaskoczył go. Miała gładką cerę z połyskiem perłowej macicy, a oczy jak duże kawałki błyszczącego czarnego węgla. - To tam pan płynie? - spytała. - Tak. - Chciał jeszcze popatrzeć na nią, ale odwróciła się, obserwując parowiec. - Chciałabym popłynąć. - Mówiła cicho, jakby do siebie, więc udawał, że nie dosłyszał. - Czy pani tutaj mieszka? - Tak. - Otuliła się szczelniej szalem, przerywając rozmowę. - Mam kilka wolnych godzin, zanim odpłynie statek. Chciałem rozejrzeć się po mieście. Jeden z majtków powiedział mi, że była to niegdyś rosyjska stolica Alaski, zanim ją kupiliśmy. Może pani mogłaby mnie oprowadzić. - Nie ma tu wiele do oglądania. - Ruch jej ramion wyrażał obrzydzenie. - Kilka rozwalonych starych domów, kościół i cmentarz. To wszystko. Kiedy popatrzył w kierunku miasta, zauważył pomalowaną na zielono wieżę kościoła zwieńczoną krzyżem o dziwnym kształcie. - Nigdy nie widziałem takiego krzyża. Jaki to jest kościół? - To jest Sobór Świętego Michaiła, kościół obrządku prawosławnego. - Dlaczego u dołu krzyża jest jedno ukośne ramię? - Kiedy Jezus Chrystus został ukrzyżowany, jego stopy spoczywały na tym niższym ramieniu. W chwili śmierci ciężar ciała przesunął je na bok. - Jej czarne oczy błyszczały jak obsydian. - Powinien pan wejść do cerkwi. Tam są piękne złote ornamenty i srebrne ikony. Justin nie zauważył cienia żarliwości religijnej towarzyszącej tej propozycji. - Może pani pokaże mi wnętrze kościoła? Alaska 463 Znowu zaczęła się wycofywać. - Nie, nie mogę tam pójść z panem - potrząsnęła głową. - Dlaczego? - Ta niezwykła młoda kobieta podniecała jego ciekawość. Miała tak interesującą twarz i tak nie pasujące do niej brzydkie ubranie. - Moja ciotka mogłaby mnie z panem zobaczyć. - Na pewno nie podobałoby się jej, że widzi panią z obcym mężczyzną - domyślił się. - Możemy zmienić tę sytuację. Nazywam się Justin Sinclair pochodzę z Seattle, a pani...? Łobuzerski błysk ukazał się w jej oczach. - Marisza Gawrilewna Blackwood. I obawiam się, że pan niczego nie rozumie. - Marisza Gawrilewna, czy pani jest Rosjanką? - Zastanawiał się, czy to pochodzenie było źródłem jej lekkiego, ale bardzo wyraźnego akcentu. - Rosjanką, Amerykanką, Indianką - jestem po trochu wszystkim. Był zdziwiony jej otwartością w przyznawaniu się do mieszanego pochodzenia, chociaż to ułatwiało mu sytuację. Przynajmniej nareszcie wiedział, z kim ma do czynienia. - Miło mi było pana poznać, panie Sinclair, ale muszę już iść. Kiedy odsunęła się od niego, położył jej rękę na ramieniu, czując pod palcami szorstkość szala. - Dlaczego? Już się poznaliśmy. Ja jestem Justin, a ty jesteś Marisza. Jakie twoja ciotka mogłaby mieć jeszcze zastrzeżenia? - Moja ciotka ma zastrzeżenia do wszystkich mężczyzn. Mówi, że nie można im ufać, że przynoszą tylko nieszczęście. Ojciec uciekł przed moim urodzeniem zabierając cały rodzinny dobytek, a ona twierdzi, że wszyscy mężczyźni są ulepieni z jednej gliny. - Co się stało z twoją matką? - Umarła, jak miałam jedenaście lat. - Ile teraz masz lat? - Nie można było ocenić jej wieku tylko na podstawie wyglądu twarzy. - Dziewiętnaście. Już jestem starą panną-jak ciotka. - Twarz i zaciśnięte wargi wyrażały gorycz. - Nie ma wielu kawalerów w tym mieście, a jej udało się zniechęcić tych nielicznych, którzy składali nam wizyty. - Gdzie ona teraz jest? - Sprząta u Świętego Michaiła. Miałam pracować w ogrodzie, ale 464 Janet Dailey wymknęłam się, żeby tu przyjść. - Uśmiechnęła się bez poczucia winy. - Ciotka będzie wściekła, kiedy to odkryje. - To tutaj zwykle przychodzisz? - Nie, chciałam tylko zobaczyć statek i dowiedzieć się, dokąd popłynie. - Patrzyła z tęsknotą w oczach na parowiec. - Ponieważ nie mam nic do roboty, a twoja ciotka i tak będzie na ciebie zła, zabierz mnie tam, dokąd zwykle chodzisz, kiedy uciekasz od ciotki. Obserwowała go przez chwilę, jak gdyby oceniając stopień ryzyka. Justin nie miał wątpliwości, że ta jej ciotka trzyma ją pod kluczem, ale bez wątpienia Marisza była buntowniczym duchem. - Tędy - powiedziała i ruszyła pierwsza. Idąc szybko po obrzeżach miasta, poprowadziła go wzdłuż linii południowego brzegu, naprzeciwko cieśniny usianej małymi wysepkami. Przez cały czas trzymała spuszczoną głowę, żeby nie spotkać się z cudzym wzrokiem. Tylko dwa razy rozejrzała się sprawdzając, czy nie są obserwowani. Byli już poza miastem i zbliżali się do lasu, kiedy wreszcie zwolniła kroku. - Ta ścieżka nazywa się Przechadzka Gubernatora - powiedziała mu. Prawdopodobnie Baranów tutaj spacerował. - Kto to jest Baranów? - Aleksander Andriejewicz Baranów był pierwszym rosyjskim zarządcą Alaski. To on zbudował miasto Sitka. Niegdyś na tym wzniesieniu, koło którego przechodziliśmy, stał duży stary dom. Nazywał się Zamkiem Baranowa, ale spłonął trzy lata temu. Czy widzisz tę skałę przy brzegu? Mówią, że spędzał tutaj swoje ostatnie dni siedząc godzinami i patrząc na Pacyfik. Zgadnij, jak ona się nazywa? - Skała Baranowa. - Tak. Cała wyspa, na której jesteśmy, nazywa się Wyspą Baranowa. - Roześmiała się i pobiegła w kierunku skały. Zatrzymała się spoglądając na morze. Przyglądał się teraz bacznie, czy ona jest gruba, czy tylko tak wygląda w swoim ciężkim szalu i obfitej sukni. Kiedy podchodził do skały, żwir plaży trzeszczał mu pod nogami. Nie zareagowała, tylko lekki ruch jej głowy wskazywał, że jest świadoma jego obecności. Wciąż patrzyła na szeroki przesmyk wód usianych wyspami. - Wczesną wiosną, kiedy śledzie płyną ku zatoczkom na tarło, Indianie Tlinkici czekają na odpływ, układają gałęzie choiny na odkrytej plaży Alaska 465 i mocują je. Śledzie składają na nich ikrę. Powinieneś to zobaczyć - szepnęła. - Gałęzie wyglądają, jakby były pokryte tysiącami perełek. - To rzeczywiście musi być ciekawe. - Ale ryby były ostatnią rzeczą, która mogłaby go zainteresować. - To jest cudowne - westchnęła i odeszła od skały. Kiedy zwróciła się w jego kierunku, szarpała węzeł chustki pod brodą. - Nie cierpię tej babuszki, przez nią czuję się jak prawdziwa babuszka. - Co to jest babuszkal - To chustka, jaką noszą stare kobiety w Rosji. Słowo to oznacza zarówno chustkę, jak i starą kobietę. Tak też nazywamy babcię, którą pewno nigdy nie będę. - Wreszcie węzeł ustąpił pod jej palcami i mogła ściągnąć chustkę z głowy. - O, do wszystkich... - Justin patrzył zdziwiony. Jej włosy miały kolor jasnego złota błyszczącego w słońcu. Nie były kasztanowate ani przetykane ciemniejszymi pasmami - czyste złoto. Dawało to niezwykle dramatyczny kontrast - czarne oczy i brwi, a przy tym złote blond włosy. Powoli otrząsał się z osłupienia, chociaż widział wyraźnie, jak ubawiła ją jego reakcja. - Jesteś piękna - szepnął, nie mogąc się opanować. Skrzywiła usta w uśmiechu i odsunęła się od skały, w zamyśleniu machając chustką. - Piękno jest przekleństwem. Tak mówi ciotka Ewa. - Mimo jej lekkiego tonu, Justin wyczuł gorycz w głosie. - Dziewczyna nie powinna zajmować się swoim wyglądem - ciągnęła. - Najlepiej, żeby ubierała się pospolicie. Chęć podobania się to próżność, a próżność jest grzechem. Teraz mam tylko takie ubranie, ale kiedyś będę miała piękną suknię. Kiedyś - powtórzyła z determinacją. - Nie obchodzi mnie, co mówi twoja ciotka. Ona nie ma racji. Nikt, kto ma takie włosy jak ty, nie powinien ich zakrywać. Moja matka zawsze mówiła, że włosy są ukoronowaniem kobiecej urody. Marisza przygładziła włosy, żeby wszystkie ich pasma znalazły się w złotym węźle z tyłu głowy. - Ukoronowanie urody, podoba mi się to - wyszeptała w zamyśleniu, potem nagle przerwała ten temat. - Chodźmy tędy. Jest tam coś, co chcę ci pokazać. - Szła wąską ścieżynką, która początkowo biegła równolegle do brzegu, a potem skręcała w las. Justin był zbyt zainteresowany nią samą, żeby zastanawiać się, dokąd idą. 466 Janet Dailey Weszła między ogromne drzewa, których gałęzie odcinały dostęp promieni słonecznych. Powietrze było bardzo wilgotne, aż ciężkie, kiedy szli ścieżką przez las, a ich kroki były prawie niesłyszalne na miękkim kompostowym podłożu. - Czy widziałeś kiedyś złoto? Mam na myśli prawdziwe złoto. - Nie czekała na odpowiedź. - Ja raz widziałam. Kelly-Niebieskie Portki jest starym poszukiwaczem złota. Był kiedyś w wojsku, ale potem nadal nosił niebieskie spodnie od munduru, stąd to przezwisko. Raz pokazał mi kawałek rudy, w której były cienkie pasemka złota. - Znaleźli tutaj złoto? - Trochę. - Skinęła potakująco głową. - Jest kilka kopalni na Silver Bay i kruszarka, ale domyślam się, że nie znaleźli większych złóż. - Przeszła parę kroków w milczeniu. - Chciałabym znaleźć złoto. - Ono jest w Klondike. Tyle że jest zawieszone w piasku strumieni - czyste złoto. Wszystko, co należy zrobić, to wypłukać je z tego piasku. Nie trzeba kopać tuneli ani posługiwać się maszynami wykruszającymi je ze skał. Po prostu nabierasz żwir na sito i wyjmujesz z niego grudki złota. To jest tak łatwe, że nawet dziecko mogłoby to robić. - Albo kobieta - szepnęła, jak gdyby do siebie. Przez prześwit w drzewach Justin zobaczył blask słońca na powierzchni wody. Okazałe świerki przerzedziły się w miejscu spadku terenu w kierunku morza, ustępując pola wysokim zaroślom i krzakom. Na pokrytym żwirem brzegu leżały wyrzucone przez wodę potężne kłody. Kiedy obeszli ten kawałek lądu, Justin zobaczył ujście rzeki. - To jest Rzeka Indiańska - stwierdziła Marisza Blackwood. - Rosjanie nazywali ją Kołosz. Czy widzisz to wzniesienie w lesie? - Pokazała palcem. - Indianie z plemienia Kołoszy, czy też Tlinkici, jak ich wszyscy teraz nazywają, mieli tam duży fort. To jest właśnie dawne miejsce bitwy pomiędzy Rosjanami a Tlinkitami. Zakotwiczone w zatoce rosyjskie statki obrzuciły wtedy indiańską warownię gradem armatnich pocisków. Żoną mojego prapradziadka Zachara była właśnie kobieta z plemienia Tlinkitów. To jej ludzie zaatakowali przedtem rosyjskie umocnienia na Wyspie Baranowa i zabili prawie wszystkich żołnierzy, spośród których tylko kilku udało się uciec. Wśród ocalonych był mój prapradziadek. Kiedy więc Baranów postanowił wziąć odwet na Kołoszach i odzyskać wyspę, atakując ze statków w zatoce, na jednym z nich był dziadek Zachar. Nie wiedział, że w broniącym Alaska 467 się forcie przebywa jego żona, a moja praprababcia, z ich małym synem. Kiedy Rosjanie wdarli się do wnętrza, zdołała uciec do lasu. Moi prapradziad-kowie odnaleźli się znowu dopiero po kilku latach. - Spojrzała na niego, a potem znowu na wodę. - Gdyby jej syn wtedy umarł - a przecież jest to mój pradziadek - nie byłoby mnie tu teraz, żeby ci o tym opowiedzieć. - Czy jesteś ostatnia z rodziny? - Nie. Mam kuzyna Dymitra, który jest rybakiem w mieście Wrangel. Na podstawie tego, co mówi moja ciotka, myślę, że również zajmuje się szmuglem... - Jej lekki uśmiech wyrażał aprobatę dla tych nielegalnych działań, bez względu na to, co myślała o tym ciotka. - Większość moich ciotek oraz wujek opuścili Alaskę wkrótce po przejęciu jej przez Amerykanów. Od lat nie otrzymaliśmy od nich żadnej wieści. Wydaje mi się, że za czasów rosyjskich Sitka była całkiem porządnym miastem. Kiedy byłam małą dziewczynką, moja mama opowiadała mi o balach, jakie odbywały się na zamku, o koncertach i przedstawieniach teatralnych. - Przerwała i wykrzywiła usta. - Ciotka mówi, że z chwilą podniesienia amerykańskiej flagi nad Alaską wszystko zmieniło się na gorsze. - Nie wydaje się, żeby ona miała zbyt dobrą opinię o Amerykanach. - Nie ma. Kilka lat temu ktoś jej zasugerował, żeby ubiegała się o obywatelstwo amerykańskie. Była wściekła. Ona nadal uważa się za Rosjankę. Nigdy nie podobało się jej, że urodziłam się Amerykanką. - I to piękną Amerykanką. - Justin wciąż nie mógł wyjść z podziwu. Myślał, że dzięki śladowi indiańskiej krwi swoich przodków miała te nieprawdopodobnie czarne oczy i silnie zarysowane kości policzkowe, może również odziedziczyła po nich niepokój, który w niej wyczuwał. - Teraz starasz się mi pochlebić - rzuciła mu oskarżycielskie spojrzenie, po czym odwróciła się szybko. - Nie powinnam była tego robić. - Czego? - zmarszczył się Justin. - Dziewczyna nie powinna patrzeć mężczyźnie w oczy. Ciotka mówi, że to jest bezwstydne. Czy tak jest? - przechyliła głowę w jego stronę. - Nie wiem. - Był z lekka zaskoczony. - Niektórzy mogą to uważać za niegrzeczne. - Nie wiem, jak można z kimś rozmawiać i ani razu na niego nie spojrzeć - powiedziała z uśmiechem. - Oczywiście, moja ciotka nie chce, żebym rozmawiała z mężczyznami. - Cieszę się, że nie we wszystkim jesteś jej posłuszna. 468 Janet Dailey - Wiem, że ma swoje powody. Opowiadała mi o niektórych wydarzeniach. Ale czasem myślę, że jest po prostu zazdrosna. Jest tak brzydka, że żaden mężczyzna nie chciałby z nią rozmawiać. Nie pozwala mi nawet sadzić kwiatów w ogrodzie. Mamy tam tylko warzywa. „Nie można jeść kwiatów, więc szkoda na nie czasu i grządek", mówi. Kiedyś będę miała ogród, w którym będę hodować wyłącznie kwiaty. Jestem zmęczona tą brzydotą i szarością, a także tym, że nigdy nie mogę z nikim porozmawiać. Nienawidzę tego! - Tak samo czułem się przy łowieniu ryb - powiedział Justin. - Od jedenastego roku życia pracowałem na statku rybackim mojego ojca. Niedobrze mi się robiło od zapachu i śluzu ryb, od mojego sztywnego ubrania, przesiąkniętego solą morską do tego stopnia, że samo mogłoby chodzić, gdybym nie był w środku, od pracy do upadłego, od wyładunków połowu w fabryce konserw i wypływania w następny rejs. - I porzuciłeś to, po prostu odszedłeś, ot tak? - pstryknęła palcami. - Tak. Byłem przypadkiem na nabrzeżu, kiedy statek Portland przybił do Seattle. Widziałem, jak wyładowywali złoto z Klondike wartości siedmiuset tysięcy dolarów - tonę złota. I zrozumiałem, że ja też muszę je mieć. Od razu zamówiłem sobie miejsce na pierwszym statku udającym się na północ. Kiedy zdecydowałem się, po prostu to zrobiłem. Nie było o czym myśleć, chciałem jechać, więc pojechałem. - Ja też chcę jechać - stwierdziła. - Czy weźmiesz mnie ze sobą do Klondike, żebym mogła płukać złoto? Będę robić wszystko, co każesz, jeśli tylko pozwolisz mi jechać z tobą. Justin był zaskoczony. - Hej, oczywiście, że możesz jechać, ale musisz zapłacić za swój przejazd. Mam ze sobą niewiele pieniędzy, są one niezbędne na zakup zapasów żywności, przejście przez przełęcz i dalej do Dawson City. Ta droga będzie ciężka. - Jestem silna. Nie będę opóźniać twojego marszu - zapewniła go, jakby czytała jego myśli. - Mam trochę odłożonych pieniędzy. Myślałam, żeby popłynąć statkiem pocztowym do miasta Juneau i poszukać tam pracy. Ale słyszałam, że poza Górniczą Spółką Treadwell nie ma tam wiele pracy. Jeśli wszystko, co trzeba robić w Klondike, to wybierać grudki z sita, nie muszę się martwić o pracę. - Przerwała, ale widział, że myśli o czymś gorączkowo. Jej napięcie było prawie odczuwalne. - Ile może kosztować bilet na twój statek? Alaska 469 - Nie wiem. - Nie będę potrzebowała miejsca do spania. Wezmę koc, mogę spać na krześle albo gdzieś w kącie. Zabiorę chleb i trochę jedzenia z domu, więc nie będę musiała płacić za żadne posiłki. Co jeszcze może mi być potrzebne? - Będzie ci potrzebne ciepłe ubranie i gruby płaszcz. Klondike jest mroźne w zimie. - Był podniecony perspektywą, że Marisza Blackwood będzie mu towarzyszyć, chociaż wiedział, że to nie jest miejsce dla kobiety. - Również mocne buty. - Kiedy odpływa statek? Przysłoniwszy oczy, Justin starał się zobaczyć nachylenie słońca na niebie. - Trochę więcej niż za godzinę - usiłował zgadnąć. - Muszę iść do domu i spakować rzeczy. - Prędko zaczęła wiązać chustkę na głowie. Uśmiech triumfu pojawił się na jej twarzy. - On już dłużej nie będzie moim domem. Zaczekasz na mnie na nabrzeżu? - Oczywiście. - Wrócę tak szybko, jak tylko się da - obiecała i zaczęła biec ścieżką przez las, powiewając długą spódnicą. Justin stał u dołu trapu przebiegając oczami opustoszałe ulice miasta. Za jego plecami parowiec wzywał syreną ostatnich pasażerów na pokład. Dziewczyny nigdzie nie było widać. Czuł się trochę zawiedziony, chociaż zdrowy rozsądek mu podpowiadał, że to jest najlepsze rozwiązanie. Ze wszystkich opowieści, jakie słyszał, wynikało, że Klondike jest dość brutalnym miejscem. Nie było sensu mnożyć problemów, ciągnąc za sobą kobietę. Może ona też to przemyślała. Może ją ciotka zatrzymała. Trudno było przewidzieć. - Zaczekaj! Usłyszał z dala okrzyk i obrócił się. Zobaczył, jak biegnie ulicą w kierunku nabrzeża, obładowana kilkoma dużymi tobołami. - Wchodź, odpływamy. - Ktoś z załogi stojący przy łańcuchu cumowym zniecierpliwionym gestem wskazywał Justinowi, że ma wejść po trapie. - Zaczekaj. Macie jeszcze jednego pasażera. - Justin zbiegł na dół i odebrał od niej dwa nieporęczne pakunki. - Myślałam, że nie zdążę. - Była zdyszana, policzki miała zaróżowione od biegu, ale uśmiechała się z zadowoleniem. 470 Janet Dailey - Mało brakowało. Chodź. Wejdźmy na pokład, bo inaczej odpłyną bez nas... - Ruchem głowy pokazał jej, że ma iść za nim. - Nie zapłaciłam za przejazd. - Zapłacisz na statku. Marisza stała na pokładzie rufowym, przypominając sobie te niezliczone dni, kiedy ze starego nabrzeża patrzyła na wychodzące w morze statki żałując, że nie znajduje się na ich pokładzie. Wyjazd z Sitki był jedyną rzeczą, o jakiej marzyła przez ostatnie kilka lat. To miasto było wymarłe. Czasem, kiedy szła ulicą, czuła się jak te opustoszałe budynki - odcięta od wszystkiego, samotna i zapomniana, miała wrażenie, że życie toczy się gdzie indziej. Od dawna chciała się wyzwolić z zakazów, jakimi pętała ją ciotka, z ograniczeń, które wydawały się mieć wyłącznie jeden cel - pozbawienie jej każdej drobnej przyjemności, czy to była ładna sukienka, kwiatek, czy towarzystwo przyjaciółki. Marisza patrzyła na zieloną wieżę Soboru Świętego Michaiła, gdzie pracowała jej ciotka Ewa, i zastanawiała się, czy ona usłyszała syrenę okrętową, sygnalizującą ich wyjście z portu. Wątpiła w to. W ostatniej chwili napisała karteczkę i zostawiła na stole, zawiadamiając o swoim wyjeździe, ale nie precyzując, dokąd się udaje. Nie spodziewała się pościgu. Pewna była, że ciotka nie zrozumie przyczyn, dla których odjeżdża. Mimo że nienawidziła tyranii ciotki, nie żywiła w sercu niechęci do niej. Nie mogła uciec, nie zostawiwszy jej wiadomości. Teraz była już w drodze. Po tylu latach marzeń nareszcie opuszczała to brzydkie, ponure miasto, z jego ustawicznymi deszczami, tę nudną, mozolną egzystencję, to ograniczone, samotne życie bez uśmiechu i piękna. Teraz będzie miała wszystko, o czym zawsze śniła - jasne atłasowe suknie, piękne ozdoby i kolorowe kwiaty. Chciało się jej krzyczeć z podniecenia. - Żałujesz? - Głos Justina wyrwał ją z rozmarzenia. Marisza odwróciła się i spojrzała Justinowi Sinclairowi prosto w twarz, wbrew surowym zasadom ciotki. Kapelusz zsunięty na tył głowy odsłaniał jego ciemne kręcone włosy. Podobała jej się ta twarz, zdecydowanie zarysowana szczęka, zmarszczki, które tworzyły się przy uśmiechu w kącikach jego piwnych oczu - tak jak w tej chwili. Stałe przebywanie na otwartym powietrzu pozbawiło jego rysy młodzieńczej miękkości. Alaska 471 Nie miała prawie kontaktu z mężczyznami, szczególnie młodymi. Pilnowała tego ciotka, nie spuszczając jej z oczu w ich obecności. Nie była jednak w stanie robić tego stale, kiedy więc zdarzały się te rzadkie okazje, że Marisza mogła porozmawiać z mężczyzną, zadawała sobie pytanie, o co właściwie ciotce chodzi. Mężczyźni -jak się zorientowała - byli ludźmi nie tak bardzo różniącymi się od niej samej. Obserwując Justina Sinclaira zastanawiała się, ile jeszcze czasu spędziłaby w Sitce, gdyby dziś do niego nie zagadała. Chciała wyjechać, ale nie wiedziała dokąd i po co. A on tak prosto wyjaśnił jej te dwie zagadki - Klondike i poszukiwanie złota. Była zawsze głęboko przekonana, że sama ucieczka nie wystarczy; musiała uciec do czegoś wiadomego, jeśli chciała zrealizować swoje marzenia. Zrozumiała również, że z Justinem łączy ją podobieństwo. Oboje niezadowoleni ze swojego poprzedniego życia, oboje oczekujący więcej, niż ono mogło im dać, i oboje rzucający się w nieznaną przygodę, aby znaleźć swoje sito złota. - Niczego nie żałuję - powiedziała zdecydowanie. - To jest najszczęśliwszy dzień w moim życiu. - Bez namysłu pocałowała go w policzek. - Dziękuję. Przytrzymał ją, kiedy się cofała. Miała chustkę na ramionach, a wiatr morski rozwiewał jej włosy. Spojrzała na niego z ciekawością, kiedy schylił się i pocałował ją lekko w usta. Nie odezwała się i wlepiła wzrok w rufę statku, ciągle jednak świadoma jego obecności. Nigdy przedtem nie pocałował jej żaden mężczyzna. To, czego doświadczyła przed chwilą, nie miało nic wspólnego z czymś obrzydliwym, jak jej to wmawiała ciotka. W rzeczywistości ten pocałunek był bardzo przyjemny. Czuła jeszcze jego smak na wargach. ф Kiedy parowiec znalazł się w Lynn Canal, napierające na niego z boków strome góry wydawały się coraz bardziej dzikie i nieprzyjazne. Przypominały pokrytych szronem strażników, patrzących z wysoka na zbliżających się intruzów. Gdzieniegdzie ściany niebieskawych lodowców spływały ku przepaściom i wąwozom, niekiedy docierały aż do wody. - To tutaj - Justin wskazał wyłaniającą się właśnie długą, wąską dolinę. Marisza przechyliła głowę, żeby spojrzeć na osadę zbudowaną na żwirowej delcie, przy ujściu rzeki, przez kapitana żeglugi rzecznej, kupca i poszukiwacza złota w jednej osobie, Williama Мооге'а, nazwanej na jego cześć Mooresville. Nabrzeże i drugie rzędy budynków ciągnęły się wzdłuż rzeki, która wyżłobiła ten mały kanion pomiędzy górami. - Widzę. - Miasto wyglądało na większe, niż się tego spodziewała, i jej podniecenie wzrosło. Nigdy nie opuszczała Sitki, a to było nowe miejsce i nowi ludzie. Teraz wiedziała, że dawne życie ma już naprawdę za sobą a nowe dopiero się zaczyna. - Droga do Klondike prowadzi tym kanionem na White Pass - pokazywał jej Justin. - To jest dłuższa przeprawa niż przez przełęcz Chilkoot Pass, ale powiedziano mi, że ta droga nie jest taka zdradliwa i stroma. Za tymi ośnieżonymi grzbietami leżała Kanada i Klondike - grudki złota i to wszystko, co mogła za nie kupić. Ściągnęła wełnianą chustkę z głowy i przez chwilę patrzyła na jej szorstkie, ciemne sploty. Przez wiele minionych lat ta zgrzebna materia okrywała jej głowę i drapała skórę. Nienawidziła jej jako ponurego symbolu życia, które dotąd wiodła. Wyrzucając chustę przez burtę czuła, że pozbywa się w ten sposób wszystkich zniewalających ją Alaska 473 rygorów. Patrzyła, jak powoli opada w stronę ciemnej wody, i poczuła się nareszcie wolna. - Dlaczego to wyrzuciłaś?! - zaprotestował Justin. - Będziesz potrzebowała ciepłej chustki na głowę. Marisza roześmiała się. - Nie. Nie będę. Już nigdy. - W tobołkach miała staą matczyną pelerynę z kapturem, podbitą futrem czarnego lisa, w niektórych miejscach już przetartą, ale wystarczająco ciepłą. Justin odszedł od relingu. - Niedługo będziemy w porcie. Zbierzmy nasze rzeczy, żebyśmy byli gotowi, jak opuszczą trap. Inni pasażerowie parowca również się przygotowywali. Kiedy rzucono liny cumownicze, popychano Mariszę ze wszystkich stron, każdy chciał być pierwszy. Obok Justina stanął elegancki dżentelmen. Miał na sobie ciemny wełniany garnitur, czarny kapelusz homburg na głowie i wypomadowane wąsiki. Jego bagaż przypominał Mariszy walizki z próbkami towarów, noszone przez domokrążców. Nie zwracał uwagi na to całe zamieszanie, ale - jak łatwo dawało się zauważyć - nie ustępował nikomu ani na krok. Kiedy spojrzał na nią, z początku odwróciła wzrok, ale potem przypomniała sobie, że nie musi się już tak zachowywać. Skinął jej głową z uśmiechem i Marisza odpowiedziała mu tym samym. - Przepraszam - zwrócił się teraz do Justina. - Pan wygląda na cheechako -jest to lokalne określenie dla nowo przybywających na Alaskę. - Ja już tutaj byłem. - Poklepał swoją walizkę. - Gorsety dla pań. Czy nie miałby pan nic przeciwko dobrej radzie? -Nie. - Zanim pan zrobi cokolwiek innego, niech pan zapewni sobie i uroczej małżonce pokój. Inaczej będziecie musieli spędzić noc na gołej ziemi. W tym mieście jest mało łóżek do wynajęcia i zaraz zostaną rozdrapane. Justin zawahał się przez chwilę, potem kiwnął głową z uśmiechem. - Dziękuję. Będę o tym pamiętał. Nie sprostował omyłki mężczyzny co do ich statusu małżeńskiego. Marisza uważała tę pomyłkę za zabawną i prawie roześmiała się złośliwie, wyobrażając sobie reakcję ciotki. Ciotka po prostu była jaka była, ale ona na pewno nie pójdzie w jej ślady. 474 Janet Dailey Kiedy opuszczono trap, Justin i Marisza porwani zostali przez potok ludzi spieszących się do złotodajnych pól Klondike. Strumień ludzki wyniósł ich na główną ulicę miasta. Na jednym z budynków, które ozdabiały ulicę swoimi prowizorycznymi fasadami, widniał napis: SKAGUAY. - To jest słowo z języka Tlinkitów, oznaczające miejsce, gdzie wieją wiatry - to Marisza wiedziała. Długa dolina rzeki była naturalnym kanałem dla wiatru i prawdopodobnie stąd pochodziła nazwa. Tęgi mężczyzna w fartuchu napełniał łopatą beczkę przed sklepem, nad którym wisiał napis. Justin podszedł do niego. - Dlaczego na tym szyldzie napisane jest Skaguay? Myślałem, że to miasto nazywa się Mooresville. - Tak się nazywało - do pierwszego sierpnia. Kupa facetów ze statku Queen, pod wodzą Franka Reida, doszła do wniosku, że kapitan Moore nie miał prawa zaanektować tej doliny, więc pomierzyli ją jeszcze raz, nadali miastu nową nazwę i posprzedawali działki. Kapitan podaje ich do sądu. Ale tymczasem jesteście w Skaguay. Mariszy wydawało się, że tego Мооге'а ograbiono z jego ziemi. Dobrze, że chociaż teraz jest sądownictwo na Alasce. Przedtem go nie było. Przypomniała sobie opowiadanie ciotki, jak wierzyciele zabrali wszystko po śmierci jej rodziców i jak została bez środków do życia tylko dlatego, że nie było przepisów regulujących sprawy spadkowe. Ale te kwestie uporządkowano już w okresie jej dzieciństwa, w 1884 roku, kiedy Kongres przyjął uchwałę zapewniającą Alasce system prawny i częściowo podporządkował ją ustawodawstwu stanu Oregon. Nadal jednak nie rozwiązano kwestii administracyjnych. Alaska nie uzyskała statusu terytorium, lecz stała się tylko okręgiem, ale okręgiem olbrzymim. Zaprzężony w parę koni wóz prawie najechał na Mariszę. Usunęła mu się szybko z drogi i dogoniła Justina, który szedł w górę ulicy. Po spokojnej Sitce Skaguay wydawało się piekłem. Pojazdy ciągnięte przez konie, juczne zwierzęta i przechodnie zapełniali gwarne ulice. Czuła gorączkę w tym mieście - gorączkę złota, rozprzestrzeniającą się i zarażającą wszystko dokoła. Wszędzie sprzedawano sprzęt przeznaczony dla poszukiwaczy złota udających się do Klondike. Nie brakowało niczego, począwszy od ubrań aż do najnowszych urządzeń wydobywczych. Kilka razy Marisza zatrzymywała się, słuchając z szeroko otwartymi oczami pełnych obietnic opowieści przechodniów. Na jednym z rogów ulicznych mężczyzna ubrany w garnitur w kratkę zachęcał zebranych wokół gapiów: Alaska 475 - Spróbujcie szczęścia. Czy ręka jest szybsza niż oko? Musicie tylko zgadnąć, pod którą z tych trzech muszelek znajduje się mały suszony groszek? Tak. Podejdź bliżej młody człowieku. Widzę, że masz bystre oczy. Ile chcesz postawić, dolara? Tu jest dolar. Pod którą muszlą, mówisz? Marisza uważała, że ten chudy chłopak ze skąpym zarostem, w czerwono--czarnej wełnianej koszuli jest na pewno od niej młodszy. Wskazał środkową muszlę. Mężczyzna podniósł muszlę, pod którą był groszek. Prowadzący grę namówił go, żeby jeszcze raz spróbował szczęścia. Marisza patrzyła, jak chłopak stale wygrywał. Wreszcie odszedł z dziesięcioma dolarami w kieszeni. Ona też wiedziała za każdym razem, pod którą muszlą ukryty był groszek. Wydawało się to takie łatwe, że wyciągnęła chusteczkę, gdzie schowała kilka monet, jakie jej jeszcze zostały. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć na wołanie mężczyzny: kto następny? - ktoś położył jej rękę na ramieniu. Obróciła się, żeby po raz pierwszy sprzeciwić się Justinowi, ale to nie był on. Mężczyzna ten ubrany był w czarny dwurzędowy elegancki płaszcz, białą koszulę i czarny kapelusz. Wyglądał jak kaznodzieja. Wiedziała, że hazard jest grzechem, ale to była przecież gra zręcznościowa, gra bystrych oczu, a nie ślepego trafu. Obcy pochylił się ku niej i powiedział cichym głosem, żeby nikt go nie dosłyszał. - To oszustwo, zabieranie ludziom pieniędzy. Zaskoczona nie protestowała, kiedy odciągnął ją od gromadki mężczyzn skupionych przy grze. - Widziałam, że ten chłopak wygrywał... - Ale długo nie zobaczysz, żeby ktoś inny wygrał - powiedział. - Ten chłopak to była żywa przynęta na haczyku dla zwabienia ryb. Jeśli spojrzysz w kieranku sklepu, to przekonasz się, że oddaje tak zwaną wygraną wspólnikowi od gry w muszle, dostając jakieś drobne w zamian. On jest tym, który, jak to się mówi w biznesie, „kaperuje" klientów. Rzeczywiście, kiedy Marisza spojrzała na sklep, który jej wskazał nieznajomy, widziała, jak chłopak podaje coś szybko jakiemuś mężczyźnie. Potem chłopak podrzucił otrzymaną drobną monetę, złapał ją z uśmiechem i poszedł w dół ulicy. Zerknęła w stronę graczy i usłyszała, jak ktoś jęknął. - Musisz uważnie patrzeć. Spróbuj jeszcze raz - człowiek od muszli zachęcał tego, który przegrał. Zwróciła się z powrotem do obcego, nie do końca przekonana, że miał rację. - Jeśli to oszustwo, czemu nie powiesz o tym innym? Alaska 477 widywała przed barami swojego miasta Sitka. Ich wargi były pomalowane jaskrawą czerwienią, policzki przyróżowione, a oczy grubo podkreślone czarną kredką. Jedna miała włosy czarne jak sadza, a druga czerwone jak marchew, ale obie nosiły fryzury wymodelowane z mnóstwa mocno skręconych loczków na czubku głowy. Ściśnięte gorsetami talie uwydatniały obfite biusty. Uwagę Mariszy zwróciły przede wszystkim jasne kolory ich atłasowych spódniczek - błyszcząca czerwień i zieleń. Kiedy będzie bogata - obiecywała sobie - wszystkie jej suknie będą tak samo jaskrawe, koniec z ciemnymi, ponurymi brązami i granatami. Jedna z tych kobiet paliła cygaro. Nigdy przedtem nie widziała palącej kobiety; myślała, że robią to tylko mężczyźni. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym mocniej chciała sama kiedyś tego spróbować. Ciotka nigdy nie zaaprobowałaby podobnych zachowań. Uważała zawsze, że kobiety z barów są grzeszne i niegodziwe. Ale co ona mogła o tym wiedzieć? Była starą panną, nigdy nie kochała mężczyzny, nie pozwoliłaby nawet, żeby jej dotknął. Nie mogła mieć pojęcia, na czym to polega. Tyle krzyku robiła obrzydzając jej pocałunki - a Mariszy wydały się one przyjemne. Była prawie pewna, że wszystko, co mówiła jej ciotka, było nieprawdą, i wobec tego należy postępować odwrotnie. Zafascynowana widokami i dźwiękami tego kwitnącego, ruchliwego miasta nie zauważyła nawet, że przemierzyli już więcej niż jego połowę w poszukiwaniu noclegu. Jak do tej pory wszystkie były zajęte. Przed ostatnim domem, do którego zapukali, położyła swój ciężki pakunek na ziemi i czekała na Justina na zewnątrz. Za chwilę ukazał się w drzwiach i dawał jej znaki, żeby weszła do środka. - Mają wolne łóżka - powiedział Mariszy wnoszącej nieporęczny tobołek do małej gospody. - Twój pokój jest na końcu tego korytarza. - Poprowadził ją wąskim przejściem i zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Odstawił swój bagaż, otworzył drzwi z klucza i odsunął się, żeby ją przepuścić. Pokój był mały. Łóżko zajmowało tyle przestrzeni, że trudno było się poruszać. Umywalka z miednicą i dzbankiem stała w rogu. Nie było żadnych upiększeń, tak samo jak w jej dawnej sypialni w domu ciotki. Z wahaniem zwróciła się do Justina, starając się powiedzieć coś pozytywnego. - On... on jest czysty. - Tak. - Wręczył jej klucz. - Gdzie ty będziesz? 478 Janet Dailey - To ostatni pokój, jaki mieli - odpowiedział. - Znajdę sobie miejsce do spania na dworze. Trzeba się zacząć do tego przyzwyczajać. Często będę sypiać w ten sposób na szlaku. - Prawie bym zapomniała. - Wyciągnęła chusteczkę z pieniędzmi i zaczęła odwiązywać jej rogi. - Ile zapłaciłeś za pokój? - Wiem, że powiedziałem ci, żebyś płaciła za siebie, ale nie czuję się w porządku biorąc pieniądze od kobiety. - Z zażenowaniem przestępował z nogi na nogę. - Nie mogę tu zostać. Zapłaciłeś za pokój, więc śpij tutaj, a ja pójdę na dwór. - Złapała swój tobołek, który leżał na łóżku. - Nie mogę na to pozwolić. - Justin zablokował drzwi. - To nie w porządku, żeby kobieta spała na dworze. - Sam powiedziałeś, że tak będziemy spać na szlaku. Trzeba się zacząć do tego przyzwyczajać. - Wyobraź sobie, że ten pokój to prezent i zaakceptuj go. Zamiast kupować ci cukierki czy jakąś ozdobę, mam dla ciebie miejsce do spania. Przestań sprzeczać się i okaż trochę wdzięczności. - Jestem wdzięczna. Ale chodzi o pieniądze... - Zapomnij o tym. Po tym, co straciłem tego popołudnia, i tak będę musiał znaleźć pracę, żeby mieć pieniądze na zapasy i sprzęt na podróż. Cena tego pokoju nie zmieni sytuacji. Marisza zauważyła, że Justin traci już cierpliwość, ale pomimo jego argumentów nie mogła zgodzić się na przytulne spanie w cieple, podczas gdy on miał być na dworze w wilgotną noc. - To łóżko jest wystarczająco duże dla dwóch osób - powiedziała i spojrzała na jego zdziwioną twarz. - Marisza, czy ty chcesz powiedzieć, że ja mogę z tobą spać? Czy wiesz, co sugerujesz? Patrzyła na łóżko myśląc o słowach ciotki, która zawsze ją przestrzegała przed bliższym kontaktem z mężczyzną. Nie ufała słowom ciotki. Chciała sama o wszystkim się przekonać i wszystkiego doświadczyć, a potem zadecydować, co jest dobre, a co złe. Spojrzała trzeźwo na Justina. - Wiem, co mówię. Chcę, żebyś tu był ze mną dziś w nocy. - Marisza, ja ci nic nie obiecywałem. - Wciąż się wahał. - Wiem. Alaska 479 - Ruszam do Klondike, jak tylko zdobędę potrzebne mi pieniądze. - Wiem. Ja też tam idę - aby znaleźć złoto. - Otworzyła węzełek z jedzeniem, które wzięła z domu. - Jeśli jesteś głodny, mogę ci zaofiarować zimny posiłek. Nie jest to nic specjalnego, suszony łosoś, chleb i ser domowej roboty. - Chleb i ser to dobrze brzmi. - Justin wniósł swój ciężki bagaż do pokoju i zamknął drzwi. W nocy, kiedy knot lampy rzucał już tylko słabe, mrugające światło, które nie docierało do łóżka, Marisza leżała w ramionach Justina. Sposób, w jaki ją całował i pieścił, sprawiał, że jej niepokój osłabł. Ale bez względu na to, jaką przyjemność odczuwała teraz, nie wiedziała, co nastąpi za chwilę. Żałowała, że nie miała z kim wcześniej porozmawiać, zanim po raz pierwszy położyła się do łóżka z mężczyzną. Jej wiedza ograniczona była do najbardziej podstawowego poziomu - obserwacji spółkowania zwierząt. Nigdy nie widziała penisa mężczyzny, nawet u niemowlęcia płci męskiej. Mogła się tylko domyślać, że on sterczy jak u psa czy byka. Zła była na swoją niewiedzę i najchętniej odrzuciłaby ciężką kołdrę, żeby go zobaczyć, ale na to nie miała jednak dość śmiałości. Podczas tego żenującego momentu, kiedy położył się na niej, nie wiedziała, jak się zachować. Czuła coś twardego, co usiłuje w nią wniknąć, wreszcie znajduje wejście i wchodzi głębiej, ale napotyka opór od wewnątrz. W momencie pełnej penetracji przeszył ją ostry ból. Zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć i pomyślała, że może ciotka miała rację mówiąc, że nie ma nic przyjemnego w stosunku miłosnym, poza poprzedzającymi go pieszczotami i pocałunkami. Stopniowo ból ustawał, a rytmiczne ruchy ciała Justina zaczynały jej sprawiać przyjemność. Wkrótce tempo wzrosło, Justin zaczął jęczeć i drżeć konwulsyjnie. Kiedy minął ostatni spazm, leżał na niej ciężko. Potem osunął się wyczerpany na materac. Coś pulsowało pomiędzy jej nogami. Nie był to ból, tylko dziwne uczucie pustki. - Och, jak było dobrze - szepnął Justin. Marisza zorientowała się, że nie była tak niezręczna, jak myślała. Zastanawiając się nad swoimi odczuciami, nie umiała ich ocenić. Nie mogła szczerze powiedzieć, że sprawiło jej to przyjemność, ale również nie mogła powiedzieć, że było to przykre. ф Ponieważ Marisza nigdy przedtem z nikim nie spała, nie zdawała sobie sprawy, że czyjeś ciało może dawać tyle ciepła. Przypominało to przytulanie się do gorącego węglowego pieca. Z tego już tylko powodu gotowa była zgodzić się na wspólne łóżko, ale poza tym szybko się przekonała, że za drugim razem, kiedy kochała się z Justinem, było lepiej niż za pierwszym, za trzecim lepiej niż za drugim, a za czwartym lepiej niż za trzecim. Było coraz przyjemniej, a jej ciekawość seksualna wzrastała. Stała się bardziej aktywna - nie tylko odpowiadała na jego dotyk, ale sama go pieściła. Czasem kochali się dwukrotnie w ciągu nocy. Pewnego razu nawet kochali się rano, o wschodzie słońca. Po tym poranku Marisza już nie musiała domyślać się na podstawie dotyku, jak wyglądał jego członek. Wreszcie mogła dać ujście tak długo tłumionej namiętności i w pełni z niej skorzystać. Ten odkrywczy proces sprawiał jej wiele przyjemności. Jednak nie cały czas poświęcali miłym chwilom w łóżku. Klondike i jego złoto nadal były ich najważniejszym celem i tylko brak środków finansowych zmuszał do odwlekania wyprawy na kanadyjskie terytorium Jukonu. Najpierw musieli znaleźć pracę, żeby zarobić pieniądze. Marisza miała szczęście. Drugiego dnia pobytu w Skaguay znalazła pracę przy myciu naczyń w jednej z restauracji. Chociaż płacono jej bardzo mało, miała prawo do darmowego posiłku. Zawsze udawało się jej wynieść jedzenie dla Justina, żeby nie musiał wydawać pieniędzy. Ale po zapłaceniu za pokój niewiele oszczędności zostawało z jej dziennych zarobków. Kiedy już trzeci dzień zmywała talerze, jeden z gości powiedział do kucharza-właściciela restauracji. Alaska 481 - Robisz błąd, Mabe, że trzymasz tę ładną żółtowłosą dziewczynę w kuchni nad brudnymi talerzami. Powinna przyjmować na sali zamówienia, żeby chłopcy mogli ją widzieć. Założę się, że w ten sposób dwa razy więcej zarobisz. I tak z pomywaczki stała się kelnerką. Nie tylko szybko opanowała nowy zawód, ale również nauczyła się radzić sobie z gośćmi, którymi byli prawie wyłącznie mężczyźni. Po tygodniu przebywania w ich towarzystwie nie mogła zrozumieć, dlaczego ciotka uważała ich za nieobytych brutali, gotowych rzucać się na każdą napotkaną kobietę. Większość restauracyjnych gości potrzebowała tylko uśmiechu i dobrego słowa. Niektórzy wydawali się samotni i chcieli po prostu porozmawiać. Zupełnie nowym doświadczeniem dla niej była uwaga, jaką poświęcali jej mężczyźni. Teraz chodziła z podniesioną głową, dumna ze swojej urody. Nazywano ją Glory Girl. To wszystko zaczęło się wraz z rozpoczęciem pracy od frontu. Gość - stary złośnik - który odwiedził restaurację rano, wrócił w południe z przyjacielem i wskazując mu Mariszę, powiedział: „Czy nie jest to piękność do adoracji?" Określenie to przyjęło się. Została „piękną dziewczyną" - Glory Girl. Okręciła szmatką rączkę dzbanka, żeby metal nie parzył jej ręki, i chodziła między stolikami dolewając kawy do filiżanek. Zatrzymała się przy krześle mężczyzny, którego uważała za kaznodzieję. - Jeszcze kawy, panie Cole? - uśmiechnęła się rutynowo. Chociaż był tutaj dopiero drugi raz, od kiedy zaczęła pracować, nie był to mężczyzna, którego dałoby się łatwo zapomnieć. Kiwnął potwierdzająco głową i podsunął jej filiżankę. Jak zwykle ubrany był w swój ponury czarny płaszcz i wykrochmaloną białą koszulę. Nigdy nie widziała go ubranego inaczej, ale zawsze wyglądał porządnie i czysto. Zwróciła uwagę na jego ręce. Były gładkie i białe, nie miały na sobie zgrubień jak ręce wielu jej gości. Nie dostrzegła nawet odrobiny brudu za jego równo obciętymi paznokciami. - Hej, Glory Girl, przynieś tu dzbanek. Chcemy jeszcze kawy - krzyknął ktoś tubalnym głosem przez całą salę. Nie odwracając się, od razu poznała głos jednego ze znanej paczki awanturników w mieście. - Chwileczkę, Curly - odkrzyknęła i spytała kaznodzieję: - Czy coś jeszcze podać? 482 Janet Dailey - Nie dziękuję. - Podniósł filiżankę i odchylił się na krześle, kiedy Marisza przechodziła przez restaurację. Kaznodzieja siadywał przy stoliku w rogu naprzeciwko drzwi i zawsze był sam. Kiedy podeszła do stolika Curly'ego, ten wyciągnął swoją filiżankę do napełnienia. Na głowie miał czapkę uszatkę zakrywającą przerzedzone włosy. Dziwiła się, że Curly, taki młody - ledwie mógł przekroczyć trzydziestkę - a już łysiał. Nie znała dwóch mężczyzn, którzy z nim siedzieli. - A uśmiech, który mi osłodzi tę kawę? - spytał Curly. Uśmiechnęła się do niego i odwróciła, żeby nalać jego towarzyszom. Zdawała sobie sprawę z ich lubieżnych spojrzeń, ale do tego już się prawie przyzwyczaiła. - Za ciężko tu pracujesz - powiedział Curly. - Dziewczyna też musi mieć coś do jedzenia. - Jeśli trzyma cię tu tylko jedzenie, to możemy na to poradzić, prawda chłopcy? - uśmiechnął się do swoich przyjaciół. - Pewnie, że tak - odpowiedział mężczyzna z rzadką brodą, siedzący na krześle, przy którym stała Marisza. - Możesz się przenieść do naszej chaty. Będziesz miała gdzie spać, dostaniesz mnóstwo jedzenia i nie będziesz samotna, bo dotrzymamy ci towarzystwa. - Ja już mam to wszystko. Przykro mi. - Te propozycje składano jej już wiele razy, zbyt często, aby zwracać na to większą uwagę, a tym bardziej się obrażać. - Taka ładna dziewczyna jak ty potrzebuje kogoś, kto się nią zaopiekuje i ustrzeże od złego - nalegał. - Kogoś takiego jak my. - Przykro mi chłopcy, ale już mam opiekę - uśmiechnęła się, napełniając kawą filiżankę drugiego mężczyzny. - Nie mówiłem wam? Ona już ma faceta. Trzeci mężczyzna podał swoją filiżankę. Kiedy sięgała przez stolik, mężczyzna z brodą złapał ją w talii, przyciągając do siebie tak gwałtownie, że omal nie wylała kawy na stół. - Cóż to jest za facet, jeśli ty musisz tu pracować - powiedział z przekonaniem. Zdołała utrzymać równowagę. - Uważaj! Ta kawa jest gorąca. - Starała się oderwać od siebie jego rękę, ale przytrzymał ją mocniej. Alaska 483 - Jakbyś się do nas wprowadziła, to mogłabyś rzucić tę norę - uśmiechnął się zachęcająco. - Wiesz, że z bliska jesteś jeszcze ładniejsza? - Miło mi, że tak uważasz. A teraz, czy mnie już puścisz? - Stale odpychała jego rękę, zdecydowanie, ale bez zniecierpliwienia, ponieważ doświadczenie nauczyło ją, że to był najlepszy sposób radzenia sobie z takimi niegroźnymi zalotami. Złość zawsze prowokowała mężczyzn. - Panienko! - zawołał kaznodzieja. - Zmieniłem zdanie. Chcę zamówić śniadanie. - Już idę - powiedziała i spojrzała na mężczyznę, który ją trzymał. - Przepraszam cię. Gość czeka. - Widzisz, gdybyś z nami mieszkała, to nie musiałabyś skakać na każde wezwanie. Opieka nad nami trzema nie byłaby tak ciężka, jak praca tutaj - i o wiele bardziej zabawna. Już byśmy o to zadbali, prawda chłopcy? - Tak, nie dalibyśmy ci się nudzić - zachichotał trzeci mężczyzna. - Jestem pewna, że nie - odpowiedziała Marisza, wiedząc dokładnie, jakiego rodzaju rozrywkę mieli na myśli. - Ale wolę swoją pracę. Czy teraz zabierzesz rękę, czy mam cię oparzyć tą gorącą kawą? - To nie jest po przyjacielsku - skarcił ją. W przeciwległym kącie sali krzesło opadło z hałasem na wszystkie cztery nogi. Deacon Cole wstał i podszedł powoli do przekomarzającej się grupy. Zatrzymał się niedaleko ich stolika. - Panie, raz tylko poproszę, żeby pan ją puścił - powiedział. - Nie przypominam sobie, żeby ktoś pana tu zapraszał. - Mężczyzna z brodą silniej przycisnął Mariszę. - Dlaczego pan nie odejdzie do swojego stolika w rogu i nie zajmie się swoimi sprawami? - To jest moja sprawa - odpowiedział kaznodzieja. - Jestem głodny i chcę coś zjeść. A nie dostanę tego, dopóki ta pani nie przyjmie mojego zamówienia. Dostaliście swoją kawę. To czemu nie pijecie jej i nie pozwalacie dziewczynie wrócić do pracy? - Tak się złożyło, że jakoś się do niej przywiązałem. - Brodaty ścisnął Mariszę w talii, żeby uwiarygodnić swoje słowa. Marisza czuła, że to już trwa zbyt długo. - Curly, powiedz swojemu przyjacielowi, żeby mnie puścił. Mam pracę. - Sugeruję, żeby zastosować się do pani życzenia. - Uśmiech kaznodziei był sympatyczny. Przynajmniej wydawał się taki, dopóki nie zauważyła 484 Janet Dailey krótkiego rewolweru, który jakimś magicznym sposobem znalazł się w jego ręce. - Mam skłonności do irytacji, kiedy jestem głodny. - Nie ma potrzeby się złościć - powiedział mężczyzna i natychmiast zwolnił uchwyt. Marisza szybko odeszła od jego krzesła, wpatrując się w rewolwer, zaszokowana jego widokiem w ręce pastora. Kiedy odwracał się od stolika, zobaczyła, jak wkłada tę małą, ale śmiercionośną broń do rękawa. Nie mogła pozbyć się myśli, że był to zupełnie niezwykły sposób noszenia broni. Kiedy usiadł na swoim miejscu, uśmiechnął się lekko. - Po tym wszystkim powinienem coś zamówić. Nie chciałbym być nazwany kłamcą. Wezmę naleśniki. - Marisza zmarszczyła brwi słysząc, że to wszystko, co mówił przedtem, było tylko pretekstem. - Czy popełniłem błąd? - zapytał cicho, żeby tylko ona mogła go słyszeć. - Wydawało mi się, że umizgi tamtego mężczyzny nie były pożądane. - Nie były. Ale on nie miał nic złego na myśli. Większość mężczyzn tutaj posuwa się tak daleko, jak im dziewczyna pozwoli. Patrzył na nią w zamyśleniu. - Możliwe, że nie jest pani tak niewinna, jak myślałem. - Wielu spraw nie rozumiem, ale szybko się uczę. Mężczyźni lubią mówić. To pierwsza rzecz, jakiej się tutaj nauczyłam. Ale nie myślą połowy tego, co mówią. Bardzo to było uprzejme z pana strony - mam na myśli tę interwencję - ale naprawdę nie była ona konieczna. Chciała dać mu jasno do zrozumienia, że jest zadowolona pracując tutaj i nie potrzebuje opieki żadnych Dobrych Samarytan, bez względu na ich szlachetne pobudki. Lubiła mężczyzn, którzy tu przychodzili, rozmawiali i żartowali z nią. Nigdy nie czuła się dotknięta tym, co mówili czy robili, ani nie uważała, że ich zachowanie przekracza granice. Odeszła od stolika nadal zastanawiając się nad kaznodzieją, który w tak szczególny sposób rozumiał pojęcie dobra i zła. Niewątpliwie wierzył, że ocalił ją od dwóch fatalnych sytuacji - jednak nosił ukrytą broń i chodził do baru. - Potrzebuję naleśniki, Mabe - powiedziała Marisza do kucharza--właściciela, czekając w przegrzanej kuchni. - Czy znasz pastora Deacona Соїе'а? - Pastora? - prychnął odsuwając się od blachy i wycierając twarz wilgotną Alaska 485 szmatą. - Ośmielę się powiedzieć, że jedyna ewangelia, jaką zna Deacon Cole, to ta według Soapy Smitha. Nazwisko Soapy Smitha było wymieniane przez mieszkańców miasta w związku z bandą oszustów, którzy żyli z bogatych przejezdnych wybierających się do Klondike. - Mówisz, że Cole nie jest kaznodzieją - zdziwiła się. - Oczywiście. On jest karciarzem - profesjonalnym hazardzistą. Każdy, kto jest na tyle głupi, żeby usiąść z nim do pokera czy faro, zasługuje na to, by stracić pieniądze. Ludzie nazywają go diakonem z powodu jego ubioru, ale jego jedyną religią są karty. - Jak on się naprawdę nazywa? - Kto to wie? - wzruszył ramionami. - Nikt tu nie używa swojego prawdziwego nazwiska albo cholernie niewielu, jeśli w ogóle. - Dlaczego? - Bo tu jest nieważne, kim i czym się było „na dole" - powiedział, używając miejscowego terminu na określenie Stanów Zjednoczonych. - Tutaj człowiek może wyznaczyć dystans pomiędzy sobą a przeszłością i rozpocząć wszystko od nowa. Ten komentarz dostarczył Mariszy nowego tematu do rozmyślań. Rozpoczęła nowe życie, a zatrzymała swoje stare nazwisko. Marisza Blackwood to była dziewczyna, która nosiła chustki na głowie i brzydkie ubrania, której nie wolno było rozmawiać z mężczyznami ani patrzeć im w oczy, która rzadko się śmiała. W nowym życiu potrzebowała nowego nazwiska. Trzeba więc je zmienić. Ale na jakie? i ego wieczoru siedziała ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i od-pakowywała kawałki mięsa, które wyniosła z restauracji i schowała w dużych kieszeniach swojej starej brązowej spódnicy razem z połową bochenka chleba. Rozłożyła papier na materacu, żeby nakarmić Justina. Łóżko skrzypnęło głośno, kiedy przesunęła się patrząc, jak je. - Mam zamiar zmienić nazwisko. - Nie mogła powstrzymać podniecenia z powodu podjęcia tej decyzji. - Jeszcze nie wymyśliłam nowego. Ale ono nie może w żadnym wypadku brzmieć z rosyjska. Chcę mieć niezwykłe nazwisko. Co o tym myślisz? - Podniosła kawałek chleba, który spadł na papier, i żuła go w zamyśleniu, zbyt zaabsorbowana swoim nowym pomysłem, 486 Janet Dailey żeby zwrócić uwagę na jego milczenie. - Może ty masz jakiś pomysł, Justin? - Kiedy nie było odpowiedzi, zmarszczyła brwi. - Justin, słyszałeś, co mówiłam? Siedział patrząc na chleb, który trzymał nietknięty w ręku. Jej ponowne pytanie wyrwało go wreszcie z tego ponurego zamyślenia. - Co mówiłaś? - mruknął, udając zainteresowanie. - Nie słuchałeś, prawda? - Przez ostatnie dwa dni był w okropnym humorze, przygnębiony bezskutecznym szukaniem dobrze płatnego zajęcia. Marisza miała już dosyć jego napadów milczenia, które kończyły się tylko wtedy, gdy zgasili światło i szli do łóżka. Odłożył chleb na papier, zszedł z łóżka i podszedł do okna. - Nie masz zamiaru zjeść z takim trudem zdobytego posiłku? - Nie jestem głodny. - Patrzył w ciemne okno trzymając ręce w kieszeniach spodni. Marisza westchnęła. - O co ci teraz chodzi? - Czy zauważyłaś, że liście zaczynają żółknąć na drzewach w górach? - Nie. Kiedy wychodzę do pracy, jest ciemno i ciemno, kiedy wracam. - W gruncie rzeczy nic jej nie obchodziło, czy liście zmieniały kolor, czy też nie. - Czy nie wiesz, co to znaczy? - Justin odwrócił się od okna. - Czemu mi nie wytłumaczysz? - Założyła ręce przed sobą w geście wyrażającym zarówno pobłażliwość, jak i zaczepkę. - Zaczyna brakować czasu. Jeśli wkrótce nie wyruszymy do Klondike, będzie zbyt późno na rozpoczęcie tej podróży. Mogę utknąć w Skaguay na zimę. - Odwrócił się znów do okna patrząc w ciemne szyby. - Cała cholerna zima zmarnowana. - Uderzył ręką we framugę okna. - Muszę mieć te pieniądze. Muszę coś wykombinować, żeby się tam dostać. - Ile nam jeszcze brakuje pieniędzy? - Mógłbym się zadowolić jeszcze dziesięcioma dolarami, ale może potrzebne będzie i sto, jeśli tak dalej pójdzie. - Powinnam wziąć dodatkową pracę. - Co będziesz robić? Kiedy? Już teraz pracujesz od świtu do nocy - przypomniał jej. - Mogłabym pracować parę godzin w nocy, sprzątając albo szorując podłogi. Alaska 487 Szybko odwrócił się w stronę łóżka, na którym siedziała. - Spójrzmy prawdzie w oczy, Marisza. Jest tylko jeden rodzaj pracy nocnej dla kobiety, dający takie pieniądze, jakie są nam potrzebne! - Podszedł do drzwi zrywając swój płaszcz z wieszaka. - Idę zaczerpnąć powietrza. - Otworzył drzwi szarpnięciem i zatrzymał się na chwilę. - Niedługo wrócę. biedząc samotnie w ponurym pokoju Marisza podciągnęła kolana pod brodę i owinęła szczelnie nogi spódnicą. Wiedziała, o jakiej pracy nocnej mówił Justin. Tylko prostytutki zarabiały na życie żądając pieniędzy za swoje usługi. Jeśli przedtem nie była zupełnie pewna, na czym ta praca polega, teraz nie stanowiło to już dla niej tajemnicy. Zamknęła oczy przypominając sobie, jak wyglądała tamta próbka złotonośnej rudy i błyszczące pasemka złota. Wysłane żwirem koryta rzek w Klondike zawierały grudki złota wielkości kamyków. Starała się wyobrazić sobie moment wydobywania garści żwiru i wybierania z niej świecących punkcików. Przez następne dwa dni nie mogła myśleć o niczym innym. Słuchała każdego urywka rozmów w restauracji, który dotyczył złotodajnych pól Klondike. Wydawało się, że wszyscy tam wyruszają oprócz niej. Martwiła się, że tamci wygarną całe złoto, zanim ona dotrze z Justinem do niosącej złoto rzeki. Wychodząc z restauracji zatrzymała się na chwilę i usłyszała dźwięk przekręcanego klucza w drzwiach. Otuliła się podbitą futrem peleryną, ale nie założyła kaptura na głowę. Zmęczona, z bolącymi nogami po całodziennej pracy, szła drewnianym chodnikiem w kierunku gospody. Na długiej ulicy zamarł już zwykły ruch wozów konnych, nie było słychać porykiwań osłów ani mułów. Aktywność miasta skupiała się teraz w barach i salonach gry, koło których musiała przechodzić. Usłyszała dźwięki pianina i zachęcający męski głos: - Stawiajcie zakłady. - Towarzyszył temu szmer głosów, czasem przerywany śmiechem lub okrzykiem. Przez brudne okna widziała dziewczyny tańczące z klientami. Słyszała również brzęk monet. - Pieniądze - to jest to, czego ani ona, ani Justin nie mieli, a czego pragnęli i najbardziej potrzebowali. 488 Janet Dailey Jej kroki odbijały się donośnym echem od drewnianego chodnika, a światło padające z okien barów oświetlało drogę. Trzech mężczyzn, najwyraźniej podpitych, wypadło z baru tuż przed nią. Jeden z nich zauważył ją. Kiedy wszyscy trzej obrócili się do niej, zobaczyła Curly'ego z dwoma towarzyszami, którzy byli z nim przedtem w restauracji. - Patrzcie, patrzcie. To jest nasza Glory Girl. - Brodaty mężczyzna natychmiast zdjął kapelusz w geście powitania, nie był już tak zaniedbany, jak wtedy w restauracji. Jego broda była przystrzyżona, a włosy uczesane z przedziałkiem pośrodku. Kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że Curly ma czystą koszulę. - Dobry wieczór. - Skinęła im głową i szła dalej, ale oni dołączyli do niej. - Dlaczego chodzisz sama po ulicy? Gdzie jest ten twój facet? - spytał Curly. - Powinien być tutaj i pilnować, żeby cię nie spotkała jakaś krzywda. - Jak widać, nie ma potrzeby. Mam was trzech jako eskortę do mojej gospody - uśmiechnęła się. - Gdybyś była naszą dziewczyną, nigdy byśmy nie pozwolili na takie ryzyko - powiedział trzeci mężczyzna. - A może zamiast do twojej gospody, pójdziemy do naszej chaty? - zasugerował mężczyzna z brodą. - Zaręczam ci, że to będzie o wiele zabawniejsze. Marisza jak zwykle zignorowała tę uwagę, lecz nagle zatrzymała się patrząc na trzech mężczyzn. - Czy naprawdę chcecie, żebym poszła do waszej chaty? - Oczywiście - mężczyzna z brodą był wyraźnie zdziwiony. - A gdybym poszła, to ile mi zapłacicie? - spytała. Patrzyli na nią zaskoczeni, z otwartymi ustami. Milczenie to zrozumiała jako odmowę i szybko chciała odejść. Wstyd palił jej policzki. - To wszystko było tylko gadanie, prawda? Tak naprawdę nie chcieliście tego - powiedziała z goryczą i ruszyła przed siebie. Natychmiast ją dogonili. - Chcieliśmy tego. Naprawdę. Tylko nigdy nie myśleliśmy, że jesteś... - Curly nie skończył zdania. - Tak. Nigdy nie podejrzewaliśmy, że jesteś taka co... no... - Trzeci mężczyzna też nie mógł znaleźć słowa. - Nie wiedzieliśmy. - Chcemy, żebyś przyszła do nas, prawda chłopcy? - mówił mężczyzna z brodą. - Zapłacimy ci. Alaska 489 Marisza ponownie zatrzymała się. -Ile? - No... - Mężczyzna z brodą poruszył się niespokojnie, patrząc na swoich towarzyszy. - Obecna stawka jest trzy dolary, a nas jest trzech, więc wypada dziewięć dolarów. - Ja chcę dziesięć dolarów. - Gardło miała suche. - W porządku. - Curly wytarł rękę o spodnie, zanim wyciągnął ją do niej. - W porządku. - Kiedy ujęła jego rękę, potrząsnął nią jak rączką od pompy. - Iii-ha! - mężczyzna z brodą wydał triumfalny okrzyk, potem obrócił się do trzeciego towarzysza i walnął go mocno w plecy, popychając na drzwi najbliższego baru. - Hank, idź i przynieś nam butelkę. Będziemy dziś mieć świetną zabawę. Nieprawda Glory Girl? Wiesz, nie wiemy nawet, jak masz na imię. - Tak jak powiedziałeś. Mam na imię Glory. - Glory? Niech mnie szlag trafi. Wiedziałeś o tym, Curly? - Nic nie wiedziałem. Ale pasuje do niej doskonale. Marisza miała nogi jak z waty i odczuwała nerwowe skurcze w żołądku. Ale nie miała żadnych wątpliwości, że podjęła właściwą decyzję - niczego nie żałowała. Czuła się tak samo, jak przy wyjeździe z Sitki. Jeśli miała z Justinem dotrzeć do Klondike i znaleźć złoto, to musieli mieć pieniądze. A czasu zostało już bardzo mało. To był najpewniejszy i najszybszy sposób zdobycia potrzebnych im dziesięciu dolarów. Sam Justin tak powiedział. Teraz, kiedy podjęła decyzję, nie miała zamiaru oglądać się wstecz. W niedbale zbudowanej chacie powtykano papier w szpary jako osłonę od wiatru. Jedyny pokój miał nie więcej niż dziesięć na dwanaście stóp i tylko jedno okno. Curly szybko zapalił lampę i zaczął dokładać do ognia w piecu. Sądząc po nie dokończonej puszce fasoli, która stała na blasze, piec ten służył zarówno do gotowania, jak i do ogrzewania. Wzdłuż jednej ściany stało piętrowe łóżko. Wąska prycza zajmowała róg pokoju. Kilka beczułek i drewnianych pojemników służyło za krzesła przy surowo obrobionym stole przy oknie. Wszyscy trzej mężczyźni skupili się wokół stołu, a ten, na którego wołali Hank, odkorkował butelkę whisky i nalał porządną porcję do trzech cynowych kubków. 490 Janet Dailey Obserwując ich, usłyszała ostrzegawczy głos i powiedziała. - Pieniądze najpierw, chłopcy. - Tkwiło w niej stale powtarzane przez ciotkę ostrzeżenie, że mężczyznom nie można ufać. Po chwili wahania zaczęli grzebać po kieszeniach. Kiedy wyciągali pieniądze, żeby zebrać wymagane dziesięć dolarów, szybko przedyskutowali sprawę, kto ma zapłacić więcej, ponieważ nie można było dziesięciu podzielić równo przez trzy, ale natychmiast rozwiązali ten problem. - Tu są, Glory. - Curiy wrzucił monety na jej dłoń - dziesięć srebrnych dolarów. Ściskając pieniądze w ręku, podeszła do pryczy stojącej w rogu. Oni dotrzymali umowy, a teraz, bez względu na to jak szybko biło jej serce, przyszedł czas, żeby i ona jej dotrzymała. Zdjęła pelerynę, włożyła monety do jednej z jej głębokich kieszeni i położyła na dole piętrowego łóżka. Odwrócona do nich plecami, zdjęła bluzkę i długą spódnicę i położyła na pelerynie. Rozbierając się dalej, dołożyła tam jeszcze flanelową halkę i koszulę z długimi rękawami. Nie nosiła gorsem. Zabraniała tego ciotka, uważając, że gorset poprawia figurę. Ubrana tylko w prostą koszulkę i flanelowe majtki, obróciła się do patrzących na nią mężczyzn. Nie zwracała uwagi na łomoczący puls. - Kto pierwszy? - Zaczęła odpinać guziki koszuli. - Ja - powiedział mężczyzna z brodą. Szybko dopił whisky i wytarł usta wierzchem dłoni. Rozwiązał spodnie w pasie i podszedł zdecydowanym krokiem do pryczy. Z szerokim uśmiechem na twarzy wołał do swoich towarzyszy: - Idę ku glorii chłopcy, idę ku glorii. Monety brzęczały w jej kieszeni, kiedy szła pospiesznie korytarzem do swojego pokoju. Ale nie było tam widać błysku światła pod drzwiami. - Justin - zawołała cicho i wzięła za klamkę. Drzwi nie otworzyły się. Miała nadzieję, że nie wyszedł jej szukać. Nie mogła się doczekać, kiedy mu powie, że mają pieniądze na podróż do Klondike. Przeszukała swoje kieszenie, znalazła klucz, otworzyła drzwi i weszła do ciemnego pokoju. Słabe światło wpadające przez okno pozwoliło jej zauważyć jakiś długi, nieruchomy przedmiot na łóżku. Nie zapalając lampy, podeszła do łóżka. - Justin, ty łobuzie, powinieneś był zaczekać na mnie. - Potrząsnęła nim, żeby go zbudzić, ale to były tylko ubrania - góra ubrań. Alaska 491 Odwróciła się od łóżka zastanawiając się, gdzie mógłby pójść o tej godzinie. Może znalazł pracę w jednym z barów - starała się go wytłumaczyć przed samą sobą, szukając zapałek po ciemku i zapalając lampę. Okazało się, że rozrzucone na łóżku ubrania były jej własnością. Przecież wychodząc do pracy rano zostawiła je ułożone porządnie w kącie. Ktoś musiał wejść do ich pokoju. Podbiegła do łóżka, żeby zobaczyć, czy niczego nie brakuje. Kiedy przeglądała ubrania, zaszeleścił jakiś papier - znalazła wiadomość. Ledwie dało się odczytać nabazgrane litery. - Droga M... - szybko spojrzała na podpis - Justin Sinclair. Przez chwilę patrzyła na drukowane litery, przypominając sobie słowa Justina, że nie ukończył szkoły, ponieważ pracował na trawlerze swojego ojca. Wróciła wzrokiem do początku listu i zaczęła głośno czytać. - „Droga M. Przykro mi, że nie starczyło czasu, żeby się z tobą zobaczyć przed odjazdem". - Odjazdem? Patrzyła zszokowana na to słowo i szybko czytała dalej. - „Dostałem robotę w pociągu towarowym jadącym do Dawson. Na miejsce faceta, którego wyrzucili za pijaństwo. To moja szansa, żeby dostać się do obozów poszukiwaczy. Wiem, że zrozumiesz". Nie czytała dalej, tylko usiadła na brzegu łóżka, srebrne monety brzęczały w jej kieszeni. Zacisnęła palce na kartce papieru. Dobrze zrozumiała. Zrozumiała, że ją porzucił. Wzięła z powrotem list do ręki i zaczęła czytać, a głos jej załamywał się ze złości na jego zdradę. - „Potrzebowałem koca. Wziąłem twój". - Zaczęła na nowo przeszukiwać swoje rzeczy, odrzucając je z furią na boki. Nie było koca, nie było również woreczków mąki, soli, suszonej fasoli, które zabrała z domu ciotki. Wściekłość ją dusiła, kiedy ponownie sięgnęła po list. - „Nie mam czasu na zrobienie zapasów. Zapłacę ci. Wrócę, jak będę bogaty". - I to było wszystko poza podpisem u dołu strony. Zgniotła papier w ręce. Powiedział, że mnie zabierze ze sobą. Mówił, że mnie kocha. Potem przypomniała sobie: „Oni zawsze odchodzą". Tak mówiła ciotka Ewa. Kiedy mężczyzna dostanie od kobiety czego chce, porzuca ją. W napadzie złości rzuciła kulkę papieru przed siebie i wstała. Przy tym nagłym ruchu pieniądze zadźwięczały w jej kieszeni. Wyjęła monety wpatrując się w nie, przypominając sobie, co musiała zrobić, żeby je uzyskać. Teraz nie wydawało się to takie okropne. Nie było tak wspaniale jak z Justinem, ale wcale tego nie oczekiwała. Może to, co zrobiła, było jednak grzechem. Może 492 Janet Dailey odejście Justina było karą. Czuła wewnętrzny niepokój, złość i ból, nie wiedziała już co jest dobre, a co złe. Monety ześliznęły się z jej dłoni. Zdjęła ciężką pelerynę i rzuciła ją na łóżko. Patrzyła na dziesięć srebrnych dolarów rozrzuconych na kołdrze. - Gdybyś zaczekał, Justin, miałbyś te pieniądze. - Dałaby mu je, bo go kochała. Mieli razem wyruszyć do Klondike. Dlatego właśnie to zrobiła. Może gdyby dała mu pieniądze i tak by ją zostawił. Może jej nie kochał. Już niczego nie była pewna - oprócz tego, że nigdy przedtem nie miała w całym swoim życiu dziesięciu dolarów naraz. Było to więcej, niż mogła zarobić w restauracji przez tydzień. A zarobiła je w mniej niż dwie godziny i o wiele mniejszym wysiłkiem. Nie była to wystarczająca suma, żeby dostać się do Klondike, ale teraz nie miała już ochoty tam jechać. Kiedy podniosła spódnicę, żeby usiąść na łóżku, poczuła szorstkość materiału i... uradowała się: teraz ma pieniądze i może wszystko sobie kupić - gorset, koszulkę, pantalony, wkładkę do wypchania spódnicy z tyłu, halki, spódnicę, bluzkę - i jeszcze jej zostanie. Będzie mogła wyrzucić te szare, bezkształtne ubrania, te znienawidzone stroje, które należały do Mariszy Blackwood - kobiety, którą ona już nigdy nie będzie. Justin odszedł, a ona przysięgła sobie, że nie będzie spoglądać w przeszłość. Teraz zaczyna się nowe życie. Będzie miała wymarzone ubrania i nowe nazwisko. Od teraz będzie Glory... Glory. Zaczęła rozmyślać o odpowiednim, niezwykłym nazwisku. W podzięce Justinowi za to, że pomógł jej wkroczyć na nową drogę i że pośrednio dzięki niemu zdobyła pieniądze, postanowiła przyjąć nazwisko Glory St. Claire, brzmiące podobnie do jego nazwiska. Ф oparła się leniwie na poduszkach i podciągnęła kołdrę, żeby zakryć nagie piersi. Nie robiła tego z fałszywej skromności spowodowanej obecnością mężczyzny, który właśnie zakładał jedwabne haftowane szelki, ale żeby uchronić się przed chłodem. Jej długie włosy swobodnie spadały na ramiona. Powoli okręcała na palcu ich złociste pasmo, kiedy mężczyzna wkładał płaszcz i sięgał po swój perłowoszary kapelusz fedorę. - Teraz daj mi te pięć dolarów. - Wyciągnęła rękę po złotą monetę, którą jej przedtem pokazał i obiecał zapłacić. Jego ubranie, biżuteria, maniery - wszystko wskazywało na duże pieniądze. Dlatego nie obrażała go braniem pieniędzy z góry. - Bardzo mi dobrze było, Glory. Naprawdę. - Wyjął monetę z kieszonki kamizelki i podniósł ją do góry. - Ale to są wszystkie pieniądze, jakie posiadam. Nie mogę ci ich dać. - Ale zgodziłeś się! - Tak. Zgodziłem się. Niestety będę jednak musiał odwołać obietnicę. W tej swojej ciasnej dziurce masz własną kopalnię złota, panno St. Clair. Nie będziesz głodować, co z braku pieniędzy na pewno spotkałoby mnie. - Włożył monetę z powrotem do kieszeni i dotknął kapelusza. - Dobranoc. Kiedy szedł do drzwi, szok spowodowany jego bezczelnością zamienił się w furię. Wyskoczyła z łóżka. - Wracaj tutaj! Od czasu, gdy dwa miesiące temu rzuciła pracę w restauracji i zajmowała się wyłącznie sprzedawaniem swoich wdzięków, on nie był pierwszym, który odmówił jej zapłaty. ■ Glory 494 Janet Dailey Zanim dobiegła do drzwi, był już w połowie korytarza. Nie mogła wybiec za nim na ulicę mając na sobie tylko jasnoniebieskie jedwabne pończochy na paryskim pasku, których nie zdjęła na życzenie klienta. Szybko włożyła majtki z koronką i koszulkę, wcisnęła stopy w spiczaste buciki i złapała z wieszaka swoją starą, podbitą futrem pelerynę. Zakrywając nią negliż, Glory pobiegła korytarzem i wypadła przed gospodę. Warstwa świeżo opadłego śniegu pokrywała ulicę, a jego płatki wirowały w ciemnościach nocy. Jej klienta nie było nigdzie widać, ale Glory zauważyła świeże ślady na śniegu i podążyła nimi jak pies gończy, dopóki nie zgubiła ich wśród śladów innych stóp. Tak doszła do salonu u Jeffa Smitha. Po chwili wahania weszła do środka. Z reguły nie chodziła do barów i salonów gry. Dziewczyny pracujące tam patrzyły na nią jak na intruza, starającego się odebrać im zarobek. Glory zwykle znajdowała swoich klientów w restauracjach i hotelach Skaguay, czyli Skagway - według pisowni użytej w nowo otwartej poczcie. Pretensjonalna fasada salonu umiejętnie maskowała prymitywny budynek. Długi, wąski pokój był obskurny, jego nagie ściany i podłogę pokrywały nie heblowane deski. Poprzez gęsty dym cygar Glory rozglądała się po zatłoczonym wnętrzu. Szmer cichych głosów przerywany był dźwiękiem rzucanych kości, pokerowych żetonów, szelestem kart i odgłosami wirujących kulek ruletki. Uwagę jej zwrócił głos krupiera: - Proszę obstawiać - wybrać swój szczęśliwy numer i położyć na nim pieniądze. Głos ten należał do rudego mężczyzny, który stał przy kole ruletki. W tej samej chwili, kiedy Glory zlokalizowała źródło głosu, zobaczyła mężczyznę w szarej fedorze przy stole. Chociaż był do niej odwrócony plecami, poznała go po kapeluszu; było mocno wątpliwe, żeby dwa takie kapelusze znajdowały się w Skagway. Przepchnęła się przez tłum i złapała mężczyznę za ramię. - Chcę swoje pieniądze. Po chwili zaskoczenia odzyskał równowagę i spojrzał na nią pogardliwie. - Co to za idiotyzm. Widzę panią po raz pierwszy w życiu. Proszę łaskawie zabrać rękę. - Inaczej mówiłeś dwadzieścia minut temu w moim pokoju. W gruncie rzeczy było dużo miejsc, gdzie chciałeś, żebym położyła rękę - przypomniała mu ku uciesze obecnych. Alaska 495 - Nie wiem, o czym pani mówi. - Ale kark mu poczerwieniał, widocznie poczuł się zawstydzony. Czerwonowłosy mężczyzna obrócił koło. Zadźwięczało donośnie, a on powtarzał swoją starą śpiewkę: - Kręci się i kręci, nie wiadomo, co wykręci. - Jesteś mi winien pięć dolarów i chcę je dostać teraz - zażądała Glory. - Żadnemu facetowi nie uda się mnie oszukać. - Nonsens. - Starał się wyśmiać jej żądanie i szukał poparcia u obecnych. - Czy ja wyglądam na kogoś, kto mógłby oszukiwać? Nagle zjawił się koło niej Deacon Cole. - Nie wiem, panie. Może? - Oczywiście, że nie. - Ta pani mówi, że jest pan jej winien pieniądze. - Nie obchodzi mnie, co ona mówi. Po raz drugi mały rewolwer zmaterializował się w ręce Deacona Соїе'а, który włożył lufę pod brodę mężczyzny i zapytał: - Czy pan zarzuca kłamstwo tej pani? - Zarówno jego głos, jak i wyraz twarzy nie zdradzały żadnego zdenerwowania. . W salonie gry zapanowała nienaturalna cisza. Ustały rozmowy, grzechotanie kości, szelest kart i dźwięk pokerowych żetonów. Jedynym odgłosem był brzęk obracającego się koła ruletki. - Nie. - W oczach mężczyzny widać było panikę. - Ja... ja nie mam pieniędzy, żeby jej zapłacić. Naprawdę. - Miał pięć dolarów w złocie w kieszonce kamizelki - stwierdziła Glory. - Pokazywał mi. Kiedy Deacon Cole sięgnął do kieszonki, mężczyzna szybko się przyznał. - Nie mam ich. Są na stole. Obstawiłem grę. Złota moneta leżała na jednym z ponumerowanych kwadratów. Glory łatwo ją znalazła pomiędzy żetonami. - Ріпку - Deacon Cole zwrócił się do krupiera obsługującego koło - czy ten dżentelmen położył tę pięciodolarówkę? - Tak. To on. Koło zaczęło zwalniać. Glory wyciągnęła rękę po pieniądze, które jej się słusznie należały. - Przykro mi. - Przeszkodził jej w tym mężczyzna z czerwonymi włosami. - To jest już obstawione. Koło nadal się porusza. 496 Janet Dailey - To co obstawione, należy teraz do tej pani, Ріпку. Wygrana idzie dla niej. Prawda, proszę pana? - Lufa jego rewolweru uniosła wyżej brodę mężczyzny. . - Tak Tak. To jest jej. - Krople potu spływały mu po czole, kiedy usiłował'potakująco kiwnąć głową. - Rozumiesz, Ріпку. - Jasne - Przez chwilę Glory myślała, że koło zaraz się zatrzyma, ale ono nadal powoli się poruszało, a strzałka wskazywała kolejne numery. Wreszcie zatrzymało się. - Szczęście uśmiechnęło się do pani. Wygrana pięć do jednego. Niemy do tej chwili tłum wydał okrzyk zadowolenia. Glory nie mogła w to uwierzyć. Zamiast pięciu dolarów miała dwadzieścia pięć. Przesunięto do niej wygraną, a ona zebrała żetony, przyciskając je do swojej starej peleryny. Było ich tyle, że ledwie je mogła utrzymać w ręce. - Jestem zrujnowany - narzekał mężczyzna, kiedy rewolwer powrócił do swojego schowka. ( - Może to będzie dobra nauczka. Nie lubimy oszustów w tym mieście, - powiedział Deacon, potem wziął Glory pod rękę i odprowadził ją od stołu. - Zamieńmy teraz żetony na pieniądze. - Ale myślałam, że może znowu zagram. - Oglądała się na ruletkę. - Nie rób tego, jeśli nie chcesz stracić swoich ciężko zarobionych pieniędzy. - Dlaczego? Prawie nie poruszając wargami dał jej cichą odpowiedz: - Ponieważ jest to najbardziej oszukańczy dom gry w mieście. - Ale przed chwilą wygrałam. - Oczywiście. Ріпку był mi winien przysługę. Glory nie wiedziała, jak mógł to Ріпку zrobić, ale wierzyła Deaconowi Cole'owi. Już nie opierała się kierującej nią ręce. - Gdzie jest twój wujek? - spytał. - Mój wujek? - Tak Twój chłopak, partner czy jak chcesz nazwać mężczyznę, który opiekuje się tobą, nie pozwala skrzywdzić ani oszukać. Mężczyzna, z którym dzielisz się pieniędzmi. - Pieniądze są moje. Całe pieniądze. Nikt się mną nie opiekuje. Sama się sobą opiekuję. - Przycisnęła silniej wygraną do siebie. Kiedy Cole zatrzymał się, ona też stanęła szykując się do obrony, sama nie wiedząc dlaczego. Alaska 497 - Dopiero niedawno zaczęłaś, prawda? - Tak. - Uniosła głowę do góry. - Czuję, że bardzo mało wiesz o tym biznesie. - Może, ale uczę się szybko. - Zawsze jest coś, czego uczymy się w bolesny sposób, ale to nie znaczy, że nie można otrzymać kilku wskazówek od kogoś, kto jest... powiedzmy sobie, bardziej doświadczony. - Jak na przykład? Po raz pierwszy uśmiech ukazał się na jego nieruchomej twarzy. - Przyjdź jutro około południa do hotelu „Golden North", a ja cię takiej osobie przedstawię. Może nawet da ci pracę. - Nie potrzebuję pracy. - Jeśli robisz to dla pieniędzy, to w barach można zarobić więcej niż na ulicy. Będę w hotelu w południe. Przyjdź, jeśli chcesz. - Zobaczę. - Spojrzała na żetony. - Myślę, że jestem ci coś winna za pomoc w zdobyciu tych pieniędzy. Nie wiem, jak ci mam odpłacić. - To będzie łatwe. - Uśmiechnął się szeroko. - Mam puste kieszenie. Potrzebuję dziesięciu dolarów, żeby wrócić do tej gry w pokera. - Wskazał na stół przy ścianie, gdzie siedzieli czterej mężczyźni i gdzie właśnie rozdawano karty. - Czy jesteś pewny, że to uczciwa gra? - Droga panno St. Clair, uczciwa gra w pokera jest w tym mieście tak samo rzadkim zjawiskiem, jak dziewica. Roześmiała się. Nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Gdyby nie Deacon Cole i przysługa jego przyjaciela Ріпку, nie miałaby teraz tych pieniędzy. Dała mu garść żetonów i dodała jeszcze jeden, żeby było ich dziesięć. - Życzę szczęścia. - Niechybnie. - Kiedy wziął żetony do ręki, jak gdyby natychmiast zapomniał o niej. Zanim odszedł, jego uwaga już była skoncentrowana na stole pokerowym. r bnieg pokrywający ulicę zamieniał się w błoto pod przejeżdżającymi pojazdami konnymi. Glory uważnie przechodziła na drugą stronę, podnosząc swoją czerwoną spódnicę tak wysoko, że odsłaniała cholewki zapinanych na guziki trzewików. 498 Janet Dailey Przed hotelem „Golden North" drewniany chodnik był oczyszczony ze śniegu, widniały na nim tylko rozliczne ślady mokrych stóp. Glory opuściła spódnicę, przygładziła swój dopasowany, szamerowany złotem i lamowany foczym futrem żakiecik. Jej toczek, również z foki, udekorowany był ptakiem o długich piórach. Włożyła ręce do mufki i weszła do hotelu na umówione spotkanie z Deaconem Соїе'ет. Zaraz zauważyła wysokiego hazardzistę w długim płaszczu, oglądającego zawiadomienia przypięte do ściany w pustym holu. Kiedy podchodziła, szelest jej taftowych halek natychmiast zwrócił jego uwagę. - Zastanawiałem się, czy przyjdziesz. - Ogarnął ją taksującym spojrzeniem, które nie wyrażało nic, ani aprobaty, ani dezaprobaty. - Doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi czegoś się dowiedzieć. Poza tym nie miałam nic lepszego do roboty - odpowiedziała, udając obojętność. - Jak wczorajszy poker? - W porządku. - Co to znaczy? - Prawdziwy gracz nigdy nie chwali się wysokością wygranej. - Sięgnął do kieszeni i wyjął złotą monetę. - Na tyle dobrze mi poszło, że mogę zwrócić pieniądze, które mi powierzyłaś. Glory potrząsnęła przecząco głową. - Byłam ci je winna. - Weź je. - Wyjął jej rękę z mufki i wcisnął złotą dziesięciodolarówkę w dłoń. - Jak będę miał kiedyś kłopoty, to będę wiedział, do kogo się zwrócić. - W takim razie będę ja dla ciebie trzymać. - Glory uśmiechnęła się, a on odpowiedział na to lekkim skrzywieniem warg. Zegar w holu wybił kwadrans. - Jestem pewny, że panna Rosie już się niecierpliwi. Zaprowadzę cię do niej. - Gdzie ona jest? - Czeka w moim pokoju. Panna Rosie, jak nazywał ją Deacon, wyglądała imponująco, postawna, pulchna, miała'na sobie wykrochmaloną białą bluzkę z długimi rękawami i mankietami, przy wysokim kołnierzyku nosiła granatową kokardę. Jej miedzianożółte włosy, spiętrzone na czubku głowy w koronie loczków, były zaczesane gładko z boków, a małe loczki opadały jej na czoło. Upudrowana twarz przybrała poważny wyraz, a z niebieskich oczu wiało chłodem. Ta stręczycielka w jakiś sposób przypominała pruderyjną starą pannę, ciotkę Glory. Alaska 499 Po wprowadzeniu Glory do pokoju Deacon został wyproszony przez pannę Rosie. - Chcę porozmawiać na osobności z... panną St. Clair. - Wymówiła to nazwisko z lekką drwiną. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, zapytała: - Jak robisz taki kolor włosów? - Podeszła do niej. Przez chwilę wydawało się, że będzie oglądać włosy Glory od korzonków. - To jest naturalny kolor. Ja nic nie robię. - Bardzo ładny, ale na pewno sama o tym wiesz. - Przeszła dalej. - Czemu nie zdejmiesz kurtki, panno St. Clair. Nie jest dobrze przegrzewać się. W pokoju hotelowym było mało mebli, tylko łóżko, komoda i krzesło. Poza pędzlem, miseczką do golenia na umywalce i dzbankiem na komodzie nie było innych oznak, że w tym pokoju mieszka mężczyzna. Glory zsunęła mufkę z ręki i zdjęła żakiet kładąc go na łóżku obok ubrania panny Rosie. Ona też miała na sobie bluzkę podobną do bluzki panny Rosie, ale jej była jedwabna, w odcieniu rubinu, dopasowanym do koloru spódnicy. Z falbankami z przodu i zakładkami na wysokim kołnierzyku robiła wrażenie bardziej kobiecej. Bufiaste rękawy ozdobione były kokardkami. - Bardzo ładnie. - Panna Rosie patrzyła na nią krytycznym okiem. - Lubię, jak moje dziewczyny modnie się ubierają. Ale musisz mocniej zesznurować gorset. Mężczyźni lubią wąską talię. - Będę o tym pamiętać - szepnęła Glory, chociaż twarde fiszbiny tak ją ściskały, że ledwie mogła oddychać. - Ile masz lat? - Dziewiętnaście. - Gdzie przedtem pracowałaś? - W restauracji przy... - Nie o to pytam. W jakim barze czy domu publicznym? - Tam nie pracowałam. - Glory patrzyła zafascynowana, jak panna Rosie zręcznie skręciła papierosa, włożyła go do cygarniczki z kości i zapaliła. - Jaka jest twoja specjalność? - Wydmuchnęła kłąb dymu przez czerwone wargi. Kiedy zamknęła usta, cienkie smugi dymu ulatywały jej z nosa. Glory była zaciekawiona, jak ona to robi. - Moja specjalność? Nie wiem, co pani ma na myśli. - Co jeszcze robisz poza zwyczajnym spaniem z facetem? - Umiem gotować i szyć. - Zanim Glory dokończyła, panna Rosie zaczęła się śmiać. 500 Janet Dailey - Deacon miał rację. Jesteś niedoświadczona - stwierdziła. - Myślałam o tym, co umiesz robić z klientem, poza całowaniem i pieszczotami. Glory nie chciała ujawniać swojej ignorancji, ale zmuszona była zapytać: - A co jeszcze można robić? - Nigdy nie słyszałaś o francuskiej miłości? - Nie - przyznała, czując się coraz bardziej nieswojo. - To znaczy, że ustami doprowadzasz mężczyznę do wytrysku. Niektórzy mężczyźni preferują ten sposób. Jeszcze inni chcą uprawiać seks analny. - Strzepnęła popiół do mosiężnej spluwaczki, stojącej obok krzesła. Glory była pewna, że panna Rosie mówi to wszystko w celu zawstydzenia jej, i rzeczywiście zarumieniła się. - Przeważnie żonaci mężczyźni chcą uprawiać różne rodzaje seksu - mówiła dalej panna Rosie. - Muszę wiedzieć, co moje dziewczyny są gotowe robić, żeby klienci byli zadowoleni i znowu do nas wracali. - Jej uśmiech był trochę szyderczy, kiedy spytała. - Jak długo pracujesz w tym interesie? - Kilka miesięcy. - Pewnie dlatego nie spotkałaś się do tej pory z takimi żądaniami. Jak się zabezpieczasz? - Zabezpieczam? Ma pani na myśli posiadanie broni? - Mam na myśli zabezpieczanie się przed ciążą i chorobą. - Kobieta roześmiała się ochryple. - Nie wiedziałam, że przed tym można się zabezpieczyć. - Glory zaczerwieniła się znowu świadoma swej ignorancji również w tej dziedzinie. Panna Rosie potrząsnęła głową. - Jesteś zupełnie niedoświadczona. Wszystkim swoim' dziewczynom radzę ochronną gąbkę. One wszystkie kupują też prezerwatywy - gumowe osłony dla mężczyzn. Niektórzy protestują, ale większość odkupuje je od dziewczyn, żeby nie zarazić się jakąś chorobą. - Zatrzymała się obserwując Glory. - Czy ten mężczyzna, który cię w to wprowadził, nie uświadomił cię? Pewnie nie. Czy to z jego powodu weszłaś w ten biznes? - Nie całkiem. Potrzebowałam pieniędzy. To wydawało się łatwe. Teraz Glory widziała, że Deacon miał rację. Było mnóstwo rzeczy, o których nie wiedziała. - Ale był jakiś mężczyzna. Zawsze jest. - On pojechał do Klondike. - Chociaż niechętnie mówiła o Justinie z panną Rosie, nie widziała również powodu, żeby robić z tego tajemnicę. Alaska 501 - Przypuszczam, że obiecał wrócić, jak się wzbogaci. Oni zwykle tak mówią. Czy to był pierwszy mężczyzna, z którym spałaś? - Panna Rosie zrozumiała milczenie Glory jako potwierdzenie. - Nigdy nie można zapomnieć pierwszego mężczyzny, bez względu na to, ilu jest po nim. Nie wiem dlaczego tak jest, ale to prawda. Zadowolona jestem, że nie masz inklinacji do dziewczyn. Już mam dosyć problemów z Belle i Cheyenne Sue. Jest o wiele łatwiej dać sobie radę z zazdrosnym mężczyzną niż z zazdrosną kobietą. Glory nie rozumiała, o czym ona mówi, ale postanowiła nie przyznawać się do tego. Panna Rosie pociągnęła papierosa, wyjęła niedopałek z cygarniczki i wyrzuciła go do spluwaczki. - Cena dla moich klientów wynosi trzy dolary. Jeśli chcą dziewczynę na całą noc, to trzydzieści dolarów. Dzielimy się po połowie. Ty zatrzymujesz napiwki i nadwyżki przy sprzedaży prezerwatyw czy alkoholu, jak namówisz klienta do ich kupna. Pokój będzie cię kosztował siedem dolarów tygodniowo. Jak tylko zbada cię lekarz i stwierdzi, że nie masz syfilisu ani innej choroby, możesz przenieść swoje rzeczy do „North Star Dance Hall". - Nie powiedziałam jeszcze, że chcę dla pani pracować. - Glory nie podobało się tak szybkie przesądzanie sprawy. - A chcesz? - Nie. Jest mi dobrze. I nie rozumiem, dlaczego miałabym pani oddawać połowę moich zarobków. - Ile możesz zarobić w ciągu nocy? - Zarabiam trzydzieści dolarów. - Zdarzyło się to co prawda tylko dwukrotnie, ale do tego Glory już się nie przyznała. - Jak będziesz dla mnie pracować, to zarobisz dwa razy tyle albo i więcej, jeśli się nie będziesz lenić. Płacę również pensję mężczyznom, którzy pilnują, żeby klienci nie bili moich dziewczyn. Niektórzy to lubią. Masz szczęście, że jeszcze takiego nie spotkałaś. Ta twoja ładna twarzyczka nie byłaby już taka ładna po spotkaniu z ich rękami. To przypomniało Glory opowieści ciotki o tym, jak jej ojciec brutalnie traktował matkę - bił ją, a nawet złamał jej rękę. Rozumiała, że są mężczyźni zdolni do takiego traktowania kobiet. - Prawdopodobnie myliłam się co do ciebie, panno St. Clair. Pewnie nie jesteś tak inteligentna, na jaką wyglądasz. Ze swoją urodą możesz przyciągnąć stałych, bogatych klientów. Możesz nawet nauczyć się, jak ich zatrzymać. Proponuję ci pracę, przy której możesz zarobić dwa razy tyle, co 2arabiasz 502 Janet Dailey obecnie, z o wiele mniejszym ryzykiem uszkodzenia ciała czy choroby. - Wzięła swój płaszcz z łóżka, ładne futro fokowe lamowane jedwabiem. - Gospoda, gdzie mieszkasz, nie będzie długo tolerować twoich nocnych poczynań. Wkrótce wylądujesz w jakiejś jednoizbowej chacie. Takie kurwy są najniższej kategorii. Możesz nie mieć doświadczenia na tym polu, panno St. Clair. To jest zrozumiałe i łatwe do naprawienia. Wszystkie kiedyś zaczynałyśmy, ale brak doświadczenia nie może być wymówką dla głupoty. - Całkowicie się z panią zgadzam, panno Rosie. - Glory podeszła do łóżka i wzięła swój żakiet. -1 nie uważam się za głupią. - Kiedy mam zgłosić się do lekarza, o którym pani wspomniała? Glory stała się jedną z dziewczyn panny Rosie i poznała subtelności swojego fachu w „North Star Dance Hall". Wiosną, kiedy pierwsze hordy poszukiwaczy złota pojawiły się w Skagway, w drodze do Klondike, zdarzały się noce, kiedy miała sto dolarów na czysto z napiwków, procentów od drinków i własnych zarobków. I zawsze mogła mieć dodatkowe pieniądze na boku, zawiadamiając Soapy Smitha lub któregoś z jego ludzi, że są klienci z wypchanymi portfelami. Soapy Smith i jego gang oszustów, hazardzistów, złodziei kieszonkowych i zwykłych rabusiów kontrolował całe Skagway. Soapy pozwalał swoim ludziom żerować tylko na przejezdnych, a stałych mieszkańców kazał zostawiać w spokoju. Jefferson Randolph „Soapy" Smith pomógł nawet zbudować pierwszy kościół w Skagway. Jego dewizą była inteligencja - nie przemoc. Jednak władza Soapy'ego trwała krótko. W lipcu 1898 roku, w strzelaninie wynikłej na skutek konfrontacji z tłumem rozeźlonych mieszkańców, Soapy Smith został zabity, raniąc również śmiertelnie mężczyznę, który do niego strzelał - Franka Reida, tego samego, który poprzedniego lata namówił innych do obalenia praw własności kapitana Мооге'а і sprzedaży działek w mieście przemianowanym na „Skagway". Po śmierci Smitha miasto zmieniło się. Stały napływ ludzi „z zewnątrz", udających się na złotodajne pola wzdłuż Jukonu, podtrzymywał biznes, ale nie notowano już takiego przepływu pieniędzy jak poprzednio. W tym czasie poszukiwacze zaczęli masowo wracać z Klondike, w większości rozczarowani i bez grosza. Nie mieli się czym pochwalić po tych wszystkich trudnościach, jakich doświadczyli, chyba tylko zrogowaciałymi rękami i paskami luźno wiszącymi na brzuchach. Alaska 503 Glory znowu dopytywała się o Justina, ale nikt o nim nie słyszał. Nie wiedziała, czy wzbogacił się, czy umarł na szlaku, jak wielu innych, czy wrócił bez niczego, z podwiniętym ogonem. Ci, którzy stamtąd przybywali, wyglądali teraz inaczej - na ich postarzałych twarzach uzewnętrzniały się ciężkie przeżycia. Glory odróżniała na pierwszy rzut oka weterana od żółtodzioba, który nie pokonał jeszcze koszmarnej trasy przez góry i przełęcz White Pass, drogi przezwanej Trasą Zdechłych Koni, ponieważ spotykało się tam pełno kości i zwłok zwierząt jucznych. Ile razy szła ulicą w swojej nowej sukni, zawsze zastanawiała się, czy Justin by ją teraz poznał i czy kiedykolwiek słyszał o Glory St. Clair. Prawie każdy, kto w tym czasie przejeżdżał przez Skagway, roznosił dalej wiadomości o złotowłosej Glory z „North Star Dance Hall". Miała teraz godną do pozazdroszczenia pozycję i możność samodzielnego wybierania sobie klientów. Miała więcej ubrań, niż potrzebowała, a wszystkie były ostatnim krzykiem mody z San Francisco. Mężczyźni obrzucali ją prezentami - począwszy od biżuterii, a skończywszy na ogromnym psie husky, którego nazwała Bryłka. Zasypywana była propozycjami małżeństwa, niektóre pochodziły od szanowanych biznesmenów. Ale ona związana była na stałe tylko z jednym mężczyzną. Miała wszystko, o czym tylko mogła zamarzyć - pieniądze, ubrania, powodzenie, towarzystwo mężczyzny, którego naprawdę lubiła - a jednak była niespokojna. Deszcz bębnił o szyby apartamentu hotelowego. Glory zakryła uszy, żeby tego nie słyszeć. - Nienawidzę deszczu. - Zaraz przypominała sobie Sitkę. - Wolałabym zamiecie śnieżne niż ten bezustanny deszcz. - Spojrzała na Deacona Соїе'а, który ze spokojem, precyzyjnie umieszczał asa kierowego na gilotynce i opuszczał ostrze, żeby go przyciąć o milimetr. - Tobie to nic nie przeszkadza - powiedziała Glory. - Deszcz oznacza wiosnę. - Przejechał kciukiem po brzegu świeżo przyciętej karty i schował ją do talii. - Wiosna. - Westchnęła zastanawiając się, czy przyczyną jej nastroju jest tylko pora roku. - Chciałabym, żeby można było coś zrobić, gdzieś pójść. - Chodź tutaj. - Deacon przetasował kilkakrotnie talię i położył jąna stole. - Przełóż talię i spróbuj znaleźć asa. Glory wiedziała, że poprzycinał wszystkie cztery asy, które były teraz o włos węższe niż pozostałe karty w talii, ale jej palce nie potrafiły wyczuć różnicy. Trzy razy przekładała talię i nie udało się jej znaleźć asa. 504 Janet Dailey - Poddaję się. - Popchnęła talię do niego. Przełożył ją szybko cztery razy, wydawało się, że bez dotykania kart, i pokazał jej cztery asy. - Teraz król. - Znowu przetasował karty. - Też zmieniłeś? - Rogi. - Znowu pokazał jej wszystkie cztery karty. Po następnym przetasowaniu kart miał w jednej ręce wszystkie cztery asy, a w drugiej cztery króle. Potem zmienił ręce, asy znajdowały się teraz na miejscu królów. Przez ostatni rok wiele razy widziała, jak ćwiczył te sztuczki godzinami - czasem z kartami o przyciętych krawędziach, czasem z jakimś mechanizmem ukrytym w rękawie - dopóki jego ruchy nie nabrały perfekcji. Obok niego leżał zawsze papier ścierny, który nadawał palcom gładkość skóry niemowlęcia. Patrzyła na te palce, równie zręczne i delikatne, kiedy ją pieściły. - Dlaczego oszukujesz? - Często się nad tym zastanawiała. - Czy tak ci zależy na wygranej? - Hazard to mój zawód. W ten sposób zarabiam na życie. Jest zbyt wielu dobrych graczy, żebym mógł polegać tylko na swoich umiejętnościach i szczęściu. - Położył cztery asy na górze talii, a cztery króle na dole i zaczął tasować karty - w każdym razie tak to wyglądało, kiedy ćwiczył to pozorne tasowanie. - Jeśli gracz nie umie sam oszukiwać, to nigdy nie będzie wiedział, kiedy jego oszukują. Odwrócił cztery górne karty, które okazały się asami. Glory stanęła za krzesłem i przesuwała rękami po jego muskularnych ramionach pod lnianą koszulą. Zobaczyła jego twarz w lustrze umieszczonym po przeciwnej stronie stołu, żeby mógł siebie obserwować przy wykonywaniu sztuczek z kartami. Ale kiedy Glory patrzyła w lustro, zaczęła przyglądać się nie jego odbiciu, lecz własnemu. Miała na sobie nową popołudniową suknię - luźną, pozbawioną fiszbinów, uszytą z niebieskiego kaszmiru - która opadała w łagodnych fałdach od przymarszczonego karczku. Bufiaste rękawy przybrane były szeroką koronką, również widoczną przy marszczonych mankietach. Włosy miała zebrane w koronę z jednym loczkiem spadającym na czoło, a twarz lekko upudrowaną, co uwydatniało naturalną biel gładkiej skóry. Czerń oczu była delikatnie podkreślona kredką, podobnie jak pełne wargi szminką. W lustrze zobaczyła, że również Deacon patrzy na nią, ale zarówno jego twarz, jak i zimne, niebieskie oczy były bez wyrazu. Bezmyślnie pogładziła go po czarnych, sztywnych włosach zastanawiając się nad tym, co on widzi m^m^^^m Alaska 505 obserwując ją. Nigdy nie dawał jej pieniędzy ani nie kupował prezentów. Ona też nigdy tego nie żądała - nawet za pierwszym razem. Wiedziała, że to jest głupie, ale nie chciała wyznaczać ceny ich przyjaźni. Nie mogła powiedzieć, że go kocha, ale na pewno mu ufała. I to też było głupie. Był graczem i szulerem. - Słyszałem pogłoski, że znaleziono złoto nad rzeką Nome, niedaleko Council City, na półwyspie Seward. - Deacon znowu patrzył na talię kart, którą trzymał w ręku. - Podobno dużo. Niektórzy z górników, którym nie udało się w Klondike, już tam jadą. - Rzeczywiście? - Zastanawiała się, czy nie będzie pomiędzy nimi Justina. Nie mogła o nim zapomnieć. Może to, co mówiła panna Rosie, było prawdą - dziewczyna nigdy nie zapominała swojego pierwszego mężczyzny. Glory nawet nie próbowała tego zrobić. W swoim liście Justin pisał, że wróci, kiedy się wzbogaci. Może i tak. Mężczyźni byli tak śmiesznie zarozumiali. Jej byłoby wszystko jedno, czy on wróciłby bogaty, czy biedny, ale dla Justina, którego pamiętała, stanowiłoby to różnicę. Dopóty będzie szukał złota, dopóki go nie znajdzie. - Wygląda na to, że teraz miasto Nome na tym półwyspie będzie dobrze prosperować. Nie jest tam tak trudno dotrzeć jak do Klondike. To miasto leży na wybrzeżu Morza Beringa. Ludzie już kupują bilety na pierwszy parowiec, który ma odpłynąć późną wiosną. Już mam bilet. - Wyjeżdżasz? - zapytała zaskoczona. - Skagway zbyt się ucywilizowało jak na mój gust. Niedługo skończą budowę kolei. Rada miejska zapowiada zainstalowanie elektryczności. Już jest koniec koniunktury w Klondike. Bystry gracz udaje się tam, gdzie są pieniądze. Czas już ruszyć się stąd. Glory podeszła do okna. Deszcz nadal padał, tysiące kropel uderzało o szyby. - Na górze pada śnieg - szepnęła i podeszła z powrotem do stołu. -Nie przypuszczam, że chciałbyś mieć towarzystwo w podróży. Ale ja też jestem zmęczona tym miastem. Zmiana miejsca i nowe twarze to byłaby przyjemność. Kiedy już wyciągnął ostatnią kartę z talii, podniósł lewą rękę i pomachał dwoma kawałkami papieru. - Wydawało mi się, że robisz się niespokojna, więc zamówiłem dwa miejsca na parowcu. - Uśmiechnął się leciutko, a Glory roześmiała się głośno. ф Nome Czerwiec 1899 rob Nowe złotodajne pola mieściły się na południowym wybrzeżu półwyspu Seward. Był to najbardziej wysunięty na północny zachód punkt kontynentu północnoamerykańskiego. Obóz poszukiwaczy złota znajdował się bezpośrednio na odsłoniętym brzegu morza, blisko zatoki Norton. Lód na Morzu Beringa, który w zimie blokował dostęp do obozu poszukiwaczy złota u ujścia rzeki Snake, topniał dopiero w czerwcu. Dwudziestego tego miesiąca pierwszy statek rzucił tam kotwicę w odległości mili od brzegu, ponieważ płytki port uniemożliwiał bliższe podejście. Pasażerowie i ładunki transportowano na płytkich barkach, którym w odległości trzydziestu stóp od plaży pozwalano swobodnie kołysać się na falach przyboju licząc, że zostaną wyniesione na brzeg. Glory, w swoim najlepszym kostiumie podróżnym, patrzyła z przerażeniem na przestrzeń wody, która dzieliła ich od piaszczystej plaży. Inni pasażerowie, głównie mężczyźni, brnęli przez wodę te ostatnie jardy, chcąc jak najprędzej dostać się do obozu poszukiwaczy złota i nie zwracając uwagi na przemoczone ubranie. - Czy wiesz, ile kosztował ten kostium? - siedziała na brzegu barki, kiedy Deacon był już w wodzie. Patrzył na nią rozbawiony. - To wcale nie jest śmieszne. - Mogę cię przenieść na plecach. Pomimo długiej spódnicy krępującej jej ruchy Glory w końcu znalazła się na plecach Deacona trzymając go za szyję. W wodzie po kolana potknął się kilka razy, prawie tracąc równowagę. Wreszcie postawił ją na piasku. Poprawiając spódnicę, Glory patrzyła na to żałosne miejsce, zwane oficjalnie Anvil City, a potocznie Nome. Stało tam kilka chat i mnóstwo namiotów. Alaska 507 Było to bezdrzewne pustkowie. Tak zwane góry wyglądały jak pagórki, których zbocza pokrywała tundra. - Nigdy przedtem nie byłaś w prawdziwym obozie poszukiwaczy złota - powiedział Deacon. - To smutny widok. - Glory zorientowała się, że jej rozczarowanie wypisane jest na twarzy. - Obejrzyjmy to z bliska - wziął ją pod ramię. - A moje kufry? - patrzyła, jak wyładowują bagaż z barki i ustawiają na plaży. - Wierz mi, nic im się nie stanie - zapewnił. Kręte ścieżki otaczały namioty i chaty z bali. Glory pomyślała, że jeśli to miasto miało jakieś centrum, to było ono dobrze ukryte. Nie rozumiała, jak Deacon może zorientować się w tych zakamarkach, ale mu ufała. Nie ogoleni mężczyźni w łachmanach przyglądali się im, kiedy przechodzili obok namiotów ustawionych wzdłuż plaży. Za nimi rozlegały się ciche głosy i słychać było kroki. Glory odwróciła się i zobaczyła gromadę mężczyzn idących za nimi. - Wszyscy idą za nami. Na pewno wybraliśmy dobry kierunek - szepnęła podnosząc wysoko spódnicę, żeby jej nie ubrudzić w błocie. - Oni idą za tobą, moja słodka - poinfomował ją sucho Deacon. - Od dawna nie widzieli białej kobiety, szczególnie takiej jak ty. -Zatrzymał ją ruchem ręki. Uwagę jego zwrócił duży namiot, nad którym wisiał zniszczony drewniany szyld. Trudno było odczytać pochlapane błotem litery, ale znak pokryty odpryskami żółtej farby przypominał złotą dwudziestodolarówkę. - „Double Eagle" chyba... - szepnął Deacon i skierował się do namiotu. - Wejdźmy. Było tylko kilku klientów w barze, którzy przerwali rozmowę na widok Glory i Deacona. Wnętrze było również prymitywne. Beczułki i pojemniki służyły za krzesła, półki i podpory stołów. Długa deska spełniała rolę baru. Za barem stał siwowłosy mężczyzna, którego ciemne ubranie i brokatowa kamizelka odbijały wyraźnie od ubioru jego klientów. Kiedy przesuwał po nich wzrokiem, nagle zmarszczył czoło i wyjął cygaro z ust. - Deacon - powiedział z wahaniem i uśmiechnął się szeroko. - Niech mnie szlag trafi, jeśli to nie ty. - Szybko przeszedł przez namiot. - Powinienem był wiedzieć, że tylko ty możesz pokazać się tutaj z tak elegancką damą pod rękę. - Widzę, że wszędzie włóczysz za sobą swój szyld, Ryan. - Deacon serdecznie uścisnął mu dłoń. 508 Janet Dailey - Przynosi mi szczęście. Jeszcze pod nim nie zbankrutowałem. Słyszałem, że ostatnio byłeś w Skagway. - Nie odrywał oczu od Glory. - Słyszałem, że ostatnio byłeś w Dawson - odpowiedział Deacon i obrócił się do Glory. - Poznaj Ryana Colby'ego, właściciela baru „Double Eagle". Kilka lat temu w Juneau grałem u niego w faro. Chcę ci przedstawić pannę Glory St. Clair. - Słyszałem o pani, panno St. Clair - Colby skłonił się z uśmiechem. - Któż nie słyszał o słynnej kurtyzanie ze Skagway. Jest pani piękniejsza, niż mogłem to sobie wyobrazić. Musimy to uczcić, oczywiście na mój koszt. Podejdźmy bliżej pieca. - Skierował ich do węglowego pieca stojącego na środku namiotu. - Hej, Pete, przynieś whisky z moich prywatnych zapasów - zawołał do mężczyzny stojącego za prymitywnym barem. -1 przynieś dla damy moje krzesło z zaplecza. Glory stanęła blisko żelaznego pieca, chcąc się ogrzać. Liczba beczułek i pojemników umieszczonych dokoła świadczyła o popularności tego miejsca, chociaż w tej chwili nikt na nich nie siedział. Barman przyniósł whisky, a Ryan Colby podał im szklanki. - Witajcie w Nome - wzniósł toast. Glory upiła łyk i poczuła miłe ciepło, chociaż nie doceniała smaku. Nigdy nie mogła zrozumieć, co mężczyźni znajdują w alkoholu. - Chociaż muszę przyznać, że Nome wcale nie przypomina miasta - mówił dalej Colby. - Powiedzmy, że jest ono niezwykłe -jak jego nazwa. - Glory trzymała szklaneczkę dłońmi w rękawiczkach. - Przypuszczam, że jest jakiś pan Nome. - O ile orientowała się, wszystkie miasta na Alasce nosiły czyjeś nazwisko. - W tym wypadku nie ma. Mówi się tutaj, że ta nazwa pochodzi od eskimoskiego słowa kn-no-me, co znaczy: nie wiem. Możliwe, że jest to odpowiedź, jakiej udzielił komuś Eskimos na pytanie, jak się to miejsce nazywa. Właściwie ta nazwa powstała przez przypadek kilka lat temu: Oficer brytyjskiego statku znajdującego się w tym regionie zauważył, że na mapie nie ma żadnej nazwy tak wyrazistego punktu lądu. Napisał więc znak zapytania oraz słowo „Name", żeby później dodać nazwę. Potem o tym zapomniał. Kiedy robiono kopię tej mapy, ktoś myślał, że znak zapytania jest literą „c" na oznaczenie „Cape", natomiast „a" odczytał jako „o", więc napisał „Cape Nome" - przylądek Nome. - To brzmi bardziej nieprawdopobnie niż historia o Eskimosie - zauważył Deacon. Alaska 509 - Tak zwykle bywa z prawdziwymi historiami. - Niemłody właściciel baru strącił popiół cygara na ubitą ziemię namiotu. - Niedługo nazwa tego miasta będzie na wszystkich ustach. Trzem szczęśliwym Szwedom udało się coś znaleźć przy strumieniu Anvil. Zaraz się tutaj zacznie piekło. Drewno na mój nowy bar powinno być na statku, którym przypłynęliście. Będę potrzebował teraz dobrego gracza w faro, Deacon. Płacę sto dolarów tygodniowo. - To bardzo hojnie, Ryan, ale muszę ci odmówić. Przekonałem pannę St. Clair, żeby była moim partnerem w biznesie. Mamy zamiar zbudować własny lokal. - A ja miałem nadzieję namówić pannę St. Clair, żeby założyła kwaterę w moim barze. Byłaby pani wielką atrakcją, biorąc pod uwagę, ilu mężczyzn zdążyło się już panią zainteresować. - Wskazał na wpatrujących się w nią klientów przy barze. - Ale obawiam się, że nie zmienicie swojego postanowienia. - Nie. - Glory była ucieszona myślą o posiadaniu własnego lokalu. Chociaż nauczyła się wiele pracując dla panny Rosie, niektóre sprawy prowadziłaby inaczej. Deacon wygrał dużo pieniędzy w pokera, jej również udało się coś zaoszczędzić, pomimo że była rozrzutna, mieli więc potrzebne fundusze. Nie była jednak pewna, czy wybrałaby takie miasto jak Nome, gdyby je przedtem znała. Ale w porównaniu z tym, co widziała w tym barze, jej lokal będzie pałacem. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który nie lubiłby wygód. Jeśli rzeczywiście było tu tyle złota, jak mówił Ryan Colby, to na pewno się tutaj wzbogacą. - Nasz budulec jest właśnie wyładowywany ze statku - poinformował Deacon Ryana. - Jeśli nam możesz poradzić, jakie wybrać miejsce, będziemy ci wdzięczni. - Możesz wybierać, gdzie chcesz, prawie każda działka w mieście jest do wzięcia. Zrobiło się zamieszanie przy wyborze placów, jak i dochodzeniu praw własności. Wyznaczono czterdzieści dni dla nowego właściciela działki na zagospodarowanie jej, ale nikt nie sprawdza, czy ten okres już minął. Każdy buduje, gdzie chce. Wiesz, jak to jest. Przez zajęcie działki zyskujesz większe prawa do niej. - Wolałabym mieć najpierw prawo własności gruntu niż liczyć na to, że je później otrzymam - powiedziała Glory. W przeszłości jej rodzina zbyt wiele razy traciła to, co posiadała, z powodu przepisów prawnych, a raczej ich braku. - To była tylko sugestia. - Ryan wzruszył ramionami. - Wiem, że Deacon 510 Janet Dailey jest hazardzistą, który lubi ryzyko. Znam kilku ludzi, którzy spekulują działkami. Ale teraz potrzebujecie pokoju dla siebie. W Nome trudno coś znaleźć. Zapraszam was do mojej prywatnej sypialni na tyłach namiotu, zanim zbudujecie własny lokal, panno St. Clair. Jest tam trochę hałasu w nocy, ale chyba jesteście do tego przyzwyczajeni. - To bardzo miło z pana strony, panie Colby. - Nie ma o czym mówić. Górnicy natychmiast się dowiedzą, że Glory St. Clair jest w „Double Eagle". Zejdą z gór, aby tutaj wydać swoje złoto. Będzie tu tak ciasno, że szpilki nie wciśniesz. - W ten sposób Deacon i ja będziemy mieli wiele okazji, aby zareklamować nasz nowy lokal. - Na pewno. - Ocenił jej refleks. Spojrzał w głąb namiotu: - Wreszcie jest Pete z krzesłem. Poszukiwacz złota, który był przedtem cieślą okrętowym, zrobił je dla mnie, aby spłacić swój dług. Jest bardzo wygodne. Kiedy Glory obróciła się, najpierw zauważyła siwowłosego mężczyznę idącego w ich kierunku, a dopiero potem barmana niosącego eleganckie krzesło. - Dałbym wam nazwisko tego stolarza, ale boję się, że go weźmiecie do siebie, a ja muszę budować nowy bar - powiedział Ryan. - Postaw krzesło przy piecu, Pete. Podziwiając kunsztownie rzeźbione oparcie krzesła Glory usłyszała, że ktoś rozmawia z Deaconem. - Nie chciałbym przeszkadzać, ale przypadkiem podsłuchałem waszą rozmowę - powiedział mężczyzna. - Słyszałem, że chcecie kupić działkę budowlaną. Pozwólcie, że się przedstawię. Nazywam się Gabe Blackwood, jestem prawnikiem. Glory poczuła się tak, jakby nagle uderzył w nią piorun. Wszystko zatrzymało się w miejscu. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła oddychać. Nie mogła wymówić słowa. Była w takim szoku, że nie wierzyła własnym uszom. Czy on naprawdę powiedział, że nazywa się Gabe Blackwood? Czy mogło być dwóch mężczyzn o tym samym imieniu i nazwisku? Zawsze jej mówiono, że gdy ojciec opuścił Alaskę, udał się do Stanów, zabierając ze sobą skarby rodziny Tarakanowów. Czy to mógł być on? Czy ten mężczyzna jest jej ojcem, którego widzi pierwszy raz w życiu? Obróciła się powoli, zaciskając rękę na szklaneczce whisky, zdziwiona, że jeszcze jej nie upuściła. Mężczyzna ten miał na głowie futrzaną czapkę, spod Alaska 511 której wystawały siwe włosy. Miał na sobie dobre ubranie, chociaż niezbyt czyste, co nie było niczym dziwnym w takim mieście. Jej ojciec miałby teraz ponad pięćdziesiąt lat. Ten mężczyzna był w podobnym wieku, chociaż trudno to było stwierdzić. Nadużywanie alkoholu zawsze postarzało mężczyzn, a wszystko wskazywało na to, że ten dużo pił. Jej ojciec również nie wylewał za kołnierz. - Przepraszam - Glory przerwała rozmowę Deacona z nowo przybyłym. - Czy dobrze usłyszałam, że pan wie o jakiejś działce na sprzedaż, panie... Blackwood? - Tak jest, proszę pani. Jestem Gabriel Thornton Blackwood, prawnik - powiedział uchylając czapki. - Glory St. Clair. - Wyciągnęła rękę, którą przyjął z ukłonem. Glory przypomniała sobie, że matka zawsze opowiadała o eleganckim zachowaniu ojca. Patrzyła mu w twarz, starając się znaleźć podobieństwo do starego dagerotypu, który raz widziała. Znalazła go w kufrze matki, wkrótce po jej śmierci. To była podobizna ojca stojącego z sekretarzem stanu Sewardem i kilkoma innymi mężczyznami. Ciotka zniszczyła później tę fotografię, ale obraz jej ojca, jedyny jaki widziała, wrył się w jej pamięć. Starała się do niego dopasować mężczyznę, który stał przed nią. Alkohol nadał jego cerze odcień czerwieni i czuć go było w nieprzyjemnym oddechu. Siatka niebieskich żyłek, wyraźnie rysująca się na nosie, okrągłe policzki i białożółty zarost, pokrywający jego lekko cofniętą brodę - wszystko to nie bardzo pasowało do wizerunku młodego, szczupłego mężczyzny na dagerotypie. - Czy pan pochodzi z Alaski, panie Blackwood? - Nie, niedawno przybyłem z San Francisco przez Council City. Reprezentuję na tym terytorium kilku klientów, którzy interesują się wydobyciem złota. - Więc jest to pana pierwsza wizyta na Alasce. Jego wahanie trwało tylko tyle, ile było trzeba, aby zobaczył, kto stoi za plecami Glory. Był to Ryan Colby. - Nie, już odwiedzałem ten wielki ląd wcześniej. Głównie okolice Juneau. Coś ją powstrzymało przed zapytaniem go, czy był kiedykolwiek w Sitce, chociaż teraz nabrała pewności, że ten mężczyzna jest jej ojcem. Spotkała go wreszcie po tylu latach. Sama nie wiedziała, co czuje. Czy go nienawidziła? Jak mogła kochać kogoś, kogo nie znała? Według relacji ciotki ten człowiek życzył jej śmierci jeszcze w łonie matki. 512 Janet Dailey Porzucił żonę, zostawił ją bez grosza, samotną, w ciąży. Ukradł wszystkie wyroby ze srebra wykonane przez jej pradziadka. Nigdy nie powrócił, aby zobaczyć dziecko, którego był ojcem. Glory pamiętała samotność matki, która zawsze czuła się winna z powodu jego odejścia. O to wszystko Glory miała do niego pretensję. Również o te lata, kiedy rosła bez ojca w ubóstwie, kiedy było mało jedzenia na stole, a ubrania, które nosiła, były przerabiane ze starych sukni matki. Nienawidziła tego życia pozbawionego radości i ciepłych uczuć. Gdyby nie odszedł, wszystko mogło wyglądać inaczej. Mając ojca, który by ją kochał i dbał o nią, pewnie nigdy nie znalazłaby się w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, na dzikiej północy. Ale również nie miałaby nigdy kufrów pełnych pięknych ubrań ani woreczków z pieniędzmi schowanych za gorsetem. Nie wiedziała, czy powinna mu podziękować, czy uderzyć go w twarz, więc nie zrobiła nic. - Poznał już pan mojego wspólnika, pana Соїе'а, prawda? Chcemy kupić działkę budowlaną w Nome. Jaki szczęśliwy zbieg okoliczności, że jedną z pierwszych osób, którą tu spotkaliśmy, jest prawnik. Chciałabym nabyć ziemię legalnie, a nikt mi tego lepiej nie załatwi niż prawnik. Pan nam pomoże, prawda, panie Blackwood? - Zrobię to z przyjemnością. - Wyprostował się i wypiął pierś, mile połechtany tym, że Glory traktuje go tak poważnie. - To bardzo mądrze z pani strony, że chce zasięgnąć porady prawnej w tej sprawie, panno St. Clair. Jest to szczególnie ważne tutaj w Nome. Jak to bywa w wielu nowych miastach, mało kto zwraca uwagę na literę prawa. Według mnie większość działek zarejestrowanych dokoła Nome nie ma legalnego prawa własności. - Dlaczego? - Ponieważ ci Szwedzi, którzy rzekomo odkryli złoto w tutejszych strumieniach i zapisali działki zarówno na swoje nazwiska, jak i na nazwiska przyjaciół i rodzin, nie są obywatelami amerykańskimi. Są cudzoziemcami, którzy nie mogą mieć praw własności do ziemi amerykańskiej. Jak już mówiłem wielu amerykańskim górnikom, ci obcy nie mają prawa do tutejszego złota. Ta ziemia i jej minerały należą do Amerykanów. - To bardzo interesujące - szepnęła Glory. - Czy pan jest żonaty, panie Blackwood? - Och, nie - odpowiedział szybko, zaskoczony jej pytaniem. Potem powiedział z wyrazem ubolewania. - Jestem wdowcem. Moja żona zmarła Alaska 513 dawno temu, była piękną kobietą, pochodziła z rosyjskiej rodziny. Niech Bóg ma jej duszę w opiece. - Glory odbierała jego słowa jak wyuczoną lekcję, nie było w nich żadnego uczucia. Zastanawiała się, czy on w ogóle wie o śmierci jej matki. - Dlaczego pani pyta? - zmarszczył brwi. - Chciałabym, żeby pan zjadł obiad ze mną i z panem Соїе'ет, dziś wieczór. Z tego, co pan mówił, wynika, że jeszcze wielu rzeczy musimy się dowiedzieć o tym nowym mieście i że będziemy potrzebować pana rady. Ponieważ jesteśmy nowymi przybyszami i nie znamy żadnych restauracji w Nome, to może pan zechciałby wybrać miejsce. - Z przyjemnością. - To dobrze, spotkamy się tu o siódmej. - Spojrzała na właściciela baru żującego cygaro. - Pan Colby był tak łaskaw, że zapewnił nam tutaj nocleg. - Zerknęła na Deacona, którego twarz jak zwykle była bez wyrazu, i zauważyła, że on nie pochwala jej zainteresowania Gabe'em Blackwoodem, nie miała jednak zamiaru przed nim się tłumaczyć. - Zmienię ubranie do obiadu, Deacon. Może powinniśmy iść na brzeg i załatwić transport naszych kufrów do baru. - Może powinniśmy. - W tonie jego głosu nie było entuzjazmu. Zwróciła się znowu do Gabe'a Blackwooda. - Więc do siódmej, panie Blackwood - podała mu rękę. - Do siódmej. - Nie puszczał jej ręki, patrząc na nią z lekkim zdziwieniem. - Czy nie spotkaliśmy się wcześniej, panno St. Clair? Wydaje mi się, że gdzieś panią widziałem. Odczuła satysfakcję. - Może w Skagway, ale jestem pewna, że nie spotkaliśmy się wcześniej, panie Blackwood, pamiętałabym pana. - Wyciągnęła rękę z jego uścisku i postawiła swoją szklaneczkę na drewnianej beczułce. - Panowie! - Kiwnęła głową obu mężczyznom, wzięła Deacona pod rękę i wyszła razem z nim z namiotu. Wszyscy na nią patrzyli, łącznie z Ryanem i Gabe'em. Kilku mężczyzn przy barze szybko dopiło swoje drinki i wybiegło za nimi nie chcąc jej tracić z oczu. - I tak odchodzi mój biznes. - Ryan wyjął cygaro z ust. - Nie mam zresztą do nich pretensji. Jest piękna. - Ona mi kogoś przypomina - szeptał Gabe głośno myśląc. - Sposób, w jaki trzyma głowę... a chodzi jak... - Jak księżniczka. - Ryan nie zauważył spojrzenia, jakie mu rzucił Gabe. 514 Janet Dailey - Tak chodzą prostytutki. Ona musi być ich królową. W każdym razie jednego jestem pewien - kiedy hazardziści i kurwy przyjeżdżają, to pewny znak, że miasto będzie prosperować. Ryan spojrzał na mężczyznę, który dawno temu był jego towarzyszem na Alasce, i zastanawiał się, dlaczego taka kobieta jak Glory St. Clair jest tak urzeczona Gabe'em Blackwoodem, że słucha uważnie każdego jego słowa. Musiał przyznać, że ani wiek, ani alkohol nie osłabił tfęcznego języka Blackwooda. W jego przemowach nadal pobrzmiewała chęć walki z niesprawiedliwością. Jego mowy o Ameryce dla Amerykanów były bardzo popularne wśród górników, którzy przybyli zbyt późno i zobaczyli, że kilku Skandynawów rości sobie prawa do całego tutejszego terenu. Co gorsza, ci Skandynawowie nie byli nawet doświadczonymi poszukiwaczami złota. Niektórzy z nich zajmowali się przedtem wypasem reniferów, a jednak po niecałym miesiącu poszukiwań te obce żółtodzioby znalazły złoty piasek. To nie podobało się mężczyznom, którzy pół swego życia stracili na uganianiu się za złotem. - Zmieniłeś się, Gabe - zauważył Ryan. - Dlaczego tak mówisz? - zesztywniał. Ryan zdawał sobie sprawę, że będąc starymi znajomymi nie są starymi przyjaciółmi. Gabe nie był zachwycony tym, co Ryan wiedział o jego przeszłości. - Kiedyś nie chciałeś mieć do czynienia z grzechem i korupcją. A dzisiaj wybierasz się na obiad z kurwą i szulerem. - Ryan odszedł śmiejąc się do siebie. Przy pomocy Gabe'a Blackwooda Glory i Deacon stali się w niespełna dwa tygodnie właścicielami świetnej działki na głównej ulicy Nome, zwanej Front Street. Natychmiast rozpoczęli prace budowlane. Glory wynajdowała wszelkiego rodzaju preteksty, aby szukać porady Gabe'a Blackwooda, uzgadniając z nim każdy szczegół i nie zważając na protesty Deacona. Dwudziestoczterogodzinny dzień lata w Nome umożliwiał nieprzerwaną pracę. O wpół do jedenastej wieczorem Glory stała przed budynkiem, oglądając postępy pracy cieśli, którzy uwijali się na pierwszym piętrze. Wysoki kołnierz jej zielonej, wełnianej peleryny, wykończony złotą nicią na szwach, podrapał jej brodę, kiedy odwróciła się do starszego mężczyzny, trzymającego ją pod rękę. Alaska 515 - Tak się cieszę, że pan uważa stan robót za zadowalający. - Pochyliła się do niego, żeby mógł słyszeć jej głos mimo huku młotów i łoskotu fal rozbijających się o brzeg. - Zawsze się zastanawiam, czy oni naprawdę pracują, kiedy ja śpię. Mogliby bardzo łatwo skorzystać z okazji. - Może być pani spokojna, że tak nie jest - poklepał jej dłoń. - Mój wspólnik zupełnie się na tym nie zna. Nie wiedziałabym, u kogo szukać rady, gdyby nie pan. - Jak zwykle cała przyjemność po mojej stronie. - Przerwał z lekko zmarszczonymi brwiami. - Gdzie jest pani wspólnik dzisiejszego wieczoru? - W wirze gry w pokera, w „Double Eagle". - Mam nadzieję, mając pani dobro na uwadze, że on nie przegrywa. - Kiedy wychodziłam, leżało przed nim mnóstwo żetonów. Deacon ma szczęście. Rzadko przegrywa. Oczywiście jest świetnym graczem i uważa, że nie trzeba oszukiwać, żeby wygrać - kłamała Glory. - Kiedy ludzie dowiedzą się, że u nas gra się uczciwie, będziemy mieli wielu gości. - A więc to będzie salon gry i bar. Nie byłem do końca tego pewien. - Niezupełnie. Będą gry hazardowe i alkohol, ale chcemy, żeby nasz „Palące" - był czymś w rodzaju prywatnego klubu. Miejscem, gdzie mężczyzna może odpocząć, napić się kieliszek lub dwa, zagrać w karty czy w kości i jeśli zechce, mieć towarzystwo pięknej kobiety. To nie będzie miejsce dla zwykłych ludzi z ulicy. Niektórzy, których tu spotkałam, nie kąpali się od miesięcy. Takich klientów nie chcemy - stwierdziła Glory. - Będziemy się starać przyciągnąć takich dżentelmenów jak pan. Słyszała o podobnych klubach, świadczących usługi dla ludzi z pieniędzmi. Czy to nazywał się klub czy też bar, koszty prowadzenia interesu były takie same. Uważała, że rozsądniej będzie nazwać to miejsce klubem. Można wtedy ustalić wyższą cenę alkoholu, damskiego towarzystwa i mieć więcej pieniędzy ze stołów gry. Widziała już złoty piasek i bryłki znajdowane przez górników w strumieniach górskich. Człowiek, który ma pieniądze, zawsze uważa, że powinien dostać to co najlepsze. Będzie się więc starała przekonać ich wszystkich, że otrzymają to w „Palące". - Pani jest taką śliczną, inteligentną dziewczyną. Ten typ interesów nie jest dla pani. - Marszczył siwiejące brwi z prawdziwą troską. - Kobieta, jak pani, powinna wyjść za mąż za przyzwoitego młodego człowieka z czystymi zamiarami. - Niestety, młody człowiek, którego poznałam, nie był ani przyzwoity, ani 516 Janet Dailey nie miał czystych zamiarów. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, byłam już doprowadzona do ruiny. Żaden przyzwoity młody człowiek nie zechce takiej kobiety za żon?- _ W dawno Glory nauczyła się, że mężczyźni woleli takie historyjki od prawdy. - Gdybym spotkała kogoś takiego jak pan, to na pewno nie byłabym teraz tutaj. - Pochlebia pani staremu człowiekowi - skarcił ją, ale zauważyła, że wyprostował się trochę. Spostrzegła również, że zaczął ostatnio bardziej dbać o swój wygląd - zawsze czysto ubrany, ogolony, z przystrzyżoną brodą. Nie był na tyle stary, żeby nie zainteresować się względami, jakimi go obdarzała. - Nie jest pan wcale stary ~ zaprotestowała, mocniej przyciskając jego rękę - Nigdy wten sposób o panu nie myślałam. - Wygląda pan rozumnie i dystyngowanie, jak jakaś ważna osobistość, na przykład gubernator. - Zaśmiała si? cicho, jednocześnie uważnie obserwując jego reakcję. - Proszę sobie mnie wyobrazić, opartą na ramieniu gubernatora. Patrzył na nia. ze smutkiem na twarzy. - Każdy gubernator byłby dumny mając panią przy sobie. Czy mogę do pani mówić Glory? - Jeśli ja mogę mówić do pana Gabe. Uśmiechnął się w odpowiedzi. Ruszyli przed siebie, odchodząc od hałasu młotów i pił, kierując się wolno w stronę baru „Double Eagle". - Kiedyś marzyłem o tym, żeby zostać gubernatorem Alaski - myślał głośno. - leszcze możesz zostać gubernatorem, dlaczego nie? - Patrzyła na mego uważnie. - Nie jestem tego pewien. - Jesteś skromny. Przecież nie tylko ja przychodzę do ciebie po poradę. Górnicy też słuchają tego, co mówisz. Widziałam to. Na Alasce nigdy nie było prawdziwego przywódcy. Słyszałam, że dlatego Kongres wyznacza zawsze kogoś z zewnątrz na gubernatora. - Wprawdzie nigdy niczego takiego nie słyszała, ale przecież nikt nie może spodziewać się, żeby kobieta znała się na polityce.' Ty mógłbyś być takim człowiekiem. - Pochlebia mi twoja wiara we mnie, ale obawiam się, że to nie wystarczy. - Tak. Potrzebujesz pieniędzy. To śmieszne mówić o pieniądzach, kiedy te góry są pełne złota. - Spojrzała na niedalekie góry skąpane w złotym świetle polarnego dnia. Rosnące na nich dziko kwiaty dodawały piękna temu widokowi. - Całe to bogactwo jest w rękach bandy cudzoziemców. Na pewno Alaska 517 coś dałoby się z tym zrobić. A ten młody porucznik przysłany tutaj z placówki wojskowej w St. Michael? - Rozmawiałem z porucznikiem Spaldingiem zaraz po jego przybyciu do Nome. Ma bardzo niewielu żołnierzy pod swoją komendą. Jego jedynym zadaniem jest utrzymywanie porządku. Nie ma upoważnienia do rozstrzygania sporów o koncesje. - Jeśli żądania tych cudzoziemców nie mają podstawy prawnej, jak mówisz, dlaczego ktoś nie zwoła zebrania wszystkich górników, żeby unieważnić ich roszczenia? Wtedy każdy będzie miał szansę .dochodzenia swojego prawa własności? To wydaje mi się sprawiedliwe, ale na pewno wiesz więcej na ten temat niż ja. - Gdybyśmy zrobili coś takiego, to w tych górach zapanowałoby szaleństwo. Każdy będzie tu walczył z każdym o najmniejszy skrawek ziemi. - Wydaje mi się, że powinno być to rozwiązane na zasadzie pierwszeństwa. To skandal, że ktoś taki jak ty nie może skorzystać z tego złotego interesu. Zrobiłbyś wtedy dobry użytek ze swoich pieniędzy, zamiast zostawiać je w salonach gry - roześmiała się Glory. - Deacon lubi mówić, że każdy jest kowalem własnego losu. Nie jestem pewna, czy to prawda. Gdyby tak było, byłabym żoną gubernatora. - Mówimy o twoim wspólniku, a on właśnie nadchodzi. - Wskazał jej wysokiego, szczupłego mężczyznę w czarnym płaszczu, zbliżającego się do nich miarowym krokiem. - Będę ci teraz życzyć dobrej nocy i zostawię w jego odpowiedzialnych rękach. Jak zwykle sprawiłaś mi wiele radości swoim towarzystwem, Glory. - Podniósł jej rękę do ust. - To również odnosi się do mnie, Gabe. - Patrzyła jak odchodził, uchylając kapelusza. - Byłaś z nim znowu. - Deacon patrzył na plecy odchodzącego. - Niech mnie szlag trafi, jeśli zgadnę, co w nim widzisz. Nie jest bogaty, więc nie o to chodzi. Jest tylko gadatliwym, starym piernikiem. Więc co? - On mnie interesuje. - To jest oczywiste. Tylko nie wiadomo dlaczego. - Może jest mi go po prostu żal. Przecież to stary człowiek, bez żadnej rodziny. - Sama tego nie rozumiała. Nienawidziła go z wielu powodów, ale również była go ciekawa. Chciała wiedzieć, jaki jest, o czym myśli, o czym marzy i jaki ma słaby punkt. Wiedziała już, że nietrudno go sprowokować, tak jak dziś, kiedy podniecała go perspektywą zostania gubernatorem i dawała 518 Janet Dailey do zrozumienia, że górnicy i ich złoto mogliby stanowić dla niego zaplecze finansowe. Czasami miała ochotę zrobić mu krzywdę, a czasami... czasami żałowała, że to wszystko nie potoczyło się inaczej. Wiatr od morza rozwiewał jej wełnianą pelerynę, kiedy stała przy Deaconie. - Co z pokerem? Czy twoim towarzyszom znudziło się przegrywanie? - Coś w tym rodzaju. Zauważyła Eskimoskę, stojącą za nim bez ruchu. Była to niska, tęga kobieta, która wydawała się jeszcze grubsza w swoim płaszczu w paski i ciężkich butach mukluk na nogach. Głowę miała odkrytą, kaptur płaszcza otulał grubymi fałdami jej szyję. Wiatr uderzał pasmami czarnych włosów o czoło i policzki. - Kim jest twoja przyjaciółka? - Glory uśmiechnęła się krzywo. - Może z kolei ty wytłumaczysz, co w niej widzisz? - A tak. O mało nie zapomniałem. - Rzucił okiem za siebie i dał znak kobiecie, żeby podeszła bliżej. Zbliżyła się z nieśmiałym uśmiechem patrząc na Glory. - Właśnie ją do ciebie prowadziłem. To twoja nowa służąca. Wygrałem ją w pokera. -Co? - Ona stanowi część mojej wygranej. Ten stary zrzęda nie miał dość pieniędzy na obstawienie mojego zakładu, a był pewny, że ma wygraną w kieszeni. Więc dołożył tę Eskimoskę przysięgając, że umie szyć, gotować i zajmować się domem. - Chcesz powiedzieć, że to jego żona? - Nie. Twierdzi, że przywiózł ją znad Kotzebue, żeby miał mu kto gotować, obszywać w zimie i jak przypuszczam, ogrzewać mu łóżko, chociaż tego nie powiedział. Tak czy inaczej, wygrałem ją w karty. Będziesz potrzebowała kogoś takiego. Od dawna myślałem o wyuczeniu jakiejś miejscowej dziewczyny, tak żeby mogła być twoją gospodynią, służącą, kucharką czy czymś tam jeszcze. Ona mówi trochę po angielsku. - To wielkie ułatwienie. - Glory wiedziała, że Deacon ma rację. W końcu będzie musiała mieć jakąś służącą. Ale nadal patrzyła niepewnie na Eskimoskę. - Czy ona ma jakieś imię? - Marty - odpowiedziała kobieta stukając się w piersi. - Ja nazwana Marty. - Ja nazywam się Glory St. Clair. Czy chcesz pracować dla mnie, Marty? - Pewnie, panno Glory. Ja pracować ciężko. Pracować dobrze. ф Dach i ściany białego płóciennego namiotu chroniły przed porannym słońcem, a jego odbicie oświetlało wnętrze. Glory siedziała na beczułce wyłożonej miękką poduszką, ubrana w białą płócienną nocną koszulę, której wycięcie ozdobione było koronkami. Ręce miała złożone na kolanach, a dłonie ukryte w szerokiej koronce przy mankietach. Siedziała z zamkniętymi oczami, podczas gdy Marty wyczesywała mąkę kukurydzianą, którą czyściła jej długie do pasa włosy. Chociaż szczotka lekko drapała jej skórę, czesanie było przyjemne i uspokajające. Pozwalało jej zapomnieć o samotności, którą ostatnio odczuwała. Sama dziwiła się tym nastrojom, będąc przecież otoczona tłumem mężczyzn chcących dotrzymywać jej towarzystwa. Miała jeszcze Deacona, który obejmował ją w nocy, żeby nie musiała spać sama, przynajmniej wtedy, kiedy nie brał udziału w maratonach pokerowych. Silny, spokojny, nie wymagający niczego Deacon, zawsze obecny w potrzebie, nigdy niczego nie osądzający. Ale ona czuła pustkę, której nawet on nie był w stanie zapełnić. Zdała sobie z tego sprawę dopiero z chwilą, kiedy spotkała Gabe'a Blackwooda, swojego ojca szubrawca. Nachodziły ją niespodziewane i - w jej przypadku - śmieszne uczucia tęsknoty za domem, chociaż nigdy nie myślała o powrocie do Sitki, do tego życia, w którym zaznała prawdziwej samotności. Westchnęła ciężko. - Ciągnę włosy. Krzywda panience. - Ruchy szczotki ustały. - Nie. Dobrze to robisz, Marty. - Eskimoska okazała się o wiele bardziej przydatna, niż Glory się spodziewała. Oczywiście jeszcze wielu rzeczy musiała się nauczyć, ale już po niecałym 520 Janet Dailey tygodniu zastanawiała się, jak do tej pory radziła sobie bez niej. Eskimoska była zdolna i chętnie się uczyła. Nie musiała jej niczego pokazywać więcej niż raz. Była łatwa w pożyciu, często się uśmiechała i żartowała, nawet z siebie samej. Przypomniała sobie, jak Marty raz przymierzyła jej kapelusz ze strusimi piórami i woalką. Wyglądała tak zabawnie, że Glory nie mogła powstrzymać śmiechu. Ale Marty sama zaśmiewała się ze swojego odbicia w lustrze. Sznurówki gorsetu Glory pozrywały się wtedy od tego serdecznego śmiechu. Nigdy przedtem nie było jej tak wesoło w niczyim towarzystwie, a już szczególnie w towarzystwie kobiety. Marty twierdziła, że gorset Glory był zbyt mocno zasznurowany, zawsze zresztą narzekała, że jej pani sznuruje się zbyt ciasno. Z wyjątkiem swojej matki, Glory nie była dotychczas blisko z żadną kobietą. Wiedziała, że ciotka Ewa kocha ją na swój dziwaczny sposób, ale ustanawiane przez nią zakazy zniechęcały do poufałości. Zbytnio się buntowała, żeby czuć silne przywiązanie do ciotki. Nie zaprzyjaźniła się też z dziewczynami panny Rosie. Ich stosunki polegały raczej na wzajemnej rywalizacji. Deacon był jedyną osobą, którą szanowała i do której miała zaufanie. Był jej partnerem i biznesie, i w łóżku, ale poza tym mieli niewiele ze sobą wspólnego. Wiele łączyło ją z Justinem Sinclairem, wszystkie jej marzenia, frustracje i złe wspomnienia. On jeden wiedział o jej przeszłości, kim była i skąd pochodziła. Kiedy patrzyła wstecz, przypominała sobie, jak walczyli razem o przetrwanie i jak przytulali się do siebie w zimnym pokoju. To on w jakiś sposób ją wyzwolił, pokazał jej nową drogę życia i nauczył odczuwać przyjemność fizyczną. Istniała silna więź między nimi. Kiedy wyjechał bez niej, poczuła się skrzywdzona, ale nigdy o nim nie zapomniała. Chcąc przerwać to rozczulanie się nad sobą, Glory otworzyła oczy i spojrzała w lustro. Patrzyła na odbicie Eskimoski, jej płaską twarz, perkaty nosek i tłuste policzki. Bardzo mało o niej wiedziała. Marty miała dwadzieścia pięć lat. Jej mąż i syn zmarli na choroby białego człowieka, które dziesiątkowały Eskimosów. Przez ostatnie lata Marty żyła z różnymi białymi mężczyznami, głównie z poszukiwaczami złota pracującymi w północnych dopływach Jukonu. Glory pomyślała, że Marty też musi czuć się samotna. - Czy masz rodzinę, Marty? Braci? Siostry? - Nie. Żadni. Ludzie matki we wsi daleko. Ja nigdy ich nie widzę. - A ludzie twojego ojca? - On biały człowiek. Alaska 521 - Więc jesteś w połowie biała. - Glory patrzyła na odbicie Marty w lustrze, starając się znaleźć oznaki jej mieszanego pochodzenia, ale nie były widoczne. - On wielorybnik. On kapitan - powiedziała z dumą. - Brać dużo kobiet ze wsi. On wybrać matka. On stary człowiek, ale dobry dla matka. Ona lubi go bardzo. Smutna, kiedy odjeżdża, szczęśliwa, kiedy przyjeżdża. - Czy widziałaś go kiedyś? - Glory zastanawiała się, czy Marty też dorastała, tak jak ona, bez ojca. - On nie wraca. Ja imię po nim. - Jak się nazywał? - Kapitan Stone. - Stone. - Glory obróciła się i patrzyła z niedowierzaniem na Marty. - Chyba nie Caleb Stone. - To nie było możliwe, on na pewno umarł dawno temu. Nazwisko to przywoływało w jej pamięci niezliczone opowieści ciotki o Calebie Stone. - Wnuczka Taszy, Larissa, poślubiła jankeskiego kapitana, Caleba Stone'a, i odpłynęła na jego statku. Rodzina już jej nigdy więcej nie widziała. - Możliwe, że zapamiętała wszystko, bo brzmiało to romantycznie, albo dlatego, że Larissa uciekła z Sitki, a ona też tego pragnęła. - Potem dowiedzieli się, że umarła. Zaraz... - Podniecona złapała Marty za rękę. - Ona miała syna. To syn wrócił i powiedział o tym rodzinie. Był łowcą wielorybów. Miał na imię Marchew... Marchew Edmund Stone. - Ja Marchew. Jak on. - Marchew... Marty. Boże, czy wiesz, co to znaczy? - Glory roześmiała się, ale szybko zakryła usta ręką. Tego było za wiele. Dwiema rękami objęła rękę Marty, w której ta trzymała szczotkę. - My jesteśmy spokrewnione, Marty. Jesteśmy kuzynkami... prawdopodobnie trzeciego czy czwartego stopnia, ale... Czy to nie jest zadziwiające? Nie mogę w to uwierzyć. - Ty kuzynka dla mnie? - powtórzyła niepewnie Marty. - Tak. - Glory skinęła głową. - Jesteśmy rodziną. Twój ojciec byłby stryjecznym bratem mojego pradziadka, czy coś w tym rodzaju. Wiem, że ty jesteś praprawnuczką Taszy, a ja jestem jej prapraprawnuczką. - Roześmiała się znowu, szczęśliwa z powodu tego odkrycia. Nie przeszkadzało jej, że Marty była na pół Eskimoską. Swą tolerancję Glory zawdzięczała ciotce, która nie pozwalała jej nigdy wstydzić się mieszanego pochodzenia. - Twój ojciec nie był całkiem biały - powiedziała do Marty. - On był częściowo Amerykaninem, częściowo Rosjaninem, a częściowo Aleutą. Ja 522 Janet Dailey jestem tego samego pochodzenia z dodatkiem krwi Tlinkitów. - Przechylała głowę na boki w geście zdziwienia. - Matty, tak się cieszę, że Deacon wygrał cię w pokera. Inaczej mogłyśmy się nigdy nie spotkać. - Ja zadowolona też - poważnie odpowiedziała Matty. - Mam praca, mam rodzina teraz. - Tak- - Glory była wzruszona słowami Matty. Łzy napłynęły jej do oczu. - Obie teraz mamy rodzinę. Ktoś odsunął płótno zakrywające wejście i ukazał się w nim Deacon. Zatrzymał się i zasłona opadła na swoje miejsce. Glory zamrugała oczami, żeby pozbyć się łez. _ ел? robotnicy byli na budowie? - Deacon wyszedł wcześnie, żeby ich skontrolować. - Tak- Pojutrze rozpoczną prace wykończeniowe. - Wyglądał świeżo, pomimo całonocnej gry w pokera. Glory zawsze była zdumiona jego niezmordowaną energią i tym, że mógł obywać się bardzo długo bez snu, a wyglądał potem normalnie. - Musisz spotkać się po południu z człowiekiem, który będzie zakładał tapety. Widziałem też twojego przyjaciela. - Kogo? - Czuła, że Matty znowu szczotkuje jej włosy. - Twojego pana Blackwooda. Chciał się z tobą zobaczyć. Czeka przed namiotem- Nie widziała go od tamtego poranka, prawie przed dwoma tygodniami, poprzedzającego owo nieszczęsne zebranie górników. _ p0wiedz mu... - zaczęła oschle, ale zaraz zrezygnowała z chęci odrzucenia jego prośby - ...żeby wszedł. Przynieś mi szlafrok, Matty, i wstążkę do włosów. Kiedy Deacon podniósł płótno namiotu i wyszedł na zewnątrz, Matty już pomagała Glory ubrać się w szlafroczek koloru ametystu i wiązała jej włosy wstążką. Gabe Blackwood wszedł, trzymając przed sobą kapelusz. - Dzień dobry. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Nie zapinając do końca guzików szlafroczka, Glory obróciła się do niego. _ o wiele bardziej przeszkadzała mi pana nieobecność. Tak dawno pana nie widziałam- Już się zastanawiałam, czy naprawdę zależy panu na moim towarzystwie, co pan tyle razy podkreślał. - Specjalnie przestała wymyślać powody, żeby się z nim zobaczyć, ponieważ chciała się przekonać, czy on sam do niej przyjdzie. - Myślałem, że zmęczyło panią moje towarzystwo. Alaska 523 - To nie byłoby możliwe. - Przybrała jeden ze swoich czarujących uśmiechów i wskazała mu obite skórą krzesło. - Proszę wejść i usiąść. - Zawahał się, z niechęcią patrząc na Matty. Widząc to Glory powiedziała: - Matty, zobacz, czy jest kawa u pana Colby'ego i przynieś nam dwie filiżanki. Gabe patrzył, jak Matty znika za płótnem dzielącym namiot i dopiero wtedy usiadł na krześle. - Nie podoba mi się, że ma pani tę Indiankę koło siebie. Im nie można wierzyć. Kłamią, oszukują i kradną, jak ich się nie pilnuje. - Matty jest Eskimoską, nie Indianką. - Było to rozróżnienie silnie podkreślane przez samych Eskimosów. - To jest to samo. - Wyraźnie nie podobały mu się słowa Glory. - Nie dla Eskimosa. - Wiedząc od dawna o jego uprzedzeniach, zaczęła żartować z uśmiechem. - A gdybym panu powiedziała, że Matty nie jest pełnej krwi Eskimoską? Jej ojciec był jankeskim łowcą wielorybów. - Miała ochotę powiedzieć mu, że jest spokrewniona z Matty, ale nie chciała, żeby wiedział, kim jest. - Półkrwi czy Indianka to żadna różnica. Nie mam cierpliwości do tych nonsensów wygłaszanych przez sentymentalnych ludzi, takich jak na przykład Sheldon Jackson, o złym traktowaniu Indian na Alasce przez białego człowieka. Oni są nic niewartą bandą próżniaków, których należałoby wysłać statkiem do jakiegoś rezerwatu. Glory spojrzała na niego uważnie. - Nie myślałam, że pan to tak mocno odczuwa. - Nikomu z nich nie można ufać. Gdybyśmy mogli się ich pozbyć, nie byłoby powodu, aby trzymać tu żołnierzy. Od samego początku wojsko było przekleństwem Alaski. Nie potrzebujemy żadnych zarozumiałych poruczników, którzy nas pouczają, co możemy, a czego nie możemy robić. Jesteśmy w pełni przygotowani, aby rządzić się sami, bez żadnych interwencji z ich strony. - Słyszałam o zebraniu górników. - Glory usiadła na kufrze obok krzesła. - A więc pani wie, że pod bagnetami kazano nam się rozejść. Jego gniew jeszcze nie wygasł. - Ten niby-poracznik groził, że siłą opróżni namiot i zabronił jakichkolwiek zebrań. Nie przyznał się jednak, że celem tego zebrania było anulowanie wszystkich istniejących koncesji w całym okręgu i ogłoszenie, że strumienie mogą być zawłaszczane od nowa. Nie powiedział jej również, że on i kilku oszustów z jego paczki mieli przyjaciół, którzy czekali na zboczu góry Anvil na 524 Janet Dailey umówiony sygnał, którym miało być rozpalone ognisko, żeby zająć najlepsze działki dla siebie. Ale Glory wiedziała o tym planie, interesowała się wszystkim, co miało związek z Gabe'em Blackwoodem. - Wiem, że wojsko wydało zakaz posiadania broni - powiedziała Glory. - Tego zakazu nie uda się wyegzekwować. Setki zrujnowanych górników wraca z Klondike. Są na pokładzie każdego parowca płynącego w dół Jukonu. Nikt nie będzie w stanie, a już na pewno nie ta garstka żołnierzy, rozbroić tych twardych poszukiwaczy złota. A niech mi pani wierzy, że po niepowodzeniu, jakie ich spotkało w Klondike, nie będą zadowoleni, gdy zobaczą, że wszystkie dobre działki są tutaj zajęte przez cudzoziemców. Uważają, że mają prawo zanegować własność tych działek i wcale się temu nie dziwię. - Był pan ostatnio bardzo zajęty, starając się doprowadzić do ugody między właścicielami, zanim zacznie się rozlew krwi. Przynajmniej tak mi powiedziano. - Glory dowiedziała się również, że wiele z tych spraw opierało się wyłącznie na szantażu, ponieważ prawowity właściciel wolał zapłacić uzurpatorowi niż czekać na wyrok sądowy. Urzędował tylko jeden sędzia, który obecnie przebywał w Sitce. Nikt nie wiedział, kiedy zjawi się w Nome. - Czy to dlatego nie odwiedzała mnie pani? - zapytał. - Kiedy miał pan tyle ważnych spraw do załatwienia, uważałam za niewłaściwe narzucanie panu mojego towarzystwa. - Starała się unikać jego ciekawego spojrzenia. - Moja droga, pani mi nigdy nie narzucała swojego towarzystwa. - Krzesło zatrzeszczało, gdy pochylał się ku niej. - Kiedy pani przychodziła mnie odwiedzić, był to zawsze najmilszy moment dnia. Czekałem na pani wizytę. - Nie zdaje pan sobie sprawy, co te słowa dla mnie znaczą. Tak bardzo bym chciała, żeby mnie pan lubił. - Drżenie jej głosu nie było udawane. To, co powiedziała, było prawdą. Bez względu na nienawiść, jaką do niego czuła z powodu złego traktowania matki i porzucenia jej wraz z nie narodzonym jeszcze dzieckiem, naprawdę chciała, żeby ją lubił i miał dla niej ciepłe uczucia. Ale z drugiej strony życzyła mu, aby poniósł klęskę; zniszczenie go leżało w jej mocy. - Ja naprawdę bardzo cię lubię, Glory. - Znowu zaczął się zwracać do niej po imieniu. Położył rękę na jej dłoniach, żeby uwiarygodnić swoje słowa. - Od pierwszej chwili czułem, że jesteś mi bliska. Znaczysz dla mnie bardzo wiele. Mówię to poważnie. Udając zakłopotanie wyrwała mu ręce i wstała, odsuwając się od niego. Skrzypnęło krzesło, kiedy on również wstawał. Alaska 525 - Ludzie w mieście plotkują na nasz temat. Wiesz o tym, prawda? Mówią, że mamy romans. - To nonsens. Nigdy nic więcej nie zrobiłem poza ucałowaniem twojej ręki. - Wiem przecież o tym. - Stanęła przed nim. - Ale pamiętaj, kim jestem. Gdybyś widywał znaną prostytutkę codziennie w towarzystwie tego samego mężczyzny, czy uwierzyłbyś, że ich stosunki są platoniczne? Chyba nie. Oni też nie wierzą. - Nie powinnaś zwracać uwagi na te plotki. - Położył jej delikatnie ręce na ramionach. - Czy nie rozumiesz, że ja się nie martwię o siebie. Przyszły gubernator Alaski nie powinien przebywać w towarzystwie dobrze wszystkim znanej Glory St. Clair. Kiedy tylko usłyszałam te plotki, postanowiłam więcej się z tobą nie spotykać. - Nie wiedziałem, że tak mnie wysoko cenisz. - Tak. - Ujęła obie jego ręce. - Nigdy nie chciałam ci zrobić krzywdy, Gabe. Uwierz w to. Chciałam tylko, żebyś mnie polubił jak człowieka, który ma takie same uczucia i potrzeby jak wszyscy. Zawsze traktowałeś mnie uprzejmie i z szacunkiem. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkie to ma dla mnie znaczenie, Gabe. - Moja słodka, cudna dziewczyno. Nie zrobiłaś mi krzywdy. Dałaś mi mnóstwo radości. Niech ludzie gadają. Nie obchodzi mnie, co oni plotą. - Mówisz tak, żeby mi zrobić przyjemność. - Patrzyła na niego lekko wydymając usta. - Gdybym zwracał uwagę na ludzkie gadanie, to nie odwiedziłbym cię dzisiaj. Pół tuzina ludzi widziało, jak tu wchodziłem. - Wiesz, o co oni nas teraz posądzają, prawda? - Posłała mu swój najbardziej prowokacyjny uśmiech. - Myślę, że tak. - Gabe, ty się czerwienisz. - Śmiała się. - Czy chciałbyś to ze mną robić? - Myślę, że pani ze mnie żartuje, panno St. Clair. Chociaż ta wypowiedziana wprost sugestia z pewnością trochę go zażenowała, Glory zauważyła wyraz jego oczu, w których była żądza starego człowieka niepewnego swojej sprawności. Mogłaby go łatwo zaciągnąć do łóżka. Tak dobrze znała swój fach, że mogłaby namówić do tego każdego mężczyznę. Ze starszymi mężczyznami trzeba było w łóżku obchodzić się jak z dziewicą- oba te „obiekty" wymagały specjalnej troski. Dlatego starała się ich unikać. 526 Janet Dailey Puściła jego ręce, żeby nie odczuł opanowującego ją wstrętu. - Niegrzecznie się zachowałam, prawda? - Z uśmiechem podeszła do beczułki stojącej przy łóżku i wzięła paczkę tureckich papierosów. Od strony baru rozległy się donośne głosy, ale przyzwyczajona do hałasu nie zwracała na nie uwagi. - Co tam się mogło stać? - zastanawiał się Gabe. - Może ktoś wygrał w faro. - Glory wzruszyła ramionami zapalając zapałkę. Kiedy przypalała papierosa, pojawiła się Matty z dwoma cynowymi kubkami kawy. - Co tam się dzieje, Matty? - Człowiek przychodzi. On mówi on znajduje złoto w piasku. - Postawiła kawę na skrzynce służącej za stół. - Złoto? Na plaży? Nie powiesz mi, że ludzie w to uwierzyli? - zadrwiła Glory. W tym momencie wszystkie głosy ucichły. - Każdy idzie patrzeć - odpowiedziała Matty. Zaciekawiona Glory odchyliła płótno i zajrzała do baru. Był pusty. Przez odsłonięty otwór wejściowy zobaczyły gęsty tłum zmierzający w kierunku plaży. Spojrzała na Gabe'a. - Czy myślisz, że to możliwe? - Ślady złota znajdowano w piasku na plaży w różnych miejscach na półwyspie Seward - powiedział. - Poszukiwacze uważają, że to wskazuje na możliwość znalezienia złota głębiej. Glory wpatrywała się w górników przechodzących koło namiotu. - Chodźmy zobaczyć, co znaleźli. Przeszła przez pokój wrzucając świeżo zapalonego papierosa do filiżanki z kawą i biorąc po drodze szal ze stosu ubrań na kufrze. - Idziemy? Nie zwróciła uwagi na widoczne na jego twarzy zdziwienie, że wybiera się tak niekompletnie ubrana na ulicę. Uważała, że jest ubrana przyzwoicie. Owinęła się szalem i szła w kierunku wyjścia, a za nią podążała Matty. Gabe niechętnie ruszył za nimi. Kiedy znaleźli się na ulicy, zostali natychmiast porwani przez tłum idący w kierunku plaży. Sceptycy szli wolnym krokiem, patrząc z drwiącym uśmiechem na rozentuzjazmowanych nowicjuszy, którzy przepychali się spiesznie, aby znaleźć się tam przed innymi. Ci, którzy nie byli ani tak sceptyczni, ani tak zapaleni -tacy jak Glory - szli szybkim krokiem bojąc się śmieszności, jeśli złota nie będzie, i nie chcąc go stracić, jeżeli ono tam jest. Jak lemingi zmierzali prosto ku morzu. Alaska 527 Plaża przylegająca do miasta była usiana namiotami niefortunnych górników z Klondike. Glory zobaczyła ludzi kopiących piasek. Przyspieszyła kroku. Obserwowała brodatego mężczyznę, który nabrał trochę piasku do patelni służącej do płukania złota i poszedł ku brzegowi morza. Kiedy kucnął, żeby przepłukać piasek, Glory już biegła po mokrej plaży ciekawa rezultatu. Schyliła się, patrząc ponad jego ramieniem, jak cierpliwie przelewa wodę na boki oddzielając lżejsze ziarenka piasku, powoli zmniejszając ich ilość, żeby cięższe złoto, jeśli tam było, mogło opaść na dno. Była to bardzo żmudna praca. Glory zniecierpliwiła się. - Czy jest złoto w tych piaskach? - spytała. Nie musiała czekać na odpowiedź, ponieważ zobaczyła błysk złotego piasku na dnie patelni. Nie było go dużo, ale wystarczyło, żeby nabrać na wilgotny palec. Unosząc brzeg nocnej koszuli i szlafroka podbiegła do Matty. - Jest tu złoto - powiedziała cicho, jakby należało utrzymać tajemnicę przed tymi wszystkimi ludźmi na plaży, którzy przyszli tu, aby poznać prawdę. Chwyciła ją mocno za ramię. - Będziemy bogate, Matty. Żeby dać ujście swojemu podnieceniu, objęła mocno Eskimoskę. - To złoto jest nasze. Po raz pierwszy rodzina Tarakanowów będzie bogata! - Panno Glory, okay? - Matty patrzyła na nią zmartwiona. - W porządku - powiedziała śmiejąc się radośnie. - Zostań tutaj. Zaraz wracam. Wiadomość o znalezieniu złota na plaży rozeszła się błyskawicznie. W drodze do miasta Glory musiała przedzierać się przez tłumy poszukiwaczy, kupców, barmanów i szulerów, którzy też tam zmierzali. Rozglądała się za Deaconem, ale nie chciała tracić czasu na szukanie go. Nie wiedziała, gdzie podział się Gabe, i nic jej to nie obchodziło. Kupiła łopatę, zardzewiały kubełek, trochę rtęci i prymitywną drewnianą płuczkę - skrzynkę z otworami. Nie było nikogo, kto mógłby pomóc jej w zaniesieniu tego ekwipunku na plażę. Musiała zrobić to sama. Wczesnym popołudniem obie z Matty już pracowały na działce, a pierwsze drobiny złota znajdowały się w koronkowej chusteczce, w kieszeni szlafroka Glory. Opracowały własny system pracy: Glory wsypywała czerwonawy piasek do drewnianej płuczki, która przypominała dziecięcą kołyskę, natomiast Matty napełniała kubełek wodą morską i przelewała ją przez kołyskę, energicznie poruszaną przez Glory. 528 Janet Dailey Zasada tego sita była prosta. Woda zmywała lekki piasek, który przelatywał przez dno, cięższe złoto zatrzymywało się na siatce, a najmniejsze jego kawałki wychwytywała miedziana przesłona pokryta rtęcią. Pomimo chłodnego wiatru od morza Glory była oblana potem. Kiedy Marty weszła ponownie do wody, żeby napełnić kubeł, Glory wyprostowała się, odstawiła łopatę i dotknęła bolącego krzyża. Czuła zmęczenie w mięśniach; wiele czasu minęło, odkąd pracowała fizycznie w ogrodzie ciotki. Ocierając dłonią pot z czoła poczuła piekący ból pękniętego pęcherza na dłoni. Oddarła kawałek materiału ze swojej nocnej koszuli i owinęła nim ręce. - Powinnam była założyć rękawiczki - powiedziała, kiedy Marty wróciła z kubełkiem wody. Widok wody w wiadrze przypomniał jej również, jak bardzo jest spragniona. - Trzeba było też zabrać coś do picia. - Panienka chce, żeby przynieść wody? - Nie. - Glory z trudnością przełknęła ślinę. - Nie możemy teraz przerwać pracy. Dała znak obandażowanymi rękami, żeby Marty nalewała wody do sita. - Później. Odpoczniemy później. Letnie słońce spoglądało na ludzi ogarniętych szaleństwem wydobywania złota na plaży i od czasu do czasu chowało się za chmurę, żeby pośmiać się z tego zwariowanego świata. Na całym pasie wybrzeża za miastem sznur mężczyzn kopał piasek. Niektórzy z nich byli profesjonalistami, zasuszonymi, brodatymi poszukiwaczami - wieloletnimi ofiarami gorączki złota na Alasce, doświadczonymi i zaprawionymi w żmudnej pracy oddzielania błyszczącego kruszcu od piasku, odpornymi na potworny ból krzyża. Inni - kupcy, hazardziści, prawnicy i ludzie różnych zawodów - nigdy przedtem nie trzymali łopaty w ręku ani nie mieli brudu za paznokciami. Stosowali różnorakie narzędzia. Ci, którzy nie zadbali o łopaty, zbierali złotodajny piasek rękami, a wodę nosili w dużych puszkach. Jeśli nie mieli sit, używali starych patelni do płukania złota czy też tar do prania, żeby złapać kruszec w metalowe żeberka. Niektórzy wykonywali własne naczynia do płukania. Kiedy słońce zniżyło się ku zachodowi, Glory osunęła się na kolana. Mięśnie jej rąk drżały z wyczerpania po wielogodzinnym poruszaniu „kołyską" i kopaniu piasku. Zmęczona i obolała nie była w stanie wyjąć trzęsącymi się palcami kawałków złota z sita. - Muszę odpocząć chwilę - powiedziała do Marty, która nie wykazywała żadnych oznak zmęczenia. Glory oblizała suche wargi, oddychając z wysiłkiem. - Matty, idź do miasta, przynieś jedzenie i wodę. Weź też koce. Alaska 529 Będziemy dziś spały na plaży. - Bała się, że ktoś może ukraść ich ekwipunek w nocy. Kiedy Matty odstawiła kubełek i wyruszyła w kierunku miasta, Glory oparła się o drewniane obramowanie kołyski, starając się odzyskać siły. Patrzyła na złoto błyszczące na dnie. O jego blasku marzyła od dzieciństwa oglądając złote i srebrne ozdoby w Soborze Świętego Michaiła, słuchając opowieści poszukiwaczy i wpatrując się w kawałki złotej rudy. Wyjęła z kieszeni koronkową chusteczkę, w któą owinęła swoje złoto. Położyła ją na dnie sita i delikatnie rozwiązała. Z wysiłkiem zbierała drobiny z dołu sita i wkładała je do zawiniątka. Zawiązała chusteczkę i włożyła za stanik. Płacząc i śmiejąc się jednocześnie zrozumiała, że ma wreszcie to, na czym zawsze najbardziej jej zależało. Jakaś ręka dotknęła jej ramienia. W panice złapała łopatę i zamierzyła się nią na złodzieja, który chciał ukraść jej złoto. - To jest moje! - krzyknęła. Mężczyzna złapał za trzonek łopaty, unikając ciosu. - Glory, na litość boską, to ja. - Deacon. - Pozwoliła mu odebrać sobie ciężką łopatę i odstawić ją. - Myślałam... - Było oczywiste, o czym pomyślała, więc roześmiała się z ulgą. - Cieszę się, że to ty. Gdzie byłeś? - Szukałem ciebie. Spotkałem Matty i ona powiedziała mi, gdzie mogę cię znaleźć, - Przykucnął koło niej czyszcząc spodnie z ziarenek piasku. - Nie musisz już myśleć o spotkaniu z człowiekiem, który miał wieszać tapety, on jest gdzieś tutaj, w środku tego szaleństwa. - Tu jest złoto, Deacon. Tu w tym piasku. Czy wiesz, ile razy chodziliśmy po tej plaży, a ono cały czas było pod naszymi nogami. - Czy zdajesz sobie sprawę, jak wyglądasz? Glory zaczęła czyścić szlafrok z piasku i dopiero wtedy zauważyła zlepioną brudem nocną koszulę wystającą spod szlafroka. Jej długie włosy zwisały na ramiona skołtunioną masą. - Wyglądam okropnie - przyznała. - Okropnie. - W głosie jego wyczuła, że to określenie nie oddaje w pełni jej żałosnego obrazu. Kiedy podniósł jej rękę do góry, poczuła ból spowodowany pękniętym pęcherzem na dłoni. - Popatrz na swoje ręce, palce czerwone i podrapane, paznokcie połamane, a te szmaty na pewno okrywają rany. Twarz masz spaloną od wiatru. Mógłbym mówić dalej... 530 Janet Dailey - Moje ręce zagoją się. Kąpiel uwolni mnie od brudu. A to wystarczy na wszystkie nowe ubrania, jakich potrzebuję. - Wyjęła chusteczkę ze swoim złotem. - Ile tutaj masz? - Wyrwał jej chusteczkę z ręki. Nie próbowała mu jej odebrać, tylko patrzyła z niepokojem, jak ważył ją w dłoni. - Pięćdziesiąt dolarów albo i mniej. - Rzucił z lekceważeniem węzełek na jej kolana. - Czy to wszystko, co masz? - Jak do tej pory. - To, co znalazła, zasługiwało na coś więcej niż niż kpiny. - Jak długo tu jesteś? - Zaczęłam przed południem. - Pracowałaś przeszło dziesięć godzin za pięćdziesiąt dolarów. - Potrząsnął głową. - Glory, możesz zarobić więcej przez noc leżąc na plecach. Nie patrzyła na niego. Nagle Deacon, który nigdy przedtem nie traktował jej szorstko, złapał ją za rękę i podniósł na nogi obracając w stronę zatłoczonej plaży. - Jeśli chcesz złota, Glory, to ono jest w kieszeniach tych głupców, którzy kopią w piasku jak oszalałe małże! Czy wiesz, co zrobią ze swoim złotem? Oni je wydadzą. Będą się bawić jak nigdy w życiu, pić, grać i chodzić na kurwy! A kiedy wydadzą swoje złoto, to znowu tu przyjdą pokopać i zaczną wszystko od początku! Nigdy nie spotkałem bogatego poszukiwacza złota, bez względu na to, ile go znalazł. Może jeden na tysiąc nie umiera zrujnowany, ale tak się dzieje z resztą. Przyciągnął ją do siebie, jego palce wpijały się w bolące mięśnie ramion. Glory patrzyła tylko na jego czarny krawat, nie mogąc znieść przenikliwego spojrzenia niebieskich oczu. - Tak czy inaczej „Palące" musi być otwarty, kiedy oni przyjdą do miasta, aby się bawić, nawet gdybym miał powiesić te cholerne tapety sam. Muszę przygotować miejsce, gdzie będą mogli wydać swoje złoto. Tam jest jeszcze bardzo dużo pracy, czy mi pomożesz? Jej, jej złoto w chusteczce - to było spełnienie wszystkich marzeń. - Ty nie rozumiesz, Deacon - powiedziała - to jest moje złoto. Szybko puścił ją i odszedł. Glory walczyła ze łzami patrząc na niknącą sylwetkę. Zacisnęła koronkową chusteczkę silniej w dłoni. ф г о kilku godzinach snu na plaży Glory obudziła się tak zesztywniała i obolała, że nie mogła się wyprostować. Ale złoto czekało. Wszyscy byli w ruchu, niektórzy nawet wykorzystali godziny północnego zmierzchu. Glory zbudziła swą Matty. Ktoś gotował kawę i smażył bekon. Czuła ten zapach, ale wypiła tylko łyk nieświeżej wody i zjadła kawałek suchego chleba, który został z kolacji. Nie chciała jeść kawałków tłuszczu, które jej dawała Matty. Po skromnym posiłku zabrała się do pracy. Za każdym razem, kiedy podnosiła łopatę, aby wsypać piasek do sita, mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Wreszcie zamieniła się miejscami z Matty i zaczęła nosić wodę. Na początku było to łatwe, ale za każdym nawrotem pełny kubeł stawał się coraz cięższy. Rączka wiadra wrzynała się w jej poranione ręce, pomimo bandaży ze szmat. Kiedy chciała przełożyć kubeł do drugiej ręki, nadepnęła na rozdartą koszulę i upadła rozlewając wodę. Nieszczęsna, obolała i zmęczona uklękła przy kubełku. Czuła, że cała jest pokryta piaskiem. Lfbranie było tak poplamione, że do niczego się już nie nadawało. Morska woda zniszczyła jej skórzane buty. Włosy miała tak splątane, że pół tuzina grzebieni nie zdoła ich rozczesać. Matty rzuciła łopatę i podbiegła do niej. - Ja pomogę. - Usiłowała ją podnieść. - Nie mogę tego robić. Nie miała nawet siły wstać. Chciała tylko leżeć na piasku i płakać. A jednak Matty pracowała tak samo długo i tak samo ciężko jak ona i w ogóle nie narzekała. Pełna poczucia winy podniosła się na nogi z pomocą Matty. Kiedy dziewczyna chciała postawić przewrócony kubełek, Glory powiedziała: Alaska 533 człowiekiem. Dochodzisz do tego, że nawet nie patrzysz na to, co jesz, żeby tylko przeżyć. - Tak. - Słyszała opowieści o tych ciężkich doświadczeniach. Patrzyła na niego, zdając sobie sprawę, jakiego figla spłatał jej los. Zawsze zastanawiała się, czy Justin poznałby ją po tak długim czasie. A jak teraz wyglądała - w tym brudnym, bezkształtnym ubraniu, ze zmierzwionymi włosami, bez makijażu - prawdopodobnie jak zaniedbana Marisza Blackwood. W gruncie rzeczy prezentowała się gorzej niż ostatnim razem, gdy się widzieli. Nie w ten sposób wyobrażała sobie to spotkanie. - Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. - Justin w zadziwieniu potrząsał głową. - Przyjechałem kilka dni temu. Czy dostałaś mój list? - Twój list? Nie, ja... Ja nie otrzymałam nic, poza tą wiadomością, którą mi zostawiłeś wyruszając do Klondike. Na chwilę spuścił oczy. - Nie mogłem cię zabrać ze sobą. Jak się okazało, ta pierwsza zima była okropna. To nie miejsce dla kobiety. Martwiłem się, że dotrzesz tam sama, zamiast zostać w Skagway. - Myślałam, że kompletnie o mnie zapomniałeś. - Nie. - Uśmiechnął się błyskając zębami. - Chyba widać, że nie zdobyłem fortuny. Kiedy usłyszałem, że tutaj znaleziono złoto, napisałem żeby cię zawiadomić, że jadę do Nome, aby spróbować szczęścia. Ale widocznie nie dostałaś tego listu. - Nie. - Nie dostałaby go, nawet gdyby była w Skagway, ponieważ zaadresowany był do kogoś, kto już nie istniał. - Hej, Glory! Będziesz pracować na tym kawałku piasku? - Jeden z poszukiwaczy stał wraz ze swoimi partnerami na skrawku plaży, który zajęła. - Nie, możecie tu przyjść - odkrzyknęła i zauważyła zdziwienie na twarzy Justina. - Jak on ciebie nazwał? - Glory, to jest teraz moje imię. Nazywam się Glory St. Clair. Nazwisko wzięłam od ciebie. Wydawało mi się to sprawiedliwe, ponieważ ty zabrałeś rzeczy, które należały do mnie. Słuchał jej z wyrazem zaskoczenia i niedowierzania. - Ty jesteś Glory St. Clair? - Patrzył na jej potargane włosy, brudne zniszczone ubranie i zabandażowane dłonie. Uśmiechnęła się. 534 Janet Dailey - Za kilka godzin będę... Kiedy się wykąpię i zmienię ubranie. - Nie chciała przedłużać tej rozmowy z powodu swego wyglądu. - Może spotkamy się dziś wieczór? - Oczywiście. - Był tak zaskoczony, że jeszcze nie wszystko do niego dotarło. - Gdzie mogę cię znaleźć? - Spytaj kogokolwiek w mieście. Powiedzą ci, gdzie jestem. Z uśmiechem odsunęła się od niego chcąc jak najszybciej odejść. - Chodź, Marty. - Spotkamy się później - powiedział Justin nadal zmieszany i niepewny po usłyszeniu tych nowin. - On przyjaciel? - spytała Marty, kiedy brnęły przez piasek w kierunku miasta. - Tak, znam Justina od dawna, przynajmniej tak mi się wydaje. - Żałowała, że nie mogła przeczytać listu, który do niej napisał. - Lepiej zobacz jego, ja nie lubię starego mężczyzny - stwierdziła Marty, myśląc o Blackwoodzie. Glory nie ujawniała jej powodów, dla których spotyka się z Gabe'em. Domyślała się, że Marty wyczuwa jego uprzedzenia i niechęć do tubylców, ale nie usiłowała jej tego wytłumaczyć. Teraz miała inne rzeczy na głowie. Zatrzymały się najpierw w „Palące". Od zewnątrz budynek wyglądał na całkowicie wykończony, łącznie ze złotymi literami szyldu, ale w środku było jeszcze wiele do zrobienia. Ściany wciąż były nagie. Nie powieszono jeszcze luster, obrazów ani kinkietów, ustawione były tylko stoły do gry i krzesła. Cały salon był już urządzony wyściełanymi kanapami i krzesłami. Nie zauważyła żadnych robotników. Wszędzie panowała cisza. Glory myślała, że Deacona również tam nie ma. Dopiero po chwili usłyszała brzęk szkła od strony rzeźbionego baru, sprowadzonego z San Francisco. - Deacon? - zawołała nieśmiało. Wychylił się zza baru bez marynarki z zawiniętymi rękawami koszuli. Trzymał w ręku trzy kufle od piwa. Nie uśmiechnął się na jej widok. Glory zatrzymała się niepewna, jak ją powita. - Widzę, że nareszcie oprzytomniałaś - powiedział sucho, ustawiając kufle na lustrzanej półce baru. - Przyszłaś w samą porę, żeby pomóc odpakować te szkła. Przydasz mi się, Matty również. - Nie możemy tego robić teraz. Matty jest mi potrzebna - powiedziała szybko Glory. -Nie byłam tylko pewna, czy nadal chcesz, żebym była twoją wspólniczką. - Ty również włożyłaś w to pieniądze. - Zanim poweźmiesz ostateczną decyzję, chciałabym cię o czymś poinformować. Spotkałam starego przyjaciela na plaży i umówiłam się z nim na Alaska 535 wieczór. Chcę, żeby Matty pomogła mi oczyścić się, abym dobrze się prezentowała. - I dlatego nie możesz mi pomóc w przygotowaniu otwarcia lokalu - powiedział Deacon. - Oczywiście ten stary przyjaciel jest młodym mężczyzną. - Tak. - Nie chciała stracić przyjaźni Deacona. Również nie zamierzała go okłamywać. Chociaż nie wiedziała, co może wyniknąć z wieczoru spędzonego z Justinem, Deacon powinien wiedzieć, że Justin znaczył coś dla niej i czuła się zobowiązana powiedzieć o tym od razu. Zawahał się przez chwilę. - Nie roszczę sobie do ciebie żadnych praw, Glory. - Wzruszył ramionami, a ona była zdziwiona obojętnością tego gestu. - Kiedy nie będziesz już potrzebowała Matty, niech przeniesie moje rzeczy do jednego z pokoi na piętrze. Glory poczuła ukłucie żalu, że tak łatwo przekazywał ją innemu mężczyźnie. Było to głupie uczucie, biorąc pod uwagę, że Deacon nigdy nie miał nic przeciwko wykonywanemu przez nią zawodowi. Ale Justin nie był klientem. - Zrobię tak. - Zawahała się. - Deacon, ja... - Nie musisz mi się tłumaczyć - przerwał. - Idź spotkać swojego przyjaciela i rób, na co masz ochotę. Im szybciej to będzie załatwione, tym prędzej będziesz mogła tu wrócić, żeby mi pomóc. Otwieram lokal jutro. - Oczywiście. - Nie miała nic innego do powiedzenia. Starając się zapomnieć o poczuciu winy, odwróciła się i wyszła razem z Matty. W swoim pomieszczeniu w „Double Eagle" zorganizowały kąpiel. Matty przynosiła wodę z rzeki Snake, która była źródłem wody pitnej dla Nome, i grzała ją na ogniu za barem. Glory tak długo czesała potargane włosy, aż ją rozbolała głowa. Kiedy wanna została już napełniona wodą, zdjęła ubranie i poleciła Matty, aby je spaliła. Myła się i szorowała, aż skóra zrobiła się czerwona. Potem Matty natarła ją wonnymi olejkami, wysuszyła włosy, pomogła się ubrać, mocno zasznurowała gorset. Glory włożyła czerwoną jedwabną suknię z ogromnym dekoltem, przeznaczoną na otwarcie „Palące". Ręce musiała ukryć w rękawiczkach sięgających powyżej łokcia, ponieważ żadne kremy ani balsamy nie zdołały zmienić ich wyglądu. Na zaczerwienioną od słońca i wiatru twarz położyła warstwę pudru. 536 Janet Dailey Kiedy już była gotowa, poleciła Marty zabrać rzeczy Deacona do „Palące" i usiadła czekając na Justina. Bez przerwy patrzyła na swoje odbicie w lustrze, sprawdzając, czy jest jeszcze coś do poprawienia. Chciała zrobić na Justinie dobre wrażenie, które by pozwoliło zapomnieć o jej poprzednim wyglądzie. Od czasu, kiedy pierwszy raz poszła pracować dla panny Rosie, nie czuła się tak zdenerwowana. Sięgnęła po butelkę whisky, aby napełnić jedną ze szklaneczek przygotowanych na tacy, gdy ktoś chrząknął za jej plecami. Obróciła się. Justin stał w pokoju, trzymając kapelusz w rękach. Glory wpatrywała się w niego. Takiego właśnie Justina pamiętała. Bez brody i wąsów wyglądał jak kiedyś, chociaż był bardzo blady. Włosy miał krótko obcięte i naturalnie pofalowane. Jego koszula, spodnie i marynarka były nowe. Justin patrzył na niąjak wrośnięty w ziemię. Poruszał bezgłośnie wargami. - Oni... powiedzieli, że tu jesteś. Chciałem zastukać, ale trudno jest stukać do namiotu. Uśmiechnęła się, jego reakcja podniosła ją na duchu. - Wejdź Justin, napijesz się czegoś? - Tak, chętnie. - Nie spuszczając z niej wzroku, podszedł i wziął szklaneczkę whisky. - Powinniśmy wznieść toast. - Podniosła swoją szklaneczkę i czekała, że coś powie, ale on nie mógł wykrztusić słowa. - Za nasze spotkanie w Nome, w tym wspaniałym miejscu. - Napiła się whisky, lecz on nie poszedł w jej ślady. - Czy coś jest nie w porządku? Opuścił oczy, wpatrując się w białe wzgórki jej piersi. - Nie wiem, jak do ciebie mówić. - Potrząsnął głową. - Nie wyglądasz teraz jak Marisza. - Nie jestem nią. Jestem Glory. - Tak mi się wydaje. - Szybko połknął whisky i patrzył na pustą szklankę, którą trzymał w ręku. Glory zauważyła jego skrzywioną twarz i poczuła się nieswojo. - Co się stało Justin? Chyba mi nie powiesz, że bardziej ci się podobała Marisza? - Zażartowała widząc, że nigdy przedtem nie patrzył na nią takim wzrokiem jak teraz. - Ja ją znałem. - To znaczy, że nie znasz mnie. - Była z lekka zirytowana. - Nie rozumiem. To znaczy... kiedy wyjeżdżałem, miałaś pracę. - Zaczął Alaska 537 gestykulować żywo, nie zważając na trzymany w ręku kapelusz. - Pracowałaś w restauracji. Miałaś gdzie spać i co jeść. Uważałem, że dasz sobie radę. Co się stało? - Rzuciłam pracę. - Ale dlaczego? Czy to była moja wina? Kiedy wyjeżdżałem, nie spodziewałaś się dziecka, prawda? - Nie. - Przyszło jej na myśl, że przecież mogła mu skłamać. Zrobić go odpowiedzialnym za życie, które wybrała. Bawiło ją to, że Justin chciał, żeby tak było, a z drugiej strony denerwowało ją to. - Widzisz tę suknię, którą mam na sobie? Uszyto ją dla mnie w San Francisco. Żadna kelnerka nie mogłaby pozwolić sobie na taki strój, nawet gdyby oszczędzała sto lat. W jaki sposób mogłabym zdobyć tyle pieniędzy, żeby być właścicielką połowy „Palące", który jest właśnie w budowie? Musiałabym znaleźć dużo złota albo wyjść za mąż za bogatego mężczyznę i stać się dodatkiem do jego domu. Postanowiłam otworzyć moją własną kopalnię złota. - Ale dziś po południu na plaży byłaś... - ...krótkotrwałą ofiarą gorączki złota. Przez chwilę porwały mnie nasze dawne marzenia. Czy pamiętasz, jak siedzieliśmy razem rozmawiając o złocie, które znajdziemy w Klondike? Myślałam, że to marzenie spełni się tutaj w Nome. Na szczęście wrócił mi zdrowy rozsądek. - Czy nie znalazłaś złota? - zdziwił się Justin. - Oczywiście, wartości osiemdziesięciu, może stu dolarów po dwóch dniach pracy, od której pękał mi krzyż. - Co w tym złego? Gdybyś tyle znajdowała każdego dnia w roku, czy zdajesz sobie sprawę, ile by to wyniosło? - A czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ja bym wyglądała po takim roku? Zniszczyłabym kompletnie skórę i włosy. Miałabym mięśnie jak mężczyzna i zgrubienia na dłoniach. Ja chcę być kobietą, Justin. Chcę być miękka i ładna. Wolę zapach perfum od zapachu potu. Nie chcę być bogata i wyglądać jak stara zniszczona jędza. - Ze złości łzy napłynęły jej do oczu. - Wiesz, w jakich warunkach dorastałam - nigdy nic nie miałam, ani przyjaciół, ani ubrań, ani żadnej radości, zawsze byłam pouczana, co mam robić i jak się zachowywać. Już nigdy nie będę w ten sposób żyła. Nie obchodzi mnie, co muszę robić w tym celu! Myślałam, że właśnie ty będziesz mógł to zrozumieć. - Rozumiem. Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem, nie chciałem zrobić ci krzywdy swoim odjazdem. 538 Janet Dailey - Zrobiłeś mi krzywdę. Ale to nie dlatego zostałam kurwą. Robię to dla pieniędzy. To jest dla mnie biznes. - Wierzę ci, ale gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim? - Jest tam, gdzie chcesz, żeby było - odpowiedziała Glory. - Może powinnam cię spytać, dlaczego przyszedłeś dziś wieczór? Czy chciałeś tylko ulżyć swojemu sumieniu? - Sam nie wiem - przyznał i nadal patrzył na nią. - Po części z ciekawości. Każdy poszukiwacz złota, stąd aż do Jukonu, słyszał o Glory St. Clair. Ja chciałem zobaczyć Mariszę. Nie spodziewałem się, że będę tęsknił za nią- za tobą - kiedy opuszczałem Skagway, przynajmniej nie tak bardzo. Do diabła. - Roześmiał się, ale widać było, że czuje się nieswojo i jest zażenowany. - Kiedy moi wspólnicy dowiedzieli się, że mam się z tobą dziś wieczorem spotkać, zmusili mnie do kąpieli i przywlekli fryzjera, który kopał na plaży, żeby mnie ostrzygł i ogolił. Kupiłem sobie nawet nowe ubranie. Nie jestem pewien, czego ode mnie oczekujesz. Mówi się, że masz jakiś układ z tym hazardzistą. - Deacon jest moim przyjacielem i wspólnikiem, ale jego rzeczy nie ma w tym pokoju. Nie jestem z nikim związana, nie mam nikogo, na kim mi zależy. - Nikogo? Potrząsnęła głową. - Byłeś jedyną osobą, z którą mogłam się wszystkim podzielić - moimi myślami, uczuciami i marzeniami. Nikt mnie nie zna tak jak ty. Dla nich wszystkich jestem tylko Glory St. Clair. Oni nawet nie wiedzą, skąd mam to nazwisko. - Маті... - zatrzymał się w pół słowa ze smutnym, chłopięcym uśmiechem na twarzy. - Może powinienem przyzwyczaić się do nazywania cię Glory. Przybliżyła się do niego, patrząc na delikatną linię jego ust i przypominając sobie ten dzień dawno temu, kiedy pocałował ją po raz pierwszy. - Może powinieneś. - Glory. - Chciał jej dotknąć, ale w jednej ręce trzymał kapelusz, a w drugiej szklankę whisky. Przez chwilę nie wiedział, co z nimi zrobić. Potem roześmiał się, rzucił kapelusz i szklankę do góry. Za chwilę znalazła się w jego ramionach, a on całował ją wygłodniałymi ustami. Justin leżał przytulony do Glory, z głową opartą o jej ramię i ręką na jej piersi. W zamyśleniu bawiła się jego ciemnymi włosami. Znowu było im Alaska 539 dobrze razem w łóżku. Nie był tak biegły w sztuce miłosnej jak Deacon, ale jego zapał i chęć sprawienia jej przyjemności rekompensowały wszystkie braki. Wydawało się, że chce udowodnić, że jest lepszy niż ci wszyscy mężczyźni, z którymi przedtem spała. Ale akurat ta sprawa w ogóle jej nie obchodziła. Ci inni to tylko biznes, a to była przyjemność, chociaż nie była pewna, czy on zrozumie tę subtelną różnicę. Zadowolona pocałowała go w głowę. - Wyrzuciłem tylko pieniądze na to nowe ubranie - szepnął Justin. - Nie miałem go na sobie dłużej niż dwadzieścia minut. - Może i tak. Ale jestem zadowolona, że wykąpałeś się i ogoliłeś. Te sprawy są najprzykrzejsze w Nome. - Ci mężczyźni się nie kąpią? - Nie. Kąpiel jest bardzo utrudniona. Trzeba przynieść wodę, zagrzać ją. Odzywa się tu część mojej rosyjskiej natury, jak mi się wydaje. Bardzo mi brakuje codziennej kąpieli. - Kąpiele, ha! - Przewrócił się na plecy, kładąc głowę na drugiej poduszce i podnosząc ręce do góry. - Czy wiesz, że nie spałem w łóżku, od czasu kiedy opuściłem Skagway? - Popatrzył na dach namiotu. - Do diabła, byłbym szczęśliwy, gdybyśmy mieli namiot do spania. - Nie masz namiotu? - Nie. Nasza łódź wywróciła się, kiedy spływaliśmy w dół Jukonu. Straciliśmy namiot, większość naszego ekwipunku, prawie wszystkie zapasy. Mieliśmy nadzieję, że ktoś da nam pieniądze w zamian za udział w zyskach, ale jak do tej pory nic z tego nie wyszło. Oczywiście mamy złoto z naszej działki na plaży, więc w końcu dojdziemy do własnych pieniędzy, aby kupić co potrzeba. Nie wiem natomiast, jak długo będziemy mogli tu kopać. Niektórzy właściciele działek w tundrze twierdzą, że one rozciągają się aż do oceanu i że my korzystamy z nich bezprawnie. Inni znowu mówią, że plaża jest własnością publiczną i nikt nie może sobie rościć do niej praw. Dopóki sąd nie rozstrzygnie tej sprawy, mamy zamiar zostać tutaj i pracować dalej. - A tymczasem będziecie po prostu spali na dworze? - Po jednej nocy spędzonej na mokrym piasku, w zimnym wietrze od morza, nie mogła sobie wyobrazić, że można tak żyć przez dłuższy czas. - Czy masz jakiś lepszy pomysł? - spytał. - Oczywiście - obróciła się na bok i podparła na łokciu - możesz spać tutaj. - Nie wiem, czy to byłoby w porządku w stosunku do moich wspólników, 540 Janet Dailey żebym ja spał na ładnym miękkim łóżku, a oni tam w zimnie. Nie powiem, żeby mi się ten pomysł nie spodobał, ale nie mogę ich tak zostawić. Kiedy odrzucił jej propozycję, doszła do wniosku, że tak będzie najlepiej. To łóżko nie zawsze byłoby wolne, kiedy on chciałby się przespać. Obecność jej klientów stwarzałaby niezręczną sytuację. Jednak nadal chciała mu pomóc i znalazła na to sposób. Glory wstała z łóżka, otulając się kołdrą. Podeszła do dużego okrętowego kufra i uklękła, żeby go otworzyć. Potem otworzyła skrytkę i wyjęła skórzany woreczek. - Co robisz? - Justin usiadł na łóżku. Wyjęła pięć banknotów z woreczka, schowała go na miejsce i ułożyła ubrania w kufrze, tak aby zakrywały skrytkę. Z pieniędzmi w ręku podeszła do łóżka. - Powiedziałeś, że potrzebujecie namiotu, ekwipunku i zapasów żywności. Czy pięćset dolarów wystarczy? Patrzył na banknoty w jej wyciągniętej ręce, potem na nią i potrząsnął głową. - Nie mogę tego wziąć od ciebie. - Dlaczego nie? Przecież szukałeś takiej możliwości. Właśnie ją znalazłeś. To jest idealne rozwiązanie, ponieważ oboje będziemy mieli to, co chcemy. Zawsze pragnęłam być właścicielką złotodajnej działki, a te pieniądze zapewnią mi część udziału. Po chwili wahania wziął pieniądze i przeliczył je, jeszcze nie wierząc, że są naprawdę jego. - Założę się, że będziemy mogli kupić wszystko, czego potrzebujemy, jeszcze dziś wieczór. Do licha, oni mieli dzisiaj łowić ryby na kolację. Może zdołam jeszcze kupić mięso. Odrzucając kołdrę wyskoczył z łóżka i wziął swoje spłowiałe, długie kalesony z czerwonej flaneli. Włożył je szybko. Jeszcze jedną ręką zapinał guziki, a drugą już wciągał spodnie. Glory nie widziała nigdy w życiu, żeby mężczyzna tak szybko się ubierał. - Wyobrażam sobie, jakie będą mieli miny, kiedy zobaczą, co przyniosłem. - Uśmiechnął się szeroko. - O, do diabła, ale się zdziwią! - Nie zapiął nawet koszuli, tylko szybko wcisnął ją w spodnie. Z marynarką w ręku i kapeluszem zsuniętym na tył głowy podszedł do łóżka, żeby ją szybko i mocno pocałować. - Muszę iść. Dziękuję... Glory. Alaska 541 Uśmiechnęła się na widok jego podniecenia, ale kiedy wybiegł z namiotu, posmutniała. Łatwo mogła sobie wyobrazić jego reakcję, gdyby go zastała w pokoju tamtej nocy mając dziesięć dolarów potrzebnych na wyprawę do Klondike. Wiele rzeczy zmieniło się od tamtego czasu, a pięćset to było przecież dużo, dużo więcej niż dziesięć. Westchnęła żałując, że nie został troszkę dłużej - nie musiał przecież tak się spieszyć. Po prostu był bardzo podekscytowany. Z drugiej strony dobrze, że już poszedł. Czekano na nią. W „Palące" było jeszcze dużo roboty przed otwarciem, ale w przeciwieństwie do Justina Glory ubierała się powoli. Chociaż „Palące" nie był jeszcze wykończony, Deacon i Glory otworzyli go następnego dnia, przyjmując każdego, kto miał złoty piasek w woreczku. Zapełnił się też natychmiast górnikami, którzy chcieli uczcić swoją zdobycz. Ponieważ nowi właściciele nie mieli wielu osób do pomocy, zatrudnili w lokalu Marty, której obowiązkiem było ważenie złota i wydawanie równowartości w żetonach, które były środkiem płatniczym w „Palące". Zdawali sobie w pełni sprawę, że żaden poszukiwacz nie będzie zwracał uwagi, jeśli niezręczna Eskimoska „przypadkiem" rozsypie trochę złotego proszku. Waga stała na półce przykrytej kocem. Rozsypany proszek spadał na niego. Gdy noc była pomyślna, udawało się im zebrać z koca około stu dolarów. Nome kwitło po odkryciu złota na plaży. Do wydobycia go z piasku nie były konieczne żadne kosztowne urządzenia. Kopać mógł każdy i każdy w mieście miał złoty proszek w kieszeni. Wszyscy chcieli z tej sytuacji skorzystać. Korzystna sytuacja ekonomiczna i potrzeba obsługi zamożnych kopaczy w mieście sprawiły, że do dawnych zajęć wrócili ci, którzy przedtem porzucili swe miejsca pracy, aby szukać złota. Mogli zarobić te same pieniądze, a miasto się bogaciło. Następne tygodnie były bardzo pracowite dla Glory i Deacona. Stolarze i inni robotnicy pracowali w „Palące" nawet w obecności klientów. Dostarczono pianino z Seattle, a zgodził się na nim grać pianista z orkiestry filadelfijskiej w zamian za morfinę. Zatrudniono dwie dodatkowe prostytutki, w ten sposób w klubie było ich cztery. 542 Janet Dailey Wzorując się na pannie Rosie, Glory bardzo starannie je wybierała, wymagając, żeby były zdrowe, czyste i miały dobre maniery. Dopiero gdy spełniały te podstawowe kryteria, oceniała ich urodę i osobowość. Chciała, żeby jej klienci mieli urozmaicenie. Była więc wśród nich pełna temperamentu miedzianolica półkrwi Indianka z Saskatchewan o wymownym imieniu Frenchie oraz pulchna Alicja, przezwana szaloną z powodu swojego żywego usposobienia; była Gladys o twarzy dziecka, którą górnicy szybko przezwali Zabawny Tyłeczek, i Dobra Betsy, ongiś nauczycielka, która zawsze chwaliła swoich klientów mówiąc, że byli „dobrzy". Glory miała taki sam układ z dziewczynami, jaki obowiązywał u panny Rosie. Dzieliły się z nią pół na pół, zatrzymując dla siebie napiwki, zarabiając ile się dało na prezerwatywach oraz na sprzedawanych drinkach. Brała od nich jednak więcej za pokoje. Posiłki i pranie, z wyjątkiem bielizny pościelowej, liczone były ekstra. Glory również weszła w porozumienie ze swoją krawcową w San Francisco, żeby dziewczyny mogły zamawiać suknie na jej rachunek, a ta udzielała jej rabatu. Zyski były duże pomimo wydatków na ochronę lokalu, służące, kucharza i pomocnice, pianistę oraz comiesięcznej kary", ustanowionej przez nowy zarząd miasta, a wynoszącej dziesięć dolarów od każdej prostytutki. Palące" miał konkurencję. W połowie września 1899 roku w Nome działało dwadzieścia różnych barów, łącznie z „Dexter Saloon" prowadzonym przez С. Е. Hoxsie. Miał tu swój bar również Wyatt Earp, obecnie brzuchaty mężczyzna w średnim wieku, a niegdyś słynny strzelec i wysoki urzędnik federalny z Tombstone. Na północnej stronie Front Street podrzędne prostytutki wykonywały swój zawód w namiotach i jednoizbowych chatach, chętne zarówno do pójścia do łóżka z klientem, jak i do okradzenia go. Miejsce to zostało nazwane Stockade z powodu wysokiego płotu, który odgradzał je od przyzwoitej części miasta. Kiedy ludność Nome wzrosła do pięciu tysięcy, możliwości robienia interesów miał każdy. Glory widywała Justina nie częściej niż dwa lub trzy razy w tygodniu. Prawa własności, zarówno do bogatych złóż w rzekach górskich, jak i do złotego piasku na plaży, nie były nadal ustalone. Jeśli chodzi o plażę, to uważano, że należy ona do wszystkich, tak jak mówiły amerykańskie przepisy. Każdy mężczyzna z łopatą w ręku miał prawo do swojego wycinka plaży. Wielkość tych działek określono na mniej więcej dwadzieścia stóp kwadratowych, a mierzono je górniczymi łopatami o długich Alaska 543 trzonkach. Przypływy morza wprowadzały jednak wielkie zamieszanie w te podziały. Aby utrzymać działkę w swoim posiadaniu, Justin i jego wspólnicy przychodzili do miasta na zmianę, dwójka zawsze zostawała na plaży. Glory nie miała nic przeciwko temu, tym cenniejszy jednak wydawał się jej czas, który spędzali razem. Oczekiwanie sprawiało jej przyjemność. Wydawało się, że Deacon nie poczuł się dotknięty zmianą w ich osobistych stosunkach, chociaż teraz był bardziej zamknięty w sobie. Ponieważ jednak zawsze cechowała go skrytość, Glory nie wiedziała, czy ta zmiana zaszła faktycznie, czy tylko ona ją sobie wyobraża. W każdym razie była zadowolona z obecnego układu. Wrześniowe słońce świeciło jasno, ale kalosze Glory były całe oblepione błotem, kiedy szła przez pokrytą wodą ulicę. Ostatnie deszcze zmieniły ulice Nome w błotniste rzeki, w niektórych miejscach na dwie stopy głębokie. Krążył dowcip, że jest to „bezpośrednia droga wodna do Chin". Budynki stawiano tam, gdzie było wolne miejsce, czasami pośrodku mającej powstać ulicy. Zostały tylko wąskie ścieżki, w niektórych miejscach nie szersze niż osiem stóp. Glory stanęła przed wielką brązową kałużą, podniosła wyżej spódnicę i starała się zbadać głębokość wody. Marty wpadła na nią z tyłu, omal jej nie wywracając. - Dlaczego się tak nagle zatrzymałaś? - Marty trzymała dwiema rękami kosz wypełniony jedzeniem. - Zastanawiam się, czy mam przejść, czy przepłynąć tę kałużę - odpowiedziała Glory. Zwykle Marty sama chodziła na codzienne zakupy. Glory towarzyszyła jej, kiedy kupowały coś szczególnego. Często udawało jej się namówić kupców, szczególnie tych, którzy bywali w „Palące", aby obniżyli ceny. Ponieważ krążyły plotki, że w Nome może zabraknąć jedzenia tej zimy, Glory postanowiła zrobić zapasy żywności. Jej koszyk był ciężki. Zwykle pakowała zakupy do ciągnionego przez psy wózka, który był prezentem od Deacona, ale przy tym gęstym błocie nie można było go użyć. Tymczasem pocieszała się myślą, że do kupienia został tylko chleb. - Piekarnia jest już niedaleko, obok zegarmistrza. - Patrzyła na długi rząd budynków, czytając szyldy. Dokoła niej mężczyźni przechodzili przez rzekę błota, nie zwracając uwagi, jak głęboko zapadały się ich buty. Zewsząd 544 Janet Dailey dochodził bezustanny hałas. Szczekanie psów pociągowych, uderzenia młotków i dźwięki pił przy wykańczaniu kolejnego budynku. Tam, gdzie powinna być piekarnia, była teraz pusta przestrzeń. Może niezupełnie pusta, widać było bowiem zarysy nowego budynku. - Nie ma już piekarni - powiedziała Marty. - To miasto jest zwariowane, podobnie jak ludzie. - Zgadzam się. - Glory westchnęła ciężko i zawróciła w stronę sklepu z owocami. Właściciel sortował jabłka, obracając je nadgniłą stroną do dołu. - Przepraszam. Zaskoczony mężczyzna zaczął szybko wycierać jabłko, które trzymał w ręku o rękaw fartucha. - Nadaję połysk tym jabłkom, panno St. Clair. - Prawie wszyscy w mieście ją poznawali. - Otrzymałem świeżą dostawę, piękne jabłka. Może pani spróbuje? Zna pani powiedzenie - kto je jabłka, ten nie zna lekarza. - Nie wierzę w to, ale może pan mi powie, co stało się z piekarnią, tą koło zegarmistrza? - Ktoś przesunął ten budynek w nocy, razem z panem Parkerem. Użyli do tego koni. Pan Parker wypadł z łóżka. Słyszałem, że nabił sobie wielkiego guza na głowie. Teraz będzie tu inny sklep. Glory nie zdziwiło to opowiadanie. Zajmowanie działek budowlanych było tak samo popularne, jak zajmowanie działek złotodajnych. - A co z piekarnią? - Nie wiem, gdzie ona teraz jest - potrząsnął głową. - Dziękuję. - Kiedy odwróciła się, zatrzymał ją. - Niech pani weźmie to jabłko, panno St. Clair. - Sprawdził, czy nie jest uszkodzone, zanim jej podał. - Jeśli ktoś panią spyta, skąd pani je ma, proszę powiedzieć, że ode mnie. - Dobrze. - Wróciła do Marty wrzucając jabłko do pełnego koszyka. - A teraz co? Mamy wszystko z wyjątkiem chleba. - Może inna piekarnia jest tam - Marty wskazała na drugą stronę ulicy. Glory spojrzała w tamtym kierunku i zauważyła, że ktoś macha do niej ręką. Ale zaraz liczni przechodnie zasłonili jej tego mężczyznę. Potem zobaczyła, jak przeciska się pomiędzy ludźmi, aby przejść przez błoto na jej stronę ulicy. Kołnierz jego płaszcza był podniesiony, a kapelusz nasunięty na oczy. Dopiero po chwili rozpoznała, że to jest Gabe Blackwood. Ostatnio miała tyle zajęć, że rzadko go widywała. - Glory, jaki traf! Właśnie szedłem się z tobą spotkać. - Uśmiechnął się Alaska 545 szeroko. Teraz wyglądał jak elegancki adwokat, a nie starzejący się podupadły prawnik, którego poznała po przybyciu do Nome. Dobrze wiedziała, że w dużej mierze przyczyniła się do tej przemiany. Nie było to zresztą trudne i sprowadzało się do podtrzymania jego i tak wielkiego wyobrażenia o sobie. Wszystko, co kiedykolwiek o nim słyszała, okazało się prawdą. Sama widziała jego małostkowość i uprzedzenia. Nie zależało jej już na tym, żeby ją polubił. - Nie widzieliśmy się jakiś czas, Gabe. Co się z tobą działo? Byłeś bardzo zajęty, jak słyszałam. - Starałem się jak mogłem - powiedział udając skromność. - Wiesz, jaka ostra konkurencja jest pomiędzy prawnikami w tym mieście. - Jest tutaj tylu prawników, ile barów. Zauważyła, że nie wspomniał o lokalnych wyborach, które odbyły się kilka dni przedtem. Miały one zapoczątkować coś w rodzaju rządów „ugody". Oznaczało to, że mieszkańcy Nome zgadzali się, aby rządził nimi wybrany burmistrz, rada i naczelnik policji; zgadzali się na narzucane im przepisy oraz na płacenie różnych podatków i licencji. Kongres Stanów Zjednoczonych jeszcze nie wydał aktów prawnych, które pozwoliłyby na utworzenie prawomocnego rządu na Alasce. W wyborach tych Gabe występował z mandatem miejskiego biznesu, do którego również należało szesnastu prawników. Zwyciężyli jednak górnicy przeważającą liczbą głosów. Glory skorzystała z prawa głosu, przyznanego tylko nielicznym kobietom w Nome, ale nie uważała za stosowne poinformować Gabe'a, że głosowała na zwycięzców. - Tej zimy w mieście Nome zabraknie jednego prawnika - oświadczył z godnością. - Co chcesz przez to powiedzieć? Wyjeżdżasz? - Tak. O tym właśnie chciałem cię zawiadomić. - Wyciągnął z kieszeni palta kopertę i bilet. - Zarezerwowałem miejsce na najbliższym parowcu odpływającym do San Francisco. Stamtąd pojadę pociągiem do Waszyngtonu. - Dlaczego tam jedziesz? - Ogarnęło ją nagłe uczucie przerażenia. - Nie rozumiem. O co tu chodzi? Pomachał kopertą. - Pamiętasz, jak ci mówiłem, że znam ludzi w Waszyngtonie? Przez jakiś czas nie miałem z nimi kontaktu, ale napisałem do jednego z moich starych przyjaciół i przedstawiłem mu sytuację w Nome. Właśnie dostałem od niego 546 Janet Dailey list. Najbliższej wiosny Senat ma podjąć decyzję o utworzeniu rządu na Alasce. Będzie się również zajmował sprawami górnictwa. Ponieważ znam te problemy, jak to się mówi - z pierwszej ręki, mój przyjaciel uważa, że sytuacja ta będzie dla mnie bardzo korzystna i że powinienem przyjechać do stolicy, aby porozmawiać na ten temat z senatorami. - Myślę, że twój przyjaciel ma rację. - Zaśmiała się, żeby pokryć szok wywołany tą wiadomością. - Muszę przyznać, że kiedy powiedziałeś o wyjeździe, myślałam, że znikasz na zawsze. Jestem zadowolona, że tak nie jest. Brakowałoby mi ciebie. I tak będzie mi smutno bez twojego towarzystwa. Zima będzie tu o wiele dłuższa bez ciebie. - Mnie również będzie ciebie brakowało. Byłaś dla mnie bardzo dobra. Ale wrócę pierwszym statkiem w lecie. - Dlaczego tak szybko nas opuszczasz? Jeśli Senat nie będzie rozpatrywał tej ustawy przed wiosną, to mógłbyś zaczekać. - Niedługo wszystko zamarznie. Nie mogę ryzykować. Podróż statkiem do San Francisco to tylko dwa tygodnie, jeśli jest dobra pogoda. Gdybym podróżował lądem, to musiałbym przebyć co najmniej tysiąc pięćset mil psim zaprzęgiem do nabliższego portu nie zablokowanego przez lody. To zbyt trudna droga dla człowieka w moim wieku. - Oczywiście, masz rację. Dla mnie będzie to pierwsza zima na tak dalekiej północy. Powiedziano mi, że zatoka Norton całkowicie zamarza w początkach listopada. Nie mogę sobie tego wyobrazić - całkowite odcięcie od świata przez osiem miesięcy. Będę cię zasypywać pytaniami, kiedy wrócisz. - Mam nadzieję, że przywiozę ci dobre wiadomości. - Z dumną miną włożył kopertę i bilet do kieszeni. - Jakie wiadomości? - Jeśli ta ustawa zostanie przyjęta, Alaska będzie prawdopodobnie podzielona na kilka okręgów, a tym samym urzędować tu zacznie wielu sędziów federalnych. Teraz jest tylko jeden na całą Alaskę, z siedzibą w mieście Sitka. - Mrugnął do niej porozumiewawczo. - Może się okazać, że będziesz musiała mówić do mnie „panie sędzio", kiedy znowu się spotkamy. - Sędzia Blackwood - szepnęła Glory. Wiedziała, że im wyższe ktoś ma stanowisko, tym bardziej bolesny jest jego upadek. Dało jej to dużo do myślenia. - Oczywiście to nie jest pewne - zastrzegł się i po kilku minutach ją pożegnał. Nome Zima 1899-1900 roku Wielu mieszkańców miasta starało się dostać na ostatni statek, aby nie spędzać tu zimy. Wystąpiły jeszcze dodatkowe zagrożenia: możliwość niedostatku żywności oraz epidemii duru brzusznego z powodu fatalnych warunków sanitarnych, nie mówiąc już o warunkach klimatycznych - zamieciach śnieżnych i bardzo niskich temperaturach, które trzeba byłoby przetrzymać w namiotach lub prymitywnych chatach. Niektórzy szczególnie niesforni mieszkańcy Nome zostali deportowani przez nowy rząd „ugody", a razem z nimi ci, którzy nie mieli środków ani na pozostanie, ani na bilet. Około trzech tysięcy osób pozostało jednak w mieście, aby stawić czoło zimie i strzec swojej własności. Jedyną osobą z „Palące", która nie chciała zostać, była Dobra Betsy. Justin wraz ze swoimi wspólnikami postanowił przezimować w Nome. Zdobyli drewno i zbudowali małą, prowizoryczną chatę na plaży. Zrobili ją z kłód wyrzucanych przez morze, odpadków drewna, połamanych skrzyń - ze wszystkiego, co mogli znaleźć na stale zmniejszających się teraz stosach budulca przy ujściu strumieni. Wielu poszukiwaczy, kopiących złotodajne piaski tego lata, postanowiło zostać w namiotach. W połowie listopada cała linia brzegowa była już zablokowana lodem grubości pięciu stóp i sięgającym daleko w morze. Lód nie ścinał jednak całej Cieśniny Beringa, która odgradzała Alaskę od Rosji. Cała tundra znajdowała się w obszarze wiecznej zmarzliny. Stwarzało to poważne problemy dla mieszkańców Nome. Nie było studni, więc pobierano wodę wprost z rzeki Snake. Z kolei zmarzlina nie wchłaniała ścieków, toteż tak jak musieli przynosić wodę do picia, tak samo musieli wynosić wszystkie 548 Janet Dailey nieczystości. W lecie wyrzucano je do rzeki, co spowodowało zagrożenie durem. Aby uniknąć tego zimą, władze miasta postanowiły wywozić nieczystości daleko na pola lodowe, żeby z nadejściem wiosny spłynęły do morza. Jednak niedostatek publicznych szaletów nie pozwolił na rozwiązanie wszystkich problemów sanitarnych. W lutym Glory nie ośmielała się wychodzić na ulicę przy „Palące". Musiałaby jechać na łyżwach po grubym lodzie utworzonym z moczu. Również na głównej ulicy, Front Street, nie było lepiej. Mimo przypadków duru brzusznego, czerwonki i zapalenia płuc ludność Nome powiększyła się tej zimy. Nie można było ustalić ilości złota wykopanego w okolicach miasta, ponieważ nie było tu urzędu probierczego, a nikt nie chwalił się swoimi znaleziskami z obawy przed rabunkiem. Ale oceniano, że zyski z samego kopania na plaży wyniosły milion lub dwa miliony dolarów, a następne półtora miliona dolarów przyniósł dochód z działek położonych wzdłuż górskich strumieni. Pogłoski o bogatych złożach sprowadziły do Nome wielu mężczyzn podobnych Justinowi i jego wspólnikom, którzy porzucili Klondike. Wiadomość o „złocie dla biednego człowieka" przywiodła następnych poszukiwaczy. Prawie półtora tysiąca podróżnych stłoczyło się na ostatnim w tym sezonie stateczku, spływającym Jukonem do Dawson. Większość z nich czekała tam na nadejście zimy. Dopiero wtedy zaczęła się szalona pielgrzymka w kierunku Nome po zamarzniętej rzece. Podróżowali psimi zaprzęgami lub konnymi saniami. Niektórzy szli pieszo, ciągnąc za sobą małe sanki z ekwipunkiem. Jeszcze inni jechali na łyżwach. Kilku śmiałków postanowiło skorzystać z najnowszego środka lokomocji i jechali rowerami przez Alaskę w środku zimy. Wszystkich tych wędrowników zaczęto nazywać Nomers albo Nomads z powodu ich szaleńczego pędu do Nome. Przybywali tu bez końca - wyczerpani, z odmrożeniami, głodni. Nie tylko poszukiwacze złota zjeżdżali z Klondike. Wielu z nich to -jak ich nazwała Kanadyjska Policja Konna - „ścieki z Dawson": szulerzy, prostytutki, złodzieje kieszonkowi, oszuści, rabusie i inni przestępcy. W końcu marca, przy zachodnim wietrze i niezbyt mroźnej pogodzie, rozpoczęła się wspaniała gra zorzy polarnej na niebie. Wiatr rozwiewał śnieg na ulicach Nome. W porównaniu z interiorem opady śniegu nie były tu duże, ale zalegał on w mieście przez całą zimę. Alaska 549 1 ego wieczoru nie było wielu klientów w „Palące". Glory usiadła naprzeciw Deacona przy stole ustawionym koło pieca węglowego. - Jak tu dziś spokojnie - powiedziała. - Mmmm. - Nie podniósł oczu znad pasjansa. - Myślę, że całe miasto jest o tej porze na tańcach. To cholerne gapiostwo, że nie wiedzieliśmy o Nomadach, którzy dziś przybyli. Oni wszyscy mogli być tutaj. Kilka egzemplarzy gazet „z zewnątrz" dotarło do Nome wraz z przybyszami. Nikomu w tym odizolowanym od świata mieście nie przeszkadzało, że gazety były sprzed trzech miesięcy lub jeszcze starsze. Dla nich były to nadal sensacyjne nowiny. Każda szpalta z każdej strony gazety była wszędzie głośno odczytywana. - Słyszałam, że w Seattle, jak donosi tamtejsza prasa, gromadzą się tysiące ludzi czekających na zniknięcie lodów, żeby się tu dostać. Uważa się, że Nome przyciąga teraz więcej ludzi, niż kiedykolwiek przyciągnęło Klondike. - Wcale bym się nie zdziwił. - Deacon położył czerwoną dziewiątkę na czarnej dziesiątce. - Jest tu bez porównania łatwiej się dostać. Po dziesięciu dniach podróży morskiej z Seattle już są na miejscu. Tam czekała ich jeszcze koszmarna droga przez górską przełęcz, potem tratwą przez rzekę pełną przełomów. Podróż tutaj to prawie urlop wypoczynkowy. Glory zauważyła, że Deacon układa pasjansa znaczonymi kartami. - Dlaczego, na litość, układasz pasjansa znaczoną talią? Uśmiech pogłębił zmarszczki w kącikach jego oczu. - Nie myślisz chyba, że pozwolę diabłu wygrać. - Jesteś niepoprawny - powiedziała z westchnieniem. Nagle otworzyły się ciężkie, mahoniowe drzwi wejściowe. Jakiś mężczyzna, okutany aż po oczy, wszedł do środka, a z nim wpadło zimne powietrze i trochę płatków śniegu. Glory poznała Justina po chodzie, zanim jeszcze odwiązał szalik. Podeszła, żeby się z nim przywitać. - Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj. Justin włożył futrzane rękawiczki do kieszeni płaszcza, ujął obiema rękami jej cienką talię i podniósł ją do góry, obracając się dokoła i śmiejąc. Oparła mu ręce na ramionach, żeby nie stracić równowagi. Czuła bijący od niego chłód. Wreszcie postawił ją na ziemi. Nie zdążyła jeszcze złapać tchu, kiedy mocno ją pocałował. - Przyszedłem uczcić okazję - powiedział. - Jaką okazję? - Dzisiaj wykopaliśmy dużo czerwonego piasku. Najbogatszego, jaki do tej pory mieliśmy. - Śnieg i niskie temperatury nie przeszkodziły kopiącym na plaży. O*""^ ь Ak wołała Glor ■sokim, ком ięcej niż i strony gos i naprawą i stać przez . powiedział .jedw--ebnąspodm( jijkaAr naDeacona. ■*speST?ika r*fcito^Jt siedzi, Dea №M°lv c^Todzić gdzie L?raDacSn zebrał kan M«Glory P^Wajako k«,lokciami o 1 2 łiattescJe&°°P , U-powtedz^ -Łszła do *>aru. Kiedy z< ^bi^siętrzy^anąwręce *t-ChciałabyrTn,zebyswyt) Kltumcdo -tłumaczenia. l;Widlaciebie- ~ Zakorkowi %trzącnariiĄ. |-%ym,żebyś to jednak w; ' V*, - Obrócił się w I *lt)taz wprost rianią.-Ud Pltita dwa albo trzy razy w t l^ltowszystkLO za darmo I Sita na piętrze. Może jeść i |4cnta.Myto fundujemy. By l^lui chodzi o pieniądze, E Pt i drinki od mojej części ; »się oszukany. W końcu I •w ja jestem oszukiwany, ( 550 Janet Dailey Wykopany piasek przenoszono kubłami do chat i namiotów. W tym względnym cieple zamkniętego pomieszczenia górnicy przesiewali złoto. - Dzisiaj nie obchodzi mnie, w jaki sposób złoto znalazło się na plaży. Cieszę się, że tam jest. Na ten temat tworzono rozliczne teorie. Niektórzy twierdzili, że to lodowiec w epoce lodowcowej zmiótł warstwę złotodajnego kwarcu z gór i w ten sposób znalazła się ona na wybrzeżu. Inni mówili, że to podwodny wulkan spowodował erupcję złota z głębin ziemi, a przypływy zaniosły je na brzeg. Jeszcze inni, że to jest piasek z meteorytów. Większość skłaniała się ku teorii, że całe dno Morza Beringa jest pokryte złotem, stale wynoszonym przez fale na brzeg, że są tam nieograniczone jego zasoby. Tylko niewielu trzeźwo myślących nie wierzyło tym przedziwnym teoriom. Uważali, że złoto na plaży pochodzi rzeczywiście ze złóż znajdujących się w górach, ale jest zmywane na przybrzeże przez deszcze i wiosenne odwilże. - Myślałam, że będziesz dzisiaj u naszej konkurencji, żeby posłuchać ostatnich wiadomości. Wydawało mi się też, że zechcesz tam uczcić powtórną prezydenturę McKinleya czy też stłumienie buntu na Filipinach. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. - Nie myślisz chyba, że mógłbym pójść gdzie indziej, prawda? - zażartował patrząc na wolne miejsca w barze. - Nie macie dzisiaj wielu gości. Chyba będę mógł cię mieć tylko dla siebie. Glory odsunęła się od jego mokrego, zimnego płaszcza. - Jesteś przemarznięty. Chodź ogrzać się do pieca. - Ty mogłabyś mnie ogrzać. Większość dnia spędzam teraz przy piecu. Liczyłem dziś wieczór na coś innego. - Może to się uda załatwić. - Glory podeszła do mahoniowej lady. - Butelkę dobrej whisky, Paddy, i dwie szklanki. - Barman podał je. Glory wzięła butelkę i szklanki i powiedziała do Justina: - Trochę wody ognistej na pewno cię rozgrzeje. - Nie to miałem na myśli, ale jak na początek... - Poszedł za nią rozcierając po drodze zgrabiałe z zimna palce. Glory postawiła szklanki na stoliku przy piecu i odkorkowała butelkę whisky. Deacon nadal układał pasjansa, nie zwracając na nich uwagi. - Czy jesteś głodny, Justin? - Czy niedźwiedź polarny jest biały? - Matty, powiedz kucharzowi, żeby odkroił trochę szynki i usmażył Alaska 551 naleśniki dla Justina - zawołała Glory przez ramię. Matty ubrana była dziś w ciemną sukienkę z wysokim, koronkowym kołnierzykiem. W jej życiu zmieniło się o wiele więcej niż tylko wygląd zewnętrzny. Całkowite zarządzanie „Palące" od strony gospodarczej spoczywało obecnie na jej głowie, łącznie z szyciem i naprawą ubrania. Uczyła się również czytać. - Czy masz zamiar tak stać przez całą noc, Glory? - spytał Justin. - Mam zamiar usiąść - powiedziała. Poprawiła swoją jedwabną spódnicę i siadła obok niego. Justin napił się whisky, po czym zerknął na Deacona. Glory nie przypuszczała, żeby Deacon do tego stopnia pogrążył się w swoim pasjansie, by nie zauważyć, kto przysiadł się do jego stolika. - Czy widzisz, kto tu siedzi, Deacon? - spytała. - Nasz najwierniejszy i najbardziej lojalny klient. - Dlaczego miałby chodzić gdzie indziej, kiedy tutaj dostaje wszystko co chce za darmo? - Deacon zebrał karty i odsunął krzesło. Zaskoczona Glory patrzyła, jak oddala się od stolika i kieruje do długiego baru. Oparł się łokciami o ladę, zwrócony do nich tyłem. Powoli docierała do niej prawdziwa treść jego odpowiedzi. Nie miała zamiaru puścić tego płazem. - Chwileczkę - powiedziała do Justina, wstając z krzesła. Z szelestem jedwabiu podeszła do baru. Kiedy zatrzymała się przy Deaconie, spojrzał na nią tylko i zajął się trzymaną w ręce szklaneczką whisky. Zaczął ją ponownie napełniać. - Chciałabym, żebyś wytłumaczył, co miałeś na myśli, Deacon. - Nie ma tu nic do tłumaczenia. To jest oczywiste dla każdego, powinno być również dla ciebie. - Zakorkował butelkę i podniósł szklaneczkę do ust, nadal nie patrząc na nią. - Wolałabym, żebyś to jednak wytłumaczył. - W porządku. - Obrócił się w jej stronę, jego zimne niebieskie oczy patrzyły teraz wprost na nią. - Od czasu, kiedy otworzyliśmy „Palące", on przychodzi tu dwa albo trzy razy w tygodniu, pije naszą najlepszą whisky i je co chce. I to wszystko za darmo - nie mówiąc o korzystaniu z twojego towarzystwa na piętrze. Może jeść i pić, ile tylko dusza zapragnie, i nie płaci za to ani centa. My to fundujemy. Byłby głupcem, gdyby chodził gdzie indziej. - Jeśli ci chodzi o pieniądze, Deacon, to możesz odjąć opłatę za jego jedzenie i drinki od mojej części zysku - powiedziała. - Nie chciałabym, żebyś czuł się oszukany. W końcu to jest mój przyjaciel, a nie twój. - To nie ja jestem oszukiwany, Glory, tylko ty. Czy tego nie widzisz? 552 Janet Dailey - Nie. - To otwórz szerzej oczy. Jesteś po prostu wykorzystywana. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, dopóki jej ręka nie wylądowała na policzku Deacona. Przez chwilę zastygł w bezruchu. Potem powoli, zbyt wolno, postawił szklaneczkę whisky na barze i wyprostował się. Glory wstrzymała oddech, oczekując gwałtownej reakcji. Ale on odwrócił się i ruszył w kierunku schodów. Kontrolował swoje kroki, tak samo jak swoje uczucia. Natychmiast pożałowała tego, co się stało. W żadnym wypadku nie chciała otwartej wojny z Deaconem. Spojrzała w kierunku Justina i zobaczyła Matty, stawiającą przed nim talerz z jedzeniem. - Deacon. - Pobiegła za nim. Zatrzymał się u podnóża schodów. - Przepraszam. Nie chciałam cię uderzyć. - Ja nie przepraszam. Powiedziałem to, co uznałem za słuszne. - Mylisz się w przypadku Justina. Potrząsnął przecząco głową. - Pamiętasz, jak cię ostrzegałem przed grą w muszle i powiedziałem, że ruletka jest oszukańcza. Wtedy mnie posłuchałaś. - Wiem. Ale tym razem się mylisz. - Dałaś temu człowiekowi pieniądze na ekwipunek. Płacisz za jego jedzenie i picie. Spisz z nim. Powiedz mi chociaż o jednej rzeczy, Glory, o jednej rzeczy, którą on ci ofiarował poza swoim towarzystwem, za które w gruncie rzeczy zapłaciłaś. Ma woreczek pełen złota, które wykopał z tego piasku, a nie wydał na ciebie ani centa. - Co mógłby mi kupić? - protestowała. - Ja mam wszystko. - Więc nie chciałabyś od niego prezentu - nawet czegoś tak drobnego jak ładna wstążka do włosów? Cokolwiek na dowód, że mu na tobie zależy? On należy do tych, którzy biorą, Glory. A jeśli tego nie widzisz, to jesteś głupia. Nie zatrzymywała go, kiedy zaczął wchodzić na schody. Przez chwilę patrzyła za nim, potem wróciła do stolika. - O co poszło? - spytał Justin. - O nic. - Wiedziała, że nie będzie mogła przejść do porządku nad tym, co powiedział Deacon. Nome Koniec czerwca 1900 roku (jlory stała w nogach łóżka, patrząc bez słowa na kobietę o dziecinnej twarzy. Gladys przypominała śpiącą lalkę. Żółta kokarda zdobiła jej rozpuszczone, ciemnobrązowe włosy. Wyjątkowo długie rzęsy rzucały cień na policzki. Wyglądałaby jak aniołek, gdyby nie trupia bladość jej twarzy. Dwie godziny wcześniej Matty znalazła ją w kałuży krwi z haczykiem do zapinania bucików w ręku. Glory nie wiedziała, że Gladys była w ciąży. Teraz już nie była. Kiedyś jedna z prostytutek w Skagway wykrwawiła się śmiertelnie przy próbie aborcji. Glory nie znała jej, ale ta śmierć nią wstrząsnęła - była to utrata dwóch istnień ludzkich. Ciąża eliminowała kobietę z tego biznesu. Pomimo wszelkich środków ostrożności zdarzała się jednak, stanowiąc jedno z przekleństw tego zawodu. Po zmierzeniu pulsu lekarz schował rękę Gladys pod kołdrę, zdjął stetoskop z szyi i włożył go do torby stojącej obok łóżka. Kiedy zamykał torbę, Glory próbowała pytać o szanse chorej, ale nakazał jej gestem milczenie i skierował się do drzwi. Poszła za nim do pozbawionego okien holu, oświetlonego od niedawna elektrycznością. - Czy ona wyzdrowieje, doktorze Vargas? - Jest młoda i wydaje się silna. Myślę, że wyjdzie z tego. Proszę mi wierzyć panno St. Clair, że widziałem, niestety, gorsze przypadki -powiedział kierując się ku schodom. - Przez jakiś czas może mieć stan podgorączkowy. To normalne. Jeśli temperatura podskoczy, proszę mnie zaraz zawiadomić. - Oczywiście. - Glory odprowadzała go do wyjścia. - Minie kilka tygodni, zanim będzie mogła wstać. Teraz potrzebuje ciszy i odpoczynku. Alaska 555 - Так. - Zgodziła się Glory, zanim zorientowała się, że z niej żartuje. - W porządku, on raczej nie wymaga zbyt wiele. Żałuję tylko, że właśnie teraz wychodzi za maż. Przecież na pewno miałaby inne propozycje małżeństwa. Jest tak mało kobiet na Alasce, że każda, która chce, znajdzie sobie męża. - A ty nie chcesz męża? - Nie teraz. - Glory odpowiedziała sztywno wiedząc, że ma na myśli Justina. - Może nigdy. - Denerwowały ją te uwagi. Zobaczyła nadchodzącą Matty i była zadowolona, że zmieni się temat rozmowy. - To dlatego nie widziałem tu Justina od przeszło tygodnia? - Deacon nie zwracał uwagi na obecność Matty. - Nie, przesadzasz - odparowała Glory usiłując zignorować jego uwagi. - 01iver przyniósł pocztę - powiedziała Matty, mając na myśli byłego boksera, który pracował teraz jako ochroniarz i goniec w „Palące". - Dziękuję. - Wzięła od niej pół tuzina kopert i zaczęła je przeglądać. Były to głównie rachunki - jeden od krawcowej, inny z hurtowni alkoholu. Ostatnia koperta nosiła nazwisko Gabe'a Blackwooda jako nadawcy. - Przypomnij sobie tylko, Glory - powiedział Deacon - na pewno tyle czasu upłynęło od ostatniej wizyty Justina. - Ja widzę Justina dziś rano, kiedy idę po doktora - powiedziała Matty. - To on był w mieście? - Glory natychmiast zapomniała o liście od Gabe'a Blackwooda, patrząc zdziwiona na Matty. - Był w namiocie pani od placków, kiedy przechodziłam - powiedziała Matty. - Wydaje mi się, że on tam spędza dużo czasu - zauważył Deacon. - Skąd wiesz? - spytała Glory. - W moim interesie leży, żeby wiedzieć - odpowiedział spokojnie. Zignorowała tę kwestię. - Co on tam robił, Matty? - Siedział i rozmawiał. - Sarah Porter jest wdową z okolic Portland i ma dwoje małych dzieci na utrzymaniu. Jak inni przyjechała tu bez pieniędzy, myśląc, że po prostu wyjmie złoto z piasku. Teraz piecze i sprzedaje placki, żeby zarobić na życie. Mówiono mi, że od czasu jak tu się zjawiła, dwa tygodnie temu, stała się wielką ulubienicą górników. - Deacon subtelnie zwrócił uwagę na te „dwa tygodnie temu". - Tyle o niej wiesz, że chyba już ją poznałeś. - Słyszałem wiele razy, że ona robi najlepsze placki z jabłkami w Nome, więc postanowiłem sam spróbować. Placek był dobry. 556 Janet Dailey - A pani Porter? - Glory o mało nie odgryzła sobie języka za to, że zadała to pytanie. - Bardzo miło wygląda. - Miał tak zadowolony z siebie i rozbawiony wyraz twarzy, że miała ochotę krzyczeć. Szybko rozerwała kopertę listu od Gabe'a Blackwooda, żeby nie dać Deaconowi poznać, jak bardzo obchodzą ją te insynuacje. - Jeśli ta kobieta jest tak popularna, jak mówisz, to dziwne, że do tej pory o niej nie słyszałam. - Ależ Glory - upomniał ją. - Ona jest młodą, samotną matką z dwójką dzieci do wychowania w tym zepsutym Nome. Chyba nie myślisz, że mężczyzna będzie ci opowiadał o kimś takim jak ona? - To znaczy, jak przypuszczam, że ona jest przyzwoita i godna szacunku, a ja nie. - Tego nie powiedziałem. - Nie musiałeś tego mówić. - Zwróciła się do Marty. - Proszę cię, powiedz 01iverowi, że będę potrzebowała powoziku. - Dokąd się wybierasz? - Odwiedzić panią Porter i jej placki. „Palące" zawsze zaopatrywał swoich gości w to, co Nome ma najlepszego. Może jest tu jakieś niedopatrzenie. - Patrzyła wyzywająco na Deacona, żeby nie ośmielał się wątpić, iż ma inny powód do tej wizyty, ale nie odezwał się. Już osiągnął swój cel, siejąc ziarno podejrzenia, że Justin widuje się z tą młodą godną szacunku wdową. - Zajrzyj do Gladys, kiedy mnie nie będzie - powiedziała do Marty i poszła w kierunku schodów. W swoim pokoju na górze rzuciła listy na łóżko. Nie zadała sobie trudu, żeby wejść za ręcznie malowany parawan, kiedy rozpinała purpurową suknię. W ciągu kilku minut przebrała się w przyzwoitą dzienną suknię z niebiesko-złocistego jedwabiu, zapiętą wysoko pod szyją, i zarzuciła bolerko. 01iver czekał już przy powoziku, kiedy Glory wyszła przed „Palące". Jak zwykle, przestrzegając dobrych manier, ukłonił się i wyciągnął rękę, żeby jej pomóc wejść. Górna część jego dłoni pokryta była szramami przypominającymi o latach, kiedy walczył na gołe pięści. - Czy pani chce, żebym panią zawiózł, panno St. Clair? - Nie, dziękuję ci, 01iver. - Wzięła lejce i uderzyła nimi kasztanka po zadzie. Ulica zapchana była ludźmi, końmi, psami i wszelkiego rodzaju pojazdami. Wszystko to poruszało się w ślimaczym tempie, ale jazda powozem chroniła Alaska 557 przynajmniej przed popychaniem, poszturchiwaniem, a nawet zadeptaniem przez tłum. Nad piaszczystą jezdnią wznosiła się chmura gęstego pyłu. Nowe domy wyrastały tu jak grzyby po deszczu. Większość budynków sprowadzano w elementach z San Francisco czy też Seattle, a na miejscu tylko je składano. Powstawały w ten sposób teatry, banki, redakcje gazet, restauracje oraz przeszło sto barów na długiej, głównej ulicy. Nome, o którym mówiono, że jedną nogą stoi na piaskach plaży, a drugą w tundrze, rozciągało się na długość pięciu mil. Czasami Glory zastanawiała się, czy przywyknie kiedykolwiek do smrodu tego miasta, gdzie tak wielu ludzi zgromadziło się na tak małej przestrzeni. Z nadejściem nowych przybyszów pogłębiły się problemy sanitarne. Wzdłuż morza pobudowano publiczne toalety na palach, żeby przypływ czyścił je mniej więcej co dwadzieścia cztery godziny, ale i tak nie wystarczało ich dla stale powiększającej się liczby mieszkańców. Zbliżając się do gabinetu doktora Vargasa, Glory zaczęła rozglądać się za sklepem z plackami. Wreszcie zobaczyła ręcznie pisany szyld przymocowany do namiotu: PLACKI DOMOWE. Widząc mężczyzn, tłoczących się dokoła namiotu, zorientowała się, że jest we właściwym miejscu. Zatrzymała powozik przy ulicy i wysiadła. Boki namiotu, oprócz tylnej ściany, były podniesione. Nieheblowane deski, oparte na skrzynkach, tworzyły lady. Wszystkie miejsca były zajęte, a reszta klientów czekała w kolejce, zasłaniając osobę stojącą za ladą. Glory podniosła krótki tren sukni, żeby nie ciągnąć go po piasku, i zbliżyła się do namiotu, czując zapach świeżo upieczonego ciasta. Jakiś mężczyzna obejrzał się i znieruchomiał. Był to Justin. Jego zdziwienie było rzeczą naturalną, ale Glory zauważyła również, że jest bardzo speszony i rzuca niespokojne spojrzenia na osobę za ladą. Za chwilę miał już szeroki uśmiech na twarzy. - Glory, co tu robisz? - Mówił cicho i nie podchodził do niej blisko. - Myślę, że to samo co ty. Słyszałam, że tu są najlepsze placki w mieście. - To prawda. - Włożył ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić. - Co polecasz? - Szła obok niego w kierunku namiotu. - Słyszałam, że placek jabłkowy jest bardzo dobry. - Tak. Ja osobiście lubię ten z rodzynkami. - Szedł za nią, ale robił wszystko, żeby nikt nie pomyślał, że są razem. Stary poszukiwacz złota zwolnił miejsce przy ladzie. Glory szybko tam 558 Janet Dailey podeszła. Z drugiej strony lady stał piegowaty dziewięcioletni chłopiec, trzymając dwiema rękami duży dzbanek do kawy. - Kawa dla pani? - Nie, dziękuję. Z tyłu namiotu drugi chłopiec, mniej więcej o rok młodszy, zmywał naczynia. Dopiero potem zobaczyła kobietę, która krajała placek na porcje. Jej brązowe włosy były ściągnięte w węzeł odsłaniając uszy, a fala loczków spadała na czoło. Miała na sobie prostą, wykrochmaloną białą bluzkę i czarny krawat oraz skromną ciemną spódnicę z białym fartuchem na wierzchu. Była drobna; typowa „mała kobietka", myślała gniewnie Glory. Strażniczka ogniska domowego i matka w jednej osobie. Glory miała zamiar znienawidzić Sarę Porter od pierwszego wejrzenia i tak też się stało. Drażniła ją również cierpliwość czekających górników i brak zwykłych przekleństw. Chociaż można by to przypisać obecności dwóch nieletnich chłopców, Glory podejrzewała, że wynika to z szacunku dla młodej wdowy. Widząc Glory stojącą przy ladzie, kobieta natychmiast przywołała chłopca z tyłu namiotu. - Timothy, czy nie podałbyś tego placka panu Sorenson? - Chłopiec chętnie odszedł od zmywania, a kobieta podeszła do niej. - Czym mogę pani służyć? Glory musiała przyznać, że ta kobieta była atrakcyjna w swojej prostocie, chociaż oczy miała osadzone zbyt blisko. - Chciałabym kupić placek. Słyszałam, że zarówno placek z jabłkami, jak i placek z rodzynkami są doskonałe. - Na pewno rozmawiała pani z panem Sinclairem. - Uśmiechnęła się do Justina, który stał dyskretnie z boku. - On najbardziej lubi ten z rodzynkami. - Właśnie mi go polecał - przyznała Glory. - Wezmę więc oba. - Oczywiście. - Odwróciła się od lady. - Andrew przynieś pani kawy. Napije się pani, prawda? - Nie, dziękuję. Pani syn już mi proponował. To jest pani syn? - Tak. Wyszłam za mąż bardzo młodo. - Jako dziecko - mruknęła Glory. Młodo, akurat, pomyślała. Ma co najmniej dwadzieścia osiem lat. - Straciłam męża w tragicznych okolicznościach zeszłej zimy. Pochodzimy z Oregonu. Na pewno pani rozumie, jak trudno jest kobiecie wychowywać dwóch synów nie mając mężczyzny do pomocy. Sprzedałam wszystko, żeby — Alaska 559 opłacić przejazd tutaj, miałam nadzieję... - Uśmiechnęła się przepraszająco. - Przepraszam. Nie przyszła pani po to, żeby wysłuchiwać mojej smutnej opowieści. Ucieszyłam się, jak zobaczyłam tu kobietę. Jest nas tak mało w tym mieście. Mam na myśli porządne kobiety. - Tak. - Glory nie wierzyła, że jej rozmówczyni nie zorientowała się, z kim ma do czynienia. Wiedziała przecież dokładnie, jak niewiele jest kobiet w Nome. - Wydaje się jednak, że pani sobie dobrze radzi. - Tak. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w stanie utrzymać dzieci, robiąc coś tak zwykłego jak placki. Niektórzy z tych nieszczęsnych mężczyzn mówią, że od lat nie jedli domowego posiłku. To było zrządzenie boże, że spotkałam pana Sinclaira. I znowu się rozgadałam. Zaraz przyniosę placki. - Młoda wdowa odeszła, a Glory zaczęła się zastanawiać, co Justin ma z tym wszystkim wspólnego. Zażenowany, stał obok niej. - Czy idziesz do miasta, Justin? - spytała wiedząc, że jeśli nawet się tam wybierał, to wyjątkowo opieszale, ponieważ Matty widziała go tutaj już prawie trzy godziny temu. - Nie. Ja... hm... muszę wrócić do kopania. Przyszedłem tylko po placek. Chciałem zrobić przyjemność swoim wspólnikom. - W takim razie odwiozę cię. - Wspaniale. - W jego głosie nie było jednak entuzjazmu. Młoda wdowa wróciła z plackami. - Proszę bardzo. Jeszcze ciepłe. - Ile płacę? - Glory odpinała ozdobny, złoty zamek portfela. Kobieta wymieniła cenę i dodała: - Za pierwszym razem muszę wziąć również pieniądze za blachy. Kiedy pani je odniesie, zapłaci pani tylko za placek. - Oczywiście. - Glory zauważyła, że nawet przy panującej w Nome inflacji cena blachy do ciasta była o wiele wyższa, niż być powinna. Ta kobieta nie tylko zarabiała na plackach, ale również na foremkach. Pomyślała, że to bardzo sprytne posunięcie i wręczyła jej pieniądze. Obserwowała, jak Sara Porter uważnie liczy pieniądze, które miała jej wydać. Kiedy przełożyła je do drugiej ręki, żeby położyć na wyciągniętej dłoni klientki, w Glory natychmiast obudziło się podejrzenie. Ponieważ sama prowadziła lokal, świadoma była wszystkich sztuczek stosowanych przy wydawaniu reszty, z których najłatwiejszą była zmiana rąk i pozostawienie monety w jednej dłoni. - Jest mi pani jeszcze winna dwadzieścia pięć centów - powiedziała. 560 Janet Dailey - Naprawdę? - Niewinnie zdziwiony ton głosu był bardzo przekonujący. Przeliczyła pieniądze. - Nie mam głowy do tych rzeczy. - Idąc do kasy, spojrzała na ziemię. Schyliła się, udając, że podnosi monetę, ale Glory była pewna, że miała ją cały czas w ręce. - Już mam. Przepraszam. - Nic nie szkodzi. - Glory była przekonana, iż to wszystko jest grą- biedna, nieporadna kobieta z dwojgiem dzieci, nie mająca głowy do interesów. Mogło to wyglądać przekonująco dla każdego - z wyjątkiem innej kobiety. - Ja też już wezmę swój placek, pani Porter - powiedział Justin. - Czas, żebym wrócił do pracy. - W tej chwili. - Ale obróciła się tylko po to, żeby zawołać swoich synów. - Timothy, Andrew, pan Sinclair wychodzi. Czy nie chcecie mu coś powiedzieć? Obaj odpowiedzieli chórem: - Dziękujemy za słodycze, panie Sinclair. - Na zdrowie - odpowiedział i zwrócił się do Glory. - To są naprawdę dobrze wychowane dzieci. Zaczekaj chwilę, to pomogę ci zanieść placki do powozu. - Dobrze - mruknęła, widząc, że szuka pretekstu usprawiedliwiającego ich wspólne wyjście. Sara Porter przyniosła placek. Justin zapłacił i nie chciał wziąć reszty. W Glory wszystko się gotowało, kiedy odprowadzał ją do powozu. Wsiadła nie mówiąc ani słowa. Natychmiast uderzyła konia lejcami. W czasie drogi też nie odzywali się do siebie. Co się działo na plaży, trudno sobie nawet wyobrazić. Mężczyźni, maszyny, plątanina wykopów i rowów, góry piasku. Wszystkie narzędzia, jakie mogły być przydatne, były tutaj używane - pompy, wiatraki, maszyny parowe oraz gigantyczne pogłębiarki, przypominające jakieś przedpotopowe metalowe monstra, obok prymitywnych sit i patelni. Urządzenia te pomalowane były jaskrawo na wszystkie kolory. - Przekonasz się, kiedy spróbujesz jej placków. - Justin odezwał się wreszcie przekrzykując hałas maszyn. Są naprawdę dobre. Ona jest wspaniałą kucharką. Mówiłem jej, że powinna otworzyć restaurację albo pensjonat. - Naprawdę? - mruknęła Glory. Było oczywiste, że Justin próbował innych wyrobów wdowy, nie tylko placków. Nie odzywała się, kiedy wychwalał jej kuchnię, jakby chciał przekonać Glory, że tylko dlatego interesuje się Sarą Porter. - Jest to naprawdę godne podziwu, że wybrała się w tak daleką podróż, do Alaska 561 obcego miejsca, żeby zbudować nowe życie dla siebie i swoich dzieci - stwierdził Justin. - Jest wspaniałą kobietą. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - powiedziała sucho. -1 jest ci bardzo wdzięczna za twoją pomoc. - Ja naprawdę nic wielkiego nie zrobiłem, tylko pożyczyłem jej pieniądze, żeby mogła kupić to, co było potrzebne do uruchomienia biznesu. - Jakie to szlachetne z twojej strony, Justin. - Niezwykle szlachetne, pomyślała Glory. Sfinansował biznes, kupował słodycze dla synów i płacił za swoje placki, a ona w tym czasie nie dostała od niego nawet drobiazgu. Wyglądało na to, że jeśli chodzi o Justina, to Deacon od początku miał rację. - Miałam zamiar spytać, jak ci idzie na plaży, ale widzę, że bardzo dobrze, jeśli stać cię na pożyczanie pieniędzy pani Porter. Chyba mój udział w twojej działce doszedł teraz do sporej sumy w złocie. - Nie widziała jeszcze ani uncji złota w zamian za pieniądze, które włożyła w jego interes zeszłego lata. - Właściwie to nie mamy teraz dobrych zysków. Próbowaliśmy w kilku nowych miejscach, ale chyba te piaski są już wyeksploatowane. Prawie cała plaża jest przekopana. Tyle tu ludzi i tych zwariowanych maszyn, że nie ma już ani cala wolnego. Narzekania tego typu Glory słyszała od wielu poszukiwaczy, którzy pracowali tu, jak Justin, od roku. W tym wypadku jednak była to próba przekonania, że jej udział nie będzie duży. Brał chętnie wszystko, co mu dawała, i nie uważał, że jest coś jej winien w zamian - chociażby trochę lojalności. Deacon ostrzegał ją, ale nie chciała go słuchać. Myślała... Właściwie co myślała? Że Justin ją kocha? Że ona go kocha? Już nic nie wiedziała. Czuła się jak idiotka. To była powtórka ze Skagway i Justin chciał znowu od niej uciec. Justin mówił coś jeszcze, ale Glory nie słuchała. Powstrzymywała się, żeby mu nie wygarnąć, że ta jego biedna, nieporadna wdowa, Sara Porter, nie jest taką białą lilijką, jak mu się wydaje. Ledwie zdołała wykrztusić z siebie słowa pożegnania i zostawiła go na plaży. Po powrocie do „Palące" Glory powiedziała barmanowi Paddy, że Justin Sinclair, jeśli się tu jeszcze pokaże, ma płacić za swoje jedzenie i drinki, nakazała mu też poinformować cały personel o tej zmianie. Deacon słyszał tę rozmowę, ale Glory nie mogła się zdobyć na to, żeby otwarcie przyznać, że to on od początku miał rację. Przeszła koło niego bez słowa, kierując się do swojego pokoju, zapomniawszy nawet zajrzeć do Gladys. 562 Janet Dailey Korespondencja leżała rozrzucona na łóżku. Przez chwilę patrzyła na kopertę z listem ojca - Gabe'a Blackwooda - mężczyzny, który wykorzystywał jej matkę, zabrał jej pieniądze i opuścił ją, tak samo jak to teraz planował Justin. Najwyższy czas, żeby dać nauczkę takim draniom, niech cierpią tak, jak cierpiała jej matka - i jak ona teraz cierpi. Glory nie podejrzewała siebie nigdy o mściwość. Ale teraz przysięgła odpłacić im za wszystko. Wyjęła list z koperty. Przebiegła go szybko oczami i zaczęła powoli czytać powtórnie. Moja najdroższa Glory! Kiedy otrzymasz ten list, będę już prawdopodobnie w drodze do Nome. Zamówiłem sobie miejsce na parowcu Senator, który powinien przybyć do Nome w polowie lipca. Pewnie wiesz, że Kongres wreszcie wyraził zgodę na tworzenie zarządów miejskich tam, gdzie jest przynajmniej trzystu mieszkańców. Mój powrót opóźnił się z powodu bardzo gwałtownych dyskusji przy przyjmowaniu tej poprawki do ustawy. Ale z przyjemnością donoszę, że moja działalność w kuluarach Kongresu odniosła skutek, chociaż dokument nie zawiera wszystkiego, co chcieliśmy osiągnąć. Mam ci wiele do powiedzenia, ale w tej chwili nie starcza mi na to ani czasu, ani papieru. Chcę tylko dodać, że podróż odbędę w towarzystwie nowo mianowanego sędziego federalnego Arthura H. Noyesa, prokuratora okręgowego Josepha K. Wooda oraz wpływowego człowieka z Północnej Dakoty, Alexandra Mackenziego. To bardzo dynamiczny mężczyzna, prezes Alaska Gold Mining Company. Oczekuję z niecierpliwością chwili, kiedy znajdę się w twoim uroczym towarzystwie. Tyle ekscytujących wydarzeń mnie teraz czeka. Wkrótce sam będę się mógł podzielić z tobą tymi wszystkimi cudownymi wiadomościami. Do zobaczenia więc, pozostaję szczerze oddany, G. Blackwood Chociaż nie otrzymał nominacji sędziowskiej, której tak pragnął, był jak najlepszej myśli oczekując wielkich sukcesów. To właśnie było po myśli Glory. ф Plaża wyglądała jak dom wariatów. Tysiące ton różnych towarów i sprzętu zajmowały każdy wolny kawałek na długości dwóch mil, stały nawet na obmywanym przez fale piasku, tuż przy granicy morza. Te ładunki pochodziły ze statków stojących na redzie kilka mil od brzegu. Znajdowały się tam wszelkiego rodzaju maszyny, począwszy od pras drukarskich, a skończywczy na gigantycznych pogłębiarkach, których producenci zapewniali, że wydobędą złoto nawet z dna morskiego. Pianina, urządzenia dla barów, piece, maszyny do szycia i powozy przemieszane były z ogromną ilością drewna przeznaczonego na budulec, tonami węgla i ziarna, skrzyniami puszek zjedzeniem. Oprócz tego były tam bagaże pasażerów - kufry i worki z grubego płótna. Kiedy właścicielowi udało się odnaleźć swoje rzeczy, pozostawał problem, jak je przewieźć. Przeważnie służyły do tego platformy konne. Do ciągnięcia lżejszych ładunków używano zaprzęgów psich, od sześciu do dwunastu psów w jednym. Cięższe przedmioty docierały na brzeg specjalnymi barkami napędzanymi parą lub benzyną. Panował tam ogłuszający hałas. Okrzyki: wio! wista! hetta! uwaga! prrr! naprzód! przeplatały się z trzaskaniem batów i klątwami woźniców. Stale wybuchały walki między psami, które warczały i szczekały. Słychać było również łoskot fal uderzających o brzeg. Czasami przepływająca barka zagłuszała wszystko huczącym sapaniem silnika. Dochodziło również buczenie statków na redzie, które odpowiadały na sygnał każdej jednostki zbliżającej się do Nome. Prawdziwa armada zakotwiczona przed Nome stale się powiększała. Tego ranka syreny oznajmiły przybycie parowca Senator. Kiedy Glory dowiedziała 564 Janet Dailey się, że statek jest już w porcie, przyjechała powozem na plażę, aby powitać pasażerów, wiedząc, że Gabe Blackwood będzie między nimi. Chroniąc się przed palącym słońcem, siedziała pod daszkiem powozu i spoglądała na wolno zbliżającą się barkę. Jak zwykle pełna była ludzi. W tym tłumie nie można było nikogo rozpoznać. Wreszcie szalupa zatrzymała się kilka jardów przed linią piasku. Niektórzy pasażerowie mieli gumowe buty, ale reszta musiała brnąć do brzegu w trzewikach, chyba że ktoś zgodził się wziąć współtowarzysza na plecy. Glory zobaczyła Gabe'a Blackwooda w momencie, kiedy wskakiwał do wody. - 01iver - wychylając się z powozu zawołała krzepkiego eks-boksera, który stał przy koniu. - Pan Blackwood schodzi teraz na brzeg. Proszę, powiedz mu, że tutaj jestem. - Tak ma'am - skłonił się jej i zaczął przeciskać przez tłum, który już dotarł do plaży. Ze swojego wysokiego siedzenia patrzyła, jak 01iver podchodzi do Gabe'a i mężczyzny, który z nim przybył. Był on wysoki - o kilka cali wyższy niż Gabe - i nawet z tej odległości sprawiał imponujące wrażenie. Zastanawiała się, który to z trzech wymienionych w liście Gabe'a. Może sędzia. Gabe spojrzał w jej kierunku i pomachał ręką. Glory odwzajemniła powitanie. Torując drogę 01iver prowadził Gabe'a i jego towarzysza do powozu. Kiedy się zbliżyli, zauważyła, jak bardzo Gabe się zmienił. Był nie do poznania. Jego włosy i broda zupełnie osiwiały. Zamiast swojego marnego, źle dopasowanego ubrania, nosił teraz jednorzędowy, wełniany garnitur w szaro-niebieskie paseczki. Kapelusz-fedora w perłowoszarym kolorze był zrobiony z dobrego filcu i ozdobiony dwucalową jedwabną wstążką. Ale te zmiany nie dotyczyły tylko jego zewnętrznego wyglądu. Widoczna pewność siebie nie pochodziła tym razem z nadużycia alkoholu. - Moja droga, co za urocza niespodzianka - powiedział wchodząc na stopień powozu i ściskając jej dłoń w rękawiczce. - Nie spodziewałem się, że będziesz tu na mnie czekać. - Po tak długiej nieobecności miałeś prawo oczekiwać, że tu będę, witając cię w Nome. - Mężczyzna w moim wieku nie ośmiela się przewidywać takich rzeczy - powiedział i przypomniawszy sobie o towarzyszu ze statku obrócił się w jego stronę. - Pozwól, że ci przedstawię pana Alexandra Mackenzie, Alaska 565 prezesa Alaska Gold Mining Company, który ma zamiar założyć swoje biuro w Nome. Pan Mackenzie - panna Glory St. Clair. Jest współwłaścicielką „Palące", jednego z najelegantszych lokali w Nome. Przy bezpośrednim spotkaniu potwierdziło się pierwsze wrażenie, jakie ten mężczyzna zrobił na Glory. Alexander Mackenzie miał ponad sześć stóp wzrostu, szerokie ramiona i potężną budowę ciała - emanowała z niego siła. Jego ciemne oczy były chłodne, ale inaczej niż oczy Deacona, które nie odbijały żadnych uczuć. Był gładko ogolony, tylko gęste wąsy zasłaniały mu usta. Głowę trzymał wysoko, z wysuniętą do przodu brodą, jakby w zaczepno--obronnym geście. Glory była przekonana, że ten mężczyzna jest nie tylko agresywnie ambitny, ale również potrafi być bezlitosny. - Witam w Nome, panie Mackenzie. - Dziękuję - dotknął kapelusza. - Miło mi panią poznać, panno St. Clair. - Mam nadzieję, że znajdzie pan jakieś miejsce na swoje biuro, panie Mackenzie - powiedziała. - Wynająć lokal można tylko za bardzo wysoką cenę. Maleńkie pomieszczenie kosztuje sześćdziesiąt dolarów miesięcznie plus ogrzewanies światło i opłata dla dozorcy. Będzie pan miał szczęście, jeśli będzie tynk na ścianach. Nome jest teraz bardzo zatłoczone. - Dziękuję za radę, panno St. Clair, ale jestem przekonany, że znajdę coś odpowiedniego. - Jego pewność siebie była porażająca. - Z pokładu statku wydawało mi się, że cała plaża pokryta jest śniegiem - powiedział Gabe. - Kiedy zbliżyliśmy się trochę, zobaczyłem, że to namioty. Słyszeliśmy, że ściągnęły tu tysiące ludzi, ale dopiero teraz zdałem sobie z tego w pełni sprawę. - Plaża to nic w porównaniu z tłokiem w centrum miasta. - Glory spojrzała teraz na Mackenziego. - Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam pana z panem Blackwoodem, pomyślałam że pan jest nowym sędzią. Miał przybyć tu na statku Senator. - Sędzia Noyes niezbyt dobrze się czuje po długiej podróży morskiej. Postanowił pozostać dzień lub dwa w swojej prywatnej kabinie na statku. - Cieszę się, że przyjechał. Wiem, ile spraw pan Blackwood ma do przedstawienia sędziemu, aby spory o własność działek górniczych mogły być wreszcie zakończone. - Tak. Pan Blackwood i ja rozmawialiśmy o kilku sprawach dotyczących jego klientów - stwierdził Mackenzie. Dopiero później Glory dowiedziała się, że to było coś więcej niż rozmowa. 566 Janet Dailey Gabe powiedział jej, że zgodził się oddać Mackenziemu swoje pięćdziesiąt procent zarobku od spornych działek w zamian za akcje w Alaska Gold Mining Company, której kapitał sięgał piętnastu milionów dolarów. Zdradził jej również, że jeszcze jedna prawnicza firma w Nome zawarła taki sam układ, a Mackenzie „ma w garści" sędziego Noyesa i nowego sędziego federalnego. Glory nie wierzyła, że ktokolwiek - nawet Alexander Mackenzie - może mieć wpływ na sędziów federalnych, ale nie podzieliła się swoimi wątpliwościami z Gabe'em. Już po dwóch dniach przekonała się o swojej pomyłce. Wspomniana firma przedstawiła nowemu sędziemu sprawę swojego klienta, występującego o anulowanie kilku tytułów własności, nielegalnie - jak twierdził zainteresowany - zgłoszonych przez Skandynawów. Sędzia Noyes nie tylko wydał wyrok niekorzystny dla właściciela bogatej działki Discovery, Jafeta Lin-deberga, i kilku innych posiadaczy tytułów własności, ale również uczynił Alaska Gold Mining Company nadzorcą tych działek z ramienia sądu do czasu rozprawy sądowej. Nakazał również skonfiskowanie całej osobistej własności poprzednich posiadaczy, łącznie ze znalezionym złotem, a Mackenzie miał dać zabezpieczenie w wysokości pięciu tysięcy dolarów od każdej kopalni. Wszystko to udało się załatwić w niesłychanie krótkim czasie - bez protestu ze strony pierwotnych właścicieli czy ich doradców prawnych. Chyba nawet nikt ich nie poinformował, że nowy sędzia miał rozpatrywać tę sprawę. Po wydaniu nakazu i wyznaczeniu nadzorcy sędzia Noyes odroczył sprawę. Ludzie Mackenziego czekali na zewnątrz. Natychmiast opuścili Nome i zajęli większość terenów nad bogatym w złoto strumieniem Anvil. Nome aż wrzało od tych nowin. Mackenzie nie tylko wypędził górników i zajął całe wyposażenie, łącznie ze złotym piaskiem i samorodkami, ale również miał zamiar wydobywać złoto w tych spornych miejscach. Niektórzy twierdzili, że nawet nie dał wymaganego zabezpieczenia finansowego. I tak uważano, że suma pięciu tysięcy dolarów zakrawa na farsę. Górnicy wydobywali z działki Discovery złoto wartości piętnastu tysięcy dolarów dziennie. Tego wieczoru w „Palące" o niczym innym nie mówiono. Chociaż wiele osób sądziło, że nie powinno się wydawać koncesji tak zwanym cudzoziemcom, większość uważała, że sędzia dał Mackenziemu licencję na kradzież. Wątpiono, czy jeszcze tam będzie jakieś złoto do wydobycia, kiedy dojdzie Alaska 567 do ostatecznego ustalenia prawa własności. Gdziekolwiek Glory podeszła - mówiono o tym samym. Zatrzymała się, aby popatrzeć na ostrą grę w pokera. Na stole stało duże naczynie z żetonami. - Słyszałem, że prawników Jafeta w ogóle nie dopuszczono do głosu - powiedział jeden z grających. - Kiedy dowiedzieli się, że stracił prawo użytkowania swoich działek, chcieli zobaczyć się z sędzią, ale był nieosiągalny. - Rzucił na stół żetony i dodał beznamiętnym głosem: - Przebijam. - Tak. A wiesz dlaczego sędzia był nieosiągalny? - Następny gracz wykonał swój ruch i odpowiedział na własne pytanie: - Sędzia w porę wyjechał do St. Michael. Założę się, że nie wróci wcześniej, jak za dwa tygodnie. Jakieś podniesione głosy dało się słyszeć od strony drzwi. Glory popatrzyła w tamtym kierunku. Uśmiechnęła się lekko widząc Justina, któremu wejście blokował mężczyzna w czarnym garniturze, pobierający opłatę za wstęp. Zanim doszła do drzwi, zobaczyła, że 01iver ją wyprzedził. - 01iver - Justin popatrzył na niego z ulgą. - Czy mógłbyś powiedzieć temu człowiekowi, kim jestem? Starałem mu się wytłumaczyć, że jestem jednym z przyjaciół Glory, ale on mnie nie słucha. Powtarza tylko, że mam mu zapłacić. - Przykro mi, panie Sinclair... - zaczął 01iver. - W porządku, 01iver - powiedziała Glory. - Ja się tym zajmę. - Tak, panno Glory. - 01iver odsunął się, ale nie odchodził. - Cieszę się, że przyszłaś - usiłował uśmiechnąć się do niej Justin. - Już myślałem, że będę musiał stoczyć walkę, żeby wejść i zobaczyć się z tobą. Ten facet nie wierzył, że jestem twoim przyjacielem. - To nie wina Hawkinsa - odpowiedziała spokojnie. - On pracuje u nas od trzech tygodni. A w tym czasie ani razu się tu nie pokazałeś. - Wiem. - Domyślał się, że jego uśmiech już nie robi wrażenia. - Przykro mi, że to było tak długo, ale jakoś ostatnio byłem zajęty. Czas mi szybko leciał. - Zrobił krok do przodu, ale nowy pracownik znowu zablokował mu drogę. Zdziwiony i zdenerwowany Justin zwrócił się do niej: - Może powiesz temu facetowi, żeby mnie przepuścił? - Czy już mu zapłaciłeś? - uśmiechnęła się Glory. - Oczywiście, że nie - zmarszczył brwi. - Przykro mi Justin. To są nasze nowe zarządzenia. 568 Janet Dailey - Od kiedy? - Od kiedy zdecydowałam, że tak powinno być. - Nie podnosiła głosu, ten incydent sprawiał jej przyjemność. - Płacisz za swoje placki z rodzynkami. Dlaczego nie miałbyś płacić, żeby wejść tutaj? - Więc to tak? - Spojrzał na nią ze złością. - Nigdy ci niczego nie obiecywałem. - Ja też nigdy tobie niczego nie obiecywałam, Justin. - Z przyjemnością przedłużała tę scenę. - Jako stary przyjaciel, będziesz zawsze mile widziany w „Palące". Ale od dzisiaj będziesz musiał płacić. Nie licz też na żadne bezpłatne przejażdżki - jeśli wiesz, o co mi chodzi. Przez długi czas Justin nie poruszał się. Potem nagle odwrócił się i rzucił do drzwi, które zatrzasnął za sobą. Glory przez chwilę patrzyła za nim. Deacon obserwował ją z daleka. Zauważyła, że uśmiecha się z aprobatą. Również się uśmiechnęła. Nad ranem, kiedy większość gości już wyszła, Deacon przyszedł do jej pokoju. Glory przekonała się, że to, co ich przedtem łączyło, trwało nadal. Co ważniejsze, czuła się przy nim swobodnie. Nigdy nie musiała niczego tłumaczyć. Deacon rozumiał, jaka jest różnica między biznesem a przyjemnością. bierpniowe deszcze zamieniły piaszczyste ulice Nome w trzęsawisko, co pogłębiło depresję mieszkańców. Zasoby złota na plaży stale malały, bez względu na to jakich wymyślnych czy też kosztownych metod próbowano. „Złote piaski Nome" przestały być złote. Z bezdrzewnych gór nadal wydobywano ziarna i bryłki złota, lecz większość terenów kontrolował Mackenzie. Wszyscy byli przekonani, że złoto idzie do jego kieszeni, a nie w depozyt dla prawowitych właścicieli. Sędzia Noyes wrócił z St. Michael, ale nie uwzględnił protestu pokrzywdzonych. W związku z tym pełnomocnik właścicieli pojechał pod koniec miesiąca do San Francisco, żeby bezpośrednio złożyć apelację w tamtejszym sądzie. W końcu lata wydobycie złota w górach całkowicie ustało. Każdy, kto pod powierzchnią ziemi odkrył złotodajną warstwę, natychmiast przykrywał ją z powrotem w obawie, że zaraz jego prawo własności zostanie zakwestionowane i znajdzie się - przy zastosowaniu odpowiednich kruczków prawnych - w rękach Mackenziego. Alaska 569 Nome żyło w napięciu. Wzrastała przestępczość. Ciemność, którą przyniósł koniec sierpnia, ułatwiała rabunki, włamywanie się do domów i napady. Na początku września Wyatt Earp został powtórnie zaaresztowany pod zarzutem napadu na policjanta. Ławnicy zawyrokowali, że głównym powodem nieprzestrzegania prawa jest obecność kobiet w salonach gry i w barach. Wydano więc zakaz przebywania tam kobiet, z wyjątkiem śpiewaczek. Tego wieczoru w „Palące", pianista akompaniował dziewczynom Glory, które odśpiewały cały repertuar pieśni, począwczy od „Kiedy słońce zaszło" do „Kocham cię", łącznie z innymi popularnymi balladami. W Nome zaistniała groźba fali przemocy. Gdyby sądy zawiodły, górnicy wzięliby sprawy w swoje ręce. Spodziewano się wtedy otwartej wojny pomiędzy górnikami i bandą Mackenziego. 12 sierpnia w południe Glory siedziała na kanapie w swojej sypialni. Ubrana w luźną suknię, z papierosem w długiej cygarniczce, słuchała, jak Gabe po raz kolejny rozwodzi się nad ogromną władzą i wpływami Alexandra Mackenziego. Na dworze sztorm szalał z coraz większą siłą. - Mój udział w Alaska Gold Mining Company będzie już przyzwoitą fortuną - stwierdził Gabe. A kiedy sędzia unieważni poprzednie koncesje i nada prawo naszej korporacji, będę miał jeszcze więcej. - Wydajesz się w to nie wątpić. - Ci cudzoziemcy nie mają praw do występowania o koncesje na ziemi amerykańskiej. Każdy to wie - odpowiedział cierpliwie, jakby tłumaczył coś dziecku. - Może. - Strząsnęia popiół do miedzianej popielniczki. - Ale jak ja to rozumiem, jedynie rząd ma prawo kwestionować obywatelstwo górnika. Inny górnik nie ma prawa wykorzystywać kwestii obywatelstwa, aby zająć cudzą działkę. Jak możesz być tak pewny, że wyrok zapadnie na korzyść Alaska Gold Mining Company? - Ponieważ Mackenzie ma sędziego w kieszeni. Sędzia zrobi to, co on mu każe. Powiadam ci, Glory, to będzie wielki dzień, kiedy wreszcie zapadnie wyrok. Ten udział nie tylko zrobi mnie bogatym, ale z poparciem Mackenziego będę mianowany gubernatorem Alaski. Zobaczysz. - Czy wcale nie interesujesz się tym, co może wydarzyć się w San Francisco, Gabe? Prawnicy reprezentujący Lindeberga Pioneer Mining Company oraz Wild Goose Mining Company już tam są i składają apelację do sądu federalnego przeciwko wyrokowi sędziego Noyesa. 570 Janet Dailey - Nic z tego nie wyjdzie. Czy kiedykolwiek ktoś z zewnątrz interesował się tym, co się dzieje na Alasce? Nigdy. I to się tak nagle nie zmieni. Nie zapominaj - pochylił się konfidencjonalnie w jej stronę - że Mackenzie ma wpływowych przyjaciół. Ten człowiek poznał osobiście prezydentów Stanów Zjednoczonych - Clevelanda i McKinleya. Jego pozycja jest nienaruszalna. - Zachichotał. - Nie bez powodu nazywają go Aleksandrem Wielkim. Glory musiała przyznać, że Mackenzie był nie do pokonania. Nie oznaczało to, że znajdował się poza zasięgiem prawa, on je sam kontrolował. Ale jej nie obchodził Mackenzie, interesowało ją, jak szybko zdołał skorumpować Gabe'a. Matka często wspominała o jego młodzieńczych ideałach i marzeniach. Z biegiem lat został wierny jednemu z nich - zdobyciu fotela gubernatora. Teraz znalazł człowieka, który mógł urzeczywistnić jego marzenie. Ponieważ starzał się i miał coraz mniej czasu, pozwalał, aby cel uświęcał środki. Huragan załomotał oknami. Na tyłach „Palące" słychać było wściekły huk fal. Ledwie mogła dosłyszeć stukanie do drzwi. - Wejdź, Matty. Matty niosła na tacy srebrną zastawę do kawy. - Postaw tutaj. - Glory wstała z szezlonga, zgasiła papierosa i wyjęła go z cygarniczki. - Sztorm jest coraz gorszy, a fale coraz wyższe - powiedziała Matty. - Morze jest złe, myślę, że niedługo wyjdzie na brzeg. - Mam nadzieję, że się mylisz, Matty. Kiedy pomyślę o tych wszystkich, którzy mieszkają w namiotach na plaży... - potrząsnęła głową. Wiatry sztormowe z południa atakowały półwysep Seward każdej wiosny i jesieni. Odsłonięte Nome przyjmowało na siebie ich pierwsze uderzenia. - Kiedy nadchodzą sztormy, moi ludzie opuszczają wybrzeże i idą w głąb lądu, gdzie jest bezpieczniej. - Matty spojrzała na pokryte kroplami deszczu okno i rozpościerającą się za nim charakterystyczną szarość. - Te znaki są niedobre. Może my też powinniśmy stąd iść. - Mieliśmy już podobne sztormy - powiedziała Glory. - Może ten będzie gorszy, ale nie sądzę, żebyśmy musieli z tego powodu opuszczać miasto. - Deacon mówi, że do tego dojdzie - stwierdziła Matty wychodząc. Nalewając kawę ze srebrnego dzbanka Glory zamyśliła się nad ostatnią uwagą Matty. Deacon nigdy nie ulegał fałszywym alarmom. Podała filiżankę Gabe'owi, a sama podeszła do okna. Wyglądając przez zalaną wodą szybę zorientowała się, że budynek aż trzęsie się pod naporem wiatru. Słyszała Alaska 571 również, jak spadały z hałasem szyldy, dachówki i wszystko, co zdołał zerwać wiatr. Gabe prychnął pogardliwie na słowa Matty. - Niedobre znaki. To jest wszystko głupi, tubylczy przesąd. Glory widziała wysokie fale uderzające bezpośrednio w fundamenty „Palące". Nie zdawała sobie dotąd sprawy, że morze podeszło tak blisko. - Fale są już przy tylnych drzwiach. - No i co z tego? - ofuknął ją. - Już przedtem sztormy docierały do krańców miasta. Nie zwracaj uwagi na to głupie gadanie. Żebyś tylko posłuchała mnie, na litość boską, i pozbyła się tej... kobiety... raz na zawsze. Tacy ludzie to nic dobrego. - Już kiedyś o tym rozmawialiśmy - odwróciła się od okna. - Rozumiem, że ona jest tanią siłą roboczą. Ale nie możesz jej ufać. Tacy jak ona kłamią i kradną. To leży w ich naturze. Nie powinnaś trzymać u siebie mieszańców. Wierz mi. Wiem, o czym mówię, bo mam doświadczenie w postępowaniu z Indianami. Trzeba ich trzymać krótko. Oni muszą znać swoje miejsce. Im dłużej słuchała tego wykładu, tym większy ogarniał ją gniew. Dobrze wiedziała, jak on trzymał krótko jej matkę. - Jakie jest ich miejsce? - spytała chłodno, ale on nie zauważył zmiany w jej głosie. - Na pewno nie pomiędzy przyzwoitymi ludźmi. Najlepiej, żebyś się jej pozbyła. - Wskazujący palec wyciągnięty w stronę Glory miał podkreślić wagę jego słów. - Cywilizowanie tych ludzi, jak ty się starasz to robić, jest stratą czasu. Oni są podobni do jaguara - można ich oswoić, ale nie pozbędą się przez to cętek. Zawsze pozostaną zdradliwi i oszukańczy. Niech ona wraca do igloo i obżera się tam tłuszczem. Zadawanie się z takimi jak ona jest dla ciebie niewłaściwe. - A jeślibym ci powiedziała, że ja jestem taka jak ona. - Robiło się jej niedobrze, kiedy go słuchała. Tym razem przebrał miarę. Wpatrywał się w nią przez chwilę, potem roześmiał się, żeby pokryć zmieszanie. - O czym ty mówisz? - A gdybym ci powiedziała, że ja należę do jej ludzi? A może powinnam to ująć inaczej. Ona należy do moich ludzi. Jesteśmy spokrewnione. Matty i ja jesteśmy kuzynkami. 572 Janet Dailey - Nie wierzę w to. - To prawda. 0 co chodzi, Gabe? Czy nie wyglądam na indiańską księżniczkę? -Nie. Kiedy posunęła się już tak daleko, kusiło ją, żeby pójść jeszcze dalej. - A może wyglądam na rosyjską księżniczkę? Zaskoczony tym pytaniem, nagle stał się czujny. - Rosyjską? Co ci przyszło do głowy? - Znana jestem pod nazwiskiem Glory St. Clair. Może chciałbyś wiedzieć, jakie jest moje prawdziwe nazwisko? - Jakie? - Marisza. Marisza Blackwood, córka Nadii Lwownej Blackwood - nazwisko panieńskie Tarakanowa. Gabe o mało nie spadł z krzesła. - To niemożliwe! - Nadia Lwowna Tarakanowa, pochodzenia aleuckiego, tlinkickiego i rosyjskiego, wyszła za mąż za amerykańskiego prawnika Gabe'a Blackwooda w Soborze Świętego Michaiła w Sitce na Alasce. Na pewno pamiętasz ten dzień. - Podeszła do niego bliżej, by nic nie stracić z wyrazu jego twarzy po doznanym szoku. - A może lepiej pamiętasz dzień, kiedy odjeżdżałeś - kiedy dziadek Nadii, Wilk Tarakanow, dostał ataku serca, próbując obronić ją przed twoim biciem i nie chcąc pozwolić, żebyś zabił dziecko w jej łonie, ten dzień, kiedy ukradłeś całe srebro z jego domu i uciekłeś statkiem pocztowym. - Skąd... skąd się tego dowiedziałaś? Kto ci o tym powiedział? - Odsunął się od niej, odruchowo potrząsając głową w geście niedowierzania. - Dużo powiedziała mi siostra mamy, moja ciotka Ewa. Mama też o tobie mówiła, o tym, jak chciałeś zostać gubernatorem. - Nie wiem, kto ci tyle naopowiadał, ale to wszystko kłamstwo - wybuchnął. - Nie ma w tym ani słowa prawdy. Nie myśl, że będziesz mnie tym mogła szantażować. Nie pozwolę na to. - Szantażować ciebie? Która córka chciałaby szantażować własnego ojca? Ty jesteś moim ojcem. - Nie. To nie może być. - Ale jest. Nie pamiętasz, jak mówiłeś, że kogoś ci przypominam. Może przypominam ci moją matkę? -Nie. Alaska 573 - Możesz zaprzeczać, ile chcesz, Gabe, ale to fakt. Jestem twoją córką i mogę to udowodnić. Moja matka nie żyje, ale żyje ciotka Ewa. Wielu ludzi w Sitce jeszcze mnie pamięta - biedną małą Mariszę Blackwood. Wyjechałam stamtąd dopiero trzy lata temu. - Patrzył na nią, jakby zobaczył ducha. Przesunęła palcem po klapie marynarki. - O co chodzi, papo? Nie wyglądasz na zadowolonego z naszego spotkania. Odepchnął jej rękę. - Nie dotykaj mnie! Odsuń się ode mnie, mówię ci! - Jak uważasz, co zrobi Mackenzie, kiedy powiem mu, że jesteś moim ojcem? Nie myślę, żeby mu przeszkadzała, tak jak tobie, moja domieszka indiańskiej krwi. Ale żeby córka gubernatora Alaski była jedną z najbardziej znanych kurtyzan na całym tym terytorium? Wydaje mi się, że dobrze się zastanowi nad twoją nominacją. - Przecież mu tego nie powiesz? - O, nie powiem? - Odsunęła się od niego. - Gazety uwielbiają skandale. Wyobrażasz sobie te nagłówki? Wszystkim dobrze znana, zbrukana gołębica - córką człowieka, który chce zostać gubernatorem Alaski. - Glory zaczęła się śmiać. - Nigdy nie zostaniesz gubernatorem, Gabe Blackwood. Chciałam, żebyś był o krok od tego stanowiska. Ale nigdy nie będziesz go miał. - Stanęła przed nim. - Przypilnuję tego. Nikt nie zrobi cię gubernatorem, sędzią ani nawet śmieciarzem. Niczym -jesteś niczym i pozostaniesz niczym. - Oszukiwałaś mnie. Cały ten czas oszukiwałaś mnie. - Trząsł się z wściekłości. - Tak samo robiła ona. Jesteś taka sama jak ona. Kłamliwe szumowiny! Ruszył do niej, ale Glory pozostała na miejscu. Nie zastraszy jej tak jak matki. - Pozwoliłem jej, żeby zniszczyła moją szansę, ale tobie się to nie uda. Zbyt wiele lat na to czekałem. Zbyt wiele lat. - I będziesz jeszcze czekał na łożu śmierci f- szydziła. Nie spostrzegła jego ręki, dopóki nie poczuła uderzenia w policzek. Zatoczyła się do tyłu, nie zdając sobie nawet sprawy, że krzyczy. Uderzał ją wielokrotnie, chociaż zasłaniała się rękami. Wycofywała się, czując teraz na własnej skórze, jak musiała być przerażona i bezbronna jej matka pod takim gradem uderzeń. Potknęła się o coś, a po otrzymaniu ponownego ciosu upadła na łóżko. Mając pod sobą miękki, puchowy materac starała się nim osłonić, ale złapał ją za suknię. Kiedy usiłowała się wyrwać, delikatny materiał pękł, a on już był na łóżku, z rękami na jej gardle. 574 Janet Dailey Glory wrzeszczała, jak tylko mogła najgłośniej, ale była mała nadzieja, że ją ktoś usłyszy w tumulcie wiatru. Ścisnął ją za gardło tak, że już nie mogła krzyczeć. Kopała, darła paznokciami jego twarz, starając się dosięgnąć oczu. Udało się jej o tyle, że trochę osłabł ucisk jego rąk na gardle, ale i tak czuła, że za chwilę pękną jej płuca. Wiedziała, że dłużej tego nie wytrzyma. Gdyby miała jakąś broń - cokolwiek - żeby go uderzyć, ale nie miała nic pod ręką. Czuła, że zapada się powoli w czarną otchłań. Postanowiła jednak walczyć dalej. Nagle jego palce zwolniły uścisk. Po pierwszym łyku powietrza zakrztusiła się. Dotykając szyi zwlokła się z łóżka, chcąc wyjąć pistolet z szufladki nocnego stolika. Rozejrzała się, ale zamiast Gabe'a zobaczyła przy łóżku Deacona. Gabe przemykał pod ścianą, trzymając się za policzek. - Nic ci się nie stało, Glory? -spytał Deacon. W tym momencie zauważyła, że Gabe wyciąga rewolwer z kieszeni. - Uważaj! On ma broń. Deacon obrócił się szybko. Prawie natychmiast znalazł się w jego dłoni mały pistolet, wyciągnięty jak z rękawa, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Ale zanim zdążył wycelować, Glory zobaczyła żółty płomień, wydobywający się z lufy rewolweru Gabe'a. Nastąpił ogłuszający huk. Deacon złapał się za prawą rękę. Kula z jego pistoletu trafiła w sufit. - Nie! - krzyknęła Glory. Wyciągnęła z szuflady swój wykładany perłową macicą pistolet i trzymając go dwiema rękami wymierzyła w Gabe'a. Nacisnęła cyngiel zamykając oczy przy odgłosie strzału. Kula uderzyła w ścianę. Kiedy usłyszał trzask iglicy, wypadł z pokoju. Deacon klęczał przy łóżku, trzymając się za łokieć prawej ręki. Twarz miał wykrzywioną bólem. Glory podbiegła do niego, zapominając o ucieczce Gabe'a i swoich własnych obrażeniach. Spojrzała na krew przeciekającą mu przez palce i pobiegła do drzwi. - Matty! - krzyknęła. - Chodź tutaj, szybko! - Wróciła do Deacona. Trzęsącymi się rękami oderwała kawałek materiału ze swojej sukni. - Trzeba zatamować krew. - Zawiązała materiał powyżej rany i za pomocą łyżeczki od kawy zaciągnęła mocny węzeł. - Twoja twarz - szepnął Deacon. Przypomniała sobie o spuchniętej i przeciętej wardze, z której ciekła krew. - Nic mi nie jest - zapewniła go. Jej obrażenia były niczym w porównaniu z jego raną. Alaska 575 - Szedłem na górę, żeby ci powiedzieć, że sztorm się wzmaga - głos miał ochrypły. - Czujesz, jak dom się chwieje? Fale w niego uderzają. Niektórzy usiłują zakotwiczyć swoje budynki. Powinniśmy też to zrobić. Trzeba ratować, co się da, potem wszyscy muszą opuścić dom. Glory... - słyszała jego ciężki oddech - ...co tu się działo? Blackwood wyglądał jak szaleniec. - Cicho, nie mów nic. - Była przerażona bladością jego twarzy. - Później ci powiem. - Usłyszała kroki Matty i za chwilę zobaczyła ją w drzwiach. - Deacon został postrzelony. Musimy zabrać go do lekarza. - To poważna rana, prawda? - powiedział Deacon. Nie mogła się zmusić do odpowiedzi. To nie był śmiertelny postrzał, po którym mógłby się wykrwawić na śmierć. Ale przy bandażowaniu zauważyła odłamki kości. Bała się, że kula roztrzaskała łokieć. Jeśli byłaby to prawda, to będzie miał niewładną prawą rękę. A był przecież zawodowym graczem. Włożyła na siebie długi płaszcz od deszczu i kalosze, a Matty zrobiła Deaconowi temblak i okryła go peleryną. Glory podniosła z podłogi pistolet i wsunęła go do kieszeni. Kiedy tylko znaleźli się za drzwiami, uderzył w nich huragan. Wszystko fruwało w powietrzu. Ulice pokryte były wodą. Wiatr zmiótł namioty z plaży. Przewracały się również co słabsze drewniane budowle, nie wytrzymując naporu fal. Większe, solidniejsze budynki przesuwały się na fundamentach. Kilku mężczyzn starało się je zakotwiczyć. Przechodząc przez zalaną ulicę Glory zdała sobie sprawę, że nie jest to zwykły sztorm. Siła wiatru była większa niż kiedykolwiek. Przed wyjściem poleciła 01iverowi, żeby ewakuował ludzi i zabrał, co się uda ocalić. Na zewnątrz wszystko, jeśli nie było wystarczająco przymocowane, latało teraz w powietrzu albo pływało w wodzie. Kiedy dotarli do drewnianego chodnika po dragiej stronie ulicy, o mało nie przewróciła ich ogromna beczka. Twarz Deacona zdradzała ból, którego nawet on nie potrafił ukryć. Glory wiedziała, że gabinet lekarza jest daleko. Droga ta będzie strasznym wysiłkiem dla rannego. - Szpital! - krzyknęła nagle. Był o wiele bliżej, tylko dwie przecznice stąd. Matty skinęła głową. Glory była już kompletnie przemoczona, ubranie przykleiło się do ciała, a woda spływała do butów. Wysilała całą swoją uwagę, żeby utrzymać się na nogach przy wichurze o prędkości siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę i uniknąć uderzenia kawałkiem spadającego dachu czy drewna. 576 Janet Dailey W niewielkiej odległości od szpitala Glory zobaczyła, jak jakiś mężczyzna wychodzi z małego biura i idzie w ich kierunku, trzymając się ścian budynków. Ściskał torbę przy piersi i zataczał się pod uderzeniami wiatru. Poznała Gabe'a, chociaż nie widziała jego twarzy. Poczuła znowu ucisk jego rąk na gardle, ten sam gniew i strach. Musi zapłacić za to, co zrobił. Odeszła od Deacona i dała Marty znak, żeby szli dalej. Deacon coś mówił, ale wiatr zagłuszył jego słowa. Glory i tak by go nie posłuchała. Rozpoznawszy ją, Gabe zatrzymał się i rozejrzał w panice dokoła. Przypomniała sobie o pistolecie w kieszeni i zaczęła macać ręką mokry materiał, nie spuszczając z oczu Gabe'a i nadal posuwając się do przodu. Wreszcie wyczuła chłodny, śliski metal i wyjęła pistolet. Nie miała zamiaru go zabić. Chciała tylko, żeby zapłacił za wszystko i sama nie wiedziała, co to miało oznaczać. Coś uderzyło w pobliskie okno. Glory zakryła twarz przed spadającym szkłem, odsłaniając jednocześnie trzymany w ręce pistolet. Zaczął się cofać, potem nagle rzucił się w kierunku zalanej wodą, błotnistej ulicy. Glory weszła za nim do wody, starając się przeciąć mu drogę. Mokra spódnica oblepiała jej nogi. Dla niego, starego i zszokowanego ostatnimi wypadkami, była to ciężka przeprawa. Zatrzymał się pośrodku ulicy i upuścił teczkę. Zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie płaszcza. Nagle kawałek spadającej blachy uderzył go w ramię, wytrącając broń z ręki. Zaczął jej szukać w błotnistej wodzie, ale szybko zrezygnował i puścił się pędem, potykając się i ślizgając w tym grzęzawisku. Glory uniosła spódnicę i pobiegła w jego ślady. Budynek po przeciwnej stronie ulicy mógł stanowić osłonę od wiatru. Glory wdrapała się na śliskie deski chodnika goniąc Gabe'a. Znikał jej z oczu pomiędzy dwoma budynkami. Przyspieszyła kroku. Kiedy dotarła do rogu ulicy, Gabe już się stamtąd wycofywał - morze zablokowało mu drogę ucieczki. Był w pułapce. Stał przed nią potrząsając głową z rezygnacją, jak gdyby czemuś nadal zaprzeczał. - Ja nie jestem moją matką. - Wiatr porwał jej słowa. Podniosła pistolet patrząc na przemoczonego, żałosnego starego mężczyznę. Odwrócił jej uwagę zwielokrotniony ryk morza. Patrzyła z przerażeniem na olbrzymią falę, która zawisła nad Gabe'em. Nie mogła się poruszyć ani krzyknąć. Fala uderzyła najpierw w budynek, potem runęła na Gabe'a, pochłaniając go całkowicie. Za chwilę fala dotarła do niej. Złapała się kurczowo narożnej ściany. To Alaska 577 była jej ostatnia szansa ratunku. Jednak siła wody podniosła budynek i popchnęła go do przodu. Glory zachwiała się. Kiedy odzyskała równowagę, zaczęła brnąć w stronę ulicy, aby uniknąć następnej fali. Morze nacierało, było coraz bliżej. Ktoś zobaczył ją i pomógł przejść w bezpieczne miejsce. Obejrzała się. Tam, gdzie po raz ostatni widziała Gabe'a, była tylko woda i pływające po niej kawałki drewna. bztorm szalał nadal aż do nocy. Tysiące porwanych namiotów zabrał wiatr. Cały ekwipunek górniczy z plaży zniszczyło i pochłonęło morze. Cztery statki, łącznie z kolosalną barką Skookum, rozleciały się na kawałki. Nie zostało nawet połowy z części handlowej Nome. Nie było już ani jednego budynku na Front Street od strony morza. Nie istniał „Double Eagle" Ryana Colby. Sam właściciel został uznany za zaginionego, prawdopodobnie utopił się. Wielu ludzi zginęło, ale wciąż nie można było ustalić dokładnej ich liczby. Po mieście kręcili się tylko żołnierze i rabusie. Z „Palące" pozostało jedynie drewno na rozpałkę. Naoczny świadek widział, jak fale poniosły ten piękny dom i rozbiły go uderzając w budynek po przeciwnej stronie ulicy. Dziewczyny przytomnie uratowały trochę swoich ubrań, a 01iver kilka wartościowych przedmiotów. Wszystko inne przepadło. Kula Gabe'a nie roztrzaskała łokcia Deacona, czego obawiała się Glory, ale uszkodziła kość i główny nerw. Powodowało to niesłychany ból, który tylko morfina mogła uśmierzyć. Lekarz nie potrafił powiedzieć, jak długo może to potrwać. Byli teraz bezdomni, podobnie jak tysiące innych mieszkańców Nome. Tej jesieni około piętnastu tysięcy ludzi odjechało z Alaski do Stanów, większość bez grosza przy duszy. Glory, Deacon i Matty pozostali. Glory rozpoczęła odbudowę „Palące", ale tym razem nie nad brzegiem morza. 15 października dwóch wysokich urzędników federalnych z Kalifornii aresztowało Alexandra Mackenzie pod zarzutem ciężkiego przestępstwa i zabrało go ostatnim statkiem do San Francisco, gdzie miał stanąć przed sądem. Glory żałowała, że Gabe nie żyje i nie może zobaczyć, jak rozpływa się jego ostatnie marzenie. ф I ej zimy okazało się, że Glory jest w ciąży. Kiedy lekarz potwierdził jej podejrzenia, od razu wiedziała, co ma robić. Urodzi dziecko i wychowa je sama, bez względu na komplikacje, jakie on albo ona może wprowadzić w jej życie. Wzrastała ze świadomością nie chcianego dziecka, wiedząc, że ojciec pozbyłby się jej, gdyby to od niego zależało. Matka kochała ją, ale to nie kompensowało poczucia odrzucenia. Teraz nowe życie było w niej i nie miała zamiaru go niszczyć. Kiedy Deacon dowiedział się o jej decyzji, nalegał, aby się pobrali. Rana jego już się zagoiła, chociaż nerw pozostał trwale uszkodzony. Miał pełną władzę w dłoni i ramieniu, ale nie miał jeszcze w nich czucia. Nie opuszczał go również ostry ból. Stawał się coraz bardziej uzależniony od morfiny. Glory nie miała wątpliwości, że Deaconowi zależy na niej. To był jakiś rodzaj miłości, może nawet silniejszy niż jej romantyczne marzenia. Deacon nie był już zdolny do zawodowej gry w karty. Z powodu wypadku, za który Glory czuła się odpowiedzialna, nie mógł wykonywać swoich karcianych sztuczek. Glory zawsze miała świadomość, że bardzo wiele mu zawdzięcza. II lutego 1901 roku, tego samego dnia, którego Alexander Mackenzie został skazany na rok więzienia, Glory poślubiła Roberta Deacona Соїе'а. Wiosną wybudowali mały dom niedaleko nowego „Palące". W związku ze swoim stanem ograniczyła się tylko do nadzorowania biznesu, pozostawiając resztę obowiązków Deaconowi i Matty. Na plaży w Nome nie zjawili się już tego lata poszukiwacze złota, ponieważ piaski były wyeksploatowane. Wyciągnięto już z nich przeszło dwa miliony dolarów w złocie. Teraz rozwój miasta opierał się na kopalniach Alaska 579 w środku lądu, bogatych i produktywnych. Pierwszy statek, który przybył do Nome w tym sezonie, przywiózł wiadomość, że prezydent McKinley darował Mackenziemu resztę kary z powodu jego „słabego zdrowia". Mówiono również, że widziano tego chorowitego finansistę, jak biegł do pociągu wyjeżdżającego z Oakland. Glory pomyślała, że jednak Gabe miał rację, mówiąc o wysokich koneksjach Mackenziego. W lipcu Glory urodziła ważącego siedem funtów syna. Deacon stał przy jej łóżku, trzymając noworodka swoją sprawną ręką, a oparta na poduszkach Glory patrzyła na nich z dumą. - Glory - szepnął Deacon. - Myślę, że wyciągnęliśmy asa. I tak go nazwali. Асе Matthew Cole, Matthew po Matty, drugiej najbliższej jej osobie. W trójkę rozpieszczali go okropnie. Асе był pogodnym dzieckiem, przymilnym i łatwym w kontakcie. Glory była tak szczęśliwa w swojej nowej rodzinie, że wiadomości o wdowie Sarze Porter, właścicielce popularnego pensjonatu w Nome, która poślubiła Justina Sinclaira, w ogóle jej nie obeszły. Tego lata zarząd miejski zdelegalizował hazard i prostytucję, co nie przeszkodziło im nadal otwarcie prosperować. Mieszkańcy Nome nie mieli zamiaru rozstawać się ze swoimi uciechami. Również tego lata wyłożono ulice miasta trzycalowymi, szerokimi na stopę, deskami. Glory i Deacon mogli zabierać Асе'а w wózku na spacery nie grzęznąc w błocie. Następnego roku Glory powróciła do pracy w „Palące", a Matty opiekowała się Асе'ет. Lokal bardzo dobrze teraz prosperował. Chociaż zyski nie były już takie, jak w czasach gorączki złota, żyli dostatnio. Glory wynajęła chińskiego kucharza, Chou Linga, żeby gotował posiłki dla rodziny. Postawiła pianino w saloniku oraz zamówiła kryształy i porcelanę do swojej zastawy stołowej. Starała się nie zauważać, że Deacon znika coraz częściej w biurze, gdzie przechowywał zapas morfiny. Nie mogła oczekiwać, że będzie znosił tak straszny ból bez szukania ulgi. 12 września 1905 roku, dokładnie w pięć lat po fatalnym sztormie, Deacon zorganizował zawody bokserskie w „Palące" - nielegalnie, ponieważ boks, podobnie jak hazard i prostytucja, był zabroniony. Przyszło wiele ludzi, żeby zobaczyć szesnastorundową walkę pomiędzy Waco Kidem i Bruiserem McGee. Każdy cal powierzchni w „Palące" był zajęty przez mężczyzn tłoczących się przy ustawionym pośrodku ringu. Wszyscy stawiali pieniądze na swoich faworytów. Rozległ się gong na pierwszą rundę. Widownia zaczęła krzyczeć i zapano- Alaska 581 którą zrobiła dla niej Marty. Narzuciła ją na siebie i przepchnęła się przez tłum stojący na chodniku, aby zobaczyć poświatę pożaru i czarny dym wydobywający się zza barów w dole ulicy. Glory wbiegła w wąską, przypominającą wąwóz uliczkę, ale nie miała stąd lepszego widoku. Po obu stronach stały piętrowe drewniane budynki. Mężczyźni ruszyli w kierunku pożaru. Niektórzy chcieli pomóc strażakom, inni tylko popatrzeć. - Czy to jest groźne? - Glory wiedziała, że ustawione blisko siebie chaty w Stockade będą płonąć jak hubka. - Tak, ten płomień nie wygląda dobrze. Stale się powiększa - potwierdził stojący obok mężczyzna. Za chwilę ktoś przebiegł ulicą z krzykiem: - Płonie „Alaska Saloon"! .Alaska Saloon" był w odległości jednej przecznicy od „Palące". Ogień przeskoczył ze Stockade do centrum Nome. Wybuch wstrząsnął powietrzem, płomienie objęły elektryczne kable przewieszone między ulicznymi słupami. - Święty Jezu, wybuchł zbiornik z paliwem - powiedział mężczyzna stojący obok Glory. Każdy budynek na tej ulicy miał taki zbiornik. Glory obawiała się, że kiedy zaczną wybuchać następne - cała ulica stanie w ogniu. Może nawet całe miasto. Pożaru nie sposób było już zlokalizować. W dole ulicy ludzie wynosili swój dobytek z budynków stojących bliżej źródła ognia, starając się uratować, co się da. Ponieważ wyglądało na to, że ogień szybko się rozprzestrzeni, Glory pobiegła do „Palące". 01iver, Paddy i jeden z krupierów zdejmowali już wartościowe obrazy ze ścian. Glory posłała dziewczyny na górę, żeby się spakowały. - Gdzie jest Deacon? - spytała. - Pan Cole jest w biurze - powiedział 01iver. - Niech się pani nie martwi. Tym razem uratujemy chyba wszystko. - Jestem tego pewna. - Uśmiechnęła się do 01ivera, który czuł się współodpowiedzialny za ogromne straty w czasie sztormu. Glory pobiegła do biura. Deacon zerknął na nią przez ramię, wyjmując pieniądze z sejfu i wkładając je do torby. Glory zauważyła, że na dnie torby znajduje się już jego zapas morfiny. - Zabierz tę torbę i idź do domu. - Ale... - Tyle było jeszcze tutaj do zrobienia, żeby nie musieli znowu wszystkiego stracić. 582 Janet Dailey - Wiem, że Matty zaopiekuje się Асе'ет, ale będę spokojny, kiedy wszyscy będziecie bezpieczni. Następna, tym razem bliższa eksplozja, wstrząsnęła budynkiem. Ogień rozprzestrzeniał się, a ich budynek był oddalony tylko o dwie przecznice. Zrozumiała, że Deacon obawiał się o ich dom, który był również w niebezpieczeństwie. - Pójdę. Z frontowego pokoju Glory obserwowała łunę pożaru na niebie. Widno było jak w dzień. Kiedy weszła do domu, wszyscy byli na nogach - Matty, Chou Ling, również Асе. Poleciła im, aby spakowali wartościowe przedmioty oraz konieczne ubrania i przybory toaletowe. Nie zapomniała również o kilku pamiątkach. Асе pakował swoje zabawki. Kiedy wszystko było zrobione, pozostawało tylko czekać i patrzeć na coraz jaskrawszą łunę pożaru. Асе był zafascynowany tym widokiem i krzyczał z uciechy za każdym razem, kiedy żółte płomienie strzelały w niebo. Chciał wyjść na dwór, żeby lepiej widzieć. Nie rozumiał niszczycielskiej siły opia, jak również łez w oczach matki, kiedy płomienie objęły „Palące". Kiedy wreszcie ugaszono ogień, centrum miasta było jednym wielkim pogorzeliskiem. Spaliło się prawie pięćdziesiąt lokali - bary, restauracje, hotele, sklepy, kręgielnie, w tym również dwadzieścia burdeli w Stockade. Glory stała obok Deacona, patrząc na wypaloną przestrzeń po obu stronach Front Street. Unosił się silny zapach dymu i popiołu. Nic nie zostało poza rumowiskiem, z którego wystawało trochę żelaza i nadpalone sejfy. Matty stała przy swoich, trzymając mocno Асе'а za rękę. - Będziemy musieli znowu to wszystko odbudowywać - szepnęła Glory, patrząc na ludzi uprzątających rumowiska, żeby jak najszybciej zacząć wszystko od nowa. - Nie - powiedział Deacon. - Co? - spytała zdziwiona. - Dlaczego? - Nadszedł czas, żeby się stąd ruszyć. Wydobywają jeszcze złoto z tych gór, ale boom już minął. - To był sposób myślenia hazardzisty - zgarnąć co najlepsze i wyjechać, nigdy długo nie pozostawać w jednym miejscu. - Słyszałem, że miasto Fairbanks szybko się rozwija. Glory wierzyła w trafność jego decyzji od czasu, kiedy postanowił wyjechać ze Skagway i osiąść w Nome. Teraz też mu ufała. I tak musieli zaczynać od początku, więc miejsce nie robiło różnicy. Alaska 583 - Prawie wszystko zostało spakowane dziś w nocy - powiedziała. - Wiem. bprzedali dom, działkę na Front Street oraz wszystkie rzeczy, których nie mieli zamiaru zabierać ze sobą i pożeglowali do St. Michael - cała piątka: Deacon, Glory, Асе, Matty i Chou Ling. Stamtąd odpłynęli ostatnim w tym sezonie statkiem idącym w górę Jukonu, w kierunku Fairbanks i dalszych miejscowości. Dla Glory była to pierwsza podróż w głąb Alaski. Zaskoczyło ją piękno krajobrazu - wspaniałe łańcuchy górskie, zbocza porośnięte brzozami, których liście złociły się w jesiennym słońcu. Patrząc na te drzewa, chociaż nie były to wyniosłe jodły i cedry Sitki, zdała sobie dopiero sprawę, jak tęskniła za takimi widokami. Okolica ta również obfitowała w zwierzęta - łosie, niedźwiedzie, renifery karibu, wilki. Dopiero z dala od wybrzeża morskiego mogła zobaczyć, jak czyste jest niebo pozbawione pokrywy chmur. W nocy usiane było gwiazdami i jakby w ciągłym ruchu dzięki migotliwej poświacie zorzy polarnej. Mimo chłodnych nocy powietrze było stosunkowo łagodne, bez wiatru, który przynosił wilgoć od morza. Fairbanks leżało na nizinie nad rzeką Tanana, dopływem Jukonu. Już pierwszego dnia Glory zorientowała się, że miasto jest pozbawione atmosfery typowej dla obozu poszukiwaczy złota. Prosperowały tam bary, szulernie i dzielnice pod czerwoną latarnią, ale nie było włóczących się gromad kanciarzy i złodziei. To nowe miasto założyli doświadczeni poszukiwacze, zbyt sprytni, aby podejrzane typy mogły na nich żerować. Wydobywanie kruszcu w tym rejonie to nie było „kopanie piasku przez każdego", jak w Nome, raczej „szukanie żyły złota przez bogatego", kosztowne poszukiwanie tego cennego metalu ukrytego sto stóp pod powierzchnią, blisko litej skały. Najpierw sondowano żwir, aby znaleźć złotodajne miejsce, potem kopano tunele. Wydobywanie złota mogło tam trwać latami i wymagać zatrudnienia wielu ludzi. Sędzia James Wickerham wybrał Fairbanks na siedzibę sądu. Zbudowano tu również piętrowy budynek szkolny. Górnicy i kupcy chętnie sprowadzali do miasta swoje żony i rodziny. Kiedy Glory razem z Deaconem i Асе'ет odbywała pierwsze spacery, kobiety wszczynały z nią rozmowy, uśmiechały się do chłopca, którego trzymała za rękę, a mężczyźni uchylali kapeluszy. Od 584 Janet Dailey momentu, kiedy opuściła Nome i wsiadła na statek, Glory stała się kobietą godną szacunku. Nikt już nie obejmował jej ani nie robił żadnych aluzji, nawet ci, którzy ją rozpoznawali. Przedtem nie miała nic przeciwko takim gestom. Były naturalne przy jej zawodzie. Teraz podobał się jej okazywany szacunek. Wiedziała, że na Alasce ludzie są bardzo tolerancyjni. Jeśli prostytutka wyszła za mąż i porzuciła swój fach - to był koniec sprawy. Przeszłość nie mogła już jej zaszkodzić. Jeśli zachowywała się jak szacowna żona i matka - to tak właśnie ją traktowano. Było tak niewiele kobiet na Alasce, że nie mogły tu zapanować inne zwyczaje. Przy końcu pierwszego tygodnia pobytu w Fairbanks Deacon postanowił pokazać Glory bar wystawiony na sprzedaż. - Nie jest tak duży, jak chciałbym, ale może będziemy go mogli powiększyć na wiosnę. W tym roku nie zdążymy tego zrobić przed pierwszym śniegiem. Na górze również nie będzie ci się podobało. Ale nic innego w tej chwili nie dostaniemy. Co o tym myślisz? - Jeśli to ci odpowiada, Deacon, to kupuj, nie zastanawiaj się. Ale chciałabym coś ci powiedzieć. -Co? - Zdecydowałam się nie wracać do pracy. To jest nowe miasto, gdzie można zaczynać od początku. Już od dawna o tym myślałam - przyznała. - Асе ma cztery lata. Niedługo pójdzie do szkoły. Deacon, nie chcę, żeby on się mnie wstydził. - Jeśli tak chcesz, to nie mam nic przeciwko temu. Ale Glory, co ty będziesz robić? - potrząsnął głową. - Nie wyobrażam sobie ciebie w domu, przy kuchni i sprzątaniu. Czym by się wtedy zajmowali Chou Ling i Marty? Glory zaczerpnęła powietrza i szybko powiedziała: - Już to sobie obmyśliłam. - O? - Podniósł brwi do góry. - Chcę zbudować pensjonat. Chou Ling zająłby się gotowaniem, a Marty sprzątaniem. Mam duże doświadczenie w prowadzeniu lokalu i robieniu rachunków. Znalazłam już doskonałą lokalizację. - Gdzie to jest? - uśmiechnął się Deacon. - Jest stara chałupa na skraju miasta, tuż przy szlaku na Valdez. Kiedy Fairbanks się rozrośnie, będzie to bardzo uczęszczana droga. - Ile to kosztuje? Alaska 585 Ш - Tego jeszcze nie wiem. - To mnie dziwi - powiedział Deacon. - Przez chwilę myślałem, że już to kupiłaś. Oprócz baru kupili również działkę na pensjonat Glory. Przez całą zimę pracowała nad planami, obmyślając liczbę pokoi, rozmiary kuchni, jadalni, salonu, części mieszkalnej z tyłu budynku, zastanawiała się nad bielizną pościelową, zastawą stołową, urządzeniem kuchni. Planowała również dania, wybierała tapety i materiał na firanki. Budowę pensjonatu rozpoczęto na wiosnę. Wprowadzili się tam w dniu piątych urodzin Асе'а, a w dwa dni później miała już pierwszego gościa. Асе jesienią poszedł do szkoły i Glory postanowiła, że wszyscy powinni zacząć chodzić do kościoła w niedzielę. W następnym roku przystąpiono do zakładania linii telegraficznej oraz budowy drogi z Fairbanks do Valdez, portu nad zatoką Prince William, leżącego na południe od miasta, a czynnego przez cały rok. Najbardziej skorzystał na tym Alaska Syndicate, założony przez J. P. Morgana, rodzinę Guggenheimów i innych wspólników. Występując pod nazwą Kennecott Copper Company kupili oni działkę długości mili w dolinie rzeki Chitina - tamtejsze klify zawierały od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu procent miedzi. Rozpoczęto także budowę linii kolejowej, aby móc przetransportować miedź do oddalonego o dwieście mil portu. Syndykat, mając już bogatą kopalnię miedzi i linię kolejową, zdominował również Northwestern Steamship Company oraz Alaska Steamship Company, co dawało monopol na przewozy statkami. Byli również właścicielami wielu przetwórni łososia na wybrzeżu. Krążyły plotki, że interesowali się bogatymi złożami węgla Alaski, chociaż prezydent Teodor Roosevelt nie zgadzał się na eksploatację złóż przez prywatne firmy. Droga z Fairbanks do Valdez, nazwana Szlakiem Richardsona na cześć prezesa rządowej Komisji ds. Dróg na Alasce, została ukończona w 1910 roku. Istniała więc teraz regularna komunikacja między tymi dwoma miastami: saniami w zimie, a dyliżansem w lecie. Podróż ta trwała tydzień w jedną stronę. Pensjonat pani Cole, oddalony o przecznicę od stacji dyliżansów, szybko rozkwitał. Stał się miejscem, gdzie wypadało zatrzymać się w Fairbanks. Bar Deacona też dobrze prosperował. Państwo Cole byli teraz szanowanymi 586 Janet Dailey obywatelami miasta, uczęszczającymi regularnie do kościoła, ofiarowującymi pieniądze na zbożne cele. Glory śpiewała w chórze kościelnym, a Deacon wstąpił do loży masońskiej. Nauczycielka Асе'а chwaliła inteligencję chłopca. Marty poślubiła półkrwi Eskimosa, pracującego w pensjonacie Glory i w barze Deacona. Marty i Billy Ray Townsend zbudowali sobie małą chatę na tyłach pensjonatu. Wszystko układało się dobrze i wyglądało na to, że tak już pozostanie. W 1912 roku został przyjęty projekt ustawy wniesiony do Kongresu Stanów Zjednoczonych przez delegata Jamesa Wickershama, uprzednio sędziego w Fairbanks, i Alaska stała się jednym z terytoriów Stanów Zjednoczonych. Jedynie terytorialne prawodawstwo miało jeszcze ograniczony zasięg. Wreszcie, po upływie czterdziestu pięciu lat od zakupu Alaski od Rosjan, uzyskała ona prawo posiadania własnego rządu i reprezentacji w Kongresie. Następnego roku Glory zobaczyła pierwszy samochód na Richardson Trail, który przejechał całą drogę z Valdez - trzysta sześćdziesiąt mil. W 1914 roku gazeta w Fairbanks doniosła, że rozpoczęto prace nad wyborem trasy dla nowej linii kolejowej. г airbanks otuliła mgła, redukując widoczność prawie do zera - zdarzało się to często w zimie przy niskiej temperaturze i bezwietrznej pogodzie. Glory przekonała się, że Fairbanks było miejscem ekstremalnych temperatur; w lecie do plus 32° C, a w zimie do minus 50° С Dawno już doszła do wniosku, że nie ma takiego skrawka ziemi, gdzie zawsze byłaby idealna pogoda, a gdyby nawet istniał, to szybko mógłby się znudzić. Nie przeszkadzało jej zimno ani mgły. Wolała to od przygnębiających deszczy i stałych wiatrów na wybrzeżu. Tego ciemnego zimowego poranka podano już śniadanie gościom w pensjonacie, posłano łóżka i posprzątano, a Chou Ling zabierał się do gotowania obiadu. W tym czasie zawsze pozwalała sobie na krótki odpoczynek. Usiadła przy orzechowym stole w swoim pokoju, mając przed sobą wczorajszą gazetę i filiżankę kawy. Papieros tlił się w cygarniczce. Glory paliła tylko w prywatnym mieszkaniu, tam też czasami wypijała kieliszek alkoholu. Nigdy nie pozwalała sobie na to poza najbliższym, domowym kręgiem. Poprawiając duży grzebień z bursztynu, podtrzymujący jej fryzurę w stylu pompadour, zauważyła, że Deacon już po raz czwarty podchodzi do okna. Chciała mu zaproponować, żeby napił się z nią kawy, ale nie odezwała się. Alaska 587 Patrzyła jak wyciąga chusteczkę i wyciera nos. Ubranie leżało na nim dobrze, ale Glory wiedziała, jak bardzo był wychudzony. Prawie siwy, jak na swój wiek wyglądał staro. Zobaczyła pot na jego twarzy i zastanawiała się, czy nie jest zaziębiony. Ale ponieważ każde pytanie o zdrowie prowokowało ostrą odpowiedź, więc nie pytała. Unikając jego wzroku, szybko zaczęła przeglądać artykuł dotyczący wojny w Europie. - Piszą w gazecie, że Stany Zjednoczone będą musiały włączyć się do wojny z Niemcami - powiedziała, chociaż tak odległe sprawy w ogóle jej nie obchodziły. Deacon nie odezwał się. Znowu stał przy oknie. Otworzyły się drzwi i wszedł Асе, wysoki czternastolatek o jasnobrązowych włosach i miłym uśmiechu. - Udało mi się uruchomić tę starą Victrolę pana Hammermilla - oświadczył z dumą. - Nie rozumiem, skąd ty to umiesz? - Glory zachwycała się jego umiejętnościami i łatwością rozeznawania się w pracy różnych mechanizmów, począwszy od kuchennych gadżetów Chou Linga, a skończywszy na kontaktach elektrycznych. Ile razy zobaczył coś nowego, zaraz chciał to rozebrać i sprawdzić, jak działa. Zwykle udawało mu się złożyć takie urządzenie z powrotem. - To nie było trudne. - Wzruszył ramionami. - Rączka była złamana i musiałem ją czymś zastąpić. Jeśli nie masz dla mnie nic do roboty, to pójdę zagrać w szachy z panem Cheeversem. - Idź. Ale pamiętaj, że on jest tu gościem i nie ograj go doszczętnie, jak wczoraj wieczór. - Postaram się - uśmiechnął się Асе. Kiedy chłopiec wyszedł z pokoju, Glory spojrzała na Deacona. Nadal stał przy oknie, przygarbiony, trzymając chorą rękę blisko ciała. Powróciła do gazety. - Nie rozumiem. - Powtórnie przeczytała artykuł w gazecie. - Według tego, co podają, miasto Seward na półwyspie Kenai ma być morską stacją nowej linii kolejowej, która na północ ma dotrzeć tylko do miejscowości Nenana. Mają więc zamiar zakończyć budowę w odległości zaledwie pięćdziesięciu mil od Fairbanks. Jak mogą coś takiego zrobić? - protestowała. - Słyszałeś o tym, Deacon? - Tak - odpowiedział odchodząc od okna. 588 Janet Dailey - Przecież to nie ma sensu, żeby nie dociągnąć linii do... - zorientowała się, że nie słucha, ale idzie do drzwi, zrywając po drodze swój kapelusz i płaszcz z nowego, drewnianego wieszaka. Przestraszona, wstała z krzesła. - Deacon, dokąd idziesz? - Muszę iść do baru. - Teraz? - Zobaczyła, że się skurczył, jakby pod wpływem krótkotrwałego a gwałtownego bólu. - Jest wcześnie. Nie ma potrzeby, żebyś tam teraz szedł. Zaczekaj przynajmniej, aż będzie słońce. To nierozsądne wychodzić na takie zimno i mgłę. Nic nie widać. Potem na pewno pogoda się poprawi i... - Glory, gdyby to nie było ważne, tobym nie szedł - rzucił z niecierpliwością - czekałem tak długo, jak mogłem. - Deacon, proszę cię... - Żadne argumenty nie docierały do niego, już zapinał płaszcz. - Jeśli musisz iść, to przynajmniej ubierz się ciepło. - Zdjęła wełniany szalik z wieszaka, mając zamiar okryć go nim, ale Deacon sam owinął szal dokoła szyi i zasłonił nim usta. - Czy masz rękawiczki? Skinął głową i schylił się, żeby wciągnąć na nogi buty mukluk, potem wyjął z kieszeni płaszcza futrzane rękawiczki z jednym palcem. - Do zobaczenia. Glory wzdrygnęła się pod wpływem chłodu, gdy Deacon otworzył drzwi przedsionka. Słysząc trzask zamykanych drzwi, wolno wróciła do stołu. Coś tu nie było w porządku. Nie mogła zrozumieć, jaka to pilna sprawa zmusiła Deacona do opuszczenia domu przy tej pogodzie, kiedy widać było, jak źle się czuje. Pot okrywał mu twarz, na której malowało się cierpienie. Zastanawiała się, czy spowodował to ból ręki. Dlaczego tak się męcząc nie wziął morfiny przed wyjściem? Chyba że... zorientowała się nagle... nie było już morfiny w domu. Ostatnio musiał przyjmować większe dawki i to w mniejszych odstępach czasu. Wiedziała, że jest już uzależniony. Pamiętała, jak pianista w Nome chorował i cierpiał, kiedy skończył mu się zapas morfiny. Pobiegła do sypialni, żeby przejrzeć szufladę, gdzie Deacon zawsze trzymał morfinę. Nic nie znalazła. W pozostałych szufladach i w innych miejscach też nic nie było. Zmartwiła się i przestraszyła. W tej sytuacji Deacon może w każdej chwili dostać ataku - tak jak ten pianista. W dodatku na mrozie i we mgle. Pospieszyła do telefonu wiszącego na ścianie w salonie. Podniosła słuchawkę, sprawdziła, czy linia jest wolna, i zakręciła korbką. Alaska 589 - Halo, Millie - powiedziała do telefonistki - mówi Glory Cole. Połącz mnie, proszę, z barem. - Już łączę. A propos, Helen Chalmers urodziła wczoraj dziecko. Następny chłopak. A tak bardzo chcieli mieć dziewczynkę po swoich czterech synach. Wcale się im nie dziwię. A... starszy pan Devereaux upadł i złamał nogę w biodrze. - To okropne - mruknęła Glory, czekając, aż tamta wreszcie przestanie mówić. - Telefon dzwoni, pani Cole, ale nikt nie odbiera. - Niech dzwoni, papa Tom może być na zapleczu. - Papa Tom sprzątał bar po zamknięciu. Mieszkał w pokoju na zapleczu. - Halo? - Papa Tom? - Glory nachyliła się nad słuchawką. - Tu mówi Glory Cole. Deacon wyszedł z domu parę minut temu. Jest w drodze do baru. Niech do mnie zaraz zadzwoni, jak tam dotrze. - Pani chce, żeby zatelefonował? - Tak. Natychmiast po przyjściu. To ważne, papa Tom. Powiesz mu? - Tak. To wszystko? - Tak. Dziękuję. - Odwiesiła słuchawkę i oddzwoniła. Minęło pół godziny, a Deacon się nie odezwał. Zatelefonowała do baru, ale papa Tom powiedział, że Deacona nie ma, przecież od razu przekazałby mu wiadomość. Bała się czekać dłużej i po naradzie z Matty postanowiły, że mąż Matty, Billy Ray, pójdzie szukać Deacona. Tymczasem Glory telefonowała wszędzie tam, gdzie Deacon mógłby wstąpić po drodze. Ale nikt go nie widział. Tego wieczoru grupa sąsiadów, która udała się na poszukiwanie, znalazła ciało Deacona. Powiedzieli, że zamarzł na śmierć, ale Glory wiedziała, że zabiła go morfina, zanim zimno dokończyło dzieła. Miesiące po śmierci Deacona były dla Glory najcięższym okresem jej życia, chociaż Matty і Асе stale usiłowali ją pocieszać. Nie zdawała sobie przedtem sprawy, że można tak bardzo za kimś tęsknić. Deacon zawsze był przy niej. Nigdy o nic nie pytał, z wyjątkiem tego dnia, kiedy złożył jej propozycję małżeństwa. Zawsze mogła robić, co chciała, i nie musiała się zastanawiać, czy on to aprobuje. 590 Janet Dailey W gorącą lipcową niedzielę Glory położyła bukiet niezapominajek przy kamieniu nagrobnym Deacona. Poprzez czarny welon, zasłaniający jej twarz, patrzyła na napis na kamieniu: UKOCHANY MĄŻ - ROBERT DEACON COLE. Prawda tych słów przyćmiła jej oczy łzami. Odpędzając natrętną muchę, która krążyła wokół jej woalki, Glory miała przed oczami swoją rękę w czarnej rękawiczce i rękaw sukni w tym samym kolorze. Kiedyś przysięgła sobie, że nigdy już nie założy tych paskudnych ciemnych kolorów. To dla Deacona nosiła żałobę. - Nie podobałabym mu się w tym kolorze - powiedziała do Matty. - Na pewno nie. Lubił, kiedy nosiłaś jasne, ładne ubrania. - Tak. - Czerń sukni pochłaniała promienie słoneczne i Glory prawie dusiła się w tym upale. - Myślę, że nadszedł czas, żeby zacząć wszystko od początku. -Tak. Westchnęła głęboko. - Postanowiłam sprzedać pensjonat. - Co będziemy robić? - spytała zdziwiona Matty. - Zaczniemy od nowa. Czas się stąd ruszyć. Gdyby Deacon tu był, tak by właśnie powiedział. - Dokąd pojedziesz? - Budują nowe miasto nad Zatoką Cooka, tam gdzie jest obóz budowniczych kolei. Nazwali je Anchorage. Jeśli Асе і ja mamy rozpocząć nowe życie, to równie dobrze możemy to zrobić w nowym mieście. - Wzięła Matty za rękę. - Czy ty i Billy Ray pojedziecie z nami? - Jesteśmy rodziną. Rodzina powinna być razem. Anchorage, Alaska 25 maja, 1923 roku Olory zaniosła pęk gałęzi na stos i zatrzymała się dla złapania oddechu. Nie była przyzwyczajona do pracy fizycznej, poza tym kończyła już czterdzieści pięć lat. Na długim pasie pola wszyscy pracowali z takim samym zapałem jak ona. Prawdę powiedziawszy była to bardziej zabawa niż praca. Niedaleko mężczyźni wykopywali pień drzewa. Następni ochotnicy owiązywali go łańcuchem, żeby konie mogły go odciągnąć na bok. Inne pnie ciągnął za sobą traktor. W machającym do niej ręką kierowcy traktora Glory rozpoznała swojego syna, Асе'а. Jeśli musiał wybierać pomiędzy końmi a siłą mechaniczną, zawsze wybierał to drugie. Nie była więc zdziwiona, widząc go na traktorze. Na szesnastu akrach ziemi wrzała praca. Mężczyźni wykopywali korzenie i wycinali pnie drzew, usuwali masę splątanych krzewów, które z kolei kobiety i dzieci układały w stosy. Pracowały silniki traktorów, rżały konie, uderzały siekiery, mężczyźni wykrzykiwali polecenia, dzieci głośno się śmiały. To ogólne podniecenie przypominało Glory dawne czasy i inne miejsca. - Czy wiesz, co mi to przypomina, Trudy? - spytała swojej synowej. - Co, matko Cole? Glory nie bardzo lubiła takie określenie, ponieważ czuła się wtedy staro. Ale wiedziała, że Trudy nazywając ją tak, okazuje sympatię i szacunek. Uśmiechnęła się do dziewczyny, którą Асе poślubił trzy lata temu. Córka robotnika kolejowego, Gertrudę Hannighan, przyjechała tu wraz z rodziną cztery lata temu. Tego sama dnia, kiedy Асе ją poznał, powiedział Glory, że znalazł dziewczynę, z którą chce się ożenić. Glory była zadowolona z jego wyboru. Trudy była inteligentną, zgodną 592 Janet Dailey w pożyciu kobietą, przekonaną, że nie ma takiej rzeczy, której Асе nie potrafiłby dokonać. Czasem Glory myślała, że gdyby Асе powiedział, że wybiera się z nią na księżyc, to Trudy natychmiast zaczęłaby się pakować. Wysoka i pewna siebie, ładna dziewczyna miała regularne rysy i chętnie się uśmiechała. Jej ciemne włosy były bardzo krótko obcięte, według najnowszej mody „stamtąd". Dwuletni chłopczyk z ciemnymi oczami i ciemnymi włosami podszedł do Trudy i złapał ją za nogi. Był to jej syn, a wnuczek Glory, Wylie Deacon Cole. Jak na babkę, Glory nie czuła się staro. - Co ci to przypomina, matko Cole? - spytała Trudy, biorąc syna na ręce. Glory spojrzała jeszcze raz na pole. - Nome. To lato, kiedy odkryto złoto na plaży i wszędzie było pełno ludzi. Taki sam hałas i zamieszanie. - Kiedy Glory chciała przełożyć motyczkę do drugiej ręki, poczuła ból. Miała pęcherz na dłoni. Zostawiła motyczkę, zdjęł roboczą rękawicę i zaśmiała się cicho. - Przypomina mi to również pęcherz na rękach z tamtych czasów. - Ty też szukałaś złota? - Tak. Opanowała mnie gorączka złota, jak wszystkich. - To musiało być wspaniałe, kiedy tyle rzeczy się wydarzało. - Tak. Lato 1900 roku było szalone. Tak jak to. Popatrz, jak my wszyscy przygotowujemy pas startowy lotniska. Nie rozumiem dlaczego, przecież w Anchorage nie ma samolotów. - I nigdy ich nie będzie, jeśli nie zrobimy im miejsca do lądowania. Асе mówi, że dzięki samolotom Alaska stanie się otwarta na świat. Kolej by do tego nie wystarczyła. To jest przyszłość. - Słyszałam, jak to mówił. - Tysiąc razy, pomyślała. Podczas wojny jej syna zafascynowały latające maszyny. Pożerał wszelkie wiadomości prasowe o lotach nad Europą i o pilotach biorących udział w pierwszej wojnie światowej. W zeszłym roku przeszło to w obsesję, kiedy zobaczył pierwszy samolot - jakąś starą jednostkę, która wylądowała na wodzie. Асе mówił, że był to Boeing amfibia. Od tamtego czasu marzył tylko, żeby nauczyć się pilotażu. Nie przeszkadzało mu, że ten Boeing znalazł się na dnie Zatoki Cooka po nieudanej próbie startu. Glory martwiła się trochę, bo wiedziała, że Асе nie spocznie, dopóki nie dopnie swego. Martwiło ją, że opuści Alaskę i pojedzie do Stanów, żeby tam uczyć się pilotażu. Biznes w Stanach rozkwitał, podczas gdy sytuacja ekonomiczna Alaski nie Alaska 593 była dobra. Od końca wojny spadło zapotrzebowanie na główne towary eksportowe Alaski - łososia i miedź. Pensjonat, który Glory zbudowała w Anchorage, rzadko bywał zapełniony więcej niż w połowie, więc dochody z niego pozwalały tylko na pokrycie wydatków. Nie miałaby nawet tego, gdyby w Anchorage nie znajdowało się główne biuro Alaska Railroad i jej warsztaty naprawcze, gdzie pracował Асе. Z sześciu domów, które posiadała, dwa stały puste i nie było nadziei na znalezienie lokatorów. W jednym z nich mieszkali Асе і Trudy, w innym Matty i Billy Ray. Glory miała jeszcze oszczędności, które wystarczały na utrzymanie, ale jej styl życia różnił się teraz drastycznie od prowadzonego dawniej. To były inne czasy, inne dni, inne życie. Nie żałowała przeszłości. Gdyby miała przejść przez to wszystko jeszcze raz, niczego by nie zmieniła. Асе pokazał się znowu na swoim traktorze i wołał do niej przekrzykując warkot silnika: - Nic nie nobisz opierając się na tej motyce. Wracaj do pracy! - Uśmiechnął się i odjechał. Do wieczora oczyszczono pasy lotniska. Rozpalono ognisko i ucztowano, jedząc kiełbaski, pijąc kawę i lemoniadę. W rok później, na tylnym siedzeniu trzyletniego Forda Model T, Glory wraz z wnuczkiem Wyliem jechali wyboistą drogą w kierunku lotniska w Anchorage. Samochód prowadził Асе rozmawiając z Trudy o lataniu samolotem. Samoloty stały się wyłączną pasją Асе'а, jego ulubionym tematem. Potrafił mówić godzinami o technicznych aspektach awiacji, używając przy tym profesjonalnego żargonu. Jego podniecenie sięgało szczytu, kiedy zaczynał się rozwodzić, jakie to dobrodziejstwa dla Alaski może przynieść komunikacja lotnicza. Na tym ogromnym terytorium niewiele miast było połączonych drogami. Żeby z Anchorage dostać się do Nome, trzeba było płynąć statkiem, albo jechać pociągiem do Fairbanks, wsiąść potem na statek płynący po Jukonie, co wcale nie doprowadzało jeszcze do celu podróży. Zresztą takie skomplikowane podróże możliwe były tylko w lecie. W zimie korzystano z sań. Przez osiem miesięcy w roku poczta docierała do Nome psimi zaprzęgami. Samoloty nie wymagały dróg, które trzeba było przebijać w trudnym terenie, budować mosty, układać nawierzchnie. Mogły latać nad wezbranymi rzekami i zawalonymi śniegiem przełęczami. Pokonywały w ciągu jednego 594 Janet Dailey dnia przestrzeń, na któą zaprzęg psi czy konny potrzebowałby przeszło tygodnia. Асе natychmiast zauważył, że Alaska położona jest na szlaku komunikacyjnym łączącym Stany Zjednoczone z Dalekim Wschodem. Wkrótce przesyłki pocztowe i towarowe zaczną pokonywać ogromne dystanse samolotem, co zajmie ułamek czasu, jaki potrzebny jest statkowi na przepłynięcie Pacyfiku. Według niego Alaska miała stać się niebawem skrzyżowaniem dróg świata. Kiedy dotarli do lotniska, Асе zaparkował samochód na poboczu czarnej drogi. Nie czekał, aż silnik przestanie pracować. Wyskoczył z samochodu, wyjął Wyliego z tylnego siedzenia, nie odrywając jednocześnie w#oku od samolotu, który szykował się do startu na końcu lotniska. Kiedy pomagał wysiadać Glory, myślami był daleko. - Popatrzcie - powiedział z podnieceniem dziecka oglądającego prezenty pod choinką. - To jest Hisso-Standard. Samolot ten przypłynął statkiem parowym ze Stanów do miasta Seward, a następnie został przetransportowany koleją do Anchorage. Асе spędzał każdą wolną chwilę obserwując pilota, Noela Wiena, i mechanika, Williama Yunkera, montujących samolot. Nie mógł sobie darować, że nie był obecny przy próbnym locie. Glory patrzyła na pół sceptycznie, a na pół z podziwem, jak maszyna rozpędza się po pasie startowym. Chociaż Асе tłumaczył jej to setki razy, nie rozumiała, jak ona może oderwać się od ziemi. Ale właśnie w momencie, kiedy maszyna znalazła się na wprost niej, koła oderwały się, i samolot zaczął unosić się w powietrze. - Patrz, Wylie - powiedział Асе do swojego trzyletniego syna. - Któregoś dnia twój tatuś będzie pilotem takiego samolotu. Upłynęło jednak pięć lat, zanim znalazł pilota, który zgodził się go uczyć, spełniając jego marzenia. Potem już nic nie mogło go powstrzymać. Wziął wszystkie pieniądze, które odłożyli z Trudy na budowę własnego domu, dopożyczyi brakującą sumę od Glory i kupił wrak dwupłatowca Wright-Stinson wraz z zapasowymi częściami. Z pomocą Billy'ego Raya pracował nocami, żeby go złożyć. Czasem spał tylko dwie, trzy godziny przed pójściem do pracy, by następnej nocy znów trudzić się nad samolotem. Żona i mały Wylie przynosili mu jedzenie do szopy spełniającej rolę hangaru. Trudy mówiła czasem do Glory, że Асе bardziej kocha swój samolot niż ją i Wyliego, ale że Alaska 595 rozumie go i nie sprzeciwia się spędzaniu przez niego wielu godzin z dala od rodziny, gdyż w ten sposób realizuje swą największą pasję. Pogodnego jesiennego dnia, w październiku 1929 roku, czerwony Stinson był gotowy do próbnego lotu. Cała rodzina brała udział w tym wydarzeniu, łącznie z Chou Lingiem. Na odległym krańcu lotniska Billy Ray pomógł Ace'owi ustawić samolot pod wiatr. Glory miała serce w gardle, kiedy maszyna kołowała po pasie startowym. Widząc odrywający się od ziemi dwupłatowiec wszyscy wydawali radosne okrzyki, a Glory - westchnienia ulgi. Асе okrążył lotnisko dwukrotnie, po czym samolot zanurkował. - Wolałabym, żeby się tak nie popisywał - szepnęła Glory do Marty, ale łzy dumy błyszczały w jej oczach. - Nigdy przedtem nie był taki szczęśliwy. - Wiem. i Po godzinie wrócił, lądując bez wysiłku, jak ptak. Kołował w ich kierunku i zgasił silnik. Biła od niego radość i duma, kiedy wychodził z kokpitu. - Jest lepszy niż te, którymi przedtem latałem - stwierdził. V су skupili się wokół niego z gratulacjami. Nie miał dużego doświadczenia, więc te pochwały były nieco na wyrost, ale ponieważ samodzielnie odbudował cały samolot począwszy od kół, niewątpliwie udowodnił swoje nieprzeciętne zdolności. Zwrócił się do Glory: - Chodź, mamo, wezmę cię na przejażdżkę. - Mnie? - Zaczęła się opierać, kiedy ciągnął ją do samolotu. - Nie, Асе. Najpierw powinieneś wziąć Trudy. - Część tego samolotu należy do ciebie, mamo. Uważam, że to ty masz prawo pierwszeństwa. - Leć z nim - namawiała ją Matty. - To prawdopodobnie nie będzie najcięższe doświadczenie twego życia. Glory dała się namówić na wejście do samolotu, co wcale nie było łatwe z powodu jej obszernego i ciężkiego ubrania. Асе sprawdził, czy ma prawidłowo zapięte pasy i powiedział: - Zapnij płaszcz. Na górze jest chłodno. Kiedy samolot kołował, Glory była równie podniecona, jak zdenerwowana. Podskakiwali na nierównościach terenu. Wydawało się jej, że teraz Stinson porusza się wolniej niż przy locie próbnym. Za chwilę wstrząsy ustały i łagodnie wznieśli się w powietrze. Leciała. Naprawdę leciała, chociaż nie czuła szybkości. Było to dziwne uczucie - wznosić się, patrzeć, jak wszystko 596 Janet Dailey na dole maleje i jednocześnie nie dostrzegać żadnego ruchu, na który wskazywała jedynie praca silnika. Kiedy Асе silniej poderwał samolot, Glory poczuła, że wywraca się jej żołądek. Przytrzymała się siedzenia będąc pewna, że zaraz albo ona wypadnie z samolotu, albo samolot spadnie. Ale Асе wyrównał i znowu lot był łagodny. - McKinley! - krzyknął, wskazując szczyt na północy. Daleko przed nimi góra, którą Indianie nazywali Denali, dominowała na horyzoncie. Wyjątkowo nie zakrywały jej chmury. Glory była porażona tym widokiem; nie wyobrażała sobie, że będzie kiedykolwiek oglądać tę majestatyczną górę z powietrza. Pod nimi leżała północna linia kolejowa - tego roku dochodziła już do Fairbanks. Potem Асе zmienił kierunek i leciał nad miastem Anchorage. Glory nie mogła się nadziwić, jak inaczej wygląda ono z powietrza. Nie poznałaby nawet swojego pensjonatu, gdyby Асе go jej nie wskazał. To był całkowicie nowy, szalenie ciekawy świat. Wreszcie zrozumiała pasję swojego syna. Dawała ona więcej satysfakcji niż nowe miasto i nowy biznes. Wskazywała mu stale oddalający się horyzont, do którego krańca nigdy nie będzie mógł dotrzeć. Żałowała, że już zniżali się do lądowania, że koła uderzyły o pas lotniska. Następnymi pasażerami byli Trudy i Wylie. Przed końcem dnia wszyscy członkowie rodziny mieli za sobą lot samolotem Асе'а. W tydzień później Асе zrezygnował z pracy w Alaska Railroad i założył własną firmę, Асе Flying Service z Glory jako wspólniczką. Trudy zajmowała się rachunkami, a Billy Ray był mechanikiem obsługi naziemnej. W tym samym miesiącu nastąpił krach na giełdzie i panika na Wall Street. Ponieważ „na zewnątrz", w metropolii, zaczął się okres wielkiego kryzysu gospodarczego, zapanowało bezrobocie. Na Alaskę zaczęli wracać ludzie, którzy kiedyś opuścili ją dla większych zarobków w Stanach. Ceny złota wzrosły i opłacało się wydobywanie go na małą skalę. Poprawiła się również sytuacja w przetwórstwie łososia. Od samego początku Асе miał dużo pracy. Zawsze ktoś musiał gdzieś jechać - górnicy, traperzy, rybacy, inżynierowie, nawet prostytutki - i przeważnie wszyscy się spieszyli. A jeśli nie jechali sami, to mieli coś do przesłania albo do odebrania. Czasem trzeba było gdzieś zrzucić prowiant, przewieźć lekarza do pacjenta czy też odwrotnie. Alaska 597 W ciągu pierwszych lat Асе przewoził wszystko, począwszy od małego traktorka, pieluszek, mrożonego mięsa, materacy, a skończywszy na Victrolach i płytach do fonografu. Jego pasażerami byli biali, Eskimosi, Indianie, eskimoskie psy malamuty, a nawet ciała zmarłych. Pijanych czy trzeźwych, chorych czy zdrowych, wariatów czy zdrowych na umyśle - woził ich tam, gdzie chcieli się dostać, a przynajmniej tam, gdzie mógł wylądować. Rzadko lot odbywał się bez jakiegoś incydentu. Jego lotniska to były przeważnie małe łachy piasku na rzekach, zamarznięte jeziora, szczyty pagórków. Często samolot zostawał tam z połamanym śmigłem i uszkodzonymi skrzydłami, Асе musiał go reperować tym, co miał pod ręką, albo iść piętnaście czy pięćdziesiąt mil przez dziki teren, który wiosną zamieniał się w trzęsawisko, aby dotrzeć do jakiegoś cywilizowanego miejsca i załatwić przesłanie innym samolotem potrzebnych mu części. Tak przystosował swój samolot oraz swój sposób latania, że dawał sobie radę w każdych warunkach. W temperaturach poniżej zera, kiedy silnik samolotu nie pracował, trzeba było spuszczać olej, żeby nie zamarzł. Nauczył się również lądować na pokrytych śniegiem płaszczyznach. Przetrwać, znaczyło umieć bezpiecznie wyjść z wypadku. Jak inni bush pilots, jak ich nazywano, Асе często mówił, że jego czerwony Stinson to po prostu części zamienne latające razem. Nawigacja na Alasce nie była prosta. Wprawdzie samolot Асе'а wyposażony był w kompas i wysokościomierz, ale nigdy nie mógł w pełni na nich polegać. Alaska, z całym pięknem swoich łańcuchów górskich, lodowców, jezior, efektami świetlnymi na śniegu, zorzą polarną, bywała również okrutna ze swoimi wiatrami i mgłami, zamieciami śnieżnymi i burzami. Często ziemię i niebo spowijała nieprzenikniona biała zasłona, otulająca również samolot, którego pilot nie był w stanie rozpoznać, gdzie góra, a gdzie dół. Na tej dziewiczej ziemi kierunku nie wyznaczały ani drogi, ani linie kolejowe czy słupy telefoniczne. Асе nauczył się rozpoznawać i odróżniać od siebie rzeki - co nie było łatwe, ponieważ było ich tysiące, tak jak i strumieni, które przy wiosennej odwilży również przypominały rzeki. Każdy zakręt, zwalone drzewo czy inny drobny szczegół były dla niego znakami drogowymi. Dziwaczne szczyty, jeziora o szczególnym kształcie - znał je wszystkie, również te, których nie było na mapie. Czasami tracił orientację, ale zdarzało się to rzadko. Nigdy nie czuł się naprawdę zagubiony - zawsze wiedział, że jest na Alasce. Cześć czwarta Koło się zamyka Anchorage 10 maja 1935 roku Dwunastoletnia Lisa Blomąuist rozglądała się po zatłoczonym holu, starając się dojrzeć coś ponad głowami ludzi siedzących przy długich stołach. Nie mogła zrozumieć, gdzie zniknęli jej młodsi bracia. Przed chwilą jeszcze bawili się przy swoich krzesłach i nagle gdzieś się zapodziali. Obiecała mamie, że będzie ich pilnować. I to tak zachowywali się jej bracia na uroczystym obiedzie wydanym na ich cześć. Może nie całkiem na ich cześć, byli jeszcze dziećmi. Zorganizowano go, aby powitać przybyłe na Alaskę rodziny, które miały założyć farmy w Dolinie Matanuska. Ale ponieważ ona, Erik i Rudi należeli do rodziny, więc ten obiad był również dla nich. Gdy nowi osadnicy przybyli do Anchorage, całe miasto powitało ich na stacji. Dzień ten został uznany za świąteczny. Grała orkiestra i powiewały flagi. Bracia na pewno znudzili się nie kończącymi się przemówieniami. Od momentu kiedy rodziny z Minnesoty opuściły St. Paul, aby wsiąść do pociągu do Seattle, potem na statek do Seward na Alasce - wszędzie czekały na nich tłumy ludzi i ciekawych,dziennikarzy. Gazety nazywały ich kolonistami i pionierami, udającymi się na niezmierzone, odległe tereny Alaski. Była to część planu New Deal prezydenta Franklina D. Roosevelta, wielkiego programu odnowy społeczno-gospodarczej, zakładającego między innymi przesiedlanie farmerów z ziem, na których nie mogli się utrzymać. Lisa nie wszystko z tego rozumiała, chociaż słyszała rozmowę rodziców z pracownikiem opieki socjalnej. Wiedziała tylko, że rząd zapłacił za podróż, zaopatrzył całą rodzinę w odpowiednie ubranie - pierwsze w jej życiu, które nie pochodziło z drugiej ręki, z przeróbek. Nie będzie już musiała nosić 602 Janet Dailey sukienek zszywanych z worków po mące. Rząd również zaopatrzył rodziny w potrzebne meble. Na początku była trochę przestraszona. Zawsze czuła się zażenowana wśród obcych, ale w trakcie tej długiej podróży poczuła się ważną i dzielną osobą. Wszyscy byli traktowani w szczególny sposób. Przed wypłynięciem z Seattle Lisa, jej bracia i wszystkie inne dzieci z ich grupy dostały zabawki - prawdziwe zabawki. Lisa była zadowolona, że matka namówiła ojca do tego wyjazdu. Kiedy już straciła nadzieję znalezienia braci, nagle pojawił się dziewięcioletni Erik, złapał ją za rękę i gdzieś pociągnął. - Chodź, Lisa. Muszę ci coś pokazać. - Co to jest? Gdzie jest twój brat? - Niechętnie poszła za nim, rozglądając się jednocześnie za Rudim. - Mieliście nie oddalać się od stołu. Mama będzie wściekła i zaraz wam się dostanie. - Ale my znaleźliśmy Indianina - szepnął Erik. Jego niebieskie oczy pełne były podniecenia. - Mówiłaś, że tu nie będzie Indian, a my właśnie znaleźliśmy jednego. - Nonsens. Mówiłam wam, że na Alasce nie ma Indian tylko Eskimosi, którzy mieszkają daleko na północy w swoich igloo... Tam jest zawsze śnieg i lód - nie tak jak tutaj, gdzie są drzewa i wszystko jest zielone. - Zobaczyła nagle jasne, kręcone włosy drugiego brata, który stał oparty o ścianę, wykręcając głowę, żeby dojrzeć coś z daleka. Erik ciągnął ją coraz szybciej. Sama też przyspieszyła kroku. - Czy wiesz, że wszędzie was szukałam, Rudi? - Cicho. - Chociaż młodszy od niej o rok, zawsze starał się przewodzić. - Lisa, on jest tutaj. - Erik przysunął się do brata. - Szsz - uciszał go Rudi - on cię usłyszy. - Uspokój się, Rudi - powiedziała z niecierpliwością Lisa i rozejrzała się, żeby zobaczyć obiekt ich zainteresowania. Chłopak, na którego patrzyli, był szczupły, wysoki, miał szerokie ramiona, był może dwa lub trzy lata starszy od niej. Zwracały uwagę trochę nieporządne, czarne włosy. Miał koszulę zapiętą pod szyję i właśnie starał się rozluźnić kołnierzyk. - On nie jest Indianinem, Erik. Patrz, on nosi długie spodnie i marynarkę. - Tak. Ale zobacz, jakie ma czarne oczy i włosy - upierał się Rudi. -1 skórę ma brązową. Ty wszystkiego nie wiesz, Lisa. Alaska jest terenem przygranicznym, a tam mieszkają Indianie, którzy atakują osadników takich jak my. Alaska 603 - Tak robią - potwierdził Erik. - Prawdopodobnie szpieguje nas, żeby po powrocie do swojego szczepu móc powiedzieć wodzowi, ilu nas jest, i wysłać wojowników, którzy nas pozabijają. - Rudi uśmiechnął się na widok przerażonej twarzy brata. - Nie słuchaj go. On się tylko popisuje. - Zobaczyła, że obcy chłopak zerka w ich kierunku, i postanowiła skończyć z taktyką zastraszania stosowaną przez Rudiego, zanim Erik nabawi się koszmarów nocnych. Wzięła go za rękę. - Chodź. Zobaczysz sam. - Kiedy Erik zorientował się, że Lisa prowadzi go do „Indianina", zaczął się wyrywać, ale po chwili dał spokój, nie chcąc stać się obiektem powszechnego zainteresowania. - Przepraszam - odezwała się do chłopaka, który nie zwracał uwagi na wyczyny jej brata - ale moi bracia myślą, że jesteś Indianinem. Przez chwilę twarz miał nieruchomą, potem uśmiechnął się. - Pradziadek mojej babki miał w żyłach pięć ósmych krwi indiańskiej, ale nie wiem, czy to się liczy. Babka mówi jednak, że jestem do niego podobny. - A nie mówiłem - stwierdził triumfalnie Rudi. Lisa nie była pewna, czy z jego odpowiedzi wynikało, że jest po części Indianinem. Ale tak jej się wydawało. - Czy mieszkasz tutaj? - Tak. Mój ojciec jest bush pilot. - Co to znaczy? Pilotuje samoloty, wożąc ludzi i towary do odległych miejsc, tam gdzie oni chcą dotrzeć. - Aha, taki pilot. - W północnej Minnesocie nie było wiele samolotów, ale Lisa widziała je na fotografiach. - Czy umiesz pilotować samolot? - spytał Rudi. - Tak. Tata mnie nauczył. - To super! - zrobiło to wielkie wrażenie na Rudim. - Ile masz lat? - Czternaście. - To przebojowo! Ja też nauczę się latać, kiedy będę w twoim wieku. Może nawet wcześniej. A skąd weźmie samolot? - pomyślała Lisa, ale nie chciała wdawać się w sprzeczkę z bratem i szybko zmieniła temat. - Nazywam się Lisa Blomąuist, а to są moi bracia, Rudi i Erik. Dopiero przyjechaliśmy z Minnesoty. - Domyśliłem się tego. Nazywam się Wylie Cole. - Nie tylko dobre 604 Janet Dailey wychowanie skłoniło Wyliego, żeby podał jej swoje nazwisko. Na ogół nie lubił dziewczynek, które przeważnie chichotały i wygłupiały się. Ale ta była inna. Musiał przyznać, że była ładna ze swoimi dużymi, niebieskimi oczami i włosami koloru miodu, zaplecionymi w dwa długie warkocze. - Tak, jesteśmy z Minnesoty, ziemi dziesięciu tysięcy jezior - wtrącił poważnie Erik. - Na Alasce nie mamy dziesięciu tysięcy jezior - odpowiedział Wylie - są ich miliony, a także najlepsze tereny do rybołówstwa i polowania. Jest łoś i łosoś - a w górach barany z dużymi rogami. - Czy są tu niedźwiedzie? - Erik przypomniał sobie opowiadania Rudiego. - Czy zobaczymy jakieś wielkie niedźwiedzie polarne? - Nie. One nie zapuszczają się tak daleko na południe. Tutaj są głównie grizzly. Zastrzeliłem swojego pierwszego niedźwiedzia w zeszłym roku na wiosnę. - Wylie zauważył, że oczy Lisy rozszerzyły się ze zdumienia. Zrobiło to na niej wrażenie. - Dużo poluję i łowię ryby. Tata powiedział, że następnej zimy będę mógł sam zastawiać pułapki. Powinienem zarobić na futrach dość pieniędzy, żeby kupić nową strzelbę. - Ja mam strzelbę - powiedział Rudi. Lisa zauważyła, że nie pochwalił się ilością zabitych wiewiórek i królików. Nie można ich było przecież porównać do niedźwiedzia. - Lisa, Rudi! Chodźcie tu zaraz. - Lisa odwróciła się, słysząc ten niecierpliwy głos. Wylie spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył kobietę, która zbliżała się do nich. Spod kapelusza wystawały tylko końce jej kręconych blond włosów, ale nie zakrywał surowej twarzy. - To moja matka. - Lisa zwróciła się do Wyliego. - Musimy już iść. Do widzenia. - Ale jeszcze odwróciła się spoglądając na niego przez ramię. - Miło mi było ciebie poznać. - Mnie też. Może się jeszcze spotkamy - powiedział z nadzieją w głosie i otrzymał od niej jeszcze jeden uśmiech. Wylie usłyszał, jak ta kobieta krzyczy na Lisę i jej braci. - Jak możecie się tak zachowywać? Wracajcie i nie ruszajcie się z krzeseł, dopóki wam nie pozwolę. - Mamo - protestował Rudi. - Zrobisz, jak ci każę, albo powiem ojcu, żeby cię wyprowadził i dał lanie. - Ta groźba zakończyła dyskusję. Wylie westchnął. Nie miał w ogóle ochoty brać udziału w tym obiedzie dla Alaska 605 kolonistów. Nigdy nie czuł się dobrze, gdy było dużo ludzi, nie wiedział, o czym z nimi mówić. Ale z Lisa Blomąuist było inaczej. Żałował, że matka zabrała ją do stołu. Chętnie porozmawiałby z nią trochę dłużej. Alaska musiała wydawać się jej dziwna. Miał nadzieję, że nie przestraszył jej mówiąc o niedźwiedziach grizzly. Nie wyglądała na bojaźliwą. W jakiś sposób przypominała mu matkę i babkę Glory, mimo że była jeszcze dziewczynką. Zastanawiał się, czy będzie jej się tu podobało. Wielu przybyszy zniechęcało się szybko. Czuli się wyizolowani, stale narzekali albo na zimno, albo na komary. Żałował, że nie zdążył powiedzieć jej, jak wspaniała jest Alaska i jak dobrze tu mieszkać. Mając nadzieję, że jeszcze będzie mógł z nią porozmawiać, Wylie przeszedł na drugą stronę holu, skąd miał widok na stół, przy którym siedziała. Wielokrotnie w ciągu wieczoru, kiedy tłum na moment rozstępował się, Lisa widziała go stojącego przy ścianie. Za każdym razem uśmiechała się do niego nieśmiało, a Wylie odwzajemniał uśmiech. Nie chciał, żeby czuła się samotnie nie mając żadnego przyjaciela na Alasce. Ale Lisa nie oddalała się od matki i Wylie nie miał okazji, żeby z nią porozmawiać. Kiedy wychodził ze swoją rodziną z holu, Wylie wreszcie rozpiął kołnierzyk. Matka popatrzyła na to z uśmiechem. - Zastanawiałam się, kiedy to zrobisz. Dziwię się, że nie urwałeś guzika. - Zrobiłbym to, ale bałem się, że mi go każesz przyszyć. Wtedy musiałbym też uprać zakrwawioną koszulę, bo na pewno pokaleczyłbym się igłą. Nie mam zacięcia do tych kobiecych prac. - Wzruszył ramionami. - Już od dawna wiem, że nie będziesz mi pomagał w domu, Wylie. Myślę, że gdybyś tylko mógł, tobyś mieszkał na dworze. Większość kobiet wychodzi za maż po to, żeby nie mieszkać samotnie. A ja... Twój ojciec znika na długo, latając do nieznanych miejsc, a ty stale polujesz w jakichś odległych lasach albo łowisz ryby. Асе objął ją ramieniem. - Pomyśl, jak byś była nami znudzona, gdybyśmy stale byli w domu. - To był wspaniały obiad. - Glory zatrzymała się przy tylnych drzwiczkach samochodu, czekając na nich. - Co myślisz o tych cheechakos, Trudy? - Wydaje mi się, że bez względu na to, co im przedtem mówiono, spodziewali się tu ziemi skutej lodem i zasypanej śniegiem. Ja też tek myślałam, kiedy byłam tu nowa, taka cheechako. Jestem pewna, że nie oczekiwali tutaj zieleni ani ciepłej pogody. 606 Janet Dailey - Chyba nie. - Glory wsiadła do samochodu. Trudy zajęła miejsce z tyłu, aby Асе і Wylie mogli siedzieć razem z przodu. - Muszę powiedzieć, że inaczej wyobrażałam sobie farmerów. Niektórzy rzeczywiście wyglądali na tyle biednie, że mogli kwalifikować się do tego prezydenckiego programu, ale jeden z mężczyzn powiedział mi, że zawsze pracował w tartaku, a uprawiał tylko parę akrów ziemi. Wystarczało mu to na utrzymanie rodziny, krowy i kilku świń. Nie myślę, że to zrobiło z niego farmera, tak jak gra w pokera nie robi z nikogo hazardzisty. Dla niego problemem był pień drzewa na farmie. Niech zobaczy zwały drzew w Dolinie Matanuska. Założenie tam farmy będzie trudniejsze, niż mu się to wydaje. - Innym się udało - powiedział Асе zapalając silnik. - Już niektóre rodziny mieszkają w dolinie. Dziś na obiedzie jedliśmy to, co oni sami wyprodukowali. - Ale pomyśl o ludziach, którzy zrezygnowali już po dwóch latach, - powiedziała Glory. - Latałeś wielokrotnie nad tą doliną, Асе. Dobrze wiesz, ile farm zostało opuszczonych. Wylie też je widział, ale miał nadzieję, że rodzice Lisy tak szybko się nie zniechęcą. Bardzo chciał ją jeszcze zobaczyć. Odpowiedź ojca dodała mu pewności. - Za tą akcją stoi rząd. Na jego koszt zakłada się obozy namiotowe dla kolonistów, żeby mieli gdzie mieszkać, zanim zbudują domy. Będą mieli pomoc przy oczyszczaniu gruntu, budowie domów i stodół, dróg i mostów. Ci koloniści nie napotkają trudności, jakie mieli pierwsi osadnicy. - Асе zamknął okno samochodu, żeby pył nie dostawał się do środka, kiedy przyspieszył. - Tutejsi mieszkańcy nie są zadowoleni, że przywozi się robotników sezonowych do pomocy kolonistom - powiedziała Trudy. - Wielu z nich liczy tylko na dodatkowe prace w lecie, przy kolei czy budowie dróg. Boją się, że napływowa tania siła robocza zabierze im pracę. - A mnie się wydaje, że jeśli ludzie na Alasce chcą się czymś martwić, to powinni martwić się Japonią - stwierdził ponuro Асе. - Przewoziłem w zeszłym tygodniu kilku chłopaków z fabryki konserw do Nushgak nad Zatoką Bristolską. Rozmawiałem tam z jednym z rybaków. Powiedział mi, że widzieli japoński statek koło Aleutów i że nie był to pierwszy japoński statek spotkany przez rybaków na tych wodach. - Myślę, że od czasu, gdy Japonia wtargnęła zbrojnie do Mandżurii cztery Alaska 607 lata temu, my wszyscy na Alasce powinniśmy być zaniepokojeni - powiedziała Glory. - To jest oczywiste. Zachodnie Aleuty są oddalone tylko o sześćset pięćdziesiąt mil od japońskich baz militarnych na wyspie Paramuszir. Kiedy w przyszłym roku wygaśnie traktat o wzajemnym ograniczeniu zbrojeń, Stany Zjednoczone powinny zbudować swoje bazy na tych wyspach. Zapamiętajcie moje słowa, będziemy mieli wojnę z Japonią. Mam nadzieję, że zanim do tego dojdzie, Kongres posłucha rad generała Mitchella. Inaczej zostaniemy zupełnie bezbronni w razie ataku. Teraz mamy tylko czterystu żołnierzy w garnizonie Chilkoot. Nie mają pasa startowego ani żadnej drogi dojazdowej. Można się tam dostać tylko holownikiem. Glory pamiętała ostrzeżenie generała Mitchella wygłoszone zeszłego roku w lutym, kiedy przemawiał w Komisji Kongresu do spraw Wojskowych. Mówił wtedy o Alasce jako o kluczowym punkcie całego Pacyfiku. „Kto ma Alaskę, ma cały świat - powiedział im. - Alaska jest najważniejszym ze strategicznego punktu widzenia miejscem na świecie. Jest to trampolina, z której można skoczyć na Japonię". - Nie martw się, mamo - powiedział Wylie. - Jeśli Japończycy zaatakują Alaskę, to zabiorę ciebie i babcię Cole do bezpiecznego schronienia w górach i nauczę was gotować na ognisku. Powiedział to żartobliwie, ale Glory domyślała się, że taka sytuacja nie byłaby dla niego przykra. Wylie mógłby żyć w głuszy. Асе często mówił, że jego syn czuje się bardziej zadomowiony w lasach i górach niż we własnym domu. Jak na swój wiek Wylie miał wiele umiejętności, a umysł jego chłonął jak gąbka wszelkie sposoby stosowane przez krajowców, żeby przeżyć na bezludnych terenach. Umiał robić rakiety śnieżne, zastawiać pułapki, budować igloo i tropić zwierzynę. Prosił Marty, żeby go nauczyła robić buty mukluk i parki, a Billy Ray uczył go wykorzystywania kości zwierząt do produkcji broni. Ostatniej zimy, kiedy Wylie poleciał w trasę z ojcem, zadymka zmusiła ich do wylądowania na zamarzniętym jeziorze. Silny wiatr omal nie wywrócił samolotu, а Асе nie potrafił znaleźć sposobu, żeby go jakoś umocować. Wtedy Wylie wyrąbał dziurę w lodzie, włożył tam linę, oddał mocz, który zamarzł po kilku minutach, i w ten sposób samolot stał się stabilny i bezpieczny. 608 Janet Dailey Асе ukrywał swoje rozczarowanie brakiem zapału syna do pilotażu. Dla Wyliego samolot był tylko środkiem transportu, który mógł zabrać go w odlegle miejsca. Wylie wykazywał wszystkie cechy samotnika. Pod tym względem przypominał Deacona. Wylie nie lubił też rozmawiać o niczym. Trudy mówiła, że czasem nie odzywa się całymi godzinami. Miał również „pokerową" twarz Deacona, która nie zdradzała uczuć. Chociaż nie można go było nazwać nieposłusznym, miał problemy w szkole. Jeśli nauczyciel kazał mu zrobić coś, co on uważał za bezsensowne, uchylał się od tego. Im silniejszy wywierano na niego nacisk, tym większy stawiał opór. Glory zastanawiała się, czy nie odziedziczył tej cechy po niej, a swojego zamiłowania do polowania po przodkach indiańskich i rosyjskich -promysz-lennikach. Może Wylie był „sumą" wszystkich swoich antenatów? - Kim jest ta ładna dziewczyna, z którą rozmawiałeś dziś wieczór? - zażartował Асе. - Nie powiesz chyba, że zafundowałeś sobie dziewczynę? - Tato. - Wylie zaczerwienił się z lekka. - Patrz, Trudy. Twój syn się rumieni. - Wcale nie. - Ale Wylie czuł, jak gorąco napływa mu do twarzy. Opuścił się niżej na siedzeniu, żeby matka i babka nie zauważyły jego zażenowania. - To była dziewczynka z rodziny kolonistów. Zadała mi tylko kilka pytań o Indian i niedźwiedzie polarne. - Czy ma jakieś imię? - Pewnie tak. - Wylie udawał, że nie zna jej imienia. Nie potrafił mówić o Lisie Blomąuist. W drugiej połowie maja do Doliny Matanuska dotarli koloniści z Michigan i Wisconsin. W ten sposób znalazło się tam dwieście rodzin, tak jak było zaplanowane. Wszyscy oni w swoich macierzystych stanach żyli z zasiłku, ale mieli pewne doświadczenia w uprawie ziemi. Rząd wybrał tych, którzy zgłosili się ochotniczo tylko z północnych stanów, szczególnie z tak zwanych „wyciętych" regionów, gdzie lasy zostały wytrzebione, a gleba była uboga i nie nadawała się do uprawy. Wyznaczono tylko trzy stany, których klimat najbardziej przypominał klimat Alaski, a ludzie, głównie pochodzenia skandynawskiego, mogli łatwiej zaadaptować się na dalekiej północy. Losowano czterdziestoakrowe farmy, a los wyciągała głowa rodziny. Alaska 609 Pierwszego lata oczyszczono tylko niewielką powierzchnię gruntu. Koloniści i ich pomocnicy spędzali większą część czasu budując w osadzie Palmer dom społeczny - miejsce zebrań i nabożeństw - oraz domy i stodoły dla poszczególnych farmerów. Praca posuwała się wolno. Ulewne deszcze, typowe dla tej okolicy u schyłku lata, jeszcze bardziej ją opóźniały. Przez pierwszy rok Wylie często myślał o Lisie Blomąuist. Ciekaw był, jak jej się wiedzie i jak jej się podoba Alaska. Gdy tego lata pomagał matce w usuwaniu chwastów w ogrodzie, żałował, że nie może pokazać Lisie rzepy ważącej sześć funtów, kapusty siedemdziesięciofuntowęj i ogromnych ziemniaków, które wyhodowali. Zobaczyłaby, jak rosną warzywa podczas długich dni na północy. Jesienią, kiedy zabił swojego pierwszego łosia, zastanawiał się, czy ona już jadła takie mięso i czyby jej smakowało. Wielokrotnie, kiedy w zimie obchodził swoje pułapki w cichym, śnieżnym krajobrazie, spoglądał na północny wschód, gdzie w odległości pięćdziesięciu mil, przy bocznej linii kolejowej do kopalń węgla, leżała Dolina Matanuska, zamknięta z trzech stron przez łańcuchy górskie. Wylie miał nadzieję, że Lisa nie czuje się samotna. Następnego roku przyszły doniesienia o niezadowoleniu wśród kolonistów. Przed końcem lata kilka rodzin wróciło do Stanów. Za nimi wkrótce podążyły następne. Wylie nie wiedział, czy rodzina Lisy Blomąuist również wyjechała. Po pewnym czasie przestał myśleć o tej dwunastoletniej dziewczynce z niebieskimi oczami i włosami koloru miodu. Anchorage, Alaska Czerwiec 1940 roku Wyl ie szedł za kosiarką, przyciskając lekko jej uchwyt, aby ostrza dobrze cięły długą trawę podwórza. Kiedy skosił trawnik przed pensjonatem swojej babki Glory, zdjął niebieską koszulę i powiesił na płocie. Tego popołudnia było ciepło, więc dobrze się spocił przy pracy. Zajęcie to było miłe przez swoją monotonię - posuwanie się do przodu, potem do tyłu i z powrotem - a powietrze było przesiąknięte zapachem świeżo ściętej trawy i wypełnione szumem ostrzy maszyny. Skończył jedną część podwórza, a teraz przesuwał kosiarkę, żeby rozpocząć z innej strony. W Europie była wojna i uważano, że Stany Zjednoczone niedługo do niej przystąpią. Z tego względu podjęto również pewne kroki w zaniedbanej pod względem obronnym Alasce. Przyznano cztery miliony dolarów na zbudowanie w Fairbanks laboratorium lotniczego, które miało pracować nad warunkami lotów w niskich temperaturach oraz nad nową placówkę wojskową w Anchorage, która miała się nazywać Fort Richardson. Ośmiuset żołnierzy z czwartego regimentu piechoty już dotarło do Anchorage, biwakując na obrzeżach miasta i czekając na ukończenie nowego fortu. Budowy wojskowe ściągnęły tu wielu robotników, którzy szukali mieszkań. Wylie odwrócił się i zobaczył dwie osoby wchodzące do pensjonatu. Normalnie nie zwróciłby na to uwagi. Zwykle widywało się tu mężczyzn, a nie kobiety, do tego - jak jedna z nich - młode i ładne. Wylie patrzył na ostrzyżoną na pazia dziewczynę, dopóki nie zniknęła za budynkiem. Zaczął kosić znowu, żałując, że nie ma wolnych pokoi w pensjonacie. Alaska 611 Lisa Blomąuist zatrzymała się przy frontowych schodach, patrząc na duży, dwupiętrowy budynek, przed którym rosły kwiaty. Po pięciu latach niepowodzeń na farmie w Dolinie Matanuska ojciec znalazł pracę w grupie budowlanej w Anchorage. Teraz Lisa i jej matka szukały domu, w którym mogłaby zamieszkać ich rodzina. Chodziły już cały dzień, ale żaden im nie odpowiadał. Albo czynsz był zbyt wysoki, albo dom za mały czy też za stary, albo stał w złej dzielnicy. Wreszcie ktoś im poradził, żeby się skontaktowały z panią Cole, która oprócz pensjonatu była właścicielką kilku domów do wynajęcia w mieście. Lisa podeszła z matką do drzwi frontowych. Siwowłosa Eskimoska przywitała je w progu. Lisa zauważyła grymas niesmaku na twarzy matki. - Pani Cole? - spytała z wahaniem. - Nie. - Gruba kobieta uśmiechnęła się. - Ja jestem Marty Townsend. Jeśli pani przyszła w sprawie pokoju, to przykro mi, ale pensjonat jest zapełniony. - Nie. Chciałam zobaczyć się z panią Cole w sprawie wynajęcia jednego z jej domów. - Zaraz ją poproszę. Może panie zechcą usiąść. - Wskazała ręką krzesła i sofy w saloniku. Kiedy Eskimoska odeszła, Lisa zaczęła przeglądać pismo leżące na stoliku, a matka chodziła po pokoju, oglądając meble, dotykając z zazdrością porcelanowego wazonu, patrząc z zawiścią na kryształową lampę. Na odgłos kroków Lisa odłożyła pismo i spojrzała na drzwi. Wysoka, szczupła kobieta ukazała się w progu. Jej siwe włosy były gładko zaczesane i związane na karku. Lisę uderzył kontrast między kolorem włosów a głęboką czernią jej oczu. Trudno było określić wiek tej kobiety. Było w niej coś niesłychanie młodzieńczego, kiedy z uśmiechem wchodziła do pokoju. - Przepraszam, że musiała pani na mnie czekać - powiedziała do matki Lisy. - Jestem Glory Cole. - Nazywam się Blomąuist, а to jest moja córka Lisa. - Witam cię, Liso. Pomimo ciepłego powitania Lisa czuła się zażenowana, jak dziewczynka ze wsi. Wyprostowała się trochę, naśladując postawę tej kobiety, której dodawały jeszcze powabu szerokie, podszyte poduszkami ramiona pięknej niebieskiej sukni. Lisa była poruszona tą elegancją, tak kontrastującą z zaniedbanym zwykle ubiorem starych kobiet. W Palmer kobiety w tym wieku były albo 612 Janet Dailey tłuste, albo przeraźliwie chude i pomarszczone jak suszone śliwki. Nigdy nie widziała kogoś takiego jak pani Cole, może tylko w kinie. Lisa tak intensywnie przyglądała się witającej ich gospodyni, że w ogóle nie słyszała jej rozmowy z matką. Dotarło do niej tylko ostatnie zdanie pani Cole, która kierowała się do drzwi. - Przepraszam na chwilę. Mój wnuk jest na podwórzu. On panią zaprowadzi i pokaże dom. Gdy wyszła z pokoju, Lisa zwróciła się do matki: - Wydaje się bardzo miła. - Twierdzi, że jest wdową - prychnęła pogardliwie pani Blomąuist. - Pewnie jest. - Jej oczy prześliznęły się po saloniku. - Ale mam wątpliwości, czy tu zawsze był pensjonat. - Mamo! - Lisę zaszokowała insynuacja, że ,pani Cole mogła być właścicielką domu o złej sławie. - Wiele osób mówiło mi, że na Alasce nie należy pytać o przeszłość. Mówi się, że wielu szacownych obywateli ożeniło się z „upadłymi kobietami". Na samym początku było tak mało porządnych kobiet na Alasce, że zdesperowani mężczyźni brali również te inne za żony. - Mamo. - Lisa była zażenowana sugestią, że pani Cole mogłaby być jedną z nich, podejrzewała matkę o zwykłą zazdrość. Pani Cole powróciła w towarzystwie wysokiego, dobrze zbudowanego młodego mężczyzny w niebieskiej flanelowej koszuli. Miał twarz jakby wyrzeźbioną z brązu, a oczy prawie czarne, jak u babki, ale pozbawione ciepła. Wydawał się zamknięty w sobie i czujny. - To jest mój wnuk, Wylie Cole. To jest pani Blomąuist i jej córka Lisa. Obecnie mieszkają w Palmer, ale pan Blomąuist został zatrudniony przy budowie nowego fortu wojskowego w Anchorage. Szukają tu domu, żeby nie trzeba było dojeżdżać do pracy. Lisa Blomąuist. Przez chwilę Wylie był tak zaskoczony, że tylko stał i patrzył na nią. Natychmiast przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie sprzed pięciu lat. Wiek się zgadzał. Nie miała już warkoczy i może trochę zmienił się odcień jej włosów, ale oczy miała nadal duże i niebieskie. Nie mogło być dwóch dziewcząt o tym samym imieniu i nazwisku mieszkających w Dolinie Matanuska - to na pewno ta sama, którą wtedy poznał. Ona również przypatrywała mu się intensywnie, ale nie widać było, że go poznaje. Nie pamiętała go. Wylie chętnie by jej przypomniał, ale odwoływanie Alaska 613 się do dawnej znajomości było jedną z najstarszych męskich sztuczek. Ukrył swoje rozczarowanie. Doszedł do wniosku, że nie zrobił wtedy na niej takiego wrażenia, jak ona na nim. - Miło mi panie poznać. Mój samochód jest przed pensjonatem. Z przyjemnością zawiozę panie do tego domu. Wylie. Było to niespotykane imię, ale Lisie wydawało się znajome. Dopiero gdy usiadła na tylnym siedzeniu auta, przypomniała sobie, że było to imię pilota, który zabił się razem z Willem Rogersem w katastrofie samolotu niedaleko Barrow na Alasce. Wszyscy o tym wtedy mówili. Zapamiętała imię pilota, ponieważ skojarzyło jej się ono z chłopcem, którego spotkała w... Tak, oczywiście. Była prawie pewna, że on nazywał się Wylie Cole. Ale to było tak dawno temu. Pochyliła się, żeby spojrzeć na kierowcę. Czarne włosy i oczy, indiański profil - to na pewno on. Chciała coś powiedzieć, przypomnieć, jak się poznali, ale nie mogła tego zrobić przy matce, siedzącej na przednim siedzeniu obok kierowcy. Zaczęła więc wyglądać przez okno, od czasu do czasu zerkając na niego, zła na siebie, że nie może wydusić słowa. Kiedy znaleźli się na miejscu, Wylie zaczął je oprowadzać po domu. Po obejrzeniu wszystkiego zawrócili do frontowego pokoju. - Czy chciałaby pani jeszcze coś zobaczyć, pani Blomąuist? Czy ma pani jakieś pytania? - Chciałabym jeszcze raz zobaczyć kuchnię. Wydawała mi się mała. - Proszę bardzo. Proszę się nie spieszyć. Zaczekam tu na panią. - Nie miał ochoty jej towarzyszyć. - Nie idziesz ze mną, Lisa? - spytała pani Blomąuist, ruszając w stronę kuchni znajdującej się na tyłach domu. - Nie. Ja... ja zaczekam tutaj. - Stała odwrócona do niego plecami. Patrzył na jej lśniące, kasztanowate włosy, spadające na ramiona. Miał ochotę ich dotknąć, żeby sprawdzić, czy naprawdę są tak miękkie, na jakie wyglądają. Spojrzała na matkę wychodzącą z pokoju, potem odwróciła się do niego z nieśmiałym uśmiechem. - To jest ładny dom. - Tak. - Wiem, że moje pytanie jest śmieszne. - Wydawała się bardzo zdenerwowana i niepewna siebie. - Ale... ale czy pana ojciec jest bush pilot? - Tak. - Wylie zmarszczył czoło, zastanawiając się, dlaczego o to pyta. 614 Janet Dailey - Tak myślałam. - Uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Spotkaliśmy się wcześniej. Nie wiem, czy pan pamięta... - ...obiad w domu społecznym dla kolonistów jadących do Doliny Matanuska. - Wylie uśmiechnął się szeroko. . - Pan pamięta? - Patrzyła na niego zdziwiona. - Jak sobie przypominam, miała pani warkocze aż dotąd. - Przesunął ręką po jej plecach, nie mogąc powstrzymać się od dotknięcia jej. - A moi bracia myśleli, że jest pan Indianinem. -Tak. Lisa promieniała. - Czy pan nadal lubi polować i łowić ryby? Pamiętam, jak pan mi opowiadał... nam opowiadał o zabiciu niedźwiedzia grizzly tamtej zimy. - Nadal to robię. - Usłyszał kroki, a Lisa spojrzała w kierunku kuchni. - To jest ładny dom - powtórzyła. - Mam nadzieję, że pani rodzice zdecydują się na wynajęcie. - Ja też. - Jeśli tak się stanie, prawdopodobnie znowu się spotkamy. - Pewnie tak. - Myśl ta wydawała się dla niej równie przyjemna jak dla niego. - Może nawet moglibyśmy pójść do kina w sobotni wieczór - powiedział Wylie, gdy zobaczył zbliżającą się panią Blomąuist. - Może moglibyśmy. - Uśmiechnęła się i obróciła w stronę matki. Lisa obawiała się, że mama nie będzie chciała wynająć domu z powodu swoich podejrzeń w stosunku do właścicielki. Matka jednak nazajutrz przyszła tam z mężem i wkrótce się wprowadzili. Nie minęły dwa tygodnie, a Lisa siedziała w kinie z Wyliem Соїе'ет. Przez cały seans trzymał jej rękę w swej dłoni. Po wyjściu z kina poszli w kierunku zaparkowanego nie opodal samochodu. Był to okres dni polarnych. Słońce nadal było na niebie, oświetlając miasto złocistym blaskiem. - Piękna noc - powiedziała Lisa. Nagle zaśmiała się cicho, potrząsając głową. - Co się stało? Czy coś śmiesznego? - Nie. - Westchnęła, znowu potrząsając głową. - Wciąż się dziwię, że mnie pamiętałeś. To przecież było tak dawno. - Nie ma w tym nic dziwnego. Od lat mówiło się tutaj o planie Matanuska. Stale słyszałem opowieści o tym, co dzieje się w Palmer. Byłaś jedyną osobą, Alaska 615 któą poznałem z tej grupy, więc jest naturalne, że myślałem wtedy o tobie. - Uśmiechnął się do niej. - Poza tym niewielu ludzi brało mnie za Indianina. - Nie jest łatwo zapomnieć Erika i Rudiego. - Uśmiechnęła się smutno, potem spytała: - Czy masz braci albo siostry? - Nie. Jestem jedynakiem. - Musisz się czuć samotnie. - Może tak się czułem, kiedy byłem dzieckiem. - Wylie zastanawiał się teraz, czy spotkanie z Lisa nie utkwiło mu w pamięci dlatego, że była wtedy z dwójką młodszych braci, których pilnowała, sprzeczała się z nimi. - Ale teraz lubię być sam. - Myślę, że cię rozumiem. Jestem przekonana, że gdy się jest jedyną dziewczynką w rodzinie, to tak jakby się było jedynaczką. Na farmie nie miałam z kim się bawić ani z kim rozmawiać. Nasi sąsiedzi nie mieli córek w moim wieku, a matka... nie jest osobą, której można się zwierzać. - Zastanawiałem się stale, czy nie jest wam tam ciężko. - Było nam ciężko. Nasza ziemia była nieurodzajna, więc trzymaliśmy krowy mleczne. Mój tata bardzo ciężko pracował, ale nic z tego nie wychodziło. - Czy żałujesz, że przed pięciu laty przyjechałaś na Alaskę? - Nie! - powiedziała z przekonaniem. Nie chciała się przyznać, że do czasu, kiedy wprowadzili się do swojego nowo zbudowanego domu na farmie, nie mieszkała nigdy w budynku, gdzie nie przeciekał dach, wiatr nie wdzierał się przez szpary, tynk nie odpadał ze ścian. Życie na Alasce było stałą walką, ale byli lepiej ubrani, lepiej odżywieni i lepiej mieszkali. - Najtrudniej było, kiedy mieszkaliśmy w Minnesocie. Komary wcale nie są gorsze niż muchy, które atakują Minnesotę w lecie. - Naprawdę podoba ci się tutaj? - Wylie zatrzymał się przy swoim samochodzie. - Naprawdę. - Cieszę się. - Otworzył drzwi samochodu, zaczekał, aż usiądzie, zamknął drzwi, obszedł samochód, aby usiąść na miejscu kierowcy. Miał ochotę gwizdać. Do jej domu było niedaleko. Zbyt szybko tam dojechali. Wylie ociągając się odprowadził ją do drzwi; żałował, że nie mogą być dłużej razem. Jej twarz wyrażała te same uczucia. - Spędziłam cudowny wieczór, Wylie. - Ja też. Czy masz jakieś plany na następny sobotni wieczór? - Nie. Żadnych. - Kiedy uśmiechała się, miała dołeczki na policzkach. 616 Janet Dailey - Może poszlibyśmy na inny film? - Chętnie. - Przyjadę po ciebie o wpół do siódmej, zgoda? - Świetnie. Wylie chciał ją pocałować, mimo że była to ich dopiero pierwsza randka, ale zawahał się... Te białe noce! Wszyscy sąsiedzi mogli ich zobaczyć. W końcu jednak co go obchodzą sąsiedzi. Lisa stała patrząc na niego i czekając. Pocałował ją, a ona oddała mu pocałunek. Wyprostował się, oddech miał trochę przyspieszony. - Wpół do siódmej w sobotę? -Tak. Spotkali się w tę sobotę, potem spotykali się w każdą sobotę przez lato i jesień oraz jeszcze kilka razy w ciągu tygodnia. Kiedy Wylie zaprosił ją na niedzielny obiad do domu, Lisa była podenerwowana. Chociaż nigdy nie mówił, że jest zainteresowany „trwałym związkiem", to spotkanie z jego rodzicami mogło być krokiem w tym kierunku. Chciała zrobić na nich jak najlepsze wrażenie. Pech. Gdy dotarli do domu jego rodziców, wszystko obróciło się przeciwko niej. Przed domem były zamarznięte kałuże - po styczniowej odwilży przyszedł mróz, który ściął wodę. Lisa wysiadła z samochodu i szła w kierunku domu, wyprzedzając Wyliego. Stanęła na śliskim lodzie i upadła, zanim Wylie zdążył ją podtrzymać. Skaleczyła się, a w jej jedynej parze pończoch zrobiła się dziura. Zamiast „wielkiego wejścia" wkuśtykała do domu, krew spływała jej po nodze. Matka i babka Wyliego bardzo się tym przejęły, nalegały, żeby odkazić i zabandażować skaleczenie, chociaż Lisa wolałaby udawać, że nic się nie stało. Z ulgą powitała zmianę tematu rozmów, kiedy zasiedli przy stole. - Czy ci mówiłem, Wylie, że ukończono budowę nowej bazy lotniczej, Ladd Field, w Fairbanks? - Ojciec nałożył sobie kartofli i podał miskę Lisie. - Mówią, że w ich pasie startowym jest więcej betonu niż na wszystkich ulicach i chodnikach Anchorage. Jest podobno tak gruby, że nawet przy sześćdziesięciu stopniach poniżej zera pozostanie gładki. - Będą mieli okazję wypróbować go tej zimy - powiedział Wylie. - Słyszałem, że niektórzy wojskowi piloci narzekają na tutejsze warunki Alaska 617 atmosferyczne - śmiał się ojciec. - Tak się przyzwyczaili do nawigacji radiowej, że zapomnieli, co to znaczy latać na wyczucie. - Nawigacja radiowa - tłumaczyła matka - polega na tym, że pilot odbiera sygnały z radiowego masztu nawigacyjnego umieszczonego na lotnisku i te sygnały wskazują mu kierunek lotu. - Można policzyć takie maszty na Alasce na palcach jednej ręki - dodał Асе Cole. - Ci wojskowi piloci dopiero uczą się, jak latać na północy. Czasami jest w górze tak zimno, że olej zaczyna przypominać galaretkę malinową Trudy, system hydrauliczny zamarza, a opony trzaskają jak szkło. Na skrzydłach natychmiast osadza się lód. W laboratorium w Fairbanks starają się przystosować bombowce i samoloty myśliwskie do warunków panujących na północy. A bazy lotnicze - założyłbym się, że wojsko buduje ich co najmniej tuzin. - Liczba robotników budowlanych i żołnierzy, którzy przypłynęli jesienią do Anchorage, przewyższa wszystko, co kiedykolwiek widziałam w Nome - powiedziała babka Wyliego. - Śpią w namiotach, budach - we wszystkim, co ma cztery ściany i dach. Razem z Matty przerobiłyśmy salon na sypialnie, ale nadal mamy dwadzieścia osób na liście oczekujących. - Mogę tylko powiedzieć, że jest już najwyższy czas, żeby Kongres obudził się wreszcie i zrozumiał, że ,na Alasce potrzeba więcej baz wojskowych. Włożyli przeszło czterysta pięćdziesiąt milionów dolarów w Hawaje, które są oddalone o dwa tysiące pięćset mil od zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Słusznie powiedział Ernest Gruening zeszłej wiosny, że wystarczy garstka nieprzyjacielskich spadochroniarzy, żeby zająć Alaskę w ciągu jednej nocy. Teraz mogłoby im to zająć tydzień. - Jednak coś się robi w tym kierunku, Асе. - Pani Cole nie podzielała pesymistycznej postawy męża. - Myślę, że zawdzięczamy to Stalinowi. Gdyby nie podpisał paktu z Hitlerem, Kongres pewnie nic by nie zrobił. Teraz martwią ich rosyjskie bazy na wybrzeżach Syberii. Jedna z nich leży w odległości stu pięćdziesięciu mil od Nome. Ale powtarzam, że przede wszystkim powinniśmy bać się Japonii. Wiem, że generał Buckner kazał prowadzić roboty dwadzieścia cztery godziny na dobę przy stanowiskach obronnych. Mam nadzieję, że nie jest już za późno. - Tato. - Wylie spojrzał na Lisę - mówmy o czymś innym. Z twoich słów wynika, że wojna może nam grozić w każdej chwili. - Tak się może zdarzyć. Nie możemy chować głowy w piasek i udawać, że 618 Janet Dailey to, co się dzieje w Europie i na Pacyfiku, nie będzie nas dotyczyć - i to niedługo. - Prezydent powiedział, że Stany Zjednoczone nie dadzą się wciągnąć w następną wojnę światową - powiedziała Glory. - Japonia i Niemcy nie składali takich obietnic. Patrz, ile sprzętu Stany wysyłają teraz do Anglii. Czy myślisz, że Hitler pozwoli, żeby to nadal trwało? - Асе wbił widelec w pieczeń z łosia. - Jak zwykle wszyscy „stamtąd", w metropolii, mają oczy skierowane na drugą stronę Atlantyku. Dlatego też zapomnieli o Alasce, dopóki nie wystraszyli ich Rosjanie. Ci generałowie i kongresmani w Waszyngtonie powinni nauczyć się czytać mapy. Zobaczyliby wtedy, że bombowiec z Fairbanks może dotrzeć w ciągu piętnastu godzin do Tokio - albo Nowego Jorku. Na litość boską, Fairbanks leży w odległości tylko czterech tysięcy mil od każdego z głównych miast Europy. - Nie denerwuj się, Асе - powiedziała łagodnie Trudy Cole, uśmiechając się przepraszająco do Lisy. - Nie tylko sam się wprowadzasz w zły nastrój, ale również straszysz naszego gościa tym mówieniem o wojnie. - Przepraszam cię, Liso - spojrzał na nią, nagle zdając sobie sprawę z obowiązków wobec gościa. Znowu była w centrum uwagi, czego zupełnie sobie nie życzyła. - Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się nerwowo. To, o czym mówili, było dla niej nowością. Gdy jej rodzina rozmawiała na temat Alaski, zwykle sprowadzało się to do omawiania dobrze płatnych prac, które można było dostać, wzrostu kosztów utrzymania i czynszów, ilości zarobionych pieniędzy i sposobów ich wydania. - Nie masz racji, Trudy - stwierdził ojciec Wyliego. - Może dobrze jest, że ktoś taki jak Lisa będzie uczulony na to, co powiedziałem. To właśnie młodzi ludzie będą musieli walczyć, jak przyjdzie wojna. My jesteśmy już za starzy. Ale Lisa i Wylie... - Tato - przerwał mu ponownie Wylie - nie ułatwiasz mi sprawy. - Dlaczego? - Ponieważ... Otrzymałem list od Wuja Sama z „pozdrowieniami". - Przerwał, kiedy jego matka głośno wciągnęła powietrze. - Zastanawiałem się, jak wam o tym powiedzieć, teraz chyba jest dobry moment - wszyscy są tu zebrani - żeby was poinformować, że dostałem powołanie do wojska. Lisa nie mogła wydobyć głosu. Oczami duszy widziała go w mundurze, Alaska 619 a jego twarz na ekranie wiadomości filmowych, które pokazywały sceny wojenne z Europy. - Wylie. - Matka miała łzy w oczach, a siedząca obok babka lekko uścisnęła jego rękę. - Wiedziałem, że to nastąpi. - Jedynie ojciec przyjął tę wiadomość spokojnie. - Miałem nadzieję, że zanim dostaniesz kartę powołania, zgłosisz się do lotnictwa wojskowego. Z twoim doświadczeniem chętnie by cię przyjęli jeszcze teraz. Potrzebują dobrych pilotów. Wylie potrząsnął głową. - Przykro mi tato, ale jeśli już mam walczyć, wolę to robić z nogami na ziemi. - Kiedy musisz wyruszyć? - cicho spytała babka. - Niedługo. - To znaczy kiedy? - Matka przygotowywała się na najgorsze. - W tym tygodniu. Lisa nadal nie mogła wydobyć głosu. Tylko patrzyła na niego. - No tak. - Matka zaśmiała się nagle i umilkła, zanim śmiech przeszedł w łkanie. Lisa rozumiała ją. Nie odzywała się z obawy, że wybuchnie płaczem. - Wydaje mi się, że zostawiłam placek w piekarniku - powiedziała Trudy i wybiegła z jadalni. Wylie odłożył serwetkę, chcąc wstać z krzesła, ale ojciec go powstrzymał. - Ja pójdę sprawdzić, czy placek się nie spalił - powiedział. Kędy przestali udawać, że spokojnie jedzą obiad, Lisa zaoferowała pomoc w posprzątaniu ze stołu i umyciu naczyń. Ale Glory Cole spojrzała na matkę Wyliego i łagodnie zaproponowała, żeby Lisa poszła do salonu z Wyliem, a one zrobią to same. Nadal nic nie mówiła, gdy Wylie prowadził ją do wielkiej sofy. Była zdruzgotana. Usiadła, starając się zapanować nad sobą. - Przykro mi, Liso. - Siedział ze zwieszoną głową, nie patrząc na nią. - Powinno ci być przykro. Jak mogłeś w taki sposób powiedzieć o tym ludziom, którym na tobie zależy? - Była na niego zła, że nie powiedział jej o tym na osobności, tylko przy całej rodzinie. Czy nie wiedział, że te wiadomości ją zmartwią? Czy nie wiedział, jak bardzo jej na nim zależy? - Wiem, że to było okropne, ale miałem nadzieję, że w twojej obecności reakcja mojej rodziny będzie spokojniejsza. Wiedziałem, jak zareaguje na to matka. - Spojrzał na nią. - Nie chciałem ci zrobić przykrości, Liso. 620 Janet Dailey Po tym okropnym obiedzie Lisa widziała się z Wyliem tylko raz przed jego odjazdem. Zaparkował samochód przed jej domem i zgasił silnik. Światło przed domem było zapalone, ale Lisa nie wysiadała z samochodu. Przez cały wieczór zachowywał się tak, jak gdyby to było jedno ze zwyczajnych ich spotkań, a nie ostatnie przed bardzo długim rozstaniem. Siedziała skulona obok niego, otulona płaszczem, szalem, z rękawiczkami na rękach. Chciała, żeby powiedział coś - że mu na niej zależy, że ją kocha - cokolwiek, żeby zrozumiała sytuację. Ale cisza przedłużała się. - Nie będziemy się przez jakiś czas widywać - powiedziała wreszcie. - Prawdopodobnie nie. - Położył rękę na oparciu jej siedzenia. W ciemności nie widziała dobrze jego twarzy, ale i tak pewnie nic by z niej nie wyczytała. Poczuła jego rękę na swoich włosach. - Będziesz do mnie pisał? - spytała. - Oczywiście. A ty będziesz do mnie pisała? - Pytanie jego brzmiało prawie żartobliwie. - Naturalnie. - Pisałaby do niego codziennie, gdyby o to prosił. - Żałuję, że musisz jechać. - Ha!, ja też nie jestem szczęśliwy z tego powodu, ale nie mam wyboru. Poza tym nie będziesz długo za mną tęsknić. To się nie zdarza na Alasce. Założę się, że już dziesięciu facetów stoi w kolejce, żeby zająć moje miejsce. - Może być ich nawet stu. Czasem okropnie mnie złościsz, Wylie. - Chciało jej się płakać. - Czy nie chcesz, żebym na ciebie czekała? - Nie wiadomo, co się może wydarzyć. Nie wydaje mi się, żeby było właściwe składać teraz obietnice, których możemy jutro nie dotrzymać. Dużo rzeczy może się zmienić, Liso. - Może dla ciebie. - Patrzyła przez łzy na ręce, które zaciskała przed sobą. - Po prostu zaczekajmy i zobaczmy, co będzie, jak wrócę. - Tak. - Liso, spójrz na mnie. - Niechętnie odwróciła głowę w jego stronę. - Ja wrócę. Możesz na to liczyć. I będzie lepiej, do diabła, jeśli o mnie nie zapomnisz. Przyciągnął ją do siebie, długo i mocno całował, jak gdyby chcąc pozostawić jakiś ślad. Lisa przywarła do niego, nie ukrywając już, jak bardzo jest jej bliski i jak bardzo by chciała, żeby ją również pamiętał. Ale serce ją bolało. Wreszcie wyskoczyła z samochodu i z płaczem pobiegła do domu. ф Anchorage 7 grudnia 1941 roku oyło jeszcze ciemno tego zimowego poranku, kiedy Lisa podchodziła do kościoła w towarzystwie rodziców i młodszych braci, którzy niechętnie szli za nimi, aby wziąć udział w nabożeństwie o dziewiątej. Dopiero za dwie godziny można było spodziewać się światła dziennego. Jakiś mężczyzna stał przy wejściu. Kiedy Lisa go rozpoznała, z lekka przyspieszyła kroku. - Widzisz Liso, kto tu stoi? - mruknęła matka, ledwie poruszając wargami. - Założę się, że czeka na ciebie. - To, że pan Bogardus stoi na zewnątrz, nie musi oznaczać, że czeka na mnie. - Obawiała się jednak, że matka ma rację i nie wiedziała, jak ma się zachować w tej sytuacji. Dziwnie się to ułożyło. Wbrew radom matki kilka miesięcy temu porzuciła pracę w aptece dla lepiej płatnej posady asystentki kasjera w firmie budowlanej ze Stanów, która założyła filię w Anchorage i zajmowała się kontraktami rządowymi na Alasce. Wysoki, o chłopięcym wyglądzie Steve Bogardus był jednym ze wspólników, który kierował biurem na Alasce. Był szefem Lisy. Po miesiącu zaproponował jej spotkanie. Oczywiście odmówiła. Dwa miesiące temu zorientował się, że Lisa chodzi do biura piechotą. Była to odległość kilku przecznic. Zaproponował, że będzie ją woził rano i odwoził do domu wieczorem, argumentując, że jest mu to po drodze oraz że samotna młoda kobieta nie powinna chodzić ciemnymi ulicami, nie mówiąc już o zimnie panującym na dworze. Lisa przystała na to, gdyż odrzucenie tej oferty wydawało się jej nierozsądne, szczególnie wobec zbliżającej się zimy. Oczywiście matka spotkała się z nim, kiedy pierwszy raz przyjechał po Lisę. Kiedy tylko dowiedziała się, że ma dwadzieścia dziewięć lat, jest 622 Janet Dailey inżynierem, kawalerem oraz wspólnikiem firmy, jej obiekcje co do nowej pracy Lisy zniknęły. Potem Lisa popełniła błąd, wspominając, że proponował jej spotkanie, a ona odmówiła. Teraz matka nie dawała jej spokoju, stale mówiąc o Stevie i pytając, dlaczego Lisa marnuje życie dla kogoś takiego jak Wylie Cole, który nigdy do niczego nie dojdzie, kiedy mogłaby mieć męża, posiadającego własne przedsiębiorstwo i przyszłość przed sobą. Nie rozumiała, dlaczego Lisa siedzi w domu wieczorami zamiast wychodzić z panem Bogardusem. Nie przeszkadzało jej wcale, że Wylie był nadal na Alasce i Lisa od czasu do czasu się z nim widywała. To jeszcze bardziej ją dopingowało. Kilka razy matka prosiła pana Bogardusa, żeby został na obiedzie po przywiezieniu Lisy z pracy. Zawsze przyjmował zaproszenie. Lisa znalazła się w niezręcznej sytuacji. Co gorsza, lubiła towarzystwo Steve'a Bogardusa. Był zupełnie inny niż Wylie. Miał tak wyrazistą twarz, że zawsze wiedziała, kiedy jest zmęczony, kiedy ma stresy w pracy, a kiedy jest czymś podniecony. Był zawsze miły i kurtuazyjny, otwierał przed nią drzwi, chwalił jej pracę, prawił komplementy na temat ubrania i uczesania - czasem nawet flirtował z nią. Wylie był zawsze na dystans, rzadko mówił jej komplementy, a czułość okazywał tylko wtedy, kiedy byli sami. Miał mniej doświadczenia niż jej pracodawca. Skąd zresztą mógłby je mieć? Steve Bogardus był od niego starszy. Czasem ta różnica wieku równie ją przerażała, jak jego natarczywość. A szef Lisy potrafił osiągnąć to, na czym mu zależało. - Dzień dobry, panie Bogardus. - Lisa zmusiła się do uśmiechu. - Dzień dobry, Liso. - Z równą serdecznością witał resztę rodziny. - Nie zauważyłem, jak podjeżdżaliście. Czy przyszliście dziś do kościoła piechotą? - To przecież nie jest daleko. Nasz samochód nie chciał zapalić. - Ojciec Lisy zarabiał teraz tyle, że mogli pozbyć się starej ciężarówki z farmy i kupić samochód. - Pewnie nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do zim na Alasce. Ja też nie. - Wzdrygnął się żartobliwie. Wbrew sobie Lisa uśmiechnęła się. - Szkoda, że o tym nie wiedziałem. Mogłem was zawieźć do kościoła. - Może nas pan odwieźć do domu, panie Bogardus - powiedziała matka. - Ale pod warunkiem, że zostanie pan na obiedzie. - Jak zwykle nie zostawia mi pani wyboru, pani Blomąuist. Lisa unikała jego wzroku. - Myślę, że powinniśmy wejść do środka. Blokujemy drzwi. Alaska 623 - Racja. Wewnątrz jest też pewnie cieplej. - Trzymał drzwi, żeby cała rodzina mogła wejść. Lisa poszła do przodu, potem zatrzymała się w oświetlonym przedsionku, żeby rozpiąć ciepły płaszcz i zdjąć rękawiczki. Z uśmiechem skinęła głową odźwiernym, którzy rozdawali teksty psalmów na poranne nabożeństwo. Kiedy Steve Bogardus dołączył do nich, Lisa zauważyła matkę i babkę Wyliego na końcu przedsionka. - Przepraszam. Idę porozmawiać z panią Cole. Dołączę do was później. Miała nadzieję, że pani Cole ma jakieś wiadomości od Wyliego. Nie widziała go od przeszło trzech miesięcy. Nie otrzymała w tym czasie również listu, chociaż pisała do niego regularnie. Ostrzegał ją, że nie potrafi zmusić się do pisania listów, ale nie było to dla niej pociechą. - Dzień dobry. - Uśmiechnęła się do obu kobiet, potem dopiero zauważyła, że jest z nimi stara Eskimoska Marty. - Lisa. - Trudy Cole powitała ją serdecznie. - Miałam nadzieję, że spotkamy się dziś w kościele. Wczoraj dostaliśmy list od Wyliego. Właśnie pokazywałam go matce Cole. Pisał, że może nie mieć czasu na oddzielny list do ciebie i prosił o przekazanie nowych wiadomości od niego. - Nowych wiadomości? - Wzięła kartkę papieru od babki. List był krótki, zajmował nie więcej niż pół strony. - Tak. Wojsko szukało znających Alaskę ochotników do zwiadowczego ugrupowania Alaska Scouts. Chyba jest pełna jego nazwa w liście. - All-Alaska Combat Intelligence Scouts - przeczytała Lisa. - Tak. Przechodzą teraz różne specjalistyczne szkolenia. Dlatego nie był pewien, czy będzie miał czas, żeby do ciebie napisać. - Przysłał też fotografię. - Marty podała jej zdjęcie. - Wylie jest w środku. Lisa patrzyła na trzech mężczyzn, jednakowo ubranych w parki, każdy z karabinem na ramieniu. Ich brody i futrzane kaptury ledwie pozwalały rozróżniać twarze. Wcale nie wyglądali na żołnierzy. Lisa nie była pewna, czy poznałaby Wyliego bez pomocy Marty. - Zapuszcza brodę. - Nie bardzo jej się to podobało. - Tak. - Z tonu głosu matki Lisa wywnioskowała, że jest tego samego zdania. - Pisze, że będzie mu cieplej w twarz. - Pewnie tak - godziła się Lisa, myśląc jednak, że z brodą Wylie wygląda jak jakiś dziki człowiek gór. 624 Janet Dailey Rozległ się dźwięk organów wzywających do modlitwy. - Czas już zająć miejsca. - Tak. - Lisa oddała list i fotografię. - Dziękuję za przekazanie mi wiadomości o Wyliem. - Nie musisz za to dziękować - powiedziała jego matka. - Przyjdź kiedyś do nas wieczorem, jeśli nic innego nie będziesz miała do roboty. Przeważnie i tak jestem sama w domu. Асе rozwozi ekwipunek dla armii i innych kontrahentów po całej Alasce. Już go prawie nie widuję. - Przyjdę - obiecała Lisa. Jej rodzina siedziała na jednej z tylnych ławek. Zauważyła, że matka celowo zostawiła dla niej miejsce na końcu ławki obok Steve'a Bogardusa. Usiadła i wzięła do ręki śpiewnik. Słuchała organów, ale myślała o Wyliem. Nie zapomniał jej, chociaż nie miał czasu, żeby napisać. Potem rozpoczęło się nabożeństwo, więc skupiła na nim uwagę. W czasie kazania pastora usłyszała jakieś przytłumione wybuchy. Inni też je usłyszeli i zaczęli odwracać głowy. Cichy szmer przebiegł przez zgromadzenie wiernych. Tym razem pastor nie przedłużał kazania i nabożeństwo skończyło się w wyznaczonym czasie. Kiedy Lisa zajęła miejsce w długiej kolejce osób, które powoli wychodziły z kościoła, każdy zadawał to samo pytanie: Czy słyszeliście ten hałas? Niektórzy sądzili, że to grzmot. - Jak pan myśli, co to mogło być? - Lisa zwróciła się do Steve'a Bogardusa: - To pewnie manewry w forcie Richardson. To mogło być echo wystrzałów karabinowych. - Uśmiechnął się z pobłażaniem. To wytłumaczenie było bardziej wiarygodne niż grzmoty w grudniu. Po podaniu ręki pastorowi Steve Bogardus wyprowadził rodzinę z kościoła. - Mój samochód jest zaparkowany w dole ulicy. Zanim zeszli z kościelnych schodów, Lisa usłyszała wycie syreny, za chwilę zorientowała się, że to nie była tylko jedna syrena. Zatrzymała się. Wszyscy wokół również stanęli. Ktoś podbiegł do nich: - W radio mówią, że Japończycy bombardują Hawaje. - Nie - szepnęła. - Chodź. - Steve wziął ją pod rękę. - Chodźmy do mojego samochodu. Mam w nim radio. Lisa zaczęła biec. Przypomniało jej się wszystko, co słyszała od ojca Alaska 625 Wyliego. Chciała wierzyć, że to nieprawda. Że to tylko fałszywy alarm. Nie będzie prawdziwej wojny. Ale spiker radiowy potwierdził wiadomości o ataku japońskich bombowców na Hickam Field i bazę marynarki w Pearl Harbor na Hawajach. Powiedział również, że kilkanaście okrętów w porcie stoi w płomieniach, a straty są nieobliczalne. Wszyscy żołnierze na Alasce, którzy są na przepustkach, mają się natychmiast zgłosić do swoich jednostek. Wszystkie cywilne samoloty mają pozostać na lotniskach, a cywilnym pojazdom nie wolno poruszać się po ulicach. Ludność ma udać się do domów i czekać na dalsze instrukcje. Gdy spiker zaczął podawać plan ewakuacji w przypadku ataku nieprzyjaciela, Lisa szepnęła: - Mój Boże, oni naprawdę wierzą, że Japończycy mogą zaatakować Alaskę. - Po co w ogóle tu przyjechaliśmy. Wiedziałam od początku, że źle robimy. - Matka Lisy wpadła w panikę. - Jan, co teraz zrobimy? - Zrobimy to, co nam powiedziano - pójdziemy do domu i będziemy czekać. - Lisa. - Steve Bogardus złapał ją za rękę. - Muszę iść do biura, wojsko może potrzebować buldożerów lub innego sprzętu. Czy będziesz spokojna? - Tak. - Była zupełnie otępiała. . Zostawili samochód i ruszyli piechotą, Steve do biura, a rodzina Blomquist do domu. Wycie syren potęgowało panikę i zamieszanie. Ciężarówki pędziły po mieście, zbierając żołnierzy. Samochody wojskowe i inne uzbrojone pojazdy również jeździły po ulicach, a bombowce i myśliwce przelatywały z hukiem nad miastem. Cały dzień, tak jak wszyscy, Lisa spędziła przy krótkofalówce. Przy drzwiach stały plecaki z zapasami żywności na dwa tygodnie, jak zalecano, i niezbędnymi rzeczami, przygotowanymi na ewakuację samolotem w góry. Obok stały strzelby ojca i braci, na wypadek konieczności utworzenia obrony cywilnej. Ciężkie zasłony i koce były już zawieszone - wydano rygorystyczne nakazy zaciemnienia. Kiedy stacje radiowe Alaski zamilkły na rozkaz generała Bucknera, rodzina Blomąuist starała się złapać stację kanadyjską. Zamiast niej usłyszeli Radio Tokio. Kiedy ich spiker podał, że Dutch Harbor na Aleutach i Kodiak zostały doszczętnie zbombardowane, Lisa zaczęła płakać. Wylie miał stacjonować na wyspie Kodiak. Potem Radio Tokio stwierdziło, że Fairbanks zostało zaatakowane z powietrza, a Sitka i Anchorage były już w rękach Japończyków. 626 Janet Dailey Lisa była w Anchorage, gdzie do tej pory nie było jeszcze Japończyków, więc miała prawo nie dowierzać poprzedniej wiadomości o zniszczeniu Kodiaku. W pierwszym tygodniu po Pearl Harbor siły lotnicze Alaski, sześć przestarzałych bombowców i dwanaście przestarzałych samolotów myśliwskich, znajdowały się w powietrzu, patrolując teren po osiemnaście godzin na dobę. We wtorek trzy samoloty bojowe zestrzeliły amerykański balon, który badał warunki atmosferyczne. Samoloty marynarki wojennej z Sitki zbombardowały „łódź podwodną", która okazała się wielorybem. Powoli mieszkańcy Alaski odzyskiwali poczucie humoru. Ale zagrożenie ze strony Japonii było realne. Po ataku na Pearl Harbor wojska japońskie wylądowały na Filipinach i zmusiły żołnierzy MacArthura do odwrotu. Japończycy zdawali sobie dobrze sprawę ze strategicznego położenia Alaski. Trzeba było być przygotowanym na inwazję. Ewakuowano rodziny wojskowych, a Alaska stała się terytorium militarnym. Tej zimy wykańczano w pośpiechu wszystkie umocnienia obronne, nad którymi rozpoczęto pracę jesienią. Wszyscy odczuli tę presję, firma budowlana Steve'a Bogardusa, robotnik budowlany Jan Blomąuist i pilot Асе Cole, który stale woził ludzi i sprzęt do odległych zakątków. Krążyły plotki, że Departament Wojny nie ma zamiaru pomagać Alasce i nie wyśle dodatkowego kontyngentu żołnierzy, samolotów i statków, tak jak nie zrobił tego na Filipinach. Pomimo tych pogłosek praca wrzała. Lisę przeniesiono z księgowości. Spędzała teraz długie godziny wypełniając nieskończoną ilość formularzy - firma miała dodatkowe kontrakty i nowe terminy ukończenia robót. W pierwszą sobotę marca Steve Bogardus przywiózł Lisę do domu późnym popołudniem. Była zbyt zmęczona, żeby zastanawiać się, dlaczego matka zaprosiła Steve'a na obiad, ale nie chciała pomocy w kuchni i wysłała ją do salonu razem z szefem. Nastawiła radio, żeby posłuchać wiadomości wojennych i usiadła na kanapie, żałując, że nie może zdjąć butów przy gościu. - Dzisiaj mamy powód do zadowolenia - powiedział Steve Bogardus, opierając się o poduszki kanapy. Jego chłopięca, piegowata twarz nosiła ślady wyczerpania. - Kontrakt, który nasza spółka podpisała z rządem na budowę dla wojska szosy Alaska-Kanada, przyniesie nam mnóstwo dolarów. Budowa przez Kanadę drogi, która miała połączyć Stany Zjednoczone z Alaską, była dyskutowana od tak dawna, że Lisa straciła nadzieję, iż kiedykolwiek do tego dojdzie. Wszystko zmieniło się jednak z powodu wojny z Japonią, której wspaniale rozbudowana flota mogła zablokować dostęp do Alaska 627 Alaski drogą morską. Budowa tej długiej na tysiąc pięćset mil wojskowej szosy została zatwierdzona i przyznano jej najwyższy priorytet. To olbrzymie przedsięwzięcie miało być wykonane wspólnymi siłami firm cywilnych oraz biur inżynierskich wojska. - Tak, to racja - westchnęła Lisa. - Myślę, że będzie w związku z tym masa roboty papierkowej. - Nie martw się. Zatrudnimy nowych urzędników. - To jest dla mnie najlepsza nowina, panie Bogardus. - Kiedy zaczniesz mówić do mnie Steve? Zdawała sobie sprawę, że ręka, którą trzymał na oparciu kanapy, prawie dotyka jej ramienia. - Nie jest właściwe mówić do szefa po imieniu. - Myślałem, że jesteśmy również przyjaciółmi. Szybko wstała, kiedy poczuła jak palce Steve'a muskają jej włosy. - Nigdy nie twierdziłam, że nie jesteśmy, panie Bogardus. - Podeszła do radia, żeby ukryć zmieszanie. - Powinienem zaprosić cię do restauracji. Już czas, żebym zaczął rewanżować się za tę wspaniałą gościnność. - Wstał i też podszedł do radia. - Mamie to na pewno sprawi przyjemność. - Liso, wiesz, że miałem ciebie na myśli, a nie twoją rodzinę. - Tak. - Patrzyła na małe zdjęcie, które włożyła za ramkę dużej fotografii Wyliego. Duża fotografia przedstawiała Wyliego w mundurze, mała była najnowsza - po jego wcieleniu do zwiadu. - Czy to twój chłopak? - Wyjął małe zdjęcie zza ramki, żeby mu się lepiej przyjrzeć. - Tak. To Wylie. - On ma na imię Wylie? - Tak. Wylie Cole. Jest teraz w oddziale Alaska Scouts. - Nigdy nie mówiła ze Steve'em na ten temat. Wiedział tylko, że Lisa spotyka się z kimś, kto jest w wojsku. - Jest jednym z Nożowników Castnera - mruknął. - Słucham? - Lisa zmarszczyła czoło. - To jest przezwisko komandosów wybranych osobiście do tego plutonu przez pułkownika Castnera. To są twardzi mężczyźni ze wszystkich części Alaski - górnicy, traperzy, myśliwi, tubylcy - tacy, którzy potrafią sobie poradzić w terenie. Są bardzo niebezpieczni, z tego co słyszałem. Niektórzy 628 Janet Dailey mówią, że to wykolejeńcy, którzy nie mogli znieść wojskowej dyscypliny. - Patrzył na nią uważnie. - Nie wiedziałaś tego, prawda? - Wylie nie jest taki. - Zabrała mu fotografię i włożyła na swoje miejsce. Była zła na niego. - To może być tylko wojskowa propaganda, żeby stworzyć wizerunek silnej grupy komandosów. - Powiedział to, żeby jej zrobić przyjemność. - Czy on naprawdę uważa, że powinnaś siedzieć w domu każdego wieczoru i nie mieć żadnych rozrywek? - Oczywiście, że nie. - To dlaczego odmawiasz za każdym razem, gdy proponuję, żebyśmy gdzieś poszli? - Dlatego. - Dlaczego dlatego? - Steve, proszę cię. - Wreszcie wymówiłaś moje imię. - Tak mi się tylko powiedziało. Nie zastanawiałam się. - Pociesza mnie to, że wymawiasz moje imię bez zastanowienia. To miło, że myślisz o mnie jako o Stevie, a nie o panu Bogardusie. To była prawda. Myślała o nim jako o Stevie. Już od pewnego czasu. - To nic nie znaczy - protestowała. - To znaczy, że możemy sobie już dać spokój z tym nonsensownym panem Bogardusem. Usłyszała kroki na werandzie i stwierdziła z ulgą: - Na pewno idzie tato. Ale zamiast ojca zobaczyła w otwartych drzwiach frontowych wysokiego mężczyznę z dużą czarną brodą. Patrzyła na niego oniemiała. Mężczyzna uśmiechnął się, białe zęby błysnęły w czarnym zaroście. - Mama mówiła, że powinienem zatelefonować, ale chciałem zrobić ci niespodziankę. Udało mi się, chociaż nie bez trudności, dostać od sierżanta przepustkę na weekend. - Wylie. - Poznała go dopiero po głosie, nawet fotografia nie oddawała zmian, jakie zaszły w jego wyglądzie. Podrapał się po brodzie. - To jestem ja, pod tą gęstwiną. - Zdjął parkę i powiesił na wieszaku w holu. Pierwszy szok minął. Lisa szybko przeszła przez pokój, podeszła do niego, Alaska 629 ale kiedy objął ją, cofnęła się. Z bliska był chudszy i jego twarz miała bardziej zawzięty wyraz niż kiedyś. Spojrzała na Steve'a, tłumacząc sobie swoje opory jego obecnością. - Wylie, to jest mój szef, Steve Bogardus. - Podprowadziła go do Steve'a. - Dużo słyszałem o panu, szeregowy Cole. - Z miłym uśmiechem Steve potrząsał jego ręką, ale Lisa widziała chłodny wzrok Wyliego, taksujący Steve'a. - Nie mogę tego samego powiedzieć o tobie, Steve. Lisa nigdy ciebie nie wspominała. Lisa zarumieniła się z poczucia winy, bo chociaż nigdy nie poszła na randkę ze Steve'em, jego towarzystwo sprawiało jej przyjemność. - Mama zaprosiła dziś pana Bogardusa na obiad, Wylie - powiedziała. - Nie mogłem oprzeć się pokusie zjedzenia domowego obiadu - dodał Steve. Lisa omal nie uściskała go za te słowa, w ten sposób jego wizyta wyglądała na zupełnie niewinną -jaką w gruncie rzeczy była. - Nie jadłeś jeszcze obiadu, prawda Wylie? Mama zawsze gotuje tyle, że można tym nakarmić całą armię. Wiem, że będzie mnóstwo jedzenia, więc może zjesz z nami obiad? - Jak Steve, nie oprę się pokusie zjedzenia domowego obiadu. Siedem osób zasiadło przy stole Blomąuistów. Wylie był zadowolony ze sposobu rozsadzenia gości przy stole. Lisa siedziała po jego lewej ręce, a jej szef, Steve Bogardus, naprzeciwko niego. Mógł więc ich obserwować. Był przygotowany na to, że Lisa mogłaby zacząć spotykać się z kimś innym. W Anchorage było bardzo wielu mężczyzn i bardzo niewiele kobiet, więc okazji nie brakowało. Udało mu się prawie przekonać samego siebie, że nie może od niej wymagać, aby siedziała w domu i czekała na niego, że byłoby w porządku, gdyby spotykała się z kilkoma facetami. W końcu była wojna i nie wiadomo, co może się jemu jeszcze przydarzyć. Dopiero po jego powrocie przyjdzie czas na określenie ich wzajemnych stosunków. Jednak za każdym razem, gdy Bogardus rzucał spojrzenie na Lisę - chociaż Wylie wierzył, że nie chodzą jeszcze na randki - miał ochotę wyciągnąć rękę poprzez stół i zamienić twarz tego faceta w krwawą miazgę. Matka Lisy nie 630 Janet Dailey ułatwiała sytuacji, wyraźnie okazując swoją sympatię Bogardusowi i tak prowadząc rozmowę, żeby przedstawić go w najbardziej korzystnym świetle. Wylie wiedział, że matka nie lubi go. Teraz, kiedy wywierała presję na Lisę, do której dochodziła zrozumiała atrakcyjność kogoś takiego jak Bogardus, Wylie wiedział, że Lisa niedługo się podda. I nic nie mógł na to poradzić. Przecież pozwolił jej spotykać się z innymi mężczyznami w czasie swojej nieobecności, więc nie mógł teraz protestować. Nie był, do diabła, ślepy. Widział wszystkie szanse Bogardusa - był tu, na miejscu, codziennie widywał Lisę. Prawdopodobnie zarabiał dużo pieniędzy na kontraktach rządowych. Widać było, że owinął już sobie całą rodzinę dokoła małego palca, choćby po tym, jak śmieli się z jego żartów. Wylie uważał, że można uznać Bogardusa za przystojnego, jeśli ktoś lubi taki typ urody. Chociaż Lisa starała się to ukryć, Wylie widział, w jaki sposób patrzyła na Bogardusa, a potem odwracała wzrok, zażenowana - wyraźnie ją interesował. Frustracja Wyliego była tym większa, że nie miał prawa jej za to potępiać. Ojciec i bracia Lisy zasypywali Wyliego pytaniami na temat aktualnych wydarzeń, ale musiał udawać ignorancję, chociaż znał odpowiedzi na wiele ich pytań. Wiedział bardzo dużo, jego grupa była związana z wywiadem wojskowym - jeśli czegoś nie znał bezpośrednio, to miał wiadomości z dobrego źródła. Nie mógł im jednak powiedzieć, że statki japońskie są widywane w pobliżu Wysp Aleuckich i wszystko wskazuje na to, że szukają miejsc do lądowania. Nie mógł im również powiedzieć o planach strategów z Waszyngtonu, którzy chcieli rozpocząć inwazję przeciwko Japończykom z takich miejsc, jak Nome, Syberia oraz Kamczatka, co byłoby niemożliwe bez współdziałania z Rosją, a Rosja jeszcze nie wypowiedziała wojny Japonii. Tajemnicą były również objęte bazy wojskowe, ulokowane na wyspach Unalaska i Umnak jako przetwórnie ryb. Bazy te zostały wybudowane na rozkaz generała Bucknera, który nie czekał na zatwierdzenie swoich planów przez władze wyższe, ponieważ rozumiał konieczność rozciągnięcia kontroli nad drogą morską, otwierającą dostęp do Syberii, Nome, całego półwyspu Alaska i do wschodniej części Wysp Aleuckich. Wylie zaintrygował swą babkę, kiedy zaczął zadawać jej pytania, zaraz po przyjeździe do domu, dotyczące historii rodziny, a szczególnie Taszy, która mieszkała nie tylko na wyspie Kodiak, ale również na wyspach Unalaska, Alaska 631 Adak i Attu. Glory zaczęła coś podejrzewać, kiedy zaczął zadawać zbyt wiele szczegółowych pytań na temat samych wysp, ukształtowania terenu, naturalnych portów, jaskiń, znaków orientacyjnych. Wszystko wskazywało na to, że niedługo rozpocznie się akcja wojskowa gdzieś w łańcuchu Wysp Aleuckich. Wylie zebrał dość dużo wiadomości od Aleutów ze swojej jednostki, którzy kiedyś zastawiali pułapki na niektórych wyspach tego łańcucha. Mimo to wiadomości były skąpe. Nikt nie sporządzał nigdy mapy tych wysp. Piloci używali map drogowych, a mapy morskiej floty oparte były na pomiarach robionych przez Rosjan w 1864 roku. Wylie wątpił czasami, czy Departament Wojny zdaje sobie sprawę z rozmiarów Alaski. Jej linia brzegowa miała trzydzieści cztery tysiące mil długości. Na większości map Aleuty nie były zaznaczone w odpowiedniej skali. Przeważnie wyglądały tam jak sznur koralowych wysepek Florida Keys. A między nimi była jednak duża różnica. Od krańca półwyspu Alaska Aleuty rozciągały się na długość tysiąca dwustu mil w kierunki zachodnim. Anchorage było oddalone od położonej najbardziej na zachód wyspy Attu o prawie dwa tysiące mil. Było to diabelnie wielkie terytorium do patrolowania, a armia miała tylko pięć bojowych eskadr sił powietrznych, pięć tysięcy piechoty i dwadzieścia tysięcy personelu pomocniczego, marynarka zaś jedynie trzy ciężkie kutry i dwanaście niszczycieli, z których więcej niż połowa pochodziła z czasów pierwszej wojny światowej, poza tym pięć krążowników, sześć przestarzałych lodzi podwodnych, trochę hydroplanów i statków zaopatrzeniowych oraz flotę małych rybackich łodzi zakupionych do patrolowania. Nikt nie wiedział, kiedy może nastąpić atak Japończyków. Wylie nigdy nie uważał się za utalentowanego stratega, ale umiał zobaczyć na mapie, że Alaska leży o wiele bliżej Japonii niż Hawaje. Gdyby Japończycy zajęli Hawaje, musieliby przebyć dwa tysiące pięćset mil oceanu, aby dotrzeć do celów na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ale gdyby zajęli Alaskę, to stocznia marynarki w Bremerton i fabryka bombowców Boeinga w Seattle znalazłyby się w odległości tylko trzech godzin lotu. Wtedy cała Kanada i całe Stany Zjednoczone stałyby dla nich otworem, a Rosja znalazłaby się w ślepym zaułku. Ale Wylie nie mógł o tym mówić. Musiał milczeć jak jakiś ciemniak z intendentury, kiedy Bogardus ze znawstwem mówił o budowie drogi dla wojska ze Stanów na Alaskę, o projekcie zmobilizowania wzdłuż trasy 632 Janet Dailey wszystkich robotników, cywilów i wojskowych, aby budowa mogła być rozpoczęta w kilku miejscach jednocześnie. Dla Wyliego był to najdłuższy obiad w życiu. Ale wreszcie skończył się. Matka Lisy namawiała Bogardusa, żeby został dłużej, ale wymówił się pracą, jaka go jeszcze czekała tego wieczoru. Wylie patrzył w milczeniu, jak Lisa odprowadza go do drzwi. - Podjadę po ciebie w poniedziałek rano - usłyszał słowa Bogardusa. - Będę czekać. Wylie zorientował się, że Bogardus zabiera ją co dzień do pracy i prawdopodobnie odwozi ją co wieczór do domu. A jego tu nie będzie i nic nie będzie mógł na to poradzić. Nadchodziła wiosna. Skończyły się już zimowe sztormy, plaga tych północnych wód. Czuł, że jeżeli Japońcy planują atak na Alaskę, to nastąpi on wkrótce. Wtedy on jako zwiadowca znajdzie się na pierwszej linii frontu. Był w jednostce komandosów, wyszkolonych w zwiadzie i przenikaniu na pozycje przeciwnika. Nie wiedział, kiedy będzie miał okazję znowu zobaczyć Lisę. Po wyjściu Bogardusa ojciec Lisy zabrał dyskretnie chłopców z pokoju, aby Wylie mógł zostać z nią sam. Podeszła do niego, nerwowo zacierając ręce. - Wylie, chiałabym wytłumaczyć sprawę pana Bogardusa... - zaczęła. - Nie musisz mi się tłumaczyć, Liso - uciął krótko. - Ale... - Dajmy temu spokój, dobrze? - Był zły i okazywał to. - Dobrze. - Ale była zmieszana i zraniona jego postawą. Dutch Harbor, wyspa Unalaska 3 czerwca 1942 roku Był wczesny ranek, zaledwie parę minut po wpół do szóstej. Z obozu na grzbiecie góry Ballyhoo Wylie obserwował otoczoną górami zatokę. Sztorm, który nękał cały łańcuch wysp przez prawie dwa tygodnie, uspokoił się. Według doniesień służb wywiadowczych japońskie okręty zmierzały w stronę Wysp Aleuckich. Z powodu sztormu zarówno samoloty, jak i statki patrolowe nie były w stanie ich zlokalizować. Chociaż jeszcze chmury pokrywały niebo, deszcz ustał, a huraganowy wiatr - potworny williwaw - przestał huczeć w wulkanicznych kanionach dokoła Dutch Harbor. Teraz nic już nie zasłaniało Wyliemu widoku portu, przystani i obiektów Fort Mears. Kiedy Wylie przepatrywał długi pas wody zatoki Unalaska, wschodzące słońce usiłowało przebić się przez chmury. Była to ta sama zatoka, gdzie niegdyś rzucał kotwicę kapitan Cook, szukający przejścia północno-zachodniego, ta sama zatoka, nad którą mieszkała założycielka rodu, Tasza, w czasie pierwszego tubylczego powstania przeciwko Rosjanom. A teraz był tutaj on, razem z małą grupką zwiadowców, wysłaną na Unalaskę w celach rozpoznawczych. Reszta komandosów znajdowała się na wyspie Kodiak, Wyspach Pribyłowa, w zatoce Cold i na wyspie Umnak. Usłyszał jakiś ruch za plecami. Duży Jim Dawson wyszedł ze swojego namiotu, ziewając i przeciągając się. Wyglądał jak duży, kudłaty niedźwiedź zbudzony z zimowego snu. Przed wojną był inżynierem górnictwa, potem poszukiwał złota po obu stronach koła podbiegunowego. Był silnie zbudowanym mężczyzną, średniego wzrostu, z brodą koloru brudnego śniegu i czarnymi jak węgiel włosami. Wstąpił do Alaska Scouts w tym samym czasie co Wylie. Razem odbywali ten wyczerpujący trening - marsze przez zasypany śniegiem 634 Janet Dailey las bezustanne rysowanie map, codzienne praktyki strzeleckie z użyciem różnego rodzaju broni, noszonej na ramieniu albo na plecach. Przeszli razem przez piekło, z którego wyszli silni i zahartowani - dobrzy przyjaciele. _ Jestem głodny- - Duży Jim klepał się po brzuchu. - Pojadłbym sobie tych twoich naleśników. Dziś twoja kolejka gotowania. Pamiętasz? _ Pamiętam. - Komandosi nie przepadali za wojskową aprowizacją. Nosili wszędzie ze sobą małe składane kuchenki naftowe, tłuszcz oraz cenny zakwas. Polowali i łowili ryby. - Czy coś się dzieje tam na dole? - Duży Jim patrzył na sześć okrętów, stojących w porcie na kotwicy. - Jest spokojnie. Pewnie wszyscy jeszcze śpią po tych ćwiczeniach obrony przeciwlotniczej, jakie mieli przed świtem. - Wylie przerwał i zmarszczył czoło na dźwięk trąbki, dochodzący od strony zatoki. - Słyszysz? Wygląda na to, że jeden z tych statków wzywa bazę. Zanim Duży Jim zdążył odpowiedzieć, rozległo się wycie syren przeciwlotniczych, przemieszane z sygnałami zakotwiczonych statków, wzywających swoje załogi na pozycje bojowe. - Nie wydaje mi się, żeby to było jedno z ich cholernych ćwiczeń - wymamrotał Duży Jim. Wylie podniósł lornetkę do oczu, a Duży Jim rzucił się do namiotu po swoją. W porcie wszystkie statki były pod parą, gotowe do ucieczki. Na przystani i w Fort Mears żołnierze zajmowali miejsca przy karabinach maszynowych i działach przeciwlotniczych. W Dutch Harbor nie było lotniska, ponieważ teren był górzysty. Było tu tylko kilka wodnopłatowców zacumowanych w pobliskich zatoczkach. Po zorientowaniu kompasu Wylie umiejscowił japońskie samoloty typu Zero, wyłaniające się z chmur od południa. Duży Jim podszedł do niego, ale Wylie nie odejmował lornetki od oczu i od nieprzyjacielskich maszyn, zanim ustawiły się w szyku bojowym. - Naliczyłem piętnaście. - Ja też - powiedział Duży Jim. Artyleria przeciwlotnicza portu rozpoczęła ostrzał, dołączyły do niej zaraz inne baterie, starając się utworzyć zaporę ognia nad całym portem. Samolot pocztowy usiłował desperacko wystartować, ale został trafiony przez dwa nurkujące Zero, zanim zdążył się wzbić w powietrze. Stanął w ogniu. Celem ataku były hydroplany zacumowane w zacisznych zatoczkach. Alaska 635 - W Pearl Harbor również żaden samolot nie zdołał wznieść się w powietrze. - Jednemu się uda. - Duży Jim wskazał na samolot typu Catalina, wznoszący się, żeby odeprzeć japoński atak. Nieprzyjacielska maszyna natychmiast zaatakowała. Kiedy przelatywała nad amerykańskim samolotem, ten otworzył ogień w kierunku jej odsłoniętego brzucha. W tej samej chwili Zero został trafiony pociskiem przeciwlotniczym, obrócił się, po czym w kłębach czarnego dymu i żółtego płomienia wpadł w korkociąg i runął do zatoki. W uszach Wyliego wibrował huk artylerii, grzechot karabinów maszynowych i świst pocisków smugowych oraz potężne eksplozje bomb - wszystko to razem powodowało, że ziemia trzęsła mu się pod stopami. Dzięki długotrwałemu szkoleniu zdobył umiejętność uważnej obserwacji, ale tym razem nie mógł chwilami uwierzyć własnym oczom. To były naprawdę japońskie samoloty i japońskie bomby. Cztery nieprzyjacielskie bombowce obrały kierunek na wojskowy fort. Kiedy osiągnęły cel, zrzuciły bomby, które zapaliły zbiorniki lotniczego paliwa i zniszczyły baraki. Gdy dym opadł, z rumowiska zaczęli wypełzać ranni. Wylie zwrócił lornetkę w inną stronę, oczy miał zamglone, płonął gniewem. - Uważaj! - krzyknął Duży Jim, usiłując jednocześnie powalić Wyliego na ziemię. Wylie upadł w tej samej chwili, kiedy poczuł uderzenie ręki Jima. Pociski z pikujących Zero zryły ziemię, gdzie przed sekundą stał. Poczuł pot spływający po twarzy, suchość w gardle i ucisk w żołądku. Ale miał już w rękach karabin, z którym się nigdy nie rozstawał i był na tyle opanowany, aby oddać kilka serii w kierunku bombardującego samolotu, aż ten odleciał, szukając bardziej znaczącego celu. - Skurwysyny! - Duży Jim przezornie nie wstawał. Wylie też leżał obserwując z ziemi sytuację na dole. Atak nieprzyjaciela trwał pełne dwadzieścia minut. Po zrzuceniu bomb samoloty zawróciły na południe. Kiedy patrzyło się z góry Ballyhoo, Dutch Harbor wydawał się całkowicie zniszczony - wyglądał jak dymiąca masa zgliszczy. Ale w istocie straty nie były tak wielkie. Statki w porcie pozostały nietknięte. Straty w ludziach wynosiły jeden procent. Większość z pięćdziesięciu dwu zabitych komandosów zginęła w barakach w Fort Mears. 636 Janet Dailey Następnego popołudnia samoloty japońskie uderzyły ponownie w Dutch Harbor, oddając dwa bezpośrednie trafienia w stary, osadzony na mieliźnie statek Northwestern oraz wysadzając w powietrze cztery duże pojemniki paliwa. Patrole amerykańskie nie były w stanie zlokalizować japońskiej grupy operującej na wodach basenu aleuckiego. Daleko na południu, koło wyspy Midway, toczyła się wielka bitwa morska. Ale mężczyźni w Dutch Harbor nie przywiązywali do tego wielkiej wagi. Zaczęła się wojna na Aleutach. W kilka dni później dowiedziano się, że Japończycy zajęli wyspę Attu. Anchorage 20 czerwca 1942 rob Асе Cole rozcierał zesztywniałe mięśnie karku, kiedy jego dwusilnikowy Lockheed z wypłowiałym napisem Асе Flying Service kołował w kierunku hangaru. Miał za sobą bardzo długi dzień pracy. Latanie nie sprawiało mu już tyle przyjemności co przedtem, może dlatego, że było teraz bardziej rutynowe. Nie było już miejsca na przygodę, kiedy miał tyle instrumentów nawigacyjnych w swoim samolocie i radiową łączność. Zatrzymał samolot przed hangarem i wyłączył silniki. Gdy wyjrzał przez owiewkę, zobaczył barczystego, siwowłosego Billy'ego Raya niosącego komplet kołków do blokowania kół. Асе nie przypominał sobie, żeby Billy Ray kiedykolwiek poruszał się tak szybko. - Coś musiało się stać - mruknął do siebie. W tej samej chwili jacyś żołnierze wyszli z hangaru. Serce mu się ścisnęło. Wylie... Nie mieli od niego żadnej wiadomości od czasu, kiedy Japończycy zaatakowali Dutch Harbor, a potem zajęli wyspy Kiska i Attu. Nie, słodki Jezu! - Odpiął pasy i wyskoczył z samolotu tak szybko, jak nigdy w życiu. Ale kiedy dotknął nawierzchni lotniska, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wszystko w nim dygotało. Nigdy w życiu nie był jeszcze tak przerażony. Starał się odzyskać swoje zwykłe opanowanie, kiedy żołnierze podchodzili do samolotu. Billy Ray wyjął brudną szmatę z kombinezonu i wytarł nią ręce. Pomimo podeszłego wieku był najlepszym mechanikiem, jakiego znał Асе. Nie było silnika, którego nie potrafiłby zreperować. Teraz tylko zabierało mu to więcej czasu. 638 Jan et Dailey - Od jak dawna oni tutaj są? - Асе wskazał na porucznika i jego eskortę. - Przyszli zaraz po tym, jak dałeś znać wieży, że będziesz lądował. - Patrzył na Асе'а z zażenowaniem. Odetchnął głęboko i spytał: - Czy mówili, o co im chodzi? - Nie. Ale dzieje się coś dziwnego - odpowiedział Billy Ray. Billy Ray nie zrobiłby takiej uwagi, gdyby myślał, że Асе dostanie złe wiadomości o Wyliem. Patrząc na żołnierzy, Асе zmarszczył czoło i włożył ręce do kieszeni. - Czy mogę w czymś panu pomóc, poruczniku? - spytał. Oficer podszedł bliżej: - Czy pan Асе Cole? -Tak. - Czy to pana samolot? -Tak. - Moim obowiązkiem jest poinformowanie pana, że wojsko rekwiruje pana samolot zgodnie z prawem stanu wyjątkowego. - Co? - wybuchnął. Przygotował się na usłyszenie różnych rzeczy, ale nie takiej. - Pana samolot jest teraz we władaniu wojska. - A co ono z nim zrobi? - spytał Асе. - To jest sprawa wojska, sir. - To jest mój samolot. Zarabiam nim na życie, więc jest to moja sprawa. - Kiedy minie stan wyjątkowy, samolot zostanie panu zwrócony, panie Cole. - Jaki stan wyjątkowy? I w jakim stanie będzie samolot? Widziałem trochę wojskowych pilotów. Nikt nie będzie latał tym samolotem poza mną. - Асе podkreślał wagę swych słów uderzając palcem w pierś porucznika. - Wojsko zrekompensuje szkody, jakie może odnieść pana własność - zapewnił go. - O, nie - Асе potrząsał głową. - Jeśli potrzebujecie samolotów, to przecież, do cholery, potrzebujecie pilotów. Mam prawdopodobnie więcej doświadczenia w lataniu nad tym terytorium niż cały szwadron waszych chłopaczków. Jeśli potrzebujecie tego samolotu, to go dostaniecie, aleja będę go pilotował. - Zwrócił się do Billy'ego Raya. - Napełnij zbiorniki i przygotuj samolot do startu, a ja i porucznik porozmawiamy z kimś z dowództwa. Alaska 639 - Асе - Billy Ray dał mu znak, żeby podszedł do niego. Billy Ray odwrócił się tylem do żołnierzy i szepnął: - Jeśli nie chcesz, żeby silniki pracowały, jak wrócisz, to nie będą. Асе ukrył uśmiech, patrząc na pomarszczoną twarz Eskimosa. - Nie. - Położył mu rękę na ramieniu. - Chcę, żeby te silniki ryczały tak głośno jak niedźwiedź, kiedy wrócę. - Będzie tak. - Billy Ray wyszczerzył zęby. Kiedy Асе ofiarował swoje usługi wyższemu stopniem oficerowi, ten przyjął je z wdzięcznością. Dowiedział się, że wojsko zarekwirowało więcej samolotów tego dnia. Zabrali prawie wszystkie maszyny, które przekroczyły granicę terytorium, łącznie z czterdziestoma sześcioma samolotami handlowymi, należącymi do United, Northwest i kilku innych linii lotniczych. Teraz wojsko miało eskadrę składającą się z pięćdziesięciu pięciu samolotów. Tego wieczoru, na odprawie, Асе poznał wojskowe plany operacyjne. Ich zasięg zadziwił go. To, co proponowali, wydawało się nie tylko logistycznym koszmarem, ale również nieprawdopodobieństwem. Ale zawsze go pociągało to co niemożliwe. Tyle razy lądował w miejscach, gdzie, jak mu mówiono, samolot nie może wylądować. Dwie zwiadowcze Cataliny wykryły na Morzu Beringa duży konwój japoński, zdążający na północny zachód, pomiędzy Wyspami Pribyłowa a Wyspą Świętego Wawrzyńca. Wywiadowcza służba w Pearl Harbor przejęła szyfr japoński, z którego wynikało, że planowali uderzenie na Alaskę od strony zachodniej, prawdopodobnie w Nome. Armia zamierzała więc przerzucić tam drogą lotniczą wojsko, amunicję oraz ekwipunek w celu obrony zachodniego wybrzeża. Najważniejszy był pośpiech, ponieważ nikt nie wiedział, kiedy Japończycy uderzą. Nigdy przedtem nie dokonywano przerzutów na taką skalę, ale wojsko było dobrej myśli. Асе zatelefonował do Trudy z Merrill Field. - Cześć kochanie. Pomyślałem sobie, że trzeba ci powiedzieć, że wróciłem. - W samą porę. Co się tam dzieje? Telefonowała właśnie Marty po rozmowie z Billym Rayem. Powiedział jej, że jacyś wojskowi gdzieś cię zawlekli. - Chcą, żebym dla nich latał. Musząjak najszybciej przerzucić ekwipunek i zapasy do jednej z baz. - Starał się mówić obojętnie, chociaż palił się do tej roboty. - Nie wiem, jak długo to potrwa. Pewnie wrócę dopiero za kilka dni. To będzie zależeć od pogody. Nie martw się, jeśli przez jakiś czas nie będziesz miała ode mnie wiadomości. 640 Janet Dailey - Chyba nie zawracasz i nie startujesz znowu? - zaprotestowała. - Асе, przecież nie spałeś. Co z obiadem? Czy przyjdziesz do domu? - Nie. Coś tutaj przegryzę i prześpię się parę godzin w czasie załadunku. Przez chwilę Trudy nie odzywała się, potem powiedziała zrezygnowanym tonem: - W porządku. Ale uważaj na siebie, Асе. - Będę uważał - rozejrzał się, czy nikt nie słucha i powiedział: - Kocham cię. - Ja też cię kocham. W pełnym świetle arktycznego świtu Асе nadzorował załadunek do swojego samolotu. Sierżant sprawdzał manifest ładunkowy, a dwaj żołnierze wkładali kolejną skrzynkę do środka. - Zaczekajcie, wyjmijcie to - rozkazał sierżant. - Zostawcie to - powiedział Асе. - Sir, ma pan już osiemset funtów nadwagi. - Sierżant zaczął mu pokazywać cyfry manifestu. - Sierżancie, miewałem już tysiąc dwieście funtów nadwagi i startowałem. Proszę mi wierzyć na słowo, wiem, ile ten samolot może wytrzymać. - Uśmiechnął się, widząc wahanie sierżanta. - Chodzi o to, żeby zabrać jak najwięcej i dowieźć to jak najszybciej, prawda? - Tak. Ale jeśli pan tego nie dowiezie, to mój tyłek będzie w niebezpieczeństwie. - A moje ciało w szczątkach samolotu - dodał Асе. Wziął papiery z rąk sierżanta i podpisał manifest. - Proszę mi wierzyć sierżancie, że bardziej martwię się o swoją dupę niż o pańską. Wkładajcie to, chłopcy - powiedział żołnierzom. Zawahali się, ale sierżant powiedział tylko: „Życzę szczęścia" - i odszedł. Na całym pasie startowym ładowano wszelkiego typu samoloty zapasami żywności, amunicją, działami przeciwlotniczymi. Żołnierze jednostek bojowych, czekający na transport, byli zaopatrzeni w amunicję na trzy dni, a w zapasy jedzenia na dziesięć. Przerzut ten nosił nazwę operacja „Bingo". Асе uważał tę nazwę za słuszną. Jak w grze bingo, wyciągało się cyfry i czekało na właściwy układ z nadzieją na wygraną. Kiedy zakończono ładowanie samolotu i zabezpieczono cargo, Асе і drugi Alaska 641 pilot, Skeeter Olson, zapięli pasy i czekali swojej kolei na start. Przeładowany samolot potoczył się już po pasie startowym. Асе poderwał go z ziemi, leciał na wysokości kilku stóp nad pasem, aby nabrać szybkości, potem zaczął powoli piąć się w górę. Gdy znaleźli się na odpowiedniej wysokości, Асе przymknął przepustnicę. - Wiesz dobrze, że ten samolot nie miał prawa oderwać się od ziemi - mruknął Skeeter. Асе uśmiechnął się tylko, wyrównując samolot. Zobaczył maszynę, która wystartowała przed nimi. Większość pilotów cywilnych nigdy dotąd nie przebyła tej sześćsetmilowej drogi powietrznej z Anchorage do Nome. Nie było dokładnych map tego rejonu, żadnego zabezpieczenia w nagłych sytuacjach, nie prowadzono poszukiwań zaginionych samolotów. Korpus łączności przygotowywał się dopiero w pośpiechu do budowy radiostacji wzdłuż trasy. Teraz piloci byli zdani sami na siebie. Niektórzy na pewno zboczą z kursu i zaginą lub będą zmuszeni do lądowania na jakimś zamarzniętym jeziorze. Асе miał nadzieję, że nie będzie jednym z nich. Kiedy zbliżali się do gór Kuskokwim, Асе zauważył wał czarnych chmur. - Sprawdź czy nasz ładunek jest dobrze umocowany - powiedział do drugiego pilota. - Wygląda na to, że będzie trochę rzucać. - Już idę. - Skeeter rozpiął pas i gramolił się ze swojego fotela. - A co my właściwie wieziemy? - Nawet nie pytaj. Za chwilę Skeeter wrócił. Асе przymknął przepustnicę, kiedy weszli w strefę silnych turbulencji, potem spojrzał na bladą twarz drugiego pilota. - Czy wszystko jest dobrze przywiązane? - Tak. - Przełknął z wysiłkiem ślinę i zwrócił się do Асе'a. - W tych skrzynkach jest ostra amunicja. - Czy spodziewałeś się, że będą rzucać kamieniami w japońskie bombowce? - śmiał się z niego Асе. Skeeter nie odezwał się, patrzył tylko przed siebie. - Cholera - mruknął. - Wieziemy jakąś pieprzoną bombę. Асе nie odpowiedział. Wchodzili w chmury i musiał się skoncentrować na utrzymaniu samolotu na kursie. Postanowił przelecieć przez chmury, ponieważ nie był w stanie wznieść się wyżej, a nie chciał schodzić niżej z powodu gór. Przez ponad godzinę samolot, szarpany silnym wiatrem i prądami powietrznymi przedzierał się przez front atmosferyczny. 642 Janet Dailey - Raany, kiedy wreszcie wyjdziemy z tego gówna? - Skeeter zacisnął zęby, żeby nie szczękały. - Jak myślisz, czy uda nam się wyjść ponad chmury, czy zejść na dół? - Ponad chmury. - Skeeter nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią. - Z tym ładunkiem nie chcę schodzić w dół, dopóki nie będziemy w Nome. - Rzućmy monetę - zasugerował Асе. - Reszka - wznosimy się, orzeł - idziemy w dół. - Raany, Асе. Twój cholerny ojciec był hazardzistą, w porządku, ale nie widzę powodu, dlaczego ty masz iść w jego ślady. - Jego głos zanikał przy gwałtownych wibracjach samolotu. Wziął monetę, którą Асе zawsze trzymał w popielniczce, i lekko podrzucił ją w powietrze. Nie zdołał jej złapać i moneta upadła na podłogę. - Zobacz, jak upadła - powiedział Асе, nie odrywając wzroku od tablicy rozdzielczej. Usłyszał, jak Skeeter zaklął pod nosem, zanim powiedział: - Reszka. - Kłamca. - Асе obniżył dziób samolotu. - Zejdziemy w dół na cztery tysiące i zobaczymy, czy nie ma jakiejś przerwy w chmurach. - Niech to szlag trafi, Асе. Nie mogłeś widzieć tej monety. Na wysokości czterech tysięcy czterystu stóp Асе zauważył dziurę w chmurach i przeleciał przez nią, wyrównując na dwóch tysiącach, gdzie warstwa chmur była cienka i rozproszona. Pod nimi była woda upstrzona krą. - Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał Skeeter. - Jeśli nie zwiało nas z kursu dalej, niż myślałem, to pod nami jest zatoka Norton. Czy widzisz linię północnego brzegu? - Tak. Wiedziałeś, że cały czas lecimy nad wodą, co? - powiedział Skeeter oskarżycielskim tonem. - Dlaczego mi nie powiedziałeś i pozwoliłeś, żebym się tu pocił ze strachu? Асе skierował samolot na północ i leciał wzdłuż linii brzegowej, aż zobaczył Nome, miasto swojego urodzenia, położone nad morzem. Lotnisko znajdowało się w północno-wschodniej stronie miasta, za rzeką Snake. Wiał przeciwny wiatr, kiedy zbliżał się do lądowania. Ustawił skrzydła do wiatru, by zejść nad środek pasa, w ostatniej minucie wyprostował. Za chwilę koła samolotu dotknęły lądowiska. Wyłączył jeden z silników, utrzymując obroty drugiego, żeby kontrolować kołowanie w silnym wietrze. Po godzinie, kiedy rozładowano i zatankowano samolot, byli znowu Alaska 643 w powietrzu. Lecieli do Anchorage po następny ładunek. Tego dnia Асе wykonał trzy loty do Nome. W ogólnym rozrachunku pięćdziesiąt pięć samolotów wykonało sto siedemdziesiąt dziewięć lotów, przetransportowało dwa tysiące trzystu żołnierzy, dwadzieścia dział przeciwlotniczych oraz tony zapasów żywnpści i ekwipunku. Po dwudziestu czterech godzinach wojsko zajęło już pozycje obronne w Nome. Асе latał jeszcze przez trzy dni, wożąc zapasy żywności i ekwipunek. Te przerzuty lotnicze trwały, choć w ograniczonej skali, jeszcze przez trzy tygodnie. Wszystko było gotowe na przyjęcie Japończyków, ale oni nigdy się tam nie pojawili. Асе uznał swój udział w tym przedsięwzięciu za wspaniałe doświadczenie, chociaż nie przyniosło ono spodziewanych rezultatów. Był częścią operacji, na którą nikt się przedtem nie porwał, i przyczynił się do jej powodzenia. Może był już za stary, żeby być żołnierzem, ale jednak zrobił coś dla sprawy wojennej. Inga Blomąuist zatrzymała się w kuchennych drzwiach, aby przyjrzeć się siedzącej przy stole parze. Oboje mieli ręce oparte na stole, wychylali się do przodu, żeby móc na siebie patrzeć w czasie rozmowy. Byli tak zatopieni w sobie, że nie zdawali sobie sprawy z jej obecności. Indze bardzo podobał się ten obraz, Lisa i Steve Bogardus. Miała nadzieję, że Lisa wreszcie zapomni o Wyliem Соїе'и. Już tej wiosny wydawało się, że o nim zapomniała. Dwa razy wyszła do miasta ze Steve'em. Potem wybuchło to zamieszanie z atakiem Japończyków na jakąś wyspę na Aleutach. Lisa była znowu zdenerwowana i zmartwiona, że coś mogło się przydarzyć Wyliemu. Czuła się winna, że spotyka się ze Steve'em. Matka zastanawiała się, dlaczego Lisa nie rozumie, że zainteresowanie takiego mężczyzny jak Steve Bogardus jest dla niej losem na loterii. Byłby takim dobrym mężem. Kiedy sama była w wieku Lisy, też zaślepiało ją uczucie. Żadna kobieta nie powinna poślubiać swojej pierwszej miłości. Gdyby w dniu, gdy brała ślub z Janem, przeczuła te lata walki, trudności, głodu, które ją czekały, nigdy nie wyszłaby za niego. Jan Blomąuist był biedny, ale ona była tak młoda, że pieniądze nie miały dla niej znaczenia. Ważne było, że się kochali - ale to nie wystarczyło. Nie zawsze tak 644 Janet Dailey utyskiwała. Nie zawsze była nieszczęśliwa. Wiele razy chciała wytłumaczyć to Lisie, ale nie umiała znaleźć właściwych słów. Kiedy Steve podniósł głowę, Inga szybko podeszła do nich. - Jest kawa, świeża i gorąca. - Nalała kawy do jego filiżanki. - Tak miło jest mieć mężczyznę w domu. Jan i Rudi są nieobecni przez cały tydzień, pracują na budowie i dom wydaje się taki pusty. - Uśmiechnęła się ciepło do niego. - Tak się cieszę, że mógł pan być dzisiaj u nas na obiedzie. - Nie ma innego miejsca, gdzie wolałbym być, pani Blomąuist. - Spojrzał na Lisę. - Ani nikogo innego, z kim chciałbym być. Zadowolona z tego komplementu Lisa podniosła filiżankę. - Ja też napiję się kawy, mamo. Nie mów o braku mężczyzn przy Eriku, który uważa, że to on jest mężczyzną w domu, kiedy nie ma papy i Rudiego. Robisz mu przykrość. - Od czasu, kiedy poznał tę dziewczynę, rzadko bywa w domu. - Nalała Lisie kawy, potem sobie i usiadła. - Właśnie mówiłem Lisie, że chcę z nią polecieć do Big Delta, żeby sprawdzić postępy przy budowie drogi. Miała tyle pracy papierkowej przy naszym kontrakcie na autostradę Alaska-Kanada, więc pomyślałem, że powinna sama zobaczyć drogę, w którą włożyła tyle roboty. Ale ona waha się. Chyba uważa, że to nie będzie przyzwoite, jeśli polecimy tam razem. - Uśmiechnął się do niej. - Albo nie ma do mnie zaufania. - Mam do ciebie zaufanie - odpowiedziała niepewnym głosem Lisa. - Nadal uważam, że nie powinnaś odrzucać szansy zobaczenia, jak się tworzy historię - nalegał Steve, potem zwrócił się do Ingi. - Co pani o tym sądzi, pani Blomąuist? - Uważam, że Lisa powinna jechać - odpowiedziała. - Na tym więc kończę. - Odchylił się w krześle, rozkładając ręce gestem wskazującym na to, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. - Nawet twoja matka pochwala ten pomysł. - Ja nie wiem - szepnęła. - Będziesz musiała włożyć spodnie, bluzkę z długimi rękawami i wziąć coś do okrycia twarzy. - Inga Blomąuist nie miała zamiaru dopuścić do tego, żeby jej córka zrezygnowała z okazji, która spadła jak z nieba, spędzenia czasu w towarzystwie Steve'a Bogardusa, we dwójkę, poza biurem. - Wiesz, jak dokuczliwe są moskity i muchy w głębi kraju o tej porze. Alaska 645 - Lepiej weź też dobre buty - radził Steve. - Jeszcze nie powiedziałam, że pojadę - protestowała Lisa ze śmiechem, który wyrażał zgodę. Od Big Delta jechali odkrytym jeepem. Kapelusz wojskowy starego stylu, z szerokim rondem, do którego można było przyczepić siatkę przeciwko moskitom, ochraniał twarz Lisy przed słońcem. Wcisnęła kapelusz mocno na głowę, żeby go nie zerwał wiatr, który napełniał jej oczy kurzem ze żwirowej drogi i powiewał jej długimi włosami. Steve, ubrany w bawełnianą koszulę Levisa i dżinsową kurtkę, przyjechał po nią tego ranka jeszcze przed świtem. Samolot czarterowy wystartował o świcie przy bezchmurnym niebie i skierował się na północ. Lisę fascynował widok z góry torów kolejowych i nowej drogi, łączącej Anchorage z Fairbanks. Nawet góra McKinley była widoczna tym razem. Kiedy znaleźli się na południe od Big Delta, Steve polecił pilotowi, by zawrócił na wschód, żeby Lisa mogła zobaczyć nową autostradę z góry. Teraz właśnie jechali tą gładką drogą wzdłuż doliny rzeki Tanana. Z obu stron tej aluwialnej niziny wznosiły się góry. Czasami spotykali jakiś samochód czy konwój ciężarówek, które spowijały jeepa chmurami pyłu. Czuła, jak oblepia ją brud, ale to jej nie przeszkadzało. Teraz, gdy była na tej otwartej przestrzeni, w tej wspanialej scenerii, przypomniała sobie pierwsze, ekscytujące wrażenia po przyjeździe na Alaskę. Czuła się podobnie - chętna do zdobywania nowych doświadczeń. Kiedy Steve zwolnił, inny hałas zdominował poszum wiatru. Lisa starała się dojrzeć coś przez pokryte kurzem szyby, ale udało jej się zobaczyć tylko mglisty zarys jakiejś wielkiej maszyny. - Dlaczego zwalniamy? - Jesteśmy na końcu drogi. - Zmienił bieg. - Reszta jest dopiero w budowie. Zjechali z głównego traktu na pas równoległy do pokrytej żwirem szosy, przejeżdżając obok ciężkiego sprzętu, który z hukiem i chrzęstem poszerzał drogę, wyrównywał ją i robił pobocza. Ludzie i maszyny byli ledwie widoczni w chmurach pyłu. Pas, którym się teraz poruszali, był szerokości samochodu. Kiedy podskakiwali na tej wyboistej dróżce, Lisa mocno trzymała się siedzenia, opierając jednocześnie rękę na desce rozdzielczej. Wiele razy byli spychani 646 Janet Dailey przez ciężarówki i musieli zjeżdżać w gęste trawy, wygniecione w niektórych miejscach przez inne samochody. Przed nimi pojawiły się baraki robotników. Przed jednym z nich stało kilku mężczyzn w ochronnych hełmach. Steve zatrzymał jeepa. Lisa nie zdejmowała ręki z deski rozdzielczej, jak gdyby nie była pewna, czy ta szalona jazda już się zakończyła. - Przykro mi - powiedział Steve. - Ten ostatni odcinek był trochę nieprzyjemny. - To nic nie szkodzi. Wyskoczył z jeepa i podał jej rękę, gdy z trudem wysiadała. Starała się strzepnąć pył ze spodni, ale szybko z tego zrezygnowała. Dwóch mężczyzn podeszło, żeby ich przywitać. Steve przedstawił ją inżynierowi i majstrowi swojej załogi. Po zwyczajowej wymianie grzeczności i pytań, dotyczących ich podróży z Anchorage, rozmowa zeszła na tematy zawodowe - postępy w budowie drogi i problemy z tym związane. Lisa słuchała uważnie. Była zdziwiona, że tyle rozumie, chociaż umykały jej niektóre słowa technicznego żargonu. Naczytała się przecież ogromnej ilości raportów na ten temat w czasie pracy w biurze. Teraz to wszystko ożyło. To już nie były słowa na papierze, kropki na mapie czy linie na grafiku. A ludzie, którzy pisali te raporty, mieli teraz twarze, uczucia i swoje problemy. - Ci kolorowi chłopcy z dziewięćdziesiątego siódmego odcinka szybko posuwają się do przodu. Robią osiem mil dziennie - powiedział inżynier. - Według ostatniego komunikatu radiowego wojsku zostało już mniej niż trzysta mil do ukończenia całej drogi. - Inżynier potrząsnął głową. - Nie spodziewałem się tego po tych żołnierzach. Wszystko, co oni wiedzą o budowie dróg, można by spisać na mojej dłoni. Kiedy rozpoczęli pracę w marcu, myślałem, że będziemy mieli szczęście, jeśli droga zostanie ukończona w przyszłym roku. A przy tym tempie ciężarówki już będą jeździć po niej przed Bożym Narodzeniem. Było to nadzwyczajne, że tysiąc pięćset mil drogi może dziesięć tysięcy niedoświadczonych żołnierzy i sześć tysięcy cywilów zbudować w dziewiczym terenie w okresie krótszym niż dziewięć miesięcy. - Dziewięćdziesiąty siódmy doszedł już do rzeki. Dzisiaj będą przeprawiać całe wyposażenie. Jeśli ma pan czas, to możemy tam podjechać i zobaczyć. - Inżynier spojrzał na Lisę, gdy to proponował. - Dobrze - powiedział Steve. - Myślę, że zainteresuje to Lisę. Alaska ^47 W godzinę później, kiedy Steve już wszystko omówił z inżynierem i majstrem, wsiedli z powrotem do jeepa i pojechali nie wykończoną drogą-Ruch był teraz duży, wyładowane samochody jeździły po suchym, miękkim podłożu. Duszące i oślepiające chmury kurzu, wzniecane przez ciężarówki jadące na niskim biegu, zmusiły Steve'a do zredukowania szybkości Kiedy zbliżyli się do miejsca, gdzie szosa miała przekroczyć rzekę Tanana, drogę zablokowały im maszyny, ekwipunek i ludzie. Steve objechał ten zator i zatrzymał jeepa na małym wzniesieniu. Lisa wyszła z zakurzonego samochodu, żeby zobaczyć, co się dzieje na rzece. Steve stanął przy niej. Gigantyczna, dwudziestotonowa maszyna na gąsienicach była właśnie ładowana na prowizoryczny prom. Obok zwożono słupy na most. W pewnej odległości widać było duży stos pięćdziesięcio-pięciogalonowych beczek ropy. Lisa widziała ich setki wzdłuż drogi którą jechali. Zrozumiała, dlaczego drogę tę przezwano Autostradą Beczek z Ropą. - Tu praca nigdy nie ustaje - powiedział Steve. - Jak tylko ci Murzyni przewiozą maszyny przez rzekę, zaraz zaczną na nich pracować W tym czasie załoga z Iowa wbije pale mostu i kiedy moi ludzie tu dotrą, zaraz będą mogli przejść na drugą stronę rzeki. Droga. Tylko o tym mówiono przez cały dzień. Wydawało się, że nie ma wojny. Wszystko obracało się wokół spraw budowy. Teraz Lisa czuła tak samo jak oni. Nic innego nie wydawało się jej równie ważne Inaczej teraz patrzyła na Steve'a. Przez cały dzień słuchała, jak mówił o drodze. Widziała go w akcji, bezpośrednio kierującego pracą, nie tylko przeglądającego raporty i rozmawiającego przez telefon. Praca, którą wykonał, miała zasadnicze znaczenie dla całego terytorium. Była pod jego wrażeniem' o wiele większym, niż kiedy był tylko jej szefem w biurze. Ich samolot wylądował o zmierzchu na Merill Field w Anchorage. Chociaż miała bardzo długi dzień za sobą, Lisa nie czuła się zmęczona. Powiedziałaby że to na skutek przebywania na świeżym powietrzu, gdyby nie była cała oblepiona kurzem. Kiedy szli do samochodu, Steve objął ją ramieniem. - Czy jesteś zadowolona, że pojechałaś? - Ach, tak - powiedziała entuzjastycznie. - Nie darowałabym sobie, gdybym tego nie zobaczyła. 648 Janet Dailey - Byłem pewny, że tak będzie. - Kiedy doszli do samochodu, zapytał trzymając nadal rękę na jej ramieniu. - Może byśmy dziś wieczór poszli gdzieś na kolację? - Chyba nie - nie w tym stanie. Popatrzył na nią uważnie. - Nie wiem. Podobasz mi się z tą ciemną smugą na nosie - przesunął po niej palcem. - Ja też nie jestem bardziej czysty niż ty. No więc? Zawahała się, ale potrząsnęła głową. - Nie. Muszę iść do domu. Mama będzie się o mnie martwić. - Nie. Nie będzie. A wiesz dlaczego? Ponieważ jesteś ze mną. - Położył jej rękę na karku. - A jeśli temu nie wierzysz, to zatelefonujemy do niej i powiemy, że wróciliśmy. Nie akceptuję wymawiania się matką. Jego pocałunek zaskoczył ją. Czerwona i zażenowana, odwróciła głowę. Nigdy nie było jej łatwo odtrącać jego zaloty. Teraz już chyba nie chciała ich odtrącać. - Czy to znowu ten twój żołnierz? - Steve nie dał jej czasu na odpowiedź. - Liso, pierwsza rzecz, jaka mi się u ciebie podobała, to twoja lojalność. Ale nie myślę, żeby była usprawiedliwiona. Szczerze mówię, że nie czuję się winny, starając się odciągnąć cię od niego, ponieważ nie widzę, żeby on miał prawo do ciebie. Miał wiele okazji, żeby cię ze sobą związać. Nie widzę pierścionka na twoim palcu i wątpię, czy w ogóle była o tym mowa. - To nie o to chodzi. - Nawet nie myślała teraz o Wyliem. - Popatrz na mnie, Liso - podniósł jej głowę do góry. - Zrobiłem już wszystko poza stawaniem na głowie, żeby cię namówić do pójścia ze mną na kolację. - Wiem, Steve. - Jeśli to ma cię przekonać, że cię kocham, zrobię to - puścił ją i pochylił się, żeby oprzeć się kolanami i rękami o ziemię. Dopiero po chwili Lisa zorientowała się, że on naprawdę ma zamiar stanąć na głowie. - Steve, nie! Złapała go za rękę, ale pośliznęła się i omal nie upadła. Steve chciał ją złapać. Za chwilę oboje leżeli na ziemi, śmiejąc się. Położył się na boku i podparł łokciem, patrząc na nią. - Czy nic ci się nie stało? - Nie. Wszystko w porządku. - Spojrzała na niego ciepło. - Nie musisz stawać na głowie, żeby mnie przekonać, Steve. Przez chwilę wpatrywał się w jej wargi. Potem pocałował ją. Ф O milą od wyspy Adak 28 sierpnia 1942 roku Morze było wzburzone. Silne prądy rzucały łodzią podwodną Triton, znajdującą się w odległości mili od brzegu wyspy Adak. Wylie patrzył na celowo poczernione twarze osiemnastu komandosów, stłoczonych w ciasnym pomieszczeniu dla załogi. W łodzi podwodnej Типа znajdowało się dziewiętnastu komandosów z ich grupy. Mieli się spotkać przy rafach zatoki Kuluk. Wylie zaparł się przy pierwszym wstrząsie Tritona. Inni nie mieli takiego refleksu. Słyszał ich przytłumione przekleństwa, kiedy obijali się po kajucie. Prawie każdy z nich doznał jakiejś kontuzji w czasie tej podróży. Kilku miało zabandażowane żebra, inni posiniaczone policzki czy przecięte łuki brwiowe. Kilka minut wcześniej sierżant przyniósł wiadomość, że są niedaleko wyspy Adak - oznaczonej kryptonimem „Fireplace". Ucichły rozmowy, sprawdzano plecaki i broń. Wylie czuł napięcie w powietrzu. Dłonie miał wilgotne, ale trudno było powiedzieć czy ze zdenerwowania, czy z powodu przebywania w zamknięciu. Wolałby teraz mieć przed sobą Japończyka niż spędzić jeszcze godzinę w tej podwodnej trumnie. Otworzyły się wodoszczelne drzwi i wszedł jeden z oficerów Tritona. - Szyper wydał rozkaz wypłynięcia na powierzchnię - powiedział. - To jest najlepsza wiadomość, jaką mogłem usłyszeć. - Wylie wyprostował się, rozstawił nogi, żeby zniwelować kołysanie łodzi. - Te kajuty są tak wygodne jak kaftan bezpieczeństwa. - Można się do tego przyzwyczaić - zapewnił go młody oficer. - A wtedy człowiek czuje się jak w domu. - Może w twoim domu, ale nie w moim - odpowiedział Wylie Za chwilę łódź wynurzyła się i otworzono luk. W ciszy komandosi po kolei 650 Janet Dailey wchodzili po drabinie na mokry pokład Tritona. W ciemnościach pochmurnej nocy szybko przygotowali łodzie pontonowe, porozumiewając się gestami. Niedaleko od nich wynurzyła się następna łódź podwodna, bez jednego światła, żeby nie zdradzać nieprzyjacielowi swojej obecności. Wylie i jego towarzysze zajęli miejsca w gumowych pontonach. W odległości mili mgliście rysował się brzeg wyspy Adak, o który silnie uderzała fala przyboju. Wiosłując bezszelestnie, oddalali się od zanurzającej się łodzi podwodnej, kierując się do ujścia zatoki. Za kilka minut obie łodzie były pod wodą. Wylie miał ściśnięty żołądek. Rozglądał się niespokojnie, czy jakiś ruch nie zdradzi pozycji Japończyków, jeśli w ogóle byli na tej wyspie. Tubylcy i ludność cywilna zostali ewakuowani z łańcucha wysp po pierwszym ataku japońskim. Większość z nich obozowała na wąskim, południowo-wschodnim skrawku lądu. Departament Wojny zatwierdził wreszcie budowę nowej bazy w łańcuchu Aleutów, położonej bliżej zajętych przez Japończyków wysp Kuska i Attu niż lotnisko nad zatoką Cold - trzeba było przebyć tysiąc dwieście mil, aby wykonać stamtąd lot nad te wyspy i powrócić. Marynarka wybrała wyspę Adak na nową bazę. Za dwa dni miało wylądować na Adaku cztery tysiące pięciuset żołnierzy. Wiadomo było, że Japończycy umieszczają regularnie małe partie żołnierzy na różnych wyspach, również na Adaku. Ale trzeba było sprawdzić, czy oni jeszcze tam są. Celem misji komandosów, dowodzonej przez samego pułkownika Castnera, było odszukanie Japończyków na wyspie i przerwanie im łączności z Kiską. Teraz się okaże, czy długie miesiące szkolenia, przez które przeszli Wylie, Duży Jim i inni, na coś się przydały. Wiatr był zimny. Huk fal zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Wylie natychmiast wysiadł z pontonu i pomógł wciągnąć go na brzeg. Na lądzie poczuł się o wiele lepiej. Teraz mógł się poruszać, przestał być nieruchomym celem. Komandosi przemykali się chyłkiem w ciemnościach, aby rozpocząć rekonesans na wyspie wielkości trzystu mil kwadratowych. Przez całą noc Wylie czołgał się po nierównym terenie i gąbczastej tundrze, badając przydzielony sobie odcinek. Raz przestraszył dużego, czarnego kruka, a raczej on jego przestraszył. Nie wiadomo było, który z nich wyżej podskoczył przy tym spotkaniu, zanim ptak odleciał głośno kracząc. O brzasku, kiedy mgła unosiła się nad wyspą, Wylie dołączył do swojej Alaska 651 jednostki. Zameldował, że nie znalazł nic - ani śladu Japończyków, nawet popiołu z ognisk. Był zły i przygnębiony. Czuł się jak myśliwy, który całą noc podchodził zwierzynę i stwierdził, że nie było jej na tym terenie. Było dla niego małą pociechą, że koledzy również nie znaleźli Japończyków. - Czuję się jak pan młody pozostawiony sam w kościele - wymamrotał Duży Jim Dawson. - Wszyscy się tak czujemy. - Wylie usłyszał i rozpoznał nadlatujące amerykańskie samoloty, które miały patrolować wyspę tego ranka. Komandosi przygotowywali się do przybycia desantu na Adak, na której nie mieszkał nikt z wyjątkiem orłów i kruków. W czasie sztormu, w niedzielę 13 sierpnia, przybyło wojsko. Silny wiatr i wzburzone morze dawało się we znaki barkom i amfibiom, które przewoziły ekwipunek. Kilka utonęło, a ich ładunek znalazł się na dnie. Inne zderzały się ze sobą, a wiatr wynosił je na brzeg. Jetinak większość ładunku dotarła do brzep, łącznie z działkami przeciwlotniczymi, maszynami budowlanymi oraz oddziałami saperów z batalionu inżynieryjnego lotnictwa. Kiedy szef wyładunku zajmował się koordynacją lądowania łodzi w sztormie, saperzy wysłali komandosów, żeby znaleźli miejsce na budowę pasa startowego. Ruszyli w małych grupach. Wyliemu i Dużemu Jimowi towarzyszyło kilku inżynierów, którym mieli pokazać górzysty teren wyspy. Sztorm nadal trwał. Wiatr był tak silny, że trudno było utrzymać się na nogach. - Macie przed sobą niezłą pracę - krzyknął Wylie do jednego z inżynierów - nie znajdziecie żadnego płaskiego miejsca na tej wyspie, jeśli go sami nie zrobicie. - Jeśli cała wyspa jest taka, to masz rację. - Jest taka. Ale Wylie przeoczył jedno miejsce: Sweeper Cove, które było zalewane wodą po każdym przypływie. Jeden z komandosów zwrócił na to żartobliwie uwagę, ale inżynier nie roześmiał się. Po kilku godzinach już budowano tam tamę, sypano wały oraz budowano małą śluzę. Następnego dnia, przy odpływie, zamknięto śluzę. O świcie pierwszego września ciężkie maszyny już pracowały w błocie. Na dnie zatoczki ułożono stalowe zbrojenie pod pas startowy. Buldożery wysypywały piasek - trwała budowa pasa startowego. Po dziesięciu dniach pierwszy samolot wylądował w nowej bazie, oznaczo- 652 Janet Dailey nej kryptonimem „Longview". W dwa dni później wylądowała Trzydziesta Szósta Eskadra samolotów B-17 oraz osiemnaście innych samolotów. Nowa baza była już w pełnym ruchu, a Japończycy jeszcze o niej nie wiedzieli. W drugiej połowie września jednostka Wyliego została wysłana na rekonesans na wyspę Amchitka, odległą tylko o siedemdziesiąt mil od zajętej przez Japończyków Kiski. Znowu nie znaleźli Japończyków, mogli tylko donieść, że cała ta długa, wąska wyspa jest bagnista i jest na niej jeden wulkan. Potem wrócili na Adak, w deszcz, wiatr i mgłę. Wylie szybko się przekonał, że pogoda na Aleutach nie była przyjemna. Ciepłe prądy od Japonii nie pozwalały morzu zamarzać i przynosiły masy ciepłego powietrza z południa, więc klimat był łagodny przez cały rok. Ale kiedy nadchodziło arktyczne powietrze z północy, wtedy zaczynał szaleć sztorm. Ten długi łańcuch wysp można było porównać do boi, oznaczającej rejon, w którym dwa przeciwstawne układy atmosferyczne spotykały się ze sobą. Latanie we mgle gęstej jak zupa i jednoczesne pokonywanie wichury było koszmarem dla pilotów. Na Aleutach nigdy nie było odpowiedniej pogody. Jeśli pilot miał wystarczającą widoczność na ziemi, to samolot startował. Ale nie próbował wydostać się z mgły. Im wyżej leciał, tym była niższa temperatura i lód pokrywał skrzydła. Niezliczone samoloty spadły do oceanu z oblodzonymi skrzydłami. Nawigacja również nie była prosta. Połączenie wiatru i mgły mogło spowodować zboczenie samolotu z kursu nawet o sto mil. Radiowe anteny nawigacyjne rzadko były skuteczne z powodu naładowanego elektrycznością powietrza. Zwalczające się fronty atmosferyczne wytwarzały tak silne pole elektrostatyczne, że zagłuszało sygnały radiowe. Stałe turbulencje uszkadzały delikatne instrumenty, a duże złoża minerałów na wulkanicznych wyspach zniekształcały wskazania kompasów. Aby wywrzeć presję na Japończyków, bombowce startowały dwa lub trzy razy dziennie - jeśli w ogóle były w stanie wystartować. Wylie obserwował powracające samoloty. Na jeden bombowiec zniszczony przez japońskie myśliwce lub artylerię przeciwlotniczą przypadało sześć niszczonych przez pogodę. Musieli zwalczać dwóch nieprzyjaciół - Japończyków i pogodę. Japończycy mieli taką samą sytuację. Wzywano do mesy, ale Wylie nie ruszał się z pryczy w swoim małym Alaska 653 namiocie. Spojrzał na otwartą puszkę chili, stojącą na żelaznym piecyku. W końcu zszedł z pryczy i stanął na przesiąkniętych błotem gazetach, które służyły za podłogę. Mesa wydawała tylko racje wojskowe. Nie warto było przedzierać się w zimnym wietrze przez błoto, kiedy we względnie wygodnym namiocie mógł zjeść gorące chili, herbatniki i dżem. Mieli razem z Dużym Jimem wystarczającą liczbę puszek, żeby przeżyć do czasu powrotu na główną kwaterę na Kodiaku. Żal mu było tych biednych facetów, którzy musieli tu zostać. Warunki życia były tak samo nędzne jak pogoda. Saperzy, te morskie pszczoły, pracowali jak wariaci, budowali baraki, składy, biura - całe miasto - a sami mieszkali w namiotach postawionych na małym, względnie suchym wybrzuszeniu gruntu. Ciężki sprzęt i samochody zmieniły ziemię w trzęsawisko. Wylie zamieszał chili, spróbował, ale było dopiero ledwie ciepłe. Dołożył dwa kawałki węgla do piecyka i usiadł na pryczy. Usłyszał kroki przed namiotem. Wszedł Duży Jim. Przez odchyloną klapę namiotu Wylie zobaczył obrzydliwe, szare chmury na niebie. - Brrr. - Duży Jim otrząsał się jak pies. - Jeszcze nie widziałem tak cholernie zimnego wiatru. U diabła, nawet w środku zimy nad Jukonem jest lepiej. - Nie zdejmując rękawic, zaczął grzać ręce przy piecyku. - To przez tę wilgoć. Duży Jim włożył rękę do kieszeni parki. - Nie uwierzysz, ale dostaliśmy jakąś pocztę. - Rzucił dwie koperty na pryczę Wyliego. - Nie pytaj mnie, w jaki sposób tu dotarła, grant że jest. Wylie podniósł koperty i popatrzył najpierw na adresy nadawców. Jeden list był od matki, a drugi od babki. Nic od Lisy. Spojrzał na stempel na znaczku. - Sierpień. Doszedł ostatniego dnia września. Dlaczego poczta z Anchorage idzie tak długo? - Dostawałem listy od krewnych ze Stanów po czterech miesiącach. Nie narzekałbym na twoim miejscu. Mamy szczęście, że w ogóle dostajemy pocztę. Czasami wydaje mi się, że nikt o nas tutaj nie pamięta. - Większość nie wie, gdzie jesteśmy. Operacja na Aleutach była ściśle tajna. Dopiero po dwóch tygodniach marynarka przyznała, że Japończycy zbombardowali jej bazę w Dutch Harbor i zajęli wyspy Attu i Kiska. Wszystkich dziennikarzy „eskortowano" z Aleutów. Nawet czterostronicowa „Gazeta Wojskowa" musiała mieć zezwolenie z Departamentu Marynarki w Waszyngtonie na każdą wiadomość 654 Janet Dailey o Wyspach Aleuckich. O ataku bombowców na Kiskę „Gazeta Wojskowa" doniosła w trzy tygodnie po fakcie. Każda wzmianka o Alasce była wycinana z magazynów i gazet. Mieszkańcy Alaski sami nie wiedzieli, co się u nich dzieje. Dotyczyło to również rodziny Wyliego. Wylie rozumiał postawę Departamentu Wojny. Wiadomość, że Japończycy zagarnęli ziemię należącą do Stanów Zjednoczonych, miałaby demoralizujący wpływ na obywateli. Kiedy już musieli coś powiedzieć, to minimalizowali fakty, mówiąc, że Japończycy wznieśli tymczasowe umocnienia na pustej wyspie z łańcucha Aleutów, pozbawionej znaczenia strategicznego. Gdy Wylie otwierał list od matki, rozległ się warkot samolotu, a za chwilę wycie syreny przeciwlotniczej. W tej samej chwili on i Duży Jim mieli już karabiny w rękach. Kiedy biegli w kierunku okopów, działa przeciwlotnicze otworzyły ogień. Wylie spojrzał do góry i zobaczył japoński bombowiec. Eksplodowała pierwsza bomba. Huk wybuchu dołączył do grzmotu dział. Żołnierze szukali schronienia. Wylie wśliznął się do błotnistego okopu, wycelował karabin i wystrzelił kilka razy, kiedy samolot znalazł się w jego zasięgu. Japończyk wyskoczył do góry i położył się na skrzydło, żeby przypuścić następny atak na bazę. Wylie nie spuszczał go z oczu, wypatrując jednocześnie innych samolotów japońskich. - Gdzie jest reszta? - zastanawiał się Duży Jim. - Nie wiem. - Wylie patrzył na wznoszące się myśliwce, kiedy japoński samolot powrócił nad pas startowy, lecąc w czarnych kłębach dymu. Zanim pierwszy amerykański myśliwiec znalazł się w powietrzu, nieprzyjacielski bombowiec już skrył się w chmurach. Nie powrócił, innych też nie było. Odwołano alarm. - Strzelałem do mojego pierwszego Japończyka - powiedział Duży Jim, kiedy starali się wygramolić z mokrego okopu. - Tak. Teraz już wiedzą, gdzie jesteśmy. - Kiedy Wylie wchodził do namiotu, poczuł zapach spalonego chili i zaczął kląć. Przez pięć dni Japończycy bombardowali bazę na Adaku, ale nie wysyłali więcej niż trzy bombowce każdego dnia, toteż straty były minimalne. W listopadzie, po ośmiu miesiącach i jedenastu dniach od rozpoczęcia budowy wojskowej autostrady Alaska-Kanada, roboty zostały zakończone. Pod koniec miesiąca zaczęto nadawać oficjalne komunikaty na ten temat. Wylie Alaska 655 czytał te wiadomości z mieszanymi uczuciami: tysiąc pięćset dwadzieścia trzy mile długości, dwieście mostów, osiem tysięcy przepustów wody pod drogą, szesnaście tysięcy robotników, koszt - sto trzydzieści osiem milionów dolarów W ostatnim liście, który otrzymał w październiku, Lisa pisała wyłącznie o autostradzie, o niczym więcej. Nawet nie spytała, kiedy dostanie przepustkę nie wspominała, że myśli o mm i chciałaby g0 zobaczyć. Starał się nie snuć domysłów, ale nękała go myśl, że powodem tego jest Steve Bogardus W połowie grudnia przyszły rozkazy, żeby utworzyć bazę wypadową na wyspie Amchitka, dosłownie za plecami nieprzyjaciela. We wrześniu jednostka Wyhego robiła rekonesans na tej wyspie. Wysłano uprzednio bombowiec który miał zbadać, czy me ma wojsk japońskich w głębi Amchitki, i zrównać z ziemią wioskę krajowców. Kiedy Wylie z komandosami wylądowali na wyspie, razem z oddziałem wojskowych geodetów pod dowództwem pułkownika inżyniera Benjamina Talleya i podpułkownika Herberta, budynki tubylców leżały w gruzach łącznie z małą prawosławną świątynią. Kiedy badali wyspę, szukając miejsca na nową bazę lotniczą, jeden z komandosów, Indianin Sioux, znalazł ślady wskazujące na to, że byli tu już Japończycy i szukali miejsca pod budowę pasa startowego. Nie można było pozwolić im, aby postawili nogę na kolejnym skrawku Aleutów. Te wyspy mogły się stać dla nich zbyt dobrym punktem oparcia. Natychmiast postanowiono zgromadzić wojsko na wyspie Jak zwykle komandosi z Alaski zostali wyznaczeni do przygotowania lądowania. 5 stycznia 1943 roku Wylie razem ze swoją jednostką znalazł się na pokładzie niszczyciela Worden, stanowiącego część konwoju, który składał się z czterech niszczycieli, trzech krążowników i czterech transportowców. Wypłynęli w czasie sztormu, który trwał nieprzerwanie tydzień Po tygodniu spędzonym pod pokładem Wylie był niespokojny i rozdrażniony. 11 stycznia w nocy, kiedy spał w swojej koi, jakaś ręka dotknęła jego ramienia. Rozbudził się, patrząc na białą brodę Jima - Nie, nie dam ci żadnych pieniędzy i gówno mnie obchodzi jaką masz kartę. - Wylie mamrotał ze złością, przewracając się na drugi bok. - Wracaj do swojego pokera i daj mi spokój. - Wyłazimy, Wylie. -Co? - Sztorm trochę się uspokoił i dowództwo zdecydowało, że teraz albo nigdy. Nie mamy już zapasów jedzenia. Więc lądujemy... 656 Janet Dailey - Która godzina? - Wylie usiadł w koi. - Około pierwszej. Czy to ma znaczenie? - uśmiechnął się duży Jim. - Płyniemy teraz w kierunku portu. Będziemy tam przed świtem. Morze było jeszcze wzburzone, kiedy Worden wchodził do Constantine Harbor tuż przed świtem. Fale przyboju przewalały się przez pokład. Wylie z kolegami weszli na łodzie wielorybnicze i popłynęli w kierunku brzegu przy oślepiającej zadymce śnieżnej. Mokrzy i zziębnięci walczyli z wysokimi falami, lądując wreszcie szczęśliwie. Kiedy tylko zdążyli wyciągnąć łodzie na brzeg, przez wycie zadymki przebił się lament syreny alarmowej. Wy hemu przeszedł mróz po kościach. - To Worden - powiedział Duży Jim. - To na pewno on. Wylie podszedł bliżej brzegu i wytężał oczy, żeby coś zobaczyć w wirującym śniegu, ale to nie było możliwe. Myślał o załodze - o mężczyznach, z którymi spędził ostami tydzień. Za chwilę rozległ się sygnał, nakazujący opuszczenie statku. Worden tonął. - Niech to cholera - zaklął Duży Jim. - Woda jest lodowata, długo w niej nie wytrzymają. - Chodź. - Wylie ruszył wzdłuż brzegu. Rozpoczęto akcję ratowania rozbitków. Komandosi szli wzdłuż brzegu, szukając ciał w falach. Cudem udało im się uratować kilku członków załogi. Od nich dowiedzieli się, co się stało na okręcie. Kiedy niszczyciel wyszedł z portu, silny prąd rzucił go na podwodną skałę, która przebiła kadłub, rozrywając stalowe poszycie. Woda zalała maszynownię. Niszczyciel Dewey ruszył na pomoc, ale nie udało się ściągnąć Wordena ze skały. Worden zatonął. Dewey zabrał większość rozbitków na pokład, ale czternastu marynarzy utonęło. Nadpływające oddziały musiały jednak wylądować. Statki wiozące dwa tysiące stu mężczyzn, żołnierzy liniowych i saperów, zmierzały do portu, omijając wrak niszczyciela. Jeden z transportowców popełnił błąd, wystawiając burtę do wiejącego z prędkością osiemdziesięciu węzłów wiatru, co rzuciło go na podwodne skały i wepchnęło na brzeg. Śnieżyca szalała całą noc. Mokry i zmarznięty Wylie usiłował stale być w ruchu, żeby uchronić się przed odmrożeniami. Przeklinał bombę, która zniszczyła wioskę krajowców i pozbawiła go schronienia. Tę długą noc musieli spędzić na dworze, nie mając również ciepłego jedzenia. Rano pogoda nie zmieniła się. Jednak sąsiednia wyspa zajęta przez Alaska 657 Japończyków była tak blisko, że należało znaleźć punkt obserwacyjny. Wylie i Duży Jim zostali wyznaczeni do zwiadu, który miał dotrzeć do oddalonego o trzydzieści mil północno-zachodniego krańca wyspy. Przy dobrej pogodzie można było stamtąd dojrzeć szczyty wyspy Kiska. Dopiero po tygodniu ustał sztorm. Wyliemu przydzielono samotną placówkę, gdzie w fatalnych warunkach walczył z nudą i zmęczeniem. Jego śpiwór leżał na błotnistej podłodze namiotu. Zapasowa para butów i skarpety były stale na piecu. Zmieniał je co pół godziny, żeby nie odmrozić nóg. Kiedy 23 stycznia Japończycy odkryli wreszcie amerykańską bazę na Amchitce, było to dla niego prawie miłym urozmaiceniem. Przynajmniej teraz miał szansę zobaczenia czegoś, kiedy obserwował okolicę. Miał wiele takich okazji w ciągu następnych dwóch tygodni, kiedy Japończycy rozpoczęli akcję nazwaną „Amchitka Express". Dwa, trzy, a czasem nawet sześć wodnopłatowców Rufę startowało z wyspy Kiska i robiło naloty na będący w budowie pas startowy. Amerykańskie myśliwce zapewniały jakąś ochronę z powietrza, ale Rufę przeważnie korzystały z okazji, kiedy uzupełniały one paliwo, żeby dokonywać lotów nad bazą. Placówka obserwacyjna na Aleut Point, jak nazwano północno-zachodni kraniec wyspy, natychmiast przesyłała ostrzeżenie do bazy. Mimo ataków nieprzyjaciela, pas startowy został ukończony. Pod koniec miesiąca wylądowały „Latające Tygrysy". Teraz, kiedy Wylie sygnalizował, że zbliża się Pontoon Joe, jak nazwano japońskiego pilota, który stale brał udział w „Amchitka Express", „Tygrysy" szły do góry, aby mu zgotować powitanie. Po ich przybyciu naloty nieprzyjacielskie zelżały. Po miesiącu spędzonym na odległej placówce Wylie bał się, że może nabawić się „aleuckiego spojrzenia". Widywał je u innych, również u pilotów. Było to puste spojrzenie człowieka, którego już nic nie obchodzi. Niektórzy winili za to okropną pogodę - bezustanny wiatr, zimno i mgłę - fatalne warunki życiowe, monotonne zajęcia, jak latanie we mgler naprawianie po raz setny samolotu ze świadomością, że za chwilę znowu będzie się go naprawiać, budowanie czegoś, co za chwilę będzie zmyte przez obsuwającą się ziemię, kopanie okopów i zasypywanie ich z powrotem. Dowództwo dokładało wszelkich wysiłków, żeby żołnierze byli czymś zajęci. Nie było rotacji wojsk. Jedyną rozrywką było radio, kilka podrapanych płyt gramofonowych, a dla stacjonujących w Dutch Harbor, na wyspie Umnak, a ostatnio również na Adaku - stare, podrzędne filmy z Hollywood. Brakowało 658 Janet Dailey alkoholu. Na wyspie Adak Wylie widział ogromną kolejkę do sklepu wojskowego, który otrzymał dostawę Coca-Coli. Opanowała ich apatia, nerwowość, bezsenność, brak zainteresowania czymkolwiek. Niektórzy do tego stopnia stracili poczucie humoru, że ustały nawet żarty na temat seksu. Inni popadli w homoseksualizm. Każdego miesiąca było kilka samobójstw. Niektórzy zamknęli się w sobie i mieli „aleuckie spojrzenie". Ci zwykle wracali do domów - w kaftanach bezpieczeństwa. Wyliego, jako komandosa, nie tylko nie dotyczyła dyscyplina wojskowa, ale również jego nużąca rutyna. Wiedział zawsze, co się dzieje, w przeciwieństwie do większości żołnierzy. Z dwustu tysięcy wojskowych, stacjonujących na Alasce, większość stanowił personel pomocniczy, który nie miał nic wspólnego z akcją bojową. Wylie wiedział, że dowództwo chciało wyprzeć Japończyków z Aleutów. Rozpoczęcie inwazji na dwie wyspy, którymi władał nieprzyjaciel, było tylko kwestią czasu. Tymczasem musiał pozostać na punkcie obserwacyjnym na Amchitce. Przy końcu stycznia zmieniła ich inna jednostka komandosów. Wrócili do obozu-bazy, gdzie jak przekonał się Wylie, panowały nie lepsze warunki niż na jego maleńkim punkcie obserwacyjnym. Droga do namiotów prowadziła przez kałuże wielkie jak jeziora. Duży Jim klął, kiedy brnęli przez to grzęzawisko do swoich namiotów. Wrzucili tam swoje worki. - Chodźmy do namiotu mesy. Zjadłbym coś przyzwoitego - powiedział Duży Jim. - A skąd wiesz, że tam mają coś takiego? - Ale Wylie poprawił pasek karabinu i wyszedł z powrotem na zimny wiatr. W tym momencie zawyły syreny alarmowe. Wylie automatycznie zaczął obserwować niebo na północnym zachodzie, w kierunku Kiski. Żołnierze zajmowali stanowiska przy działach przeciwlotniczych, inni szukali osłony. Zobaczył z dala formację w kształcie litery V, zbliżającą się do Amchitki na dużej wysokości. - Co do diabła! Nigdy nie wysyłali więcej jak sześć samolotów. - Duży Jim wpatrywał się w niebo, usiłując zidentyfikować samoloty. - Jest ich chyba ze trzydzieści. - Coś tu nie jest w porządku. - Wylie mrużył oczy, ale klucz był zbyt odległy. - Żałuję, że nie mam lornetki. - Lepiej stąd spieprzajmy. Gdy zrzucą bomby, z tej bazy nic nie pozostanie. Alaska 559 - Duży Jim zaczął popychać Wyliego w kierunku wzniesień. Wylie pozwolił się prowadzić, ale nie przestawał patrzeć w niebo. - Hej, dokąd idziecie? Wylie rozpoznał naszywki pilota marynarki i zatrzymał się. Wzdłuż linii lotniska „Tygrysy" uruchamiały swoje silniki. - Lepiej niech się pan też stąd ruszy - poradził mu Wylie. - Jeśli nie, to te japońskie samoloty rozwalą panu dupę na kawałki. - Jeśli to są japońskie samoloty, to pierwszy raz widzę taki model, co macha skrzydłami - szydził. - Kurna, to są gęsi - powiedział Duży Jim i zaczął się śmiać. Wylie śmiał się również, aż łzy pociekły mu z oczu. Nie mogli nadal opanować śmiechu, kiedy wyruszyli do namiotu mesy. - To mi przypomina, jak ci ze służby rozpoznawczej marynarki myśleli, że mają na radarze japońską flotę i zaczęli zrzucać bomby. Okazało się, że o mało nie zatopili Wysp Pribyłowa. Przez całą drogę opowiadali historie, starając się przypomnieć sobie te najbardziej absurdalne. Wstąpili po pocztę. Ledwie trzymali się na nogach ze śmiechu. Po wejściu do namiotu mesy Duży Jim wycierał załzawione oczy. - Pewnie zastanawiają się, co takiego piliśmy. - Jak tylko na nas spojrzą, to się domyśla, że piliśmy płyn do golenia - odpowiedział Wylie. W namiocie mesy było około dwudziestu żołnierzy i stale przybywali nowi. Wylie i Duży Jim stanęli w kolejce. Kucharz wyniósł z kuchni dymiącą tacę z jakimś trudnym do rozpoznania daniem. Głowę miał owiniętą wełnianym szalikiem, oprócz tego futrzaną czapkę z nausznikami, ale rękawy podwinięte. Duży Jim postawił swoją tacę obok tacy Wyliego, potem przeszedł pod ławką, żeby usiąść obok niego. - Kukurydza, kiełbaski. - Duży Jim wbił widelec w twardy naleśnik. - Co to może być? - Słyszałem, że nazywali to pokrywką. - Niech to szlag trafi. Chciałbym już wrócić na Circle. Założę się, że nawet niedźwiedź nie ruszyłby tego gówna. - Mimo wszystko jadł. - Nie wiem, czego najbardziej mi brakuje -jedzenia, whisky, a może kobiet. Czy wiesz, od jak dawna nie miałem kobiety? Ciekaw jestem, czy jeszcze pamiętam, jak one wyglądają. 660 Janet Dailey - O czym ty mówisz? - wyśmiewał się z niego Wylie - przecież na Aleutach za każdym drzewem jest dziewczyna! - Ale śmieszne - wymamrotał, wiedząc, że na Aleutach nie ma drzew. Odłożył widelec i wstał od stołu. - Pójdę po kawę. Jedzenie było równie paskudne jak jego wygląd. Nie myśląc już o tym, co wkłada do ust, Wylie wyciągnął listy z kieszeni parki. Przejrzał koperty i zobaczył ten, na który czekał - od Lisy. Odłożył inne listy. Drogi Wylie! Od dawna nie miałam wiadomości od ciebie. Spotkałam twoją matką w kościele zeszłej niedzieli i spytałam, czy jest nadzieja, że niedługo wrócisz do domu. Myślałam, że dostaniesz przepustką па Dzień Dziękczynienia, ale matka powiedziała, że nic jej o tym nie pisałeś. Miałam nadzieją, że przyjedziesz. Chciałam z tobą porozmawiać i wytłumaczyć ci niektóre rzeczy. Nie chciałam tego pisać w liście. Ale ponieważ nie wiadomo, kiedy będziesz w domu, zdecydowałam się powiadomić cię listownie. Nie wiem, czy pamiętasz Steve'a Bogardusa, u którego pracuję. Steve i ja bierzemy ślub w grudniu. Ja... Grudzień. Wylie nie czytał już dalej. Dziś był pierwszy lutego. Była już mężatką. Zacisnął rękę na liście, gniotąc go. - Hej, Wylie. Patrz. Mam pismo pełne nagich kobiet. - Duży Jim pokazywał mu otwarty magazyn. Na otwartej stronie Wylie zobaczył nagą dziewczynę o brązowych włosach, wygiętą w prowokacyjnej pozie. Ogarnęła go furia. Wytrącił pismo z rąk Dużego Jima, a wstając przewrócił ławkę i stół. Słyszał, jak Duży Jim coś wrzeszczy, ale nic do niego nie docierało. Chciał coś uderzyć, cokolwiek - a Duży Jim stał najbliżej. Opuścił pięść na jego brudnobiałą brodę i rzucił się na niego. Za chwilę kilka par rąk odciągnęło go od przyjaciela. Chęć walki opuściła go, kiedy patrzył, jak Duży Jim podnosi się powoli, poruszając szczęką, jakby sprawdzał jej działanie. - Co, u diabła, w ciebie wstąpiło? - Duży Jim patrzył na niego ze złością. - Przepraszam. - Wylie strząsnął z siebie ręce kolegów. Czuł się okropnie, nie chciał spojrzeć przyjacielowi w oczy. Popatrzył na przewrócony stół, rozrzucone jedzenie - schylił się i podniósł ławkę. Żołnierze, którzy przerwali Alaska 661 tę bójkę, postawili stół. Jeden z nich podniósł listy Wyliego z zabłoconej podłogi, łącznie z listem Lisy. Kiedy Wylie zobaczył, że żołnierz zaczyna czytać, wyrwał mu go z rąk. - To mój list - warknął. - Nie miałem zamiaru go zabierać - odpowiedział żołnierz Odezwał się jeden z jego kolegów: - Pewnie w tym liście jest napisane „Kochany John". - To nie twój cholerny interes, żołnierzu, co jest napisane w tym liście. - Duży Jim stanął obok Wyliego. Ale i tak wszyscy wiedzieli. Wylie zorientował się w tym po ciszy, jaka zapanowała w namiocie mesy. Zwinął list w kulkę i włożył go do kieszeni parki. Amerykańska łódź podwodna Nautilus 10 maja 1943 rob Zołnierz-Meksykanin potrącił niechcący rękę Dużego Jima, który o mało co nie rozlał kawy. - Uważaj, Pedro - warknął i wcisnął się na ławkę obok Wyliego. - Czy nie wydaje ci się, że łodzie podwodne nie są przeznaczone do przewożenia ludzi? - Czasami. Nautilus był jedną z największych łodzi podwodnych, o wyporności dwóch tysięcy siedmiuset ton. Mając na pokładzie dodatkowych stu dwudziestu pięciu pasażerów był zatłoczony. Dziesięć tysięcy żołnierzy zostało rozmieszczonych na trzydziestu czterech jednostkach floty. Wyznaczone na 7 maja lądowanie na wyspie Attu zostało opóźnione z powodu sztormu. Operacja „Landcrab" miała się rozpocząć we wczesnych godzinach rannych 11 maja. Jednostki armii podzielono na cztery grupy zamiast dokonywać zmasowanego lądowania. Największy kontyngent wojsk, Grupa Południowa, miała wylądować w Zatoce Masakry; Grapa Północna - zaatakować bazę łodzi podwodnych w Zatoce Holtza, jeden pułk miał pozostać jako rezerwowy na pokładzie statku. Czwarta grupa, w sile czterystu dziesięciu ludzi, którą kapitan Willoughby skompletował w ciągu trzech miesięcy, jego Tymczasowy Batalion Komandosów miał wylądować na Scarlet Beach i odciąć Japończykom drogę ucieczki w góry. Zwiadowcy z Alaska Scouts zostali przydzieleni do różnych pułków. Wylie i Duży Jim znaleźli się w Batalionie Komandosów Willough- by'ego. Chudy szeregowiec z Teksasu chciał usiąsc na wolnym miejscu przy stole Wyliego i Jima, ale zawahał się, patrząc na tych brodatych, twardych mężczyzn. Alaska 663 - Czy mogę tutaj usiąść? - spytał mocno przeciągając samogłoski. - Siadaj - powiedział Duży Jim. Teksańczyk usiadł i zaczął słodzić kawę. - Większość facetów stara się przespać trochę, zanim to wszystko się zacznie, ale ja nie mogę nawet zamknąć oczu. Wy pewnie też nie możecie zasnąć. - Włożył łyżeczkę do kubka i mieszał cukier. - Czy myślicie, że Japończycy będą tam na nas czekć? - Trudno powiedzieć. - To jest jakieś wariactwo. - Twarz jego skrzywił nerwowy grymas. - Szkolili nas miesiącami na pustyni w Kalifornii, żebyśmy nauczyli się walczyć na pustynnych terenach. Mówili, że pojedziemy do północnej Afryki walczyć z żołnierzami Rommla. Trzy miesiące temu zaczęli nas przekwalifikowywać na załogi amfibii. Kiedy wsiadaliśmy na statek w San Francisco, byliśmy pewni, że popłyniemy na Wyspy Salomona. Byliśmy już dwa dni na morzu, gdy nam powiedzieli, że płyniemy na Aleuty. Do diabła, nawet nie wiedziałem, gdzie one są. - Wielu ludzi nie wie. - Wylie zapalił papierosa. Przez tydzień, który spędził na zatłoczonej łodzi podwodnej, Wylie słyszał wiele takich opowieści. Gdyby nawet zebrać ludzi ze wszystkich baz wojskowych Alaski, nie byłoby wystarczającej liczby żołnierzy do utworzenia dywizji. Nie byli też przygotowani do działań desantowych. Departament Wojny dysponował Siódmą Zmotoryzowaną Dywizją, wyszkoloną do walki w czołgach na pustyni. Ponieważ nie miała już żadnych zadań do wykonania w Afryce, została przydzielona do grupy uderzeniowej na subarktycznej aleuckiej wyspie Attu. Ponieważ cała kampania na Aleutach była tajna, również te wojska dowiedziały się o miejscu swojego przeznaczenia dopiero w czasie drogi. Nazwanie tego wariactwem nie wystarczało. Poza tym, jedynie Tymczasowy Batalion Komandosów zetknął się ze śniegiem i tundrą Wysp Aleuckich w czasie tygodniowego szkolenia w Dutch Harbor. Reszta dywizji nic nie wiedziała o terenie i warunkach, w jakich przyjdzie im walczyć. Z powodu braku ciepłej odzieży wojsko nie wyposażyło odpowiednio jednostek uderzeniowych. Willoughby przetrząsnął magazyny w Dutch Harbor i ubrał swoich komandosów w odpowiednie kurtki, skarpety i wodoodporne buty. Bez tego wyposażenia batalion Wyliego nie miałby szansy przejścia wyznaczonej dla nich na wyspie trasy. Komandosi byli czujką operacji „Landcrab". 664 Janet Dailey Wylie podziwiał swojego kapitana za to, że udało mu się tyle zrobić dla swoich ludzi w tak krótkim czasie. Zamiast w zwykłe karabiny czy lekkie karabiny półautomatyczne i drobny sprzęt bojowy uzbroił ich w nowoczesną broń automatyczną, ciężkie karabiny maszynowe, moździerze i środki wybuchowe. Zamiast zwykłej amunicji mieli pociski smugowe i przeciwpancerne, łatwo przebijające lód, a nie - jak dotąd - odbijające się od niego rykoszetem. Ich plecaki wypełniały granaty i racje żywnościowe na półtora dnia. - Powiem wam, z czego jestem zadowolony - Teksańczyk nie przestawał mówić, żeby nie myśleć o zbliżającej się bitwie. - Że nie jestem w Grupie Południowej, która ma wylądować w Zatoce Masakry. To może przyprawić człowieka o dreszcze, no nie? Dlaczego ktoś dał tej zatoce taką nazwę? - Mniej więcej dwieście lat temu rosyjscy myśliwi wymordowali wszystkich mężczyzn z tubylczej wioski nad tą zatoką. Dlatego nazywają ją Zatoką Masakry - powiedział Wylie. - Gdybym musiał tam lądować, to na pewno dostałbym jakiejś pieprzonej trzęsiączki - powiedział szeregowy. Rozległ się alarm, wzywający załogę łodzi podwodnej na stanowiska bojowe. - Nie zidentyfikowany statek na radarze - zawiadomił ich szyper. - Jeeezu, to na pewno japońska łódź podwodna. - Okrzyk Teksańczyka zagłuszył część komunikatu dowódcy lodzi podwodnej. , - Zbliżamy się do celu. Zapadła cisza. Wylie czekał w napięciu na jakiś dźwięk, jakąś wibrację łodzi, wskazującą, że wystrzelono torpedy. Za chwilę załoga otrzymała rozkaz - Spocznij! Nie zidentyfikowana jednostka okazała się siostrzanym okrętem Nautilusa, łodzią podwodną Narwhal, na której znajdował się również kontyngent komandosów. Torpedy były przygotowane do odpalenia, gdy dowódca rozpoznał statek. - Nie podoba mi się to - mruknął Duży Jim do Wyliego. - Najpierw te dwa niszczyciele zderzyły się we mgle. Teraz o mało nie storpedowaliśmy jednej z naszych łodzi podwodnych. Mówię ci, że mi się to nie podoba. - Nie wiedziałem, że jesteś przesądny. - Hej, posłuchajcie. - Żołnierz wpadł do kajuty. - Złapali przemówienie Waltera Winchella na falach radiowych Alaski. Powiedział: „Do wszystkich Alaska 665 Amerykanów i wszystkich statków na morzu! Najważniejsze są teraz Wyspy Aleuckie". - Kurwa - powiedział z obrzydzeniem Duży Jim, stawiając swój kubek na stole. - Moglibyśmy jeszcze wystrzelić flary, żeby Japończycy wiedzieli, że się zbliżamy. W godzinę po północy Wylie i Duży Jim stali pierwsi do wyjścia, kiedy łódź wynurzała się na powierzchnię. Porucznik spojrzał na mężczyzn w kolejce. - Pamiętajcie, macie poruszać się jak najciszej i jak najszybciej - powtarzał im instrukcje. - Jeśli będą statki nieprzyjacielskie, to łódź podwodna zanurzy się bez względu na to, czy wszyscy będziemy już na tratwach, czy też nie. Musimy się spieszyć. Zrozumiano? Wszyscy kiwnęli głowami. Kiedy łódź wypłynęła na powierzchnię, bosman otworzył luk. Wylie cofnął się, gdy chlusnęła zimna woda morska. Wchodził po drabinie przed Dużym Jimem i ledwie zdołał się przecisnąć przez wąskie wyjście z pełnym ekwipunkiem wojskowym. Ruszając się szybko napompowali gumowe tratwy na tylnym pokładzie i weszli do nich. W chwilę później luki zamknięto. Wylie patrzył, jak morze obmywa pokład łodzi podwodnej, kiedy zaczęła się zanurzać. Za chwilę poczuł, że woda unosi tratwę. Znajdowali się w odległości trzech mil od zachodniego wybrzeża wyspy Attu, opatrzonego kryptonimem „Jackboot". Dotarcie do brzegu zajęło im dwie godziny. O świcie spokojne fale wyniosły ich na brzeg. Wylie i Duży Jim szybko wysiedli i brnęli przez głęboki śnieg dochodzący do linii przypływu. Pokryta śniegiem plaża była otoczona górami, wyglądała na nie umocnioną. Temperatura była poniżej zera, kiedy Willoughby zebrał swoich ludzi na brzegu. Był to muskularny mężczyna, sześciu stóp wzrostu. Prezentował się okazale. Na piersiach miał skrzyżowane pasy z amunicją do karabinów maszynowych. Wylie i Duży Jim obserwowali góry, z których zaczęła już schodzić mgła. Kapitan rozkazał przeciągnąć tratwy poza linię przypływu i przesłać światłem informację do łodzi podwodnej, oczekującej na bezpiecznej głębokości peryskopowej. Kiedy słońce podniosło się ponad horyzont, mgła zaczęła opadać. Willoughby podszedł do Wyliego, patrząc na ściany gór otaczające plażę. 666 Janet Dailey - Jeśli Japończycy mają swoje punkty obserwacyjne w tych górach, to niedługo nas zobaczą. Trzeba się tam dostać. - Jest tu stromy parów wyżłobiony przez strumień. - Wylie wskazał mu żleb. - Będziemy mogli dostać się na górę. - Chodźmy. Wylie i Duży Jim prowadzili, a Willoughby z komandosami brnęli w śniegu za nimi. Trzech ludzi pozostawiono na plaży, aby osłaniali lądowanie pozostałej części batalionu, która miała niebawem przypłynąć. Powietrze stawało się mroźne i paliło płuca, gdy Wylie wspinał się po stromiźnie. Świeciło słońce, ale zerwał się również wiatr. Miał uczucie, że zobaczy zaraz nieprzyjaciela. Stale przeczesywał wzrokiem kolejne zwały śniegu. W innych warunkach zwróciłby na pewno uwagę na piękne odcienie śniegu przy niebieskim niebie, ale w tej chwili obchodziło go tylko to, gdzie mogą być Japończycy. Rozległ się warkot samolotu. Wylie spojrzał w kierunku morza. Była to grupa myśliwców F4F „Żbiki". Długi szereg komandosów zatrzymał się, żeby je obserwować. - Co oni, u diabła, wyprawiają? - spytał ktoś. Wylie usłyszał głośne wybuchy dział i smugi pocisków dziurawiących gumowe tratwy. Łodzie zostały zniszczone. - Jedno jest cholernie pewne, że teraz nie możemy się cofnąć - powiedział cynicznie Duży Jim. - Zastanawiam się, czy oni zrobili to celowo. Znowu ruszyli w kierunku wysokiej grani, grzęznąc w śniegu. Wylie słyszał działa z okrętów ostrzeliwujące plaże, gdzie pozostałe dwie grupy miały zejść na ląd. Słońce nadal świeciło nad górami, ale gęsta mgła wisiała w dolinach. Nawet ci mężczyźni, we wspaniałej kondycji fizycznej, mieli trudności z poruszaniem się po miękkim terenie, w śniegu, mgle, przy silnym wietrze. Wylie miał brodę pokrytą lodem. Późnym popołudniem Wylie i Duży Jim pierwsi dotarli do grani. Zobaczyli stamtąd Zatokę Holtza, gdzie Japończycy mieli podobno swoje zaplecze obronne. Skuleni pod uderzeniami wiatru, dali znak Willoughby'emu, gdzie ma przyprowadzić swoich ludzi. Czekali tam na nich, obserwując okolicę. - Nie słyszałem ognia nieprzyjacielskiego. - Wiatr zagłuszał słowa Dużego Jima. - Może tamtym udało się wylądować? Wylie potrząsnął głową, poruszając zdrętwiałymi palcami, aby odzyskać w nich czucie. Alaska 667 - General DeWitt uważał, że zajęcie tej wyspy nie zabierze nam więcej niż trzy dni. Jeden już prawie minął i nie widzieliśmy żadnych śladów Japończyków. Para amerykańskich bombowców krążyła wokół ich pozycji, przygotowując się do zrzutu amunicji, leków i żywności, aby uzupełnić skromne zapasy, jakie im pozostały. Wylie patrzył na spadające z jednego samolotu zasobniki podłączone do spadochronów. Nagle silny podmuch wiatru przeniósł spadochrony na drugą stronę stromej grani. Wylie zaklął, widząc, jak znikają w niedostępnym żlebie. Samoloty krążyły nadal jak para gigantycznych sępów. Duży Jim wymamrotał ze złością: - Po czyjej stronie są te pieprzone bombowce? Jeśli ci cholerni Japończycy jeszcze nie wiedzieli, że jesteśmy tutaj, to teraz na pewno, kurwa, wiedzą! Kapitan ich jednostki rozpaczliwie machał rękami, starając się przekazać sygnał bombowcom, żeby opuściły teren, zanim wskażą nieprzyjacielowi pozycje wojsk amerykańskich. Wylie wytarł nos, nie zdejmując rękawiczki i zorientował się, że śluz zamarza mu w nosie. - Może nie ma Japończyków na wyspie. - Przypuszczał, że reszta komandosów wylądowała zgodnie z planem. Zastanawiał się, czy nie powtórzy się sytuacja z ich poprzednich lądowań, kiedy spodziewali się nieprzyjaciela i nie znajdowali go. - Są tutaj. - Duży Jim patrzył na strome zbocza i pokryte mgłą doliny. - Czuję nosem obecność tych skośnookich bękartów. Kiedy Willoughby rozkazał ruszać dalej, Wylie popatrzył jeszcze na paczki ze zrzutów, leżące na dnie żlebu. Wiedział dobrze, że jeśli nie zdołają połączyć się z Grupą Północną, to czeka ich głód. Komandosi spędzili swoją pierwszą noc na Attu na szczycie góry, w ciemnościach, mgle i lodowatym wichrze. Nie mogli iść dalej z powodu całkowitego braku widoczności. Pomimo wyczerpania Wylie i Duży Jim poruszali się przez cały czas, do czego zresztą zmuszał wszystkich dowódca. Ci, którzy go nie posłuchali, doznali poważnych odmrożeń. O świcie ruszyli na południowy wschód. Musieli przedostać się na drugą stronę zbocza. Wcześniej musieli przeoczyć gniazda obrony Japończyków wzdłuż zachodniego brzegu Zatoki Holtza. Teraz Wylie już nie musiał się zastanawiać, czy Japończycy są na wyspie. W tej właśnie chwili nieprzyjaciel pojawił się na tyłach ich batalionu. 668 Janet Dailey Szybko ześlizgiwali się ze stromych zboczy, korzystając z tego, że nieprzyjaciel jeszcze ich nie dostrzegł. Nagle japońska artyleria otworzyła ogień. Wylie ukrył się za lodowym występem. Japońscy żołnierze wyszli z okopów i rozpoczęli atak na zboczu. Wylie zaczął do nich strzelać, odpowiadając ogniem na ogień nieprzyjaciela. Ostrzał z ciężkiego moździerza zmusił Japończyków do odwrotu. Komandosi okopali się na ośnieżonym zboczu. Gdy ostrzał z okrętów amerykańskich okazał się nieskuteczny, wezwano siły powietrzne. Mimo to nie mogli opuścić zbocza. Pod osłoną ciemności Wylie pomagał rannym dostać się do założonego w wąwozie punktu opatrunkowego. Mógł więc na chwilę zapomnieć o przenikliwym zimnie i głodzie. Ich zapasy żywności wyczerpały się tego ranka. Następny dzień był identyczny z poprzednim popołudniem - nie było jedzenia, możliwości odpoczynku, możliwości ogrzania się - wciąż byli przyszpileni do skał przez Japończyków. Wylie słyszał warkot samolotu, ale nie mógł go dojrzeć przez chmury. Kapitan nie mógł złapać nikogo przez radio, więc sytuacja innych grup natarcia nie była znana. Ich własne położenie było okropne. Tego południa Willoughby poprowadził atak. Ogień z karabinów maszynowych rozpryskiwał podłoże górskiego zbocza razem ze śniegiem. Wylie przedzierał się ku wrogim pozycjom, szukając osłony za bryłami lodu, strzelając do wszystkiego, co przypominało człowieka. Czołgał się po lodzie w kierunku japońskiego karabinu maszynowego, korzystając z ogniowej osłony Dużego Jima. Wyrwał zawleczkę i rzucił granat. W momencie eksplozji przywarł do ziemi. Po kilku godzinach zaciętej walki wyparli Japończyków z wysoko położonych stanowisk. Zanim zapadła ciemność, byli już okopani. Wylie wszedł do śnieżnej jamy i usiadł blisko małego ogniska. Najpierw rozgrzał ręce nad tym słabym płomieniem, potem ściągnął buty i zmienił skarpetki, wiedząc, że przy tych temperaturach noszenie mokrych rzeczy powoduje poważne odmrożenia. Wylie patrzył, jak Duży Jim wchodzi do jamy. Jego broda, rzęsy i brwi pokryte były zlodowaciałym śniegiem. Wylie wiedział, że on sam też nie lepiej wygląda. Trzęsącymi się z zimna rękami Duży Jim zapalił papierosa, potem zgniótł pustą paczkę i rzucił w ogień, który był podtrzymywany pudełkami po racjach żywnościowych i wszystkim, co mogło się palić. Spoza wzgórza głos Japończyka, wzmocniony przez megafon, szydził z nich po angielsku. Alaska 669 - Psy amerykańskie! Umrzecie! Jutro was zabijemy! - Do diabła - powiedział Duży Jim. - Im wystarczy tylko zaczekać, aż zamarzniemy albo zginiemy z głodu. - Pociągnął jeszcze papierosa i podał Wyliemu. - Dziękuję. - Miał tak zdrętwiałe wargi, że nawet nie czuł, że trzyma papierosa w ustach. Zaczęło mu się kręcić w głowie, kiedy się zaciągnął i oddał papierosa Dużemu Jimowi. - Jak daleko możemy być od przełęczy pomiędzy Zatoką Holtza a Doliną Masakry? - Mniej więcej o dwie mile. Mieli na tej właśnie przełęczy połączyć się z Północną Grupą. Już dwa dni nie jedli. Zaczynało również brakować amunicji i środków opatrunkowych. W tej chwili mogli tylko liczyć na dotarcie do swoich. Ale mieli przeszkodę na drodze. - Jankesi! Umrzecie! - krzyczał Japończyk. Wylie zacisnął zęby. W tej sytuacji to, co mówił Japończyk, mogło łatwo się spełnić. Tarł stopy, czując, jak przebiegają przez nie ostre igiełki, kiedy próbował przywrócić krążenie krwi. Wreszcie założył buty. - Hej, ogień gaśnie. Czy nie macie czegoś, żeby tam wrzucić? - Duży Jim popatrzył na skulonych komandosów, czekających swojej kolejki, żeby zbliżyć się do ognia. Przeszukiwali kieszenie, ale wszystko, co mogli znaleźć, to papierek od gumy do żucia. Wylie patrzył przez chwilę na gasnące płomienie, potem sięgnął do kieszeni parki. Wyjął ostani list Lisy - czytał go już tyle razy, że prawie umiał go na pamięć. Wyprostował go i delikatnie położył na ognisku. Patrzył, jak zwija się w płomieniach. Przez chwilę widać jeszcze było pismo, potem papier sczerniał. Zapiął parkę i skulił się przy ogniu, obejmując dwiema rękami karabin. - Wylie - Duży Jim mówił cicho, niepewnym głosem. - Chciałem cię prosić o przysługę. - Proś. - Wylie patrzył na szczątki listu, rozsypujące się w popiół. „Steve i ja bierzemy ślub" - słowa te miał wryte w pamięć. - Czy pamiętasz, jak ci mówiłem, że mam kobietę, która dla mnie gotuje i zajmuje się gospodarstwem w mojej chacie za Circle? - Taa... No i co? - mruknął Wylie. - Jeśli... jeśli coś mi się stanie, Wylie, czy nie mógłbyś się z nią zobaczyć? Wiesz, tylko sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku. 670 Janet Dailey Wyrwany ze swoich rozmyślań przez tę niespodzianą prośbę Wylie podniósł głowę. - O czym ty mówisz? Nic ci się nie stanie ani mnie - może tylko odmrozimy sobie jaja. Mówisz głupstwa, Dawson. - Wiem. Ale i tak, gdyby coś się stało, spotkasz się z nią? - nalegał Duży Jim. - Nazywa się Anita Lockwood. Mieszka w mojej chacie nad Jukonem. Powiedziałem, że może jej używać do mojego powrotu. - Do cholery, Dawson. Przestaniesz czy nie? - Wylie zły był na niego za ten pesymizm. - Sprawdzisz, co się z nią dzieje? - Tak - uciął Wylie. W przerwie rozmowy dwóch żołnierzy wyszło z jamy, a dwóch czekających na zewnątrz zajęło ich miejsca. Zbliżyli się teraz do ognia, szczękając zębami. Jeden rzucił kawałeczek tekturki w płomienie. - Wylie - Duży Jim odezwał się niepewnym głosem. - Ona... jest Metyską - półkrwi athabańską Indianką. Przez chwilę Wylie nie odpowiadał, przypominając sobie napisy „tubylcom wstęp wzbroniony". Matty nie mogła wchodzić do wielu sklepów. Większą część zakupów do pensjonatu musiała załatwiać babka. Prawie wszystkie miejsca publiczne, jak na przykład kina, miały oddzielne sektory dla krajowców. Eskimosom, Aleutom i Indianom nie wolno było wchodzić do lokali Narodowych Sił Pomocniczych. Teraz Wylie rozumiał, dlaczego Duży Jim nigdy nie mówił wiele o tej kobiecie i dlaczego teraz mówił mu o jej pochodzeniu. - I co z tego? - Spojrzał na swojego przyjaciela. Wyraz wdzięczności pojawił się na twarzy Dużego Jima, który wymamrotał: - Po prostu chciałem, żebyś o tym wiedział. - Powiedziałeś mi, więc zostawmy to. I tak nie będę miał powodu, żeby się do niej wybierać. - Patrzył w ogień. - Chcę ci powiedzieć, że moimi przodkami byli Aleuci, Tlinkici i Rosjanie. Kapitan wszedł do jamy. - Kiedy tak siedzicie wygodnie w cieple, to policzcie, ile zostało nam amunicji. - Hej, Joe! - krzyczał w ciemnościach Japończyk. - Jutro rano umrzesz! - Chciałbym, żeby ktoś zastrzelił tego pieprzonego bękarta - warknął Wylie. Alaska 671 Czwartego dnia walki, a piątego pobytu na wyspie, żołnierze więcej ucierpieli z powodu wyczerpania, głodu i zimna, niż doznali szkód od nieprzyjacielskiego ognia. Ledwie poruszali się na odmrożonych nogach wymiotując na śnieg. Mimo to odparli kontratak Japończyków, zużywając jednak ostatnie pociski moździerza. Wylie wiedział, że tylko desperacja popychała ich wszystkich do przodu, nawet jeśli musieli czołgać się nie mając siły ustać na nogach. Nie mieli gdzie się wycofać. Ich ocalenie zależało od tego, czy zdołają dotrzeć do swoich wojsk. Tego wieczoru połowa mężczyzn w batalionie nie była już do niczego zdolna z powodu odmrożeń, chorób czy też ran. Z raportów radiowych, jakie otrzymał Willoughby, wynikało, że taka sama sytuacja panowała w dwóch pozostałych grupach desantowych. W Zatoce Masakry Grupa Południowa, która była główna siłą natarcia, nie posunęła się ani o dziesięć jardów ze swojego stanowiska Przełęcz i grań nad doliną były w ręku nieprzyjaciela. Grupa Południowa poniosła duże straty, wielokrotnie atakując przełęcz. Dolina Masakry ponownie zasłużyła na swoją nazwę. Północna Grupa nie posunęła się dalej niż o mile Willoughby wydał rozkaz, żeby gnębić nieprzyjaciela przez całą noc, nie dając mu możliwości odpoczynku. Wylie spędził tę noc w żlebie osłoniętym od wiatru, tupiąc nogami i machając rękami, żeby nie zasnąć i nie zamarznąć Od czasu do czasu wdrapywał się do góry i ostrzeliwał pozycje Japończyków Następnego ranka Japończycy przestali odpowiadać na ich ogień. Kapitan Willoughby poinformował przez radio dowódcę Północnej Grupy, że jeg0 batalion opuszcza swoje pozycje. Kiedy ruszyli - niektórzy na nogach, inni czołgając się - stało się jasne, że Japończycy wycofali się w nocy. Droga była wolna. Gdy wlekli się w kierunku Zatoki Holtza, przedstawiali żałosny widok Z trzystu dwudziestu komandosów, którzy dotarli do tej zatoki, jedynie Wylie i Duży Jim byli zdolni do poruszania się bez bólu. Batalion stracił jedenastu ludzi, dwudziestu było rannych. Inni mieli odmrożone nogi. U niektórych już rozpoczęła się gangrena. Po ewakuowaniu rannych i chorych z czterystu dwudziestu komandosów pozostało stu sześćdziesięciu pięciu. Gdy zasiedli w ciepłym namiocie do pierwszego posiłku po prawie sześciu dniach, Wylie walnął Dużego Jima po plecach. - Mówiłem ci, ty skurwysynu, że nic się nam nie stanie. Duży Jim zmusił się do uśmiechu, słuchał przez chwilę odległych odgłosów bitwy, zanim odpowiedział. 672 Janet Dailey - Japończycy nie opuścili jeszcze wyspy, Wylie. Poprzedniego dnia okręty amerykańskie wyczerpały swój zapas amunicji i nie mogły już ostrzeliwać wrogich pozycji. Gdyby pojawiły się japońskie okręty, nie mogliby się nawet obronić. Piechota musiała więc polegać na wsparciu z lotniskowców i bombowców z bazy na Amchitce, ale najczęściej silna mgła i ciężkie chmury nie pozwalały im na start. Jednak walki trwały. Grupa Południowa była nadal w pułapce w Dolinie Masakry, bez potrzeby rzucając swoich ludzi na linie japońskie. Północna Grupa atakowała granie wznoszące się nad Zatoką Holtza, zdobywając je kolejno w starciach wręcz. Wylie był zbyt wyczerpany, żeby się tym interesować. Prawie cały czas spał. Niedługo po północy, 18 maja, Wylie i Duży Jim wyszli ze swojego namiotu i dołączyli do resztek batalionu komandosów zgromadzonych poza linią walk. Po dwóch dniach odpoczynku, z pełnym żołądkiem, Wylie był w dobrej formie. Kapitan szukał ochotników, którzy poszliby na poszukiwanie przejścia do Doliny Masakry. Właśnie do takich zadań miał przygotowanie. Wszyscy wiedzieli, jakie piekło stworzyli Japończycy ludziom będącym po drugiej stronie przełęczy. Jeśli istniała jakaś szansa, żeby znaleźć przejście przez linię wroga, to Wylie chciał brać w tym udział. Przydzielono go razem z Dużym Jimem do plutonu rozpoznawczego. Wyruszyli przed głównym patrolem, żeby zbadać podejście od północy. Zanim dotarli do przełęczy, usłyszeli chrzęst ekwipunku. Myśląc, że to patrol nieprzyjacielski, uskoczyli w bok, maskując się. Kiedy jakieś postacie wyłoniły się z mgły, Wylie trzymał palec na spuście swojego automatu. Za chwilę usłyszał ciche głosy, mówiące po amerykańsku. - Kto idzie? - spytał dowódca plutonu. Czujka zatrzymała się. Była to grupa z oddziału pułkownika Zimmermana z Doliny Masakry. Japończycy wycofali się z przełęczy. Po tygodniu krwawych walk wojska amerykańskie wreszcie osiągnęły swój cel i połączyły się na przełęczy górskiej pomiędzy Zatoką Holtza a Doliną Masakry. Wyspa Attu 26 maja 1943 rob Cal za calem wypierano Japończyków. Najpierw zdobyto szczyt Point Able, potem Sarana Nose, uporczywie spychając nieprzyjaciela w stronę morza i głównego obozu w Chichagof Harbor. Długa dolina Chichagof leżała teraz otworem przed Amerykanami, ale ta droga była drogą śmierci. Japończycy okopali się wzdłuż całej krawędzi doliny. Amerykanie byli zmuszeni do wyparcia stąd nieprzyjacielskich żołnierzy. Trzy dni przedtem otrzymano rozkaz z dowództwa grupy, aby zdobyć tę krawędź i przez te trzy dni wojska amerykańskie próbowały to zrobić. Nie walczyli jeszcze w tak trudnym terenie, który dodatkowo pokryty był zlodowaciałym śniegiem. A wszystkie siły Japończyków były skoncentrowane wzdłuż poszarpanej krawędzi stromej doliny. Poprzedniego dnia padał śnieg. Japończycy skorzystali z tego do zamaskowania swoich pozycji. Leżeli bez ruchu pod śniegiem, utrzymując ciągły ogień na atakujących Amerykanów bądź rzucając na nich toczące się po zboczu granaty. Poranek był zimny i bezchmurny. Wylie siedział w „lisiej jamie" nie wypuszczając z rąk karabinu. Ostrze bagnetu błyszczało w porannym świetle. Duży Jim był obok, skulony w swojej parce, jego oddech zamieniał się w białe obłoki, kiedy wychylał się, żeby popatrzeć na nierówną krawędź doliny. Nie byli daleko, około dwustu stóp od grzbietu, ale wiedzieli, że teraz będą musieli walczyć o każdy cal terenu. - Jak mówią ci dwaj japońscy jeńcy, których złapano wczoraj, na górze jest niecały tysiąc japońskich żołnierzy. - Duży Jim odwrócił się do Wyliego. Podbity futrem rosomaka kaptur jego niemundurowej parki prawie zakrywał 674 Janet Dailey mu twarz. - Teraz mamy na wyspie czternaście tysięcy żołnierzy. Czy te pieprzone bękarty nie wiedzą, że nie mogą z nami wygrać? - Ktoś zapomniał im o tym powiedzieć. - Wylie również miał twarz zakrytą kapturem. - Tak samo, jak ktoś zapomniał powiedzieć tym jeńcom japońskim, że nie wolno im udzielać informacji. Słyszałem, że oni nie biorą pod uwagę możliwości dostania się żywcem w ręce nieprzyjaciela, więc nie otrzymują instrukcji, aby nie mówić o sile i pozycjach swoich wojsk. - Ale mniej niż tysiąc... - Duży Jim potrząsnął głową. Wylie popatrzył na innych żołnierzy skulonych w wykopie - wynędzniałych, zziębniętych i głodnych, czekających na rozkaz, który pośle ich do góry w zmasowanym ataku na pozycje nieprzyjaciela. Byli okryci japońskimi kocami. Większość z nich miała na sobie czapki, kaptury i nieprzemakalne buty, zdarte z ciał zabitych Japończyków; w ten sposób uzupełniali swoje niedostateczne wyposażenie, chociaż istniało niebezpieczeństwo, że mogą być wzięci za Japończyków i zastrzeleni przez swoich. - Nie myślę, że jest dla nich pociechą fakt, że będą walczyć z „zaledwie" niecałym tysiącem Japończyków. - Wylie wskazał na szczękających zębami żołnierzy. Duży Jim obserwował ich przez chwilę. - Tak. Myślę, że już wszyscy mamy dość walki i zabijania. - Tylko ty, Jim, nie poddawaj się zmęczeniu i nie trać czujności, bo Japończycy na pewno nie pozwolą ci łatwo przeżyć... - Usłyszeli chrzęst śniegu, ktoś się zbliżał. Wylie nadsłuchiwał uważnie, zanim dodał: - ...bo mnie wcale nie zależy na tym, żeby opiekować się twoją kobietą. Ukazał się sierżant, który biegł pochylony, po czym szybko wśliznął się do wykopu. - W porządku, chłopcy, będziemy się ruszać. Chcę usłyszeć szczęk waszych karabinów, a nie wasze szczękające zęby, wszystko jasne? Żołnierze niechętnie ściągali z siebie koce, zarzucając je teraz na ramiona, jak Indianie. -1 pamiętajcie - każdego leżącego Japończyka, jeśli jeszcze nie śmierdzi, dobić. - Tak, sierżancie, pamiętamy - ktoś mruknął. Ten rozkaz powtarzany był bardzo często. - Zobaczmy, gdzie oni są dzisiaj. - Ruchem ręki sierżant dał sygnał do ataku. Wylie i Duży Jim wybiegli razem z wykopu, strzelając w kierunku pozycji nieprzyjaciela. Rozpoczął się atak z trzech stron. Wylie znalazł się pod ostrzałem karabinów maszynowych. Rzucił się do tyłu i ukrył za zwałami śniegu. Alaska 675 - Chyba mają gniazdo karabinu maszynowego po prawej! - krzyknął Duży Jim. Wylie zastanawiał się, jak tam dotrzeć. - Spróbuję obejść ich z lewej, osłaniaj mnie. - Dał znak Dużemu Jimowi, że jest gotów. Szczelina na tym stromym zboczu była bardzo płytka, ale musiała wystarczyć jako osłona. Duży Jim otworzył ogień, a Wylie biegł w jej kierunku, ostrzeliwując się po drodze. Dokoła świstały kule. Jedna przebiła rękaw jego parki. Ale udało mu się. Rozpłaszczył się na dnie szczeliny. Oddychał ciężko, serce mu łomotało. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Szczelina, w której się ukrył, szła do góry, po prawej stronie ściany wąwozu. Wyglądało na to, że zdoła przeczołgać się i zaskoczyć Japończyków od tyłu. Otaczał go ze wszystkich stron grzechot karabinów maszynowych, przerywany wybuchami granatów. Ciężkie bombowce huczały na niebie, zrzucając bomby na główną kwaterę nieprzyjaciela w Chichagof. Wybuchy rozlegały się na całej wyspie. Powietrze było przesiąknięte kwaśnym odorem prochu. Ale zmysły Wyliego rejestrowały przede wszystkim to, co działo się w najbliższym otoczeniu. Natychmiast przywarł do ziemi bez ruchu, kiedy usłyszał słaby szczęk metalu na lodzie i ciche, przytłumione śniegiem uderzenie. Za sekundę granat nieprzyjacielski przekoziołkował obok niego, spadając w dół. - Granat! - krzyknął ostrzegawczo do kolegów na dole i przycisnął się mocniej do ziemi. Ogłuszający wybuch rozdarł powietrze. Pokryta śniegiem tundra zatrzęsła się pod nim, kawałki śniegu, błota i lodu zaczęły mu spadać na plecy. Odczekał chwilę i zaczął posuwać się znowu do góry. Usłyszał, że ktoś wspina się za nim. Gdy zobaczył Dużego Jima, uśmiechnął się i ruszył dalej. Po prawie godzinie udało im się dotrzeć, niezauważonym, do zwału śniegu, skąd karabin maszynowy ostrzeliwał żołnierzy znajdujących się na dole. Wylie przybliżył się, na ile mógł, i wyciągnął granat. Dał znak Dużemu Jimowi, że rusza pierwszy. W doskonale skoordynowanym rytmie, kryjąc jeden drugiego, zbliżyli się do gniazda nieprzyjaciela wrzucając tam swoje granaty. Eksplozja i krzyki zlały się w jedno, kiedy szczątki ludzkie, strzępy sprzętu i śniegu zaczęły latać w powietrzu. Kiedy wszystko już opadło na ziemię, Wylie i Duży Jim wdrapali się na zaspę. Było tam czterech Japończyków. Z dwóch niewiele już zostało, a pozostała dwójka leżała rozciągnięta na ścianie okopu, na zakrwawionym, błotnistym 676 Janet Dailey śniegu. Jednemu drgnęła ręka. Wylie wystrzelił cztery krótkie serie prosto w niego. Nagle kule zaświstały nad ich głowami. Ukryli się w okopie, połączonym z japońskim gniazdem, kiedy Amerykanie zaczęli wspinać się po ścianie wąwozu. Zaczekali na pierwszych żołnierzy, którzy również ukryli się w tym mokrym okopie, i poczołgali się dalej, szukając następnego stanowiska Japończyków. Okop ciągnął się w linii prostej na długości dwudziestu jardów, potem ostro skręcał w kierunku nierównej krawędzi wąwozu. Wylie ostrożnie wyjrzał zza zakrętu. W odległości dziesięciu jardów zobaczył wylot lufy japońskiego karabinu i rzucił się do tyłu. Poczuł coś gorącego na policzku. Dotknął go i okazało się, że ma zakrwawioną rękawicę. Kula przeszła przez jego gęstą brodę i zadrapała policzek. Wylie nie martwił się tym. W tej temperaturze krew szybko krzepła albo po prostu zamarzała. Rzucali granaty do okopu, ale nieprzyjacielskiemu snajperowi nie zrobiły one żadnej krzywdy. Duży Jim wziął dwóch żołnierzy, chcąc zajść Japończyka od tyłu. Wyszli z okopu, a Wylie i pozostali żołnierze skupiali jego uwagę na sobie. Za chwilę Duży Jim przysłał wiadomość, że Japończycy mają dwa gniazda karabinów maszynowych na przednich pozycjach. Nie można było zaatakować jednego z nich, żeby nie być wystawionym na ostrzał drugiego. Trzeba było zaatakować oba równocześnie. Musieli się więc pozbyć snajpera z okopu. Duży Jim nie mógł zajść go od tyłu. - W porządku. - Wylie oparł się o ścianę okopu, patrząc na trzech dygocących żołnierzy, którzy trzymali ręce pod pachami, żeby je choć trochę rozgrzać. - Rzucimy granaty za róg okopu i zaatakujemy. Tylko bądźcie, do cholery, dokładni, żeby one trafiły za róg, a nie eksplodowały nam w twarze. Wyrzucali granaty jeden za drugim. Kiedy wybuchł pierwszy, Wylie zaczął strzelać w tamtym kierunku. Inni biegli za nim, ostrzeliwując wszystko, czego nie dosięgła siła wybuchu. Japończycy nie odpowiadali już ogniem. Pozycja nieprzyjacielska została zajęta. Wylie wysłał żołnierza z meldunkiem do Dużego Jima, że będą czekać na sygnał. Pohukiwanie sowy było najbardziej dziwnym dźwiękiem, jaki Wylie słyszał kiedykolwiek na polu bitwy. Śmiał się sam do siebie, kiedy ruszyli do ataku na pozycje Japończyków, przecinając teren otwarty na ogień karabinu maszynowego, który jednak skierowany był na grupę Jima. W ciągu kilku minut uciszyli karabiny maszynowe, a Wylie wbił bagnet Alaska вП w plecy ostatniego Japończyka, który jeszcze oddychał. Rozejrzał się, żeby w razie czego pomóc Dużemu Jimowi, ale wszędzie panowała cisza. Rozpoznał zaśnieżoną brodę Jima oraz jego parkę, kiedy jakaś postać zamachała rękami w jego kierunku, sygnalizując zwycięstwo. Wylie podniósł rękę, żeby mu odpowiedzieć i w tej samej chwili ziemia pod Dużym Jimem eksplodowała. Przez sekundę stał nieruchomo, potem przechylił się do przodu, osuwając się na obrzeże gniazda karabinów. - Nie! - krzyknął Wylie, potem zaczął szaleńczo przedzierać się przez skalistą krawędź wąwozu. Inni żołnierze dotarli do Dużego Jima przed Wyliem. Odsunął ich i ukląkł przy swoim przyjacielu. Duży Jim z wysiłkiem spojrzał na niego i słabo się uśmiechnął. - Myślałem... że... ten Japończyk nie żyje. - Ty głupi skurwysynu, czemuś go nie zakłuł? - wrzasnął Wylie ze złością, a łzy spływały mu po policzkach. Podniósł głowę i krzyknął: - Sanitariusz! - Anita, czy... ty... - Duży Jim nie był już w stanie mówić. - Tak, do diabła, zaopiekuję się nią, ale ty nie umrzesz, Jim. Nie możesz umrzeć - łkał Wylie. - Przecież ci, do diabła, mówiłem, że nic się nam nie stanie! - Myślę, że on nie żyje, sir - powiedział jeden z żołnierzy. - Zamknij się! - Rozglądał się szaleńczo dokoła. - Sanitariusz! Gdzie jest ten pieprzony sanitariusz? Żołnierze odeszli, a on klęczał wciąż w śniegu przy ciele przyjaciela. Woleli walczyć z Japończykami niż narazić się temu komandosowi. Poszli, żeby ruszyć do ataku na następne stanowiska wroga wzdłuż krawędzi doliny. Dręczony bezsennością Wylie wpatrywał się w ciemne sklepienie namiotu. Inni mężczyźni chrapali. Tak jak i on mieli być ewakuowani. Cierpieli na odmrożenia, natomiast diagnoza choroby Wyliego brzmiała - zmęczenie walką. Nie miał pojęcia, jak długo tam siedział przemawiając do Dużego Jima, ale było już ciemno, kiedy go stamtąd ściągnięto. Przez ostatnie szesnaście dni widział mnóstwo nieszczęść i zgonów - mężczyzn ze stopami czarnymi od odmrożeń i zakrwawionymi kolanami od czołgania się, rozerwanych na kawałki przez granaty nieprzyjacielskie i z wnętrznościami na wierzchu. Byli 678 Janet Dailey dla niego obcy, znał tylko niektóre imiona, z innymi brał udział w ataku - ale Jim był zupełnie kimś innym. Może nie byli tak bliscy sobie jak bracia, ale Wylie myślał o nim jak o swoim bracie. Dlaczego Jim musiał umrzeć? Dlaczego on jeszcze żył? Na Jima czekał ktoś w domu. Na niego nikt nie czekał poza rodzicami. To nie było w porządku. Wylie zamknął oczy, żeby odciąć się od swojego żalu i poczucia winy. Mógł uciec od całego świata, ale nie mógł uciec od swoich myśli. Usiadł na pryczy. Był całkowicie ubrany. Włożył parkę, na jej rękawach była zaschnięta krew - trzymał przecież ciało Jima w ramionach... Wyśliznął się z namiotu i wszedł w mgłę, odczuwając na plecach brak karabinu, z którym nigdy się przedtem nie rozstawał. W chłodnym, nocnym powietrzu rozchodził się zapach kawy, przygotowywano śniadanie. Patrzył w kierunku zamglonego namiotu mesy, wiedząc, że nastąpiła wymiana żołnierzy - ci z pierwszej linii dostawali teraz gorący posiłek. Mieli wrócić na swoje stanowiska o świcie. Słyszał, jak mówili o planowanej ofensywie, żeby wykończyć ostatecznie Japończyków. Ale to nie będzie jego bitwa. On już dosyć walczył. Tak jak mówił Duży Jim, był tym już zmęczony. Ostry krzyk przeszył powietrze. Początkowo Wylie myślał, że to wiatr wyje w wąwozie, ale słychać było już głosy, cały chór głosów. Nagle żołnierze - amerykańscy żołnierze - ukazali się na wzniesieniu, uciekając, jakby sam diabeł ich gonił. - Japończycy - wrzasnął do niego jakiś ogarnięty paniką żołnierz. - Nadchodzą! Są tuż za nami! - Spojrzał przez ramię i potykając się biegł dalej. - Uciekaj! To Japończycy! Uciekaj! Coraz więcej żołnierzy zbiegało ze wzniesienia, z tym samym okrzykiem. Z dziwnym uczuciem zobojętnienia Wylie wszedł na szczyt pagórka, usiłując coś dojrzeć przez mgłę. W słabym świetle przedświtu zobaczył żołnierzy japońskich zgromadzonych na dole. Ze spokojem przypadkowego obserwatora Wylie stwierdził, że jest tam kilkuset ludzi. Amerykański oficer stojący na wzniesieniu wykrzykiwał jakieś rozkazy. Wylie nie mógł dostrzec jego dystynkcji, choć przypuszczał, że był on z dowództwa artylerii. W odpowiedzi na jego rozkazy żołnierze rozproszyli się wzdłuż krawędzi wzniesienia. Wylie zorientował się, że jest to głównie personel pomocniczy - kucharze i ich pomocnicy z namiotu mesy, lekarze, sanitariusze z centrum ewakuacyjnego, operatorzy ciężkiego sprzętu z jednostek inżynieryjnych, oficerowie kwatermistrzostwa i radiooperatorzy. Alaska 679 Powoli docierało do niego, że wojsko japońskie przedarło się przez linię frontu. Nie było jednostek bojowych, które mogłyby ich zatrzymać. Dopiero po szesnastu dniach ciężkich walk udało się Japończyków okrążyć w tej dolinie. Teraz wydostali się z pułapki. Na ich drodze do ton amunicji i ekwipunku, tam w obozie za plecami Wyliego, nie stało już nic z wyjątkiem personelu pomocniczego, który nigdy nie brał udziału w walce. Te szesnaście dni piekła nie przydały się na nic. Nie mogło tak być, żeby śmierć Dużego Jima nie przydała się na nic. Nie mógł na to pozwolić. - Dajcie mi karabin, granat, cokolwiek! - krzyknął. Ktoś włożył mu w ręce automat i paczkę amunicji. Szybko położył się pomiędzy dwoma żołnierzami na krawędzi wzniesienia. Żołnierz z lewej popchnął ku niemu wiązkę granatów. - Weź je - nalegał nerwowo - nie miałem tego w ręku od czasu szkolenia. Z okrzykami Banzai! Japończycy wspinali się na wzgórze. Oficer, którego Wylie przedtem widział, dowodził ostrzałem. Wylie wyciągał zawleczki i rzucał granaty na atakujących Japończyków, dopóki nie wyczerpał się ich zapas, ale wyłomy w masie nadciągającego nieprzyjaciela szybko się wypełniały. Nawet ranni szli do przodu. Ogień ze szczytu wzgórza kosił ich jak łany kukurydzy, ale nic nie było w stanie ich powstrzymać. Byli teraz tak blisko, że widział ich twarze i otwarte usta w okrzyku Banzai! Wylie zużył cały magazynek swojego karabinu, zaczął ładować następny spiesząc się jak szalony. Przez chwilę wydawało mu się, że Japończycy się cofają, ale oni nadal nacierali. Kiedy Japończycy wdarli się na górę, kilku saperów rzuciło się na nich od tyłu. Wylie strzelał do skośnookich twarzy. Czterech upadło, zanim skończyła mu się amunicja. Przeklinając, że nie ma bagnetu, użył karabinu jako pałki, broniąc się nim, gdy go otaczali. Nagle stanął przed nim Japończyk ze szramą na lewym policzku, z szyderczo wykrzywionymi ustami. Wylie widział, jak bagnet zbliża się do jego brzucha, ale nie zdążył uderzyć tamtego swoim karabinem. W ostatniej sekundzie udało mu się popchnąć bagnet do dołu. Przeszył mu udo, jak gorące żelazo. Upadł, czekając na uderzenie w plecy, ale ono nie nastąpiło. Saperzy przełamali jednak natarcie Japończyków, którzy przypuścili jeszcze jeden, bezskuteczny atak na wzgórze. Nie godząc się z faktem haniebnej porażki, pięciuset Japończyków, trzymając granaty przy piersiach, wyciągnęło zawleczki, wybierając śmierć. Japońskie przysłowie mówi: Łatwiej jest umrzeć niż żyć. Anchorage Wrzesień 1943 roku r Ściany dawnej sypialni Wyliego wydawały mu się znajome, ale były jednak jakieś inne - jak coś z dalekiej przeszłości, coś nierealnego. Wrócił dopiero przed dwoma dniami. Otrzymał urlop z wojska na powrót do domu. Rana na nodze już się zagoiła. Trwało to jednak bardzo długo. Noga nie była jeszcze całkowicie sprawna, musiał poruszać się przy pomocy laski. Ale i to miało minąć. Z powodu rany nie brał udziału w ataku na wyspę Kiska. Inwazja ta okazała się nieco trudniejsza od rutynowych ćwiczeń. Japończycy porzucili swoją twierdzę na Aleutach i wycofali wojsko. Udało im się prześliznąć przez blokadę marynarki wojennej. Amerykańscy żołnierze ginęli od „przyjacielskiego ognia" - omyłkowo strzelali sami do siebie i stąd pochodziła większość ofiar. Wylie słyszał jednak, że miny i bomby podkładane przez Japończyków również spełniły swoje zadanie. Wylie nie żałował, że nie brał w tym udziału. Ktoś zastukał do drzwi sypialni. Pomyślał, że matka chce go zawiadomić, że trzeba już wychodzić do kościoła. - Tak? - mruknął niechętnie, nie wstając z łóżka. - Czy mogę wejść? To babka. Oparł się wyżej na poduszkach. - Oczywiście. Kiedy weszła do pokoju, zawahała się przez chwilę, potem cicho zamknęła za sobą drzwi. Wylie dziwił się, że babka w ogóle się nie starzeje. Na jej wiek mogły wskazywać jedynie siwe, z niebieskawym odcieniem włosy i kilka zmarszczek na twarzy. Spojrzał na jej niebieską suknię w białe groszki - nie Alaska 681 ubierała się jak stara kobieta. Jedynie jej buciki były trochę mniej ekstrawaganckie od tych, które nosiła w młodości. - Dobrze, że jesteś już gotów do wyjścia do kościoła. - Patrzyła na jego wyprasowany mundur i gładko ogoloną twarz. Zauważyła, że był chudy, blady i bardzo postarzały. Te przejścia ukradły mu młodość. Przysunęła krzesło do łóżka. - Miałam nadzieję, że uda nam się chwilę porozmawiać przed wyjściem. - Babciu Cole, nie chcę teraz rozmawiać o wojnie. - Wiem. - Usiadła przy łóżku. - Od chwili powrotu musiałeś odpowiadać na tyle pytań, że starczyłoby ich dla dziesięciu, prawda? Ale nie powinieneś się dziwić ciekawości rodziców. Nasze wiadomości o walkach były bardzo niekompletne. - Wyjęła z portfela wycinek gazety, który jej ktoś przysłał. - Czy widziałeś to, Wylie? Podała mu wycinek i patrzyła, jak czyta wiersz napisany przez podoficera Boswella Boomhovera. Glory znała już go na pamięć: Żołnierz stał przy Bramie Niebieskiej Zmęczony i postarzały Cicho poprosił Klucznika Żeby go wpuścił do środka. Czym sobie na to zasłużyłeś? - zapytał Święty Piotr. Byłem na Wyspach Aleuckich Prawie przez cały rok. Wtedy Brama otworzyła się Wejdź -powiedział Święty Piotr Już karę piekielna^ odbyłeś. Wylie nie odzywał się, więc Glory mówiła dalej. - Miałam niedawno gościa w pensjonacie, który brał udział w pierwszej wojnie światowej w Europie. W okresie naszego wielkiego kryzysu przyjechał na Alaskę. Zajmował się przez jakiś czas łapaniem zwierząt w pułapki na Wyspach Aleuckich. Dużo opowiadał, zarówno o wojnie, jak i o swoich doświadczeniach z wysp. Zrozumiałam wtedy, że tylko ci, którzy sami przez to przeszli, wiedzą, na czym to polega. Zresztą każdy może to przeżywać w inny sposób. 682 Janet Dailey Oddał jej wycinek i zmarszczył brwi. - Nie wyobrażam sobie, jak możesz to wszystko zrozumieć. - Chociaż jestem kobietą, Wylie Cole, ale dużo już widziałam i wiele rzeczy robiłam - skarciła go łagodnie. - Podobno z wiekiem nabiera się rozumu. - Tak myślę. - Wylie uśmiechnął się po raz pierwszy od czasu, kiedy wrócił do domu. - Wylie, każdy z nas miał ciężkie przejścia w życiu. Kiedy chcemy o tym mówić, nie jesteśmy w stanie wyrazić słowami całej okropności tych chwil - one żyją tylko w naszym umyśle. - Tak - mruknął. - To prawda. - Nasza przeszłość zawsze jest z nami, Wylie. Nie zapominamy tego, co nam się przydarzyło, i myślę, że nie powinniśmy zapominać, bez względu na to, jak bolesne są to wspomnienia. Ale przychodzi moment, kiedy trzeba zacząć od nowa, kiedy musimy poskładać nasze życie z kawałków i iść do przodu. - Wiem, ale wojna jeszcze trwa. - I jeszcze nie wypełniłeś swojej roli do końca. - Myślę, że nie. Matka zastukała do drzwi. - Czas do kościoła. - Zaraz idziemy - odpowiedziała Glory i uśmiechnęła się do Wyliego. - Jednego kazania już wysłuchałeś, czy masz ochotę na następne? - Nie. - Nie podnosił się z łóżka. - Nie możesz leżeć w tym łóżku w nieskończoność. - Chyba nie - wymamrotał. Niechętnie zsunął niesprawną nogę z łóżka i sięgnął po laskę. We wrześniu widoczne z Anchorage góry Chugach wyraźnie odbijały się na tle niebieskiego nieba, ich zbocza złociły się kolorami jesieni. Suche, brązowe liście wirowały w kurzu ulicznym, kiedy Асе zatrzymał samochód przed kościołem. Wylie szedł wolno, podpierając się laską. Idąca obok matka jaśniała z dumy, gdy ludzie patrzyli na nich. Z wysiłkiem pokonywał schody kościoła, wciągając chorą nogę stopień po stopniu, serdecznie witany przez znajomych. Przed poranną rozmową z babką nie chciał wystawiać się na pytania Alaska 683 i komentarze, które wydawały mu się głupie i nieważne. Teraz słuchał, uśmiechał się, kiwał głową i udzielał odpowiedzi. - Jak dobrze, że już jesteś. - Na pewno cieszysz się z powrotu do domu. - Kiedy wróciłeś? - Kiedy musisz się zameldować w wojsku? - Słyszałem, że tam było ciężko. - Modliłam się za ciebie. - Kuzyn mojej siostry też jest zakwaterowany na Aleutach. - Jesteś takim odważnym chłopcem. - Dobre jedzenie twojej matki szybko przywróci ci dawny wygląd. - Założę się, że coś niecoś pokazałeś tym Japończykom. - Niech cię Bóg błogosławi, Wylie. Ktoś mu otworzył drzwi. Zatrzymał się w przedsionku, ciężko opierając się na lasce, przyzwyczajając oczy do mroku kościoła po jasnym słońcu na zewnątrz. Matka i babka stały przy nim. - Powinniśmy tu zaczekać na ojca - powiedziała matka. - Dobrze. Jeszcze kilka osób podeszło, żeby z nim porozmawiać. Nagle zobaczył Lisę. Nikt mu o niej nie wspomniał, a on nie pytał. Wiedział, że spotka ją w kościele tego ranka, i dlatego nie chciał tam iść. Zastanawiał się, czy babka miała na myśli wojnę czy Lisę, kiedy namawiała go, żeby pogodził się z bolesną przeszłością i zaczął od nowa. Lisa wydawała mu się inna, bardziej dojrzała i wyrafinowana, po części z powodu futra, które miała na sobie - widomego znaku zamożności. Jej ciemnoblond włosy były nadal uczesane na pazia, rysy twarzy nie zmieniły się, ale nie była już tą nieśmiałą, cichą dziewczyną, którą pamiętał. Zauważyła go, zawahała się, potem powiedziała coś do stojącego obok mężczyzny. To był Steve Bogardus. Wylie natychmiast go poznał. Przez chwilę poczuł zazdrość. Zesztywniał, kiedy zbliżali się do niego. Matka dotknęła jego ramienia. Ona też ich widziała. - Może powinniśmy już usiąść, żeby ci noga odpoczęła. Wylie jednak wiedział, że odwlekanie tego spotkania nie miało sensu. - Nic mi nie jest, mamo. Już przy nim była. - Halo, Wylie. - Lisa. - Pamiętasz mojego męża Steve'a Bogardusa, prawda? - nieśmiało włączyła go do rozmowy. - Oczywiście. - Wylie przełożył laskę do lewej ręki, żeby uścisnąć dłoń jej męża. - Halo, Steve. Gratulacje, trochę spóźnione. 684 Janet Dailey - Dziękuję. Miło widzieć cię w jednym kawałku. Słyszałem, że przeszedłeś tam swoje. - Nie więcej niż inni. - Cieszę się, że wróciłeś - powiedziała Lisa. - Ja też. - Wylie nie wiedział, co powiedzieć. Nawet nie wiedział, co chciałby jej powiedzieć. Co jeszcze można by powiedzieć, kiedy było po wszystkim. Że żałował czegoś? Do pewnego stopnia. Nie mógł natomiast zaprzeczyć, że nadal jej pragnął. Ale ona była już mężatką. To jeszcze bolało, ale czas już złagodził ten ból i gorycz. Lekki grymas przebiegł jej przez twarz. - Zmieniłeś się. - To brak brody - dotknął gładkiego policzka. - Znowu ją zapuszczę. - Chyba tak - powiedziała niepewnym tonem. - Ojciec już jest, Wylie - przerwała rozmowę matka. - Powinniśmy już zająć miejsca. - Okay - tym razem skorzystał z jej interwencji. Nigdy nie umiał prowadzić takich rozmów o niczym. - Milo było zobaczyć cię znowu, Wylie - powiedziała Lisa. - Tak. Mnie też. - Przerzucił laskę do drugiej ręki, żeby chora noga miała odpowiednie oparcie i kulejąc ruszył do przodu. Kiedy przechodził koło Lisy, spytała: - Czy to coś poważnego? Wylie stanął, opierając się na lasce. - Nic takiego, co by się nie miało zagoić. Potrzeba na to tylko czasu. Matka wzięła go pod rękę i odeszli razem. - Przykro mi, Wylie - szepnęła. - Nie ma potrzeby, żeby ci było przykro. - Wiem, ale... - Żadnych ale, mamo. Nigdy jej nie mówiłem, że ma na mnie czekać. Po zakończeniu nabożeństwa wyszli z kościoła przed Lisa. Wylie już nie miał okazji, żeby z nią rozmawiać. Kiedy jechali do domu, siedział w milczeniu. Wyglądał przez okno, obserwując zmiany, jakie zaszły w rodzinnym mieście podczas jego nieobecności. Nawet w niedzielę rano ulice były zatłoczone. Wszędzie pełno było żołnierzy. Przy Czwartej Alei było wiele barów. W tym mieście nie brakowało alkoholu. Jeśli Anchorage już było w rozkwicie przed wybuchem wojny, to teraz po prostu pękało w szwach. Alaska 685 Wylie wiedział, że kiedy wraca się do jakiegoś miejsca, to zawsze wszystko wygląda inaczej. Nie tylko ludzie się zmieniali - miejsca też. Kiedy zbliżali się do domu, zwrócił się do ojca: - Tato, czy jesteś bardzo zajęty w przyszłym tygodniu? - Wcale nie jestem zajęty. Chciałem spędzić trochę czasu z tobą, więc załatwiłem ze Skeeterem i Sledge'em Chadwickiem, żeby przejęli większość lotów. Myślałem, że wybierzemy się na pstrągi. - Chciałbym, żebyś poleciał ze mną na Circle, na początku tygodnia. Muszę tam kogoś odwiedzić. - Wiedział jednak, że trzeba uzasadnić tę prośbę: - Mój kumpel, który zginął na Attu, prosił mnie, żebym odwiedził jego dziewczynę, obiecałem mu to. - Jeśli o to ci chodzi, to oczywiście polecimy. Powiedz tylko kiedy, żebym przygotował samolot. Drewniana chata stała pomiędzy brzozami. Poprzez żółte liście drzew złote promienie słońca padały na małą polanę. Wąska smuga dymu wydobywała się z komina. Wylie oparł się na lasce, ciężko oddychając. Szedł pieszo pół godziny, więc bolała go noga. Nie wiedział, że aż do tego stopnia stracił kondycję. Odpoczywając, patrzył na chatę. Łatwo mu było wyobrazić sobie Dużego Jima w tym otoczeniu, jak gdzieś na tyłach chaty rąbie drewno. To miejsce wyglądało na jego dom - było surowe i mocne, proste i uczciwe, bez żadnych upiększeń. Dwa psy husky były przywiązane na łańcuchach przed domem. Jeden z nich, duży i szary, patrzył na Wyliego, potem podniósł nos do góry, żeby złapać jego zapach. Szedł na sztywnych nogach aż do końca łańcucha. Nawet z odległości dwudziestu jardów Wylie słyszał jego warczenie. Łańcuch zabrzęczał, kiedy dragi pies podbiegł do przodu. Pierwszy zaczął szczekać, a ten drugi przyłączył się do niego. Wylie zauważył, że coś poruszyło się w oknie chaty. Nie zważając na ból nogi, ruszył przed siebie podpierając się laską. Psy wpadły w szał, skakały, rwały się na łańcuchach, bezustannie szczekając. Drzwi otworzyły się i na mały ganeczek wyszła młoda kobieta. Miała na sobie spodnie i męską, bawełnianą koszulę. Jej czarne, proste włosy sięgały ramion. Wyliego zaskoczył widok czarnowłosego dziecka na jej ręku. 686 Janet Dailey - Stony! Rocky! - krzyknęła na psy. Zaczęły skomleć, machać ogonami i podskakiwać jak szczeniaki. Wylie zatrzymał się przy schodach. - Czy pani jest Anitą Lockwood? Wyglądała inaczej, niż ją sobie wyobrażał. Wysokie kości policzkowe, czarne oczy i czarne włosy, wydatny nos - to były rysy indiańskie, ale jej twarz nie przypominała twarzy Indianki. Skórę miała raczej kremową niż brązową. - Tak - patrzyła na niego czujnie. - Nazywam się Wylie Cole. Napisałem do pani list dwa miesiące temu o... Jimie. Odprężyła się trochę. - Tak. Dostałam go. Dziękuję. Nie jestem pewna, czy ja... - przerwała zażenowana i szybko rozpoczęła inne zdanie. - Wysłałam ten list do jego rodziców w Stanach. Uważałam, że należało ich zawiadomić. Wylie wiedział, że zastanawiała się, czy ktoś by ją zawiadomił o śmierci Dużego Jima. Właśnie dlatego do niej napisał - nie sądził, że dostałaby urzędowe zawiadomienie. - Pisał pan, że przyjedzie, ale nie chciało mi się w to wierzyć. - Obiecałem Jimowi. - Jak pan tutaj dotarł? Przecież nie szedł pan całą drogę piechotą? - Starała się podtrzymać rozmowę. On też nie wiedział, jak ma się zachować. - Przyleciałem z ojcem samolotem z Anchorage. - Popatrzyła na szlak. - On teraz łowi ryby. Ktoś mnie podwiózł samochodem z Circle. - Rozumiem. - Czy mógłbym usiąść? - Wylie oparł się mocniej na lasce. - Noga mi się trochę zmęczyła, kiedy szedłem te pół mili od drogi. - Naturalnie. Proszę mi wybaczyć i wejść do środka. - Otworzyła drzwi, kiedy Wylie mozolnie wchodził po schodach. - Niewiele osób nas tutaj odwiedza. Wnętrze dwuizbowej chaty było przytulne. Wylie stanął na środku głównego pomieszczenia i patrzył na proste umeblowanie. Z wyjątkiem skórzanego fotela przy piecu wszystkie meble były drewniane - stoły, krzesła, szafki. Widać było, że zostały zrobione na miejscu, ale bardzo starannie wykończone. Tylko ten tapicerski fotel był stary i zniszczony. Wylie podejrzewał, że stary koc rozłożony na siedzeniu zakrywa pęknięcia skóry. Nie musiał pytać, żeby wiedzieć, że to było ulubione krzesło Dużego Jima. Alaska 687 - Proszę usiąść. - Anita Lockwood wskazała mu fotel. - Zrobię kawy. Nie chcąc zajmować miejsca Dużego Jima nawet w ten sposób, Wylie wahał się, patrząc, jak Anita wyjmuje z szafki puszkę z kawą. Kiedy otworzyła drzwiczki, przez chwilę widział zawartość szafki. Na półce nie było dużo zapasów. Zastanawiał się, jak ona daje sobie radę po śmierci Jima, kiedy już nie dostaje od niego co miesiąc pieniędzy. Już przedtem sprawdził, że nie otrzymała pieniędzy z ubezpieczenia Jima. Podszedł do fotela, usiadł, krzywiąc się z bólu, kiedy wyprostowywał swoją chorą nogę. Ten fotel był tak zrobiony, że dużemu mężczyźnie siedziało się w nim bardzo wygodnie. Wylie oparł laskę o poręcz. Mały chłopczyk, trzymając palec w buzi, przydreptał do niego. Popatrzył najpierw na Wyliego, potem na jego laskę. Wyglądał na dwa lub trzy lata. Wylie zastanawiał się, dlaczego Duży Jim nigdy o nim nie wspomniał. - Cześć - uśmiechnął się do niego Wylie. - Jak masz na imię? - Chłopiec wymamrotał coś niezrozumiałego i wskazał mokrym paluszkiem na laskę. - Podoba ci się to, prawda? Obawiam się, że jest o wiele większa niż ty. Anita szybko postawiła dzbanek do kawy na piecu, zabrała chłopca, rzucając Wyliemu przepraszające spojrzenie, i posadziła go na podłodze, pomiędzy klockami drewna. - Baw się tutaj - powiedziała stanowczo, a sama usiadła na skraju drewnianego bujanego fotela. - Kawa będzie gotowa za parę minut. - Chłopiec mi nie przeszkadza. - Wylie patrzył na nią z ciekawością. Opuściła głowę, zagryzła wargi, potem spojrzała na niego. - Ma na imię Michael. Jim dał mu imię swojego ojca, ale przeważnie mówił na niego Mikey. Kiedy był niemowlęciem, Mikey dostał wysokiej gorączki. Dopiero po trzech dniach udało się nam dotrzeć do lekarza. Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe, ale Jim miał wciąż wyrzuty sumienia. Szczególnie od czasu, gdy dowiedzieliśmy się, że Mikey jest opóźniony w rozwoju. Jim zawsze martwił się, że wszyscy będą się z niego wyśmiewać. Pewnie dlatego nie mówił panu o nim. Nie wstydził się go - dodała, jakby broniąc Jima. - W ten sposób chciał go tylko ochraniać. - Rozumiem. - Istnienie chłopca tłumaczyło niepokój Jima i jego naleganie, żeby Wylie zobaczył się z tą kobietą. Zastanawiał się teraz, dlaczego Jim nie ożenił się z nią bez względu na jej mieszane pochodzenie. - Tu jest bardzo ładnie - powiedział. - Tak. Jim sam zbudował chatę i zrobił meble. Miał bardzo zręczne ręce. 688 Janet Dailey - Jej twarz wyrażała wielką miłość i dumę ze swojego mężczyzny. Kiedy mówiła o nim, cała promieniała. Za chwilę twarz jej zszarzała. - Napisałam do jego rodziców z pytaniem, czy będę mogła tutaj zostać. Ale nie mam jeszcze odpowiedzi. - Czy masz rodzinę, Anita? - Moja matka jeszcze żyje, ale jest bardzo stara. Mój młodszy brat Joe jest w szkole dla tubylców. Od pewnego czasu założono na Alasce oddzielne szkoły dla krajowców oraz dla białych i mieszańców, którzy prowadzili „cywilizowane" życie. Wylie dziwił się, że brat Anity nie chodzi do szkoły dla białych, ale rozumiał, że walka z uprzedzeniami rasowymi była tu trudna. - Czy ty też tam chodziłaś do szkoły? - Było widoczne, że miała wykształcenie przekraczające zakres zwykłej szkoły dla krajowców. - Nie. Ja chodziłam do szkoły Sheldona Jacksona w mieście Sitka. Chciałam zostać nauczycielką, ale... byłam potrzebna w domu po śmierci ojca. - Spojrzała na szafę z książkami. Twarz jej znowu przybrała łagodny wyraz. - Jim chodził do college'u. W czasie zimy dużo czytaliśmy i rozmawialiśmy o przeczytanych książkach. Był bardzo inteligentny. Bardzo wiele mnie nauczył. Myślę, że powinnam teraz spakować te książki i różne inne rzeczy i odesłać jego rodzinie. - Jestem pewien, że Jim chciałby, żebyś je zachowała. Chciałby, żebyś wszystko zatrzymała - powiedział Wylie. Zapach gotującej się kawy rozchodził się już po chacie. Anita wyjęła filiżanki. Teraz skrępowanie minęło i oboje rozmawiali swobodnie. Wylie nie był dotąd w stanie z nikim rozmawiać o Dużym Jimie. Z nią mógł mówić o swoim przyjacielu. Czas mijał bardzo szybko. Zorientował się wreszcie, że musi iść na spotkanie z ojcem. Zostawił jej pieniądze, mówiąc, że dostał je dla niej od Dużego Jima. Podejrzewał, że ona wie, że to kłamstwo, ale również wiedział, że tak zrobiłby Duży Jim, gdyby o tym pomyślał. Kiedy wychodził, obiecał, że odwiedzi ją i Mikeya ponownie. W ciągu miesiąca rekonwalescencji Wylie odwiedzał ją co tydzień. Wizyty te sprawiały mu przyjemność. Równie chętnie wyjeżdżał z ruchliwego Anchorage. Nigdy nie chodził do barów ani nie wystawał w kolejce Alaska 689 w burdelach. A tego było w Anchorage pod dostatkiem. W chacie Dużego Jima znajdował spokój i zadowolenie. Nie wiedział, czy powodem tego było to miejsce, czy towarzystwo Anity. Pewnie obie rzeczy naraz. Uderzył siekierą w kłodę. Drewno rozłupało się. Porąbał je na mniejsze kawałki. Kiedy je podnosił z ziemi, nie odczuwał już bólu w chorej nodze. Krew krążyła mu w żyłach, był spocony i czuł się dobrze. Sójka wydawała ostrzegawcze okrzyki z suchej gałęzi nad jego głową, kiedy dokładał świeżo porąbane drewno do dużego stosu, który był przeznaczony na zapas zimowy. Usłyszał szelest suchych liści. Mikey szedł do niego niosąc kawałki drewna z dumnym uśmiechem na twarzy. Wyciągał rączki, żeby położyć drewno na górze, jak to zrobił Wylie. - Podniosę cię, Mikey. - Wylie wziął go pod pachy, żeby mógł położyć swoje patyczki, potem posadził go sobie na biodrze. - Jesteś moim małym pomocnikiem. Kiedy Wylie poprawiał mu przekrzywioną czapeczkę, chłopiec zaśmiał się. Stale się śmiał. Był zawsze szczęśliwy - świat Mikeya przepełniony był radością. Mogło to wynikać z jego upośledzenia w rozwoju. Wylie nie wiedział tego, ale miał nadzieję, że Mikey nigdy nie dowie się, że jest inny. Miał nadzieję, że nigdy nie zniknie jego uśmiech. Zawiasy w drzwiach zaskrzypiały. Anita wyszła na ganek. - Jeśli skończyliście, to chodźcie do środka. Właśnie wyjęłam chleb z pieca i zrobiłam kawę. Spróbujemy dżemu, który przysłała twoja matka. - To dobry pomysł. - Wylie niósł chłopca, szedł lekko, noga mu nie dokuczała. Kiedy Anita otwierała drzwi, wzdrygnął się na pisk zawiasów. - Miałem zamiar naoliwić te drzwi. - To samo powiedział Jim przed odejściem. Wylie patrzył w zamyśleniu na drzwi, zanim je zamknął za sobą. Anita chciała wziąć Mikeya, ale się uchylił: - Dam sobie radę. - Naleję kawy. Wylie posadził Mikeya na podłodze, kucnął przy nim, żeby mu zdjąć czapkę, płaszczyk i rękawiczki, potem sam się rozebrał i powiesił wszystko na haku przy drzwiach. Usiadł przy stole, w zamyśleniu przeciągając ręką po jego gładkiej powierzchni. - Wiesz, że kochałem Jima - uśmiechnął się z wysiłkiem. - Nigdy przedtem nie mówiłem tak o innym mężczyźnie. 690 Janet Dailey Podniosła głowę znad deski, na której krajała chleb. - On był dobrym człowiekiem. Mikey wdrapał się na kolana Wyliego. - Myślę, że on mnie lubi. - Wylie przejechał ręką po główce chłopca. Mikey zrobił to samo i roześmiał się. - Wiem, że cię lubi - uśmiechnęła się Anita. - Może to nie brzmi dobrze, ale... - szukał słów. - Żadne z nas nie ma nikogo poza swoją rodziną. Mężczyzna, którego kochałaś, nie żyje, a dziewczyna, którą ja kochałem, poślubiła kogoś innego. Myślę, że dobrze jest nam razem. Łączy nas Jim. Może to nie jest powodem, żeby dwoje ludzi miało brać ślub, ale... właśnie to chciałem ci zaproponować. Mikey potrzebuje ojca, a tobie przydałby się mężczyzna, żeby zająć się wszystkim. Oczywiście, jeszcze wojsko ma do mnie prawo pierwszeństwa, ale mógłbym na początek zacząć tutaj na „pół etatu". Nie przestawał mówić, ponieważ ona się nie odzywała. Wytarła ręce o spodnie. - Wylie, nie jestem pewna, czy twoi rodzice zaaprobują nasze małżeństwo. Rodzice Jima byli bardzo przygnębieni, kiedy im o mnie powiedział. Nie chcę być powodem konfliktu w twojej rodzinie. Ja... - No to weź Mikeya i polećcie ze mną dziś po południu do Anchorage - przerwał Wylie. - Nie musisz czuć się do niczego zobowiązana. Jeśli po spotkaniu z moją rodziną będziesz to nadal uważała za kiepski pomysł, to nie będziemy więcej o tym mówić. Z wahaniem kiwnęła głową. - Okay. Spotkanie Anity z rodziną było bardziej przyjazne, niż Wylie się tego spodziewał. Okazało się, że tego dnia jego matka zaprosiła Billy'ego Raya i Marty na obiad. Anita zobaczyła, w jaki sposób byli oni traktowani w rodzinie. Jego rodzice wiedzieli już trochę o sytuacji Anity i jej związku z Dużym Jimem. Powiedział im, że skorzystała z okazji i przyleciała do Anchorage zrobić zakupy. Wieczorem matka i Anita poszły na górę, żeby położyć Mikeya do łóżka. Marty wyszła na dwór, do Billy'ego Raya і Асе'а, którzy reperowali samochód. Wylie siedział w salonie z babką, słuchając radia. Patrzył, jak wkłada papierosa do cygarniczki z kości i zapala go. Alaska 691 - Babciu Glory, co myślisz o Anicie? - Jest miłą, inteligentną dziewczyną - odpowiedziała. - Nic dziwnego, że twój przyjaciel był tak bardzo do niej przywiązany. - A gdybym ci powiedział, że mamy zamiar się pobrać? - Rzeczywiście? - spytała spokojnie. - Zaproponowałem jej to - przyznał Wylie. - Czy to z powodu Lisy? - Nie. To z powodu Jima. Chociaż muszę przyznać, że gdyby Lisa nie była mężatką, prawdopodobnie nie proponowałbym małżeństwa Anicie. Ale, jak mówiłaś, czas zacząć od nowa - również w przypadku Anity. - Nie wszyscy ją zaakceptują. Wiesz o tym - powiedziała strząsając popiół do popielniczki. - Dawniej wszystko wyglądało inaczej. Kim się było w przeszłości i co się robiło, nie miało znaczenia. Teraz jesteśmy bardziej cywilizowani. To znaczy, że jedni czują się lepsi niż inni. - To ich sprawa. - Może. Ale musisz być na to przygotowany. - Wydaje mi się, że jestem. - Ja też - uśmiechnęła się Glory. - Chciałam tylko usłyszeć to od ciebie. - Anita nie jest pewna, czy mama i tata zaakceptują ją. - Twój ojciec w ogóle nie zwróci na to uwagi. Gdyby miała decydować matka, to pewnie nie wybrałaby Anity. Matki zawsze chcą czegoś więcej dla swoich dzieci. Rzadko są zadowolone z ich własnego wyboru. Ale nie myślę, żeby dała to po sobie poznać. - A ty, babciu? - Ból, szczęście, smutek, zadowolenie - doświadczysz wszystkich tych uczuć. Przeżyłam życie bez oglądania się wstecz i rozpamiętywania przeszłości. Tego właśnie chciałam dla ciebie, dla twojego ojca, dla wszystkich, których kocham - obracała cygarniczkę w palcach. - Przez wszystkie lata naszego małżeństwa Deacon nigdy nie mówił, co mam robić i jak się zachowywać. Pozwalał mi samej decydować, nigdy mnie nie oceniał. To był największy dar, jaki od niego otrzymałam. Tak starałam się zachowywać w stosunku do ciebie і Асе'а. Jeśli Anita jest twoim wyborem, Wylie, jest również moim. - Jest moim wyborem, ale nie jestem pewny, czy się zgodzi. Powrót Matty do pokoju przerwał rozmowę. Za chwilę weszła matka z Anitą. W bluzce i spódnicy Anita wyglądała bardziej kobieco i bardziej krucho. - Czy Mikey zasnął? - spytał. 692 Janet Dailey - Tak. - Nie była zbyt rozmowna w obecności jego rodziny, ale wyglądała na odprężoną. - Wyjęłam twojego starego misia z szafy. Mikey złapał go jak skarb - powiedziała ze śmiechem Trudy. -1 natychmiast zasnął. - Obawiam się, że nie będzie go chciał oddać - powiedziała Anita. - Nie musi. Misie nie powinny siedzieć w szafach, kiedy jest dziecko, które chce je pokochać. Niech go zatrzyma - powiedział Wylie. - Czy nalać komuś kawy? - spytała Trudy. - Jest gotowa w kuchni. - Chętnie - powiedział Асе, który właśnie wchodził do pokoju. - Chętnie - dołączył się Billy Ray. - Proszę pozwolić, żebym ja to zrobiła, pani Cole - zgłosiła chęć pomocy Anita. Matka zawahała się przez chwilę. - Dobrze. Filiżanki są w szafce po prawej stronie... - Zaczekaj, mamo - przerwał Wylie. - Ja jej pomogę. Poszedł z Anitą do kuchni, wyjął filiżanki, oparł się o kredens i patrzył, jak nalewa kawę. - Co myślisz o mojej rodzinie? - Są bardzo mili. - Uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała. Odstawiła dzbanek z kawą i popatrzyła mu w oczy. - Wylie, jesteś pewny, że chcesz się ze mną ożenić? Ja nie jestem sama. Jest Mikey. On nigdy nie będzie normalnym dzieckiem. Zawsze będzie potrzebował opieki. Myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, jaką bierzesz na siebie odpowiedzialność. - Taką samą, jaką miałem zamiar dźwigać samotnie - powiedział. - Zanim ci powiedziałem o małżeństwie, już wszystko przemyślałem. Wierz mi, wiem co robię. Potrząsnęła głową, jak gdyby rozbawiona i zdziwiona jednocześnie. - Chyba wiem, dlaczego Jim tak bardzo cię lubił. - Czy to znaczy tak, czy nie? - Tak. Jeśli nadal chcesz mnie i Mikeya, wyjdę za ciebie. Wylie pochylił się nieśmiało i lekko ją pocałował. Oddała pocałunek niepewnie. Drugi pocałunek przyszedł im łatwiej. Oboje mieli w sobie dużo miłości do ofiarowania. Na pewno im się uda. r Ślub był cichy. Była obecna tylko rodzina. Wrócili potem na kilka dni do chaty, żeby Anita spakowała się i mogła przeprowadzić do Anchorage. Alaska 693 Rodzina Wyliego miała się nią opiekować do jego powrotu z wojska. W związku z trudnościami mieszkaniowymi chętnie przyjęli ofertę Glory, która zaproponowała Anicie jednopokojowe mieszkanie przy pensjonacie, należące przedtem do Chou Linga. Stary Chińczyk zmarł na wiosnę, a nowy kucharz miał już swoje mieszkanie. Było to idealne rozwiązanie, ponieważ nie tylko mieli gdzie mieszkać, ale Anita mogła również zarobić pomagając Marty w pensjonacie. Ceny na Alasce były bardzo wysokie, ale za to nie obowiązywało tu racjonowanie żywności. Wylie wrócił do wojska już w pełni sił. Japończycy zostali wyparci z Aleutów, stracili już swoją pozycję na Pacyfiku, więc Alaska przestała być zagrożona. Zastanawiano się, czy nie użyć łańcucha Wysp Aleuckich jako bazy wypadowej do inwazji na japońskie Kuryle w czerwcu 1944 roku. Rosja jednak nie wypowiedziała do tej pory wojny Japonii. Współpraca Rosjan była konieczna, ponieważ półwysep Kamczatka był położony blisko Japonii. Plany odłożono na półkę, czekając, aż Rosja przyłączy się do wojny na Pacyfiku. Tej wiosny Alasca Scouts dostali nowe zadania. Wylie, razem z kilkoma komandosami, zostali wysłani na Arktykę. Początkowo Wylie dołączył do geologów, wysłanych tam przez Departament Wojny, aby zbadać tę część terytorium, tak dużą jak cały stan Indiana, która już w 1923 roku została uznana za Rezerwę Paliwa dla Floty Nr 4. Już w 1886 roku zauważono na tym terenie przecieki ropy, a badania przeprowadzone w 1920 roku potwierdziły istnienie zasobnych złóż. Rząd federalny zostawił je wtedy w rezerwie na przyszłość. W obliczu przedłużającej się wojny Departament Wojny podjął decyzję o zbadaniu zasobności tych złóż. Geologowie mieli spenetrować wzgórza North Slope i wykonać próbne wiercenia. Zbudowano obóz-bazę w wiosce Eskimosów w Barrow, najbardziej na północ wysuniętym punkcie Alaski. Wylie towarzyszył geologom do rzeki Colville, osiemdziesiąt mil od miejscowości Umiat. Erozja zniszczyła część wzgórza. Ropa spływała z odkrytych warstw osadowych i zanieczyszczała rzekę. Geologowie musieli zbadać to urwisko i na tej podstawie ocenić złoża w North Slope. Trwało arktyczne lato, słońce nie zachodziło przez pełne trzydzieści sześć dni. Tundra kipiała życiem, kwitły różnokolorowe kwiaty. Stadom reniferów karibu nie brakowało pożywienia. Setki gatunków ptaków zakładało tu tysiące gniazd, a czarne chmury moskitów unoszące się nad tundrą dostarczały 694 Janet Dailey im mnóstwo pożywienia. Siatki zabezpieczające twarze nie zawsze były wystarczające, żeby obronić się przed tymi komarami. Czasami Wylie nie mógł nic zobaczyć przez gęste siatki, nakładane jedna na drugą. Ptaki też pojawiły się w obozie w pogoni za moskitami. Wiercenia na pełną skalę miały rozpocząć się następnego roku - w 1945. Tej zimy Billy Ray zmarł na zawał serca przy odgarnianiu śniegu. Wylie był na jego pogrzebie. Kiedy wrócił do wojska, został przydzielony do jednostki komandosów, pilnującej przebiegu rurociągu doprowadzającego ropę z Barrow do Fairbanks. Wojna w Europie miała się ku końcowi. Porażka Hitlera była sprawą miesięcy. Jednak na Pacyfiku daleko było do optymizmu. Tysiące żołnierzy i piechoty morskiej słyszało tam stale okrzyki Banzai. Wiedzieli już, że Japończycy przenoszą śmierć nad porażkę. Planowany rurociąg miał przecinać Góry Brooksa, wspaniałą, dziką barierę oddzielającą North Slope od interioru Alaski. Wylie widział już te góry z samolotu, ale widziane z ziemi robiły o wiele większe wrażenie. Zrozumiał, dlaczego mówi się o górach „dzikie". Były również niezwykle piękne. O zrzuceniu przez Amerykanów bomby atmowej na Hiroszimę Wylie dowiedział się w połowie sierpnia, kiedy był w Górach Brooksa. W dwa dni po tym wydarzeniu Rosjanie wypowiedzieli wreszcie wojnę Japonii. Armia sowiecka zaatakowała Mandżurię, która była pod japońską okupacją. Wylie otrzymał tam również inne wiadomości. Został ojcem - Anita urodziła dziewczynkę. 15 sierpnia 1945 roku Japonia poddała się, chociaż oficjalna ceremonia odbyła się dopiero 2 września. Wojna wreszcie się skończyła. W końcu września Wylie wrócił do domu. Po raz pierwszy mógł wziąć w ramiona swoją małą córeczkę - Dane Marię Cole. Ale radość z powrotu była krótkotrwała. Matty, która już przekroczyła siedemdziesiątkę, ciężko się pochorowała. Od śmierci Billy'ego Raya nie czuła się dobrze. W niecały miesiąc później poszła w jego ślady. Na pogrzebie Wylie stał koło babki. Jej oczy były suche, stała wyprostowana, ale mimo to robiła na nim wrażenie kruchej, porcelanowej figurki. Nie była ubrana na czarno, twierdząc, że Matty nie życzyłaby sobie tego. Jej płaszcz był już niemodny, rdzawego koloru, z dużym kołnierzem z lisa. Wiatr bezustannie rozwiewał futro na kołnierzu, które chwilami dotykało jej policzków, ale nie zwracała na to uwagi. Po zakończeniu ceremonii żałobnych rodzina stała jeszcze przy grobie, Alaska 695 rozmawiając z przyjaciółmi Matty. Wylie zauważył wtedy, jak babka wyciera oczy jedwabną chusteczką. Ojciec wziął ją pod rękę i zaprowadził do samochodu. Wylie towarzyszył matce. Anita nie przyszła na cmentarz. Uważała, że nie powinna brać ze sobą niemowlęcia ani Mikeya na pogrzeb, a nie miał się kto nimi w tym czasie zająć. Wylie prowadził samochód, a rodzice siedzieli z tyłu. Obok niego była babka. Prawie się nie odzywała, tylko wyglądała przez okno. Wylie myślał, że i tak ona na nic nie zwraca uwagi, ale mylił się. . - Wszystko tak się zmieniło przez ostatnie kilka lat - szepnęła. - Budynki rosną tak szybko jak chwasty w warzywniku mojej ciotki w Sitce. Są nowe ulice, których nigdy przedtem nie widziałam. - To już nie jest miasteczko. To jest duże miasto - powiedział Асе. W trzydziestym dziewiątym było tu cztery tysiące ludzi. Teraz Anchorage ma czterdzieści tysięcy mieszkańców. - Tak - westchnęła ciężko Glory. - To nie w porządku, że Matty musiała właśnie teraz umrzeć, kiedy wydano nowe przepisy znoszące na Alasce segregację rasową. Do tylu sklepów miała ochotę wejść, żeby zobaczyć, co sprzedają. I nie było jej wolno. - To był przede wszystkim bardzo głupi zakaz - stwierdziła Trudy. - Dobrze, że go wreszcie znieśli. - Wiem. Chciałabym, żeby rozpalili wielkie ognisko z tych wszystkich napisów „Tubylcom wstęp wzbroniony" czy „Kolorowi nie są tu przyjmowani". Tylu ludziom stała się przez to krzywda. - Gniew brzmiał w głosie Glory. - Ile razy widziałam te napisy, nie miałam wcale ochoty tam wchodzić, szczególnie jeśli Matty czekała na zewnątrz. Tyle teraz miałybyśmy radości, chodząc tam razem. W tydzień później Glory zatelefonowała, żeby Wylie przyszedł do pensjonatu. Mieszkał teraz z rodziną w jednym z domów babki, który od niej wynajmował. Nie miał jeszcze czasu rozejrzeć się za pracą, tyle rzeczy zdarzyło się od jego powrotu - przeprowadzka, śmierć Matty, pomagał tylko ojcu w obsłudze przedsiębiorstwa transportowego. Ledwie wszedł, Glory oświadczyła: - Zamierzam zamknąć pensjonat. Nie ma już Matty i Chou Linga, jestem za stara, żeby go prowadzić sama. 696 Janet Dailey - Nie jesteś stara, babciu Glory. - Miałeś dwa lata, kiedy po raz pierwszy nazwałeś mnie babcią. Kiedy to było? Dwadzieścia dwa lata temu? Wtedy nie czułam się staro, ale dzisiaj już tak się czuję - powiedziała stanowczo. Stara czy nie, nadszedł czas na zmiany i rozpoczęcie nowego życia. - Co masz zamiar zrobić? Sprzedać pensjonat? - Nie starał się jej namawiać na zmianę decyzji. Od dawna wiedział, że nigdy nie zmieniała swojego postanowienia. Szła do przodu, nie oglądając się za siebie. - Gdzie będziesz mieszkać? Czy chcesz zamieszkać z moimi rodzicami? - Nie. Nie jestem jeszcze taka stara, żebym nie mogła sama dać sobie rady - śmiała się z niego. - Czy przypominasz sobie ten czteropokojowy drewniany budynek, który jest również moją własnością? Lokatorzy właśnie go opuszczają. To będzie mój nowy dom. Ale nie mam zamiaru sprzedawać pensjonatu. Chociaż pewnie powinnam, bo ceny nieruchomości są bardzo wysokie. Mam zamiar zamienić pensjonat na dom mieszkalny i wynajmować pojedyncze mieszkania. - Wręczyła mu kartkę papieru ze szkicem proponowanego podziału. - Chciałam ci zaproponować, żebyś doglądał tych prac w moim imieniu. Nie czuję się na siłach do kłótni ze stolarzami i hydraulikami. - Jeśli tego chcesz. - Właśnie tego chcę. - Czym się zajmiesz? Nie wyobrażam sobie, że możesz nic nie robić - powiedział Wylie. - Teraz mówisz jak Deacon - roześmiała się. - Myślę, że będę miała dosyć zajęcia, doglądając nieruchomości i bawiąc się z prawnukami. Tej wiosny mam zamiar założyć wielki ogród kwiatowy, jakiego Anchorage jeszcze nie widziało. Zawsze chciałam mieć taki ogród. Teraz to zrobię. I pamiętaj, nie zobaczysz tam ani jednego warzywa - będą same kwiaty. Wylie spędził zimę pomagając Glory przeprowadzić się do jej nowego domu, sprzedając niepotrzebne już meble, pościel i inne przedmioty z pensjonatu i nadzorując przeróbki w nim. Wszystkie mieszkania zostały natychmiast wynajęte. Tej wiosny Glory zasadziła mnóstwo kwiatów przed swoim domem utrzymanym w wiejskim stylu. Anchorage 30 czerwca 1958 rob Wylie przedzierał się przez wielotysięczny tłum, zebrany w Delaney Park, zwanym pospolicie Park Strip. Zatrzymywał się od czasu do czasu i rozglądał za swoją rodziną. Tego popołudnia, kiedy wracał samolotem do Anchorage po przewiezieniu ładunku, usłyszał w radio wiadomości, które zgromadziły te tłumy w parku. Nie miał nigdy zamiaru pracować w przedsiębiorstwie ojca i pilotować samolotu. Kiedy wyszedł w lecie z wojska, ojciec był po wypadku. Wylie miał go zastąpić tylko czasowo - ale wciągnął się w tę pracę. Kiedy dwie godziny temu wylądował na lotnisku Merill Fields, wielki nagłówek, który od razu wpadł mu w oczy w „Anchorage Times", potwierdził usłyszaną przez radio wiadomość: Jesteśmy w rodzinie! Ledwie przedarł się samochodem przez ogromny ruch uliczny, znalazł w domu wiadomość od Anity i poszedł zaraz w kierunku Park Strip, aby wziąć udział w uroczystości. Alaska weszła w skład Stanów Zjednoczonych. Po sześciodniowych obradach Senat wreszcie przyjął tę ustawę o ósmej wieczór czasu waszyngtońskiego. Pozostała jeszcze tylko ratyfikacja uchwały przez co najmniej dwie trzecie pozostałych stanów. Ale ta większość była już zapewniona. Wszędzie wyły syreny, trąbiły samochody i dzwoniły kościelne dzwony. Pięćdziesiąt ton bali drzewnych przeznaczono na ognisko płonące teraz w parku. Czterdzieści dziewięć ton zapalono ku czci Alaski jako czterdziestego dziewiątego stanu. Pięćdziesiątą tonę dodano w przyjacielskim geście pod adresem Hawajów, które również pragnęły dołączyć się do Stanów. Wylie zatrzymał się znowu, rozglądając się za Anitą i rodzicami. Wydawało mu się, że widzi ciemne włosy Dany w grupce młodych ludzi niedaleko ogniska. Zaczął znowu przedzierać się przez tłum, ale wijący się wąż tańczących zablokował mu drogę. У %\ \ ag porapl . śt niw llffll- irzed lima. r^V3^1 Ыи> «Wmyśli,-Staram sic. мге szuka teraz naszych -да góra niż Rudi i Erik, " a)« wielka uroczystość. i «Ł*m W\daje mi się, że tak - * tóuej granicy. A moi *$*"> co pokazywałem '"Zez chwilę zapomniał •* sobotni wieczór, jak "*b kilkunastoletnich Ma Kiego inny. ■onti I Tak. Moi rodzice są szcz^ zmroku. Matka wreszcie Sf czekała, ze nie widuje CZ^ Nigdy nie było łatwo j Bloroquistów udało się zaos, wojennego i powojennego do Nlewielu z nich zostawało i kupowali na stare lata don _ Dobrze si? stało, ze i „ powiedziała Lisa. - Tak. -Wylie pomyślał widzieć - przy tym ostatni rodziny. Do widzenia, Li dotknąć, na tyle sobie me ui - Do widzenia, Wyhe- 1 Udał, że nie słyszy-N|e na chwilę w tym hałaśliw czego nie mógł mieć- Cza Duży Jim nie żył, zostały, lecz żywa. Teraz wyjeźdź chyba nigdy nie będzie ї zawsze jest, kiedy si? k°g Nagle natknął się na A Przynieśli krzesło, żeby stała. Była bardzo aktyw Іі patrzył zafascynowany wzrostu matki, ale umys i zawiązać buty. Znał i słupami milowymi w jej Dana, trzynastoletnia Trudno było powiedzie' obojgu odziedziczyła c; bardziej nowoczesna. Ь modny sposób иь1ега! którego jego córka uży si? w młodą kobietę- С 698 Janet Dailey - Wylie. Pomimo hałasu poznał znajomy głos i zwrócił się w tamtym kierunku. Lisa stała niedaleko, w zwyczajnej niebieskiej, ale bardzo eleganckiej sukience. Nie widział jej od dawna. Przeważnie spotykali się w kościele, ale ostatnio rzadko tam bywał. Lisa była zawsze w towarzystwie męża i dwóch synów, a on w otoczeniu własnej rodziny. Teraz była sama. Nie było nikogo pomiędzy nimi. Podchodził powoli, uważnie się jej przypatrując. Nigdy nie udawał przed sobą, że o niej zapomniał. Tak samo jak Anita nie zapomniała Dużego Jima. - Cześć - powiedziała, jak gdyby z lekka zdyszana. - Cześć - uśmiechnął się do niej. - Dawno cię nie widziałam - dodała. - Myślałem właśnie o tym samym. - Szybko zebrał myśli. - Staram się znaleźć swoją rodzinę. Nie widziałaś ich gdzieś przypadkiem? - Nie. W tym tłumie bardzo łatwo się zgubić. Steve szuka teraz naszych chłopców. Przed chwilą byli przy nas i zniknęli. Są jeszcze gorsi niż Rudi i Erik, kiedy byli w ich wieku - roześmiała się nerwowo. - To jest wielka uroczystość. -Tak. - Trudno uwierzyć, że Alaska będzie teraz stanem. Wydaje mi się, że tak niedawno wysiadałam z pociągu w Anchorage - na dzikiej granicy. A moi bracia wzięli cię wtedy za Indianina. - Muszę przyznać, że mnie się też wydaje, że dopiero co pokazywałem twojej matce dom, który babka miała do wynajęcia. - Przez chwilę zapomniał o upływie lat. Chciał jej zaproponować pójście do kina w sobotni wieczór, jak to zrobił wtedy, ale powstrzymał się. - Nam może się to nie wydawać dawno, ale mam dwóch kilkunastoletnich chłopców, to o czymś świadczy. - Moja córka też już skończyła trzynaście lat. - Cieszę się, że mogłam zobaczyć cię przed odjazdem, Wylie. - Jej uśmiech był smutny. - Wyjeżdżasz? - Tak. - Starała się mówić pogodnie. - Przeniesiono Steve'a do głównego biura Kompanii w San Francisco. Biuro w Anchorage przejmie ktoś inny. Uważają, że obecnie Alaska nie jest dobrym rynkiem dla przedsiębiorstw budowlanych. - Więc będziesz mieszkać daleko stąd. - Przypomniało mu się powiedzenie „Oni zawsze odjeżdżają", ale nie pamiętał w tej chwili, gdzie je usłyszał. Alaska 699 - Tak. Moi rodzice są szczęśliwi. Jak wiesz, wyjechali stąd w pięćdziesiątym drugim roku. Matka wreszcie postawiła na swoim - dodała sucho. - Przez cały czas narzekała, że nie widuje swoich wnuków wystarczająco często. - Nigdy nie było łatwo ją zadowolić. - Wylie był pewien, że rodzinie Biomąuistów udało się zaoszczędzić niezłą sumę z zarobków Jana w okresie wojennego i powojennego boomu. Ale to było typowe podejście przyjezdnych. Niewielu z nich zostawało na Alasce, kiedy się już dorobili. Wyjeżdżali i kupowali na stare lata domy w bardziej komfortowych miejscach. - Dobrze się stało, że jeszcze tu jestem, kiedy Alaska została stanem - powiedziała Lisa. - Tak. - Wylie pomyślał, że zaraz wróci Steve, a tym razem nie chciał go widzieć - przy tym ostatnim spotkaniu. - No cóż... pójdę poszukać swojej rodziny. Do widzenia, Liso. Życzę ci szczęścia. - Nie odważył się jej dotknąć, na tyle sobie nie ufał, więc zasalutował jednym palcem i odwrócił się. - Do widzenia, Wylie. Będzie mi ciebie brakować. Udał, że nie słyszy. Nie zwracał uwagi na to, dokąd idzie, chciał zgubić się na chwilę w tym hałaśliwym tłumie i strząsnąć z siebie tęsknotę za czymś, czego nie mógł mieć. Czasami zastanawiał się, czy Anicie nie było łatwiej. Duży Jim nie żył, zostały jej tylko wspomnienia. Lisa istniała - nieosiągalna, lecz żywa. Teraz wyjeżdża, straci ją z oczu, może nawet zapomni o niej, ale chyba nigdy nie będzie w stanie wyrzucić jej ze swojego serca. Może tak zawsze jest, kiedy się kogoś kocha i traci, a po głowie krąży myśl „a gdyby"? Nagle natknął się na Anitę, stojącą przy ogniu. Byli tam również rodzice. Przynieśli krzesło, żeby babka Glory mogła usiąść, ale ona tylko przy nim stała. Była bardzo aktywna jak na swój wiek. Mikey kręcił się przy Anicie i patrzył zafascynowany na ogromne płomienie. W wieku piętnastu lat był wzrostu matki, ale umysł miał sześcioletniego dziecka. Umiał się sam ubrać i zawiązać buty. Znał swoje nazwisko i adres. Te małe osiągnięcia były słupami milowymi w jego życiu. Dana, trzynastoletnia córka Wyliego, stała z boku i chichotała z koleżanką. Trudno było powiedzieć, do którego z rodziców była bardziej podobna. Po obojgu odziedziczyła czarne włosy i ciemne oczy, ale była od nich o wiele bardziej nowoczesna. Miała na sobie dżinsy i starą koszulę ojca. To był teraz modny sposób ubierania się. Wylie nie mógł zrozumieć często slangu, którego jego córka używała. Była jak łobuziak, który z trudem przepoczwarza się w młodą kobietę. Czasami zastanawiał się, czy kiedykolwiek wydorośleje. 700 Janet Dailey Ale to mu nie przeszkadzało. Chodzili razem na polowanie i na ryby, choć niekiedy odnosił wrażenie, że powinni się porozumiewać przy pomocy tłumacza. Spojrzał na Anitę. Jej czarne włosy były lekko skręcone po trwałej ondulacji. Miała na sobie ładną sukienkę, chociaż nie tak drogą jak sukienka Lisy. Latanie przynosiło pieniądze, ale nie tak znowu duże. W przeciwieństwie do Lisy Anita nie zachowała młodzieńczej figury. Ale była dobrą kobietą. Ich małżeństwo było cholernie udane. Stanowili dobraną parę. Jeśli brakowało namiętności, to wynagradzał ją z nawiązką szacunek i prawdziwe uczucie, jakim się darzyli. Wylie był już zupełnie spokojny, kiedy podszedł i objął ją ramieniem. - Znalazłeś nas! - krzyknęła zaskoczona Anita. - Zostawiłam ci w domu wiadomość, dokąd idziemy. - Tak. Ale zwątpiłem już, czy was znajdę w tym tłumie. - Wiem. Czy to nie jest wspaniałe? Po tylu latach wreszcie otrzymaliśmy pozycję i uprawnienia stanu. - Rzeczywiście upłynęło wiele lat - wtrąciła Glory. - Pamiętam, jak sędzia Wickersham starał się przyłączyć Alaskę do Stanów w 1912 czy też w 1911 roku. Nie był wtedy jeszcze sędzią. Był delegatem do Kongresu. Uzyskał wtedy dla nas status terytorium. - Powiedziałam Danie, żeby starała się zapamiętać wszystko, co się tu dzisiaj dzieje - odezwała się Anita. - O tym wydarzeniu będzie mogła opowiadać swoim wnukom. - A ja będę mógł opowiadać naszym wnukom, że na wysokości czterech tysięcy stóp, kiedy przelatywałem nad rzeką Tanana, usłyszałem z radia Fairbanks, że Alaska jest czterdziestym dziewiątym stanem. Muszę przyznać, że trochę wtedy pobujałem samolotem z radości - uśmiechnął się Wylie. - Chętnie bym wykonał jakąś ewolucję na tę cześć, ale bałem się o ładunek. Wielki kawał drewna spadł z olbrzymiego stosu, rozpryskując iskry na wszystkie strony. Mikey zaklaskał z podniecenia, zbliżając się do ognia. Anita złapała go za rękę. - Ja chcę zobaczyć, mamo - wyrywał się. - To drewno jest gorące. Sparzysz się. Zostań przy mnie. - Trzymała go mocno, ale był już tak duży, że przychodziło jej to z trudnością. - Chcę tam iść. - Szybko jednak o tym zapomniał, wpatrzony w ogromne płomienie. - Jest zafascynowany ogniem - Anita czujnie go obserwowała. - Przypomina mi Асе'а, kiedy miał cztery lata - powiedziała Glory. - Pół Alaska 701 Nome paliło się, a on stał przy oknie, klaszcząc w ręce i śmiejąc się, kiedy wybuchał kolejny pojemnik z benzyną. - To było dawno, mamo - Асе objął ją czule. - Tak. To prawda. - Przypomniała sobie teraz to zwariowane lato w Nome, kiedy tysiące ludzi szukało złota na plaży - prawdziwi poszukiwacze, drobni kupcy, hazardziści, złodzieje i prostytutki. Teraz dopiero Glory uświadomiła sobie wyraźnie zazdrość, chciwość, nawet nienawiść, jaka opanowała wtedy tych ludzi. Ta ziemia i jej bogactwa wydobywały z człowieka to, co w nim najgorsze i to, co w nim najlepsze. Patrzyła na obce twarze wokół tego kolosalnego ogniska i przypomniała sobie czasy, kiedy to ona była zawsze w centrum uwagi. Teraz pozostała jej tylko najbliższa rodzina. Dla innych była zgrzybiałą staruszką. Nikt z obecnych nie kojarzył jej z dawną Glory St. Clair. Potem roześmiała się, kiedy zdała sobie sprawę, że nikt z nich nawet nie słyszał o Glory St. Clair. - Co cię śmieszy, matko Cole? - Przypomniały mi się dawne czasy. - Czy pamiętacie, jak karczowaliśmy kawałek tego parku, żeby Anchorage miało pas startowy? Wylie był wtedy malutki. Całe miasto przyszło pomagać - ten dzień został uznany za święto. Wtedy też paliliśmy ognisko. - To ci pas startowy - zaśmiał się Асе. - Przecinała go droga jezdna, tyle tylko, że wtedy nie było oczywiście wielu samochodów. - Cieszę się, że jest tu znowu park - powiedziała Trudy. - Wszystko się zmieniło. - Glory wskazała pomarszczoną ręką miasto. - Popatrzcie na te wysokie budynki. Przy bezchmurnym niebie oglądałam górę McKinley ze swojej chaty. Teraz czteropiętrowe biuro zasłania mi ten widok. Większość konstrukcji budowlanych została wykonana w ciągu ostatnich dwunastu lat. Departament Wojny, obecnie Departament Obrony, zdecydował się na wielkie budowy i modernizację baz wojennych na Alasce z powodu zimnej wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją. - Nadal namawiam cię, matko Cole, żebyś się do nas przeprowadziła. Mamy w nowym domu dużo miejsca i piękny widok na Zatokę Cooka i góry, również na McKinley. - Trudy była bardzo dumna z ich nowego domu, zbudowanego na wzniesieniu z widokiem na zatokę. - Tam jest bardzo spokojnie. Na pewno chciałabyś wyprowadzić się z tego hałaśliwego centrum miasta. Асе słyszał już te rozmowy wiele razy, więc nie zwracał na to uwagi. - Już nie możemy mówić, że wszyscy zapomnieli o Alasce. Departament Obrony włożył w nią miliony dolarów. 702 Janet Dailey - A ile z tych pieniędzy pozostało na miejscu? - zaatakowała go Glory. - Większość ludzi przyszła do pracy z zewnątrz. Trochę pieniędzy zostawili tutaj, a resztę zabrali ze sobą nie płacąc podatków. W okresie gorączki złota wywieziono z Alaski siedemset pięćdziesiąt milionów dolarów. Nie liczę w tym tych milionów, które Morgany i Guggenheimy zarobiły na miedzi. Nasze bogactwo zostało stąd wywiezione. Aż do 1949 roku nie mogliśmy nawet obłożyć podatkami tych ludzi, którzy je nam zabierali. - Czytałem w gazecie, że Alaskańskie Przetwórnie Łososia spod Seattle zdołały wprowadzić do prawa stanowego wyłączenie tutejszego rybołówstwa spod naszej kontroli - powiedział z uśmiechem Асе. - Ale wydaje mi się, że złoża ropy odkryte na półwyspie Kenai w zeszłym roku pokryją nam te straty z nawiązką. Wyobrażacie to sobie? Geolog kopnął drzewo i powiedział „wiercić tutaj", a nasza Izba Handlowa odlała jego but w złocie. - Pamiętam, jak byłem na północ od Gór Brooksa. To był niesamowity widok: zielona ropa pomieszana z czerwonym piaskiem wzgórza. - Wylie pogłaskał Anitę po ramieniu. - Wiem, że kilka przedsiębiorstw posłało tam geologów, po tym jak Admiralicja wycofała swoje zespoły wiertnicze w pięćdziesiątym trzecim roku. Po odkryciu złóż na Kenai wiele dużych kompanii zainteresowało się poważnie Alaską. Są przekonani, że jest tu jeszcze wiele do znalezienia. Ropa naftowa. Nazywano ją czarnym złotem, przypomniała sobie Glory, a złoto wciąż powodowało gorączkę. Symptomy tej choroby były zawsze identyczne - zawłaszczanie cudzych terenów, przepychanki, rozprawy sądowe, tłumy ludzi i stosy sprzętu. Zastanawiała się, czy starczyłoby jej energii do udziału w tym wszystkim. To było dobre dla młodych. - Babciu Glory - Dana z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów wyrwała ją z zamyślenia. - Czy to prawda, że byłaś fordanserką w Nome? - Ile masz lat? - Glory nawet nie mrugnęła okiem. - Trzynaście. - Kiedy będziesz trochę starsza, to ci wszystko opowiem. . - A wtedy ty opowiesz nam, Dana - mrugnął Wylie. - Ale babciu Glory, jesteś już bardzo stara i możesz umrzeć do tego czasu - oponowała Dana. - Dano, co ty mówisz! - skarciła ją ostro Anita. - To dziecko ma rację - potwierdziła Glory. - Bóg jeden wie, jaka jestem stara. Ale nie martw się, Dano. Mam zamiar dożyć stu lat. Epilog Anchorage Marzec 1974 roku Olory Cole przeżyła wielkopiątkowe trzęsienie ziemi, 27 marca 1964 roku. Wstrząsnęło ono Alaską i zniszczyło dużą część miasta Anchorage. Doczekała odkrycia złóż naftowych w zatoce Prudhoe i zobaczyła, jak rozpoczynała się pogoń za ropą. Alaskę zalały znowu zastępy wiertniczych, robotników budowlanych, dostawców, prostytutek i poszukiwaczy łatwych pieniędzy. Była świadkiem walki o przeprowadzenie rurociągu - spraw sądowych, nienawiści do przedstawicieli ochrony przyrody, uprzedzeń w stosunku do tubylczej ludności Alaski, przejawów chciwości i zagarniania zysków. Tego samego dnia, kiedy uzyskano zezwolenie na budowę rurociągu z zatoki Prudhoe do Valdez - na cztery lata przed swoimi setnymi urodzinami - Glory Cole umarła spokojnie w czasie snu, w otoczeniu całej swojej rodziny. Umarła, tak jak żyła, bez żalu i spoglądania w przeszłość. Асе twierdził, że ona nie umarła naprawdę, tylko przeniosła się gdzie indziej, żeby zacząć wszystko od początku. Strzeż siei • • 7 • Da Capo to złodzieje czasu!