Mary Gentle HEGEMONIA KARTAGINY Dzieło to jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są produktem wyobraźni autorki lub stanowią twórcze przetworzenie, bez intencji przedstawienia ich jako realnych. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, społeczności i organizacji oraz żyjących lub zmarłych osób jest absolutnie przypadkowe. Wydanie I ISBN 83-7298-648-7 (całość) ISBN 83-7298-882-X (tom II) Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA" Dla Richarda NOTKA DO CZYTELNIKA To czwarte wydanie zapisków Aszy zawiera faksymile tekstu, który został zaczerpnięty bezpośrednio z jedynej zachowanej kopii trzeciego wydania książki Pierce'a Ratcliffa: Asza: Utra- cona historia Burgunda (opublikowanej i oddanej na przemiał w 2001 roku). Czytelnik zechce odnotować fakt, że jest to zatem dokładna reprodukcja tego tekstu. Zdołałem dodać do niego kopie listów oraz e-maili, stanowią- cych korespondencję pomiędzy autorem i jego wydawcą, oraz dokumentów uzupełniających. Dopiski zamieszczone na tych dokumentach również stanowią dokładną kopię oryginałów. Mam nadzieję, że te świeżo odnalezione dokumenty pozwolą nam zrozumieć nadzwyczajne wydarzenia, które towarzyszyły zarówno pierwszej publikacji tej książki, jak i samej Aszy. Dr Pierce Ratcliff, Asza: Utracona historia Burgunda, Oxford University Press, 2001. Obecnie wyjątkowa rzadkość. Cały nakład wydania tej książki z 2001 roku został tuż przed opublikowaniem wycofany z magazynów wydawcy. Wszystkie znane egzemplarze zostały zniszczone, włącznie z tymi, które udostępniono recenzentom. Pewna część tego samego materiału została opublikowana w paź- dzierniku 2005 roku jako Średniowieczna taktyka, logistyka i do- wodzenie, tom 3: Burgundia, po uprzednim usunięciu wszyst- kich not wydawcy oraz posłowia. Oryginalny egzemplarz trzeciego wydania oraz faksymilia li- stów są podobno dostępne w British Library, ale nie są udostęp- niane ogółowi. NOTKA: Powyższy wyjątek z „Antiquarian Media Monthly", t. 2, nr 7 z lipca 2006 jest oryginalny; został przyklejony do wewnętrznej strony okładki tego egzem- plarza. WSTĘP Nie widzę żadnego powodu, aby poczuwać się do przeprosin za to, że publikuję to nowe tłumaczenie dokumentów, które jako jedyne dają nam możność zetknięcia się z życiem tej niezwykłej niewiasty, jaką była Asza (ur. 1457[?] — zm. 1477). Dawno już należało to zrobić. Wydając w 1890 roku dzieło Asza: Życie niewieściego przywódcy średniowiecznych najemników, Charles Mallory Maximillian zaczyna od tego, że przekłada średniowieczną łacinę na poręczną wiktoriańską prozę, przyznając zarazem, iż pominął co bardziej drastyczne epizo- dy; tak samo w 1939 roku postąpił Vaughan Davies w swoim zbio- rze Asza: Biografia z XV wieku. Na początku XXI wieku całościowa i przystępnie przetłumaczona publikacja tekstów, których przewodnim hasłem jest „Asza", to nader ważne zadanie nowego tysiąclecia; przy czym nie powinno się przemilczać ani brutalności, która towarzyszyła epoce średniowiecza, ani jej radosnych aspektów. Mam nadzieję, że niniejszy tekst spełnia te wymogi. Niewiasty zawsze towarzyszyły zbrojnym armiom; trudno byłoby przy tym wyliczyć wszystkie te chwile, gdy włączały się one do walki. Rok Pański 1476 to zaledwie dwa pokolenia, które minęły od chwili, gdy Joanna d'Arc stanęła na czele wojsk francuskiego delfina: nietrud- no sobie wyobrazić dziadków żołnierzy Aszy, jak opowiadają wnukom o ówczesnych wojennych przygodach. Ale wyobrazić sobie w roli wo- dza najemników średniowieczną chłopkę, która nie ma poparcia ani Ko- ścioła, ani państwa — to rzecz nader trudna do wyobrażenia*. W drugiej połowie XV wieku w Europie dochodzi do zetknięcia się ze sobą rozkwitu chwały Średniowiecza z eksplozją rewolucyjne- go Renesansu. Trwają nieustające wojny: we włoskich miastach-pań- stwach, we Francji, w Burgundii, w Hiszpanii i księstwach niemiec- * Choć — jak się o tym przekonamy — nie całkiem niemożliwa. 11 kich, a także w Anglii, gdzie rody królewskie wojują ze sobą o koronę. Europa jako całość z przerażeniem patrzy na wzbierającą od Wschodu groźbę nawały Imperium Tureckiego. To jest stulecie rosnących w po- tęgę armii i najemnych oddziałów, które ustąpi dopiero z nadejściem wczesnego Odrodzenia. Co się tyczy Aszy, to mamy do czynienia z wieloma znakami zapy- tania, włącznie z tym, w którym roku i gdzie przyszła na świat. W XV i XVI wieku pojawiło się sporo publikacji, które mieniły się „biogra- fiami" Aszy; odniosę się do nich w dalszym ciągu tej dyskusji, zara- zem czyniąc sprawozdanie z faktów, które odkryłem, prowadząc moje własne w tym względzie poszukiwania. Najwcześniejszy łaciński fragment Kodeksu winchesterskiego, klasz- tornego zapisu, datowanego mniej więcej na A.D. 1495, mówi o jed- nym z jej najwcześniejszych dziecięcych wspomnień; przytoczę go za chwilę w moim rozumieniu, tak samo jak w wypadku wszystkich innych, przedstawionych w dalszej części tekstów. Do każdej historycznej postaci przylgnęło wiele opowieści, aneg- dot i romantycznych historyjek, które wyolbrzymiają i zarazem znie- kształcają jej rzeczywiste, historycznie dowiedzione dokonania. Rów- nież w przypadku Aszy stanowią one taki przyciągający czytelnika element, którego jednak nie należy uważać za poważny materiał histo- ryczny. Dlatego właśnie w cyklu poświęconym Aszy opatrzyłem po- szczególne epizody jej życia przypisami, choć nie będę miał nic prze- ciwko temu, żeby wprowadzony w temat i poważnie go traktujący czytelnik nie przywiązywał do nich wagi. Pod koniec drugiego tysiąclecia, mając do dyspozycji najnowocześ- niejsze metody prowadzenia badań historycznych, jest mi o wiele łatwiej niż Charlesowi Maximillianowi czy Vaughanowi Daviesowi pozbawić historię Aszy otoczki fałszywych legend. Mogę więc w ni- niejszej książce zerwać zasłonę anegdotycznych opowiastek, którymi okryto tę zaistniałą w rzeczywistej historii niewiastę, ukazując ją w jej prawdziwej i co najmniej równie zdumiewającej, jak otaczający ją mit, postaci. Dr Pierce Ratcliff (Wydział Studiów nad Wojnami), 2001 12 [DODATEK do przechowywanego w British Library egzemplarza trzeciego wydania: odręczna notatka na luźnych stronicach]. Dr Pierce Ratcliff (Wydział Studiów nad Wojnami) Rowan Court, 112 01vera Street, m. 1 Londyn W 14 O AB, Wielka Brytania Fax: E-mail: Tel.:| Anna Longman Wydawca Oxford University Press 7^-otjie cZ-eici \V) korespondencji, któr/f prDlvtlAz.il Ar 72-ntctiii z reAnktoreut swojego wvAalvc*.. znalezione pDHtifAzy tfronićtlmi tekstu. Ozy możliwe, ze frv taktu pOrznAkn.. w jakim zreAt^towany został pierwotny maszynopisz 29 września 2000 Szanowna Pani Longman, z przyjemnością przesyłam Pani umowę w sprawie naszej książki. Podpisałem ją zgodnie z tym, co zostało ustalone. Załączam też wstępną wersję tłumaczenia pierwszych lat życia Aszy, czyli Kodeks winchesterski. Jak się Pani przekona w miarę napływa- nia tłumaczonych dokumentów, w tekście tym zawarty jest niejako zasiew wszystkiego, co ma się wydarzyć w jej dalszym życiu. Przydarzyła mi się nadzwyczajna okazja! Zapewne każdemu history- kowi marzy się, że pewnego dnia dokona jakiegoś odkrycia, które utrwali w nauce jego nazwisko. I otóż sądzę, że właśnie mi udało się to z chwilą, gdy odkryłem szczegóły biografii tej niezwykłej kobiety, Aszy, tym sposobem wyjawiając mało znany — ba, wręcz nieznany! — epizod, który w historii Europy miał wielkie znaczenie. 13 14 Teoria ta zaczęła się składać w koheren tną całość z chwilą, gdy przy- stąpiłem do analizo wania zachow anych dokume ntów odnoszą cych się do Aszy, które miały posłuży ć jako materiał do mojej pracy doktor- skiej. Udało mi się dowieść ich autentyc zności dzięki odkryci u doku- mentu zwaneg o Fraxinu s, a który znalazłe m w posiadło ści Snowsh ill Manor, w hrabstw ie Glouces tershire. Otóż niejaki Charles Wadę, ku- zyn zmarłeg o właścici ela, dostał od niego przed śmiercią — i przed przejęci em Snowsh ill Manor przez Nationa l Trust, co nastąpił o w ro- ku 1952 — prezent w postaci szesnast owieczn ego niemiec kiego ku- ferka. Kiedy go w końcu otwarto, okazało się, że chronił pewien ma- nuskryp t. W moim przekon aniu (utwierd za mnie w nim fakt, iż kufe- rek wyposa żony był w zamecz ek ze stalową sprężyn ą, którą należało urucho mić, aby ujawnił całą swoją zawarto ść) tekst ten po raz ostatni czytany był w XV wieku. Możliw e, że Charles Wadę nawet nie wie- dział o jego istnieni u. Napisan y średnio wieczny m francusk im i łaciną, tekst ów nigdy nie został przełożo ny przez Wadę'a — zakładaj ąc, że w ogóle zdawał on sobie sprawę z jego istnienia, gdyż bądź co bądź był on jednym z tych wiktoria ńskich „kolekcj onerów", którym bardziej zależało na znajdo- waniu zabytkó w niż na rozszyfr owywani u ich tajemnic. Tymczas em Snowshi ll okazała się niebywał ym zbiorem zegarów, japoński ch pance- rzy rycerskic h, germańs kich mieczy średniow iecznych, porcelan y i naj- różniejs zych niezwyk łości. Co jednak nie tylko moją, czego jestem pewny, zwróciło uwagę, to nakreślo na na okładce czyjąś niewpra wną ręką inskrypc jayra;n> zi« mefecit — „z popiołu jestem". (Tu trzeba wy- jaśnić, że nasze Asz pochodzi od angielski ego „ash", co oznacza „po- piół", ale zarazem, jesion"; łaciński odpowie dnik tego słowa to właśnie fraxinus ). Przypus zczam, że ta notatka pochodz i z XVIII wieku. Już w trakcie pierwsz ej lektury tego tekstu uświado miłem sobie, że bez wątpien ia mam przed sobą rzecz absolut nie nową, której nikt przede mną nie odkrył: spisane, lub raczej podykto wane komuś osobi- ste wspomn ienia niewiast y imienie m Asza, które ktoś zanotow ał w ja- kimś momen cie, poprzed zającym jej śmierć. Umarła prawdo podobni e w 1477 roku. Nie trzeba mi było wiele namysł u, żeby sobie uświado - mić, iż wspom nienia te wypełni ają pewne luki w spisany ch dotych- czas dziejach Europy, których jest wszak bardzo, bardzo wiele. (I moż- na przypus zczać, że właśnie fakt, iż trafił mi się Fraxinu s, skłonił wa- sze wydaw nictwo do opublik owania nowej wersji Życia Aszy). To, co opisuje Fraxinus, może się wydawać zanadto bogate w najróż- niejsze ozdobniki, wszelako trzeba mieć na uwadze to, że skłonność do przesady, legendotwórstwa i mitologizowania, spotęgowane przez stronniczość i patriotyzm samego kronikarza, składają się w sumie na typowy średniowieczny zapis historyczny. Pod warstwą śmiecia — jak sami zobaczycie — można natrafić na kosztowności. Historia to ogromna sieć z wielkimi okami, przez które wiele rzeczy przemyka w niepamięć. Na podstawie świeżo odkrytych dowodów mam nadzieję ponownie naświetlić te fakty i wydarzenia, które nie przystają do naszych mniemań o przeszłości, lecz które przecież na- prawdę zaistniały. W tym rozumieniu poniższy tekst nieuchronnie zmuszać będzie do istotnego przewartościowania naszych poglądów na historię północnej Europy. A historykom nie pozostanie nic innego, jak tylko się z tym po- godzić. Czekam na Pańską odpowiedź Pierce Ratcliff CZĘSC PIERWSZA 17 sierpnia - 21 sierpnia A.D. 1476 POLE BITWY N=^p=»3 I on rozbrzmiewało dudnieniem wodnych młynów. Na odległych łanach gorczycy płonęło oślepiająco jasne światło popołudniowego słońca. Zielone rzędy przystrzyżonych krzewów wi- norośli wpijały się w grunt, oddzielone od siebie pasemkami brązowej ziemi. Na plantacji roiło się od wieśniaków. Klucząc na Godlucu po- między zaprzężonymi w woły chłopskimi furkami, Asza dotarła do głównego mostu w kierunku do Dijon, dokładnie gdy miejski zegar wybił za kwadrans piątą. Zadyszany Bertrand wcisnął jej w dłonie niemieckie rękawice. Zwol- nił, w tumanie wzbijanego przez końskie kopyta kurzu czekając, aż zrówna się z nim Rickard. Asza pozostawiła za sobą gromadkę kom- panijnych zwiadowców, którzy cisnęli się jej do strzemion, żeby zło- żyć raporty, po czym zajęła właściwe sobie miejsce w szyku, między Johnem de Vere a osobistą eskortą. — A więc, hrabio? — rzuciła, podnosząc głowę, gdy przejechaw- szy most, dotarli do miejskiej bramy. Czuła na karku wszystkie docie- rające do niej odory: obroku, nagrzanych kamieni, alg i końskiego na- wozu. Podniosła wizjer hełmu i opuściła osłonę brody, żeby skorzy- stać z chłodnego powietrza, którym tchnęła rzeka, pełniąca zarazem rolę fosy obronnej. — Według najnowszych ocen — odparł hrabia — siły Wizygotów na przedpolu Auxonne liczą blisko dwanaście tysięcy ludzi. Asza skinieniem głowy potwierdziła tę ocenę. — Kiedy byłam pod Bazyleą było ich właśnie dwanaście tysięcy. Ale nie znam siły ich dwóch pozostałych głównych armii. Nie wiem, czy są podobne do tej, czy też liczniejsze. Jedna znajduje się na teryto- rium Wenecjan, żeby odstraszać Turków, a druga na ziemiach Nawar- 19 ry. Nawet forsownym marszem nie udałoby im się dotrzeć tutaj wcześ- niej niż za miesiąc. Powietrze wypełniło się nasuwającym na myśl spaleniznę zapa- chem, wydzielanym przez kręcące się z najwyższą prędkością młyń- skie koła, a jednocześnie nasyciło się złotawą mgiełką. Z kolczug strzegących bramy wartowników oraz z płóciennego przyodziewku przelewających się przez nią mężczyzn i niewiast nieznacznie wionęło odorem zgnilizny, której posmak osadził się na języku Aszy. „Dijon jest złote!" — pomyślała, poddając się spiekocie i chłonąc w siebie wszystkie te odory z nadzieją, że roztopi się w nich zaciskający jej wnętrzności strach. — A oto i nasza eskorta! John de Vere powściągnął swego wierzchowca, żeby przepuścić swego brata George'a. Ten wysunął się na czoło i wszczął rozmowę z czekającymi na nich dziewięcioma lub dziesięcioma burgundzkimi ry- cerzami w pełnym rynsztunku, którzy mieli ich poprowadzić do pałacu. De Vere odwrócił ku niej naznaczoną śladami przeżytych pór roku twarz i spojrzał swoimi szarymi oczyma. — Pani kapitan — rzekł. — Czy zastanawiałaś się nad taką możli- wością, że Jego Łaskawość książę Burgundii zaproponuje ci teraz kon- trakt? Ja nie będę w stanie sfinansować tej wyprawy na Kartaginę. — Ależ my już mamy ten kontrakt — odparła Asza spokojnym to- nem, tak że jej głos zaledwie przebijał się przez zgrzyt młyńskich kół. — Czy mam rozumieć, że powinnam znaleźć jakiś pretekst do złama- nia słowa, którego tak naprawdę nie dałam, skazanemu na banicję an- gielskiemu hrabiemu, ponieważ niezmiernie bogaty władca Burgundii chce mnie mieć przy sobie? John de Vere nie patrzył już na nią, lecz pod kopyta wierzchowca, toteż pod wzniesionym wizjerem jego hełmu mogła dostrzec jedynie mocno zaciśnięte wargi. — Burgundia jest bogata — powiedział. — Ja jestem zwolenni- kiem Lancasterów. Może jedyną ich szansą. Tylko że, kapitanie, w tej chwili mam pod sobą zaledwie trzech braci i czterdziestu siedmiu żołnierzy, do tego nie mając dość pieniędzy, żeby im zapewnić wyży- wienie nawet na najbliższe sześć tygodni. Któż więc, porównując to z potęgą burgundzkiego księcia, miałby z własnego wyboru kupować sobie Anglię? 20 Asza odparła na to z udaną powagą: — Masz słuszność, mości hrabio. Nie zamierzam ani przez chwilę brać pod uwagę Burgundii. — Ależ pani! Jako przywódczyni najemników nic nie masz cen- niejszego do sprzedania niż swoją reputację i dane przez siebie słowo! — Tylko nie mów tego moim ludziom! — prychnęła na to Asza. — Ponieważ to im muszę sprzedać pomysł Kartaginy. — Przed nimi George de Vere wymieniał z burgundzkimi rycerzami uprzejme powi- tania oraz sprzeczne opinie co do szyku, w jakim powinien się odbyć ich wjazd do pałacu; najwyraźniej na razie nikt jeszcze nie dowiódł swej racji. Asza wyczuła, że Godluc niepewnie stawia kopyta na roz- grzanym bruku Dijon. Pokrzepiającym gestem położyła mu dłoń na karku, w miejscu, w którym cętki przechodziły z barwy żelaza w sre- bro. Rumak podniósł łeb z parsknięciem, w którym Asza dosłyszała chęć popisania się przed mieszkańcami Dijon. Wokół niej błyszczały pobielone ściany i pokryte łupkiem dachy domów. Przekrzykując na- rastający zgrzyt młynów, powiedziała: — To miejsce wygląda jak wy- jęte z kart księgi godzin*! — Ba! Gdybyśmy to my dwoje byli ich sprawcami, madam! — Niech to diabli. Wiedziałam, że będzie mi brakowało zbroi... — George de Vere odwrócił się ku nim w siodle, dając gestem znać, żeby się zbliżyli. U boku już uśmiechniętego hrabiego Oksfordu Asza wjechała w środek burgundzkiej eskorty. Rycerze ruszyli naprzód, lecz pomimo eskorty żołnierzy w uniformach oznaczonych czerwony- | mi krzyżami Karola konie szły krętymi uliczkami nader wolno: a to pośród ciżby czeladników i ich uczniów, którzy wyszli przed warszta- ty, a to wśród otaczających kramy na miejskim targu niewiast w wyso- kich czepkach, a to pośród ciągnionych przez woły wozów, które :? z dawna ustaloną drogą toczyły się ku młynom. Asza jeszcze wyżej podniosła wizjer, odpowiadając uśmiechem poddanym księcia Karola, którzy witali ją okrzykami i machaniem rąk. — Tomaszu! — zawołała I * Księga godzin (ang. Book of Hours) — średniowieczna książka opisująca dzienny cykl modlitw, początkowo używana tylko w klasztorach, a od pocz. XV w. także w mniejszym formacie dla użytku prywatnego; oprócz systemu modlitw zawie- rała kalendarz liturgiczny oraz barwne miniatury, stanowiące arcydzieła średnio- wiecznego malarstwa; przemysł wytwarzania ksiąg godzin rozwinął się m.in. w ta- < kich centrach jak Brugia i Utrecht. półgłosem. Rochester wbił ostrogi w boki gniadego wałacha i spiesz- nie przyłączył się do czołowej grupy. Z wysuniętego poza ścianę okna drugiego piętra przypatrywało mu się młode dziewczę o błyszczących oczach. — Sprowadź ją na dół, chłopcze. — Tak jest, szefie! — A po chwili dodał: — Starczy mi czasu na jakieś co nieco, szefie? — Nie dla psa kiełbasa! Jednym ruchem dłoni na powrót przywiodła Godluca do lewego boku wierzchowca hrabiego Oksfordu. — Sądzę, że nigdy nie uda ci się wprowadzić w czyn tej condotty, madam. A jednak wciąż o niej myślisz. — Nie. Ja po prostu... — Nie zaprzeczaj, tylko powiedz mi dlaczego? Ani jego ton, ani osoba nie dawały jej szansy na uchylenie się od odpowiedzi. Skrycie tocząc spojrzeniem po burgundzkich rycerzach, powiedziała przyciszonym głosem: — Owszem. Mówię, że powinniśmy najechać Kartaginę, ale to wcale nie znaczy, że nie odczuwam przed nią obawy! Jeśli nie myli mnie wspomnienie Neuss, to Karol Burgundzki mógł tu zgromadzić może nawet dwadzieścia tysięcy wyszkolonych ludzi, a do tego zaopa- trzenie i broń, w tym również działa. I gdyby to ode mnie zależało, to chciałabym, żeby całe dwadzieścia tysięcy znalazło się pomiędzy mną i królem-kalifem, a nie tylko czterdziestu siedmiu żołnierzy i trzech twoich braci! Dziwi cię to? — Tylko głupcy nie odczuwają lęku, madam. Rytmiczne zgrzytanie i łoskot młynów na dobrą minutę uniemożli- wiły im rozmowę. Dijon jest położone między dwiema rzekami, Su- zon i Ouche, u ich przypominającym grot strzały zbiegu. Asza jechała teraz wzdłuż nadrzecznej drogi. Mury obronne zamykały w tym miej- scu rzekę w obrębie miasta. Przyglądała się listwom kół wodnych, któ- re wznosiły się ku słońcu, tryskając brylantami. Przepływająca pod nimi woda była czarna i gruba jak szkło; jadąc w otoczeniu rycerzy książęcego dworu, Asza czuła siłę tego nurtu. Właśnie mijali najbliżej położony młyn. Nie mogąc mówić, przez parę chwil jedynie przyglądała się ulicz- ce, którąjechali. Grupka mężczyzn w koszulach i z podwiniętymi no- gawicami, naprawiających koło wozu, usunęła się im z drogi. Asza 22 spostrzegła, że wprawdzie wszyscy zdjęli z głów słomiane kapelusze, ale nie uczynili tego ani pospiesznie, ani lękliwie; i że tylko jeden z burgundzkich rycerzy wstrzymał konia, aby powiedzieć coś do ich szefa. Zerknęła na otwierającą się teraz przed nimi przestrzeń między do- mami, które wyróżniały się diamentowo lśniącymi szybami okien. Ulica przechodziła w plac, jak się wkrótce okazało w kształcie trój- kąta. Wzdłuż dwóch jego boków płynęły rzeki: tu właśnie miały się ze sobą spotkać. Błyszczały wysokie miejskie mury, a strzegący ich żoł- nierze, wsparci na halabardach, z zaciekawieniem przyglądali się z góry orszakowi przyjezdnych. Byli dobrze uzbrojeni i schludni, a ich twa- rze bynajmniej nie świadczyły o tym, aby w niedawnej przeszłości do- świadczyli głodu. — Jak się zapewne domyślasz, Wasza Łaskawość — powiedziała do hrabiego — rozchodzą się wokół najrozmaitsze pogłoski: a to, że słyszę głosy, a to, że ich nie słyszę, a wreszcie że Lazurowy Lew jest w rzeczywistości ciągle opłacany przez Wizygotów, bo ja jestem sio- strą Faridy, i tak dalej. De Vere spojrzał na nią. — Iw żadnym razie nie chciałabyś, żeby z ciebie zrezygnowano w obawie przed ryzykiem, jakie się z tobą wiąże? — Otóż to. — Madam, wynikające z zawartego kontraktu obowiązki odnoszą się do obu stron. Choć Asza nie dosłyszała w utwardzonym w bojach głosie de Vere żadnego znaczącego nacisku, to z bólem i lękiem poczuła, że opuszcza ją cynizm, z jakim zwykła do wszystkiego podchodzić. Oślepiało ją słońce. Coś zaczęło ściskać jej krtań. — Ich przywódczyni, Farida — powiedziała, usilnie starając się zapanować nad głosem — urodziła się niewolnicą. I nie robi z tego żadnej tajemnicy. A ja... Wyglądamy obie jak szczenięta z tego same- go miotu. Czym się to we mnie objawia? — Odwagą — odparł łagodnym tonem lord Oksfordu. Gdy napo- tkał jej wzrok, patrzyła prosto przed siebie, a jej spojrzenie wyraźnie stwardniało. Rzekł: — Uznałaś, że najlepszym sposobem ukrycia się przed tym będzie ujawnienie mi planu zaatakowania wroga w jego najpotężniejszym mieście. Wprawdzie mógłbym doszukiwać się po- 23 wodów, dla których wolno by mi było powątpiewać w bezstronność twego osądu tej sprawy, gdybym ją przyjął tak, jak mi została przed- stawiona — ale nie mam tego rodzaju wątpliwości. Twoje myśli współ- brzmią z moimi. Miejmy nadzieję, że książę wyrazi zgodę. — Jeśli jej nie wyrazi — powiedziała Asza, tocząc spojrzeniem po bogato odzianych rycerzach eskorty — to za żadną cholerę nic nie będziemy mogli na to począć. Mamy puste kiesy, podczas gdy on jest wielce potężnym człowiekiem, którego armia otacza to miasto. Spójrz- my prawdzie w oczy, Wasza Łaskawość: wystarczą dwa jego rozkazy i stanę się jego najemniczką, a nie twoją. Oksford warknął na to ostrym tonem: — Na mnie spoczywa odpowiedzialność za moich braci i bliskich mi towarzyszy*! Oraz za kogoś, komu udzieliłem mojej protekcji! — Większość ludzi nie tak widzi condottą. — Asza trochę spowol- niła Godluca, żeby móc ponownie patrzeć na swego rozmówcę. — Ale ty właśnie tak do niej podchodzisz, prawda? Przyglądając mu się, utwierdziła się w przekonaniu, że ludzie goto- wi by byli pójść za Johnem de Vere o wiele dalej, niż podpowiadałby to im rozsądek. I dziwić się samym sobie dopiero wtedy, kiedy byłoby już za późno. Wzięła głęboki oddech i poczuła, że brygandyna obciskają o wiele bardziej niż zwykle. Godluc głośno wydychał powietrze przez szeroko rozwarte nozdrza. Odruchowo przechyliła się w siodle do tyłu, żeby koń się zatrzymał, co pozwoli jej dostrzec przyczynę jego zaniepoko- jenia. Dwa metry przed nim zafurkotało skrzydełkami stadko kacząt, które zerwały się znad brzegu rzeki i teraz kwacząc, truchtały po bruku rzędem za matką, zmierzając ku położonemu na przeciwległym boku trójkąta młynowi, czyli ku drugiej rzece. Dwunastu burgundzkich ry- cerzy, hrabia Oksfordu, jego szlachetnie urodzeni bracia, wicehrabia, niewieścia przywódczyni najemników i jej osobista eskorta — wszy- scy ściągnęli wodze swych wierzchowców i czekali, aż przemaszeruje przed nimi dziewięć kacząt. * Dla feudalnego magnata do grona „towarzyszy" zaliczali się podlegli mu wasa- le, którzy nosili jego barwy; inni wielmoże, będący jego politycznymi sojusznikami, a także przedstawiciele handlu i innych rodzajów przedsiębiorczości, których powo- dzenie zależało od rozdawanych przez niego łask oraz przywilejów. 24 Asza wyprostowała się w siodle z zamiarem wznowienia rozmowy z hrabią. Przed jej oczyma pojawił się widok książęcego pałacu w Di- jon. Wysokie, białe gotyckie mury, przypory, strzeliste wieże, niebie- skie łupkowe dachy i setka powiewających nad tym wszystkim pro- porców. — Prawda, madam — rzucił z nieznacznym uśmiechem hrabia — że z dworem Burgundii nie może się równać żaden inny dwór świata chrześcijańskiego? Zaraz zobaczymy, jak odniesie się książę do mojej pucelle i jej głosów. Zsiadając z konia, powitana została przez spoconego Godfreya Ma- ximilliana, który dotarł na miejsce pieszo, wraz z resztą ludzi Thomasa Rochestera i powiewającym nad ich głowami proporcem Aszy. Wkroczywszy do pałacu, zdumiała się ogromem przestrzeni, oto- czonej kamiennymi murami. Pomiędzy wysokimi i wąskimi, łukowato zwieńczonymi oknami wznosiły się ku górze cienkie, strzeliste kolum- ny; widok oświetlonych popołudniowym słońcem, tchnących świeżo- ścią białych i kremowych dzieł kamieniarstwa przywiódł jej na myśl dopiero co podebrany pszczołom miód. Gdy zamknęła rozwarte z podziwu usta i niepewnym krokiem po- deszła w pobliże Johna de Vere, rozbrzmiały fanfary, a herold po- czął wywoływać imiona i godności przybyłych głosem tak tubalnym, że wprawiał w drżenie zatknięte po obu stronach sali proporce; na dźwięk jej imienia obróciła się ku Aszy setka bogatych i potężnych mężów. Wszyscy odziani byli na niebiesko. Obiegła szybkim spojrzeniem jedwabie barwy szafirowej, akwa- marynowej i królewskiego błękitu, atłasy w kolorze indygo i prochowe- go niebieskiego. Następnie spojrzała na rozłożyste, zawijane kapelusze, których błękit przypominał swym odcieniem nocne niebo, a wreszcie na długą suknię Małgorzaty z Yorku, nasuwającą na myśl Morze Śród- ziemne. W bezwiednym odruchu jeszcze bardziej przybliżyła się do hrabiego Oksfordu, a wówczas dotknęła jej ucha broda Godfreya, któ- ry szepnął: — Są tu też Wizygoci. — Co?! — Jakieś poselstwo czy ambasada... Nikt nie ma pewności co do ich statusu. — Tutaj? W Dijon?! — Z tego, co słyszałem, są tu już od południa. — Kto? Bursztynowe oczy Godfreya zlustrowały tłum. — Nie udało mi się zdobyć ich imion. Asza skrzywiła się z odrazą. Nie robiło na niej wrażenia oszała- miające bogactwo zdobnych w klejnoty oznak na kapeluszach, złotych i srebrnych kołnierzy w formie łańcuszków, otaczających szyje szla- chetnie urodzonych, fantazyjnych ozdóbek przyszytych do dubletów rycerskiej młodzieży ani też cieniutkich jedwabnych woalek, które osłaniały oblicza szlachetnych dam. „Wszyscy, wszyscy na niebie- sko!" — uświadomiła sobie nagle. Jej brygandyna z błękitnego aksa- mitu współgrała z tym kolorytem, a przynajmniej nie odróżniała się zbytnio. Zerknęła na czwórkę braci de Vere i towarzyszącego im Beau- monta; ich pełne, błyszczące stalą zbroje jaskrawo kontrastowały z atła- sowymi i jedwabnymi szatami burgundzkiego dworu. — Godfreyu, kto to są ci ludzie? I nie mów mi, że nie wiesz. Masz przecież w tym tłumie cholernie sprawną siatkę informatorów! Więc kto? Dyskretnie, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, mnich cofnął się o krok po szachownicy posadzki. Asza nie miała żadnego sposobu na to, by go dalej wypytywać, nie wywołując tym zamieszania. Drugi raz podczas ich znajomości miała arcywielką ochotę mu przyłożyć, ale musiała poprzestać na zaciśnięciu dłoni w kułak. — Czy wiadomo ci było, Wasza Wielmożność — spytała Johna de Vere, nie zwracając ku niemu spojrzenia — że będzie tu również jakieś wizygockie poselstwo? — Wielki Boże! — Rozumiem, że mam ten okrzyk uznać za zaprzeczenie, tak? Burgundzcy dworzanie poprowadzili ich teraz dalej w głąb ogrom- nej sali. Goście mogli sycić oczy jeszcze innymi wspaniałościami: umieszczonymi w niszach malunkami oraz zawieszonymi na ścianach gobelinami, które przedstawiały sceny z wielkich łowieckich wypraw; Asza nie potrafiła ogarnąć tego wszystkiego. Nad poszczególnymi przedmiotami była jeszcze sama wyniosła architektura tej sali, od eso- wato obramowanego okna i pęków rozgałęziających się kolumn, po- przez okna ze szkła, za którymi widniały inne dachy książęcego pałacu w Dijon, po biało-złote kamienne zwieńczenia, które pięły się ku błękitnemu niebu. 26 Zza okien dobiegał do wnętrza furkot gołębich skrzydeł. Asza opu- ściła wzrok ku posadzce i potknęła się, gdy idący za nią Dickon de Vere boleśnie nastąpił jej na piętę. Obie eskorty — zarówno jej, jak i Anglików — opuściły salę, robiąc miejsce dla innych, a ich rolę tym- czasowo przejęli bracia hrabiego Oksfordu. Godfrey trzymał się za jej plecami, ukazując spokojne oblicze, z oczyma, z których ani liczni pośród zgromadzenia duchowni, ani szlachetnie urodzeni panowie i ich małżonki nie zdołaliby odczytać żadnego z przepełniających go uczuć. Asza rozglądała się wokół siebie, lecz nie udało się jej wypatrzyć ani jednej wizygockiej szaty lub kolczugi. John de Vere, a z nim jego bracia i wicehrabia Beaumont uklękli; Asza wsparła się na jednym kolanie, spiesznie odsłaniając głowę. Na książęcym tronie siedział młody mężczyzna w rajtuzach i dub- lecie z bufiastymi rękawami. Z przechyloną głową rozmawiał z kimś u swego boku. Ujrzawszy cokolwiek posępną twarz i długie do ramion czarne włosy, z opadającą na czoło, prosto przyciętą grzywką, Asza pojęła, że to sam książę Burgundii, Karol, tytularny wasal Ludwika XI, który świetnością przewyższał wielu królów*. — A zatem dzień, który nie wróży nic dobrego? — rzekł, nie przy- ciszywszy nawet głosu, jak gdyby go nie obchodziło to, że ktoś może się przysłuchiwać tej prywatnej konwersacji. — Tak, Wasza Wysokość — przytaknął mu z ukłonem rozmówca odziany w długą lazurową szatę, która częściowo przypominała nie- wieścią suknię; w wysuniętych z obszernych rękawów dłoniach prze- kładał arkusze usiane diagramami, pełnymi kół i różnorakich figur. — Powiedzmy raczej, iż daje on sposobność pomszczenia dawno dozna- nego zła. Książę dał mu znak, żeby się oddalił, po czym wyprostował się i z wysokości swego tronu począł się wpatrywać w klęczących Ang- lików. Jako jedyny w całym zgromadzeniu odziany był na biało; na burgundzkim dworze wyróżniał się prostotą. Asza pomyślała: „Biel symbolizuje cnotę, być może więc jest to dla niego dzień szlachetno- ści, rycerskości lub wstrzemięźliwości. Ciekawam, czym jest dla nas, którzyśmy się przed nim zebrali?" * Urodzony w Dijon w 1433, Karol miał w tym czasie 43 lata. 27 Karol przemówił głosem, który był miły dla ucha. — Mój lordzie Oksenfordu. De Vere powstał z klęczek. — Panie — rzekł. — Mam zaszczyt przedstawić ci mojego kapita- na najemników, którego Wasza Łaskawość życzyłeś sobie ujrzeć. Oto Asza. Asza powstała. Za nią stanęli odziani w barwy Lazurowego Lwa Thomas Rochester i Euen Huw; Godfrey mocno ściskał w dłoniach psałterz. Wygładziła włosy nad lewym policzkiem, upewniając się, że zakrywają gojącą się tam ranę. — Panie... Zasiadający na książęcym tronie młody mężczyzna, który nie wy- glądał na to, aby już osiągnął trzydziestkę, wsparł się jedną ręką na po- ręczy fotela, pochylił się i jął się jej przypatrywać oczyma tak ciemnej barwy, że musiały być czarne. Blade dotychczas policzki zaczęły na- biegać krwią. — Tyś mnie próbowała zabić! — Asza natychmiast pojęła, że nie była to z jego strony próba żartu, gdyż walezyjski książę Burgundii bynajmniej nie wyglądał na kogoś, kogo łatwo można by oczarować uśmiechem; nadała więc swej twarzy grzeczny wyraz, całą postawą zaświadczając o skromności i szacunku, ale zachowała milczenie. — Masz więc u swego boku godną uznania wojowniczkę, de Vere — stwierdził książę, po czym odwrócił głowę od Aszy i odbył krótką roz- mowę z zasiadającą u jego boku damą. Asza spostrzegła, iż małżonka władcy ani na chwilę nie przestawała się wpatrywać w hrabiego de Vere. — Być może — powiedziała w końcu dźwięcznym głosem Małgo- rzata z Yorku — czas już, panie, aby ten człowiek wyjaśnił nam, cze- mu nadużywa twej gościnności. — Przyjdzie odpowiednia ku temu chwila, pani — rzekł na to książę, po czym gestem przywołał do siebie dwóch spośród swych do- radców i porozmawiawszy z nimi, ponownie zwrócił spojrzenie na stojącą przed nim grupkę. Asza zdążyła w tym czasie obliczyć, ile kosztował skromny książęcy strój: biała półsuknia spięta była guzika- mi, tyle że za guziki posłużyły brylanty, a rękawy zdawały się być przyszyte złotą nicią. I jeśli dodać do tego, że wszystkie inne szwy jego odzienia wykonane zostały taką samą nicią z najprzedniejszej 28 próby złota... Na tle błękitnego morza jego dworu władca lśnił niczym śnieg, oblany delikatnymi promieniami zimowego słońca, które go pozłacało; także rękojeść jego ozdobnego sztyletu wykonana została ze złota, wysadzanego perłami. — Zamiarem naszym, kondotierko Aszo — oznajmił —jest dowiedzieć się wszystkiego, co ci jest wia- domym o wizygockiej przywódczyni Faridzie. Asza przełknęła ślinę, aby potem przemówić głosem, który jakoś udało się jej uczynić słyszalnym. — Dzisiaj wszyscy już wiedzą to, co mi jest na ten temat wiado- mym, panie. Ma ona pod swoją komendą trzy wielkie armie, z których jedna rozłożyła się obozem tuż za twoją południową granicą. Prowadzi wojnę, kierując się wskazówkami jakowegoś głosu, dochodzącego do niej, jak sama to twierdzi, za pośrednictwem Mosiężnej Głowy lub urządzenia zwanego Kamiennym Golemem, przy czym wskazówki te przekazywane są ponad morzami, z Kartaginy. — Niełatwo jej było utrzymywać płynny tok myśli pod przenikliwym spojrzeniem Karola. — Dodam, że na własne oczy widziałam, jak zdawała się prowadzić rozmowę za pośrednictwem wspomnianej machiny. Co do innych spraw, to Goci spalili Wenecję, Florencję i Mediolan, ponieważ ich nie po- trzebują, mając zapewniony łańcuch niewyczerpalnych dostaw ludzi i materiałów, które przypływają do nich przez Sródmorze, jak to się też działo, kiedy ich opuszczałam. — Jestże owa Farida rycerzem przestrzegającym zasad honoru? Czy to Bradamante*? — zapytał książę Karol. Asza uznała, iż to właściwa chwila, żeby przedstawić się jego oczom jako osoba zarazem mniej spektakularna i bardziej człowiecza. Pełnym goryczy tonem odrzekła: — Bradamante nie ukradłaby mi i nie zatrzymała dla siebie mojej najlepszej zbroi, panie! — Pośród zebranych dało się usłyszeć tłumio- ne rozbawienie, które jednak ucichło, jak nożem uciął, gdy tylko stało się oczywiste, że książę się nawet nie uśmiechnie. Asza wytrzymała spojrzenie jego czarnych oczu, błyszczących na niemal brzydkiej — z pewnością walezjuszowskiej! — twarzy, po czym dodała: — Co się tyczy wizygockich rycerzy, panie, to wydaje się, że ciężka jazda nie * Bradamante — legendarna kobieta-rycerz, rozsławiona zwłaszcza w Orlandzie szalonym Ariosta. 29 jest ich mocnym punktem. Nie praktykują żadnych rycerskich turnie- jów. Mają przeciętną konnicę, wielce liczebną piechotę oraz golemy. Książę spojrzał na 01iviera de la Marche, a wówczas wielkolud najpierw obdarzył Aszę skinieniem głowy, a potem wspiął się po wiodących na podniesienie stopniach w sposób, który rażąco odbiegał od tego, co było przyjęte na dworze. Władca wyszeptał mu coś do ucha. De la Marche podziękował mu skłonem głowy, przyklęknąwszy na jedno kolano, ucałował jego dłoń i opuścił podium. Asza nie po- dążyła za nim wzrokiem, jednakże domyśliła się, że wyszedł z sali. — Ci wyzbyci honoru mężowie z Południa — rzekł książę, tym ra- zem kierując swe słowa do wszystkich — poważają się gasić słoń- ce, przyświecające chrześcijanom, okrywając nas takim samym po- kutnym całunem jak ich własny Wieczny Półmrok. Oni nie odpoku- towali jeszcze za grzech pustego tronu, lecz co się nas tyczy, to choć Bóg świadkiem, iż nie jesteśmy bezgrzeszni, nie zasługujemy na to, aby zabrano nam słońce, które jest wszak Synem samym! — Rzu- ciwszy szybkie spojrzenie Godfreyowi, Asza rozwikłała zagadkę tych słów i z wielkim pośpiechem przytaknęła im paroma poruszeniami głowy. — Tedy... — Urwał, gdyż siedząca obok niego na mniejszym tronie Małgorzata zaczęła coś do niego mówić przyciszonym, lecz wyraźnie nalegającym tonem. Po krótkiej, acz w ocenie Aszy ostrej wymianie zdań książę Burgundii wielkodusznie ustąpił. — Jeśli ma to przynieść ulgę twej duszy, pani, dajemy ci naszą zgodę na osobiste go przepytanie. De Vere! Księżna Małgorzata życzy sobie zamienić z to- bą kilka słów. Stojący za plecami Aszy George de Vere wyszeptał: — Będzie to pierwszy raz! Dickon skwitował to stłumionym śmieszkiem. Urodzona w Anglii szlachetna dama popatrzyła z góry na swych rodaków, z widocznym rozmysłem pomijając obecną pośród nich Aszę, jej kapelana i proporzec. — Oksfordzie, po coś ty tu przybył? Z góry wiedziałeś, że nie bę- dziesz mile powitany. Mój brat, król Edward, darzy cię nienawiścią. Czemu więc podążyłeś moim śladem? — Ja nie podążałem za tobą, madam. — John de Vere odpowie- dział niegrzecznościąna niegrzeczność, nie przywołując żadnego z na- leżnych jej tytułów. — Przybyłem do twego małżonka. Mam do niego 30 jedno pytanie, skoro jednak wróg stanął na waszej granicy, to moje py- tanie może poczekać na stosowniejszą chwilę. — Nie! Teraz. Zadaj je teraz! Świadoma, że pod nurtem tej szczególnej rzeki płynie wiele rozma- itych prądów, Asza bynajmniej nie była skłonna zarzucić Małgorzacie z Yorku, że jest po prostu nieprzyjemnie ostrą, czy też popędliwą nie- wiastą. „Lecz przecież coś jej doskwiera. Coś ją boleśnie gryzie" — pomyślała. — To nie jest odpowiednia chwila — powtórzył hrabia. Karol Burgundzki pochylił się ku niemu i marszcząc brwi, rzekł: — Jeśli domaga się tego moja księżna, to z całą pewnością chwila jest odpowiednia, de Vere. Grzeczność jest cnotą rycerza. Asza zerknęła na Anglika. Zacisnął mocno wargi, ale po chwili na- pięcie zaczęło stopniowo znikać z jego twarzy, a w końcu zachichotał. — Skoro twój małżonek sobie tego życzy, madam Małgorzato, to ci powiem. Gdy Jego Łaskawość król Edward, szósty tego imienia, zmarł, nie pozostawiwszy po sobie żadnego potomka, który miałby prawo dziedziczyć po nim koronę*, udałem się do kolejnego preten- denta do tronu Anglii z rodu Lancasterów i poprosiłem go, żeby zebrał armię, co by mi pozwoliło na oddanie korony prawowitemu i uczciwe- mu następcy, nie zaś twojemu bratu. „A mnie się zdawało, że to ja potrafię być nietaktowna..." Korzy- stając z powszechnego oburzenia i głośnych komentarzy zgroma- dzonych, Asza przebiegła spojrzeniem drogę, która wiodła lustrzaną posadzką ku tylnym drzwiom, oceniając odległość do wejścia głów- nego i czekającej za nim gwardii księcia. „Jestem w doprawdy wspa- niałym położeniu. Wizygotka Farida wtrąca mnie do więzienia. Udaje mi się przedostać tutaj. Wynajmuje mnie de Vere. A teraz przez de Vere wszyscy zostaniemy uwięzieni. Nie takiego chciałam obrotu rzeczy!" Do jej uszu dotarł ledwie słyszalny odgłos rozdzierania jakiejś tka- * Henryk VI i Małgorzata z Anjou mieli tylko jednego syna, Edwarda, który zginął w bitwie pod Tewkesbury. Od tego momentu, jeśli Lankasterowie chcieli do- wieść praw któregoś ze swoich do tronu, musieli stawiać na pretendenta o wiele go- rzej usytuowanego w kolejce do dziedziczenia (ostatecznie zdecydowali się na Hen- ryka Tudora, którego walijski dziadek pojął za żonę wdowę po Henryku V). Tymcza- sem korona pozostawała w rękach Yorka, Edwarda IV. 31 niny: to darł się kraj woalki, miętej i rozszarpywanej przez zaciśnięte palce Małgorzaty z Yorku. — Mój brat Edward jest wielkim królem! Oksford wybuchnął tak hałaśliwym śmiechem, że Asza aż podsko- czyła. — Twój brat Edward kazał mojego brata Aubreya żywcem wypa- troszyć, obciąć mu kutasa i na jego oczach upiec. Oto egzekucja godna Yorków. Twój brat Edward kazał ściąć mojemu ojcu głowę, nie mając na poparcie tej kaźni ani krzty angielskiego prawa, jako że ojciec mój nie zgłaszał żadnych pretensji do tronu! Małgorzata zerwała się na równe nogi. — Nasze roszczenia do tronu są zasadniejsze niż wasze! — Ale twoje roszczenia, madam, nie są równie zasadne jak twoje- go małżonka! Zapadła cisza równie nagła jak ta, którą wywołuje świst opadającego topora. Asza dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z tego, że wstrzymuje oddech. Wszyscy bracia de Vere stali wyprostowani jak struny i z dłońmi na rękojeściach mieczy, a hrabia Oksfordu wpatrywał się w niewiastę na tronie wzrokiem ptasiego drapieżcy, który przeżył już w życiu wszystkie możliwe niepogody. Po paru chwilach przeniósł spojrzenie na Karola i obdarzył go sztywnym skłonem głowy. — Musisz wszak wiedzieć, panie, iż będąc praprawnukiem Johna z Gaunt i Blanche z Lancaster, jesteś w obecnej chwili pierwszym spo- śród żyjących Lancasterów pretendentem do tronu Anglii*. „Jesteśmy martwi". Asza zacisnęła dłonie za plecami, żeby utrzy- mać palce jak najdalej od rękojeści swego miecza, drugiego na liście jej ulubionych; włożyła w to wysiłek, do jakiego skłania człowieka naj zwyczaj niej szy lęk przed śmiercią. „Jesteśmy martwi, jesteśmy za- łatwieni, nasze tyłki tyleż są warte, co gówno, które w sobie mieszczą. Dobry Boże, Oksford, czyś nie mógł choć ten jeden raz nie otworzyć gęby, kiedy cię zapytano o prawdę?!" Była w najwyższym stopniu zdumiona, gdy jej własne usta się otworzyły i wydobył się z nich jej własny głos, który całkiem donośnie powiedział: * W rzeczywistości Karol zgłosił swoje prawo do angielskiego tronu w roku 1471, pięć lat wcześniej niż w tej powieści, jednakże aż do śmierci nie poczynił w tej kwestii żadnych dalszych kroków. 32 — A gdyby i to nie dało rezultatu, to przypuszczam, że wciąż jeszcze moglibyśmy wspólnie najechać Konwalię! —Nastała chwi- la osłupienia i ciszy, tak krótka, że starczyła Aszy tylko na wstrzyma- nie oddechu, a potem nastąpił wybuch dobywającego się ze stu gardeł śmiechu wywołany uśmiechem na twarzy księcia Karola Burgundz- kiego. Bardzo chłodny i bardzo nieznaczny, ale jednak — uśmiech. — Szlachetny książę — spiesznie powiedziała Asza. — Francuski delfin miał swojąpucelle. Niestety, nie mogę wcielić się w jej rolę: bądź co bądź jestem niewiastą zamężną, ale podobnie jak Joanna proszę Boga, aby okazał mi swoją łaskę; gdybyś mi więc dał jeśli nawet nie żołnie- rzy, to choć cząstkę bogactwa twej armii, spróbowałabym zrobić dla ciebie to samo, co ona zrobiła dla Francji: zabijałabym twoich nie- przyjaciół, panie. — A cóż takiego dokona dla Burgundii twoje siedemdziesiąt jeden kopii? — zapytał książę. Asza zmarszczyła brwi, gdyż do tej pory sama jeszcze nie otrzy- mała od kwatermistrzów Anselma dokładnych spisów, lecz w dalszym ciągu stała z wysoko podniesionym czołem, świadoma tego, że jej twarz i włosy do pewnego stopnia same za nią zaświadczają, a w peł- nej zbroi zrobiłaby na władcy jeszcze większe wrażenie. — Lepiej byłoby o tym rozmawiać nie na tłumnym dworze, panie. Karol Burgundzki klasnął w dłonie. Zagrały fanfary, rozmieszczo- ne po obu stronach sali chóry zaczęły zgodnie śpiewać, damy po- wstały, mężczyźni w suto plisowanych krótkich płaszczach poprowa- dzili je ku wyjściom, Aszę, Godfreya i de Vere powiedziono zaś do ja- kiejś kaplicy, czy może pobocznej komnaty. Po niezbyt krótkim czasie wkroczył tam Karol Burgundzki z paro- osobową asystą. Odprawiwszy ją ruchem dłoni, zwrócił się do hrabie- go ze słowami: — Wyrządziłeś przykrość królowej Brugii. — Zbita z tropu Asza spoglądała to na Oksforda, to na księcia. — Jako gubernator tego mia- sta moja małżonka czasem bywa zwana królową — wyjaśnił władca, sadowiąc się na krześle. Rozpiął już guziki wierzchniego okrycia, pod którym widać było haftowaną złotem czerwoną tkaninę spodu, a jesz- cze głębiej — związywaną pod szyją koszulę z płótna tak doskonale wyrobionego, że było prawie niewidoczne. — Nie ma ona dla ciebie ani odrobiny sympatii, mój hrabio. 33 — Nigdy tego od niej nie oczekiwałem — odparł de Vere. — A do tej sceny ty sam mnie zmusiłeś, panie. — Owszem — przyznał książę, po czym po raz pierwszy spoj- rzał na Aszę. — Masz u swego boku bardzo interesującą ryzykantkę. I młodą. — Sama potrafię dowodzić swoimi ludźmi, panie. — Niepewna, czy zakryć głowę, co wywołuje szacunek dla białogłowy, czy też mieć ją po męsku odkrytą, Asza zdecydowała się na połowiczne rozwiąza- nie: stała, trzymając kapelusz w rękach. — Burgundzka armia i tak jest już uważana za najlepszą w całym chrześcijańskim świecie, panie. Zleć mi więc zadanie, z którym twoje wojska sobie nie poradzą: po- zbawienie wizygockiego ataku serca. — A gdzież to znajduje się owo serce? — W Kartaginie — odparła Asza. Oksford rzekł: — To bynajmniej nie jest pomysł szaleńczy, panie, a tylko nie- zwykle śmiały. Ściany komnaty, w której się znajdowali, obwieszone były gobeli- nami, na których pojawiało się burgundzkie zwierzę heraldyczne: ob- lany białą i złotą poświatą jeleń, umykający przez puszczę przed łow- cami i czcicielami. Aszy było gorąco od padających przez okna pro- mieni gorącego popołudniowego słońca. Zmieniając pozycję, żeby ich uniknąć, napotkała płomienny, przetykany złotem wzrok jelenia. Po- między jego ogromnym porożem widniał misternie utkany Zielony Krzyż. — Jesteś uczciwym człowiekiem i dobrym żołnierzem — stwier- dził książę Burgundii, podczas gdy paź nalewał wina jemu, a następnie Oksfordowi. — Gdybym tego nie wiedział, to podejrzewałbym, że to jakiś fortel Lancasterów. — Fortelami posługuję się tylko na polu walki — odparł Anglik. Asza dosłuchała się w tonie jego głosu nuty rozbawienia; spo- strzegła wszakże, iż uszło to uwagi Karola. — Ponadto, czy rozporządzamy jakimś dowodem na to, że ów Ka- mienny Golem jest tam, gdzie oni mówią — czyli za morzem, daleko od nas — a mimo to przemawia do tej Faridy? — Myślę, że nim rozporządzamy, panie. — To byłoby wiele. 34 „Tak dużo od niego zależy" — pomyślała nagle Asza. Oto brzydki, czamobrewy chłopiec z dwudziestoma tysiącami żołnierzy i większą od Wizygotów liczbą dział; tak wiele zależy od jego decyzji. — We mnie płynie ta sama krew, co w Faridzie, panie — powie- działa. — Tak też mówią mi moi doradcy — przytaknął Karol. — Mówią mi również, że jesteś do niej niezwykle podobna. Ufam w Bogu, że uczynił cię dobrą niewiastą i przywódczynią, a nie jakimś narzędziem diabła. — Mój kapłan najwięcej ci może w tej sprawie powiedzieć, panie. Przywołała gestem Godfreya Maximilliana, który rzekł: — Wasza Łaskawość, ta niewiasta uczestniczy w nabożeństwach, przyjmuje komunię świętą i spowiada się u mnie już od ośmiu lat. Książę Burgundii stwierdził: — Choć jestem księciem, to niewładny jestem uciszyć plotkarskie języki. Zaczyna się mówić, jakoby głos wizygockiego generała był urządzeniem szatańskim, jak również, że żadnej nie mamy przeciw niemu obrony. Nie wiem, hrabio, jak długo jeszcze da się utrzymywać imię twojej kondotierki z dala od tego wszystkiego. — Nawet sama Farida może nie wiedzieć, że jest... Że jest pod- słuchiwana. Nie możemy jednak zakładać, że i dalej tak będzie. Już od pewnego czasu poszukuje ona tej tu dziewczyny, żeby ją przesłuchać. Mamy niewiele czasu. To kwestia tygodni, a jeśli szczęście nam nie dopisze, to nawet dni. — Czy byłbyś skłonny wycofać się z całej tej sprawy sukcesji Lancasterów? — Skłonny jestem ją zawiesić, panie, aż do chwili, gdy uporamy się z niebezpieczeństwem, które nadciąga z Południa. Nie rozejrzawszy się nawet po komnacie, książę rozkazał: — Niech wszystkie zbędne osoby stąd wyjdą. Nie minęło pół minuty, a gromadki paziów, giermków, sokolni- ków, Thomasa Rochestera i jego zbrojnych nie było już w komnacie; została Asza, Godfrey Maximillian i Oksford ze swymi braćmi. Karol Burgundzki rzekł: — Nie jesteśmy już tymi, którymi byliśmy, de Vere. — Lekki po- wiew wiatru przyniósł zza otwartego okna odór odpadków i zapach róż. — Mediolańscy płatnerze zrobili dla mnie najwyższej jakości 35 rynsztunek — ciągnął władca — i gdybym mógł, to uzbroiłbym się weń teraz, jak mężowi przystało, pojechał naprzeciw tej armii rabu- siów i pokonał w pojedynku ich najlepszego rycerza, co by rozstrzyg- nęło całą sprawę. Ale na tym upadłym świecie nie ma już miejsca na takie jak nasze pojmowanie honoru i rycerskości. — A uchroniłoby to przed śmiercią bardzo wielu ludzi — powie- działa Asza. Po czym, jakby miała to być uzupełniająca refleksja, do- rzuciła: — Panie. — Podobnie jak atak na Kartaginę — zauważył de Vere. — Obe- tnij głowę, a ciało stanie się bezużyteczne. — Ale czy wiecie, gdzie — jeśli rzeczywiście w Kartaginie — gdzie dokładnie Goci ukrywają owego Kamiennego Golema? Godfrey Maximillian wtrącił, dotykając swego Wrzoścowego Krzyża: — Możemy to wykryć, panie. Zapewniam cię, że gdybym dostał dwieście złotych koron, to dowiedziałbym się tego w bardzo krótkim czasie. Po chwili zastanowienia Karol zwrócił spojrzenie ku de Vere. — Mów. Oksford przedstawił mu plan w krótkich, żołnierskich zdaniach. Asza nie odzywała się. Wiedziała, że jeśli ten pomysł ma zyskać książęcą aprobatę, to musi go przedstawić mężczyzna; przy czym by- najmniej nie zaszkodzi sprawie, jeśli będzie nim jeden z najlepszych w Europie dowódców. Nie uszło jej uwagi, że gdy się nie odzy- wała, napięcie, które wyrażały ramiona Godfreya, na chwilę wyraź- nie zelżało. — Co? Wizygoci? W co mnie nie wtajemniczycie? Kapłan z zachwytem przypatrywał się zdobiącym niewielką kom- natę gobelinom. Nie było żadnej możliwości, żeby go odciągnąć na rozmowę w cztery oczy. Asza patrzyła przez maleńkie okratowane okienka na popołudniowe niebo; bardzo chciałaby być teraz na ze- wnątrz. — Nie — oznajmił książę Burgundii. — Postąpisz, jak ci się zda najlepiej — warknął niezadowolony John de Vere. — Ale na Boga, człowieku...! To znaczy Wasza Łaska- wość. .. Jakiż pożytek z bitwy, wygranej czy przegranej, jeżeli główne siły wroga pozostaną nietknięte? 36 Książę na powrót usiadł, wymownym gestem dłoni nakazując Ang- likowi, żeby się oddalił. — Jestem zdecydowany wydać Wizygotom bitwę, i to już wkrót- ce. Mój wróżbita twierdzi, że aby była ona dla nas pomyślna, powinna się odbyć, zanim słońce wyjdzie spod znaku Lwa. Dwudziesty pierw- szy Augustusa to uczta świętego Sydoniusza. Asza spostrzegła, że Godfrey zmarszczył brwi, zaskoczony wyra- żeniem, którego użył książę. Po chwili wszakże, nic nie dając po sobie poznać, pospieszył z obłudnym wyjaśnieniem: — Bardzo trafny wybór, panie. Sydoniusz został męczeńsko za- mordowany przez dawnych Wizygotów, byłby to zatem najstosow- niejszy dzień, aby go pomścić. — Tak właśnie uważam — powiedział zadowolony z siebie wład- ca. — Gdy tylko wróciłem z Neuss, kazałem zacząć odpowiednie przygotowania. — Ależ... Asza ugryzła się w język. — Tak, kapitanie? Z wahaniem wyjaśniła: — Chciałam powiedzieć, panie, że nie sądzę, by nawet wojska Burgundii zdolne były pokonać tak mnogie siły, jakie podciągnęli Wi- zygoci. Nie wspominając o tych oddziałach, które codziennie przypły- wają na galerach z Afryki Północnej. Nawet gdybyś zjednoczył się z cesarzem Fryderykiem i królem Ludwikiem... Dobrze już się nauczyła rozpoznawać ów szczególny wyraz twa- rzy, który stanowi sygnał tego, iż w takiej czy innej sprawie ktoś prze- stał myśleć racjonalnie. Pojawił się on właśnie na obliczu księcia, gdy tylko zaczęła wymawiać imię Ludwika XI, toteż nie powiedziała już nic więcej. — Nie wyłożysz ze swego skarbca złota na kartagiński atak? — zapytał hrabia. — Nie. Uważam to za niemądry pomysł. To przedsięwzięcie nie może się udać, podczas gdy bitwa, którą poprowadzę, może być wy- grana. — Z kolei spojrzał na Aszę. Niepokój ścisnął jej żołądek. Rzekł: — Trzeba ci wiedzieć, kapitanie, że Wizygoci już sana moim dworze. Zostali tam wpuszczeni tego ranka, ponieważ przybyli pod flagą, która sygnalizowała chęć prowadzenia rokowań. Przedstawili wiele żądań, 37 które sami wolą określać mianem pokornych próśb. Już na miejscu dołączyli jeszcze jedną. Dojrzawszy mianowicie pod murami Dijon obóz, nad którym powiewał twój proporzec, chcą, żeby cię im oddać. Nie spuszczał z niej swych czarnych oczu. Młodsi bracia de Vere byli wyraźnie skonsternowani; zdało się im, iż to właśnie ta rzadka rzecz: prawdziwie tajne poselstwo. „Ale nie na długo" — pomyślała Asza, a głośno powiedziała: — Wprawdzie Wizygoci sprzeniewierzyli się zasadom condotły, wtrącając mnie do więzienia, ale nie mogłabym poważnie myśleć o sta- wianiu oporu, gdybyś postanowił mnie oddać w ich ręce, panie. Bądź co bądź masz na swoje rozkazy całą armię burgundzką. — Książę z po- ważnym wyrazem twarzy okręcał pierścienie, które zdobiły jego palce, .słowa Aszy kwitując milczeniem. Ona jednak, do głębi poruszona tak bliską obecnością Wizygotów, zapytała bez ogródek: — Jak zamierzasz ze mną postąpić, panie? I... pozwól... jeszcze jedno. Czy przemyślisz ponownie kwestię sfinansowania tego wypadu na Kartaginę? — Zastanowię się nad obiema tymi sprawami — odparł książę. — Muszę porozmawiać z de la Marchem i z moimi doradcami. Poznasz moje postanowienie... jutro. „Dwadzieścia cztery godziny niepewności. Niech to wszyscy diabli!" Książę podniósł się z fotela; audiencja dobiegła końca. — Jestem księciem — rzekł. — Jeśli tu, na moim dworze, napo- tkacie tych wysłanników Kartaginy i odszczepieńców, którzy się z ni- mi sprzymierzyli, bądźcie pewni, że od żadnego z nich nie doznacie szwanku. Asza nie pozwoliła, aby jej twarz ujawniła choćby najdrobniejszą cząstkę przenikającego ją sceptycyzmu. — Dzięki ci, panie. „Ale co do mnie, to najszybciej jak tylko będę mogła, znajdę się w obozie Lazurowego Lwa". Skupione i ponure oblicze księcia jeszcze bardziej spochmurnialo. — Kondotierko Aszo. Jako bękart i poddana Wizygotów, z punktu widzenia prawa w dalszym ciągu jesteś niewolnicą. Żądają oni, żeby im cię zwrócić nie jako opłacanego przez nich kapitana lub jako ich niewolnicę, ale jako ich własność. Żądanie to może się okazać zasadne i zgodne z prawem. N=sp=^ II 1 odążają c na czele zwartej grupy swych ludzi, Asza w końcu dopadła do podsta wy schodó w. Dopier o w tym momen cie uświad omiła sobie, że hrabieg o i jego braci zostawi ła daleko za sobą, okazała lekcew ażenie urzędni kom dworu, a w uroczys tym pożegn aniu uczestn iczyła jedynie ciałem, ale nie duchem, i że wszyst ko to było skutkie m wstrząs u, jakiego doznała na myśl: „Można mnie kupić i sprze- dać. Książę wyda mnie dla polityc znej korzyśc i. A jeśli nie dlatego, to z obawy, że przyłap ano by go na lekcew ażeniu prawa. I to w sytuacji, gdy właśnie dzięki prawu jego królest wu nie zagraża anarchi a". Po sa- lach i komnat ach książęc ego pałacu rozcho dziły się dźwięki nieszpo - rów. „A może trzeba, żebym się pomodl iła?" Nie mogąc przypo mnieć sobie, gdzie jest najbliżs za kaplica, postano wiła spytać o to Godfre ya. Była tak zamyśl ona, że nie spostrz egła zbliżają cej się grupy męż- czyzn. Thoma s Roches ter zakaszl ał. — S zefie ... — C o takiego? O psiakre w! — Skrzyż owała ręce na piersiac h, co bynajm niej nie było rzeczą łatwą, jako że pod brygand yną miała kol- czugę. Widniej ący na wprost niej przedpo kój rozświe tlało słonecz ne światło, które przedos tawało się tu przez okienka, padało na kamien ną posadz kę i odbijają c się od niej ku bielony m ściano m i wysoko skle- pionem u beczko watemu sufitow i, sprawia ło, że całe pomies zczenie stało się tak przestro nne i świetlis te, iż nie można było zostać niezau- ważony m. Na jej widok grupa mężczy zn w wizygo ckich strojach za- częła zwalnia ć kroku. — Szkoda, że nie pozwoli li nam zabrać ze sobą psów — mruknę ła Asza. — Mała sfora mastyfó w na smycza ch bardzo by się nam teraz przydał a. Tho mas Roc hest er chrz ąkną ł. N o t o z a r a z z o b a c z y m y, s z e f i e, c z y k s i ą ż ę c e z a p e w n i e n i a o p o - 39 kojowych intencjach okażą się prawdziwe, czy też trzeba się będzie zabrać do rozdawania kopów. Asza rzuciła okiem na rozstawionych wzdłuż ścian przedpokoju książęcych gwardzistów i na jej twarz zaczął wypływać uśmiech. — Spokojnie, chłopcy. Przecież to my jesteśmy tu na swoim grun- cie, a nie ci pieprzeni Goci! Z kolei uśmiechnął się Euen Huw. — Co racja, to racja, szefie. — Parę kłonic i zagramy im na werblach — zagrzmiał jeden z podwładnych Rochestera. — Nikt nic nie robi, dopóki ja nie powiem, jasne? — Jasne, szefie. Wzajemne nastawienie obu stron cechowała nieufność. Asza świa- doma była krzepiącej obecności Euena i Thomasa, którzy stali po obu jej bokach. Idący na czele Wizygotów mężczyzna przyspieszył kroku i pod- szedł do niej. „Sancho Lebrija". — Witaj, qa 'id — pozdrowiła go spokojnym tonem. — Witaj, jund. W wysokim rycerzu w mediolańskiej zbroi, który zbliżył się w ślad za Lebriją, rozpoznała Baranka. Agnus Dei obdarzył ją szerokim u- śmiechem, odsłaniając żółte zęby zza gęstwy czarnej brody. — Witaj, madonno! Widzę, że ktoś nieźle ci dał po głowie. Od rozmowy z księciem Asza wciąż trzymała swój kapelusz w rę- ku. Drugą sięgnęła teraz odruchowo ku głowie i jej palce musnęły wy- golone miejsce na czaszce. Godfrey Maximillian szepnął jej ostrzegawczo do ucha: — Aszo... — Wizygockim wysłannikom towarzyszyło kilku żoł- nierzy w białych szatach i kolczugach. Kiedy się zatrzymali, uwagę Aszy zwrócił młodzieniec z hełmem pod pachą. Rozpoznała go bez trudu. — Oczywiście! — szeptał mściwie Godfrey. — Musimy tak zrobić! On może przekupić jednego z dworskich szambelanów, który nam doniesie, kiedy Karol ma audiencje i z kim. Oczywiście, że może to zrobić. „Fernando del Guiz". — Patrzcie tylko, kogo tu widzimy! — powiedziała głośno Asza. — To ten mały zasraniec, który powiedział Faridzie, jak można mnie 40 znaleźć w Bazylei. Euen i Thomas: macie sobie zapamiętać tę gębę. Któregoś dnia, i to już niedługo, gruntownie mu ją przerobicie! Fernando zdawał się całkowicie ją ignorować. Agnus Dei powie- dział coś do ucha Sanchowi, który skwitował to krótkim śmiechem. Baranek nie przestawał się uśmiechać. — Cara. Mam nadzieję, że miło ci się podróżowało z Bazylei do Dijon. — To była raczej szybka podróż. — Asza nie spuszczała wzroku z Fernanda. — Musisz być czujny, Baranku, bo jak nie, to pewnego pięknego dnia i tobie ukradną najlepszą zbroję! Sancho Lebrija odezwał się oficjalnym tonem: — Farida pragnie jeszcze raz z tobą porozmawiać. Asza spojrzała w szare oczy Wizygoty. „Nie ma w nich nic z wdzię- ku jego martwego kuzyna" — pomyślała. — A co byś powiedział, gdybym ci wyznała, że i ja bardzo bym chciała ponownie porozmawiać z nią? — „Siostra, przyrodnia siostra, bliźniaczka". — W takim razie miejmy nadzieję, że nastąpi rozejm — powiedziała, podnosząc nieco głos, żeby mogli ją usłyszeć wszyscy dworscy intryganci. — Wojny są najlepsze wtedy, gdy można je roz- strzygnąć bez walki. Wie o tym każdy stary żołnierz. Nieprawdaż, Ba- ranku? Agnus Dei uśmiechnął się sardonicznie. Stojący za jego plecami wizygoccy żołnierze, uzbrojeni w miecze, nie pozwolili sobie na agre- sywne poczynania w książęcym pałacu. Asza rozpoznała wśród nich jednego z tych, którzy porwali ją z bazylejskich ogrodów. Następnie odszukała wzrokiem brązową twarz jego dowódcy, który zza ochra- niacza nosa w hełmie piorunował ją wrogim spojrzeniem. Zapadła kłopotliwa cisza. Sancho Lebrija przez chwilę wpatrywał się złowieszczym wzro- kiem w Fernanda dei Guiz, po czym zwrócił się w stronę Aszy. — MadamyiW, twój małżonek chciałby z tobą mówić. — Czyżby? — odparła ironicznym tonem. — Jego mina wcale na to nie wskazuje. Wizygocki ąa 'id sięgnął ramieniem za plecy germańskiego rycerza i energicznie pchnął go w jej stronę. — Owszem. On chce z tobą porozmawiać. Del Guiz wciąż nosił białą szatę i wizygocką kolczugę. Od chwili, 41 gdy widziała go w Bazylei, minął może tydzień, najwyżej dziesięć dni — „Ileż się rzeczy w tym czasie zdarzyło!" — a jednak jego twarz zdała się jej chudsza. Złote włosy niechlujnie zmierzwione, rosnąc bez podstrzygania, już nie są tak długie, jak miał w Neuss, żeby opadały na młodzieńcze, szerokie, muskularne ramiona. Asza spojrzała na jego odsłonięte, silne dłonie; zdjęte rękawice miał zatknięte za pas. Nie była też ani trochę przygotowana na siłę, z jaką jego zapach uderzy w jej nozdrza; zapach, który w ułamku sekundy z powrotem umieścił ją na ciepłych lnianych prześcieradłach, na jedwabiście gładkiej skó- rze jego piersi, brzucha i ud, a wreszcie na jedwabistym i twardym członku, który wnika w jej ciało. Zrodzony w piersiach rumieniec wspiął się po kolumnie szyi i zaczerwienił policzki. Jej palce poru- szały się wedle własnej woli: gdyby się nie powstrzymała, wyciąg- nęłaby rękę, żeby dotknąć jego policzka. Czując suchość w ustach, zwinęła dłoń w pięść. — Lepiej porozmawiajmy — wymamrotał Fernando del Guiz, nie patrząc na nią. — Dupek! — rzucił Thomas Rochester. Godfrey Maximillian ciągnął Aszę za rękę. — Chodźmy stąd! Bez wysiłku przeciwstawiła się sile kapłana, nawet na niego nie patrząc. Gdy spostrzegła nieprzenikniony wyraz twarzy Sancha i złoś- liwą uciechę Baranka, mruknęła: — Nie. Ja chcę porozmawiać z del Guizem. Mam parę rzeczy do powiedzenia temu człowiekowi! — Dziecino, nie! Bez najmniejszego trudu wysunęła rękę z uścisku dłoni Godfre- ya, po czym wskazała Fernandowi oddalone o parę kroków miejsce w komnacie. — Wejdź do mojego namiotu, małżonku. Thomas, Euen: wiecie, co robić. — Przeszła do wyznaczonego przez siebie miejsca, w którym kamienna posadzka pocętkowana była plamami czerwonego i błękit- nego światła, przefiltrowanego przez barwione szkło okien, i nad któ- rym zwieszały się bitewne sztandary z czasów dawnych burgundzkich wojen z Francją. Znajdowała się w takiej odległości zarówno od ksią- żęcych gwardzistów, jak i od Wizygotów, że ani jedni, ani drudzy nic nie usłyszą. „A przy tym będziemy tu widziani przez tylu ludzi, że 42 gdyby chciał mi zrobić jakąś krzywdę, natychmiast to zauważą... Zresztą... Smutne to, ale ta asekuracja odnosi się do nas obojga". Ściągnęła rękawice, położyła dłoń lewej ręki na gałce miecza i cze- kała. Fernando zostawił Sancha i zbliżał się ku niej samotnie, stukając obcasami o podniszczoną szachownicę posadzki. Ściany odpowiadały echem kroków. Pot na jego twarzy należało być może złożyć na karb przedwieczornego upału. — A więc? — ponagliła go. — Co takiego chciałeś mi powiedzieć? — Ja? — Spojrzał na nią z wysokości swego wzrostu. — Nie sądzę, żeby to był w jakimkolwiek stopniu mój pomysł! — Przestań marnować mój czas. Powiedziała to tonem, który oddawał cały jej dowódczy autory- tet, choć ona sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Jej świadomość odnotowała tylko to, że powieki zaskoczonego Fernanda zatrzepotały. Obejrzał się przez ramię na Sancha i w końcu przemówił: — To jest... żenujące. — Żenujące! Nieoczekiwanie wyciągnął rękę i objął palcami jej ramię. Asza podążyła spojrzeniem ku jego prosto przyciętym paznokciom, fakturze jego skóry i delikatnym włoskom, które porastały przegub. — Porozmawiajmy o tym gdzie indziej. Gdzie będziemy sami. Przesunął dłoń ku górze, muskając jej policzek. — A co będziemy robić? — Asza położyła na jego dłoni swoją. Chciała odsunąć tę rękę, lecz zamiast to zrobić, uchwyciła ją i owinęła jego silne palce wokół swoich. Tak przyjemne było ciepło tego ze- tknięcia, że nie od razu pozwoliła się go pozbawić. — Co będziemy , robić, Fernando? Zniżył głos, z zakłopotaniem zerkając na jej kapelana i podwładnych. — Po prostu będziemy rozmawiać. Nie uczynię niczego, czego nie będziesz chciała. — O tak. Zdaje się, że już kiedyś to słyszałam. — Patrząc na jego twarz, pomyślała, że wciąż widzi w niej tamtego młodzieńca — mło- dego szlachcica na koniu, jadącego na polowanie z sokołem i ogarami, złocistego i wspaniałego, otoczonego licznym gronem krewnych i przy- jaciół, że widzi młodego szlachcica, który nigdy nie musi się zastana- wiać nad tym, czy stać go na takie czy inne wino lub na takiego czy in- nego konia, który nigdy nie musi wybierać między podkuciem konia a obuciem własnych nóg. Teraz był już trochę naznaczony truda- mi żołnierki, lecz wciąż młody i złoty. Nie chciała rozłączać ich splecionych palców. Ciepło tego splotu sprawiło, że ręce zaczęły jej drżeć. Wreszcie rozluźniła uścisk i cofnęła rękę, a wówczas poczuła chłód. Bezwiednie przyłożyła dłoń do twarzy, wdychając jego niepo- wtarzalny zapach. — Och, daj spokój, Fernando. — Zacisnęła wargi w wyrazie skrajnego niedowierzania. Poczuła jakieś skurcze w pod- brzuszu i sama nie wiedziała, czy to objaw pożądania, czy zapowiedź mdłości. — Nie mogę w to uwierzyć. Czyżbyś naprawdę chciał mnie uwieść? — Tak. — Dlaczego? — Bo tak jest łatwiej. Asza otworzyła usta, uświadomiła sobie, że nie wie, co powiedzieć, i przez parę długich chwil tylko wpatrywała się w jego twarz. A potem wezbrało w niej oburzenie. — Co... Co masz na myśli, mówiąc: „Bo tak jest łatwiej"? Łatwiej niż co? — Niż odmawiać Faridzie i jej oficerom — odparł, a z jego twarzy zaczęły znikać ślady żartobliwego podejścia do sprawy, zresztą, za- pewne tylko chwilowego. — Nawet kiedy mi mówią, że dobre ruchan- ko mogłoby cię z powrotem oddać w ich ręce, więc czemu miałbym cię nim nie poczęstować. — Dobre ruchanko! — ryknęła Asza. Po drugiej stronie komnaty Agnus Dei powstrzymuj ąco położył rękę na ramieniu Sancha. Krzy- czeli na siebie. Ta głośna kłótnia dotarła do nich obojga i oboje zasko- czyła; nie to spodziewali się usłyszeć. Asza kątem oka spostrzegła, że Godfrey przeszedł parę kroków w jej stronę, z bladą z przejęcia twarzą. — Uwieść mnie? — powtórzyła. — Fernando! To... To po prostu śmieszne! — Dobrze. Niech będzie, że to śmieszne. W takim razie, co mam twoim zdaniem zrobić, kiedy dwudziestu pięciu żołdaków przysłu- chuje się każdemu słowu, które do ciebie mówię? — Młody chłopak w cudzoziemskiej zbroi, patrzący na nią z wysokości pół głowy, bo tyle jest od niej wyższy. — Dzięki tobie jestem w tej chwili rajfurem Faridy. Więc mogłabyś dla mnie zrobić choć tyle, żeby się ze mnie nie śmiać. 44 Asza była bez tchu i nie mogła z siebie wykrztusić ani jednego słowa. Mimo iż tego nie chciała, jego szokująca szczerość mocno ją poruszyła. — Rajfurem Faridy?! — wykrztusiła wreszcie. — Ja nie chcę tu być! — wrzasnął Fernando. — Jedyne, czego chcę, to wrócić do Guizburga, zamieszkać na zamku i nie wytknąć stamtąd nosa, dopóki nie skończy się ta pieprzona wojna szaleńców! Ale oni mnie z tobą ożenili, pamiętasz?! I okazało się, że jesteś jakąś krewną Faridy. A kto ich zdaniem wie wszystko o sławnej najemnicz- ce Aszy? Ja. Kto ich zdaniem ma na ciebie wpływ? Ja! — Del Guiz rozpaczliwie zaczerpnął oddechu. — Nic mnie nie obchodzi polityka. Nie chcę przebywać w otoczeniu Faridy. Nie chcę być dworzaninem Wizygotów. Nie chcę być tutaj! Ale ponieważ oni sądzą, że jestem ja- kimś źródłem informacji o tobie, to muszę tu być! A ja niczego innego nie chcę, jak tylko wrócić do mojej pieprzonej Bawarii! Skończył, ciężko dysząc. W kącikach ust miał kropelki śliny. Asza uświadomiła sobie, że mówił po germańsku i że zarówno Lebrija, jak i Baranek wyglądają na zdumionych tą szybką, niewyraźną obcą mową. — Jezu Chryste! — powiedziała. — To na mnie zrobiło wrażenie. — Jestem tu wyłącznie z twojego powodu! Słyszalna w jego głosie wzgarda i wściekłość sprawiły, że Euen Hu w i Thomas Rochester sięgnęli ku rękojeściom mieczy i od tej chwili bacznie, choć zaledwie kątem oka, obserwowali Aszę, nie wie- dząc, jaka będzie jej reakcja na zachowanie Fernanda. Spostrzegła, że ukryte w fałdach habitu dłonie Godfreya zacisnęły się w pięści. — Myślałam, że chcesz być przy Faridzie — powiedziała niepew- . nie. — Mieć własne miejsce na dworze Wizygotów. Myślałam, że to właśnie dlatego pozbawiłeś mnie przytomności w Bazylei. Fernando jakby wcale nie słyszał jej ostatnich słów. Rozpryskując ślinę, krzyknął: — Nie chcę mieć miejsca na dworze! Z gryzącą ironią w głosie Asza powiedziała: — Jasne! Dlatego jesteś w Guizburgu, a nie tutaj, obok mnie. Tak samo, jak nie jesteś tu z Lebrija dla politycznej korzyści, nagrody albo awansu! Odzyskując oddech, Fernando patrzył na nią wściekłym wzrokiem. — Dobrze. Więc powiem ci dokładnie, dlaczego tu jestem. Farida 45 z przyjemnością kazałaby wtedy zatknąć moją głowę na kopii, jako za- chętę dla innych pomniejszych germańskich szlachciców. Nie zrobiła tego, bo kiedy na nią pierwszy raz spojrzałem, powiedziałem jej, że ma sobowtóra. — Więc jej to powiedziałeś. — Wydaje mi się, że mieć za żonę bękarcią Wizygotkę to jednak trochę lepiej, niż ożenić się z francuską suką-żołnierką. — Ty jej to powiedziałeś! — Tobie się zdaje, że ja jestem szlachetnym rycerzem z jakiegoś poematu. Nie jestem nim. Zdarzyło mi się stać przed skierowanymi w moją pierś kopiami i nauczyło mnie to jednego: że jestem zwyczaj- nym człowiekiem, który ma prawo do paru akrów ziemi i do paru ludzi z herbem orła na płaszczach. I że to jest właśnie to. Nic nadzwyczajne- go. Nic wartościowego. Żadnej różnicy pomiędzy mną a jakimkol- wiek innym mężczyzną, którego zmasakrowali w Genui, Marsylii czy gdziekolwiek indziej. Patrzyła na jego twarz, widząc jakieś echo chwili, którym zostawiła w niej uraz. — Roberto powiedział o tobie, że jesteś jednym z tych głupich młodych rycerzy, którzy wbili sobie do głowy szczytną ideę „śmierć lub chwała". Chyba jednak się mylił, prawda? Starczyło, żebyś raz spojrzał na chwałę, i postanowiłeś ratować własną skórę! Fernando del Guiz osłupiał. — Dobry Boże! Ty się mnie wstydzisz! — Dosłyszała w tych słowach szyderczy ton. Fernando drwił z samego siebie. — Nie powie- działabyś czegoś takiego twojemu przyjacielowi Barankowi. A może powiedziałaś? Powiedziałaś: „Dlaczego nie podjęliście walki z Wizygo- tami w Genui, skoro było was tam aż dwustu, a ich tylko trzydzieści ty- sięcy?" Tak? Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, usunęła z umysłu liczbę trzydziestu tysięcy. Jej twarz poczerwieniała. Odparła: — Baranek znalazł wyjście, którym była condotta. I jest kondotie- rem. Ja też. Podczas gdy ty zesrałeś się ze strachu i zdałeś się na ich łaskę i niełaskę, żeby... Położył rękę na jej ramieniu. Dłoń Aszy zwinęła się w pięść; chcia- ła go od siebie odsunąć uderzeniem. Powstrzymanie się przed tym przyprawiło ją o drżenie. 46 — To ty mnie do nich wysłałaś. Prosto do nich. — Próbujesz mnie o to obwinie? To przypomnij sobie. Ja chcia- łam odzyskać dowództwo. Nie chciałam, żebyś rzucił moich ludzi do bitwy, w której nie mogli zwyciężyć — parsknęła wzgardliwie. — Śmiechu warte, słowo daję. Powinnam była pozwolić ci na wydanie im rozkazu. To byłby rozkaz: „Spieprzajcie jak zające!" — Zarumie- nił się tak mocno, że jego blada, piegowata skóra stała się różowa od szyi aż po brwi. Asza ryknęła: — I zrobiłbyś to! To nawet wcale nie byłoby trudne. Na wzgórza, a potem znaleźć sobie kryjówkę w górach. Oni wtedy dopiero uszczknęli kawałek wybrzeża, więc nie zawracali- by sobie głowy pościgiem za dwunastoma konnymi! — Gniew da się przetłumaczyć na każdy język. Kiedy Fernando się cofnął, oddzielił go od Aszy czyjś bark, okryty zieloną tkaniną. Asza odepchnęła Godfreya Maximilliana. Wprawdzie był od niej dwa razy potężniej- szy, lecz ona posłużyła się zmysłem równowagi i jego rozpędem: uchyliła się, co sprawiło, że po prostu koło niej przebiegł. — Stop! — zawyła. Natychmiast pojawili się po obu jej bokach Thomas i Euen z dłońmi na rękojeści mieczy. Widząc, że Lebrija wysyła swoich lu- dzi, podniosła ręce. — Dobra! Dosyć! Cofnijcie się! Któryś z Burgundczyków — prawdopodobnie kapitan — zagrzmiał: — Jest rozejm! Na miłość boską, żadnej broni! Zbici z tropu Wizygoci zatrzymali się. Jakiś burgundzki rycerz w pobliżu drzwi przyjął postawę bojową. Asza energicznym ruchem kciuka odesłała z powrotem na miejsce Thomasa, Euena i — choć nie- chętnie — Godfreya. Wpatrywała się w Fernanda. Nie do końca panując nad głosem, del Guiz powiedział: — Posłuchaj. Kiedy się jest ostrożnym, to jest to po prostu ostroż- ność. Kiedy się przechodzi na stronę wroga, to jest to interes. Czy ty rozumiesz strach? — Wahał się przez chwilę, aż wreszcie dodał: — Myślałem, że to rozumiesz. Postąpiłem tak, jak postąpiłem, ponieważ bałem się, że zostanę zabity. — Powiedział to zwyczajnie, z nieznacz- nym tylko naciskiem. Asza otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale na powrót je zamknęła. Przyjrzała mu się. Kostki obu dłoni, w których teraz trzymał odwrócony hełm, były białe. Mówił dalej: — Zoba- czyłem jej twarz. Faridy. I dziś jestem żywy. Dzięki temu, że powie- działem jakiejś kartagińskiej suce, że we francuskiej armii ma bękarcią kuzynkę. Za bardzo się bałem, żeby jej tego nie powiedzieć. 47 — Mogłeś uciec — upierała się Asza. — Do jasnej cholery! Mog- łeś przynajmniej próbować! — Nie. Nie mogłem. Bladość jego skóry podpowiedziała jej nagle: „On jest wciąż w szo- ku. To jest pobitewny szok, chociaż w żadnej bitwie nie brał udziału". Odruchowo powiedziała delikatnie, tak jakby to mówiła któremuś ze swoich żołnierzy: — Nie przejmuj się tym za bardzo. Spojrzał na nią wyraźnie zaskoczony. — Ja się nie przejmuję. — Co? — Wcale się tym nie przejmuję. — Ale... — Gdybym się przejmował — powiedział Fernando — to musiał- bym uwierzyć, że rację mają ludzie tacy jak ty. Zobaczyłem to wszystko wyraźnie w tamtej chwili. Jesteście szaleńcami. Wszyscy jesteście kom- pletnie i beznadziejnie szaleni. Kręcicie się w kółko, zabijając innych, oni zabijają was, i nawet nie widzicie w tym niczego złego. — Czy ty cokolwiek zrobiłeś, kiedy oni zabijali Ottona i Matthia- sa, i całą resztę twoich ludzi? Czy chociaż coś powiedziałeś? — Nie. — Spojrzała mu prosto w oczy. Powtórzył: — Nie. Nie powiedziałem ani słowa. Gdyby chodziło o innego mężczyznę, powiedziałaby mu: „To woj- na. To jedno wielkie gówno, ale to się zdarza. Cokolwiek byś powie- dział, niczego by to nie zmieniło". — W czym rzecz? — zadrwiła. — Obeszczać dwunastoletnią dziew- czynkę, to bardziej w twoim stylu, tak? — Pewnie bym tego nie zrobił, gdybym zdawał sobie sprawę z te- go, jaka będziesz niebezpieczna. — Jego twarz zmieniła wyraz. — Je- steś złą niewiastą, rzeźnikiem. Jesteś nieobliczalna. — Nie bądź śmieszny. Jestem po prostu żołnierzem. — Tym właśnie są żołnierze — odparł bez namysłu Fernando. — Może i tak. — W głosie Aszy zabrzmiał twardy ton. — Taka jest wojna. — Cóż, jeśli o mnie chodzi, to nie chcę już brać udziału w żadnej wojnie. — Skierował do niej szeroki, lecz smutny uśmiech. — Chcesz znać szczerą prawdę? Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Gdybym 48 miał jakikolwiek wybór, to wróciłbym do Guizburga, podniósł zwo- dzony most i nie wyściubił nosa, dopóki nie byłoby po wojnie. Zosta- wiłbym wszystko takim krwiożerczym sukom jak ty. „A ja byłam z tym mężczyzną w łóżku" — pomyślała Asza, zdu- miewając się dystansem, jaki ich dzielił. „I nawet teraz, gdyby mnie poprosił..." — Czy to forma powiedzenia mi, żebym sobie poszła? — Wsunęła kciuki za pas. Błękitna skóra była nabijana mosiężnymi ćwiekami w kształcie lwiej głowy. „Nie jest to rzecz — pomyślała — którą kie- dykolwiek powinna na siebie nakładać niewiasta". — A co do uwo- dzenia, to to jest zwyczajne gówno. — Tak. No cóż... — Fernando zerknął przez ramię na Lebriję. Na twarzy miał wypisane głębokie zakłopotanie tym, że słyszano, jak nie potrafi przekonać własnej żony. — Spis moich sukcesów nie jest ostat- nio imponujący. „Wygląda na zmęczonego" — pomyślała Asza. Ten odruch współ- czucia zniweczył cały jej pracowicie gromadzony i podtrzymywany gniew. „Nie. Nie. Dobrze mi z nienawiścią do niego. Tak właśnie po- winnam postępować". — Spis twoich sukcesów jest w porządku. Ostatnia rzecz, jaką w ogóle zrobiłeś, to było zdradzenie mnie. — Po czym spytała: — Dlaczego nie odwiedziłeś mnie w Bazylei? Kiedy mnie zamknęli? Spojrzał na nią, nie rozumiejąc. — A niby dlaczego miałbym cię odwiedzać? Uderzyła go. Nie potrafiła nad tym zapanować. Jedyne, co mogła zrobić, to nie wyciągnąć miecza. Miał na to, rzecz jasna, wpływ lęk przed tym, że przeszyje ją na wylot miecz jakiegoś strażnika, ale i coś ważniejszego jeszcze. Powstrzymał ją obraz, który niczym błyskawi- ca pojawił się przed jej oczyma: twarz Fernanda del Guiz zalewana strużkami krwi, która płynęła z jego rozłupanej czaszki. Wizja ta wy- wołała w niej mdłości. Nie chodziło tylko o fakt zabicia człowieka — to był jej zawód — lecz zwyczajnie o to, że zraniłaby ciało, które wcześniej pieściły jej dłonie. Uderzyła go w twarz zaciśniętą pięścią, bez rękawicy. Zaklęła, cofnęła rękę i wsunęła pod pachę bolące knyk- ' cie, patrząc, jak Fernando del Guiz zatacza się do tyłu. W jego szeroko otwartych oczach dostrzegła szok. Widziała, że nie był to gniew, lecz właśnie szok: niewiasta odważyła się go uderzyć! 49 Za jej plecami rozległ się tupot nóg, brzęk kolczug, łoskot opa- dających na posadzkę tylców włóczni i wyczuła gotowość do ataku. Fernando del Guiz nie poruszył się. Pod jego dolną wargą pojawiła się mała czerwona plamka. Ciężko oddychał, a jego twarz miała barwę purpury. Przyglądając mu się, Asza zginała i rozginała bolące palce. Któryś z Wizygotów zaśmiał się chrypliwie, ale Fernando del Guiz stał naprzeciw niej, wciąż nie ruszając się z miejsca. Przyjrzała się jego twarzy. Coś jak litość —jeśli litość potrafi boleśnie piec i palić, jak to potrafi nienawiść, i jeśli ona może sprawić, że nie jest się zdol- nym znieść wstydu i bólu innego człowieka — przeniknęło przez nią niczym ostra stal. Skrzywiła się, przyłożyła palce do włosów i znowu poczuła promieniujące z nich ciepło słońca, a także kłujące końce szwów, które wciąż wystawały z brzegów rany, i znowu wychwyciła jego zapach na własnej skórze. — O Chryste! — Żołądek podszedł jej do gardła. Pod powiekami gromadziły się łzy, zamrugała więc, jak mogła najszybciej, odrzu- ciła głowę do tyłu i powiedziała: — Euen! Thomas! Godfrey! Wycho- dzimy! Jej obcasy postukiwały o płyty posadzki. Żołnierze ruszyli za nią w dwuszeregu, formując szyk i dostosowując do niej krok. Tak prze- maszerowała tuż obok Sancha i jego ludzi, ignorując Baranka, i wy- szła przez okute żelazem drzwi. Nie obejrzała się nawet za siebie, żeby zobaczyć, jakie uczucia w tym momencie malowały się na twarzy Fer- nanda del Guiz. Spacerując bez celu, oddaliła się od pałacu i zagłębiła w Dijon. Mijała mężczyzn ze swojej kompanii, nie zwracając na nich uwagi i przeciskając się na oślep przez tłum. Nagle usłyszała, że ktoś ją na- wołuje. Nie zareagowała. Odeszła stamtąd, wkraczając na jakieś ka- mienne schody. Wyprowadziły ją na otwartą przestrzeń, wysoko po- nad alejami, na masywne, kamienne mury Dijon. Zadyszana zatrzy- mała się, widząc pod sobą pełne koni i ludzi ulice. Odruchowo zaczęła analizować system obronny miasta. Za plecami słyszała tupot kroków żołnierzy, którzy nie nadążyli za nią po schodach. „Niech to diabli!" Usadowiła się pod blankami. Grzało słońce późnego popołudnia. Spo- glądając w dół pomiędzy blokami granitu, daleko w dole — za piasz- 50 czystą białą drogą, która prowadziła do miasta — widziała miniaturo- we postaci, zajęte pracą na polach. Mężczyźni w koszulach i z podwi- niętymi do kolan nogawicami, wiążący pylistą jasnozłotą pszenicę w snopki, które następnie podawali na zaprzężone w woły drabiniaste fury. Pracowali teraz żwawiej, gdyż powoli słabnął słoneczny skwar południa. — To ty, dziecinko? Obok niej stanął zadyszany Godfrey Maximillian. — Dobrze się czujesz? — Chryste Zielony! Ten tchórzliwy sukinsyn! Uderzenia serca wciąż wstrząsały jej ciałem i wywoływały mro- wienie rąk. — Pieprzeni Wizygoci! I ja miałabym zostać oddana w ich ręce? Niedoczekanie! Thomas Rochester, purpurowy z gorąca, rzucił: — Na Boga, szefie, uspokój się! — Za gorąco na takie wycieczki — sapnął Euen, odpinając hełm i stając na krawędzi urwiska z nadzieją, że owieje go jakiś wietrzyk, ale też z zamiarem rzucenia okiem na mrowie niezliczonych namiotów burgundzkiej armii, rozstawionych pod miejskimi murami. — Mamy większe zmartwienie niż ten chłopak, nie uważasz? — Rzuciwszy im gniewne spojrzenie, Asza zaczęła odzyskiwać spokój. — A więc sprawa tak wygląda, że mam dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji, czy czekać na werdykt księcia, czy też spakować ma- natki do brudnej chustki i ruszać w drogę... — Mężczyźni roześmieli się. U stóp miejskiego muru, za miastem, rozległ się hałas. To grupa • żołnierzy Aszy dwadzieścia metrów poniżej kąpała się w fosie. Migały kończyny podtapiających się wzajemnie najemników, a wokół nich szczekały obozowe psy. Asza patrzyła, jak jakaś biała suka ze ster- czącym ogonkiem skoczyła na Thomasa Morgana, zastępcę Euena Huwa. Ten stracił równowagę i spadł z wąskiego mostu, który prowa- dził do miejskiej furty. W gorącym powietrzu rozległo się głośne pluś- nięcie. — A oto i książę! — Asza wyciągnęła rękę, wskazując im ka- walkadę jeźdźców, którzy wyjeżdżali z miejskiej bramy, kierując się w stronę lasu; lśniące stroje kontrastowały z pyłem drogi. Na ich ręka- wicach siedziały sokoły, a za nimi maszerowała orkiestra; grana przez nią melodia wspinała się po murach ku niebu. Asza oparła się plecami 51 o chłodny głaz. — Można by pomyśleć, że nie ma żadnych zmartwień na głowie! Zresztą, może i nie ma. A przynajmniej nie musi myśleć o tym, czy rankiem oddadzą go w ręce tych przeklętych Wizygotów! Godfrey Maximillian spytał: — Moglibyśmy zamienić parę słów na osobności, kapitanie? — Jasne, dlaczego nie? — Obejrzała się przez ramię na Euena Huwa i Thomasa Rochestera. — Zróbcie sobie przerwę, chłopaki. Po- niżej podnóża schodów jest jakaś tawerna. Widziałam szyld. Tam się spotkamy. Rochester z niezadowoleniem zmarszczył brwi. — Szefie! W mieście są Wizygoci! — I połowa armii Karola na ulicach. — Anglik wzruszył ramiona- mi, wymienił spojrzenia z Euenem i zaczął lekkim krokiem iść na dół. W ślad za nim ruszył Walijczyk i reszta gromady. Coś jej mówiło, że nie zejdą niżej niż do miejsca, gdzie zaczynały się schody. — No więc? — Nadstawiła twarz ku lekkiemu wietrzykowi, który przynosił z pól złotawy pyłek. Podciągnęła nogę i oparła się łokciem na kolanie. Palce wciąż lekko jej drżały; z pewnym zdumieniem przyjrzała się swej ręce, w której zwykle dźwigała miecz. — Co cię gryzie, Godfreyu? — Nowe wieści. — Potężny kapłan nie patrzył na nią, lecz w dół. — Ten „ojciec" Faridy. Leofryk. Ze wszystkiego, co słyszałem, wy- nika, że ten cały emir Leofryk jest jednym z najmniej znanych szlach- ciców i prawdopodobnie mieszka w samej Kartaginie. W Cytadeli. Reszta to pogłoski z mało wiarygodnych źródeł. Nie mam najmniej- szego pojęcia, jak wygląda taki Kamienny Golem. A ty? W jego głosie było coś, co ją zaniepokoiło. Spojrzała w górę. Za- praszającym gestem poklepała leżący obok głaz. Godfrey Maximillian dalej stał na pomoście wewnętrznego muru. — Usiądź — powiedziała głośno. — I powiedz, co ci doskwiera? — Nie mogę zdobywać dla ciebie lepszych informacji bez dużej sumy pieniędzy. Kiedy lord Oksford zamierza nam zapłacić? — Nie. To nie to, Godfreyu. O co naprawdę chodzi? — Dlaczego ten człowiek wciąż żyje! Jego głos zagrzmiał tak potężnie, że nawet wśród rozkrzyczanych kąpielowiczów na chwilę zapadła cisza. Asza była zaskoczona. Obró- ciła się całym ciałem, zwiesiła nogi po wewnętrznej stronie muru i bacznie przyjrzała się kapłanowi. 52 — Który człowiek? Kto? Godfrey Maximillian powtórzył wytężonym szeptem: — Dlaczego ten człowiek jeszcze żyje? — Dobry Boże! — Asza zamrugała powiekami. Przeciągnęła wierz- chem dłoni po oku. — Masz na myśli Fernanda, prawda? — Brodaty olbrzym otarł spoconą twarz. Pod oczami miał pierścienie bladej skó- ry. — O co ci chodzi z tym wszystkim? To był żart. Albo coś w tym rodzaju. Nie zamorduję przecież człowieka z zimną krwią! Zbagatelizował jej słowa. Zaczął się przechadzać w tę i z powrotem drobnymi kroczkami, które zdradzały podniecenie. Nie patrzył na nią. — Bez wątpienia jesteś w stanie sprawić, żeby stracił życie. — Owszem. Tylko dlaczego miałabym to robić? Wyjadą z Dijon i zapewne już nigdy więcej się z nim nie spotkam. — Wyciągnęła rękę, żeby go zatrzymać. Zignorował ten gest. Szorstka tkanina habitu umknęła jej palcom. Wciąż wyczuwała na skórze zapach Fernanda del Guiz. Biorąc oddech, nagle spojrzała w górę i przypatrzyła się wielkie- mu brodaczowi. „Nie jest stary" — pomyślała. „Nigdy nie myślę o God- freyu jako o młodym człowieku, a on przecież nie jest starcem". Du- chowny zatrzymał się przed nią. Zachodzące słońce oblało mu twarz złotawą poświatą, nadając brodzie rudy odcień i ujawniając w otoczo- nych zmarszczkami oczach coś jakby cierpienie, Asza nie miała jed- nak pewności, czy była to tylko kwestia światła. — Któregoś dnia doj- dzie do bitwy — powiedziała — i dowiem się, że jestem wdową. O co ci chodzi, Godfreyu? Jakie to ma znaczenie? — Będzie miało znaczenie, jeżeli jutro książę przekaże cię mę- żowi. — Lebrija ma za mało ludzi, żeby mnie zmusić do opuszczenia miasta. A co się tyczy księcia Karola... — Wsparła się rękami o kra- wędź muru i zeskoczyła na pomost. — To, że tej nocy ze strachu zro- bię pod siebie, nie da mi odpowiedzi na pytanie, co książę zrobi jutro! Więc jakie to ma znaczenie? — Ma! Obserwując jego oblaną światłem twarz, Asza pomyślała: „Nie przyjrzałam ci się z należytą uwagą, odkąd uciekliśmy z Bazylei", po czym zrobiła minę wyrażającą przeprosiny. Dopiero teraz zauważyła, że zmizerniał. W brązowej brodzie, tuż przy kącikach ust, pojawiły się pasemka siwizny. 53 — Hej — powiedziała cicho. — Pamiętasz mnie? To ja. Więc po- wiedz mi, w czym rzecz. — Moja mała... Nakryła jego dłonie swoimi. — Jesteś za dobrym przyjacielem, Godfreyu, żeby się martwić tym, że masz dla mnie jakąś złą nowinę — powiedziała, wznosząc ku niemu oczy. — Dobra, nie spłodził mnie człowiek wolny. I zapewne z punktu widzenia prawa jakiś mieszkaniec Kartaginy jest moim wła- ścicielem. — Temu wyznaniu towarzyszył wysilony uśmiech, ale God- frey w odpowiedzi się nie uśmiechnął. Stał, przypatrując się jej tak, jakby zobaczył ją pierwszy raz. — Rozumiem. — Serce uderzyło gwałtowniej, a potem zaczęło bić mocno i szybko. — To dla ciebie różnica. Do diabła, człowieku! Myślałam, że w oczach Boga wszyscy jesteśmy równi! — Cóż ty możesz o tym wiedzieć? — Godfrey splunął, a jego oczy stały się okrągłe i błyszczące. Krzyczał: — Co ty możesz o tym wie- dzieć, Aszo? Przecież ty nie wierzysz w naszego Boga! Ty wierzysz w miecz, w swojego konia, w swoich ludzi, którym płacisz, i w swoje- go męża, którego możesz skłonić do tego, żeby ci wsadził! Nie wie- rzysz i nigdy nie wierzyłaś w Boga ani w Jego łaskę! — Pozbawiona tchu Asza mogła tylko wpatrywać się w kapłana. — Przyglądałem się wam! Dotykał cię... i ty go dotykałaś. Pozwoliłaś mu się dotykać! Chciałaś, żeby... Asza zerwała się na równe nogi. — A jakie to ma dla ciebie znaczenie? I w ogóle co cię to obchodzi? Jesteś pieprzonym księdzem! Co ty możesz wiedzieć o pierdoleniu? Godfrey ryknął: — Podła kurwa! — Prawiczek! — Tak! — warknął na to. — Tak. Czy miałem inny wybór? — Ciężko oddychając, Asza stała w milczeniu na brukowanym pomoście twarzą w twarz z Godfreyem Maximillianem. Grymas zdeformował jego rysy. Wydał z siebie jakiś dźwięk. Wstrząśnięta, zobaczyła, że z oczu zaczęły mu płynąć łzy. Rozszlochał się tak, jak szlochają męż- czyźni, którym szloch wyrywa się z samej głębi ich trzewi. Wyciąg- nęła rękę, żeby dotknąć jego mokrego policzka. Powiedział, prawie wyszeptał, bezbarwnym tonem: — Wszystko zostawiłem dla ciebie. Szedłem za tobą przez pół chrześcijańskiego świata. Kocham cię, od- kąd tylko cię zobaczyłem. I ciągle oczyma duszy widzę ten pierwszy raz — w habicie nowicjuszki, z ogoloną głową, z tą siostrą, która do krwi biczuje twoje plecy. Widzę małego, płowowłosego, przerażonego brzdąca. — Och, pieprzysz, Godfreyu. Wiesz, że cię kocham. Bardzo do- brze o tym wiesz. — Chwyciła go za ręce i zacisnęła je w dłoniach. — Jesteś moim najdawniejszym przyjacielem. Codziennie jesteś przy mnie. Polegam na tobie. Wiesz, że cię kocham. Trzymała go za ręce, jakby ratowała tonącego: mocno aż do bólu, bo im mocniejszy uchwyt, tym większa szansa na to, że zdoła go wy- dostać z jego rozpaczy. Jej dłonie zbielały. Potrząsała nim delikatnie, próbując spotkać jego wzrok. Godfrey Maximillian odwrócił się i od- wzajemnił ten uchwyt. — Patrzeć na was razem to ponad moje siły. — Głos mu się za- łamał. — To ponad moje siły patrzeć na ciebie, wiedzieć, że jesteś za- mężna i że tworzysz jedno ciało... ciało... — Asza pociągnęła ręce ku sobie, lecz nie zdołała ich uwolnić z uścisku palców Godfreya. — Po- trafię znieść twoje okazjonalne akty cudzołóstwa — ciągnął. — Spo- wiadasz mi się, dostajesz rozgrzeszenie i nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Zresztą, niewiele tego było. Ale łoże małżeńskie... I spo- sób, w jaki na niego patrzysz... Asza zmrużyła oczy z bólu, jaki jej zadawał jego uścisk. — Ale Fernando... — Pieprzyć Fernanda del Guiz! — ryknął Godfrey. Zamilkła i tyl- ko wpatrywała się w jego twarz. — Ja cię nie kocham tak, jak powi- nien kochać kapłan. — Wilgotne oczy Godfreya spotkały się z jej oczyma. — Kapłańskie śluby złożyłem przed poznaniem ciebie. Gdy- bym mógł się wyrzec tych ślubów, zrobiłbym to. Gdybym mógł żyć inaczej niż tylko w celibacie, żyłbym inaczej. Asza poczuła, jak zaczyna w niej pulsować strach. Udało się jej uwolnić ręce. — Byłam głupia. — Kocham cię miłością mężczyzny, Aszo! — Posłuchaj... — Urwała, niepewna, przeciwko czemu protesto- -. wać poza tym, że waliły się wokół niej mury tego świata. — Chryste, to nie jest decyzja, którą chcę podjąć! Ty nie jesteś dla mnie po prostu 55 kapelanem, którego mogę wyrzucić i wynająć sobie innego. Ty byłeś ze mną od samego początku. Nawet przed Robertem. Wszyscy święci! Cóż za moment wybrałeś, żeby mi to powiedzieć! — Nie znajduję się w stanie łaski! Codziennie odprawiam mszę, wiedząc, że chcę jego śmierci! W podnieceniu zaczął okręcać wokół palców sznur habitu. — Godfreyu, jesteś moim przyjacielem, moim bratem i moim oj- cem. Wiesz, że ja nie... — Szukała odpowiedniego słowa. Usta Godfreya wykrzywiły się boleśnie. — Nie pragniesz mnie. — Nie w tym rzecz! Chodzi mi o to, że... Nie chcę... Nie prag- nę... Och, niech to wszystko... Godfrey! — Wyciągnęła rękę, lecz on okręcił się na pięcie i poszedł w stronę schodów. Krzyczała za nim: — Godfrey! Godfrey! — Szedł tak szybko, że nie mogła go dogonić. Ol- brzym, który na oślep gna przed siebie; prawie zbiegał po kamiennych schodach, przywierających do wewnętrznej strony obronnego muru Dijon. Asza zatrzymała się, patrząc, jak barczysty mężczyzna w du- chownej szacie znika z pola widzenia, torując sobie drogę na brukowa- nej uliczce, pośród niewiast z koszami, żołnierzy, biegających pod no- gami psów i grającej w piłkę dzieciarni. — Godfrey... — Zauważyła, że Rochester i Huw niezbyt oddalili się od podnóża schodów. Mały Walijczyk pił piwo z kufla, podczas gdy Thomas Rochester płacił ta- wernianemu chłopcu drobną monetą za napitek i chleb. — Och, kurwa mać... Och, Godfrey... Wciąż się wahając, czy nie ulec impulsowi i nie pobiec za nim, żeby go jakoś odszukać w tłumie, Asza ujrzała poniżej złotowłosą głowę. Jej serce zamarło. Rochester uniósł głowę, coś powiedział i po- machał temu mężczyźnie ręką. Gdy ten wstąpił na schody, okazało się, że to nie Fernando, że to w ogóle nie jest mężczyzna. To była Floria del Guiz. III Asza wymamrotała pod nosem przekleństwo, po czym wróciła na poprzednie miejsce, czując, jak pulsuje w niej wzburzona krew. Na zachodzie, nisko nad horyzontem, na tle dziennego nieba za- częło się ukazywać białe widmo sierpowatego księżyca. Pod stopami Aszy zaskrzypiały deski mostu, który wiódł do Dijon; wychyliła się, żeby go obejrzeć. W oddali ciężkie złote kłosy pochyliły ku ziemi łany pszenicy; pomyślała o młynach na przeciwległym krańcu miasta, o żni- wach i o warunkach, jakie panują zimą na terenach, które od tego miejsca dzieli niecałe sześćdziesiąt kilometrów. Floria pokonała długimi susami ostatnie schody, które ją dzieliły od Aszy. — Ten cholerny zwariowany klecha omal nie strącił mnie ze scho- dów! Gdzie on tak pędzi? — Nie mam pojęcia! — Widząc zaskoczenie na twarzy Florii, po- starała się pozbawić swój głos tonu cierpienia i już spokojniej powtó- rzyła: — Nie wiem. — Nie zjawił się na nieszporach. — Chcesz czegoś ode mnie, Florio? — Po czym bez chwili zasta- nowienia dorzuciła: — Skoro już zadałaś sobie trud ponownego poja- wienia się... Jakiegoż to cholernego pociotka tym razem unikasz? Miałam tego po dziurki w nosie w Kolonii. Co za pieprzony pożytek z chirurga, jeśli jej... jego... nigdy nie ma pod ręką! Elegancko zarysowane brwi Florii uniosły się. — Naprawdę zdawało mi się możliwe, żebym nieco zbliżyła się do mojej ciotki Jeanne. Nie widziała mnie od pięciu lat, więc mógł to być dla niej duży wstrząs, chociaż wie, że w podróży używam męskie- go przebrania. — Wysoka i brudna, pokręciła głową, opatrując ostat- 57 nie słowa ironicznym akcentem, który sygnalizował cytat. — Nie u- ważam, żeby należało wtykać cudze nosy w sprawy, które wydają im się trudne. Asza ostentacyjnie przyjrzała się sobie, swojej brygandynie i męs- kim rajtuzom. — Chcesz powiedzieć, że to jest właśnie to, co ja robię, tak? Floria podniosła ręce do góry. — Dobra, poddaję się. Możesz znowu zacząć na mnie ćwiczyć celność swojej broni. I, na miłość boską, traf wreszcie w coś, to się le- piej poczujesz! Asza serdecznie się zaśmiała; zaczęło w niej opadać napięcie. Łagod- ny wietrzyk ocierał się o jej twarz; potrzebowała tego po zaduchu ulic. Przekręciła pas, gdyż pochwa miecza zaczęła się obijać o nagolennik. — Cieszysz się, że z powrotem tu jesteś, prawda? W Burgundii. Floria odpowiedziała jej nieco krzywym uśmiechem, którego zna- czenie trudno było odczytać. — Niezupełnie — odparła. — Myślę, że cała ta twoja Farida jest szalona jak wściekły pies. Krycie się za plecami jednej z najlepszych armii świata wydaje mi się dobrym pomysłem, jeśli tylko mogę się dzięki temu trzymać z dala od niej. Będąc tutaj, jestem dość spokojna. — Ba! Masz tu przecież rodzinę. — Asza spojrzała na księżyc, płynący po zachodnim niebie; oblewające chmury złoto przechodziło już w ciemny róż. Zacisnęła dłonie w pięści i przeciągnęła się; ciepłe i znajome objęcie ciężkiej brygandyny miało krzepiący wpływ na jej ciało. — Nie to, żeby rodzina zawsze była samym tylko błogosła- wieństwem... Chryste! Do tej pory osiągnęłam tyle, że miałam Fer- nanda, który mi mówił, jak bardzo pożąda mojego pięknego ciała, Godfreya z jego wyrzutami i księcia Karola, niezdolnego do podjęcia decyzji, czy odda mnie w ręce Wizygotów, czy też nie! — Czy zrobi co? — Nie dosłyszałaś? — Asza wzruszyła ramionami i odwróciła się ku tej szczupłej i wiotkiej niewieście w poplamionym dublecie i rajtu- zach, malującej się na tle szarego muru z beztroską, ożywioną nur- tującymi ją pytaniami twarzą. — Farida przysłała tu swoje poselstwo. Okazało się, że oprócz tak mało ważnych spraw, jak wypowiedzenie wojny oraz inwazja na nas lub na Francję, chciałaby wiedzieć, czy mogłaby jej zostać zwrócona pewna zbiegła niewolnica. 58 — Chrzań to! — wypaliła Floria z nagłą, całkowitą pewnością siebie. — Może się okazać, że prawo jest po jej stronie. — Nie okaże się, kiedy tylko prawnicy mojej rodziny zapoznają się z dokumentami. Daj mi kopię condotty. Przekażę ją adwokatom cioci Jeanne. Widząc, że jej chirurg unika słowa „niewolnica", Asza powiedziała: — Czy gdyby się okazało, że wzięłam się z nieprawego łoża, miałoby to dla ciebie znaczenie? — Byłabym tym mocno zaskoczona. Asza omal się nie roześmiała, ale udało jej się zdławić ten odruch. Zerknęła na Florię del Guiz i zwilżyła językiem wargi. — A gdybym się urodziła niewolnicą? — Milczenie. — Sama wi- dzisz. To ma znaczenie — powiedziała Asza. — Z bękartami nie ma problemu, dopóki za ojca mają szlachcica, a w najgorszym razie ofice- ra. Ale urodzić się pańszczyźnianym chłopem albo niewolnikiem, to już całkiem inna sprawa. Wtedy wchodzi w grę własność. Twoja ro- dzina prawdopodobnie kupuje i sprzedaje takie jak ja. Floria spojrzała na nią pustym wzrokiem. — Pewnie tak. Czy istnieje jakiś dowód, że urodziła cię niewolnica? — Nie. Dowodu jako takiego nie ma. — Asza spuściła oczy i za- częła kciukiem pocierać gałkę miecza, czyszcząc nacięcia paznok- ciem. — Tylko że teraz wielu ludzi dowiaduje się, do czego ten czy ów Kartagińczyk używał swoich niewolników. Wychowywano ich na żołnierzy. Kogoś tam na generała. A, jak mi to z zadowoleniem przy- pomniał Fernando, tych, którzy do niczego się nie nadawali, po prostu się pozbywano. Udając, że ani trochę nie jest tym zaszokowana, Floria rzuciła: — To, co robicie, to po prostu hodowla. — O mojej kompanii dobrze świadczy to — powiedziała Asza głosem zmienionym przez zaciśniętą krtań — że nie zdaje mi się, żeby się tym mieli przejąć. Jeśli będą się godzić z tym, że jestem niewiastą, to będą mieli w dupie to, że moja matka była niewolnicą. Dopóki pro- wadzę ich do zwycięstwa w bitwach, dopóty dla nich mogę sobie być choćby i wielką szkarłatną kurwą samego Belzebuba. — „A jeśli do- wiedzą się, że nie słyszę świętych i nie słyszę Lwa, tylko po prostu... po prostu podsłuchałam głos kogoś innego? Czyjejś maszyny? Że je- 59 stem po prostu pomyłką na drodze do wyhodowania jej? Co wtedy? Czy to im zrobi różnicę? Zaufanie, jakim mnie darzą, to zawsze bar- dzo cienka nitka". Poczuła na sobie jakiś ciężar. Kiedy podniosła głowę, zobaczyła, że Floria del Guiz objęła ją ramieniem, próbując do- trzeć do niej poprzez blachę zbroi. — Nie ma mowy o tym, żebyś się jeszcze raz znalazła w bliskości Wizygotów — powiedziała chirurg. — Pomyśl. Masz tylko jej słowo na to, że... — Nie pieprz. To moja bliźniaczka. Wie, że urodziła się niewol- nicą, więc jak ja mogłabym nią nie być? Floria dotknęła brudnymi palcami jej policzka. — To nieważne. Zostań tu. Ciotka Jeanne miała w sądzie wielu przyjaciół i pewnie ma ich nadal; to dla niej typowe. Zrobię tak, żeby cię nigdzie nie posłali. — Przygnębiona Asza wzruszyła ramionami. Słabnący wietrzyk już nie chłodził górnych murów Dijon, które były tak samo rozpalone jak wszystko inne dokoła. Z tawerny u podnóża schodów dobiegały śpiewy i pijackie krzyki; potem trzask zderzają- cych się tyczek: to na moście nocna zmiana obejmowała wartę. — To nieważne! — Floria siłą odwróciła jej głowę, aby mogły popatrzyć so- bie w oczy. — Dla mnie w każdym razie nie ma żadnego znaczenia! — Ciepłe koniuszki jej palców uciskały brodę Aszy, która podniosła ku niej wzrok. Ich twarze były tak blisko, że czuła słodki zapach jej oddechu, widziała brud w zmarszczkach przy kącikach oczu Florii i migotanie światła w jej brązowo-zielonych źrenicach. Osiągnąwszy ten wzrokowy kontakt, Floria uśmiechnęła się figlarnie, uwolniła bro- dę Aszy i pociągnęła palcem wzdłuż blizny na jej policzku. — Nie martw się, szefie. Asza głęboko westchnęła i już rozluźniona, przylgnęła do niej, a po- tem klepnęła ją w plecy. — Masz rację. Pieprzyć to. Chodźmy. — Dokąd? Asza uśmiechnęła się. — Dowództwo podjęło decyzję. Wracamy do obozu i uchlejemy się w cztery dupy! — Świetny pomysł! Kiedy zeszły ze schodów, przyłączyła się do nich eskorta i ruszyli razem w kierunku południowej bramy miasta. Szły ramię w ramię, 60 dlatego Asza omal się nie potknęła, gdy Floria nagle stanęła jak wryta. Ludzie Thomasa i Euena natychmiast otoczyli je kołem, z dłońmi na rękojeściach broni. Rozległ się głos starszej kobiety: — Wiedziałam, że gdzie tylko jest ten łobuziak Constanzy, tam i cie- bie znajdę. Gdzie twój przyrodni brat? — Była gruba, miała na sobie brązową spódnicę i biały kwef; do brzucha oburącz przyciskała kabzę. Strój miała uszyty z pierwszorzędnego jedwabiu i ozdobiony haftem; szyję osłaniał kołnierzyk z batystu najlepszego gatunku. To, co było widoczne z jej pomarszczonej i spoconej twarzy, ograniczało się do podwójnego podbródka, okrągłych policzków oraz guziczkowatego, a przy tym zadartego nosa. Miała za to piękne zielone oczy, które wciąż błyszczały młodzieńczym blaskiem. Zapytała: — Dlaczegoście wróci- li? Żeby przynosić wstyd rodzinie? Słyszycie? I gdzie jest mój brata- nek Fernando? Asza westchnęła i mruknęła pod nosem: — Boże! Nie teraz! Floria cofnęła się o krok. — Kim jest ta stara nietoperzyca? — zapytał jakiś żołnierz z tyłu eskorty. Asza postanowiła wkroczyć do akcji, zanim odezwie się Floria. — Fernando del Guiz jest w książęcym pałacu, pani. Myślę, że znajdziesz go wśród Wizygotów. — Czy ja cię o coś pytałam, wstręciucho? — powiedziała zwy- czajnym tonem. Wśród ludzi z kompanii Lwa zapanowało małe poruszenie: najwy- raźniej burgundzcy żołnierze znikli z ulic miasta, a staruszka — choć w szlacheckim odzieniu — nie miała żadnej eskorty. Ktoś zachichotał. Jeden z łuczników wyciągnął z pochwy sztylet. Ktoś inny mruknął: — Cipa! — Chcesz, żebyśmy się z nią zabawili, szefie? — zapytał głośno Euen Huw. — To stara, brzydka prukwa, ale nasz Thomas pieprzy wszystko, co chodzi na dwóch nogach. Prawda, chłopaki? — To i tak lepiej niż ty, walijski bękarcie. Ja przynajmniej nie pie- przę wszystkiego, co ma cztery nogi! Zbliżali się ku sobie, dwaj postawni mężczyźni w zbrojach, z ręko- ma gotowymi sięgnąć po sztylety. 61 — Spokój! — szczeknęła Asza i położyła rękę na ramieniu Florii. Staruszka zmrużyła oczy, popatrując na Aszę pod słońce, które po- chylało się nad uliczką pomiędzy spiczastymi dachami. — Ja się wcale nie boję tych twoich uzbrojonych zbirów. — To znaczy, że jesteś beznadziejnie głupia — powiedziała Asza, ale bynajmniej nie szorstkim tonem — bo oni gotowi byliby cię zabić bez mrugnięcia okiem. Staruszka najeżyła się. — Tutaj obowiązuje książęcy rozejm! A Kościół zakazuje mordo- wania! Patrząc na nią, odzianą w czystą, choć obsypaną łuskami zboża suknię, w porządnie zawiązanym pod brodą czepku — i wiedząc, jak szybko mogło się to wszystko zmienić w strzępy materiału, spod któ- rych wysypałyby się siwe włosy, w paski podartej spódniczki, zakrwa- wiony gorset, obnażone chude nogi rozrzucone na ulicznym bruku — Asza przemówiła do niej łagodnie: — My zabijamy, żeby przeżyć. To wchodzi w nawyk. Zabiją cię dla twoich butów, nie mówiąc już o sakiewce, a jeszcze chętniej zrobią to dla zabawy. — A po chwili zawołała: — Thomas, Euen. Sądzę, że ona ma na imię... Jeanne...? i że jest w jakiś sposób spowinowacona z naszym chirurgiem. Więc precz od niej z łapami. Zrozumiano? — Tak jest, szefie. — I niech nie słyszę w waszych głosach pieprzonego rozczaro- wania! — Kurczę, szefie! —jęknął Thomas Rochester. — Musisz chyba myśleć, że jestem zdesperowany! Zdać by się mogło, że wypełniają całą uliczkę: gromada mężczyzn, którzy pod kolczugami nosili watowane dublety, z przywiązanymi do nóg stalowymi blachami i z długimi mieczami kołyszącymi się u pa- sów. Mieli mocne, dźwięczne głosy, toteż gdy Euen Huw zaintonował tawernianą piosenkę: Nie ulżyłbym sobie w burdelu z woreczkiem zło- tych luidorów, Asza skorzystała z tej swoistej osłony, żeby spytać: — Czy to twoja ciotka, Florianie? Floria patrzyła prosto przed siebie z ponurym wyrazem twarzy. Odparła: — Siostra mojego ojca, Filipa. Kapitanie Aszo, pozwól, że ci przed- stawię mademoiselle Jeanne Chalon... 62 — Nie — odrzekła wciąż poruszona Asza. — Nie pozwolę. Nie dziś. Dzisiaj mam już wszystkiego dosyć! Starsza pani wkroczyła między żołnierzy, nieświadoma tego, że jest dla nich tylko przelotną rozrywką. Chwyciła rękaw dubletu Florii i kilkakrotnie nią potrząsnęła krótkimi szarpnięciami. Asza nie przegapiła tego widoku, podobnie jak Thomas i Euen: mała, gruba i stara niewiasta, która wzięła w obroty ich chirurga; a wy- soki, silny i brudny młodzieniec patrzy na nią z wyrazem bezradno- ści na twarzy. — Jak nie chcesz, żeby jej się stała jakaś krzywda — zapropono- wał Thomas Rochester — to zastąpimy cię i odprowadzimy ją stąd. Gdzie mieszka twoja rodzina? — Po drodze nauczcie ją, jak się odpowiednio zachowywać. Żylasty, kruczowłosy Euen Huw z powrotem wsunął swój sztylet do pochwy i od tyłu ujął Jeanne za oba łokcie. W miarę jak wzmacniał uścisk, twarz staruszki bladła w świetle letniego słońca; potem spa- zmatycznie chwyciła powietrze i bezwładnie opadła mu na piersi. — Zostaw ją! — Asza świdrowała go wzrokiem, dopóki Walij- czyk się nie pohamował. — Dajcie mi ją obejrzeć. Ciociu Jeanne! — Floria del Guiz wy- ciągnęła ręce i uchwyciła tłuste ramię staruszki, a potem delikatnie zgięła i rozgięła łokieć. — Niech cię diabli! Odpłacę ci się za to, Eue- nie Huw, kiedy następnym razem trafisz do namiotu chirurga! Walijczyk zmienił uchwyt, z zakłopotaniem uświadomiwszy sobie, że wciąż trzyma staruszkę przy piersi. Na wpół omdlała, posługując się wolną ręką jak packą na muchy, Jeanne Chał on zaczęła go tłuc po policzku. Próbował ją podtrzymywać, nie obejmując w szerokiej talii i biodrach, i chwycił, kiedy zaczęła się osuwać na ziemię, ale w końcu ułożył na bruku i warknął do Floriana-Florii: — Pieprz się, chłopczyku, i sam zrób coś z tą starą krową! Wszy- scy gdzieś tam mamy jakieś domy i jakieś rodziny, nie? I właśnie dla- tego jesteśmy tutaj, a nie tam! — Słodki Jezu! — Asza odepchnęła go, kładąc kres temu zadysza- nemu i spoconemu zwarciu. — Na miłość boską, człowieku! To szlach- cianka! Wbijcie sobie wszyscy do waszych tępych łbów, że książę może nas wygonić z Dijon! A poza tym ona jest też ciotką mojego małżonka! — Naprawdę? — W głosie Euena pobrzmiewała wątpliwość. 63 — Naprawdę. — Jasna cholera. Do tego jeszcze ten twój ze swoimi wizygockimi przyjaciółmi. I w dodatku on ich potrzebuje. W jego rajtuzach znaj- dziesz ślady poślizgów, ot co! — Cisza! — warknęła Asza, przypatrując się Jeanne Chalon. Floria bez ceregieli zerwała jej z głowy płócienny czepek. Powieki Jeanne zatrzepotały, a kosmyki szaro-białych włosów przylgnęły do czoła. Czerwona i spocona skóra zaczęła nabierać zdrowszego wyglądu. — Wody! — rzuciła Floria i nie patrząc, wysunęła rękę. Thomas Rochester pospiesznie wyjął manierkę, najpierw polał so- bie głowę, a potem wręczył ją Florii. — Jak ona się czuje? — Nikt nas nie widział. — O kurwa, zdaje mi się, że nadchodzą Burgundczycy! Asza energicznym gestem ucięła dalsze pogaduszki. — Wy dwaj, Rico i Michael, jazda na koniec ulicy i zadbać o to, że- by nam tu nikt nie przeszkadzał. Co z nią, Florianie? Umarła czy jak? Pod gąbczastą skórą palce Florii wyczuły puls. — Jest straszny upał, a ona za grubo się ubrała, do tego śmiertelnie się przestraszyła i... zemdlała. — Floria wstała. — Czy masz jeszcze w zapasie jakieś inne kłopoty, w które mogłabyś mnie wplątać? Pod tym zawadiackim tonem Asza dosłyszała drżenie niewieściego głosu. — Nie martw się. Dam sobie radę — powiedziała z ostentacyjną pewnością siebie, lecz nie mając najmniejszego pojęcia, jak można by w tej sytuacji uniknąć katastrofy. Najwidoczniej jej słowa uspokoiły Florię, choć kto wie, czy nie była świadoma tego, że Asza nie zna odpowiedzi na żadne z zasadni- czych pytań. — Postawcie ją na nogi. Simon, przynieś wina. Biegiem! Paziowi Euena droga do tawerny i z powrotem zabrała parę do- brych minut z powodu coraz większego tłoku. Żołnierze ruszyli się ze swoich kwater, przypomniawszy sobie, że są w mieście, i przechadzali się, zadziwieni nawet samą liczbą uliczek i mieszkańców, a przy tym świadomi tego, że na zewnątrz obozuje burgundzka armia. Klęcząc obok Florii i wpatrując się w Jeanne, Asza widziała twarze zbrojnych i słyszała ich komentarze. 64 — Wychowałam cię! — wybełkotała staruszka. Otworzyła oczy, skupiając spojrzenie na twarzy Florii. — A kim dla ciebie byłam? Nie więcej niż niańką, co? Bo ty przez cały czas tylko chlip, chlip z żalu za matką! Czy usłyszałam kiedykolwiek słowo podziękowania? — Usiądź, ciociu. — Głos Florii był spokojny i pewny. Wsunęła żylastą rękę pod plecy Jeanne i pomogła jej podnieść się do siedzącej pozycji. — Wypij to. Ciotka Jeanne siedziała na bruku, nieświadoma tego, że ma rozkra- czone nogi. Mrugała powiekami; raziło ją słońce, świecące z przerwa- mi, gdy zasłaniały je nogi spacerujących żołnierzy. Otworzyła usta, przełykając wino, które wlewała jej Floria. — Skoro poczuła się już na tyle dobrze, żeby cię ochrzaniać, to przeżyje — stwierdziła ponuro Asza. — Jazda, Florianie. Już nas tu nie ma. Wsunęła rękę pod ramię chirurga, podciągając ją na nogi, lecz Flo- ria odepchnęła ją. — Ciociu, pozwól mi ci pomóc... — Zabierz ode mnie swoje łapy! — Powiedziałam, że idziemy stąd, prawda? — przypomniała z na- ciskiem Asza. Z ust Jeanne Chalon wyrwał się stłumiony okrzyk, po czym spiesznie pochwyciła z bruku swój pomięty czepek i wcisnęła go na siwe włosy. — Ty wstrętna... Żołnierze zaczęli się śmiać. Nie zwracając na nich uwagi, wzro- kiem piorunowała Florię. — To ohydne i wstrętne! Zawsze to wiedziałam! Pamiętam, jak w wieku trzynastu lat... ty i ta dziewczyna... uwiedziona... Reszta jej tyrady została zagłuszona przez pomieszane głośne ko- mentarze. Thomas Rochester klepnął chirurga w plecy. — Trzynaście lat? To musiał być z ciebie kawał nieźle napalonego sukinsyna! Usta Florii same ułożyły się w szeroki uśmiech. Z błyszczącymi podnieceniem oczyma powiedziała: — Lizette. Tak. Jej ojciec trzymał nasze ogary. Czarne kręcone włosy... Ładniutka dziewczyna. Któraś z łuczniczek z tyłu eskorty zaśmiała się: — Kawał babiarza! 65 — Dość tego! — wrzasnęła Jeanne Chalon. Asza pochyliła się i siłą postawiła Florię na nogi. — Nie spieraj się z nią. Po prostu chodźmy stąd! Nim Floria zdążyła uczynić krok, siedząca na bruku tłusta starucha znowu zaczęła krzyczeć; tak głośno i z takim natężeniem, że zebrani wokół niej żołnierze zamilkli. — Dość tego wstrętnego udawania! Bóg nigdy ci nie przebaczy, ty mała kurewko, ty suko, ty ohydo! — Zadyszana Jeanne Chalon za- czerpnęła powietrza i zwróciła w górę załzawione oczy. — Dlaczego ją tolerujecie? Nie wiecie, że sama jej obecność brudzi was i skazuje na potępienie? Bo niby to dlaczego przepędzono ją z rodzinnego do- mu? Ślepi jesteście? Przyjrzyjcie się jej! Wszystkie twarze zwróciły się najpierw ku Aszy, potem ku Florii i ponownie ku Aszy. — Dobra, starczy tego wszystkiego — rzuciła spiesznie, licząc na to, że uda jej się wykorzystać tę chwilę konfuzji. — Ruszamy. Thomas wpatrzył się we Florię. — O czym ona gada, chłopie? Asza wzięła głęboki oddech. — Formuj szyk! Roztrzęsiona Jeanne Chalon bez niczyjej pomocy niezgrabnie po- dźwignęła się z bruku, zaplątana w swoje suknie i halki. Ciężko dy- szała. Wyciągnąwszy rękę, zdołała uchwycić skraj munduru Euena Huwa. — Ty naprawdę jesteś ślepy! — Odwróciła się ku Florii. — Spójrz- cie na nią! Nie widzicie, czym ona jest? To kurwa! To ohyda przebra- na w męski strój! To niewiasta! Asza odruchowo mruknęła pod nosem: — O kur...! — Bóg mi świadkiem — krzyczała mademoiselle Chalon — że to moja bratanica i mój wstyd! Floria del Guiz uśmiechnęła się z wysiłkiem, po czym głosem ko- goś nieobecnego powiedziała: — Pamiętam, że po Lizette groziłaś mi, że mnie zamkniesz w klasz- torze. Zawsze sądziłam, że to było niezbyt logiczne. Dzięki, ciociu. Gdzież ja bym była bez ciebie? 66 Żołnierze byli pochłonięci komentowaniem tego, co się działo. Asza wyrzuciła z siebie stek gwałtownych i ordynarnych, acz cichych przekleństw. — Spokój! Formować szyk i odmaszerować! Jazda! Lecz mężczyźni zbili się w tłumek, otaczając Florię i Jeanne Cha- lon, które stały naprzeciw siebie, jak gdyby reszta świata nie istniała. Po ich twarzach przebiegły cienie gołębi, które wyleciały z pobliskie- go gołębnika. Ciszę, jaka zapadła, zakłócały jedynie młyny. — Gdzie byłabym teraz? — powtórzyła Floria. Wciąż trzymała w ręku przyniesioną przez Simona flaszkę wina i teraz machinalnie podniosła ją do ust, upiła kilka łyków i otarła usta rękawem. — Wygo- niłaś mnie. Niełatwo jest udawać mężczyznę i uczyć się fachu z męż- czyznami. Gdybym miała dokąd wrócić, to już po tygodniu uciek- łabym z Salerno. A ponieważ to było niemożliwe, jestem teraz chirur- giem. To ty uczyniłaś mnie tym, kim jestem, ciotko. — Uczynił to szatan — rzuciła lodowatym tonem w ciszę Jeanne Chalon. — Wobec tej Lizette odgrywałaś rolę mężczyzny. — Asza spostrzegła, że twarze wszystkich żołnierzy przybrały ten sam wyraz niesmaku, podczas gdy twarz Thomasa Rochestera wyrażała przesy- coną grozą, zabobonną odrazę. — Mogłam cię skazać na stos — po- wiedziała staruszka. — Trzymałam cię w ramionach, kiedy byłaś nie- mowlęciem. Modliłam się o to, żeby cię już nigdy więcej nie zoba- czyć. Dlaczego wróciłaś? Dlaczego nie zostałaś z dala ode mnie? — Jest coś... — Głos Florii zmienił się, stał się wyższy. — Jest coś, o co zawsze chciałam cię zapytać, ciotko. Zapłaciłaś opatowi Rzymu, żeby mnie uwolnił, zamiast spalić mnie na stosie za to, że miałam żydowską kochankę. Powiedz mi teraz, czy ją też wykupiłaś? Zdobyłaś się na to, żeby mu zapłacić za życie Estery? Twarze mężczyzn zwróciły się ku Jeanne Chalon. — Mogłam to zrobić, ale nie chciałam! To była Żydówka! — Spo- cona, obciągała suknie i halki, niepostrzeżenie przydeptując do ziemi sakiewkę. Oderwała wzrok od Florii del Guiz i zdać się mogło, iż po raz pierwszy uświadomiła sobie, że ma jakąś widownię. — To była Żydówka! — powtórzyła obronnie piskliwym głosem. — Cóż... Byłam w Paryżu i w Konstantynopolu, i w Bucharze, i w Iberii, i w Aleksandrii. — W głosie Florii słychać było wyzuty 67 z nadziei, żrący ton pogardy. Widząc jej twarz, Asza uprzytom- niła sobie nagle, że ta dziewczyna długo czekała na takąjak dziś oka- zję, lecz spodziewała się, iż będzie to wyglądało zupełnie inaczej. — Nigdzie nie spotkałam nikogo, kim gardziłabym tak bardzo jak tobą, ciotko. W odpowiedzi znowu rozległ się wrzask: — I do tego odziewa się jak mężczyzna! — To samo robi nasz dowódca — mruknął Thomas Rochester — i nikt z tego powodu nie chce jej spalić na jakimś pieprzonym stosie! Asza wyczuła, że nastąpił moment równowagi, który da się skry- stalizować. Nikt z nich nie wie, co myśleć: niby z jednej strony chirurg Florian jest niewiastą, ale z drugiej — ten tłusty babsztyl nie należy do naszego oddziału! Dojrzała sygnał, który dawał Ricau. W wąską ulicz- kę wlewała się gromada mieszkańców Dijon: to robotnicy młyńscy wracali do domów. Tłuściocha wrzasnęła: — Filip nigdy nie powinien był cię spłodzić! Za ten grzech mój brat cierpi w czyśćcu! Floria del Guiz odchyliła się, zwinęła dłoń w pięść i walnęła ciotkę prosto w twarz. Rochester, Euen Huw, Katherine i młody Simon na- grodzili ją za to oklaskami. Mademoiselle Chalon upadła, krzycząc: — Au secours!* — Dobra, koniec z tym wszystkim! — rozkazała stanowczym to- nem Asza, nie spuszczając z oka zbliżających się robotników. — Czas się zwijać. Musimy stąd wydostać naszego chirurga. Bez chwili wahania wszyscy żołnierze otoczyli Florię i z dłońmi na rękojeściach mieczy lub na drzewcach włóczni ruszyli szybkim marszem w stronę wylotu uliczki, a następnie miejskiej bramy; ich stanowczość sprawiła, że mieszkańcy Dijon spiesznie ustępowali im z drogi. Asza pochyliła się nad Jeanne Chalon. — Gdyby ktoś zapytał, to moi żandarmi aresztowali mojego chi- rurga, a ja odpowiadam za dyscyplinę w tym oddziale. Doszczętnie ogłupiona stara dama łkała, zasłaniając usta zakrwa- wionymi rękoma. * Au secours! (fr.) — „Na pomoc!" 68 Kłusując za swoimi żołnierzami, Asza zerknęła na słońce, które za- chodziło za dachami Dijon. Starczyło jej jeszcze czasu, żeby pomyś- leć: „Po cóż my w ogóle przybyliśmy do Burgundii? I co teraz usłyszę z ust księcia?" IV JDlaczego tak jest — mruknęła Asza pod nosem — że gdzie tylko rozpryśnie się gówno, to ja akurat muszę być w pobliżu? Thomas Rochester wzruszył ramionami. — Pewnie po prostu masz szczęście*, szefie. Przy akompaniamencie tłumionych śmiechów przechodziła przez miejski rynek obok milczącej Florii del Guiz. Pusta przestrzeń ponad nimi z wolna traciła barwy. Za nimi rysowały się obramowane złotem strome dachy domów Dijon, a na mlecznobłękitnym niebie zaczynały się uwidaczniać białe punkciki Oriona i Kasjopei. Na obrzeżach obozu rozbrzmiewało krakanie wron i gawronów, które podkradały się do kręgu wozów; co chwilę ptaki wzlatywały z szeroko rozpostartymi, czarnymi skrzydłami. — Proszę w żadnym wypadku nie opuszczać obozu — rozkazała spokojnym tonem Asza. Zachodzące słońce wzbogaciło błękit dubletu i rajtuzów Florii, jej włosom zaś przydając złocistej czerwieni. Cho- dziła z podniesioną głową, patrząc w górę i obejmując się ramionami. W jej oczach odbijała się pustka nieba. — Nie bój się. — Asza pokle- pała japo ramieniu. — Gdyby się tu zjawiła milicja miejska, to ja będę z nimi gadała. Noc spędzisz w namiocie chirurga. Dziewczyna spuściła głowę. Patrzyła na swoje stopy, które deptały ostrą, wyschłą trawę; omijała wzrokiem żołnierzy. Mężczyźni i niewia- sty z eskorty rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami. Włócznie wsparli na ramionach, a lewymi rękoma przytrzymywali pochwy mie- czy. Do Aszy docierały ich uwagi na temat rozmiarów obozu bur- gundzkiej armii, dogadywanie się w sprawie picia poza służbą w towa- * Oryginalny tekst zawiera łacińskie sformułowanie fortuna imperatrix mundi — „los władczyni świata". 70 rzystwie znajomych z innych kompanii, rozsianych wśród rozmaitych najemnych oddziałów, ale... ani słowa na temat chirurga. Powzięła już decyzję. „Nie. Nic nie powiem. Za parę godzin —jutro — w zależno- ści od tego, co postanowi Karol Burgundzki, możemy mieć poważ- niejsze problemy niż to, że nasz chirurg okazał się kobietą". Miejskie mury były teraz pogrążone w cieniu i tylko dachy najwyż- szych domów wciąż migotały ostro zarysowaną czerwienią. Rosa osiadła na murach, na trawie pod jej stopami i na obrzeżach obozu. Porykiwał jakiś wół, którego nie zabrano jeszcze z pastwiska, szcze- kały błąkające się po obozie psy. Wraz z zachodem słońca napłynął wytęskniony chłód. Przy obozowej bramie, gdzie wysypana słoma została już wdeptana w ziemię przez setki przechodzących nóg, Asza spostrzegła tłumek swoich rozgadanych żołnierzy. Zaczerwieniem, uśmiechnęli się i zro- bili dla niej przejście, tłumiąc podniecenie: groźne spojrzenia rzucane żandarmom i parę uśmiechów rzuconych komendantce. Z westchnieniem rezygnacji spytała: — O co tym razem poszło? — Przywleczono przed nią dwóch długonogich młodzieniaszków, wyglądających na mniej więcej piętna- ście lat, oraz trzeciego, z dziecięcą twarzyczką, ale nad wiek rozwinię- tego i tryskającego energią. Dwójka, która przed nią stanęła, odzna- czała się płowymi włosami, a twarze wskazywały na to, że to bracia; Asza rozpoznała w nich członków oddziału Euena Huwa. — Tyddero- wie — powiedziała, przypomniawszy sobie ich nazwisko. Jeden z nich wymamrotał: — Szefie... Natychmiast otrzymał od brata kuksańca w żebra. — Zamknij się! Ich obnażone piersi miały czerwonawą barwę. Obaj mieli koszule i spodnią bieliznę zrolowane wokół bioder, gdzie jako tako się trzy- mały dzięki pasom do sztyletów. Asza już zamierzała ich poczęsto- wać jakąś surową przyganą, gdy spostrzegła, że zwałkowana na bio- drach jednego z nich tkanina była wyraźnie wydatniejsza niż u pozo- stałej dwójki. Nic nie mówiąc, wskazała na nią palcem. Chłopak rozsupłał węzeł i rozpostarł przed nią mniej więcej dwumetrową, kwa- dratową, niebiesko-czerwoną flagę, na której widniały dwa kruki i dwa krzyże. 71 Wrzawa wokół niej wzmogła się, a czyjś śmieszek świadczył o po- wszechnym oczekiwaniu na jej reakcję. W żadnym razie nie chcąc ich rozczarować, Asza spytała: — Nie jest to przypadkiem czyjś rodowy proporzec? — Ten, który trzymał flagę, energicznie przytaknął ruchem głowy. Na twarzy jego brata pojawił się drapieżny uśmiech. — Cola de Montforte? — upew- niła się Asza. — Trafione, szefie! — wrzasnął trzeci braciszek dziecięco-mło- dzieńczym głosem. Na twarz Aszy zaczął wypływać uśmiech. Stojąca za jej plecami Floria nagle zrezygnowała z milczenia. — Chryste Zielony! Czy możecie mi to jakoś wyjaśnić? Jej wzburzenie pobudziło Aszę do śmiechu. — Och! — odparła pogodnie. — Niczego nie zamierzam wyja- śniać. Nie muszę. Zamiast tego... Wy dwaj: Mark i Thomas, tak? I Si- mon? Dobra. Więc teraz: Euen Huw... Carracci, Thomas Rochester... i drużyna Huwa. — Asza wskazała palcem dobry tuzin zbrojnych. — Proponuję, żebyście bardzo pieczołowicie złożyli ten proporzec, za- nieśli go do bramy obozu Montfortów i osobiście wręczyli panu Cola! Dołączając wyrazy naszego szacunku. — Co mają zrobić?! — zdumiała się Floria. — Utrata osobistego proporca to rzecz naprawdę bardzo kłopotli- wa. Gdybyśmy go przypadkiem znaleźli walającego się na ziemi i od- dali członkom rodu, którzy by się martwili jego utratą... — Zagłuszył ją wybuch powszechnego śmiechu. Korzystając z wrzawy, jaka towarzyszyła dobieraniu oporządzenia godnego udania się do najemniczego obozu Montfortów i wyborowi broni, która zrobi największe wrażenie, Floria del Guiz spytała: — A jak naprawdę ten proporzec wpadł w nasze ręce? — Nie mnie o to pytać. — Pokręciła głową wciąż uśmiechnięta Asza. — Przypomnij mi, żebym kazała Geraintowi podwoić patrole wokół obozu. I podwoić ochronę sztandaru Lwa. Mam przeczucie, że sporo się jeszcze zdarzy... — ...tego gówna! — dokończyła za nią Floria. — To tylko bez- sensowna strata czasu! Chłopięca zabawa! Asza przyglądała się Ludmile, która wraz ze swoją kumpelką Kata- rzyną przepychała arkebuzy. Ustawiały je tak, żeby posłużyły jako 72 element zaimprowizowanej gwardii honorowej, liczącej sobie jakieś dwa tuziny ludzi, którzy mieli pomaszerować przez nadrzeczne łąki do obozu burgundzkich najemników. — Jeśli mają ochotę na zabawę w wykradanie proporców, to nie zamierzam im tego zabronić. Książę Karol albo sfinansuje moją wy- prawę, albo stanie do wojny. Tak czy inaczej, za parę dni ci ludzie znajdą się w twoim namiocie. Albo w grobie. I dobrze o tym wiedzą. — Spojrzała na Florię gniewnym wzrokiem. — Psiakrew! Ty to potę- piasz. A przecież sama widziałaś, jacy są po zwycięskiej bitwie... Ta najwyraźniej zamierzała coś powiedzieć, ale w tym momencie z namiotu chirurga dobiegł czyjś okrzyk — zapewne jej pomocnika, diakona — więc pożegnała Aszę skinieniem głowy i pospieszyła na swój posterunek. Asza nie próbowała jej zatrzymać. — Gdyby się tu pokazała miejska milicja — powiedziała dowódcy bramy — to z miejsca ślij po mnie. I nie pozwól im wejść do środka, jasne? — Jasne, szefie. Znowuśmy w kłopotach, co? — Dowiesz się o tym w swoim czasie. Dobrze wiesz, że w obozie wszyscy wszystko słyszą, nie? Potężny Bretończyk o ramionach oracza odparł: — Pewnie. Równie dobrze moglibyśmy mieszkać w jakiejś pie- przonej wiosce. „Ciekawa jestem, co uznasz za bardziej skandaliczne: to, że praw- nicy księcia uznali, że jestem własnością Wizygotów, czy też to, że twój medyk od trypra jest płci żeńskiej?" — ...branoc, Jean. — ...branoc, szefie. Asza ruszyła w kierunku namiotu dowództwa; już bez eskorty, któ- ra po wejściu na teren obozu rozproszyła się. Towarzyszyło jej tylko pół tuzina szczekających i wyjących mastyfów. Potem podszedł Ge- raint ab Morgan, prosząc o hasła dla nocnej warty; Angelotti zameldo- wał o stanie naprawy dział (w Zemście Barbary pękła podstawa); Hen- ri Brant domagał się pieniędzy z wojennej szkatuły; co parę kroków ktoś ją zatrzymywał, toteż dotarcie do namiotu zajęło jej dobre pół go- dziny. Jednym rzutem oka ogarnęła panującą w środku krzątaninę: nabzdyczony Bertrand pod kierunkiem poirytowanego Rickarda czy- 73 ścił w beczce z piaskiem stalowe płyty osłon na nogi. Gdy obaj po- mogli jej zdjąć brygandynę, obwąchała się pod pachami, po czym przekazała dowództwo Anselmowi, zagwizdała na psy i w towarzy- stwie Rickarda zeszła nad rzekę, żeby popływać w ostatnich promie- niach słońca. — To nie to, żebym musiała martwić się o Floriana. — Zagłębiła palce obu rąk w sierść psich karków, rozkoszując się ciepłem i z przy- jemnością wdychając ich zapach. — Ktokolwiek by się sprzeciwiał obecności niewiast w kompanii, ten nie podpisuje ze mną kontraktu i tyle. Prawda? Na twarzy Rickarda malowała się konfuzja. Potężny samiec Bon- niau głośno sapał. Dotarłszy do brzegu rzeki, Asza zsunęła z siebie zszyte w pasie w całość rajtuzy i dublet oraz nieco pożółkłą i wilgotną od potu płócienną koszulę. Mastyfy ułożyły się wygodnie z łbami wspartymi na łapach; cętkowana Brifault wybrała sobie jako legowi- sko odzienie Aszy. — Weź moją procę — zaproponował Rickard. Asza dobrze wiedziała, że żaden lis, tchórz ani szczur nie był bez- pieczny w sąsiedztwie ich obozu; nawet kompanijna lisia kita należała niegdyś do jednej ze zdobyczy Rickarda. — Masz nie odstępować psów. Nawet na terenie obozu. Weszła do rzeki i po paru krokach skoczyła na głębię. Zimna woda zagarnęła ją, zmroziła skórę i poniosła z prądem. Parskając i śmiejąc się, stanęła na nogi i brodząc, wróciła do płytkiego, gęsto porośniętego irysami wiru, który wytworzył się w miejscu, gdzie rzeka wcięła się półkolem w brzeg. — Szefie? — rzucił siedzący pomiędzy psami Rickard. — Tak? — Zanurzyła w wodzie głowę. Popychane przez prąd mo- kre włosy wirowały bezładnie. Kiedy wstała, oblepiły ją od głowy aż po kolana, połyskując matowo w słonecznym blasku. Podrapała miej- sca, w których skóra zarumieniła się od nadmiaru słońca. — Gdybym nie musiała jeść, myć się i spać, to w tym obozie panowałby idealny porządek... No dobra, o co chodzi? W zmierzchającym świetle nie widziała twarzy Rickarda, ale w je- go chłopięcym głosie dosłyszała napięcie. — Słyszę jakiś hałas. Asza zmarszczyła brwi. 74 — Spuść psy. — Na ciężkich jak ołów nogach podeszła do brzegu i odsłoniła zakryte włosami uszy. W dolinie rzeki słychać było tylko zwykłe hałasy, towarzyszące rozpalaniu ognisk i męskim pijatykom. — Co takiego słyszałeś? Podniosła z ziemi koszulę i zaczęła się wycierać. — To! — Psiakrew! Z obozu dobiegły krzyki. Nie krzyki pijaków ani te, które towa- rzyszą bójkom; były zbyt przeraźliwe. Dając spokój wycieraniu, po- spiesznie wcisnęła się w odzienie, które przylgnęło do mokrej skóry. W biegu zapięła na biodrach mieczowy pas, po czym odebrała smycze od pędzącego u jej boku Rickarda. — To doktor! — krzyknął chłopiec. W gęstniejącym mroku wolni od służby mężczyźni z krzykiem zbijali się w gromadę. Jeszcze nie zo- baczyli nadbiegającej Aszy, kiedy zawalił się namiot chirurga. Noże poprzecinały podtrzymujące go linki; upadł proporzec i przewrócił się główny maszt. Przez namiotowe płótno przebił się obramowany brą- zem słup żółtego ognia, jaskrawo błyszczącego w zapadającym mro- ku. — Pożar! — wrzasnął znów Rickard. — Do roboty! — ryknęła Asza. Bez chwili zastanowienia wpadła w środek gromady, wciąż trzy- mając w obu dłoniach smycze. — Anhelt! Co ty, kurwa, wyprawiasz! Pieter, Jean, Henri! — Wy- ławiała twarze z falującego tłumu. — Cofnąć się! Wezwać drużynę ogniową! Zbierać wiadra i zasypywać to piaskiem! — Podświadomie wyczuwała za plecami Rickarda, który usiłował wyciągnąć z pochwy swój podniszczony mieczyk podarowany mu przez zbrojmistrza. Ktoś wpadł na nich oboje. Psy warczały, rwąc się z impetem do przodu. Wrzasnęła: — Bonniau! Brifault! — Popuściła smycze na długość ra- mienia. Żołnierze ustępowali psom z drogi, dzięki czemu wokół Aszy i namiotu powstało trochę wolnej przestrzeni. Ktoś upadł na zwalony brezent. „Floria?" — Stop! — wrzasnęła. — Kurwa! — ryknął jeden z włóczników w stronę namiotu chi- rurga. — Zabić tę cipę! — Babski dziwkarz! — Pieprzony zboczeniec, pieprzona suka, pieprzona pierducha! 75 — Przejebać go i zabić! — Przejebać ją i zabić! Pomiędzy głowami napierających żołnierzy Asza dojrzała biegną- cych ku zamieszaniu ludzi z innych części obozu; jedni z pochodnia- mi, inni z wiadrami. W plecy uderzyła ją fala żaru. Dokoła krążyły w powietrzu kawałki spalonego płótna. Natężyła głos, żeby wykrzyczeć: — Zgaście ten ogień, zanim się rozniesie! — Wyciągnąć ją stamtąd i przejebać! — Rozpoznała głos Jossego, który splunął z wściekle wykrzywioną twarzą. — Pieprzony chirurg! Rozpłatać jej cipę! Asza powiedziała cicho do chłopca: — Wyprowadź ją stamtąd. Jazda! Po czym postąpiła o parę kroków, ściskając owinięte wokół ręka- wic smycze i tocząc spojrzeniem po swoich podkomendnych. Uświa- domiła sobie w tym momencie, że większość wpatrzonych w nią twa- rzy to członkowie flamandzkich oddziałów. Parę niespodzianek: Wat Rodway z namiotu kucharza z nożem do filetowania w ręku; Pieter Tyrrell... Przeważali jednak ordynarni, czerwonogębi, chrypliwie roz- wrzeszczani żołdacy; powietrze przesycone było odorem piwa, ale też i czymś więcej: przedsmakiem niepohamowanych gwałtów. „Ci ludzie nie zamierzają poprzestać na przepychankach, okrzy- kach i zniszczeniu paru drobiazgów. Jasna cholera! Nie powinnam tak przed nimi stać, bo przetoczą się przeze mnie, a wtedy koniec z moim dowódczym autorytetem". Josse wysunął się naprzód, stąpając po śliskiej, wyschniętej trawie. Jakby jej nie rozpoznał, wyciągnął rękę, żeby usunąć z drogi tę nie- wiastę z mokrymi włosami, które zasłaniają jej uda; drugą ręką sięgnął po miecz. To flamandzki kusznik, w ułamku sekundy rozpoznała go jako jednego z tych, których uwięziono wraz z nią w Bazylei, i jako jednego z pierwszych, którzy witali jej powrót do obozu. Poluzowała smycze. — O kurwa! — wrzasnął Josse. Sześć psów, już bez szczekania, skoczyło przed siebie. Jeden z męż- czyzn, przeraźliwie wrzeszcząc, próbował się cofnąć i wyszarpać rękę z uchwytu potężnych szczęk; dwaj inni leżeli na plecach z psimi zęba- mi przy szyjach; sponad stłoczonych głów wystawał proporzec i pło- 76 nące pochodnie. Przez głosy krzyczących i klnących żołnierzy, a po chwili także i bolesne wycie dźgniętego czyimś nożem psa, przebił się wibrujący głos Aszy; ten, którym posługiwała się podczas bitwy. — Cofnąć się! Opuścić broń! — Za plecami dosłyszała głosy Flo- rii, Rickarda i asystentów chirurga. Nie spuszczała z oka włóczników i łuczników, tłoczących się za kręgiem ognia, pomiędzy namiotami. Te mniejsze zostały przewrócone i zdeptane przez zbiegających się ludzi, choć ich mieszkańcy protestowali wrzaskami. Trzaskanie ognia za jej plecami przybierało na sile. — Brifault! — Mastyf posłuchał przy- wołania i wrócił do jej nóg. Wyczuła, że tłuszcza zmieniła obiekt zainte- resowania: zbita gromada przestała być zbiorem rozbestwionych hulta- jów, którzy mogli ją odepchnąć, nie zwróciwszy nawet na nią uwagi, lecz zwartą gromadą mężczyzn w kolczugach, ze sztyletami i pochod- niami w dłoniach — a jeden, Josse, z obnażonym mieczem — stojących twarzą w twarz z dowódcą. Świadoma tego, iż rzeczywistość to to, za co się ją zgodnie uważa, Asza poczuła, że sprawy ulegają zmianie. Z przy- wódczyni, którą zgodnie obwołała ją cała kompania, stała się po prostu młodą niewiastą, która nocą, na pustkowiu, otoczona jest przez silniej- szych od niej, starszych, uzbrojonych i pijanych mężczyzn. Wiedziona automatycznym odruchem zaczęła mruczeć pod nosem: — Zbrojna rebelia, na terenie obozu, trzydziestu ludzi... — „Od- zyskać dowództwo i kontrolę nad nimi przy pomocy..." — Kim się tobie, kurwa, zdaje, że jesteś? — wydarł się Josse, roz- pryskując kropelki śliny. Jego tubalny głos zagłuszył wszystko dokoła. Wpatrzony w nią wściekłym wzrokiem wywarczał: — Już jesteś pie- przonym trupem. I zamachnął się swoim bułatem. Widok gotowej do użycia broni natychmiast wyzwolił w niej wszystkie bojowe odruchy. Lewą ręką chwyciła rękojeść miecza, prawą przytrzymała pochwę i wyrwała z niej broń. W ułamku sekundy Josse podniósł rękę; na krawędzi bułata roz- błysło światło pochodni i ciężkie, zakrzywione ostrze zaczęło opadać. Sparowała je, uderzając od góry i przyspieszając tym sposobem mo- ment, gdy uderzy o ziemię. Wbiło się w grunt z takim impetem, że Asza aż podskoczyła. Na powrót dotknąwszy stopami ziemi, odzy- skała równowagę, po czym przydeptała jedną nogą ostrze bułata, nie pozwalając Jossemu go wyszarpnąć, a następnie zamachnęła się i ude- rzyła go w odsłonięte gardło rękojeścią miecza. 77 Z gromady dobiegł ją czyjś szept: — O kur... Poczuła wilgoć na dłoniach. Cofnęła broń. Josse przycisnął palce do zgruchotanej krtani i rozpaczliwie charcząc, runął pod nogi Aszy na tlącą się trawę. W tej samej chwili otrzymał nagły i kończący całą sprawę cios: kopnięcie w podbrzusze. Kiszki Jossego nie wytrzymały tego uderzenia, a z jego gardła zaczął się dobywać chrapliwie głośny, rzężący oddech. Z głębi tłumu wciąż dobiegały krzyki, gdyż ci, którzy byli dalej, próbowali się przepchnąć do przodu, ale wśród tych na cze- le, w pobliżu namiotu, zapadła martwa cisza. — O kurwa! — wykrztusił wreszcie Pieter Tyrrell. Po czym pod- niósł na Aszę błyszczące, pijackie oczy i powtórzył: — O kurwa, niech cię... Jakiś włócznik zauważył: — Głupi był, że wyciągnął broń. Nagle nadciągnęła z boku grupa żołnierzy ze wzniesionym propor- cem Aszy, która opuściła miecz na widok biegnących ku namiotowi żandarmów, gotowych do rozpędzenia tłumu. W mroku oceniła go na pięćdziesiąt-sześćdziesiąt osób. — Dobra robota. — Skinęła głową Anselmowi. — A teraz za- bierzcie tego człowieka i... pochowajcie go. Rozmyślnie odwróciła się plecami do zbiegowiska, pozwalając An- selmowi samodzielnie zaprowadzić porządek. Otarła z krwi rękawicę, pocierając ją o poplamioną głownię miecza, po czym wsunęła broń do pochwy. Mastyfy warowały tuż przy jej nogach. Rickard i Floria del Guiz patrzyli na nią spośród dymiących szcząt- ków namiotu; na twarzach obu malował się ten sam wyraz. — On chciał cię zabić! — piskliwie wykrzyknął wstrząśnięty chło- piec. Stał z rozstawionymi nogami i ze spuszczoną głową, w pozie po- dobnej do tej, jaką zwykle przyjmował Anselm. Patrzył w ślad za od- dalającymi się żołnierzami, a w jego oczach mieszały się dziwnie zu- chwałość i strach. — Jak oni mogli zrobić coś takiego?! Przecież jesteś szefem! — To są twardziele. Kiedy się uchlają, nikt nie jest ich szefem. — Ale ty jednak dałaś sobie z nimi radę! Asza wzruszyła ramionami i zabrała się do porządkowania spląta- 78 nych smyczy. Pogłaskała po pysku Bonniau; na rękach została jego lepka ślina. Palce jej drżały. Floria wyszła poza obręb pogorzeliska, przestępując płachty spalo- nego brezentu, zniszczone szafki, pogięte instrumenty chirurgiczne i porozrzucane, zdeptane wiązki ziół. Asza uświadomiła sobie, że przed pożarem ktoś zdążył ją trochę poturbować: wargi jej krwawiły, a jeden z rękawów dubletu był oderwany. — W porządku? — Skurwysyny! — Floria patrzyła na grupkę żołnierzy, którzy odciągali złożone na kocu ciało Jossego. — Ile razy miałam ich pod nożem! Jak mogli tu wtargnąć i zrobić coś takiego? — Nie jesteś ranna? — upewniła się Asza. Floria wyciągnęła przed siebie dłonie i szeroko rozstawiła długie, brudne palce. Zobaczyła drżenie jej rąk. — Czy musiałaś go zabić? — Tak. Naprawdę musiałam. Oni podporządkowują się mojemu dowództwu, bo wiedzą, że mogę zrobić coś takiego bez chwili na- mysłu i wyrzuty sumienia nie zakłócają mi potem snu. — Wyciągnęła rękę i ująwszy chirurga pod brodę, przyjrzała się obrażeniom. W miej- scach, za które ją chwycono i przytrzymywano, zaczęły się już poka- zywać sińce. — Rickardzie, sprowadź tu któregoś z pomocników chi- rurga. A ty, Florio, posłuchaj. Zabijanie nie ma dla mnie znaczenia. Gdyby miało, to byłabym przegrana za pierwszym razem, kiedy trzy- dziestu uzbrojonych drabów wtargnęło do mojego namiotu ze słowa- ; mi: „Ten kufer z wojennymi zdobyczami jest nasz. Zjeżdżaj stąd, mała!" Czyż nie tak? — Jesteś szalona. — Floria odwróciła głowę, patrząc po pogorze- lisku. Na jej policzku pojawiła się strużka łez. — Jest z ciebie kawał pieprzonej wariatki! Ci cholerni maniacy! Cholerni żołdacy! Niczym I się od nich nie różnisz! Asza odrzekła oschłym tonem: — Tak. Ale jestem po twojej stronie. — Przytruchtał diakon z la- i tarnią. Powiedziała mu: — Połóż doktora do łóżka w kaplicy polowej. Czy ojciec Godfrey już wrócił? — Nie, kapitanie — wykrztusił diakon. — Dobra. Karmcie ją i miejcie na nią oko. Myślę, że nie zaszko- 79 dziłoby przydzielić wam wartownika. — Wrócił Anselm w pobrzę- kującej zbroi i podszedł do niej. Powtórzyła na jego użytek: — Chcę, żeby umieszczono ją w kaplicy i żeby strażnik pilnował namiotu. Ale niech się zanadto nie rzuca w oczy. — Załatwione. — Anselm wydał rozkazy swoim podkomendnym i z powrotem obrócił się do niej. — Do cholery, dziewczyno! Co to wszystko znaczy? — To była pomyłka. Asza patrzyła na zdeptaną trawę pod nogami. Była na niej krew. Niewiele, ale wyraźnie ją było widać w świetle latarni. W nocnym po- wietrzu rozchodził się odór spalonego płótna i ziół. Thomas Rochester odezwał się zza pleców Anselma: — Rozbroić go nie mogła, był dwa razy cięższy. Miała tylko jedno wyjście i skorzystała z niego. Robert Anselm spoglądał za oddalającym się chirurgiem. — On... Ona jest niewiastą i pieprzy się z niewiastami? — Owszem. — Wiedziałaś o tym? — Widząc jej wahanie, splunął na trawę, zaklął pod nosem i spojrzał oczyma bez wyrazu. — Spieprzyłaś tę sprawę. — Tak. Josse dobrze się sprawował w walce. Był mi cholernie po- trzebny — odparła, krzywiąc się. — Potrzebni mi są wszyscy dobrzy żołnierze, jakich mam! Gdybym w porę spostrzegła, na co się zanosi, to nie musiałabym tego zrobić. — Niech to diabli! — burknął Robert Anselm. — Owszem. — Zróbcie tu porządek — rozkazał Anselm swoim ludziom, któ- rzy wrócili z kaplicy. Maszerowali tak obok siebie, ciągnącą się przez obóz ścieżką, pod- czas gdy za ich plecami przesiewano ocalałą zawartość namiotu chi- rurga, zwijano jego resztki i porządkowano miejsce, na którym stał. — Mam zwołać zgromadzenie i przemówić do nich — zastana- wiała się głośno Asza — czy też dać im do rana czas na przetrawienie tego, co się stało? Czy w dalszym ciągu mam chirurga? A jeśli tak, to czy mu zaufają? Kroczący obok niej olbrzym z zastanowieniem pociągnął nosem, po czym uderzył trzymanym w ręku kijaszkiem w pęk zeschniętej tra- wy, przemieniając go w kłąb srebrzącego się rosą pyłu. 80 — Był z nami przez pięć lat. Połowę z nich spędził... spędziła w tym namiocie. Dajmy im czas na to, żeby zdali sobie sprawę z tego, że to tak czy inaczej chirurg. Większość z nich, jak tylko przydarzy się rana, zaraz do niej popędzi. — A pozostali? — Proporzec, który przedtem ledwie wystawał zza głów stłoczonych żołnierzy, teraz prezentował się w całej oka- załości. Asza zmarkotniała. — Mistrzu van Mander! — zawołała. — Czy można prosić na słówko? — Joscelyn van Mander wraz z Paulem di Conti i paroma innymi flamandzkimi dowódcami kluczył pośród szczątków zniszczonego namiotu; pomimo hełmu widać było bladość jego twarzy. — Co, do cholery, strzeliło ci do łba, żeby pozwolić swo- im ludziom na coś takiego? — Nie udało mi się ich powstrzymać, kapitanie. — Van Mander zdjął z głowy hełm. Miał czerwoną twarz, błyszczące oczy i cuchnął winem, podobnie jak jego towarzysze. — Nie udało ci się ich powstrzymać? Jesteś ich dowódcą! — Dowodzę tylko za ich zgodą — odparł niepewnym głosem Fla- mandczyk. — Prowadzę ich tam, gdzie sobie życzą. Wszyscy oficero- wie są w takim samym położeniu. Jesteśmy kompanią najemników, kapitanie Aszo. Rzecz w ludziach, którzy ją tworzą. Jakże mógłbym ich powstrzymać? Powiedziano nam, że chirurg to diabeł, demon i po- żądliwa, zboczona istota, która jest zniewagą dla ludzkości... Asza uniosła brwi. — No dobrze. Jest niewiastą. I co z tego? — Jest niewiastą, która pokładała się z innymi niewiastami i zaznała ich cieleśnie! — Wzburzenie sprawiło, że jego głos nabrał piskliwego tonu. — Nawet gdybym ja sam zmusił się do tego, żeby tolerować tę sy- tuację, bo on... ona... jest twoim chirurgiem, a ty jesteś dowódcą, to... — Wystarczy — ucięła ostro Asza. — Trzymanie tych ludzi w ry- zach to twój obowiązek. Nie wywiązałeś się z niego. — Jak mogłem utrzymać ich w ryzach, kiedy to wzbudziło w nich taki wstręt? — Owiewał ją ciepłym i przesyconym piwem oddechem. — Nie obwiniaj mnie, kapitanie. Ona jest twoim chirurgiem! — Wracaj do swojego namiotu. Jutro rano powiem ci, jaką ponie- siesz karę. — Asza zmierzyła go surowym spojrzeniem, nie zwracając uwagi na pozostałych dowódców, którzy mu towarzyszyli. Kiedy od- szedł, odnotowała w pamięci, kto poszedł za nim, a kto został i przy- 81 łączył się do porządkowania terenu. — Niech to wszyscy diabli! — warknęła. — Ano mamy kłopot — przytaknął jej, przeciągając słowa, Anselm. — Owszem. Jakbym ich miała za mało na głowie. — Obciągnęła i wygładziła ciągle jeszcze wilgotne rękawy koszuli. — Może powin- nam zacząć tęsknić za chwilą gdy Karol odda mnie Wizygotom? To mogłoby tylko polepszyć moją obecną sytuację! — Robert Anselm pominął milczeniem ten jej wybuch, co zresztą nikogo nie zdziwiło. — Jutro przeprowadzę coś w rodzaju dochodzenia. Kary: grzywny i chłosta. Trzeba temu położyć kres, zanim sytuacja wymknie mi się z rąk. — Zobaczyła, że Anselm się jej przygląda. — I bardzo będę się starała dowiedzieć, czy przed tym buntem podkomendni van Mandera przypadkiem nie podsłuchali paru luźnych uwag Joscelyna. — To by mnie wcale nie zdziwiło. — Powinnam sprawdzić, jak się ma Floria. — Co do Jossego... Robert przytrzymał ją gdy już ruszała poza obręb obozu. — Zajrzyj potem do mojego namiotu. Mam wino. Asza pokręciła głową. — Nie. — Moglibyśmy wypić za Jossego. — Fakt. — Westchnęła, wdzięczna Anselmowi za zrozumienie, jakie jej okazywał. Uśmiechnęła się. — Przyjdę. Ale nie martw się o mnie, Roberto. Nie potrzebuję wina. Będę spać. Wraz z następnym świtem nadciągnęła gorąca, duszna mgła. W po- wietrzu wnętrza pałacu zawisła drobna wodna zasłona. Kiedy słońce pojawiło się nad horyzontem, mglista biel sali posłuchań zabarwiła się złotem. Asza stała obok hrabiego Oksfordu, ciesząc się chłodem, jakim wczesnym rankiem emanowały kamienne ściany. De Vere i jego bra- ciom przydzielono miejsca w pobliżu tronu. Asza mogła się stąd roz- glądać, przypatrywać się burgundzkim szlachcicom i zagranicznym osobistościom, ale... jak dotąd, nie dojrzała ani śladu Wizygotów. Rozbrzmiały fanfary i chóry zaczęły śpiewać poranny hymn. Asza zdjęła kapelusz i przyklękła na posadzce z białego marmuru. 82 — Nie mam pojęcia, co zrobi książę — powiedział John de Vere, gdy hymn dobiegł końca. — Ja również jestem tu człowiekiem z ze- wnątrz. — Mogłabym podpisać kontrakt z tym człowiekiem — wyszeptała ledwie dosłyszalnie Asza. — Tak — potwierdził hrabia Oksford. — Właśnie. Równocześnie spojrzeli na siebie i równocześnie wzruszyli ramio- nami, uśmiechając się lekko, kiedy podnosili się z klęczek, podczas gdy książę Burgundii sadowił się na tronie. Uczucie satysfakcji wyparowało z niej, gdy tylko odruchowo rozej- rzała się w poszukiwaniu Godfreya i wsłuchała się w ponaglający głos, który niemal rozbrzmiewał jej w uszach. Miejsce obok niej zajmował Robert Anselm; Godfreya Maximilliana nie było. „Zeszłego wieczoru Robert mógł przypuszczać, że kapłan został na noc w Dijon, teraz jednak zastanawia się nad tym, gdzie w tej chwili może być. Widzę to na jego twarzy. I nie mam na podorędziu niczego, co mogłabym mu powiedzieć. Godfreyu, gdzieś ty się, do cholery, za- podział? Czy już wracasz?" — Psiakrew! — dorzuciła pod nosem i ujrzawszy, że de Vere ob- rzucił ją zdziwionym spojrzeniem, uświadomiła sobie, że zaklęła cał- kiem głośno. Korzystając z przemów, wygłaszanych przez książęcego szambela- na i kanclerza, hrabia rzekł: — Proszę się nie martwić, madam. Gdyby miało dojść do najgor- szego, to wymyślę coś, co pozwoli cię tu zatrzymać, żebyś nie trafiła w ręce Wizygotów. — Na przykład co? Anglik odpowiedział na to pewnym siebie uśmiechem, wyraźnie rozbawiony jej uszczypliwym tonem. — Coś tam wymyślę. Często mi się to udaje. — Za dużo myślenia szkodzi... Wasza Lordowska Mość. — Asza I z rozmysłem odwlekła przytoczenie jego tytułu. Podniosła głowę, pró- bując się rozejrzeć ponad głowami tłumu. Skomplikowane heraldyczne symbole Burgundii i Francji na strojach zebranych płonęły srebrem i błękitem, czerwienią i złotem, szkarłatem i bielą. Spojrzenie Aszy przesuwało się po różnych grupach, z których 83 jedne stanęły w kątach, inne usadowiły się w pobliżu wielkich komin- ków, z których płynęło miłe ciepło. Szlachetnie urodzeni w otoczeniu swych świt; kupcy, odziani w jedwabie, żeby gorąco im zbytnio nie doskwierało; tuziny paziów w białych liberiach z bufiastymi rękawa- mi; duchowni w przygnębiająco zielonych lub czarnych sutannach, a do tego służący, spiesznie przemieszczający się od jednej grupki do drugiej. Świeżość poranka nadawała głosom pewną dźwięczność, za- razem jednak, jak stwierdziła Asza, brzmiały one dostojnie, poważnie i godnie. „Gdzie się podziewa Godfrey, kiedy jest mi potrzebny?" Przez cały czas czujnie nastawiając uszu z nadzieją na wychwycenie czegoś ważnego, słyszała, jak pewien wysoki mężczyzna perorował na temat myśliwskich zalet suk jakiejś psiej rasy, podsłuchała dwóch ryce- rzy, omawiających przebieg turnieju rycerskiego, a także wysoką nie- wiastę w sukni ze sprowadzonego z Italii jedwabiu, która mówiła o miodowych galaretkach dla świń. Jedyna wychwycona przez nią konwersacja o charakterze politycznym była toczona między ambasa- dorem Francji i Filipem de Commines*; przewijały się w niej głównie imiona książąt francuskich, z którymi nie była zbytnio obeznana. „Gdzie mam szukać na tym dworze frakcyjności i politykierstwa? Może niepotrzebny mi jest Godfrey, żebym dowiedziała się szcze- gółów, choć nie tutaj". Wiedziona automatycznym odruchem zerknęła za siebie i zoba- czyła, że Joscelyn van Mander był nie tylko obecny, ale trzeźwy i ra- czej przygaszony, i że jej żołnierze przywdziali czyste kompanijne żakiety na wypolerowane pancerze... no, przynajmniej na tyle wypo- lerowane, jak można się było spodziewać w tydzień po stumilowej ucieczce przez krainę w okowach zimy... i że miała tuż za sobą Anto- nia Angelottiego oraz Roberta Anselma. Robert nie zauważył jej spoj- rzenia, pogrążony w rozmowie z jednym z braci de Vere. Angelotti pozdrowił ją uśmiechem, który jakoś zdołała dostrzec pomiędzy jego skołtunionymi kędziorami. Przywołała go, pomyślawszy: „Możemy również wyglądać ładnie". * Phillippe de Commines lub Commynes (1447-1511) — historyk i polityk, któ- ry najpierw służył Burgundczykom, a potem zdradził ich dla Francji. Cztery lata wcześniej, w 1472 roku, został doradcą Ludwika XI. 84 Jakieś zamieszanie na końcu sali przyjęć zwróciło uwagę wszyst- kich zebranych. Asza wyprostowała się, lecz nie uległa pokusie wspięcia się na pal- ce. W wielkich dębowych drzwiach zobaczyła jakiś proporzec i usły- szała charakterystyczny akcent kartagińskich łacinników. Dla więk- szej pewności siebie położyła dłoń na głowni miecza. Pozostawiła ją tam, nonszalancko wspierając ciężar ciała na jednym obcasie, podczas gdy szambelan i jeden z dworzan anonsowali Sancha Lebriję, Agnusa Dei i Fernanda del Guiz. Odniosła wrażenie, że ceremonialna wspaniałość dworu księcia Burgundii zrobiła wrażenie na Fernandzie. Kręcił się niepewnie po wol- nej przestrzeni przed podium, a jego spojrzenie przeskakiwało z jednej twarzy na drugą. Asza splotła za plecami drżące ręce. Już prawie przy- wykła do tego, że jego fizyczna bliskość wywoływała u niej suchość w ustach i zamęt w myślach. Co spowodowało jeszcze większą konfu- zję, gdy go teraz ujrzała, to fakt, że znalazł się tu jako człowiek osa- czony i zdrajca, który został odtrącony przez swoich. Stojący obok niej hrabia Oksfordu był jeszcze bardziej wyprosto- wany. Asza otrząsnęła się z zamyślenia. Potrzebowała paru chwil, żeby skupić się na słowach księcia. Mgła, której strzępki wciąż jeszcze krążyły nad głowami zgromadzonych w wysoko sklepionej sali pała- cowej, jakby rzucała chłodny cień na wysoko urodzonych i bogatych kupców. Napływające ze wschodu światło słońca przedostawało się do sali przez różowe okna pałacu i w miarę wznoszenia się złota kula ogrzewała twarz Oksforda, który właśnie pochylił nieco głowę, żeby wysłuchać uwagi Roberta Anselma, rozpromieniała piękne oblicze Angelottiego, wzbogacała zbroje Jana-Jacoba Cloveta i Paula di Conti o iście antyczny blask, tak iż na chwilę w oczach Aszy wszyscy oni stali się aniołami z malunku mistrza Mynheera van Eycka, śniącymi pośród wieczności przed oczyma samego Boga. Coś jej pękło w sercu. Znikło owo poczucie dalekiej od ziemskich spraw trwałości. Przenik- nęło ją uczucie kruchości, jak gdyby jej towarzysze byli niewyrażalnie wartościowi, a zarazem znajdowali się w stanie niewyobrażalnego za- grożenia. Wzniósłszy się wyżej, słońce padało przez okna na posadzkę sali już pod zmienionym kątem. Wraz z tą zmianą opuściło ją dozna- wane przed chwilą uczucie. Mając wrażenie, jakby została osierocona, Asza odwróciła głowę w stronę księcia Karola, który właśnie mówił: 85 — Mistrzu Lebrija, rozważyłem wraz z mymi doradcami twoją prośbę. Chciałbyś naszej zgody na rozejm. Sancho Lebrija złożył mu sztywny, oficjalny ukłon. — Tak, Wielmożny Książę Burgundii. Tego właśnie chcemy. Smutna twarz księcia była niemal całkiem zakryta przez fantazyj- nie wygięte skrzydło kapelusza, wpięte do niego pióro, bufiaste ręka- wy i otaczające szyję złote łańcuchy; hierofantyczny obraz dworsko- ści. Nagle wychylił się ze swego tronu i Asza dostrzegła w nim boga- tego i potężnego męża z wielkim upodobaniem do broni, który spędzał na polu walki tyle czasu, ile tylko mógł. — Twój rozejm to kłamstwo — rzekł z naciskiem książę Karol. Wybuchła wrzawa: wszyscy otaczający ją mężczyźni zaczęli mó- wić naraz tak głośno, że zmuszona była dać im znak, aby się uciszyli; pochyliła się ku księciu, żeby dobrze słyszeć jego słowa. — Wasz postój w Auxonne nie służy rozejmowi, ale szpiegowaniu moich ziem i oczekiwaniu na posiłki. Stoicie w mroku na naszych gra- nicach, uzbrojeni na wojnę. Mając na sumieniu popełnione tego lata okrucieństwa, proponujecie nam ubieganie się o pokój, a w istocie — poddanie się. Nie. Gdyby z mego ludu ostał się ku naszej obronie tylko jeden człowiek, to rzekłby to samo, co ja teraz mówię: że słuszność jest po naszej stronie, a tam, gdzie jest słuszność, musi być również Bóg. Stanie On w bitwie u naszego boku i zmiażdży was. — Asza w ostatniej chwili powstrzymała się przed skierowaną do Roberta An- selma uwagą, która z pewnością zabrzmiałaby cynicznie. Robert zdjął kapelusz, odsłaniając ogoloną czaszkę, i szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się we wspaniałość księcia, otoczonego przez biskupów, kar- dynałów i prostych księży. Głos Karola powracał echem, odbitym od półkolistego sklepienia. — Słuszność może być pogrążona we śnie, lecz nie gnije ona w ziemi jak ludzkie ciała ani nie pokrywa się rdzą na po- dobieństwo skarbów tego świata. Słuszność jest niezmienna. Wojna, którą prowadzicie, jest niesprawiedliwa. Nie poproszę o rozejm. Raczej umrę na ziemi, którą władał mój ojciec, a przedtem jego ojcowie. Nie masz w Burgundii człeka, czy to najbiedniejszego chłopa czy takiego, który bywał w sanktuarium Burgundii, kto by nie poświęcił jej obronie wszystkich swych sił, zdolności i wszystkich modlitw, które możemy wznosić do Boga. Ciszę, jaka zapadła, przerwał francuski ambasador, wkraczając na 86 wolną przestrzeń biało-czarnej posadzki. Asza spostrzegła, że lewą dłoń zaciskał wokół rękojeści miecza. — Książę Panie. — Zerknął za siebie na stojącego w zbitej ciżbie Filipa de Commines. — Kuzynie naszego walezjuszowskiego króla. Wszystko, co rzekłeś, to czysta sofistyka i perfidia. — Nikt się nie odezwał. Asza poczuła suchość w ustach, a żołądek się jej skurczył. Twarze francuskich szlachciców stężały. — Masz nadzieję, iż tąjedną groźbą sprawisz, że Burgundia zda się krainą niebezpieczną dla na- pastników, którzy wówczas skierują ostrze swej inwazji przeciwko mojemu krajowi, krajowi króla Ludwika! Oto cała twoja strategia! Chciałbyś, żeby ta suka Farida przez następne parę miesięcy zużywała siły swych armii na walkę z nami, a ty byś ją potem pokonał i wyrwał nam, jakie byś tylko mógł, ziemie. Karolu Burgundzki! Co się stało z twoją przysięgą lojalności wobec twego króla? „W samej rzeczy co?" — pomyślała z ironią Asza. — Twój król — odrzekł ambasadorowi Karol Burgundzki — będzie pamiętał, że to ja zbombardowałem Paryż*. Gdybym pragnął jego króle- stwa, to przyszedłbym do was i wziął je sobie. Nie mów już nic więcej. — Asza spostrzegła, że gdy książę ponownie poświęcił uwagę osobie Sancha, jego szambelanowie i inni dworscy urzędnicy poczęli otaczać kręgiem francuskiego posła. — Nie ugnę się przed waszym żądaniem — dorzucił jeszcze książę ostatecznie rozstrzygającym sprawę tonem. Wizygocki ąa 'id zauważył: — Zatem jest to wypowiedzenie wojny. Słuchając, jak jej własna eskorta półgłosem wymienia się uwaga- i mi, Asza wychwyciła w tłumie twarz 01iviera de la Marche. Potężny burgundzki kapitan uśmiechnął się do niej z wyrazem serdecznej, za- raźliwej radości na obliczu. — A nie powiedziałem, że potrzebujemy walki? — mruknął jej Anselm do ucha. — Jasne, jak najbardziej. Może się jej doczekasz szybciej, niż się spodziewasz. — Spojrzała na Sancha, skrzętnie omijając wzrokiem Fernanda del Guiz. — Nie pozwolę się oddać w ich ręce. Anselm rzucił jej krótkie spojrzenie, które wyraźniej niż słowa mó- wiło: „Myśl praktycznie, dziewczyno! Nie masz żadnego wyboru!" * W 1465 roku. 87 — Nie — powiedziała cicho. — Ty nie rozumiesz. Ja nie dbam o to, czy będę musiała stawić czoło całemu temu dworowi i armii Ka- rola, i na dokładkę Oksfordowi: nie po drodze mi z nimi. Nie popłynie- my przez Morze Śródziemne inaczej, jak tylko w całej sile w pełni uzbrojonego ośmiusetosobowego oddziału. Anselm przestąpił z nogi na nogę z miną kogoś, w kim dojrzewa ja- kaś decyzja, po czym mruknął: — Wyciągniemy cię z tego. To znaczy, gdyby do tego doszło. Słysząc szuranie nóg za plecami, Asza pomyślała: „Wierzę ci, ale nie jestem pewna van Mandera", po czym przesunęła się na miejsce hrabiego, który na wezwanie książęcego szambelana wystąpił na czoło ich grupki. — Panie...? — Nie jestem twoim suzerenem — zaczął Karol Burgundzki; opierając się o tron i nie zwracając uwagi na Wizygotów — ale upra- szam cię, mój lordzie, abyś zechciał łaskawie wyjść ze swoimi zbroj- nymi w pole pod moim sztandarem, kiedy ruszymy do Auxonne. „Psiakrew! Już po mojej wyprawie!" — Zrobimy to sami? — szepnęła do Anselma. — Jeśli tylko zdobędziesz na to pieprzone pieniądze! — Na nic nie mamy pieniędzy. Tylko dzięki imieniu Oksforda mamy kredyt u naszych dostawców w Dijon. Stojący u drugiego boku Roberta Angelotti mruknął coś w ojczys- tym języku, co sprawiło, że stojący pośród Wizygotów Agnus Dei uniósł swe czarne brwi. — Czuję się zaszczycony, panie — rzekł dwornie hrabia Oksfordu. Sancho Lebrija wystąpił naprzód z brzękiem kolczugi. — Wasza Wielmożność, Książę Burgundii. Prawo ma pierwszeń- stwo przed wojną. Nasz generał poprosił, żebyś mu zwrócił jej włas- ność w osobie tej tu niewolnicy — okrytym rękawicą palcem wskazał Aszę. — Legalny tytuł posiadania jej przez ród Leofryka nie budzi wątpliwości. Zrodzona jest z matki niewolnicy i z ojca niewolnika. Stanowi własność rodu Leofryka. W zupełnej ciszy Asza głęboko wdychała zapach kwiatów i ziół, po- krywających posadzkę sali posłuchań. Lęk przyprawił ją o zawrót głowy. Odsunęła go od siebie. W jej umyśle panowała krystaliczna jasność. Wzniosła okaleczoną twarz i spojrzała w oczy burgundzkiemu księciu. 88 — On na to przystanie — mruknęła do Anselma i Angelottiego. Po raz drugi, odkąd go poznała, na twarzy Karola pojawił się zimny uśmieszek. Rzekł: — Aszo. — Wystąpiła naprzód, stając obok Oksforda; zaskoczyła ją słabość własnych nóg. Książę przemówił poważnym tonem: — Zawsze z przyjemnością korzystałem z usług najemników. Nie ma ta- kiego powodu, dla którego pozwoliłbym któremukolwiek doświadczo- nemu dowódcy najemniczego oddziału opuścić moją armię. W tym jednakowoż przypadku nie jesteś związana kontraktem ze mną, lecz z angielskim lordem, którego w żadnej mierze nie obejmuje burgundz- kie prawo. Oksford wtrącił pospiesznie, acz z powagą w głosie: — Panie, nie ośmieliłbym się postąpić wbrew życzeniu pierwsze- go księcia Europy, a tyś wszak poprosił, abyśmy stanęli u twego boku na polu walki, nieprawdaż? — Słyszę brzęk monet przechodzących z rąk do rąk — mruknęła Asza, z trudem powstrzymując uśmiech. — Stwierdzenie twoje było słuszne — oświadczył Sancho Lebrija, w którego głosie żołnierska szorstkość wzięła górę nad dwornością. — Jak najbardziej słuszne, mój książę. Słuszność może zapaść w sen, ale nie ulega rozkładowi. Asza wyczuła nagłą zmianę w postawie Oksforda, w którym uprzej- mą grzeczność zastąpiła czujność. Starała się okazywać pewność sie- bie, świadoma, że jej podkomendni przenoszą baczny wzrok z niej na księcia, z księcia na Wizygotów i z powrotem na nią. — Do czego zmierzasz? — zapytał Karol. — Otóż słuszność nie śpi. Mamy po swojej stronie i słuszność, i prawo. — Szare oczy Sancha zwęziły się w szparki, gdy promienie słońca padły na miejsce, w którym stał wraz ze swymi kompanami. Światło wykrzesało płomyki z kolczugi, z nabitych na pas ćwieków i wyślizganych rękojeści mieczów. — Miałżebyś się narazić na po- sądzenie o chęć zyskania doraźnej korzyści, Mości Książę? Oznaczało- ' by to sprzeniewierzenie się prawu tylko dlatego, że chcesz wzmocnić swoje wojsko kilkusetosobowym oddziałem. To chciwość, a nie słusz- ność. To despotyzm, a nie prawo. — Zawahał się, wstrzymując od- dech; skinął głową, gdy Fernando del Guiz szepnął mu coś do ucha. — Nikt niczego nie mógłby ci zarzucić, Książę Panie, gdybyś oznajmił, 89 że wypowiadasz nam sprawiedliwą wojnę. Gdzież jednak jest twoja sprawiedliwość, kiedy wedle własnego życzenia odkładasz na bok pra- wo? Ta niewiasta należy do rodu Leofryka. Dobrze wiesz — wszyscy to już teraz wiedzą — że ma ona twarz mojego generała. Że stanowi jej żywy obraz. Obecny tu lord Fernando o tym zaświadczy. Nie możesz zaprzeczyć temu, że zrodzona została z tych samych rodzi- ców. I nie możesz zaprzeczyć temu, iż jest niewolnicą. — Zamilkł na chwilę ze wzrokiem wbitym w księcia, który milczał. — Jako niewol- nica nie ma prawa podpisać condotty, a zatem nie ma żadnego znacze- nia to, z kim ją podpisała. Wargi Oksforda wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu. Nic nie po- wiedział, lecz widać było, że intensywnie myśli. — On to zrobi — szepnęła Asza do stojącej za jej plecami dwójki: Anselm spocony i z głową pochyloną jak do walki, Angelotti z wyra- zem groźnej szlachetności, z dłonią na rękojeści sztyletu. — Może nie zrobi tego dla politycznej korzyści, bo może różni się pod tym wzglę- dem od Fryderyka, ale usłucha Sancha. Przekaże mnie Wizygotom, ponieważ z punktu widzenia prawa oni mają słuszność. Za jej plecami grupka jej oficerów, piechociarzy i łuczników zaczęła zmieniać pozycje, nieznacznie się rozstępując; poniektórzy mierzyli wzrokiem odległość do drzwi sali posłuchań i rozstawienie strażników. Hrabia rzucił jej karcące spojrzenie. — Masz jakiś pomysł? — spytała go. — Daj mi choć minutę! Wysoki i czysty głos trąbki obwieścił książęcą obecność w sali posłuchań. Przez ozdobne drzwi wkroczyła jeszcze jedna grupa ryce- rzy w pełnym oporządzeniu i z toporami u pasów; rozstawili się pod ścianami. Asza zobaczyła, jak de la Marche kwituje to aprobującym skinieniem głowy. Karol Burgundzki ponownie przemówił z wysokości swego tronu: — Co wasz generał uczyni z tą niewiastą, jeśli ją wam oddamy? — Co z nią zrobi? — Lebrija patrzył na władcę nierozumiejącym wzrokiem. — Tak. Co z nią zrobi? — Książę wytwornym gestem splótł ręce na piersiach; wyglądał młodo, lecz był nader poważny, a nawet nie- co pompatyczny. Rzekł: — Wierzę, że nie wyrządzicie jej żadnej krzywdy. 90 — Zrobić jej krzywdę? Ależ nie, Wasza Wysokość! — Po twarzy Sancha widać było, że zdaje sobie sprawę z tego, iż wcale nie zabrzmiało to przekonywająco. Wzruszył ramionami. — Miłościwy Książę, to już nie twoja sprawa. Ta niewiasta jest niewolnicą rodu. Równie dobrze mógłbyś mnie zapytać, czy udając się na pole bitwy, zamierzam zrobić krzywdę mojemu rumakowi. Paru towarzyszących mu żołnierzy zaśmiało się. — Co z nią uczynicie? — To nie twoja rzecz, Wielmożny Książę. Do ciebie należy pod- porządkowanie się prawu, a wedle prawa ona należy do nas. Karol Burgundzki powiedział: — To, jak sądzę, z pewnością jest prawdą. Frustracja towarzyszących Aszy rycerzy była nieomal namacalna: klnąc, toczyli gniewnym wzrokiem po uzbrojonych Burgundczykach. W tej chwili nie liczyły się żadne różnice zdań, byli zjednoczeni. An- selm starał się szeptem uspokoić Angelottiego. — Nie! — burknął Antonio. — Ja byłem niewolnikiem w domu jednego z ich emirów. Na Madonnę, zrobię wszystko, żeby cię przed tym uchronić, Aszo! Robert Anselm warknął: — Główny kanonierze, zamilcz! Asza przyglądała się Barankowi, gdy klepał po plecach Sancha, gratulując mu odniesionego sukcesu. Fernando del Guiz, który stał za nim, wysłuchał paru uwag ludzi ze swej eskorty i uśmiechnął się, od- chylając do tyłu głowę pozłacaną blaskiem słońca. Powzięła decyzję. — Z przyjemności zabiję wszystkich obecnych w tej sali Wizygo- tów — oznajmiła stanowczym tonem; wystarczająco głośno, żeby ją usłyszeli Anselm, Angelotti, van Mander oraz Oksford i jego bracia. — Jest ich dziewięciu. Błyskawicznie rzucimy się na nich i nadzieje- my ich na nasze miecze, a potem niech sobie książę ogłasza, że zosta- liśmy wyjęci spod prawa. Jeśli ich zabijemy, to po prostu zostaniemy wygnani z Burgundii, a nie oddani w ich ręce. — Tak zróbmy. Anselm postąpił naprzód. Żołnierze w barwach Lwa ruszyli jego śladem, a wraz z nimi Asza. Usłyszała, że van Mander półgłosem przestrzega przed strażnikami — ona również o tym pomyślała, lecz powiedziała sobie: „No cóż, poniesiemy straty". W czasie gdy Caracci 91 zapalczywie klął, widziała, jak Euen Huw i Rochester równocześnie się uśmiechnęli: twardzi mężczyźni sięgający po miecze z beztroskim zapałem. — Zaczekajcie! — powstrzymał ich hrabia Oksfordu. Ponownie zagrała trąbka. Karol, książę Burgundii, powstał z tronu. Jakby nie było o dziesięć kroków od niego uzbrojonych najemników i jakby zbrojni strażnicy nie ruszyli z miejsc na energiczny znak, dany im przez 01iviera de la Marche, przemówił: — Nie. Nie wydam rozkazu, aby obecna tu Asza została wam przekazana. W najwyższym stopniu urażony Lebrija powiedział: — Ależ ona jest nasza na mocy prawa! — To prawda. Mimo to nie oddam jej wam. Asza nie całkiem była świadoma tego, że dłoń Anselma boleśnie zacisnęła się wokół jej ręki. — Co takiego? — wyszeptała. — Co on przed chwilą powie- dział?! Książę potoczył spojrzeniem po swoich doradcach, prawnikach i poddanych; przez jego oblicze przemknął wyraz satysfakcji, gdy de la Marche skłonił się ociężale, po czym wskazał na obecnych na sali żołnierzy. — Wiedzcie ponadto, że gdybyście chcieli ją porwać siłą, to zosta- niecie powstrzymani. — Książę Panie, jesteś szalony! — Psiakrew, on ma rację! — wykrztusiła Asza. De Vere głośno się zaśmiał i zacisnął palce na jej ramieniu mniej więcej z taką samą siłą, jakiej by użył wobec któregoś ze swych braci. Asza pogratulowała sobie tego, że nałożyła brygandynę, ale mimo to usłyszała chrzęst nabijanych ćwiekami płyt naramiennika. Na tle radosnych krzyków jej eskorty Karol Burgundzki oznajmił wizygockiej delegacji: — Jest moim życzeniem, aby niewiasta imieniem Asza pozostała tu. Niech się tedy tak stanie. Jak gdyby młodszy od niego o jakieś dziesięć lat książę znaczył dlań nie więcej niż jakiś krnąbrny paź, Sancho Lebrija krzyknął: — Przecież ty łamiesz prawo! — Owszem. Łamię. I przekaż swoim mocodawcom — tej twojej 92 Faridzie — co następuje: Będę w dalszym ciągu łamał prawo za każ- dym razem, kiedy to prawo okaże się złe. — Sztywno wyprostowany i wciąż nieco pompatyczny Karol Burgundzki dodał: — Honor stoi ponad prawem. Honor i rycerski kodeks każą nam bronić słabych. Postąpiłbym niemoralnie, gdybym oddał ci tę niewiastę, podczas gdy każdy z tu obecnych wie, że zostałaby przez was zaszlachtowana. Sancho Lebrija wpatrywał się w niego z wyrazem całkowitego ogłupienia na twarzy. — Nic z tego nie rozumiem. — Zbita z tropu Asza pokręciła głową. — Jaka z tego korzyść? Co Karol będzie z tego miał? — Nic — rzekł, przyglądając się jej bacznie hrabia, który splótł ręce za plecami, jakby zaledwie przed chwilą nie sięgał po miecz. — Absolutnie nic, madam. Żadnej politycznej korzyści. To jego postano- wienie będzie uważane za niewytłumaczalne i nie do obrony. Nie zwracając uwagi na radosną wrzawę delegacji Lwa, Asza pa- trzyła poprzez salę posłuchań, jak wizygoccy posłowie opuszczają zgromadzenie pod pieczą burgundzkich żołnierzy, po czym spojrzała w stronę tronu, a wreszcie na burgundzkiego księcia. — Nic z tego nie rozumiem — powtórzyła. V * A sza wróciła do namiotu okrężną drogą. Idąc od ogni- ska do ogniska, rozmawiała z co najmniej setką kilkunastoletnich chłop- ców*, którzy wpatrując się w płomienie, popijali i koloryzowali, opo- wiadając o wzięciu, jakim cieszą się u niewiast, a jeszcze bardziej przesadnie wychwalali zalety swojej broni. — To wojna — mówiła im z pozorną pogodą. I wsłuchiwała się zarówno w to, co mówili, jak i w to, co prze- milczali. Przycupnąwszy przy ogniu, który trzaskał niewidzialny- mi w świetle dnia iskrami, tu napiła się piwa, tam zjadła misecz- kę zupy, przez cały czas słuchając podnieconych głosów. Słucha- jąc tego, co mieli do powiedzenia o wojaczce. O swoim chirurgu. O ogłoszonych po śmierci Jossego wyrokach sądu polowego. Ze szczególną uwagą przysłuchiwała się głosom z tej części obozu, w której stały namioty zakontraktowanych przez Joscelyna van Man- dera Flamandczyków. Po powrocie do swojego namiotu przez jakiś czas słuchała odpra- wy oficerów. Jej srebrzyste brwi przecinała nieznaczna zmarszczka. Asza wyszła ponownie na zewnątrz, przywołała sześcioosobową es- kortę z psami — tym razem złożoną z członków oddziałów dowodzo- nych przez angielskich rycerzy — i na powrót ruszyła wydeptanymi w trawie ścieżkami, które wiły się pośród namiotów i szałasów. — Di Conti! — zawołała. Paul di Conti podbiegł z szerokim u- śmiechem na opalonej twarzy i przyklęknął przed nią na jedno kolano. — Ani ciebie, ani flamandzkich dowódców nie ma w moim namiocie. Biegiem zbierajcie tyłki. Trwa narada oficerów. * W tekście użyte jest „iuventus", określenie grupy wiekowej między szesna- stym i dwudziestym rokiem życia, nastolatków. 94 Sabaudczyk uśmiechnął się do niej promiennie i z charakterystycz- nym dla siebie akcentem wyjaśnił: — Mość Joscelyn powiedział, że nas tam zastąpi. Willem i ja nie mamy nic przeciwko temu, inni też. Mość Joscelyn powtórzy nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć. „A di Conti nawet nie jest Flamandczykiem". Asza przywołała na twarz uśmiech. Wesoła mina di Contiego trochę spoważniała, gdy dodał: — Dzięki temu możemy uniknąć ścisku, szefie! — Co do mnie, to dzięki temu unikam trzymania połowy z was na kolanach. Masz rację. Raptownie zrobiła w tył zwrot i pomaszerowała ponownie w stronę centrum obozu. Zajęta natłokiem kłębiących się w jej głowie myśli, początkowo nie zauważyła, że idzie za nią jakiś nadzwyczaj postawny, czarnowłosy mężczyzna. Pod palącym słońcem południowej Burgundii zachował bladość twarzy i czerń rzadkiej brody. Mierzył — podnosiła coraz wy- żej głowę — nieco ponad metr osiemdziesiąt, ale gdy przyskoczył do niego z ujadaniem jakiś pies, z zaskakującą lekkością uskoczył w bok. Przypomniała go sobie. — Ty jesteś... Faversham, tak? — Jestem Richard Faversham — potwierdził po angielsku. — Jesteś księdzem-pomocnikiem Godfreya? Nie mogła sobie przypomnieć angielskiego określenia jego funkcji. — Diakonem. Czy życzysz sobie, żebym do powrotu mistrza God- freya odprawiał nabożeństwa? — zapytał z powagą w głosie. Anglik wyglądał na niewiele od niej starszego; idąc, mocno się pocił w ciemnozielonych szatach kapłana. Był bosy, lecz podeszwy stóp miał tak stwardniałe, że ostre krawędzie wyschniętych źdźbeł trawy nie mogły ich zranić. Na jednym policzku miał wytatuowany niebieskim inkaustem krzyżyk. Z szyi zwisała mu imponująca ilość pobrzękujących medalików z podobiznami świętych. Wyłowiwszy wzrokiem pośród nich aż kilka wizerunków świętej Barbary*, Asza pomyślała, że jego propozycja miała sens. * Święta Barbara — w Rzymie uważana za protektorkę chroniącą przed pioruna- mi, stała się też patronką artylerzystów. 95 — Zgoda. Czy Godfrey powiedział ci, kiedy wróci — zabobonnie skrzyżowała za plecami palce — z Dijon? Diakon Faversham obdarzył ją ciepłym uśmiechem. — Nie, szefie. Ja przywykłem już nie zwracać uwagi na to, że mistrz Godfrey nie przywiązuje wagi do wymogów światowości i punk- tualności. Jeśli trafi na biedaka lub na chorego, to zostanie przy nim, dopóki nie uda mu się zaradzić jego kłopotom. Asza omal się nie zakrztusiła. Zatrzymała się jak wryta pośród żołnierzy, psów na smyczach, namiotowych linek i okrągłych kulek słodkawo pachnącego końskiego nawozu. — Godfrey... nieświatowy?! — Małe czarne oczy Richarda Fa- vershama zmrużyły się niepewnie w blasku słońca, lecz jego głos brzmiał wciąż tak samo pewnie i dźwięcznie: — Mistrz Godfrey zo- stanie pewnego dnia ogłoszony świętym. Nie ma tak podłej rangi żoł- nierza ani tak zbrukanej dziewki, żeby nie podał im bożego chleba i wina. Byłem świadkiem tego, jak przez czterdzieści godzin z rzędu czuwał przy chorym dziecku. I z taką samą troską odniósł się do chorego psa. Kiedy umrze, wstąpi do grona świętych. Odzyskawszy oddech, Asza zdołała w miarę płynnie powiedzieć: — No cóż, na razie jakoś mi się z nim układa na ziemi! Jeśli go spotkasz, to powiedz mu, że szef chce go bardzo pilnie widzieć. A tym- czasem idź i przygotuj się do mszy. Podjęła marsz do swego namiotu, zatrzymując się już tylko raz, żeby zamienić parę słów z Johnem de Vere i wizytującym obóz 01ivierem de la Marche, który na szczęście dla niej pogrążony był w rozmowie z Angli- kiem. Dotarłszy do powiewającego przed jej namiotem sztandaru Lazu- rowego Lwa, przywołała swoich oficerów na plac zbiórek. Wytoczyli się z namiotów na palące burgundzkie słońce: Geraint z niedopiętymi haftkami i w zrolowanych do łydek nogawicach, Robert Anselm w półpancerzu, Angelotti w białym jedwabnym dublecie (Asza tak była tym zdumiona, że wymamrotała pod nosem „biały" i „jedwab", spostrzegając wszakże, iż jej główny kanonier był czysty) oraz pora- żony światłem Joscelyn van Mander, który trzepotał powiekami i przy- słaniał oczy dłonią. Podniosła rękę. Euen Huw przyłożył do ust trąbkę i zagrał sygnał, zwołujący powszechne zgromadzenie. Asza nie była zbytnio zasko- czona szybkością, z jaką jej ludzie przybiegli na to wezwanie, stawiając 96 się na obozowym placu. Kiedy już zabrakło na nim miejsca, zaczęli zapełniać przeciwpożarowe dróżki pomiędzy namiotami. „Czasami — pomyślała z rozbawieniem — pogłoski na temat tego, co postanowię, rozchodzą się po obozie, zanim jeszcze ja sama o tym pomyślę". — No dobra! — Przegoniła rozgdakaną kurę z dna odwróconej beczki, ustawionej u stóp masztu z flagą Lazurowego Lwa, i spręży- ście na nią wskoczyła. Wsparła pięści na biodrach. Błękitno-złoty sztandar zwisał jej nieruchomo nad głową. „Ani wietrzyku, żeby zafa- lował, ale cóż — pomyślała — nie można mieć wszystkiego". Poto- czyła spojrzeniem po tłumie, to tu, to tam, wyławiając znajome twarze i obdarzając je uśmiechem. — Szlachetni mężowie! — zaczęła, nie wysilając głosu, żeby musieli się uciszyć, jeśli chcieli słyszeć jej sło- wa. — Szlachetni mężowie... używam tego zwrotu tylko zwyczajo- wo... z przyjemnością usłyszycie wieść, że znowu ruszamy na wojnę. — Powitała te słowa przyciszona wrzawa, na którą złożyły się po czę- ści wyrazy zadowolenia, a po części jęki zaniepokojenia. Niektóre [ z nich były szczere. Asza nie wiedziała, jak prezentuje się w ich oczach uśmiech, którym ozdobiła twarz, jak również nie całkiem zda- wała sobie sprawę z tego, w jakim stopniu rozświetlił on tę twarz szczerym zadowoleniem. Ogłaszając i już smakując przyszłą wojnę, miała absolutne, choć podświadome, poczucie tego, że cały świat jest w jak najlepszym porządku. — Stoczymy bitwę z Wizygotami — oznajmiła. — Po części dlatego, że lubimy słońce Burgundii. Bardziej dlatego, że hrabia Oksfordu nam za to zapłaci. Ale najbardziej... naj- bardziej z tej przyczyny, że musimy pobić tę wizygocką sukę, ponie- waż ja muszę odzyskać moją pieprzoną zbroję! Co zaczęło się jako pojedyncze chrypliwe męskie rechoty i okrzy- ki, osiągnęło kulminację w potężnej eksplozji śmiechu i głośnego trium- falnego wycia, od którego nieomal zadrżała ziemia pod beczką. Wzniosła nad głową wyprostowane ręce. Zapadła cisza. — A co z Kartaginą? — krzyknęła z jednego z wozów Blanche. „A co powiedziałam o plotce?" — To może trochę poczekać! — odparła, krasząc te słowa uśmie- chem. — Jeszcze trzy-cztery dni i wychodzimy w pole naprzeciw tym szmacianym łbom. Mam dla was zaliczkę na poczet zapłaty. Wasze obowiązki na resztę dzisiejszego dnia sprowadzają się do wyjścia z obo- zu, zalania pał i przejebania wszystkich kurew Dijon! Każdą dwukrot- 97 nie! Nie chcę... —Zagłuszyła ją kulminacyjna fala wrzawy. Spróbo- wała się przez nią przebić, ale poddała się. Przez cały czas uśmiechała się tak serdecznie, że aż rozbolały ją mięśnie twarzy. Dopiero gdy hałas zaczął cichnąć, dokończyła przerwane zdanie: — Nie chcę dzi- siejszej nocy spotkać żadnego żołnierza w barwach Lazurowego Lwa, który by był trzeźwy! Jakiś walijski głos krzyknął: — Tego się nie musisz obawiać, szefie! Asza uniosła brwi i spojrzała na Gerainta ab Morgana. — Czyżbym powiedziała, że dotyczy to również oficerów? Nie sądzę. — Wrzask, jaki powitał te słowa, był chyba jeszcze głośniejszy niż przedtem; osiemset męskich gardeł wyrażających czystą radość. Asza miała wrażenie, że unosi się na skrzydłach entuzjazmu. — No dobra, już dosyć! Hola! Powiedziałam stop! — Nabrała powietrza. — Tak lepiej. Idźcie się uchlać. Idźcie sobie ulżyć z dziewuchami. Ci, którym uda się wrócić do obozu, staną jutro do bitwy i urządzą piekło tym pieprzonym szmacianym łbom. — Walnęła dłonią w maszt i fałdy jedwabnej flagi lekko się poruszyły. — Pamiętajcie, chłopcy. Ja nie chcę, żebyście umierali za waszą flagę. Chcę, żeby przez was Wizygo- ci umierali za swoją! — Za te słowa została nagrodzona owacją, po czym ci, którzy stali na obrzeżach tłumu, zaczęli się rozchodzić. Asza przytaknęła sobie skinieniem głowy i ostrożnie obróciła się na beczce. — Mynheer van Mander! — Usłyszawszy to zawołanie, większość oddalających się przystanęła. Joscelyn van Mander niepewnym kro- kiem wystąpił z grupy oficerów. Rozejrzał się dokoła. Asza dostrzeg- ła, że wymienił krótkie spojrzenia z Paulem di Contim i paroma fla- mandzkimi dowódcami. — Podejdź tutaj! — rzuciła nalegającym to- nem. Gdy tylko znalazł się w zasięgu jej ręki, chwyciła jego dłoń, energicznie nią potrząsnęła, odwróciła się do stojących w pobliżu mężczyzn i nie wypuszczając dłoni Flamandczyka z uchwytu, pod- niosła rękę. — Oto mężczyzna! Zrobię teraz coś, czego nigdy jeszcze nie zrobiłam. — Pochyliła się i uściskała zdumionego van Mandera, przyciskając policzek do jego szorstkiego policzka. Rozległ się gro- madny okrzyk zaskoczenia i wesołości. Szeregowcy i rycerze, którzy już się rozchodzili, zaczęli wracać na plac. Zasypał ją grad pytań. — Słuchajcie! — Asza okręciła się i ponownie wzniosła ręce do góry, do- magając się ciszy. — Chcę w obecności wszystkich oznajmić, że je- 98 stem dłużnikiem tego człowieka. Tu i teraz! Dokonał wspaniałych rze- czy dla Lazurowego Lwa. Jedyny kłopot w tym, że... niczego już nie mogę go nauczyć! — Flamandzcy żołnierze pękali z dumy; z rozpro- mienionymi twarzami walili pięściami w napierśniki. Na szerokiej twarzy van Mandera odmalowało się coś między dumą a obawą. Asza powstrzymywała się przed wybuchem ponurego śmiechu. „Wybrnij teraz z tego, synku..." Czekając aż ucichnie gwar, przypatrywała się twarzy Paula di Conti i innych dowódców drużyn. No i twarzy Josce- lyna van Mandera. „Moi oficerowie przestali słuchać moich rozkazów, a zamiast tego słuchają twoich. Co znaczy, że przestali być moimi ofi- cerami. Co znaczy, że nie ma żadnego powodu, żeby pozostawali w moim obozie". — Mości Joscelynie — powiedziała twardym i ofi- cjalnym tonem. — Przychodzi czas, kiedy terminator i czeladnik opu- szczają swojego mistrza. Nauczyłam cię wszystkiego, co sama umiem. Nie ma powodu, żebym dalej tobą dowodziła. Czas, żebyś sformował swoją własną kompanię. — Wsłuchała się w rodzaj pomruku, który rozszedł się pośród zebranych i uznała, że jest dla niej korzystny. Po- toczyła wokół ręką, patrząc po twarzach żołnierzy. — Joscelynie, jest tu dwadzieścia drużyn flamandzkich najemników. Dwustu ludzi, któ- rzy pójdą za tobą. Ja sama miałam mniej więcej tyle samo ludzi, kiedy zaczęłam tworzyć Lazurowego Lwa. — Aleja wcale nie chcę opuszczać twojej kompanii! — zaprote- stował van Mander. Asza nie przestawała się uśmiechać. „Jasne, że nie chcesz. Wolałbyś zostać, przewodząc sporej grupie szeregowców i oficerów i wpływając na sposób, w jaki ja dowodzę. To dlatego chcesz osłabić moją pozycję. Chcesz mieć całą władzę, a żadnej odpowiedzialności. Urządź się na swoim, a wtedy zobaczysz, że stanąłeś na czele garstki ludzi, która na nic nie ma wpływu i wszyst- ko opiera się na tobie. No i co, twardzielu? Mam już dość tej we- wnątrzkompanijnej kompanii. I bez tego ciąży mi wystarczająco wiele rzeczy, którym nie mogę ufać. W tym Kamienny Golem. Na pewno nie poprowadzę za cztery dni do boju kompanii, która jest wewnętrz- nie podzielona". Van Mander zmarszczył brwi. — Ja nie odejdę. — Rozmawiałam — powiedziała Asza, nie zwróciwszy uwagi na 99 jego słowa; chciała całą uwagę zgromadzonych skupić na sobie — z szacownym hrabią Oksfordu i z szacownym 01ivierem de la Marche, książęcym rządcą Burgundii. — Dała im chwilę na przetrawienie tej wieści. — Jeśli zechcesz, to hrabia Oksfordu podpisze z tobą kontrakt. A gdybyś wolał być zatrudniony na takich samych warunkach jak Cola de Montforte i jego synowie — dostrzegła wrażenie, jakie te imiona sławnych najemników zrobiły na Flamandach, a co więcej: do- strzegła, że i on sam to zauważył — to zatrudni cię bezpośrednio sam Karol, książę Burgundii. Flamandzcy rycerze ryknęli z zachwytu. Rozglądając się dokoła, Asza już mogła osądzić, którzy z ich żołnierzy wślizgną się tego wie- czoru do obozu Lazurowego Lwa pod przybranymi imionami i którzy angielscy piechociarze będą płynnie mówili po walońsku pod bezpo- średnią komendą 01iviera de la Marche. Wsparła ciężar ciała na jednej nodze. Odwrócona beczka pozosta- wała w równowadze. Wystawiła twarz na lekki podmuch ciepłego wietrzyku i kciukiem odciągnęła od spoconego karku kolczugę, żeby dostało się tam trochę powietrza. Joscelyn van Mander spojrzał na nią z dołu; jego wargi zacisnęły się w wąską linię. Mogła się domyślić słów, jakie chciałby z siebie wyrzucić, ale miał do wyboru albo zmil- czeć, albo przyspieszyć kłótnię na oczach całej kompanii. „Na jedno wyjdzie: wraz ze swoimi drużynami będzie musiał opu- ścić obóz". Czyjaś ręka pociągnęła połę jej dubletu. Spojrzała w dół. Diakon Richard Faversham zapytał po angielsku: — Może bym odprawił uroczystą mszę, żeby się pomodlić do Boga o pomyślność dla tej nowo powstałej kompanii flamandzkich rycerzy? Asza przyjrzała się jego twarzy, której chłopięcość wyzierała spod czarnej bródki. — Zgoda. Dobry pomysł. — Wzniesioną pięścią skutecznie za- żądała powszechnej uwagi, po czym wytężyła głos, żeby dotarł do naj- bardziej od niej oddalonych słuchaczy, i powiadomiła ich o nabożeń- stwie. Jej własna uwaga w dalszym ciągu skupiona była na Joscelynie van Manderze, ciasno otoczonym przez grupkę oficerów. Odszukała wzrokiem swoją eskortę, żeby wiedzieć, gdzie stoi, a także sprawdziła, gdzie są psy. Odnotowała wyraz spokoju na twarzach Roberta Ansel- ma, Gerainta i Angelottiego. Nie udało jej się odszukać w gęstej ciżbie 100 ani Floriana de Lacey, ani Godfreya Maximilliana. „Jasna cholera!" — pomyślała. Obejrzawszy się, zobaczyła, że Paul di Conti mocuje drzewce włóczni z byle jak przywiązanym do niej prowizorycznym proporcem, na którym widniał jeden z rodowych znaków van Mande- ra: okręt i sierp księżyca. Gdy tylko zawisnął nad placem, większość spośród dwustu ludzi, po których Asza spodziewała się czegoś podob- nego, ruszyła w jego kierunku. — Zanim opuścicie obóz — powie- działa — weźcie udział w nabożeństwie i pomódlcie się za swoje i za nasze dusze. I pomódl się, Joscelynie, żebyśmy się znowu spotkali za cztery dni i żeby wówczas leżała pomiędzy nami pokotem armia mar- twych Wizygotów. Podczas gdy diakon Faversham podniesionym głosem dawał żoł- nierzom wskazówki względem mszy, Asza zeskoczyła z beczki i zna- lazła się w sąsiedztwie Johna de Vere. Hrabia odwrócił się ku niej, przerywając rozmowę z 01ivierem de la Marche. — Mam nowe wieści, madam. Wywiadowcy donieśli księciu, że wizygockie linie są zanadto rozciągnięte i możliwe byłoby przecięcie ich dróg zaopatrzenia. O niecałe piętnaście kilometrów stąd pojawiły się tureckie oddziały. — Turcy?! — Asza ze zdumieniem popatrzyła na Anglika, któ- ry — po swojemu niewzruszony, choć z błyskiem podniecenia w oczach — potwierdził: — Tak, madam. Sześciuset konnych sułtana. — Turcy. Niech to jasna cholera! — Nie zwracając uwagi na tłum żołnierzy, przeszła dwa kroki po sztywnej trawie i słomie, odwróciła się i ze zwróconym gdzieś w przestrzeń wzrokiem zaczęła głośno ana- lizować sytuację: — Ależ nie, to całkiem logiczne! Gdybym była na miejscu sułtana, postąpiłabym dokładnie tak samo. Poczekać, aż armia kartagińska obierze kierunek marszu, przejąć jej linie zaopatrzeniowe, nam zostawić robotę z jej rozbiciem, a potem pozbierać trofea. Czy książę Karol naprawdę myśli, że tureckie wojska nie staną w jego pro- gach następnego ranka po tym, jak pobijemy Wizygotów? — Książę bardzo by chciał — wyjaśnił hrabia — rozporządzać ja- kimś wojskiem, które by im stawiło opór. Właśnie wezwał do siebie kapłanów. Asza machinalnie się przeżegnała. 101 — Co się tyczy pozostałych posunięć księcia — dodał de Vere — to trzon jego armii pomaszeruje na południe. Część oddziałów wyru- szy dzisiaj i jutro. My wychodzimy pojutrze razem z innymi kompa- niami najemników. Zachowaj ten obóz jako bazę. Przygotuj ludzi do forsownego marszu. Zobaczymy, madam, jak potrafisz dowodzić bez pomocy swoich świętych. Następne dwadzieścia cztery godziny upłynęły pod znakiem cha- osu, który oficerowie Lwa starali się opanować: ani Asza, ani nikt z członków jej sztabu nie spał dłużej niż dwie godziny. Na zachodzie gromadziły się żółte chmury, które błyskały letnimi piorunami. Wzmagał się wilgotny upał. Żołnierze drapali się pod ob- cisłymi zbrojami i klęli; dochodziło do bójek o pierwszeństwo w zała- dowaniu rynsztunku na grzbiety jucznych koni. Asza była wszech- obecna. Wysłuchiwała równocześnie trzech, czterech, pięciu głosów, wydawała rozkazy, odpowiadała na pytania, sprawdzała stan zaopa- trzenia i broni, nadzorowała żandarmów i straże. Ostatnią odprawę dowódców zwołała w namiocie zbrojmistrza, prze- nikniętym odorem węgla drzewnego, pocisków i sadzy oraz hałasem, czynionym przez młotki, którymi zbijano prymitywne, lecz poręczne juki na amunicję. — Chryste Zielony! — ryknął w pewnej chwili Robert Anselm, ocierając spływające potem czoło. — Dlaczego nie spadnie żaden pie- przony deszcz? — Wolałbyś, żebyśmy z tym wszystkim maszerowali przy złej pogodzie? Całe szczęście, że nie pada! — Ta przedburzowa duchota wywoływała jednak pulsowanie pod jej czaszką. Wierciła się niespo- kojnie, gdy Dickon Stour przymocowywał jej do łydek nowe nago- lenniki, szorstkie i czarne po obróbce w kuźni. Zgięła nogę na tyle, na ile pozwalała zbroja. — Nie tak. Uwiera mnie pod kolanem. — Przez chwilę przyglądała się, jak Dickon mocuje się z zasupłanymi rzemieniami. — Dajmy temu spokój. Mam buty. Nałożę tylko to, co niezbędne. — Zdobyłem dla ciebie napierśnik. — Podsunął jej przed oczy sta- lową płytę, trzymając ją w umorusanych dłoniach. — Trochę posze- rzyłem pachy. 102 Nie było czasu na wykuwanie nowego rynsztunku. Odwróciła się, pozwalając mu przymierzyć na niej stalową płytę. Wyciągnęła przed siebie złożone ręce, jakby trzymała w nich miecz. Krawędzie napierś- nika zderzyły się z wnętrzem ramion. — Za szeroki. Musisz to z powrotem przyciąć. Nie szkodzi, jeżeli krawędzie będą zawinięte. Potrzebne mi po prostu coś, co da się nosić przez cztery godziny i co będzie odbijało strzały. — Płatnerz chrząk- nął z niezadowoleniem. — Czy wojsko księcia już wyszło? — Ruszyli o świcie — odkrzyknął jej Geraint ab Morgan przez hałas, jaki towarzyszył pospiesznemu wykuwaniu grotów strzał. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin blisko dwadzieścia tysięcy żołnierzy wraz z kolumną zaopatrzeniową pomaszerowało na południe; przejście sześćdziesięciu kilometrów, dzielących obóz od Auxonne i wojsk Faridy, zajmie im parę dni. Dotrą tam w dzień świę- tego. Wokół Dijon nie ma teraz nic oprócz kurzu i wydeptanych w pia- sku ścieżek, a miasto i jego okolice pozbawione są dostaw. Rozległ się grzmot, który z ledwością przebił się przez przenikliwe odgłosy wy- klepywania setek grotów. Asza myślała przez chwilę o tej drodze na południe. Parę kilometrów doliną rzeki i Dijon zostanie za nimi: napo- tkają po drodze parę farm, parę otoczonych lasem wiosek i wielkie połacie pustych pastwisk, wspólnotowych ziem i dziczy. Świat pustki. — Dobra, chłopaki! Jeszcze dwie godziny i jedziemy! W miarę jak podążali na południe, coraz dotkliwiej odczuwali chłód. Pod wieczór, piętnaście kilometrów na południe od Dijon, Asza od- daliła się od długiej kolumny ludzi i jucznych koni, kierując wierz- chowca w górę zbocza jakiegoś pagórka. Widziała w oddali smugi czarnego dymu, które wznosiły się nad polami. — Co się pali? — spytała Rickarda, kiedy ją dogonił. — Próbują uratować swoje winnice. — Winnice? — Zapytałem jednego staruszka. Zeszłej nocy był przymrozek, więc teraz palą dymiące ogniska, żeby się to nie powtórzyło. Jak im się nie uda, to nic nie zbiorą. Trójka zbrojnych oderwała się od marszowej kolumny: potrzebne były dalsze rozkazy. Asza raz jeszcze potoczyła wzrokiem po wzgó- 103 rzach, po długich szeregach wczepionych w ziemię winorośli i po syl- wetkach krążących między ogniskami wieśniaków. — Psiakrew, już po winie! — mruknęła. Zawracając konia, spostrzegła, że Rickard miał u pasa parę świe- żych króliczych tuszek. — To będzie niedobry rok — zauważył hrabia Oksfordu, zrów- nując z jej wierzchowcem swojego potężnego wałacha. — Powiem chłopcom, że będziemy się bić o tegoroczne wino. Doda im to takiego wigoru, że rozniosą Wizygotów w pył! — Anglik zmrużył oczy, patrząc uważnie na południe. Ponad odosobnioną wios- ką wznosiła się podwójna wieża kościelna. Poza tym jedynie lasy i ugory; tylko szlak do Auxonne wyróżniał się głębokimi koleinami, końskimi odchodami, wydeptaną trawą i wszelkiego rodzaju śmie- ciem, który znaczył drogę armii. — Przynajmniej się nie zgubimy — pocieszyła się Asza. — Trudno zgubić ślad dwudziestu tysięcy ludzi, madam. — To więcej niż ona ma pod sobą. Na wschodzie niebo już pociemniało. Teraz zaczęło wyraźnie mrocz- nieć także na południu: im bliżej byli Auxonne, tym głębiej wkraczali w strefę cienia, który nie z każdym świtem się rozjaśnia. — Oto więc Wieczny Półmrok — powiedział hrabia Oksfordu. — Im bardziej się doń zbliżamy, tym bardziej się rozrasta. W przeddzień 21 sierpnia Lew rozbił obóz pośród drzew dziko rosnącego lasu, pięć kilometrów na zachód od Auxonne. Asza wynaj- dywała sobie drogę pomiędzy naprędce skleconymi szałasami i kolej- kami po kolacyjne racje; za każdym razem gdy ktoś do niej zagadał, starała się pokazać pogodne oblicze. Henri Brant z głównym stajennym u boku podszedł i spytał: — Czy czeka nas jakaś walka przed jutrzejszym rankiem? I czy w takim razie mamy zacząć karmić przed nią konie? Nawet bojowe konie pozostają trawożercami i muszą stale przeby- wać na pastwisku, żeby zachować siłę; w przeciwnym razie po godzi- nie bitwy stracą wigor. Nabrzmiałe piorunami purpurowe niebo było ledwie widoczne po- nad gęstwą dębowych liści, rozciągającą się nad ich głowami. Po skó- 104 rze Aszy przebiegały leciutkie tchnienia wilgotnego wietrzyku. Otarła twarz z potu. — Załóżmy, że muszą być gotowe do bitwy jutro rano, tak między świtem a dziewiątą. Zacznijcie im podawać wzbogaconą paszę. — Tak jest, szefie. Thomas Rochester i pozostali członkowie jej eskorty usadowili się pod drzewami, zajęci rozmową, do której włączyła się Blanche i parę innych niewiast. Asza wzięła głęboki oddech i nagle zdała sobie z cze- goś sprawę: „Nikt mnie o nic nie pyta! Zdumiewające!" Westchnęła. „Psiakrew! Lepiej się czułam, kiedy nie miałam czasu na myślenie. Ale zawsze jest coś do zrobienia". — Nie odchodzę daleko — rzuciła pierwszemu z brzegu żołnie- rzowi. — Powiedz Rochesterowi, że jestem w namiocie chirurga. Floria rozlokowała się o parę kroków dalej. Asza potykała się o pod- trzymujące jej namiot linki, przymocowane do pni drzew, których ko- rzenie wystawały ponad warstwę ściółki. Niebo nabrało żółtej barwy i było już słychać, jak pierwsze, wielkie krople deszczu rozpryskują 1 się na liściach. — Szefie? Przestraszyła się. To diakon Faversham wyszedł z namiotu chirur- ga. Ukrywając przestrach, spytała: — Jest doktor? — W środku. Anglik nie zdawał się ani trochę zakłopotany. Podziękowała mu skinieniem głowy i zanurkowała pod płachtą do wnętrza namiotu. Zo- baczyła w świetle latarni, że wbrew jej obawom bynajmniej nie było tam pusto: na siennikach leżało dobre pół tuzina chorych. Na jej widok I przerwali ożywioną rozmowę, po czym podjęli ją na nowo, ale ściszo- nymi głosami. — Maszerujemy za szybko. — Floria del Guiz, zajęta bandażowa- niem złamanej ręki, nie podniosła na nią wzroku. — Przejdź do mojej : części. Zamieniwszy parę słów z rannymi — dwie stopy, przygniecione podczas ładownia skrzynek z mieczami na grzbiety koni jucznych; jedno oparzenie; jeden pacjent dźgnięty własnym sztyletem, na który po pijanemu upadł — i przeszła przez nie zajętą przez nikogo część namiotu do małego, oddzielonego kotarą zakątka na samym końcu. 105 Deszcz bębnił o brezent. Asza skrzesała ogień za pomocą krzemienia i sproszkowanego poroża łosia, zapaliła świecę, a od jej płomienia — kilka latarni. Ledwie się z tym uporała, gdy odchyliwszy kotarę, we- szła Floria. Odchrząknęła i usiadła. Bez kluczenia Asza z miejsca pod- jęła główny temat. — Widzę, że ranni w dalszym ciągu przychodzą do kompanijnego chirurga. Floria uniosła głowę; włosy odsłoniły jej twarz. — W ciągu ostatnich dwóch dni było ich dziewiętnastu. I masz po- jęcie? Żaden mnie nie uderzył! — Urwała i zetknęła dłonie opuszkami palców. — Wiesz co? — kontynuowała po chwili. — Oni postanowili o tym nie myśleć. W każdym razie nie teraz. Może kiedy oberwą, to przestanie ich obchodzić, kto ich zszywa do kupy. Ale może nie. — Spojrzała Aszy w oczy. — Teraz jest tak, że nie traktują mnie ani jak mężczyznę, ani jak niewiastę. Może jak eunucha. Taki rodzaj nijaki. Asza przyciągnęła ku sobie taboret z oparciem i usiadła. Milczała, gdy wszedł jeden z cywilnych pomocników, żeby nalać im wina i po- dać Florii lekką pelerynę, bo dawał się już odczuć chłód letniej nocy. Ważąc słowa, powiedziała: — Jutro czeka nas bitwa. Wszyscy są teraz zajęci przygotowywa- niem się do niej. Większość rozrabiaczy odeszła z van Manderem. Ci, którzy zostali, mogą albo dokonać na tobie samosądu, albo liczyć na to, że gdyby zostali ranni, to uratujesz im życie. Ta bitwa jest nam z wielu powodów potrzebna. Floria prychnęła, po czym sięgnęła po jesionowy kubek z winem. — Naprawdę, Aszo? Naprawdę trzeba, żeby ci młodzi ludzie byli siekani, dźgani i przebijani strzałami? — To wojna — odparła spokojnym tonem. — Wiem. Zawsze miałam możliwość wykonywania mojego fachu gdzie indziej: w miastach dotkniętych zarazą, w przytułkach dla łaza- rzy, wśród żydowskich dzieci, których nie tknie żaden chrześcijański medyk. — Cienie, rzucane przez kołyszące się latarnie, nadawały jej twarzy wyraz bezwzględności. — Może jutrzejszy dzień dowiedzie, że warto było wybrać właśnie to. — To nie będzie ostatnia bitwa króla Artura — zauważyła cynicz- nie Asza. — To nie będzie Camlann. Nie uda nam się ich pokonać, a mimo to spakują manatki i wrócą do domu. Zwyciężymy, ale nawet 106 gdybyśmy ich roznieśli na strzępy, nie będzie to oznaczało, że wygra- liśmy wojnę. — Co się więc stanie? — Mamy przewagę prawie dwa do jednego. Wolałabym trzy do jednego, ale i tak ich pokonamy. Armia Karola jest zapewne najlepsza i najnowocześniejsza na całym chrześcijańskim świecie. — Dodała w myśli: „A jednak Farida pobiła Szwajcarów". — Może zabijemy Fa- ridę, a może nie. Tak czy inaczej, jeśli zostanie tu pokonana, to z jej armii niewiele zostanie i jej pochód straci cały swój impet. To znana rzecz: jeżeli zostali pobici, to znaczy, że można ich pobić. — I co potem? Asza uśmiechnęła się. — Potem będziemy mieć do czynienia z dwiema innymi kartagiń- skimi armiami. Które albo ruszą na jakiegoś słabszego przeciwnika — może na Francję — albo okopią się na zimę, albo zadrą z sułtanem, co byłoby dla nas idealne. Bo wtedy nie byłby to już problem Burgundii. Ani Oksforda, który wróci do swoich własnych cholernych wojen. — A my wtedy wynajmiemy się sułtanowi? — Komukolwiek, byle nie jej — stwierdziła Asza. Floria ostrym tonem i całkiem nie w porę rzuciła: — Chciałabyś z nią ponownie porozmawiać, prawda? — Poradzę sobie bez podszeptów jakiejś tam machiny. Zaczęłam się zaprawiać do walki w wieku dwunastu lat. — Głos Aszy nabrał szorstkiego brzmienia. — Praktycznie rzecz biorąc, jakie by to miało znaczenie? Co mogłabym od niej usłyszeć? Co mogłaby mi powie- dzieć takiego, czego jeszcze nie wiem? — Może jak i dlaczego przyszłaś na ten świat? — A czy to ważne? — odparła Asza. — Wyrastałam w obozie jak jakieś zwierzątko. Nic o tym nie wiesz. Sama zdobywałam niezbędne rzeczy i sama ich pilnowałam, żeby nie utonęły ani nie padły ofiarą ra- bunku, kiedy żołnierze zaczną łupić, co popadnie. Wszystko po to, żeby tylko w jednym wypadku zdechnąć z głodu: kiedy wszyscy będą zdychać. — Ale przecież Farida jest twoją... siostrą? — powiedziała Floria z pytającym wahaniem. — To jak najbardziej możliwe — odrzekła Asza ironicznym tonem. — Ona jest zupełnie szalona. Siedziała tam, mówiąc mi, że jej ojciec 107 hoduje syna po to, żeby stanowił zaporę, a córkę, żeby rodziła potom- stwo. Czyli że oboje przywraca do niewolniczego stanu ich rodziców. Całe pokolenia kazirodców. Chryste, chciałabym, żeby był tu Godfrey! — To samo dzieje się w każdej wiosce. — Ale nie tak... Bezskutecznie szukała w pamięci słowa „systematycznie". — Ich magiczna wiedza dała chrześcijaństwu większość medycz- nych umiejętności, jakie posiadłam — zauważyła Floria. — Angelotti został kanonierem dzięki jakiemuś emirowi. — I co z tego? — To z tego, że twoja machina rei miliłaris* nie jest złem samym w sobie. — Floria pokręciła głową. — Godfrey nigdy nie powiedział, że to był grzech, prawda? Przykre jest tylko to, że nie potrafiłaś odpo- wiednio się nią posługiwać. Ale nie przejmuj się. Potrafisz całkiem sku- tecznie dokonywać rzezi wedle własnego rozeznania, o czym wszyscy wiemy. — Asza odpowiedziała na to niewyraźnym mruknięciem. — Czy to prawda, że Godfrey opuścił kompanię? — spytała bez ogródek Floria. — Nie wiem. Nie widziałam go od ładnych paru dni. Odkąd opu- ściliśmy Dijon. — Faversham powiedział mi, że widział go wśród Wizygotów. — Pomiędzy wizygockimi delegatami?! — W trakcie rozmowy z Sanchem Lebriją. — Gdy Asza mil- czała, chirurg dorzuciła: — Nie wyobrażam sobie, żeby Godfrey mógł przejść na ich stronę. W czym rzecz, Aszo? Co się pomiędzy wami dzieje? — Powiedziałabym ci, gdyby sama to wiedziała. — Wstała z tabore- tu i zaczęła niespokojnie krążyć między ścianami namiotu. Rozmyślnie zmieniając temat, powiedziała: — Miejska milicja ani razu nie pokazała się w obozie. Pewnie szacowna madame Chalon nie puściła pary z ust. Wybijając każde słowo, Floria warknęła: — Chciałaby, ale musiałaby wtedy wyznać, że jestem jej brata- nicą. A tego nie zrobi. Trzymając się z dala od Dijon, będę dość bez- pieczna. Dopóki nie będę się niczego od niej domagała. * Machina rei miliłaris (łac.) — „maszyna wojenna", „maszyna taktyczna; ma- szyna do wyznaczania taktyki". 108 — Ty wciąż myślisz o sobie jako o Burgundce! — uświadomiła sobie nagle Asza. — O tak! — W oczach Florii pojawiło się jakieś dziwne oddalenie. Asza przypomniała sobie, że żadna z nich nie mogła się zaliczyć do ja- kiejkolwiek narodowości. Pomyślała z uśmiechem: „Nie myślę o sobie jako o Kartagince. Nie po tych wszystkich latach, które minęły. Za- wsze miałam się za bękarta świata chrześcijańskiego". Floria zaśmiała się gardłowo i dolała wina do kubków. — Wojna nie ma swojego kró- lestwa — powiedziała. — Wojna jest własnością całego świata. Napij- my się, moja szkarłatna wojowniczko. — Wstała, na niepewnych no- gach, z dłonią wspartą na ramieniu Aszy przeszła za jej plecami i po- stawiła przed nią kubek. — Nie podziękowałam ci jeszcze za to, że rozpędziłaś tych łajdaków. — Asza skwitowała to wzruszeniem ra- mion, po czym oparła się o nią. — Ale teraz dziękuję — spuściła głowę i zaciśniętym wargami przelotnie musnęła jej usta. — Chryste Panie! — Asza aż podskoczyła i gwałtownie wyrwała się z próbujących ją objąć niewieścich rąk. — Co takiego? Otarła usta wierzchem dłoni. — Jezu Chryste! — O co ci chodzi? Asza nie zdawała sobie sprawy z tego, że na jej twarzy pojawił się wyraz chłodnego, cynicznego napięcia, a pozbawione wyrazu oczy zdawały się patrzeć na kogoś całkiem innego niż jej chirurg. — Ja nie jestem twoją małą Margaret Schmidt! Co to ma znaczyć? Myślisz, że potrafisz mnie uwieść, jak to zrobił twój brat? Floria del Guiz bardzo powoli wyprostowała się. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, z powrotem je zamknęła, wreszcie wybąkała: — Wygadujesz kompletne głupstwa, Aszo. To... to czysty non- sens. I nie mieszaj do tego mojego brata! — Każdy czegoś chce. — Stojąc z opuszczonymi rękoma, Asza kręciła głową, nad którą falował bębniący pod uderzeniami deszczu stożek namiotu. Floria del Guiz wyciągnęła rękę, chcąc jej dotknąć, ale rozmyśliła się. Ponownie usiadła. — Ja — powiedziała, najpierw patrząc na swoje stopy, a potem podnosząc wzrok — nie zwykłam uwodzić swoich przyjaciółek. — 109 Asza patrzyła na nią w milczeniu. — Któregoś dnia opowiem ci, jak mnie wyrzucono z domu, kiedy miałam trzynaście lat, i jak w męskim przebraniu powędrowałam do Salerno, bo usłyszałam, że wolno tam studiować niewiastom. Tylko że to była nieprawda. Od czasów Trotu- li* wszystko się zmieniło. I powiem ci, dlaczego nie odpłacam się jakąkolwiek „lojalnością" Jeanne Chalon, która była mi matką pod każdym względem z wyjątkiem wydania mnie na świat. Na razie, sze- fie, weź się w garść. Rozsypujesz się na kawałki! — Obdarzyła ją nie- co krzywym uśmiechem. — Doprawdy, Aszo! Przygana w jej głosie sprawiła, że na policzki Aszy wypłynęły ru- mieńce; po części wstydu, po części ulgi. Z udaną beztroską wzruszyła ramionami. — Masz rację. Przeżyłam parę ciężkich dni. Przepraszam. To, co powiedziałam, było naprawdę głupie. — Och, daj spokój. — Floria mrugnęła do niej z trochę przesad- nym wyrazem przyjacielskiej zażyłości. — Nie ma o czym mówić. Asza odwróciła się, podeszła do klapy namiotu i wyjrzała na ze- wnątrz. Poniżej linii drzew widać było z tego miejsca płonące daleko na południu obozowe ogniska głównej burgundzkiej armii oraz sierp księżyca. „Jakieś dwa dni przed pierwszą kwadrą" — pomyślała, automa- tycznie oceniając jego rozmiar i kształt. „To już tylko parę tygodni". — Chryste, tyle się zdarzyło! Co teraz mamy? Mniej więcej poło- wę sierpnia, tak? A do tej potyczki pod Neuss doszło w połowie czerwca. Dwa miesiące. I pomyśleć, psiakrew, że dopiero od sześciu tygodni jestem mężatką! — Ho, ho! Nie od sześciu, tylko od siedmiu — sprostowała z głębi namiotu Floria. — Wypij jeszcze trochę. — Księżyc, który wynurzał się spoza wzgórz na wschodzie, pokrył srebrem wszystko, co rysowało się przed jej oczyma. — Szefie...? Odwróciła się i nagle wszystko wyklarowało się i nabrało ostrości: zwisające ze ścian namiotu tablice anatomiczne i twarz śmiejącej się * Żyjąca w XI wieku Trotula z Salerno była praktykującą lekarką oraz au- torką m.in. dzieła pt. Passionibus Mulierum Curandorum (Choroby kobiece). Uwa- żano ją za jeden z największych medycznych autorytetów średniowiecznej Europy. W Salerno kształciły się także inne kobiety-lekarki, ale najprawdopodobniej tylko do XV wieku. 110 pogodnie Florii. Pomyślała: „Taka sama jasność widzenia przychodzi w szoku albo w bitwie". — Florio — spytała. — Czy płynęła ze mnie krew, kiedy byłam chora? Floria del Guiz zmarszczyła brwi i zaprzeczyła ruchem głowy. — Obserwowałam cię. Nie. Nie było ani strużki krwi. To nie była tego rodzaju rana. Asza przez chwilę z irytacją kręciła głową. — Chryste! — wykrztusiła w końcu. — Nie o takie krwawienie mi chodzi. O to, którego nie miałam już dwa razy. Ani w tym miesiącu, ani w zeszłym. Jestem w ciąży. N=4U=^ VI 1 atrzyły na siebie. — Niczego nie używałaś? — spytała Floria. — Oczywiście, że używałam! Myślisz, że jestem głupia? Baldina dała mi amulet do noszenia. Jako ślubny prezent. Miałam go na szyi w małym woreczku i za pierwszym, i za drugim... No... Za każdym razem. Asza poczuła, że duszne powietrze wieczoru skropliło jej czoło po- tem. Rana dawała o sobie znać tępym pulsowaniem. Widziała, że Flo- ria uważnie się jej przygląda. Nie wiedziała jednak, że chirurg widzi w niej dziewczyneczkę w rajtuzach i w za dużym dublecie, z mieczem u boku i zatkniętymi za pas rękawicami, a jedyne, co ma w sobie z nie- wiasty, to kaskada włosów, bo jej twarz jest twarzą dwunastoletniej dziewczynki. — Używałaś amuletu. — Głos Florii był bezbarwny. Mówiła ci- cho, jakby się obawiała, że ktoś z zewnątrz je usłyszy. — Nie gąbki albo świńskiego pęcherza, albo ziół. Amuletu. — Przedtem zawsze skutkował! — Dzięki ci, Chryste, za to, że ja nie muszę się kłopotać takimi rzeczami! Nie dotknęłabym mężczyzny, choćby... — Przeszła parę kroków w tę i z powrotem po deskach położonych na błocie, obej- mując się ramionami. Stanęła przed Aszą. — Masz mdłości? — Myślałam, że to z powodu tej rany. — Cycki wrażliwe? Asza zastanawiała się przez chwilę. — Raczej tak. — A w której kwadrze księżyca krwawisz? — Przez większość ubiegłego roku w ostatniej. — Kiedy miałaś ostatnie krwawienie? 112 Asza zmarszczyła brwi, wytężając pamięć. — Tuż przed Neuss. Słońce było jeszcze w znaku Bliźniąt. — Zbadam cię. Ale jesteś w ciąży — powiedziała Floria tonem, który nie dopuszczał jakichkolwiek wątpliwości. — Musisz mi coś na to dać! — Co? Asza wyciągnęła za siebie rękę, wymacała stołek i usiadła, przesu- wając miecz. Splotła dłonie, które najpierw położyła na brzuchu, a po- tem oplotła wokół rękojeści broni. — Będziesz musiała coś mi dać, żebym się tego pozbyła! Floria opuściła ręce wzdłuż boków. Latarnia kołysała się, ponie- waż namiot chwiał się pod uderzeniami wieczornego wiatru. Zwróciła niepewne spojrzenie ku twarzy Aszy, która znalazła się właśnie w pla- mie światła. — Nie pomyślałaś o tym. — Pomyślałam. Przejęta wewnętrznym chłodem i przerażona Asza zacisnęła palce na oplecionej skórą, drewnianej rękojeści miecza, poniżej okrągłej, przypominającej koło ze szprychami osłonie dłoni. Odczuła nagłe pragnienie, by wyrwać miecz z pochwy i zadać jakiś cios. Żeby w ten sposób pokazać, iż ciągle jest tą Aszą. Próbowała w sobie wyczuć coś, jakąś różnicę, która by potwierdziła to, że nosi w sobie płód, ale nicze- go takiego nie znalazła. — Mogę ci dać wina z ziołami na uspokojenie — zaproponowała Floria. Asza dosłyszała w jej głosie tę szczególną nutę ostrożności, profe- sjonalnego podejścia do zanadto podnieconego pacjenta, i wzbudziło to w niej wściekłość. Wstała. — Nie pozwolę, żebyś mnie traktowała jak jakąś uliczną dziewkę! Nie urodzę tego dziecka! — Urodzisz. — Floria del Guiz ujęła ją za rękę. — Nie. Będziesz musiała je ze mnie wyciąć. — Asza wyrwała rękę z jej uścisku. — Nie próbuj mi wmawiać, że nie ma na to chirur- gicznego sposobu. Kiedy dorastałam w taborach, każda niewiasta, któ- rej urodzenie jeszcze jednego dziecka groziło śmiercią, pozbywała się go przy pomocy kompanijnego chirurga. — Nie. Złożyłam przysięgę. — Głos Florii stał się stanowczy, 113 gniewny, ale i zmęczony. — Zapomniałaś, na czym polega twoja con- dottal Otóż ja mam swoją: „Nigdy nie przykładaj ręki do aborcji". Ktokolwiek by o to prosił! — Tylko teraz, kiedy już wszyscy wiedzą, iż jesteś niewiastą, mówią, że nie byłaś wystarczająco zdolna, żeby złożyć przysięgę. Oto co myśli o tobie twoje bractwo doktorów! — Asza na cal wydobyła miecz z pochwy i z trzaskiem na powrót go w niej skryła. — Nie będę miała dziecka tego człowieka! — A więc jesteś pewna, że to jego dziecko? Policzek był dobrze wymierzony. Coś jak siarczysty klaps, po któ- rym policzek Florii stał się jaskrawoczerwony, a w oczach Aszy sta- nęły łzy i ryknęła: — Tak! Jego! Brudna twarz Florii rozjaśniła się. Coś, czego Asza nie potrafiła na- zwać, jakaś emocja odmieniła jej rysy. — To owoc legalnego związku. Chryste, Aszo! To mógłby być mój bratanek! Albo moja bratanica! Nie możesz ode mnie żądać, że- bym jego albo ją zabiła! — To się jeszcze nie porusza. Nie kopie. To jest nic — odparła gniewnie Asza. — Nie zrozumiałaś mnie, prawda? To posłuchaj. Nie urodzę tego dziecka. Jeśli go nie usuniesz, znajdę kogoś innego, kto to zrobi, ale nie urodzę tego dziecka! — Nie. Zmienisz zdanie. Wierz mi. — Floria pokręciła głową. Z jednego z nozdrzy wyciekła jej strużka śluzu. Przeciągnęła rękawem po twarzy, na której pojawiło się jaśniejsze pasmo czystej skóry. Zaczęła się śmiać, ale głos się jej załamał. — Nie urodzisz tego dziecka? Dlatego, że to on jest jego ojcem, a ty nie potrafisz utrzymać rąk z dala od niego? Usta Aszy lekko się otworzyły, lecz nic na to nie powiedziała. Jej umysł z najwyższym natężeniem starał się znaleźć jakąś odpowiedź. Nagle wyobraźnia podsunęła jej obraz małego, mniej więcej trzylet- niego dziecięcia z poważnymi zielonymi oczkami i płowymi włoska- mi. Brzdąca, który by biegał po całym obozie, spadał z koni, kaleczył się ostrzami mieczy, miewał gorączkę, a w jakimś chudym roku może by nawet głodował; dziecka, które miałoby rysy Fernanda del Guiz, a może też poczucie humoru Florii... Napotkała wzrok Florii del Guiz i powiedziała z poczuciem całko- witej pewności: 114 — Ty po prostu jesteś zazdrosna. — Więc myślisz, że chciałabym mieć dziecko? — Tak! Tylko że nigdy nie będziesz go miała. — Uprzytomniw- szy sobie, że powiedziała coś niewybaczalnego, choć bardziej pod wpływem strachu niż wściekłości, Asza spróbowała się ratować pie- kącym sarkazmem: — Bo co zrobisz? Zapłodnisz Margaret Schmidt? Jedyne, co mogłoby ci jako tako zastąpić własne dziecko, to właśnie bratanica lub bratanek. — To prawda. Aszę, która spodziewała się z jej strony wybuchu wściekłości, taka reakcja zbiła z pantałyku. — No... Przepraszam, że to powiedziałam, ale... Sama przyzna- jesz, że to prawda! — Zazdrosna... — Floria spojrzała wzrokiem, który równie dobrze mógł wyrażać ironię, ulgę lub poczucie zdrady, albo nawet wszystkie te trzy rzeczy naraz. — .. .ponieważ nie chcę wyciąć dziecka z twojego brzucha. Niewiasto! Ja nie chcę patrzeć, jak umierasz z upływu krwi lub popołogowej gorączki, ale, na miłość boską — miej to dziecko! Nie umrzesz. Jesteś silna jak jakaś cholerna wieśniaczka i pewnie jed- nego dnia je urodzisz, a następnego znowu dosiądziesz bojowego ko- nia. Nie rozumiesz, że tym, co naprawdę niebezpieczne, byłaby próba pozbycia się go? — Pole bitwy też jest niebezpieczne! — odparła Asza ostro. — Posłuchaj. Nie chciałabym się zwrócić do jakiegoś miejskiego dokto- ra. Nie ufam tym żądnym pieniędzy sukinsynom, a poza tym nie mam teraz czasu, żeby jakiegoś szukać. Nie chcę użyć tych wywarów, które stosują w taborach, chyba że będę do tego zmuszona. A tobie ufam, bo łatałaś mnie za każdym razem, kiedy ktoś wykroił ze mnie kawałek mięsa! — Święta Magdaleno! Czy ty jesteś zupełnie głupia? To ci grozi śmiercią! — Spodziewasz się, że zrobi to na mnie wstrząsające wrażenie? Ja codziennie ćwiczę ze śmiercią. A jutro walczę w bitwie! — Floria del Guiz otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła. Zdesperowana Asza po- wiedziała: — Nie chcę ci wydawać rozkazu. — Rozkazu? — Patrząc na nią z profilu, można by było zobaczyć, że z oka spłynęła jej kolejna łza, która była skutkiem otrzymanego od 115 Aszy policzka. Uciekając ze wzrokiem, powiedziała: — A co zrobisz, jeśli jednak nie dokonam tej aborcji? Wyrzucisz mnie z kompanii? Zresztą, tak czy inaczej, będziesz to musiała zrobić. — Chryste, Florianie! Nie! Ramię Aszy znalazło się w uścisku chirurga. — Nie rozmawiasz z Florianem. Rozmawiasz z Florią. Jestem nie- wiastą. I kocham niewiasty! — Wiem — rzuciła spiesznie Asza. — Ale posłuchaj... — Otóż nie wiesz! — Floria uwolniła jej rękę. Przez chwilę stała nieruchomo, ze spuszczoną głową, potem spojrzała Aszy w twarz. — Nie masz najmniejszego pojęcia i nie wmawiaj mi, że jest inaczej. Co powinnam zrobić, kiedy ludzie, którzy mnie otaczają, wpadają we wściekłość, bo dowiedzieli się, że obcowałam z inną niewiastą? Co? Nie mogę z nimi walczyć. A nawet gdybym stanęła do walki, to nie byłabym w stanie nikogo skrzywdzić! Muszę udawać, że jestem czymś, czym nie jestem. A co, jeśli ktoś postanowi mnie spalić na stosie, po- nieważ jestem niewieścią kochanką i zajmuję się medycyną? — Nie wiedząc, co na to powiedzieć, Asza nieco zmieniła pozycję. Floria del Guiz wyciągnęła ku niej ręce z otwartymi dłońmi w pionowym po- łożeniu. W świetle latarni Asza popatrzyła na widoczne na palcach chirurga znajome białe plamki. — To są ślady po oparzeniach. Stare ślady. Poparzyłam się, próbując wyciągnąć... Próbując coś wyciągnąć z ognia, kiedy już było na to o wiele za późno, ponieważ po prostu pragnęłam zachować na pamiątkę coś, jakąś relikwię, jakieś wspo- mnienie, skoro już nie mogła być żywa... ze mną. — Floria prze- ciągnęła rękami po twarzy. Włosy miała wilgotne od potu i łez. — Raz ci się zdarzyło, że jakiś mężczyzna na ciebie naszczał, a tobie już się zdaje, że wszystko o tym wiesz. Nie mów mi, że wiesz, jak to jest być w moim położeniu, ty mała rozbójniczko, bo nie wiesz! W całym swo- im życiu nigdy nie byłaś bezbronna! — Pustka namiotu odpowiedziała jej echem krzyku. Słychać było, że wartownicy na zewnątrz niespo- kojnie się poruszyli. Asza podeszła do wejściowej klapy, żeby wydać kilka cichych rozkazów. Floria wypluła z siebie: — A teraz będziesz miała dziecko. Witaj więc w gronie niewiast! — Chryste, pohamuj się! — zaprotestowała Asza. Ale Floria nie pozwoliła jej powiedzieć nic więcej. — Może nie powinnaś była tak cholernie ochoczo wskakiwać do 116 łóżka mojemu bratu? — rzuciła złośliwie. Asza mogła już tylko na nią patrzeć. Pomiędzy zdumieniem a porównywalnym z kopnięciem w kro- I cze szokiem, jakiego doznała, nie było wystarczająco dużo przestrzeni na to, by na tyle uporządkować myśli, żeby nie tylko zdobyć się na jakąś odpowiedź, ale w ogóle cokolwiek powiedzieć. — Wszystko bym dla ciebie zrobiła! Zawsze tak było. Ale tego nie zrobię! — Głos Florii wzniósł się o oktawę. — No, nie siedź tak! Powiedz coś! Asza patrzyła na nią w przerażonym milczeniu. Bezskutecznie spróbowała coś powiedzieć, potem oderwała wzrok od rozognionej twarzy Florii i tępo wpatrzyła się w słomę, która zakrywała leśną ściółkę. Przyszła jej do głowy oczywista i stanowcza myśl: „Powinnam ; o tym powiedzieć Fernandowi... Ale jeśli to będzie syn, to mi go od- bierze... Zresztą, w ogóle nie mogę urodzić tego dziecka... Niejedna niewiasta wpadała na koniu w wir bitwy, mając w swym łonie płód... Owszem... Niejedna też dostała po porodzie gorączki i umarła, czemu żaden doktor nic nie umiał zaradzić". A po chwili przyszła następna myśl, równie jasna i oczywista: „Nie chcę mieć tego dziecka, ponie- waż jest jego". Nalegający głos Florii: — Aszo! Nie zareagowała. Bardzo ostrożnie zaczęła się zastanawiać nad do- noszeniem tej ciąży. „W końcu nie na długo wyłączyłoby mnie to z dotychczasowego trybu życia. Wszystkiego parę miesięcy. Tyle że w niefortunnym mo- mencie, skoro akurat stajemy w obliczu wojny... Ale z drugiej strony, wiele niewiast przede mną wojowało w takim stanie. Postaram się, żeby moja pieprzona kompania dalej stała za mną jak mur". Była zdumiona tym, że aż tak bardzo się boi samowoli swego ciała, które będzie się zmieniało poza jej kontrolą; tym, że aż tak bezmierna ' jest człowiecza fizyczność. „Lecz kiedy już się to stanie? Kiedy się urodzi?" Świadoma tego, że w jakimś sensie zanurza się w swego rodzaju przyjemnym śnie, Asza zaczęła sobie wyobrażać swojego synka lub córeczkę. „Przynajmniej miałabym nareszcie jakiegoś krewnego. Kogoś, kto byłby do mnie podobny". 117 Ta ostatnia myśl wywołała w niej zimny dreszcz, który dosłownie zjeżył włoski na jej karku. „Przecież masz już kogoś, kto jest do ciebie podobny. Identyczny. A poza tym kto wie, co bym urodziła? Może jakiegoś kalekiego wiej- skiego głupka? Chryste Panie i wszyscy święci, nie! Nie chcę urodzić potworka! Musiało już minąć ponad czterdzieści dni. Muszę się tego pozbyć teraz, zanim zacznie się kształtować. Zanim otrzyma duszę". Z zamyślenia wyrwał ją głos Florii: — Odchodzę. Bo niby co mam robić? Trwać dla ciebie w stanie wiecznej niepewności? Siedzieć tu i czekać, aż te dupki ostatecznie postanowią, że ich doktor-lesba jest albo nie jest fajny gość, i w ogóle? Sama sobie radź z tą twoją kompanią. I z twoim dzieckiem. To twój problem, Aszo. Sama się z nim uporaj. Ja ci nie jestem potrzebna. Zresztą, Asza nikogo nie potrzebuje! Jutro będę przy naczelnym chi- rurgu Karola, robiąc to, czego mnie nauczono. Odwróciła się i podeszła do klapy namiotu. Wyszła, nawet nie zwolniwszy kroku. Jeszcze przed świtem, gdy widoczność w lesie pozwalała jedynie na to, żeby móc iść, nie potykając się, Asza wraz z pozostałymi do- wódcami wyszła z obozowiska, aby obejść pole bitwy. Lekki wietrzyk owiewał jej twarz. Na krawędziach wizjera skrap- lała się para oddechu. Hełm śmierdział rdzą i zbrojowniami. Podeszwy butów ślizgały się na wilgotnych liściach. Omal nie wpadła na hrabie- go Oksfordu, który zatrzymał się na trakcie z Dijon do Auxonne nie- co wcześniej niż książę Burgundii z główną grupą swoich oficerów. Dzięki coraz jaśniejszej szarości po swojej lewej stronie dostrzegła sylwetkę Johna de Vere. Spytała go cicho: — Czy wizygocka armia w dalszym ciągu stoi na obranych miej- scach? Co planuje książę? — Wizygoci nie zmienili pozycji. Książę wybrał to pole pod Au- xonne — odparł półgłosem Anglik. — Ich ogniska są dość blisko, tak jak donosili zwiadowcy. Trzy czwarte kilometra na południe, na głów- nym trakcie. Mnie i tobie, madam, wyznaczono pozycje po lewej stro- nie linii, razem z innymi najemnikami. 118 — Nie ufa nam, co? Gdyby ufał, to umieściłby nas na prawym skrzydle, gdzie walka jest najcięższa*. — Asza sięgnęła ręką do osło- ny uda, żeby podciągnąć jeden z pasków: pomimo dodatkowo prze- wierconych dziurek pożyczone płyty do ochrony nóg nie były dobrze dopasowane. — Czy przynajmniej pozwoli nam na próbę ataku kli- nem? Moglibyśmy pochwycić Faridę. — Książę odmawia. Mówi, że na polu bitwy będąjej sobowtóry**. Światło uwydatniało kontur poruszających się barków. Doszli do miejsca, gdzie droga i rzeka nagle skręcały na wschód, na lewo od Aszy, oddalając się od łagodnego zbocza, które blokowało dolinę rzeki od południa. Ludzie schodzili z traktu na dzikie pastwisko, żeby potem sforsować zbocze widniejącego przed nimi wzgórza. Niebo było nie- wiele jaśniejsze niż grunt. Dopiero teraz Asza spostrzegła, że de Vere towarzyszyli jego bracia. Zerknęła przez ramię, rozglądając się za • swoimi: jest Anselm, i jest Angelotti z zaczerwienionymi oczyma. — Gdyby tak było — powiedziała zdecydowanym tonem do Oks- forda, potykając się u jego boku w szarzyźnie zimnego poranka — to moglibyśmy ją pojmać kilka razy! Proszę mi pozwolić na zorganizowa- nie grupy porywaczy, milordzie. Jest nas koło setki. Nie byłoby trudno obejść skrzydła, zrobić swoje i wrócić. Robiono już takie rzeczy. — Książę życzy sobie, abym poprowadził twoją kompanię do bit- wy, i to pod jego proporcem — odparł posępnym głosem hrabia. — Postąpimy tak, jak nam rozkazano. I miejmy nadzieję, że tego wieczo- ru nie będziemy już musieli obmyślać wypadu na Kartaginę. Grunt pod jej stopami zaczął się wznosić. Rosa pokryła jej buty i dół mieczowej pochwy. Wciąż było zimno, ale powietrze było przej- rzyste: deszcz przestał padać. — Wasza Łaskawość, wiadomo mi — informatorzy Godfreya kon- taktowali się teraz bezpośrednio z nią — że pod osłoną nocy Wizygo- ci odbierają coraz to nowe dostawy. Moglibyśmy zaskoczyć któryś z tych konwojów z zaopatrzeniem. Część ich wozów ciągną posłańcy — golemy. Może znaleźli się w rozpaczliwym położeniu? — Bóg sprawił, że są zanadto rozciągnięci — rzekł na to de Vere * Ponieważ większość walczących była praworęczna, przy frontalnych star- ciach punkt ciężkości bitwy miał tendencję do przesuwania się na prawo. ** Rycerze w takich samych zbrojach i barwach. 119 tonem zbyt ponurym, jak na kogoś, czyje wojsko przewyższa liczebnie przeciwnika. Ślizgając się w błocie, Asza w końcu wspięła się na grzbiet wzgó- rza, słysząc, jak bardzo się zadyszała. Starając się przebić wzrokiem poranną mgiełkę, spojrzała na drugą stronę. Rozpoczynająca się w tym miejscu ostroga skalna zbiegała zbo- czem wzgórza ku dolinie rzeki. Miejscem, na które się wspięli, był płaski kawałek zachodniego wierzchołka. Zaraz po jego prawej i ostro w górę widniał wiekowy, dziki las. Ani mowy o tym, żeby przeszło tamtędy wojsko. Zwiadowcy zalecali, żeby nie zapuszczać się dalej niż na trzy metry powyżej podstawy lasu ze względu na ukryte w nim śmiertelne pułapki. „Idąc dalej ścieżką, można dotrzeć do północnego skraju ich obozu... Ciekawe, czy już się tam zebrali heroldowie? Co ważne, to to, że w końcu się odnalazłyśmy! W tej dziczy mogłabym się błąkać całymi dniami". Odradzała się w niej ta niemal nieodparta pokusa, żeby po cichutku zwrócić się do tej cząstki samej siebie, która słyszy głos: „Dowodzący bitwą, armia Wizygotów, prawdopodobna pozycja?" „Czy w tym wypadku machina rei militaris udzieliłaby mi odpo- wiedzi? Czy by skłamała? Czy ona wiedziałaby, że spytałam...? Nie ma sensu zastanawianie się nad tym wszystkim. Działaj tak, jakby wiedziała. To jedyny bezpieczny sposób postępowania". Zaczęli schodzić zboczem, trzymając się w rzędzie. Pobrzękując zbroją podążała za księciem Burgundii, świadoma tego, że większość pozostałych dowódców wolałaby tę drogę pokonać konno. Lecz Ka- rol chciał się osobiście przekonać, jaką trudność sprawi to wzgórze pie- chocie i obsługom ruchomych działek. Zrobiło to na niej pewne wraże- nie i była w dobrym nastroju. Z przodu dobiegały do niej strzępki wy- mienianych półgłosem uwag. Mrużyła oczy w słabym świetle świtu. Schodziła długimi susami, od których rozbolały ją łydki. U podsta- wy tego długiego stoku zauważyła, że grunt jest gąbczasty; od tej stro- ny gęste krzaki i trzciny przesłaniały światło brzasku. „Może to trzęsawiska? Na tym brzegu rzeki?" Szarość przedświtu ani trochę się nie rozjaśniała. Przed nimi na tle nieba rysowała się linia wzgórz i gęstych lasów. W pewnej chwili ota- czający ich półmrok przeszył dźwięk dzwonów; być może z opactwa w Auxonne. Przyszła jej do głowy myśl: „Czy tamci też obchodzą 120 w tej chwili teren przyszłej bitwy? Co by to było, gdybyśmy się na sie- bie natknęli?!" Oficerowie i członkowie świty księcia oddalili się. Cola de Mon- forte coś cicho tłumaczył. Asza dosłyszała tylko: „Idealne miejsce, żeby ich zadusić". Wracając wokół wschodniego czubka ostrogi, na- trafili na drogę, która biegła wzdłuż rzeki. Grunt pod nogami był teraz solidny i łatwiej było iść. Asza rzuciła okiem na ten bardziej stromy koniec ostrogi, który zwieszał się nad traktem do Dijon. „Jeśli ustawimy się na tym grzbiecie, to będzie to właśnie lewe skrzydło i właśnie tam wyznaczono nam miejsce. Gdyby spróbowali przemieścić się traktem, to uderzymy w ich odsłonięte tyły. Gdyby spróbowali nas oskrzydlić, wspinając się na ten klif, wtedy... No cóż. Nie wiem, jak reszta burgundzkiej armii, ale z nami wszystko będzie w porządku! Chyba że od razu zdecydują się na podjęcie walki i ruszą w górę tego zbocza, czyli prosto na nas". Książę Karol Burgundzki powiedział: — Moi panowie, wracamy do obozu. Mam już pełen obraz sytua- cji. W tym świętym dniu przystąpimy do walki najwcześniej, jak to tylko będzie możliwe. Sidonius nam sprzyja! „Oto decyzja!" — pochwaliła go kwaśno Asza w myślach, po czym rzuciła: — Chłopaki! — Tak, szefie? — Z mroku natychmiast wychynął Robert Anselm i zrównał się z nią. Tuż po nim wyszli Antonio Angelotti i Geraint ab Morgan. Hrabia Oksfordu wydał całą serię zwięzłych rozkazów, po czym Dickon, George i Tom oddalili się, żeby przystąpić do ich wykonywa- nia. John de Vere odwrócił się i powiedział coś do wicehrabiego Beau- monta, który się roześmiał. W całej grupie dało się wyczuć narastające napięcie. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że dzisiejszy dzień to dzień śmierci lub chwały, pieniędzy i ocalonego życia. — Niech mi Bóg wybaczy, jeśli cię kiedykolwiek obraziłam — powiedziała Asza uroczystym tonem, po czym zamknęła w objęciu Roberta Anselma. Kapitan ujął ją za ramiona, cofnął się o krok w mo- krej od rosy trawie na skraju drogi i rzekł: — Mając nadzieję na przebaczenie, w imię Boże i ja tobie przeba- czam. Wszak idziemy w bój, nieprawdaż? 121 Asza ujęła za rękę Angelottiego i mocno klepnęła w ramię Gerain- ta. Oczy jej błyszczały. — Idziemy w bój. I w porządku. To jest miejsce, w którym Lazuro- wy Lew zapracuje na swoją zapłatę. Ustawcie ludzi w bojowym szyku. Przyspieszyła kroku, zamykając koło, które zatoczyli. Wracała do północnej linii drzew i do obozu szybkim krokiem, choć w przyćmio- nym świetle brzasku było to niebezpieczne. Zrównała się z hrabią i wskazała ręką na księcia Burgundii. — Jeśli nie pozwoli nam złowić Faridy... Szacowny hrabio, chcia- łabym z tobą porozmawiać na temat taktyki, jaką zastosujemy w tej bit- wie. Mam pewien pomysł. George de Vere rzucił jej kpiąco zza pleców: — Trzy najbardziej przerażające słowa, jakie zna ludzki język, kiedy je wymawia niewiasta: „Mam pewien pomysł". — O nie. — Asza posłała mu przez mrok słodki uśmiech. — Są dwa słowa o wiele bardziej przerażające. Kiedy twój dowódca mówi: „Jestem znudzony". Zapytaj Flor... Zapytaj mojego chirurga. Wydało się jej, że pod uniesionym wizjerem Johna de Vere pojawił się uśmiech. — Znamy liczby — powiedziała. — Nie sądzę, żeby Turcy mieli wkroczyć do bitwy po naszej stronie: przyjęli postawę obserwatorów. Mamy działa. Powinniśmy zwyciężyć, ale... Wizygoci pokonali Szwaj- carów, i to tak, że nie zostawili na polu bitwy nikogo, kto mógłby nam opowiedzieć, jak to się stało. Tylko pogłoski w stylu: „Oni walczą ni- czym szatany prosto z piekielnej siarki..." — A więc? — przynaglił ją hrabia. — Spójrz na niebo, milordzie — odrzekła spokojnie. — Dziś bę- dzie mało słońca, jeśli w ogóle się pokaże. Walcząc na tym polu, będziemy walczyć w cieniu ich ciemności. Chłód, półmrok... To bę- dzie zimowa bitwa. — Niepostrzeżenie zacisnęła dłoń w pięść, wbi- jając w dłoń paznokcie. Nie pokazała po sobie nic z tego, co w tej chwili przeżywała. — Powinniśmy porozmawiać z naszymi kapłanami — wskazała na Wrzoścowy Krzyż, który wisiał u szyi hrabiego, ry- sując się ciemnym konturem na tle kamizeli. — Mam pomysł. To od- powiedni moment, aby Bóg wspomógł nas cudem, Wasza Łaskawość. 122 Nie minęły jeszcze dwie godziny od zakończenia obchodu pola bit- wy, a już stała obok ciepłego boku Godluca, którego wodze trzymał Bertrand, podczas gdy Rickard niósł jej hełm i włócznię. Uda Aszy osłaniały płyty, pożyczone od niskiego i krępego angielskiego rycerza z oddziału de Vere. Nie pasowały na nią. Połowa nieba nad jej głową była czarna. Wschód, gdzie słońce winno oświetlać ogromną armię, był nieprzeniknioną ciemnością. Tyl- ko za ich plecami rozchodziło się jakieś dziwne półświatło, które zbu- dziło taborowe koguty, głoszące teraz spóźnioną wieść o świcie. Spoglądając ku południowej podstawie zbocza, nie widziała już nieprzyjacielskich ognisk. Część nieba za jej plecami, której nie objęła ciemność, a jeszcze przed paroma chwilami rozświetlała resztka brzasku, teraz bardzo szyb- ko zagarniała taka sama czerń jak na wschodzie i południu. Równo- cześnie napłynęły żółtawe, brzuchate chmury, wysokie jak zamkowe mury lub katedralne wieże. „Jezu Chryste. Pięciuset ludzi, ustawionych w miejscu, w którym powinni się znajdować". — Jestem zanadto wykończona, żeby walczyć! — mruknęła. Rickard obdarzył ją bladym uśmiechem. Jej bojowy rumak paro- wał. Asza spojrzała w górę zbocza, ku linii nieba i zgromadzonym tam niezliczonym oddziałom burgundzkiej armii. W owej szczególnej chwili bezczynności, która następuje po wyczerpującym wysiłku, po- myślała: „Tym, co najbardziej zachowuje pamięć bitwy, są nogi". Patrząc z wysokości gruntu, a nie siodła, ma się wrażenie, że pole bit- wy to wyłącznie nogi — liczone w setkach nogi koni; niektóre zakryte przez smętnie zwisające w zimnym i wilgotnym powietrzu czapraki, ale większość widoczna w całej okazałości i maści, najczęściej dere- szowatej, gniadej lub karej. Kopyta mielą grunt, gdy rycerze zjeżdżają z grzbietu wyniosłości, żeby zająć wyznaczone pozycje. Oraz nogi mężczyzn, wyszczuplone przez srebrzyste opancerzenie. Wszyscy rycerze, a w większości również szeregowi żołnierze, mają nogi osło- nięte stalą. Nawet na jaskrawych rajtuzach łuczników widać srebrne miseczki, które chronią tak dla nich ważne i narażone na uszkodze- nie kolana. Setki nóg... Stopy, depczące coś, co niegdyś było psze- nicą jakiegoś wielmoży, a teraz obróciło się w zmielone błoto i koń- skie odchody. 123 Minuty mijają jedna za drugą. „To już chyba po trzeciej nad ra- nem, co?" Uderzył ją w twarz silny podmuch zimnego, wilgotnego powietrza. Usłyszała przenikliwy głos trąbek. Zaledwie zdążyła rzucić za siebie spojrzenie Anselmowi, Angelottiemu i Geraintowi, a już cała trójka, otoczona grupką sierżantów, dowódców kanonierów i lansjerów, za- częła szybko wydawać pilne rozkazy. — Atakują pod górę — mruknęła, biorąc z rąk Rickarda swój hełm i nakładając go ostrożnie na zaplecione w warkocze włosy. Na razie nie zapięła paska pod brodą. Wsunęła stopę w strzemię i lekko wsko- czyła na siodło. Z tej wysokości pole widzenia było inne niż z ziemi: zamiast gęst- winy nóg zobaczyła morze hełmów i proporców. Srebro wyraziście lśniło na tle burzowych chmur. Zbita masa stalowych ramion przesła- niała jej widok. Jedyne, co dobrze widziała, to to, że pancerze na koń- czynach były wyposażone w zawiasy. Jeźdźcy skupiali się w grupy, pokrzykując do siebie. Na głowach mieli bądź to hełmy z Italii, ze spływającymi na plecy ogonami kaczymi, bądź germańskiego wyrobu, z pojedynczymi, długimi i ostro zakończonymi. Powiewały nad nimi heraldyczne bestie, harmonizujące przymglonymi kolorami z jedwab- nymi proporcami i sztandarami, które przy bezwietrznej pogodzie zwi- sały ze swych drzewców. Robert Anselm klasnął w ręce. — Kurwa mać, ale zimno! — Wszyscy mają jasność względem swoich zadań? — Jasne! — Anselm zsunął salet z czoła, żeby na nią spojrzeć. — i Jak nas jest dwadzieścia tysięcy, tak wszyscy... — No już, dobra. Cofam pytanie. Żaden plan walki nie przetrwał pierwszych dziesięciu minut bitwy. Zrobimy wszystko w locie. — Z tego miejsca na tylnym zboczu wzgórza Asza mogła popatrzeć na prawo i lewo, by przyjrzeć się burgundzkim oddziałom, które jadąc lub masze- rując, podążały na wyznaczone pozycje. Dwadzieścia tysięcy. — Zdaje mi się, że na prawym skrzydle wznosi się sztandar 01iviera de la Marche. — Pokazała kierunek Rickardowi, który przytaknął energicznym skinie- niem głowy. — Tam, po lewej, najemnicy, a osobisty sztandar Karola tam, w ciężko opancerzonym centrum. Powinieneś się zająć heraldyką chłopcze. Kompanii Lazurowego Lwa przydałby się lepszy herold. 124 I Czarne brwi chłopca zmarszczyły się. — Jak wielu z nich umie walczyć, szefie? — Ba! Być może jest to lepsze pytanie niż o Kruka i Leżącego Lwa. — Asza poczuła jakieś poruszenie w kiszkach. — Powiedziała- bym, że jakieś dwie trzecie. Reszta to wieśniacy z poboru i miejska milicja. — Przeprowadziła Godluca o parę kroków, przechylając się to w jedną, to w drugą stronę i rozglądając za Angelottim, którego jed- nak nie udało się jej wypatrzyć. Główny kanonier był na zebraniu sze- fów artylerii, zwołanym przez księcia, który postanowił zgrupować wszystkie serpentyny* w centrum. — To czerwonka — powiedziała z przekonaniem. — Dlatego właśnie bez przerwy chce mi się robić pod siebie. To musi być czerwonka. Geraint ab Morgan podszedł do jej drugiego strzemienia i potwier- dził, kiwając głową: — Masz rację, szefie. Tego ranka mam pełno ludzi z takim samym kłopotem. Asza dała znak swoim oficerom i spokojnym krokiem ruszyła w gó- rę zbocza, a potem przekroczyła grzbiet; tuż za nią jechał Robert An- selm. Dotarli do miejsca, gdzie Euen Huw ze swoją drużyną strzegł sztandaru Lazurowego Lwa — w samym centrum pięćsetosobowego oddziału zbrojnych. Gałka miecza chaotycznie obijała się jej o płytę pancerza. Na odsłoniętej twarzy i rękach zaczęła osiadać wilgoć. „Gdzież jest ten pieprzony nieprzyjaciel? Aha. Tam". U podstawy tego zdradliwego zbocza, które tylko sprawiało wraże- nie łagodnego... — Pomyślała: „Okaż się suką i zaatakuj pod górę". — ...w mroku przemieszczały się ciemne grupy. Oddział za oddzia- łem. Tu błysk metalowej końcówki drzewca sztandaru, tam grzejąca się klacz, która rży do frankońskich rumaków bojowych. — Ilu ich jest? — spytał półgłosem Anselm. — Nie mam pojęcia. W każdym razie zbyt wielu. — Nieprzyjaciół jest zawsze zbyt wielu — zauważył jej towa- rzysz. — Dwóch wieśniaków z kijami to też zbyt wielu. Z ciżby zbrojnych wyskoczył diakon Godfreya. Asza odruchowo rozejrzała się za samym Godfreyem, którego nie widziała od czterech dni i już nawet o niego nie pytała. * Serpentyna — małe działko polowe. 125 — Co powiedział biskup? — spytała. — Że zgadza się! — Richard Faversham mówił tak cicho, że Asza musiała się wychylić z siodła, co nie było rzeczą łatwą, zwa- żywszy na brygandynę, która nie była przeznaczona do tego rodzaju ewolucji. — Ilu mamy kapłanów? — W całej armii ponad czterystu. W kompanii tylko dwóch: ja i młody Digorie. „On również nie wspomniał o Godfreyu. Czyżbyśmy oboje uznali, że opuścił kompanię? Bez jednego słowa?" Asza grzmotnęła gołą pięścią w gałkę siodła. Popatrzyła na prze- marzniętą skórę i nałożyła rękawice, które podał jej Rickard, wspi- nając się na palce. Dopinając lewą, przypatrywała się Richardowi i młodzieńcowi, którego imię brzmiało Digorie. Zapytała go: — Czy jesteś wyświęcony? Digorie wyciągnął rękę, która zdawała się składać z samych kłyk- ci, i z zadziwiającą siłą zamknął w uścisku jej prawą, jeszcze od- słoniętą dłoń. — Digorie Paston, madam — przedstawił się po angielsku. — Wyświęcony w Dijon przez biskupa księcia Karola. Nie zawiodę ani ciebie, madam, ani Boga. Słysząc tę kolejność, Asza uniosła brwi, ale zdołała się powstrzy- mać od komentarza. — Wygracie dla nas tę bitwę, Digorie i Richardzie — powiedziała. — To znaczy razem z pozostałymi trzystu dziewięćdziesięciu ośmio- ma duchownymi. — Godluc zareagował na dotknięcie ostróg, niosąc ją do miejsca, z którego mogła zobaczyć, co się dzieje na dole i ponad głowami swych żołnierzy przyjrzeć się wizygockiej armii. — O kur- wa! — zaklęła. — Tylko tego nam brakowało. W półświetle poranka zobaczyła tuziny proporców — wznoszą- cych się nad dowódcami Wizygotów, którzy ciągnęli traktem z Dijon do Auxonne — oraz tysiące pieszych i konnych żołnierzy, którymi do- wodzili. Mrużąc powieki, żeby ochronić oczy przed ostrym, wilgot- nym wiatrem, rozpoznawała poszczególne pozycje. „Mocno zakotwiczyli swoje prawe skrzydło na skraju moczarów, tam, na północy... Tam, w południowej dolinie, rozmieścili cztery kompanie piechoty, a tam... i tam... i tam..." 126 — No cóż. — Własny głos wydał się jej niezwykle słaby. — Jeste- śmy załatwieni. Ostatecznie i nieodwołalnie daliśmy dupy. Robert Anselm uchwycił się jej strzemienia i podciągnął na chwilę wystarczająco wysoko, żeby spojrzeć ku podstawie zbocza i zobaczyć to samo, co widziała Asza. — Sukinsyny! Opadł na ziemię, rozpryskując błoto. Asza przeniosła spojrzenie w inną stronę i zmrużyła oczy, żeby mieć pewność, iż wzrok jej nie zawodzi. Ale nie mogła już mieć żad- nych wątpliwości. Ponad szeregami Wizygotów na prawym skrzydle — około tysiąca łuczników i lekkozbrojnej jazdy — wznosiły się białe proporce. Załopotał nimi podmuch wiatru i mogła już wyraźnie rozpo- znać widniejące na nich czerwone półksiężyce. — To Turcy — stwierdziła. Stojący nieco niżej Robert Anselm mruknął: — Oto, jak przecięli wizygockie linie zaopatrzeniowe. — Właśnie. Nie tylko tego nie zrobili, ale na dokładkę włączyli oddziały sułtana w skład głównych sił Wizygotów. — Asza wrzasnęła: — Kurwa mać! Musiało dojść do jakiegoś porozumienia, układu, soju- ; szu... Do czegoś, co sprawiło, że ten pierdolony sułtan sypia teraz w tym samym łóżku, co ten pieprzony kalif! — Tego się właśnie domyślałem — powiedział John de Vere, któ- ry dołączył do pierwszego szeregu jeźdźców. — Wiedziałeś coś o tym, milordzie? Widoczne pod uniesionym wizjerem oblicze Anglika zbielało z gnie- wu. Powiedział szorstkim tonem: — A niby dlaczego książę Burgundii miał coś mówić zubożałemu angielskiemu szlachcicowi? Jego wywiad jest za dobry na to, żeby nie wiedział... Wygląda na to, że on jest pewien, iż potrafi ich pokonać. Na Boży palec! Ten człowiek wyobraża sobie, że jest w stanie pobić i Wi- zygotów, i Turków! Im potężniejszy przeciwnik, tym większa chwała! — Jesteśmy martwi — oznajmiła śpiewnie Asza. — Jesteśmy mar- twi... No dobrze, milordzie. Gdybyś chciał mojej rady, to trzymaj się planu. Pozwól księżom się modlić. — Gdybym chciał twojej rady, madam, to najpierw musiałbym o nią poprosić. Asza uśmiechnęła się do niego. 127 — No cóż, dostałeś ją bez proszenia i za darmo. Mało kto może się tym pochwalić. Nie zapominaj, że jestem płatną najemniczką. Hrabia zaśmiał się. W kącikach oczu pojawiły mu się kurze łapki. Obojgu przestało być do śmiechu, gdy osadzili w miejscu niespokojne konie. Pomimo mroku widać było, że wizygockie i tureckie batalie* najwyraźniej zmierzają do zajęcia pozycji, które zwiad z góry wskazał jako najkorzystniejsze. — Czy w tej sytuacji twoi ludzie pójdą za tobą? Myśląc o czymś innym, Asza powiedziała: — Te sukinsyny bardziej się boją mnie niż nieprzyjaciela. A przy tym wiedzą, że być może udałoby się im umknąć przed Wizygotami, ale na pewno nie przed moją żandarmerią. — Madam, wiele będzie od tego zależało. Przez ciało Aszy przetoczyła się fala odprężenia. Podciągając pa- sek płyty, która chroniła brzuch, tęsknie pomyślała o ochronie, jaką zapewniała pełna zbroja. Jej dłoń spoczęła na owiniętej skórą rękoje- ści miecza. Sprawdziła stan oplatającego ją sznura, który biegnąc pod gałką siodła, wiązał się z pasem. — Uwolniłam się od poczucia odpowiedzialności za wszystko — powiedziała, odwracając się ku Anglikowi. — Większość żołnierzy mojej kompanii walczy dla mnie już od trzech lat. Mają głęboko w du- pie księcia Karola. Mają głęboko w dupie — z przeproszeniem Wa- szej Łaskawości — hrabiego Oksfordu. Ale nie mają w dupie swoich towarzyszy ani mnie, bo umiałam ich wydostać z gorszych opresji niż ta bitwa, która nas czeka. Tak więc odpowiedź na twoje pytanie brzmi: „Tak, pójdą za mną. Zapewne". Wszystkie inne sprawy przed- stawiają się tak samo. — Hrabia Oksfordu zwrócił ku niej zdziwio- ne spojrzenie, a ona odwróciła wzrok. — No dobra, niech ci będzie. Stawiamy czoło ludziom, którzy roznieśli Szwajcarów; morale nie jest nadzwyczajne. Najlepiej opowie ci o tym Cola de Monforte. — Nad polem bitwy rozbrzmiał dźwięk trąbki. W jednej chwili zamilkły wszystkie rozmowy. Słychać było tylko poruszenia koni i brzęk ich uprzęży. Parskanie zagłuszały wrzaskliwe komendy sierżantów, do- * Batalia — w średniowiecznej terminologii militarnej bojowy oddział, a nie wo- jenne starcie; ówczesne armie często były dzielone przed bitwą na trzy duże batalie, czyli zgrupowania oddziałów. 128 wodzących łucznikami, oraz niezbyt przystojne piosenki, które dobie- gały ze stanowisk kanonierów. Asza stanęła w strzemionach. — Na ra- zie — powiedziała — sytuacja nie jest beznadziejna, a ja zawarłam z tobą umowę. Hrabia spostrzegł, że zbliżają się jego bracia, Aszę zaś otoczyli jej oficerowie, domagając się rad i rozkazów, podczas gdy mijała minuta po minucie, a nic się nie działo. John de Vere dworskim gestem podał jej rękę, którą ujęła. — Jeśli przeżyjemy tę bitwę — powiedział — to zadam ci parę py- tań, madam. — Dzięki Bogu nie mają dział — mruknęła Asza do ucha Roberta Anselma — bo zrobiliby z nami to samo, co Ryszard z Gloucester zro- bił ze zwolennikami Lancasterów pod Tewkesbury. Wysadziliby nas w powietrze ze szczytu tego wzgórza! Anse Im skinął aprobująco głową. — Książę dobrze to obmyślił. — Sukinsyński Karol Burgundzki! — prychnęła Asza. — Dlacze- go muszę stoczyć tę kurewsko bezsensowną bitwę, zanim zrobimy l coś pożytecznego? Nie o to powinniśmy się bić. To ten pieprzony Kamienny Golem podpowiada jej, jak zwyciężyć! To jest czysta stra- ta czasu. — Zwłaszcza jeśli zginiemy — mruknął Anselm. Z wysokości siodeł patrzyli na konnych galopujących wzdłuż dłu- giego, błotnistego stoku, wizygocka lekka jazda zajmowała wyznaczo- ne pozycje. W centrum powiewał sztandar Faridy, który opisali Aszy ! zwiadowcy: mosiężna głowa na czarnym polu. Nieświadoma tego ge- stu, położyła dłoń na skraju brygandyny, na brzuchu. Nagle i boleśnie odczuła brak słów, które wypowiedziałaby Floria-Florian, gdyby była teraz przy niej. Jakieś kąśliwe uwagi na temat idiotyzmu wojskowego żywota, bitew i tracenia życia bez istotnego powodu. Wsunęła włócz- nię do olstra, zdjęła hełm i podniosła się w strzemionach. — Florian powiedziałby, że muszę walczyć mężniej, ponieważ je- stem niewiastą— powiedziała dość niedorzecznie, obserwując swoich oficerów, którzy dokonywali przeglądu tylnych szeregów. — Cho- dziło o to, że oficer-mężczyzna może być wzięty do niewoli, ale na niewieście wrogowie dokonają zbiorowego gwałtu. — Czyżby? — odparł Anselm. — Zapomniałaś, jak po bitwie pod 129 Molinellą znalazłem Ricarda Valzacchiego. Był przywiązany do wo- zu, a z tyłka sterczała mu włócznia. Zdaje się, że on... ona myli wojnę z czymś całkiem innym. Jedyna odsłonięta część jego twarzy, pod podniesionym wizjerem, stała się w tym momencie niewidoczna, gdyż niebo pokryło się czar- nymi chmurami, które pozbawiły barw kolorowe sztandary i proporce, a ostrzom włóczni i kusz odebrały blask, co żołnierze powitali cichymi przekleństwami. W twarz Aszy uderzył gwałtowny poryw deszczu, prawie tak zim- nego jak szron. Potrąciła ostrogami boki swego ogromnego wierzchowca i włączy- ła się do szeregów swej kompanii. Owłosione kopyta Godluca zręcz- nie wybierały drogę pomiędzy mężczyznami i niewiastami, stojącymi w gotowości bojowej na stratowanym, mokrym zbożu. — Mokną nam cięciwy, szefie! — krzyknęła do niej Ludmiła Ro- stownaja. — Zdjąć wszystkie cięciwy! — rozkazała Asza. — Ale to was nie wyłącza z walki. Włóżcie je pod hełmy! Zaraz zrobi się parszywie. W tył zwrot! W tej samej chwili rozszedł się po wzgórzach dźwięk dzwonu z Auxonne. Za bojowymi liniami Burgundczyków rozbrzmiał potężny chór głosów. Zaczęła się msza. Asza podniosła głowę. Jej nozdrza wy- chwyciły aromat kadzideł. Pośród tłumu, zapełniającego całe zbocze, wypatrzyła Richarda Favershama i Digorie Pastona, którzy klęczeli w błocie z krucyfiksami w rękach. Obok nich stał Bertrand z kopcącą gromnicą. Zewsząd dobiegało: „Miserere, miserere!" Kątem oka wy- chwyciła błysk czerni i bieli; nad polem przeleciała sroka. Odruchowo przeżegnała się i splunęła. Tuż przed łbem Godluca przemknęła niebieska kulka wielkości jej pięści. Rumak poruszył czerwono obramowanymi nozdrzami. Asza przez chwilę śledziła lot zimorodka. Ponownie dotknęła ostrogami końskich boków i wzięła od Rickar- da topór i włócznię. W chwili gdy podniosła rękę, żeby zatrzasnąć hełm, na niebiesko-złoty czaprak Godluca zaczęły opadać białe płatki. Uniosła głowę, jak dalece pozwalał jej hełm z tylcem w kształcie ka- czego ogona. Z czarnego nieba sypał śnieg. W jednej chwili zaczęła się śnieżna zawierucha. Płatki przekształciły się w grube płaty, które 130 osiadały na jej pancerzu i bieliły jedwabny czaprak. Asza widziała tyl- ko czworo tych, którzy byli najbliżej: Anselma, Rickarda, Ludmiłę i Gerainta ab Morgana. — Zatrzymaj ich! — rozkazała Walijczykowi. Wiatr wiał jej w plecy. Śnieg sypał. Wystarczyło parę sekund, a bło- to pod kopytami Godluca z czarnobrązowego stało się białe. Przeje- chała jeszcze parę metrów, zbierając wokół siebie oficerów, i zatrzy- mała się obok Richarda Favershama, który wysokim tenorem śpiewał po łacinie. Stanęła w strzemionach i jęła nasłuchiwać. Daleko od niej, na lewym skrzydle burgundzkiej armii, zaczęły pa- dać głośne rozkazy. Minęła sekunda i rozległ się świst wystrzeliwa- nych strzał. Jedna salwa i żadnych więcej rozkazów; wzdłuż całej linii zapanowała cisza. — Cholera! Dobrzy są! Gdzieś w dole rozległ się krzyk jakiegoś Wizygoty. Digorie Paston ujął kościstymi rękoma dłonie angielskiego diakona i modlił się na głos. Asza odwróciła głowę. Wiatr uderzał ją w barki i w plecy. Był bar- dzo silny i wzmagał się z chwili na chwilę. Odbierał jej oddech i ośle- piał. Przeciągnęła rękawicą po twarzy i pochyliła się. — Ludmiła! Naprzód! Rusinka wysunęła się z szeregu i zagłębiła w śnieżycę. Asza prze- chyliła głowę, nasłuchując. Znowu rozległ się świst równocześnie wy- strzelonych strzał. Poczuła drgnienie pęcherza, a zaraz potem strużki ciepłego moczu, spływające po nogach. To ten szarpiący nerwy świst, od którego gorsza była jednak cisza, która następowała po salwie. Geraint ab Morgan zaczął monotonnie kląć: — Kurwa, kurwa, kurwa...! Świst raptownie ucichł, co świadczyło o tym, że strzały w coś tra- fiły. Ale w co? Podjechała bliżej. Nikt nie krzyknął ani nie upadł. Ja- kaś oblepiona śniegiem postać chwyciła się jej strzemienia. Ludmiła Rostownaja krzyknęła: — Trafiają w ziemię! Trzydzieści stóp przed naszą linią! — Dobra! i Asza spróbowała się odwrócić pod wiatr, wykaszlała śnieg i za- wołała: — Rickard! Chłopiec podbiegł do niej. Na głowie miał hełm łucznika, a u pasa bułat. — Tak, szefie? — Sprowadź tu gońców! Nie widzę sztandaru z błękitnym odyń- cem*. Musimy zdać się na posłańców i jeźdźców. Pędź! — Tak jest, szefie! — Ludmiła, jedź do hrabiego Oksfordu i powiedz mu, że to działa! Chcę wiedzieć, czy działa na pozostałych częściach pola! Rusinka podniosła rękę i puściła się w górę zbocza, ślizgając i po- tykając w śniegu i błocie. Asza trzęsła się z zimna, które stal hełmu przekazywała całemu ciału, pomimo wypchanych naramienników du- bletu i rajtuzów. Dotkliwie odczuwało to jej mokre krocze. Zawróciła Godluca i przejechała w tę i z powrotem przed frontem pięciuset żołnierzy Błękitnego Odyńca, zostawiając dowództwo piechoty An- selmowi, łuczników Geraintowi, a konnych rycerzy — Euenowi Hu- wowi, który protestował, ale niezbyt przekonywająco. Rozległ się świst nadlatujących strzał. Asza musiała ściągnąć Godlucowi wodze, żeby nie zaczął biec. Po- tężne zwierzę drżało pod nią. Poczuła, że znowu poruszyły się jej kisz- ki. Stanęła w strzemionach i bardzo wolno przejeżdżała przed szerega- mi. Jakieś pięć metrów przed nią wbiła się w błoto nieprzyjacielska strzała. Powietrze rozdarł wizg uwalnianych cięciw. Potem świst furkocą- cych strzał. Wizygockie wygięte łuki wypuszczały salwę za salwą ger- mańskie strzały, aż w pewnej chwili Asza pomyślała, że chyba w ca- łym chrześcijańskim świecie nie pozostała już ani jedna strzała. Po- śród szeregów wroga dostrzegła barwy germańskie. Wicher, wiejący zza pleców burgundzkich żołnierzy, był tak sil- j ny, że śnieg zamiast opadać na ziemię, leciał poziomo, w kierunku południa. — Nie przerywajcie modlitwy! — krzyknęła do Digorie i Richar- da. Porywy wichury przynosiły strzępki mszy, odprawianej u Bur- gundczyków. — Teraz! — szepnęła. Niewielki to cud, zważywszy na fakt, że bez słońca pogoda wszę- dzie była taka sama, ale jednak cud. * Błękitny odyniec — rodowy znak herbu hrabiego Oksfordu. 132 Śnieg. Śnieg i wicher. Wirująca biel była tak gęsta, że Asza utraciła poczucie odległości i głębi. Zdając się na ciepło i parę oddechu Godłu- ca, przejechała pomiędzy szeregami. Tu zagadnęła żołnierza, którego szwagier walczył u Coli de Monforte, tam zamieniła parę słów z łucz- niczką, która zwykła się upijać w towarzystwie dziewek ciągnących za grupą Germanów, którzy przyłączyli się do jej kompanii. Nie chodziło jej o jakieś konkretne odpowiedzi, a jedynie o to, by podkomendni mogli się znaleźć w jej bliskości, usłyszeć jej głos lub jej dotknąć. — To jest nasz zawód. Po to tu jesteśmy — powtarzała raz za ra- zem. — Niech strzelają. Niech marnują strzały. Jeszcze parę minut i sprawimy im takie baty, jakich jeszcze nie zaznali. I będą to ich ostat- nie baty. Śnieg zaczął trochę rzednąć. Digorie Paston i Richard Faversham, objęci, modlili się, klęcząc w błocie. Bertrand na zmianę przystawiał im do ust flaszkę z winem, a jego pyzatą buzię wykrzywiał grymas strachu. Śnieg znowu zrzedł. Digorie Paston stracił równowagę i padł twarzą w pięciocentyme- trową warstwę śniegu. — Przygotować się do salwy! — krzyknęła Asza do Gerainta ab Morgana. Śnieg kolejny raz zmniejszył natężenie. Niebo się rozjaśniło. Wiatr ;; zaczął słabnąć. Asza zawróciła Godluca i pogalopowała w poprzek : stoku wraz ze swoim paziem, giermkiem, eskortą i powiewającym i w górze sztandarem. Uniosła miecz, dając znak Geraintowi i łuczni- kom. Ruszyła wzdłuż szeregów i przepatrywała horyzont, próbując ; znaleźć pośród sztandarów Błękitnego Odyńca. Wspinający się przed nią Richard Faversham padł zemdlony w śnieg. Śnieg w jednej chwili przestał padać; powietrze pojaśniało. Wiatr złagodniał. Sztandar z odyńcem pochylił się. Asza nie czekała na gońca. Na zachodzie pojaśniało. Widząc, że już tylko wiatr wznosi tumany śniegu, cięła mieczem powietrze. — Naciągać cięciwy i strzelać! — Napinać! Zwolnić! — rozszedł się po zboczu ryk Walijczyka. Do uszu Aszy dotarły również komendy innych dowódców ze skrzy- 133 deł oraz z centrum i mimowolnie objęła się ramionami. Łucznicy i kusznicy Błękitnego Odyńca założyli strzały, odciągnęli cięciwy i na następny rozkaz Gerainta wystrzelili swoje pociski. Prawie dwa tysiące strzał zaciemniło zimne, mroczne powietrze. Aszy przebiegła przez głowę ironiczna myśl, że tysiąc z nich wystrze- lili ludzie Filipa de Poitiers i Ferry'ego de Cuisance, których łuczni- ków z Pikardii i Hainault przepędziła spod Neuss. „I miałam rację..." Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz, gdy podniosła głowę i zoba- czyła chmarę strzał. Zaledwie przeleciała pierwsza salwa, a już poja- wiła się następna gęstwa czerni. Dźwięczały kusze, a łucznicy strzelali w rytmie dziesięciu lub dwunastu pocisków na minutę. Groty wbi- jały się w mokrą pszenicę i w błoto. Z oddali doleciało bolesne rżenie konia. Asza stanęła w strzemionach. W odległości prawie trzystu metrów zobaczyła barierę z tysięcy wizygockich strzał, które wbiły się w zbo- cze, podczas gdy pierwsze salwy burgundzkich strzelców trafiły w cel. Widziała padających na ziemię Wizygotów, którzy przyciskali dło- nie do twarzy; dostawali w oko, policzek, w usta. Ich jeźdźcy z trudem utrzymywali się na koniach. Wielka gromada rumaków bojowych rżała i wierzgała, cofając się w stronę południa, czyniąc wyrwy w szeregach żołnierzy z mieczami i włóczniami. Jeden z nich, w białym stroju, leżał martwy; koń zmiażdżył mu czaszkę kopytem. Sztandary padały na ziemię. Asza obejrzała się przez ramię dokładnie w tej samej chwili, gdy rozmieszczeni w centrum kanonierzy Angelottiego i księcia Karola otworzyli ogień. Huk. Ziemia zadrżała pod kopytami Godluca, który mimo ciężaru opancerzenia wzniósł się na tylnych nogach na dobre pół metra. „Strzelają pod wiatr, więc za krótko. My strzelamy z wiatrem i tra- fiamy, a oni tego nie widzą!" — Deo grałias! — wrzasnęła. Działa jedno po drugim milkły. To był zawsze ciężki moment dla kanonierów, którzy musieli ponownie załadować pociski, zanim nieprzyjaciel przystąpi do ataku. Asza przy- ciągnęła wodze, gdyż Godluc niecierpliwie uderzał kopytem w ziemię i tańczył w miejscu, chcąc pogalopować do ataku. — Gońcy! — wrzas- nęła do eskorty, która właśnie zmieniała szyk, po czym przez dobrą 134 chwilę zmagała się z koniem, żeby go zmusić do cofnięcia się za bo- jową linię. Za nią przesunął się sztandar. Eskorta otoczyła ją zwar- tym kołem. Zawróciła konia, widząc, że w stronę proporca jej kompa- nii pędzi z góry jakiś jeździec. Gwałtowny podskok Godluca rzucił ją z siodła na jego kark. Podtrzymała ją i przywróciła do pozycji wyprostowanej ręka Tho- masa Rochestera. Odepchnęła go, splunęła i trochę otumaniona po- trząsnęła głową. Zobaczyła przed sobą wyrwę. Rozpryskująca się zie- mia i trawa oraz głęboki rów, z którego wystawała odcięta ręka męż- czyzny. Miała jeszcze czas pomyśleć: „Przecież podobno nie mieli dział!" Potem ziemia ponownie zatrzęsła się pod końskimi kopytami. Błoto trysnęło jej w twarz. Jeden z gońców chwycił się jej strzemienia. — Kapitanie! — krzyknął. — Hrabia mówi, żeby się wycofywać! Cofnąć całą linię! Za wierzchołek wzgórza! — ANSELM! — ryknęła Asza. Wydłubała palcem rękawicy bło- to, które dostało się jej do ust, i podjechała do niego. — Natychmiast wycofaj ludzi za wzgórze! Ty... i ty... biegnijcie z rozkazem dla Gera- inta: Wycofywać się! Asza słyszy dźwięk trąbek, wykrzykiwane przez dowódców rozka- zy wycofywania się i widzi ciągnące się aż do widnokręgu, śliskie od śniegu i błota pole kukurudzy. Dopiero wówczas sama zawraca. W po- szarzałym po deszczu półmroku dostrzega, że u podnóża stoku cen- trum Wizygotów usunęło się na bok, odsłaniając wozy. Widzi większą od człowieka postać, która przepycha jeden z nich na inne miejsce. Jego marmurowo-brązowe ciało nie zdradzało żadnych objawów wy- siłku. Światło odbija się od burt wozów; to żelazne płyty opancerzenia. Wizygocki wóz bojowy. Płyty uwolnione z zawiasów opadają, jeżąc się ostrzami gwoździ, których nie da się ani sforsować, ani przeskoczyć nad nimi... Wielki drewniany kielich mangoneli cofa się, po czym skacze do przodu. Wylatuje z niego głaz wielkości męskiego torsu. Zmieniła pozycję w siodle, zawróciła Godluca i pochyliła się nad jego karkiem, przynaglając go do biegu ku wierzchołkowi wzgórza. Żołnierze eskorty jeszcze bardziej zacisnęli wokół niej ochronny krąg; nad ich głowami furkotał sztandar. Kolejny grzmot i kula ze świstem pruje powietrze. Odłamki wbijają się w ciała walczących. Spojrzała w górę i dostrzegła zmiażdżoną ziemię i kukurydzę, zmiażdżone gło- 135 wy i ciała poległych żołnierzy. Pod bladym niebem rozlewała się wiel- ka kałuża ciemnoczerwonej krwi. Jechała za kompanią. Błoto pod kopytami Godluca było czerwone i niebieskoróżowe od wyprutych wnętrzności. Podciągani ku szczyto- wi przez niewiasty ranni wrzeszczeli z bólu. Przez wizjer hełmu ja- dącego wolno po jej lewej Thomasa Rochestera zobaczyła spływające mu po twarzy łzy. Następny grzmot wystrzału. — Galopuj, na miłość boską! — krzyknął Rochester. Asza odwróciła się do tyłu, jak tylko pozwalało jej wysokie siodło i brygandyna, a potem spojrzała w dół stoku. Stało tam kilkadziesiąt wozów opancerzonych. Krzątali się pomię- dzy nimi wizygoccy kanonierzy, wbijając kliny pod mangonele i po- prawiając nachylenie katapult. Ponad nimi, na platformach, gliniane golemy bez wysiłku podnosiły z ziemi głazy i wrzucały je do łyżek wyrzutni, bez wysiłku naciągając je i blokując, nawet bez użycia kor- by, która by to tylko spowalniała. Robiły wszystko to, co potrafili ro- bić również ludzie, tyle że z większą siłą i szybciej. Na prawo od niej grzmotnęło w zbocze pięć głazów, a w powietrzu rozprysły się strugi ziemi. Zaraz potem nadleciało kolejne pięć. Buch! Buch! Buch! Buch! Buch! Na skraju linii rycerzy konni spadli z wierz- chowców. Widziała masę depczących ziemię kopyt, upadających ciał, zakrwawionych uniformów i paru jeźdźców, którzy nie zostali ranni i próbowali podźwignąć się na nogi. „Cóż za częstotliwość salw" — pomyślała Asza z zazdrością, jed- nocześnie krzycząc: — Rickard, biegnij do Angelottiego! Powiedz mu, żeby się wyco- fał! Nie obchodzi mnie, co robi reszta dział, ale Lew się wycofuje! Musimy się przedrzeć na przeciwległe zbocze! Zobaczyła, że powiewający przed nią jaskółczy ogon sztandaru Lwa pochylił się, ale po chwili chorąży go podniósł i dalej wspinał się po pochyłości. Mruknęła: „Jazda, Euen! Jazda!" i dźgnęła ostrogami boki Godluca. Wałach poślizgnął się, ale zaraz odzyskał równowa- gę i pognał pod górę, zrównując się z tłumem biegnących włóczników i łuczników. Nagle Thomas Rochester ryknął: — Kurwa mać! 136 Na prawo od Aszy przecięła powietrze wielka łukowata struga ognia. Wrzasnęła. Godluc stanął na zadnich nogach. Z ledwie słyszal- nym poprzez bitewną wrzawę stukotem kopyt opadł na ziemię; zęby Aszy zderzyły się boleśnie. Błoto parowało i syczało w płomieniach niebieskobiałego ognia. Nagle ogień zgasł. Przed oczami Aszy pojawiły się czarne zygzaki, tak źrenice zareagowały na ten nagły rozbłysk. Na ich tle zobaczyła bardzo liczny oddział, który biegiem wspinał się ku wierzchołkowi wzgórza. Niżej, za barierą utworzoną przez tysiące bezużytecznych wizygoc- kich strzał, które zaczęły się palić... — Jezu Chryste! Bojowe golemy! Ognie greckie! Powinniśmy być o tym uprzedzeni! Czy ci nasi zwiadowcy w ogóle cokolwiek widzą? Pomiędzy jednym a drugim rozkazem uświadomiła sobie, że także na prawym skrzydle musi się toczyć bój, ale zobaczyła tam tylko gęst- wę mieszających się sztandarów, grudy ziemi wyrzucane spod koń- skich kopyt i potężny ryk jeźdźców. Domyśliła się, że to ciężka jazda, która galopuje w dół zbocza, w kierunku wozów, golemów i źródła ogni greckich. — Zatrzymaj się, do jasnej cholery! — wrzasnął Thomas Roche- ster, zrównując się z nią. — To nie jest właściwa chwila, żeby zgrywać bohaterkę! — Jeśli hrabia nie prześle rozkazów... — Podniosła się w strze- mionach, próbując wypatrzyć sztandar Błękitnego Odyńca lub Bur- gundczyków, podczas gdy obok niej przebiegały duże grupy żołnierzy w burgundzkich barwach. Krzyknęła: — Jasna cholera! Jesteśmy oto- czeni i nikt nas o tym nie uprzedził? Jedna po drugiej mijały ją niewiasty z taborów, niosące na prowi- zorycznych noszach rannych żołnierzy. Widziała zwisające bezwład- nie głowy, zalane krwią włosy i otwarte usta. Jeden miał zakrwawioną nogę, z której wystawał ułamek złamanej kości udowej. Spotkała też niewiastę zalaną krwią od brody po kraj spódnicy i wpatrzoną we własną rękę, leżącą o metr od niej. Znała ich wszystkich. Nie czuła niemal niczego, nawet odrętwienia. Czuła jedynie intensywne pragnie- nie i konieczność wyprowadzenia ich z tego piekła. Podjechał do niej Anselm na swoim przysadzistym wałachu. — Co teraz, szefie? — Poślij zwiadowców na szczyt wzgórza. Chcę wiedzieć, czy na- 137 cierają. Ustaw oddziały w szyku bojowym. Jeszcze nie uciekamy! „O wiele łatwiej zostać zabitym, kiedy się ucieka" — dodała w myślach. Brak słońca uniemożliwiał jej ustalenie godziny. Przegalopowała przed frontem kompanii Lwa, po części po to, żeby potencjalni ucieki- nierzy zobaczyli jej flagę, co mogło ich odstręczyć od ucieczki. God- luc dwoma wielkimi susami wspiął się na wierzchołek wzgórza. Po- myślała: „To jest śmiertelnie niebezpieczne, ale przecież muszę wie- dzieć, jak jesteśmy usytuowani!" Robert Anselm w dalszym ciągu dotrzymywał jej kroku. — Odpieprz się ode mnie, Roberto! — Popatrz tam! — Spojrzała w stronę, którą wskazywał. Na krań- cu prawego skrzydła galopowali w dół zbocza jeźdźcy de la Marche'a, z włóczniami w bojowym położeniu, włączając się do bitwy. Pomię- dzy nimi biegli tłumnie żołnierze piechoty. Włócznie wznosiły się i opadały z regularnością młockarni. Pomiędzy powiewającymi na dole czarnymi flagami Wizygotów, pomiędzy szewronami oddziału Sancha, pojawiła się na krótką chwilę żółto-zielona, osobista flaga, którą odznaczał się Lebrija. — To orzeł del Guiza — wrzasnął chrypli- wie podnieconym głosem. — Pędzi w tamtym kierunku! Stanął w strzemionach i wydał okrzyk, jakim myśliwi rozpoczynają polowanie. Jadący najbliżej niego żołnierz w barwach Lwa spojrzał we wskazanym kierunku. — Szefie! Twój małżonek ucieka! — krzyknął Carracci. — Zarobi dzięki temu jeszcze jedno zwierzę na swoim herbie: kłamliwego ogara! Asza miała sekundę na to, by pomyśleć: „Wstydzę się za Fernanda. Dlaczego? Jakie mam powody, żeby się nim przejmować?" Potem już całkowicie pochłonęła ją walka, która odbywała się w półmroku. Ry- cerze atakowali się wzajemnie, rozpoznając się po skórzanych propor- cach, sztandarach, błyskach broni i plecach uciekających. Podjechał do niej jakiś jeździec w czerwonych barwach Karola. — Kapitanie! —- wrzasnął. — Książę chce cię widzieć! Asza potwierdziła przyjęcie rozkazu podniesieniem dłoni i krzyk- nęła do Anselma: — Obejmujesz dowództwo! Następnie wbiła ostrogi w boki zmęczonego, ciężko dyszącego Godluca z zalanymi krwią kopytami i pogalopowała w poprzek wzgó- rza za liniami walczących żołnierzy. Rozpryskując wodę, koń prze- 138 skoczył przez wpadający do rzeki strumień i wpadł na zadeptany przez tysiące nóg plac, który rozpościerał się pomiędzy żywopłotami. Tło- czyli się na nim piechurzy i konni. Nagle uświadomiła sobie, że jest na tyłach naczelnego dowództwa. „Aż tak daleko i tak szybko zostaliśmy odepchnięci?" Podniosła wizjer, rozglądając się po wielobarwnym tłumie. Obok sztandaru Karola, na którym widniało białe serce, zobaczyła też błękit- nego odyńca. Przejechała pomiędzy szeregami rycerzy. Nie można już było rozpoznawać ich po barwach, gdyż uniformy pokrywała krew, szczątki rozbitych mózgów i błoto. Jakiś mężczyzna zastąpił jej drogę. — Książę mnie wezwał, ty skurwysynu! — wrzasnęła. Żołnierz rozpoznał niewieści głos i przepuścił ją. Karol Burgundz- ki, w pozłacanej zbroi, stał w otoczeniu szlachetnie urodzonych. Paziowie trzymali za uzdy ich wierzchowce. Jeden z nich delikatnie zanurzył pysk w strumieniu, starając się ominąć błoto i ludzkie wnętrzności. Asza zeskoczyła z konia. Jej stopy zderzyły się z twardym gruntem. To uświadomiło jej, jak wielkie było zmęczenie. Otrząsnęła się z niego. Powitał ją jakiś rycerz z twarzą ukrytą pod hełmem. Hrabia. — Wasza miłość! — Asza przecisnęła się do niego, roztrącając dzielących ją rycerzy w krwawo-żółtych i szkarłatnych uniformach. — Musimy się przegrupować. Zdobyć stanowiska katapult i ogni grec- kich. Czego żąda ode mnie książę? Hrabia podniósł wizjer, odsłaniając błękitne, bystre oczy. — Najemnicy księcia na twojej lewej flance powstrzymują ataki, ale sami nie są w stanie przedrzeć się do przodu. Książę chce, żebyś się włączyła do tej walki. — Żebym co zrobiła?! — krzyknęła oburzona Asza. — Czy jemu nikt jeszcze nie powiedział, że nie wolno wzmacniać słabych punk- tów?! — Uświadomiła sobie, że ciężko oddycha i pomimo trwającej o pięćdziesiąt metrów od niej bitwy krzyczy zbyt głośno. Obniżyła głos i chrypliwie powiedziała: — Jeśli zmasujemy ogień dział i atak piechoty, to zmieciemy kamiennych wojowników z pola bitwy... — Poruszała bezładnie rękami, bezskutecznie starając się zarysować w powietrzu sylwetki glinianych żołnierzy, zdając sobie sprawę z tego, że w mrocznej kotłowaninie przypominały ludzi. Starała się dać do zro- zumienia, że można zmusić nieprzyjaciela do odwrotu i że nie zależy 139 to głównie od oręża. — ...chociaż nie będzie to łatwe. Książę musi zacząć wydawać takie właśnie rozkazy! — Książę ich nie wyda — odparł John de Vere. — Nakazuje sza- rżę ciężkiej jazdy. — Pieprzyć rycerskość! To, co proponuję, daje nam szansę na wy- dostanie się z okrążenia! — Ale uświadomiła sobie, że w trakcie bitwy nie czas na spory, i dodała: — Tak jest, wasza miłość. Spostrzegła, że nadlatuje ku niej coś czarnego i instynktownie pod- niosła rękę. Grot strzały odbił się jej od przedramienia i spadł na zie- mię. Siła uderzenia, które poczuła pomimo ochronnej warstwy bry- gandyny, na chwilę sparaliżowała prawą rękę. Chwyciła lewą wodze Godluca. Klęczący przed nim paź padł pod kopyta konia trafiony dwo- ma strzałami w szyję. Dublet chłopca nie był wcześniej czerwony, ale teraz jego biel zalała krew. — Hrabio! Wyrwała z osady przy siodle krótki, czterostopowy topór, ujmując go obiema rękami. Kiedy dowódca musi sięgnąć po broń, to znaczy, że sytuacja stała się groźna. Tuż przed nią rozległy się rozpaczliwe jęki i krzyki. Zobaczyła końskie kopyta, które wznosiły się nad ży- wopłotem. Coraz to nowi jeźdźcy przeskakiwali przez płot padoku: dziesięciu, pięćdziesięciu, a po paru chwilach zapełniały go już dwie, a może nawet trzy setki Wizygotów w białych szatach i w kolczugach. Dosiadali swoich pustynnych koników. Nagle wybuchł przed nią pocisk. Nie zobaczyła kanoniera, który go wystrzelił, ani nie usłyszała huku, gdyż natychmiast straciła słuch. Za- grzmiało kolejne działo. Nie pojedyncze, lecz organowe. Poprzez luki w szarym dymie patrzyła, jak burgundzcy kanonierzy chłodzą wodą lufę, ładują do niej następny pocisk i wystrzeliwują go w tak krótkim czasie, że wydawało się to wręcz niewiarygodne. Odwróciła się. Pa- dok był pełen wizygockich rycerzy konnych oraz żołnierzy w białych kurtkach, których John de Vere rykiem ponaglał do ataku. Dwa kroki po jej prawej Godluc stratował jakiegoś mężczyznę. Asza poczęła na prawo i lewo ciąć toporem, trafiając raz za razem w ciała i kości Wizy- gotów. Jednemu z nich odcięła rękę. Trysnęła krew, która oblała ją od hełmu po stopy. Tupot końskich kopyt przenosił się na podeszwy butów. Kolejny wystrzał z działa odbił się echem w jej piersiach. Uchwyciła się kulbaki, mocniej wsparła stopy w strzemionach i krzy- 140 czała ile sił w płucach, popędzając Godluca, a zarazem zadając celny cios włócznią jakiemuś Wizygocie. Próbując trafić innego w nogę, chybiła, straciła równowagę i omal nie spadła z konia. — Nie! Nie będę pytała! — krzyknęła przez szloch. — Żadnych głosów! Wysunęła się na czoło grupy jeźdźców. Padok całkowicie zapełniły konie z czerwono-żółtymi czaprakami: przygalopowali Burgundczycy. Asza z powrotem usadowiła się w siod- ; le, wsunęła topór do osady i wyciągnęła z pochwy miecz. W ciągu paru chwil, które to jej zajęło, na placu nie było już ani jednego żywe- go Wizygoty. Rżały ranne konie. Jej grupę otoczyła eskorta księcia. Pojęła, że wydał rozkaz do ataku ze skraju skrzydła. Pod nogami konia mignął jej Wizygota, który dzierżył sztandar, a teraz leżał martwy, z wtuloną weń twarzą, z czerwoną dziurą w kolczudze i złamanym czubkiem miecza w oczodole. — Książę! — krzyknął do niej hrabia, który klęczał w błocie, trzy- mając w ramionach rycerza w pozłacanej zbroi i z jeleniem w herbie. To był Karol, książę Burgundii. Przez ruchomy staw jego zbroi ciekła z arterii czerwona krew. — Natychmiast przywołać chirurgów! — Ga- lopujące skrzydło jeźdźców z krainy kamienia i mroku oddzieliło się od centrum. Gotowi byli zginąć, byle tylko wziąć żywcem księcia Burgundii wraz z jego sztandarem. Asza potrząsnęła obolałą głową, żeby usłyszeć, co krzyczy do niej de Vere. W końcu dosłyszała go jak przez watę: — CHIRURGÓW! — Książę! — krzyknęła i zawróciła Godluca. Niebo nad jej głową było czarne, ale już traktowała tę ciemność jako zjawisko naturalne. ! Na północy zaczął jaśnieć brzask poranka. Wicher wciąż wiał jej pro- sto w twarz. Opuściła wizjer, głębiej wsunęła stopy w strzemiona i tak szybko popędziła w poprzek śliskiego zbocza, że jej chorąży i eskorta z trudem za nią nadążali. Jasność na północy zaczęła przygasać. Godluc zwolnił na parę chwil, korzystając z tego, że jego pani sku- piła uwagę na dalekim widnokręgu. Opuścił łeb, a jego spienioną pierś ogarnęło drżenie. Zrównała się z nim mała walijska klaczka Rocheste- { ra, za którym galopował chorąży Lwa. Wskazała Thomasowi północ, na której słońce zaczęło przygasać. — Chirurdzy do księcia! — krzyknęła. — Galopem! 141 Przed łbem Godluca wznosiła się mokra, błotnista i śliska stromi- zna, rozdeptana przez końskie kopyta. Od namiotu głównego chirurga, rozstawionego tuż pod szczytem, dzieliło ją już tylko pięćdziesiąt me- trów. Godluc, choć wytężał wszystkie siły, nie mógł już się wspinać. Pędząc na czele dotrzymującej jej kroku grupy jeźdźców, skierowała go na zachód, wzdłuż obwodu wzgórza, do miejsca, w którym już nie było tak stromo i skąd mogła okrężną drogą wjechać na szczyt i od tyłu dotrzeć do namiotów medycznych. Rochester i członkowie eskorty wyprzedzili ją, dosiadając koni, które podczas ostatnich dwóch godzin nie były zmuszone do dużego wysiłku. Jechała na końcu grupy, za sztandarem. Nie spodziewała się strzały wystrzelonej z kuszy do poprzedzającej ją klaczy Rochestera. Strzępy wilgotnego mięsa uderzyły ją w twarz i w tułów. Godluc wspiął się na zadnie nogi. Natychmiast pojawiła się czyjaś dłoń, która tak gwałtownie pochwyciła jego wodze, że z py- ska zaczęła mu ściekać krew. Zarżał z bólu. Ostrze miecza przecięło pasek jednego ze strzemion. Podskoczyła na końskim grzbiecie i udało się jej odzyskać równowagę, gdyż natychmiast chwyciła się wolną ręką gałki siodła. Sześćdziesięciu Wizygotów w kolczugach i płytach ochronnych przejechało obok niej i przebiło się przez eskortę, rozjeżdżając się po j całym zboczu. Celnie wymierzona włócznia trafiła w pośladek Godłu- 1 ca, pod którym załamały się tylne nogi. Pochylił łeb i Asza przeleciała nad jego karkiem. Gdyby nie warstwa błota, z pewnością skręciłaby kark na twardym i gruncie. Zwaliła się w to błoto tak ciężko, że nawet nie odczuła upadku. Jedyne, co sobie uświadomiła, to to, że leży na ziemi, patrząc w czarne I niebo, że jest oszołomiona, ranna, czuje kwaśną pustkę w piersiach, za- ciska dłoń na rękojeści miecza, który wysunął się o kilka centymetrów 1 z pochwy, i że coś jest nie w porządku z jej lewą nogą i lewą ręką. Pochylał się nad nią z siodła wizygocki żołnierz z grupy wyzna- czonej do brania jeńców. Przez kratkę jego hełmu widziała bladą I twarz. Upewniał się, czy ma do czynienia z wrogiem. W lewej ręce i trzymał maczugę. Zsiadł z konia i zadał nią dwa ciosy: jeden, strasz- I liwie bolesny, w lewe kolano, w którym przesunęła się rzepka, a dru- ] gi w skroń. Po tym uderzeniu częściowo straciła przytomność. 142 Czuła, że podnoszą ją z ziemi. Przez chwilę myślała, że to Bur- gundczycy albo żołnierze z jej kompanii, ale wkrótce rozpoznała wi- zygocką mowę, a zaraz potem spostrzegła, że słońce znikło z nieba i zapanowała ciemność, a jeszcze potem — że to, co się pod nią niere- gularnie kołysze, to nie pole bitwy ani droga, ani nie dennica furman- ki, lecz pokład okrętu. Pierwsza klarowna myśl przyszła jej do głowy zapewne dopiero po kilku dniach. To jest okręt, który płynie do Afryki Północnej. Luźne kartki wsunięte pomiędzy stronice piątej i szóstej części rękopi- su księgi Asza: Utracona historia Burgunda, znalezione w zbiorach British Library (Ratcliff, 2001). Wiadomość: nr 155 (Anna Longman) Temat: Asza, odkrycia archeologiczne Wysłano: 2000-11-18, godz. 10:00 Od: Ngrant@ cześć Aanych technicznych wymazana; inne izcze6 utyciu nie TezizyiTMvanety, cZ-iić i2.cŁzxii6W4?h Annycti ttcAmcZ-ytych oraz. inn^ck ivyH\ttt.AnA i nie AB BAz-yikuttin Pierce, ja również nie mam pojęcia, dlaczego mamy do czynienia ze sprzecz- nymi dowodami. Muszę o tym porozmawiać z moim dyrektorem. Tu nie chodzi tylko o moją pracę i twoją karierę. Nie możemy wydać książki, o której wiemy, że z naukowego punktu widzenia jest oszu- stwem — zaczekaj, jeszcze nie panikuj! — a równocześnie nie mo- żemy jej NIE WYDAĆ, gdyż ten opis XV wieku jest doprawdy osza- łamiający, a w dodatku wzbogacony o kartagińskie golemy. Czytając twojego ostatniego maila, zaczęłam się zastanawiać, co powiedziałby na to twój Vaughan Davies. Może nie to, że podobień- stwo Auxonne do pola Bosworth to chińskie pogłoski, ale że stanowi przypadek idealizacji historii alternatywnej „Utraconej Burgundii". To poetyczne i skłania mnie do myślenia, ponieważ Davies był zara- zem naukowcem, jak i pisarzem. Może to NIE JEST poetycka myśl, a raczej naukowa. Moja przyjaciółka Nadia powiedziała mi coś bardzo interesujące- go. Zaznajomiłam się z literaturą na ten temat i rozmawiałyśmy o twojej teorii istnienia nieskończonej liczby równoległych wszech- światów, które powstają w każdej sekundzie, gdyż każdy dokonany wybór lub decyzja pociągają za sobą powstanie następnych „gałęzi" etc... (W rzeczywistości wiem to z powieści i książek popularnona- ukowych). Nadia twierdzi, że nie żałuje utraconych szans — jak na przykład 145 tego, że wjeżdżasz autem na drogę, na której ulegniesz wypadkowi — ale tego, że jeśli teoria nieskończonej liczby światów jest prawdziwa, to ona nigdy nie będzie mogła pędzić moralnej egzystencji. Mówi, że jeżeli dokona wyboru polegającego na tym, żeby nie ogłuszyć i nie obrabować na ulicy staruszki, to decyzja ta automatycz- nie sprawi, iż w jakimś paralelnym świecie dokona tego czynu. Jest zatem rzeczą niemożliwą NIE ROBIĆ czegoś. Nie chcę bynajmniej sugerować, że wkroczyłeś do jakiegoś równo- ległego wszechświata albo do alternatywnej historii — nie jestem AŻ TAK zdesperowana. Ale jeśli teoria Daviesa byłaby wsparta nauko- wo, to przestałby on uchodzić za umysłowo chorego. Pomyślałam, że gdybyśmy MOGLI odnaleźć zagubioną część jego wprowadzenia do teorii, to może jest tam zawarte jakieś doskonałe NAUKOWE wyja- śnienie, które by się nam teraz przydało, bo jednak wiedza z 1939 roku też mogła być CZYMŚ. Anna Wiadomość: Temat: Wysłano: Od: nr 156 (Anna Longman) Asza 2000-11-18, godz. 11:20 Ngrant@ c z . f i c A a n y c h t e c h n i c z n y c h U H / m a Z Ą n c i ; i y i n t i Z . c i . i x U y A c t f c f i y u t n t k . 0 f ) b H . i y c i n n i e r o z i z y l T B t t K l n e i t e h a i l a M $ A ł t u t Anno, argument twojej Nadii filozoficznie jest interesujący, ale jeśli dobrze rozumiem naszych fizyków, to w tej sprawie nie ma zastosowania. (Zważ, że to tylko rozumienie laika). Jeśli to, na co wskazują już zebrane dowody, zdaje się prawidło- wym wnioskiem, to nie mamy do czynienia z nieograniczoną licz- bą możliwych wszechświatów, ale z nieskończoną ilością możliwych PRZYSZŁOŚCI, które tworząjeden konkretny i rzeczywisty moment: TERAZ. Które następnie staje się konkretną i jedyną PRZESZŁO- ŚCIĄ. Tak więc jeśli twoja przyjaciółka postanowi nie napadać na starusz- kę, to owo NIEzrobienie staje się niemożliwą do zmienienia PRZE- SZŁOŚCIĄ. Jedynie przejście od tego, co możliwe, do spełnienia tej 146 możliwości oznacza, że wybór został dokonany. Nierobienie czegoś jest tym samym możliwe. Przepraszam. Zagadnij naukowca o jakąś filozoficzną sprawę, a bę- dzie od tej pory bezustannie cię ścigał. Aby zmienić zwierzęta i po- mieszać metafory, powróćmy do naszych baranów. W tej chwili przyjąłbym pomoc od KAŻDEGO, w tym również od zwolenników teorii równoległych wszechświatów z lat trzydziestych XX w. Czyniłem szeroko zakrojone poszukiwania książki Daviesa, ale poniosłem fiasko; i niewiele mogę w tej sprawie zrobić, siedząc w namiocie pod Tunisem. Spróbuję w ciągu tych ostatnich paru tygodni szczegółowo wyson- dować moich kolegów oraz naukowców, przyjaciół Isobel, i przeko- nać się, czy będą się zgadzali z moją teorią. W tej chwili jeszcze nie starcza mi na to odwagi. Mogłoby to zwrócić publiczną uwagę na na- sze wykopaliska, a ponadto mogłoby się okazać nader kłopotliwe dla Isobel i — nie ukrywam — mogłoby to oznaczać utratę szans na to, aby być pierwszym człowiekiem, który przetłumaczył FRAXINUSA. Jest to oczywiście forma sprzedajności, ale szanse na spektakularny sukces trafiają się rzadko. Sama to odkryjesz, gdy nabierzesz większe- go doświadczenia. Może udałoby się nam to zrobić w ciągu mniej więcej miesiąca? Za- cznij zadawać pytania ekspertom, a może otrzymasz jakąś KONKRET- NĄ odpowiedź. Miesiąc upłynie jeszcze przed wydaniem książki. Pierce Wiadomość: nr 96 (Pierce Ratcliff) Temat: Asza Wysłano: 2000-11-18, godz. 11:37 Od: o v_y cz.fić tz.cz.eud Anno, MAM. Mam ODPOWIEDŹ. Miałem rację: najprostsza odpowiedź jest tą właściwą, podczas gdy my komplikowaliśmy całą sprawę i w tym cała rzecz. Komplikowaliś- my ją niepotrzebnie! To jest takie proste. Nie ma żadnej potrzeby uciekania się do teorii Daviesa, jakakolwiek by była. Nie ma potrze- by kłopotać się tym, co podaje katalog Biblioteki Brytyjskiej. Właśnie w tej chwili uświadomiłem to sobie: to, że tylko dlatego, iż dokument zostaje zaklasyfikowany jako fikcja, mit albo legenda, WCALE NIE ZNACZY, ŻE NIE JEST PRAWDZIWY. Oto, jakie to proste! Isobel powiedziała mi coś ważnego. MUSIAŁEM jej powiedzieć, że mam problemy. Mówiłem jej o teorii Vaughana Daviesa, na co odrzekła: „Pierce, co znaczą wszystkie te GŁUPSTWA?" A potem przypomniała mi, że archeolog Heinrich Schliemann (jakkolwiek jego metody pozostawiały wiele do życzenia) znalazł w 1871 miejsce, gdzie znajdowała się Troja, kopiąc dokładnie WEDLE WSKAZÓ- WEK HOMERA, ZAWARTYCH W ILIADZIE. A przecież ILIADA nie jest „dokumentem historycznym" — to POEMAT! Z bogami, boginiami i całym artystycznym sztafażem, którym posługuje się fikcja literacka! Było to dla mnie jak grom z jasnego nieba. Wciąż nie rozumiem, jak mogłem przegapić reklasyfikację dokumentów Aszy, ale w grun- cie rzeczy nie miało to istotnego znaczenia. Co ważne, to to, że mamy fizyczne dowody tu, na wykopaliskach — COKOLWIEK powiedzieli na ten temat niektórzy eksperci — że kroniki Aszy, przedstawiające XV wiek, zawierają prawdę. Gdy mówią o postrzymskich mechanicz- nych golemach, to my je ZNAJDUJEMY. Nie można kwestionować dowodów materialnych. Prawda może nam być dana w OPOWIEŚCI. 149 Wszystko jest w porządku, Anno. Co się teraz wydarzy? Biblioteki i uniwersytety będą musiały z powrotem przeklasyfikować dokumen- ty Aszy z kategorii fikcji. A ekspedycja Isobel i moja da wszystkim niezbite dowody, które muszą ich przekonać. Pierce CZĘŚĆ DRUGA 6 września - 7 września A.D. 1476 FRAXINUS ME FECIT I ( brakowało jej ciężaru utraconych włosów. Ponieważ nigdy ich nie przycinała, w ogóle nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, że te setki delikatnych, srebrzystych, długich na metr nitek coś jednak ważyły. W miarę jak żeglowali na południe, wiatry stawały się coraz chłod- niejsze. „Coś jest nie tak. Nie to mówił mi Angelotti, kiedy był ze mną w krainie Wiecznego Półmroku. Nie powiedział, że będzie aż tak chłodno. Powinno zacząć się ocieplać..." Nagle okręt znika jej sprzed oczu. Zamiast niego patrzy na Ange- lottiego, który w pobliżu Pizy siedzi oparty plecami o lawetę organo- wego działa i mówi: — Niewiasty noszą tam cieniutkie, przezroczyste suknie z jedwa- biu. Nie, żeby mnie to obchodziło! I te ogrody na dachach, gdzie za- wsze panuje upał, bo słoneczne światło potęgowane jest przez zwier- ciadła. I bogate w soczyste grona winnice. I niekończące się noce, prze- sycone winem, zawsze pełne świetlików. O wiele goręcej niż tutaj! Wówczas wdychała duszne i wilgotne powietrze Italii, przyglądała i się błękitno-zielonym kropeczkom robaczków świętojańskich, które pęczniały, a potem umierały, i śniła o upalnym Południu. Mroźne kropelki wodnego pyłu skrapiały jej twarz. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy z tego, iż ów ciężar włosów towarzyszył jej każdego dnia i w każdej chwili, ani też z tego, że obda- rzały ją one ciepłem. Teraz miała wrażenie, że głowa jest bardzo lek- ka, że zimno jej w kark i... czuła się osierocona. Żołnierze króla-kalifa zostawili jej tylko tyle włosów, żeby zakrywały uszy. Srebrzysty dy- wan został na jakimś portowym nabrzeżu. Gdzie? W Genui? W Mar- 153 sylii? Przechodnie wdeptywali go w błoto, podczas gdy ją samą, na wpół tylko przytomną, wnoszono na pokład. Starając się, żeby nikt tego nie spostrzegł, zgięła i rozgięła lewe ko- lano. Przeszył je ostry ból. Żeby nie krzyknąć, przycisnęła zębami dolną wargę i dalej ćwiczyła uszkodzony staw. Dziób okrętu pochylił się i z głuchym grzmotnięciem zanurzył się głębiej w zimnych falach Morza Śródziemnego. Na wargach Aszy osiadła warstewka soli, podobna usztywniła jej krótko przycięte wło- sy. Trzymając się poręczy burty i kołysząc się wraz z poruszeniami statku, patrzyła wstecz, ku Północy, daleko od ziem kalifa. Zanikający stopniowo kilwater znaczył drogę przez morze, w którym odbijał się świecący na niebie półksiężyc. Przecisnęli się obok niej dwaj majtkowie, którzy podążali na dziób okrętu. Asza zmieniła pozycję. Poczuła, że lewa noga już prawie mog- łaby udźwignąć cały jej ciężar. „Co się stało?" Wbiła paznokcie w drewno nadburcia. „Co się stało z Robertem, Geraintem i Angelottim? Co się stało z Florią i z Godfreyem, który był w Dijon? Czy Dijon jeszcze się ostało jako miasto? Psiakrew, psiakrew, psiakrew!" Przejęta goryczą, walnęła pięścią w ziarniste drewno. Wiatr wy- brzuszał rozpięte wysoko nad jej głową żagle. Znowu zaczęły w niej wzbierać mdłości. „Mam już dosyć codziennego uczucia, że jestem chora!" Z pustym żołądkiem i, odkąd na nowo otworzyła się rana na gło- wie, nie całkiem przytomna, wiedziała jednak z doświadczenia — miała wszak za sobą złamane żebra, goleń oraz, choć nie równocześ- nie, chyba wszystkie palce lewej ręki — że najgroźniejsze z tego, co ją dotychczas spotkało, jest właśnie to uszkodzenie kolana, które spowo- dował wizygocki nazir, uderzając w nie maczugą. Najgroźniejsze dla- tego, że może się skończyć trwałym kalectwem, stawy kolanowe nie są przystosowane do tego rodzaju przesunięć. „Uważasz, że jest w lepszym stanie niż przed paroma dniami? Tak" — stwierdziła z wahaniem. „Tak..." Odwróciła głowę i pomiędzy rzędami wioślarzy zajrzała do ładow- ni. Nazir, który ją zranił, niejaki Theudibert, uśmiechnął się do niej. Su- rowa uwaga dowódcy eskortującej ją drużyny, 'arifa Alderyka, przypo- 154 mniała mu o jego obowiązkach, które — jak wywnioskowała z do- tychczasowych obserwacji — w przypadku Theudiberta polegały na bezustannym pilnowaniu Aszy, żeby nie wyskoczyła za burtę ani nie została zgwałcona i zabita przez majtków. „Zgwałcona — pomyślała — to zapewne byłoby mu wybaczone, ale zabita mogłaby mu przysporzyć poważnych kłopotów". Poza tym mógł przez całą drogę do docelowego portu korzystać z wszelkich innych uciech. Wizygoccy żołnierze trzymali ją z dala od pozostałych więźniów, których przewożono do Afryki, toteż udało się jej zamienić ukradko- we słowo tylko z jednym czy z dwoma spośród nich. W sumie była ich dwudziestka — cztery niewiasty i szesnastu mężczyzn — a są- dząc po odzieniu, większość stanowili kupcy. Jeden z mężczyzn z pewnością był żołnierzem, a dwie stare niewiasty wyglądały na pa- sterki świń albo zbieraczki odpadków. Nikt z tej dwudziestki nie wart był tego, żeby go przewozić przez morze. Nawet jako przy- szłego niewolnika. „Kartagina. To musi być Kartagina*. Nigdy nie słyszałam żadnego głosu. Nie mam pojęcia, o czym mówicie. Nigdy nie słyszałam żadne- go głosu!" Wypatrzyła coś przed okrętem, pomiędzy łacińskim żaglem a dzio- bem, lecz w ciemnościach owo coś rysowało się na tyle niewyraźnie, iż nie mogła stwierdzić, czy to ląd, czy też kolejne zgrupowanie chmur. Położenie gwiezdnych konstelacji nad jej głową w dalszym ciągu wska- zywało na to, że płyną na południowy wschód. „Dziesięć dni? Nie. Czternaście, piętnaście, a może nawet wię- cej. Chryste Zielony, de profundis, co się zdarzyło po tym, jak mnie schwytano? Kto zwyciężył w tej bitwie?" Z zamyślenia wyrwał ją odgłos zbliżających się kroków. Pod- niosła wzrok. To nadchodził 'an/Alderyk z jednym ze swoich pod- władnych, który przyniósł jej miskę czegoś lepkiego, białego i po- dobnego do kleiku. * Zważywszy na datę (rok 1476), fragment ten nie może się odnosić ani do Kar- taginy, którą założyli Fenicjanie, ani do Kartaginy Rzymian, Wandalów czy Bizan- tyjczyków. Skoro nie chodzi o kulturę islamu, przypuszczam że jest to siedlisko Wi- zygotów, utworzone w tym samym miejscu lub w jego pobliżu i z tej racji nazwane Kartaginą. 155 Brodaty, ciemnowłosy i potężnie zbudowany 'arif, który wyglądał na jakieś czterdzieści lat, mruknął: — Jedz. Przez pierwsze pięć dni po bitwie Asza nie mogła wydobyć z siebie głosu i tylko szeptała. Teraz już mogła mówić normalnie, chyba że akurat szczękała zębami z zimna. — Nie będę jadła, dopóki mi nie powiesz, dokąd płyniemy i co się stało z moimi żołnierzami! „Podjęcie głodówki nie jest szczególnie trudne — pomyślała — je- śli i tak żołądek wszystko zwraca. Ale muszę jeść, bo w przeciwnym razie będę zbyt słaba, żeby uciec". Alderyk zmarszczył brwi, choć raczej w wyrazie zdumienia niż gniewu. — Dostałem bardzo stanowczy rozkaz, żeby ci zwłaszcza tego nie wyjawić. Jazda! Jedz! Asza wyobraziła sobie siebie samą, widzianą jego oczyma: wychu- dzona, patykowata niewiasta z szerokimi barami pływaka*. Krótko przycięte srebrzyste włosy, pod nimi czaszka z zakrzepłym strupem w miejscu, które przed kilkunastoma dniami jeszcze krwawiło. Nie- wiasta, ale niewiasta jedynie w płóciennej koszuli i dolnej części bieli- zny, drżąca z zimna, brudna i śmierdząca. Do tego ze skórą całą czer- woną od ukąszeń wszy i pcheł, z obandażowanym kolanem i ramie- niem. Nietrudno było jej nie docenić. — Służyłeś pod Faridą? — spytała Alderyka. 'Arif wziął miskę z rąk żołnierza, któremu następnie ruchem ręki kazał się oddalić. W milcze- niu, lecz ze stanowczym wyrazem twarzy podsunął Aszy naczynie. Ujęła drewnianą miskę w dłonie i brudnymi palcami wybrała z niej garstkę tłuczonego jęczmienia. Włożyła pokarm do ust, przełknęła i odczekała chwilę. Żołądek lekko się skręcił, ale nie zwrócił pożywie- nia. Oblizała palce, choć potrawa była pozbawiona jakiegokolwiek smaku. — A więc? — Tak, służyłem u naszej Faridy. Przez chwilę patrzył, jak Asza je. Pośpiech, z jakim pochłaniała ka- * Dosłownie: „Silny tors kogoś, kto posługuje się mieczem". Dziś porównanie z pływakiem wydaje się najodpowiedniejsze. 156 szę, kiedy się już upewniła, że nie zwymiotuje, wywołał na jego twa- rzy wyraz lekkiego rozbawienia. — Przez ostatnie sześć lat — ciągnął. — Na twoich ziemiach i w Iberii, gdzie Farida włączyła się do rekonkwisty, żeby odebrać Ibe- rię Bretończykom i Nawarrończykom*. — Dobra jest ta Farida? — Tak. — Alderyk zdawał się jeszcze bardziej rozbawiony. — Dzięki Bogu i dzięki jej Kamiennemu Golemowi, jest naprawdę bar- dzo dobra. — Zwyciężyła pod Auxonne? — Alderyk otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć. „Mam go!" — pomyślała Asza. Ale w ułamku chwili 'arif zmienił zdanie i pokręcił głową. — Dostałem ścisłe instrukcje. Nie wolno mi o czymkolwiek cię in- formować. Dopóki byłaś chora, nie miało to znaczenia, ale teraz, kiedy już trochę ozdrawiałaś, czuję, że — przez chwilę szukał odpowiednie- go słowa — byłoby to niegrzecznością. — Rozumiem. Chcą mnie zmiękczyć, zanim zaczną ze mną roz- mawiać. Na ich miejscu postąpiłabym dokładnie tak samo. — Przy- glądała mu się uważnie, obawiając się, że zapyta ją, kim mieliby być ci oni. — No dobra — westchnęła w końcu. — Poddaję się. Niczego się od ciebie nie dowiem, ale cóż, mogę poczekać. Za ile dni dopłynie- my do Kartaginy? 'Arif uniósł brwi, po czym uprzejmie skłonił przed nią głowę, ale nic nie powiedział. W jej żołądku zaczęła się jakaś kotłowanina. Z rozmysłem wychy- liła się za poręcz zawietrznej i zwróciła wszystko to, co przed chwilą zjadła. Wcale nie dlatego, że tak sobie postanowiła postępować. Lęk mieszał się w niej z żałością. Bała się usłyszeć o upadku Dijon, | o śmierci Karola... „Kogo obchodzi jakiś pieprzony książę Burgun- dii?" — i co najgorsze, o tragedii Lazurowego Lwa, który walcząc * To już doprawdy zdumiewające! W ramach rekonkwisty wojska hiszpańskich chrześcijan wypierały z Hiszpanii ostatnich przedstawicieli cywilizacji arabskiej (za- częli oni swój podbój w 711), osiągając ostateczny sukces w 1492, a więc szesnaście lat po wydarzeniach opisanych jakoby przez Aszę. Przypuszczam, iż tekst został w tym miejscu całkowicie zniekształcony. Po pięciuset latach niemożliwością jest odgadnąć, co w istocie miał na myśli kronikarz Fraxinusa. 157 w pierwszej linii, został może pokonany, rozbity i starty na proch, a wszyscy znani jej ludzie, teraz już zimni i biali jak płótno, leżeli w ziemi, pogrzebani gdzieś na południu księstwa. Żołądek znowu się skurczył, lecz tym razem nie wylało się z niej już nic oprócz żółci. Wyprostowała się, ale nie wypuściła z uchwytu poręczy, żeby nie upaść. — Czy wasza przywódczyni nie żyje? — spytała nieoczekiwanie. Alderic wzdrygnął się. — Farida? Skądże! — A więc Burgundczycy przegrali tę bitwę. Zgadza się? — Przed- stawiając domysły jako prawdę, Asza nie spuszczała wzroku z twarzy swego rozmówcy. — Gdybyśmy zwyciężyli, to Farida byłaby martwa. Posłuchaj. Minęły już dwa tygodnie. Jakie może mieć znaczenie, czy mi to wszystko powiesz? „Co stało się z moimi ludźmi?" — Przykro mi. Ujął ją mocno za ramię i zmusił do zajęcia pozycji siedzącej w miejscu, przez które nie przebiegali majtkowie. Pokład podniósł się pod nią. Przełknęła ślinę. Alderyk zerknął w stronę koła sterowego: obok sternika stał kapitan okrętu. Asza dosłyszała, że wydano jakiś rozkaz, ale nie zrozumiała jego treści. — Przykro mi — powtórzył 'arif. — Sam dowodziłem lojalnymi żołnierzami i wiem, jak bardzo chciałabyś wiedzieć, co się stało z two- imi. Ale zakazano mi pod groźbą śmierci mówić z tobą na ten temat... — Ach, pieprzyć króla-kalifa Teodoryka! — mruknęła pod nosem Asza. — .. .a poza tym i tak nic nie wiem. — Popatrzył na nią z góry, po i czym omiótł spojrzeniem pokład, sprawdzając, gdzie znajduje się na- zir Theudibert i czy mógłby go usłyszeć. Nie. — Nie znam waszych barw i nie wiem, w którym rejonie pola walczyliście, a zresztą przez cały czas byłem ze swoim oddziałem. Broniliśmy traktu, żeby uniemoż- j liwić włączenie się do walki posiłkom, które nadciągnęły z Brugii. — Posiłkom! — Około czterech tysięcy ludzi. Pokonał ich kuzyn mojego emira, ] wielmożny Sisnandus. To się stało chyba wczesnym rankiem, zanim jeszcze wy włączyliście się do bitwy pod Auxonne. Tylko nic nie I mów! Siedź cicho i nie odzywaj się. — Nazirze! — Alderyk wyprosto- I wał się, czekając, aż Theudibert podbiegnie ku niemu. — Trzymaj ! 158 swoich ludzi przy sobie — rozkazał mu — i pilnuj tej niewiasty. Inny- mi jeńcami możesz się nie przejmować. Masz jej uniemożliwić uciecz- kę, kiedy dopłyniemy na miejsce. — Tak jest, 'arifie\ — Theudibert przyłożył dłoń do serca. Nie zwracając uwagi na ich rozmowę, Asza siedziała na pokładzie, który poskrzypywał zgodnie z nakazanym wioślarzom rytmem; przed oczyma miała nogi otaczających ją zbrojnych w kolczugach i białych szatach. „Posiłki! Co jeszcze Karol przed nami zataił? Psiakrew! My nie jeste- śmy najemnikami, tylko grzybami, które trzyma się w ciemności i karmi końskim gównem!" Tego rodzaju refleksją mogłaby się podzielić z Ro- bertem Ansełmem. Łzy napłynęły jej do oczu. Niebo poczerniało. Dobrze jej znane gwiazdy blakły wraz ze wschodem księżyca. Z czystego nawy- ku i nawet nie całkiem tego świadoma, Asza modliła się: — Zaklinam cię na Lwa: pozwól mi zobaczyć świt. Pozwól mi zo- baczyć wschodzące słońce! Ale świat dalej był pogrążony w nieustępliwej ciemności. Zimny wiatr przenikał przez jej starą płócienną koszulę z taką łatwością, jakby nic na sobie nie miała. Zaczęły jej szczękać zęby. „A przecież Angelotti opowiadał mi, jak to gorąco jest w krainie Wiecznego Półmroku!" Rozległy się krzyki, zapalano latarnie: sto żelaznych latarni, zawie- szonych od poręczy burt po szczyt masztu. Żółtawe płomienie roz- świetlały pokład okrętu, który płynął, płynął, płynął... Aż w pewnej chwili Asza usłyszała, że pomiędzy pilnującymi jej żołnierzami za- częła się cicha rozmowa. Z trudem stanęła na nogi. Kolano dało o so- bie znać przenikliwym bólem. Przytrzymywana przez strażników, po j raz pierwszy za swej pamięci ujrzała wybrzeże Afryki Północnej. Poprzedni księżyc wyznaczył wysokość przypływu. „Ta czarna plamka, ciemniejsza niż morze i niebo, to musi być zie- mia. Nizina. Może to dopiero przylądek?" Pokład zadrżał pod jej sto- pami, kiedy statek zmieniał kurs. Godziny? Minuty? Marzła, uwięziona w rękach żołnierzy, podczas gdy niewyraźna li- nia lądu coraz bardziej się przybliżała. Jej nozdrza wychwyciły odór gnijących chwastów, wyrzuconych na brzeg martwych ryb i ptasich odchodów, którymi śmierdzą brzegi wszystkich mórz. Pokład kołysał się coraz łagodniej: drewno głucho podzwaniało i skrzypiało, gdy 159 majtkowie opuszczali żagle, a równocześnie zwiększyła się liczba za- nurzanych w wodzie wioseł. Kropelki wodnego pyłu bombardowały jej odrętwiałą skórę. Pobłyskujące na falach światła mnogich latarni — morze było teraz spokojniejsze... „Czy wpłynęliśmy już do jakiejś zatoki — pomyślała Asza — czy też to tylko przesmyk?" — .. .ujaw- niły zbliżający się statek. Nie. Statki. Zwrócił jej uwagę sposób, w jaki płynął pierwszy z nich: przez cały czas nieregularnie wężykował. Splotła ręce na piersiach. Osłaniając się przed zimnem i mrużąc załzawione od wiatru oczy, czekała na dal- szy ciąg. Jeszcze niewyraźny, obcy okręt zbliżał się do nich. Nagle oka- zało się, że oddalony jest już tylko o dwadzieścia metrów i dzięki latar- niom, oświetlającym obie jednostki, mogła mu się dokładnie przypa- trzyć: ostrodzioby, długi, wąski i jakby wygięty w łuk. Jego burty były osłonięte drewnianymi płytami i jakimś błyszczącym materiałem. „Nie, to nie metal... Jest za ciężki". Połyskiwał dokładnie tak samo jak oblane słońcem dachy Dijon. Nagle Asza domyśliła się: „To łupek! Cienkie płaty łupku, które pełnią rolę pancerza. Chryste!" Sponad rufy wysunęło się wielkie wiosło sterowe, które poruszało się na przemian w prawo i w lewo. Okręt przecinał czarną wodę ni- czym wąż. Miał giętki kadłub złożony z kilku segmentów połączonych przegubami. W świetle latarni zdawał się jakąś wizją, która prze- mknęła obok i skryła się w ciemnościach. Ani żagli, ani wioseł. Ten, który z nadzwyczajną siłą manewrował potężnym sterem, okazał się... golemem. — To okręt-posłaniec — wyjaśnił stojący za plecami Aszy Alde- ryk. — Szybko dostarcza wieści. Chciała coś na to powiedzieć, lecz zęby tak jej szczękały, że wolała milczeć. Za przegubowym drewnianym statkiem płynęła o wiele większa od niego jednostka. Aszy wystarczyła sekunda, żeby rozpoznać w niej je- ] den z okrętów, przeznaczonych do transportu wojska. Przyglądała mu się niegdyś ze wzgórz Genui, dopóki nie zniknął w wilgotnym mroku. Teraz stała za nisko, żeby przyjrzeć się jego pokładowi, toteż skazana była na zgadywanie, jaką liczbę żołnierzy może pomieścić w swojej płytkiej ładowni. Pięciuset? Więcej? Przez krótką chwilę mogła się przyglądać górującej nad ich stateczkiem wybrzuszonej burcie, pokry- : tej błyszczącymi kropelkami tryskającej spod dziobu wody. Widziała 160 też wielkie uchwyty na obrębie koła, które kierowało poruszeniami steru, zanurzonego nawet wtedy, gdy trafiał na nieckę pomiędzy falami. Dojrzała gliniane golemy, które stąpały po wewnętrznej powierzchni przymocowanego do burty koła napędowego, sprawiając swym ciężarem i siłą, że bezustannie obracało się, dzięki czemu jego łopaty mogły mielić zimną głęboką wodę. Okręt odpłynął na północny wschód, podążając ku otwartemu morzu*. „Ile podobnych do niego okrętów popłynęło na północ?" Aż się skurczyła na tę myśl, tak samo jak kurczyła się z zimna. Otoczona lodowatą ciemnością, wpadła w swoisty trans, w którym niezdolna była do żadnej myśli aż do chwili, gdy wyczuła zmianę w poruszeniach statku. Od wschodu księżyca minęła mniej więcej go- dzina, czyli powinno zaraz świtać. Lecz nie w tym Półmroku, a już na pewno nie tutaj. Wciąż unieruchomiona przez ludzi Theudiberta, spojrzała w górę. Wiosła z prawej burty znieruchomiały. Okręt wpływał do kartagińskiego portu. Roiło się w nim od nagich masztów, wyłanianych z ciemności przez palące się w oknach porto- wych budynków światła. Na wodach portu kołysało się z tysiąc zakotwiczonych statków. Triremy i pięciopokładowce. Były napędzane przez golemy wojskowe transportowce, które wchłaniały żołnierzy i zapasy żywności; galery, karawele, kogi i karraki, które przypłynęły tu z Europy, a także głębo- kodenne statki kupieckie, które dostarczały do Kartaginy woły, cielęta i krowy, owoce granatu i świnie, kozy, winogrona i zboże: to wszyst- ko, co w Wiecznym Półmroku nie rośnie lub nie owocuje. * Jest to rzecz jasna albo ludowa pamięć o supremacji Kartagińczyków na Morzu Śródziemnym, którą osiągnęli mniej więcej w okresie wojen punickich (216-164 p.n.e.), albo też wspomnienie Wandalów, którzy panowali na tym morzu w VI w. Bardzo podobny zapis pojawił się w Pseudo-Godfreyu. Kto wie, czy ten tekst nie zo- stał po prostu do niego przeniesiony. Jeśli autor Pseudo-Godfreya był mnichem, to mógł on mieć dostęp do tekstów klasycznych, które w tym miejscu zestawił ze śred- niowieczną legendą o Wężu Morskim, by w rezultacie opisać mityczny kilkuczęścio- | wy „giętki okręt", napędzany za pomocą bocznych kół, opatrzonych łopatami. Śred- niowieczni autorzy bardzo chętnie uciekali się do takich zabiegów. Możemy przyjąć, | iż w rzeczywistości Asza widziała jakąś galerę z dwoma lub trzema rzędami wioseł, do których przykuwano kartagińskich niewolników. 161 Wiosła zanurzały się w czarną wodę z delikatnym pluskiem. Okręt prześlizgiwał się pomiędzy dwoma nagimi cyplami, których wierz- chołki były gęsto zabudowane, a każda z wijących się tam uliczek była oświetlona rzędami jaskrawo płonących ogni greckich. Asza odchyliła do tyłu głowę, przypatrując się ludziom na szczytach portowych ba- ; stionów: niewolnicy kłusowali, podczas gdy wolni mężczyźni i nie- wiasty kroczyli bez pośpiechu, w obszernych i ciężkich wełnianych sukniach. Rozległ się dzwon odległego kościoła, wzywający wiernych na nabożeństwo, ona zaś coraz wyżej podnosiła wzrok, żeby zobaczyć szczyty wyniosłych murów. Nic nie było zbudowane z surowego kamienia, wszędzie królowała ] wyrobiona mularka. Światła latarni wyłowiły z mroku skałę, wyrastającą z wody w po- bliżu ich okrętu, który przemykał teraz pomiędzy kilkoma statkami handlowymi. Odgłos bębnów, wyznaczających ich wioślarzom rytm, odbijał się echem od wody i od skalnych wyniosłości. Obrobiony ka- j mień. Ściana wznosiła się pionowo ku blankom, bastionom i półksię- ; życom, przy czym najwyższe mury upstrzone były rzędami czarnych otworów strzeleckich, krenelaży i stanowisk dla dział. Rozbolał ją kark. Przełknęła ślinę i opuściła wzrok ku podstawom imponująco stromych skał. Czuła zapach morskiej soli, choć silniejszy od niego był smród portu: na czarnych falach kołysały się wszelkiego rodzaju śmieci, rozbryzgiwane przez śmigające po zatoce małe sta- teczki. Pływali na nich sprzedawcy owoców, słodyczy, wina i wełnia- nych pledów. Żwawo wiosłowali, żeby utrzymać się przy burtach ich j okrętu. Asza zwróciła uwagę na dziesiątki towarowych i zbożowych statków, które były bardzo płytko zanurzone. Z pewnością miały puste ładownie. Na nabrzeżach płonęły ogniska, a w płytkich kociołkach ] żarzyły się węgielki. Wokół ognisk widać było grzejących się ich I ciepłem mężczyzn. Tutaj mroźny wiatr smagał jej łzawiące oczy. Łzy zamarzały, zanim jeszcze zdążyły stoczyć się po policzkach. Skrzywiła się i poszukała wzrokiem Alderyka, lecz zaraz poczuła, 1 że zaczerwienione policzki pieką ją ze wstydu za to, iż pozwoliła sobie j na poniżenie, jakim była myśl o szukaniu u niego pomocy. Chciała j błyskawicznie sięgnąć rękoma za plecy, uchwycić nadgarstek Theudi- j berta i z całej siły trzasnąć jego ręką o kolano, łamiąc mu łokieć. Ale j zbyt wiele dłoni zaciskało się na jej ramionach, pozbawiając ją swobo- ' 162 dy ruchów, a palce nazira boleśnie wpijały się w jej wysuszoną skórę. Tak skrępowana, mogła się tylko wić i szarpać. „On tego nie może wiedzieć! Nie tylko mój brzuch nie stał się wy- pukły, ale zdaje się, że wręcz schudłam, nie mogąc jeść z powodu mdłości. Gdyby mnie zgwałcił, to może to wyślizgnęłoby się ze mnie, a wówczas byłabym nawet wdzięczna temu pieprzonemu su- kinsynowi". — To jeszcze nie port — odezwał się Theudibert. — Port jest tam. Asza patrzyła przed siebie. To było jedyne, co mogła robić. Popy- chany wiosłami statek płynął pośród niezliczonych łódek oraz śred- nich rozmiarów kog i karrak. W pewnej chwili przed jego dziobem ukazały się cztery szerokie i zatłoczone tory wodne obramowane ścia- nami z surowego kamienia. Ponad nimi wznosiły się, jedno nad dru- gim — oszołomiona Asza aż pokręciła głową — baraki, fort, czarny budynek bez okien i zakotwiczone wzdłuż kei wielkie triremy, galery oraz okręty wojenne, oznaczone czarnymi proporcami. Gdziekolwiek rzuciła okiem, kłębiły się chmary tysięcy ludzi, którzy stawiali żagle, wciskali się w każdą lukę w tłumie, prowadząc za sobą po wiodącej ku nabrzeżu stromiźnie zaprzężone do dwukołowych wóz- ków osiołki. Zapalali na wyniosłości kolejne latarnie, nawołując się, po- krzykując i ładując skrzynie na pokłady karrak. Ze służących prze- chadzkom i dziecięcym zabawom placów, ze szczytu pionowego klifu, z wysokości czterdziestu pięciu metrów przyglądała się temu wszyst- kiemu grupka kilkunastu niewiast z zasłoniętymi twarzami. „Gdybym zaczęła wołać o pomoc, to kto by mi jej udzielił? Nikt". Jej nozdrza wychwyciły zapachy przypraw, nawozu i jeszcze cze- goś, co zdało jej się dziwne, gdyż jakoś nie pasowało do całej reszty. Szarpnęła się całym ciałem, lecz wyżsi i silniejsi od niej żołnierze mocno trzymali jej ręce. Czuła na sobie nacisk ich krzepkich, ciepłych i okrytych zbrojami ciał. Wzdrygnęła się na myśl o swoich gołych no- gach, zaplątanych wśród ciężkich butów. Poczuła dreszcz przerażenia, który przebiegł jej ciało od brzucha aż po gardło. Rozluźniła mięśnie ud i kolan. Chciała przełknąć ślinę, ale jej język i podniebienie były zupełnie wyschnięte. „Teraz mam do czynienia z rzeczywistością. Dopóki przestrzeń wokół mnie ograniczała się do statku, wszystko się mogło zdarzyć. Mogliśmy popłynąć gdzie indziej, mogłam uciec... Lecz to nie było 163 realne. Dałabym teraz wszystko za to, żeby mieć broń. A może nawet i z tuzin żołnierzy..." Trzymający ją zbrojny pocił się, a jego palce stykały się z wilgocią jej ciała. Miał na sobie kolczugę, u pasa miecz. Najgorsze było jednak to, że miał do pomocy ośmiu towarzyszy oraz dowódcę, który jednym okrzykiem mógłby przywołać z pobliskich doków i składów jeszcze setkę miejscowych żołnierzy. — Pyskata dziwka już nie jest taka pyskata, co? — wyszeptał jej do ucha. Po ryżowej papce miał słodkawy oddech. Asza poczuła mdłości. Na samym dnie jej ciężarnego brzucha zaczęła pulsować świado- mość, iż gwałt i okaleczenie nie tylko nie są wykluczone, ale wręcz możliwe i prawdopodobne. Całe jej ciało przeniknął dotkliwy chłód. Przez dłonie przebiegły ciarki. Wpatrywała się w nieubłaganie zbliża- jące się nabrzeże. Strach objawiał się suchością gardła, skurczami mięśni oraz intensywnie narastającym wewnętrznym napięciem, któ- re za chwilę mogło osiągnąć szczyt. Prawie o tym nie myśląc, raptem przypomniała sobie, z czego brał się ten zapach, który podrażnił jej nozdrza. Tak pachnie mroźny, kąśliwy wiatr. Gdyby teraz była w szwajcarskich górach, stanowiłby on zapowiedź nadciągającej śnie- życy. Nagły wietrzny wir, który przemknął nad portem, nasycił powie- ; trze wilgocią. Pierwsze płatki deszczu ze śniegiem delikatnie dotknęły jej oszpeconej twarzy i obnażonych nóg. Wiosła najpierw znieruchomiały, a potem uniosły się ponad po- wierzchnię wody. Majtkowie pobiegli na dziób i na rufę, żeby rzucić cumy. Chwycili je mężczyźni z naziemnej obsługi i przyciągnęli okręt do nabrzeża. Zgrzyt. Drewno starło się z kamieniem. Galera wbiła się w warstewkę lodu, która uformowała się u podstawy kei, lecz zaraz zatrzymały ją ze skrzypnięciem napięte liny konopne. Pięść nazira wbiła się w nerki Aszy i popchnęła ją ku grupie pozo- stałych więźniów. Potknęła się i upadła na deski trapu, zsuwając się i kalecząc sobie ręce na stopniach kamiennych schodów, które prowa- dziły na keję. Pod jej dłońmi topniały pierwsze płatki prawdziwego śniegu. Żołnierski but kopnął ją w żebra. Poczuła smród własnych rzygowin. — Kurwa! — Przekleństwo wydobyło się z jej krtani jako chrypli- we skomlenie. 164 „Nie ma już ucieczki przed prawdą. Tak, słyszę głos. I słyszałam jej głos. Taki sam. Oni nie wiedzą, że w istocie mają rację. To nie pomyłka. Jestem właśnie tą osobą, którą chcą mieć. Co się ze mną sta- nie, kiedy to sobie uświadomią?" II 1 rzez całą drogę wiodącą pod górę stromymi, wąskimi i prostymi jak wytyczone pod linijkę uliczkami, obramowanymi z obu stron budynkami o zakratowanych oknach i oświetlonymi ogniami greckimi*, które płonęły w klatkach ze szkła i stali, wizygoccy żołnie- rze trzymali ją z dala od pozostałych więźniów. Nie miała czasu, żeby przyjrzeć się miastu. Potykała się, ocierając bose stopy o bruk i czując dotyk trzymających ją pod pachami rąk. Kiedy podeszli do potężnego, kamiennego łuku, strzegący go strażnicy z trzaskiem skrzyżowali przed nimi swoje halabardy. Była to brama umieszczona w kolistym murze, który biegł wokół wzgórza. Ale do- kąd sięgał, tego z braku oświetlenia nie mogła ocenić. Mur był tak wy- soki, że niemożliwością było zobaczyć cokolwiek za nim. Resztę jeńców ze statku pognano do miasta, z dala od bramy cyta- deli. — Co? — Asza odwróciła głowę i znowu się potknęła. 'ArifAlde- ryk wydał jakiś rozkaz. Dwaj żołnierze przywlekli z powrotem jedną ze staruszek, tłustego młodzieńca i starszawego mężczyznę. Członko- wie eskorty otoczyli tę trójkę kołem. Brama była w rzeczywistości długim na jakieś dwadzieścia metrów tunelem, który był pogrążony w ciemnościach, toteż Asza nie tylko potknęła się, ale i upadła. Theudibert postawił ją na nogi, przy okazji pozwalając sobie na parę sprośności. Odskoczyła, natknąwszy się na kolejny mur. Żadnego oświetlenia. W twarz uderzył ją mroźny wiatr. * Skoro takim sposobem oświetlano ulice, można przypuszczać (mimo iż autor tekstu posługuje się tym samym terminem), że była to jakaś szczególna odmiana ogni greckich; być może używano w tym celu tylko nafty, której nazwa jest wywodzona z arabskiego słowa al-naft i która po wiekach, w industrializującej się Anglii, pełniła tę samą funkcję. 166 Domyśliła się, że skręcili z bramy w jakiś wąski pasaż. Wznoszące się po obu jego stronach budynki nie miały okien. Czterej podwładni Alderyka zapalili prymitywne latarnie z ażuro- wymi, żelaznymi osłonami i nieśli je nad głowami. Na ścianach bu- dynków pojawiły się kroczące i podskakujące cienie. Czy to jakaś uliczka? Alejka? Asza zerknęła w górę. Ostatnie gwiazdy blaknące na niebie upewniły ją, że nie znajdują się w jakimś wnętrzu. Mocny kuk- saniec w plecy kazał jej przyspieszyć kroku. Przeszli obok jakichś czarnych drzwi, zablokowanych siedmio- ma żelaznymi sztabami. Niecałe trzydzieści metrów dalej — następ- ; ne drzwi. Żaden z mijanych domów nie został zbudowany z drewna ani z otynkowanej wiklinowej plecionki; wszystkie wzniesiono z ka- mienia i wszystkie były bezokienne. Skręcili za najbliższym rogiem, potem jeszcze raz i jeszcze. Tak zygzakując, kroczyli przez gęstwę ciemnych uliczek. Nad głowami rozpościerało się bezlitośnie czarne niebo. Kuśtykając, Asza objęła się ramionami. Okrywało ją tylko cienkie płótno, dlatego gest ten w żadnym stopniu nie zapobiegł wstrząsają- cym nią dreszczom. Teraz jednak zimny bruk dawał się we znaki także jej bosym stopom, choć ich zrogowaciałe podeszwy stanowiły natu- ralną warstwę ochronną. Palce u jej rąk zbielały, a z ust za każdym wydechem dobywała się para. Żołnierze króla-kalifa również trzęśli się z zimna. Czterech z nich pobiegło przodem, żeby odblokować kolejne drzwi, wpasowane w niczym nie wyróżniającą się ścianę. „Sana tyle duże — pomyślała Asza — że mogłyby posłużyć jako furta wypadowa". Nazir wepchnął ją przez próg do ciemnego wnętrza. Uderzyła w coś rannym kolanem i głośno krzyknęła z bólu. Żelazne latarnie zaczęły tańczyć przed jej porażonymi oczyma. Czyjeś ręce pomagały jej stanąć na nogi, szturchały ją czyjeś barki i ramiona, ponaglając do marszu dłu- gim, ciemnym korytarzem. Jakaś pomarszczona, maleńka dłoń wślizgnęła się do jej dłoni. Spojrzała w dół i rozpoznała uwięzioną staruszkę, która wpatry- wała się w nią. Ruchliwe cienie, linie i krzywizny nie pozwalały okre- ślić wyrazu jej oczu, a palce sprawiały wrażenie zimnych kostek kur- częcia. Asza przycisnęła je do piersi, żeby przez płótno koszuli po- dzielić się z nią ciepłem swego ciała. 167 Starowina zsunęła dłoń na jej brzuch i cichym, nieco płaczliwym głosem powiedziała po francusku: — Już na statku się tego domyślałam. Nie widać tego po tobie, ser- deńko, ale nosisz w swym łonie dzieciątko. Mogłabym ci posłużyć za i położną... Och, co oni chcą z nami zrobić? — Zamilcz! — Cóżeśmy im uczynili? Asza poczuła i usłyszała, jak osłonięta kolczugą pięść uderza w ludzkie ciało. Ręka staruszki zwiotczała i wysunęła się spomiędzy jej dłoni. Próbowała pochwycić kobietę, ale została otoczona przez żołnierzy, pchnięta ku wyjściu i po paru chwilach kuśtykała wraz z nimi na wielki dziedziniec. „Tylne wejście" — domyśliła się. „To posiadłość kogoś wysoko urodzonego!" Dziedziniec był o wiele dłuższy niż szeroki. Ze wszystkich stron otaczały go zablokowane głazami okna i drzwi z łukowatymi futryna- mi. Czteroskrzydłowy budynek miał co najmniej trzy piętra wysoko- ści. Latarnie z ogniami greckimi płonęły tak oślepiającym blaskiem, że Asza nie mogła zobaczyć nieba. Długi podwórzec zapełniony był stłoczonymi ludźmi. Sądząc po przypasanych mieczach, było wśród nich paru strażników tego domo- stwa. Kilku też spośród obecnych wyróżniało się lepszymi niż reszta szatami. Większość stanowili jednak dorośli mężczyźni i niewiasty w różnym wieku, odziani w pozbawione jakichkolwiek ozdób tuniki, a ich szyje otaczały żelazne obroże. Asza wpatrywała się z półotwarty- mi ustami w spiesznie krzątających się niewolników. Jej żołądek skur- czył się na ten znajomy widok. Niemal wszystkich, choć ich twarze różniły się od siebie, łączyło rodzinne podobieństwo. W białym świetle latarni wszyscy zdawali się mieć jasnopopielate włosy. Asza rozejrzała się dokoła, szukając w tłumie starej niewiasty, ale nie spostrzegła jej, za to kolejny raz potknęła się i upadła na kolana i dłonie. W tej pozycji zobaczyła, że dziedziniec pokryty jest szachow- nicą białych i czarnych kafelków. Jęknęła z bólu, chwytając się obie- ma rękami za uszkodzone kolano. Poczuła, że na powrót było spuch- nięte i rozpalone. Łzy napłynęły jej do oczu. Zobaczyła przez nie, że Alderyk i kapitan statku wystąpili przed tłum i nawiązali rozmowę ze 168 strażnikami i niewolnikami właściciela posiadłości. Obróciła się do pozycji siedzącej, a potem wstała. Wraz z uwięzionymi na okręcie mężczyznami została wepchnięta w ciżbę. O parę kroków od niej tryskała w górę fontanna. Zakrzywione strumienie wody spadały do otaczającej ją misy, a w samym ich środku stał śpiewający mecha- niczny feniks. Asza uchwyciła obiema rękami skraj koszuli i obciągnęła ją w dół, żeby zasłonić uda. Czuła spływający pomiędzy łopatkami zimny pot. Jej wargi same z siebie zaczęły się układać w słowa bezdźwięcznej modlitwy: „Och, pomóż mi, Chryste! Pomóż mi zachować to dziec- ko!" Odczekała chwilę ze znieruchomiałą twarzą. „Aleja go nie chcę. Nie chcę umrzeć w połogu". Kiedy człowiek myśli, iż dotarł już do granicy strachu, zawsze jest tak, że otwiera się przed nim dalsza droga. Asza zacisnęła dłonie w pięści, żeby nikt nie zauważył ich drżenia. Sentymentalne obrazy synka lub córeczki nie mogły się na dłużej zakotwiczyć w jej umyśle, w zetknięciu z tym nazbyt jaskrawo oświetlonym podwórcem, pełnym ludzi rozmawiających gockim dialektem — który sami zwali kartagiń- skim — zbyt szybko, aby mogła cokolwiek zrozumieć. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko skupić się na swoim wrażliwym brzuchu i na absolutnej konieczności — a zarazem niemożności — zachowania tej tajemnicy dla siebie. — Biedna dziewczyna. Biedne serdeńko... Stara chłopka zwisała bezsilnie z obejmujących ją ramion jednego z żołnierzy. Krwawiła. Obok niej stali dwaj pozostali jeńcy. Na ich niepodobnych do siebie twarzach malowało się takie samo oczekiwa- nie czegoś, co ich przerazi. Zjawił się 'an/Alderyk. — Chodź ze mną. Pociągnął ją za sobą. Drżała, czując, jak po jej wnętrznościach roz- chodzi się przenikliwe zimno. Sama nie wiedziała, jak to się stało, że nagle na jej twarz wypłynął tak szeroki uśmiech, iż widać było wszyst- kie zęby. — Co się stało, 'arifiel Doszedłeś do wniosku, że jestem tu jedyną niewiastą na którą nie masz ochoty? Człowieku! Sama mogłam ci to powiedzieć już w Dijon! A może postanowiłeś właśnie tu mi oznaj- mić, że chciałbyś podpisać kontrakt z moją kompanią? W takim razie 169 możesz uznać, że już wystarczająco zmiękłam i zapewne zaproponuję ci bardzo korzystne warunki! Miny znajdujących się w jej pobliżu strażników, jak również paru mężczyzn, którzy wyglądali na wolnych poddanych króla-kalifa Teo- doryka, utwierdziły ją w podejrzeniu, że musi straszliwie śmierdzieć, choć jej własny nos już tego smrodu nie czuł. Kuśtykała po chłodnych kafelkach u boku Alderyka, wypowiadając słowa, które same wydoby- wały się z jej ust: — Zawsze myślałam, że w krainie Wiecznego Półmroku jest ra- czej ciepło, a tymczasem panuje tu kurewski chłód! Co jest? Czyżby pokuta okazała się dla was za ciężka? A może Boga wkurzyło to cze- kanie, aż ktoś wreszcie zasiądzie w pustym fotelu? Chyba że miałby to być zwiastun. — Cicho bądź! Bywa, że lęk czyni człowieka gadatliwym. Asza zmusiła się do milczenia. W wąskim pasażu widniało kilkoro drzwi. Alderyk otworzył jedne z nich, skłonił się i coś powiedział, po czym wypchnął ją przed siebie. Jej oczy poraziło jeszcze jaskrawsze światło niż to na dziedzińcu. Za jej plecami trzasnęły zamykane drzwi. Czyjś niski głos zapytał: — To ona? — Być może — odparł ktoś inny tenorem. Asza kilkakrotnie zamrugała, żeby odzyskać klarowne widzenie. Pokrywającą ściany pomieszczenia boazerię oświetlały syczące og- niem greckim lampy ze szklanymi kloszami, a zdobiły ją liczne fajki. W rogach stały grzejniki; słodkawy zapach płonącej oliwy zarazem rozjaśnił jej w głowie i zrodził gorące pragnienie, by natychmiast cofnąć się do tamtego roku w Italii, gdy siedziała w obozowym namio- cie w towarzystwie wizygockich najemników. Komnata, w której się znalazła, w niczym nie przypominała namio- tu. Jej podłoga wyłożona była białymi i czerwonymi kafelkami, na tyle już starymi, że wyczuwała w nich bosymi stopami wydeptane za- głębienia. W świetle dwudziestu lamp pomrugiwały do niej płytki mo- zaiki ściennej. Ściany pokryte były od podłogi po beczkowaty sufit różnobarw- nymi kwadratowymi płytkami o półcentymetrowych bokach. Z ikon 170 patrzyli na nią surowym wzrokiem święci: Katarzyna rozdarta na kole, naszpikowany strzałami Sebastian, Merkuriusz z lancetem chirurga w jednym i skradzioną komuś sakiewką w drugim ręku oraz Jerzy ze smokiem. Wszyscy byli w złotych szatach i mieli szkliste, ciemne oczy. Cienie kryły się pod żebrowanym sufitem. Pod cierpkim zapachem ogni greckich Asza odkryła zapach ziemi. Ściana w głębi była w ca- łości zajęta przez wielkie mozaiki, które przedstawiały byka i drzewo, Chrystusa, spoglądającego na nią z krzyża, oraz świętego Herlena ze stopami przebitymi liściem, na którego patrzy święta Tanitta*. Asza była tak przytłoczona widokiem tego pomieszczenia, że u- mknęły jej uwadze skierowane do niej słowa. Zdołała się skupić do- piero w chwili, gdy już zamierało ich echo. Jej spojrzenie przesunęło się po ciężkiej polerowanej ławie i niskich stolikach. Dwaj mężczyźni mierzyli ją wzrokiem. Chudy, w białej szacie emir koło pięćdziesiątki, miał pod oczami siateczki zmarszczek. U nóg jego fotela przycupnął człowieczek o ciastowatej twarzy idioty. Wpatrywał się w Aszę, a z ust ciekła mu ślina. Emir delikatnie dotknął jego ramienia. — Idź już — powiedział. — Idź i coś zjedz. Potem będziesz mógł posłuchać, o czym mówimy. No idźże, Ataulfie. Idź, idź... Idiota o rzedniejących włosach, który równie dobrze mógł mieć dwadzieścia lat jak i sześćdziesiąt, przechodząc obok Aszy, obrzucił ją spojrzeniem jasnych oczu. Jego szerokie wargi pokryte były war- stewką wilgoci. Asza odsunęła się o krok, dając mu wolną drogę do drzwi. Korzy- stając z tej sposobności, obejrzała się. Pokój, do którego wszedł, nie miał okien. Prowadziły do niego tylko jedne, podwójne drzwi. Stał przed nimi 'arif Alderyk. — Jadłaś? — spytał siwobrody emir. Przyjrzawszy mu się, Asza dopatrzyła się pewnego fizycznego po- dobieństwa do zaślinionego półgłówka, z tą różnicą, że jego poorana zmarszczkami twarz promieniowała inteligencją. Wprawdzie wiedziała, co go skłaniało do okazywania jej uprzejmo- * Tanitta — prawdopodobnie schrystianizowana kartagińska bogini Tanit, której w ofierze składano niemowlęta. 171 ści — takim właśnie zachowaniem chciał ją zmiękczyć — niemniej odpowiedziała mu cicho, posługując się swoją najlepszą kartagińską łaciną: — Nie, Wielmożny Emirze. — 'Arifie, każ, żeby przyniesiono strawę! — Po wydaniu tego po- lecenia wskazał jej drugi, także rzeźbiony acz niższy fotel, który stał obok jego własnego, podczas gdy Alderyk wychylił się za próg i wy- dał odpowiedni rozkaz. — Jestem emir Leofryk, pan tego domostwa. „Tak właśnie masz na imię, emirze. Wspomniała o tobie. Jesteś jej przybranym ojcem". — Siadaj. Gdy tylko weszła na dywany, które pokrywały ceglastej barwy ka- felki, poczuła, że jej stopy zaczynają odzyskiwać ciepło. Do komnaty wkroczył jakiś mężczyzna o jasnopopielatych włosach i przeszedłszy obok niej, postawił na niskim stoliku talerz z gorącą strawą, po czym bez słowa wyszedł. Wedle oceny Aszy był mniej więcej jej rówieśni- kiem, ale jego szyję otaczał metalowy kołnierz i zarówno Alderyk, jak i emir Leofryk tyleż poświęcali mu uwagi, co którejkolwiek lampie. Był niewolnikiem. Przechodząc przez dywan i siadając na niskim, dębowym foteliku, Asza skutecznie ukrywała skręcający jej wnętrzności lęk. Fotelik był wyściełany, a jego zaokrąglony grzbiet płynnie przechodził w poręcze, na których można było oprzeć łokcie; przez parę chwil była nieco zakłopotana, gdyż nie bardzo wiedziała, jaką w nim zająć pozę. Emir Leofryk zdawał się ani trochę nie obawiać jakiejkolwiek agresji ze strony pokąsanej przez pchły więźniarki, lecz przyglądał się jej z wy- razem dociekliwego zainteresowania. Posiłek — parę kawałków czegoś żółtego, miękkiego i uformowa- nego w kształcie sakiewki — parował w chłodnym powietrzu. Asza ujęła w brudne palce jedną porcję i wgryzła się w kruche ciasto, po czym posmakowała ryby i szafranu. — Psiakrew! — Gdy ponownie zabrała się do ciasta, wytrysnęło zeń surowe jajko, które rozmazało się na jej przegubach i przedramio- nach. Pospiesznie zebrała wargami żółtko i białko, a następnie wyli- zała do czysta skórę. — A więc... — Chciała przejąć inicjatywę w czekającej ich rozmowie, lecz urwała w pół słowa i zerwała się na równe nogi, nie dbając o to, że poplamiona koszula nie całkiem je 172 zasłaniała. — Chryste Panie, szczur! — wrzasnęła, celując palcem w podołek emira. — Te stworzenia roznoszą zarazę*! — Ależ nic podobnego, moja droga! Wizygocki emir miał zaskakująco miły uśmiech, który był o wiele młodszy niż jego pokryta zmarszczkami twarz. Pośród siwopłowej brody rozbłysły białe zęby. Pochylił głowę i zacmokał zachęcająco. Spomiędzy fałd jego białej, oblamowanej złotem szaty wychynął najpierw różowy nosek, a potem cały futrzany pyszczek. Maleńkie oczka bez źrenic spoczęły na Aszy i stworzonko znieruchomiało. Ona również się w nie wpatrzyła, zaskoczona nawiązaniem tego kontaktu wzrokowego. W łagodnym świetle lamp białe futerko błyszczało nie- skazitelną bielą. Zachęcony ciszą i brakiem jakichkolwiek poruszeń, ostrożnie wy- bierając drogę pośród fałd szaty swego pana, szczurek przedreptał na jego udo. Za wysokimi biodrami ciągnął się gładki, bezwłosy ogon. Sam korpus miał ze dwadzieścia pięć centymetrów. Asza wzdrygnęła się na widok bezwłosego, łuskowatego ogonka, który spływał spośród wysoko umieszczonych pośladków, pomiędzy którymi zwisały jądra wielkości włoskiego orzecha. — To miałoby nie być szczurem?! Uciekaj stąd! Na dźwięk jej głosu gryzoń znieruchomiał z wygiętym grzbietem. Szczury są czarne i przypominają powiększone myszy. Pomimo zalęk- nienia Asza zauważyła, iż ten tutaj miał szeroki zadek i wąski przód ciała. Jego pyszczek był bardziej zaokrąglony niż u myszy, a uszka — jak na szeroką główkę — bardzo małe. — To jest inna rasa szczurów. Moja rodzina przywiozła je z po- dróży do Królestwa Środka** — wyjaśnił łagodnym tonem emir Leo- * Nie tylko ten, lecz i inne tego rodzaju wtręty zostały dodane do pierwotnego manuskryptu. Nawet gdyby się on nie wyróżniał innym charakterem pisma, to zdra- dziłyby go okoliczności historyczne: aż do 1896 roku nie zdawano sobie sprawy I z roli, jaką szczur Rattus rattus odegrał w roznoszeniu szerzących zarazę pcheł. Po- dejrzewam, że wiktoriański kolekcjoner — lub jego potomek — czytał ten doku- . ment właśnie w owej epoce; był on być może potomkiem człowieka, który w XVIII wieku dopisał na stronie tytułowej „Fraxinus me fecit". ** Królestwo Środka — możliwe, że chodzi o Chiny, bo sądząc po zawartym , w tekście opisie gryzonia, nie był to Rattus rattus (szczur śniady), lecz Rattus norve- gicus (szczur wędrowny), o sierści brązowej, który wywodzi się z Azji. 173 fryk. Pomarszczonym palcem podrapał zwierzątko za uszkiem, a wte- dy szczurek stanął na tylnych łapkach i poruszając pędzelkami sztyw- nych wąsików, wpatrzył się w twarz swego pana. — Owszem, jest to szczur, ale innego rodzaju. — Szczury to salonowe pieski szatana! — Asza cofnęła się o dwa kroki. — Jeśli nie trzymasz sfory terierów, to wyżrą ci połowę spiżar- ni. Jezu, ileż ja z nimi miałam kłopotu! Są wstrętne, brudne... I roz- noszą zarazę*! — Kiedyś może tak było. — Emir znowu zacmokał. Był to dźwięk, który w ustach dorosłego mężczyzny brzmiał niemal głupio i śmiesznie. Aszy wydało się, że stojącemu przy drzwiach Alderykowi wyrwało się ciche parsknięcie. Szata Leofryka poruszyła się. — A któż to jest moją najmilszą? — zapytał pieszczotliwym szeptem. Dwa następne szczur- ki wspięły się na jego ramiona. Jeden miał żółtą sierść, a na biodrach, palcach i pyszczku brązowawe plamki. Co do drugiego, to gdyby kom- nata była lepiej oświetlona, Asza dałaby głowę, że jego bladoszare fu- terko było w istocie niebieskie. Kolejne dwie pary paciorkowatych czarnych oczek zwróciły się ku jej twarzy. — Może kiedyś — powtó- rzył Leofryk. — Jakieś tysiąc szczurzych pokoleń temu. Te gryzonie rozmnażają się o wiele szybciej niż ludzie. Przechowuję zapiski sprzed wielu dziesięcioleci. Świadczą one o tym, że szczury tej rasy były brązowe. Choć ani w połowie tak śliczne jak ty, mój skarbie — za- adresował te słowa do jednego ze zwierzątek. — Te tutaj co najmniej od stulecia nie zapadły na żadną chorobę. Mam kilka ich odmian, we wszystkich barwach i rozmiarach. Musisz je zobaczyć. Wstrząśnięta Asza patrzyła, jak jeden ze szczurków podniósł fu- trzastą główkę i ugryzł ucho wizygockiego emira. „Przecież ukąszenie szczura powoduje gorączkę, a bywa, że i śmierć! Tak czy inaczej, musi to sprawiać ból porównywalny z ukłuciem igły". Przybrała współczu- jący wyraz twarzy, lecz Leofryk nawet nie drgnął. Błękitny szczurek delikatnie uchwycił się nieskazitelnego płatka ucha swego pana i począł z zapałem je lizać maleńkim różowym języcz- kiem. Potem jeszcze przez moment ocierał się o brodę emira, by w koń- cu opaść na cztery łapki i na powrót schować się w fałdach szaty. * Objawiający się we Fraxinusie lęk Aszy przed niszczycielskimi cechami gry- zoni odzwierciedla problem, z którym zmagali się wszyscy wojskowi dowódcy. 174 — Bardzo się z tobą spoufaliły! — wykrzyknęła wzburzona Asza. — To moja ulubiona rozrywka. — Leofryk przeszedł na francu- ski, którym mówił z nieznacznym arabskim akcentem. — Rozumiesz mnie, moja droga? Chcę mieć pewność, że zrozumiesz wszystko, co powiem, i że ja zrozumiem to, co ty będziesz miała do powiedzenia. — Ja nic nie mam do powiedzenia — odparła. Przez chwilę wpa- trywali się w siebie w milczeniu. Wszedł ten sam co poprzednio nie- wolnik i zajął się jedną z lamp, napełniając ją innym rodzajem oliwy. Komnatę zaczął stopniowo wypełniać zapach kwiatów. Asza zerknęła przez ramię na potężnego Alderyka, który niezmiennie blokował drzwi. — Co takiego miałabym ci powiedzieć, szacowny emirze? Owszem, jestem w pewnym stopniu spokrewniona z waszym niewieścim wo- dzem. To oczywiste. Ona twierdzi, że została przez ciebie wyhodowana z matki niewolnicy. Teraz wiem, że to prawda. Zbyt wielu tu spotkałam ludzi, którzy odznaczają się znacznym podobieństwem do mnie samej. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Mam pod sobą pięciuset ludzi, za których odpowiadam. Gotowa jestem puścić w niepamięć to, co z winy Faridy wycierpiałam w Bazylei, i uzgodnić z tobą nowy kon- trakt. Co jeszcze mogłabym ci powiedzieć? Udało jej się zakończyć przemowę wzruszeniem ramion, choć sto- jąc przed nim, miała za całe okrycie poplamioną koszulinę, bieliznę i przystrzyżone na krótko, cuchnące włosy, pod którymi świerzbiła ją pokąsana przez wszy skóra. — Serdeńko — szepnął emir i dopiero po chwili Asza pojęła, że zwracał się nie do niej, lecz do jasnoniebieskiego szczurka. Pochylił głowę, a wówczas leżący na jego kolanie gryzoń stanął na tylnych łap- kach i wyprostował się. Przez chwilę mężczyzna i czworonóg pozosta- wali w pozycji „nos w nos", po czym szczurek z powrotem ułożył się na kolanie swego pana, który pogłaskał go po wygiętym grzbiecie, a wówczas ten pieszczoszek podniósł łebek i różowym języczkiem po- lizał mu palce. — Pogłaszcz go — zachęcał Aszę Leofryk. — Nie zro- bi ci krzywdy. „Wszystko, byle tylko o nic więcej mnie już nie pytał" — pomy- ślała ponuro i podeszła po dywanie do fotela emira. Przezwyciężając lęk, wyciągnęła wskazujący palec i dotknęła za- skakująco delikatnego, zaskakująco suchego i zaskakująco ciepłego futerka. Poruszył się. Asza zachłysnęła się własnym oddechem: maleń- 175 kie pazurki wczepiły się jej w palec. Znieruchomiała, czując zarazem, jak delikatny był ten uchwyt. Szczurek ostrożnie obwąchał jej połama- ne i brudne paznokcie. Zaczął lizać rękę, po czym przysiadł, dwakroć kichnął — w ogromnej, obramowanej mozaikami komnacie zabrzmia- ło to niemal absurdalnie — i zabrał się do przegarniania pazurkami pyszczka i wąsików, czyniąc to w tak naturalny sposób, jakby zmiatał śmieci z pokładu okrętu. — Myje sobie pyszczek, całkiem jak jakiś chrześcijanin! — wy- krzyknęła zdumiona Asza. Nie cofała wyciągniętej lewej ręki, mając nadzieję, że zwierzątko podda ją dalszym oględzinom. Nagle poczuła w brzuchu skurcz prze- rażenia, gdyż uświadomiła sobie, że stoi tak blisko siedzącego w fote- lu emira, iż czuje pachnidła, którymi się namaścił, jak również przebi- jający się przez nie odór męskiego potu. Leofryk pogłaskał swego ulubieńca. — Moja droga — rzekł. — Wyhodowanie nowej odmiany może ubrać wiele lat. Bywa, że uzyska się właściwą barwę, lecz potem oka- zuje się, że towarzysząjej rozmaite wady: niesprawny mózg, agresyw- ność, psychozy, poronienia, zdeformowane macice i wnętrzności, któ- re w końcu pękają z nadmiaru swoich własnych wytworów i dany osobnik zdycha. — Niebieski szczurek położył się i zwinął w kłębu- szek na udach emira. Jego spojrzenie wróciło do Aszy. — Wyhodowa- nie nowej odmiany może wymagać pracy wielu pokoleń. Na przykład przeobrażenie córki w zdolnego do płodzenia mężczyznę bądź syna w mogącą rodzić matkę i siostrę. Pozbywamy się tego, co bezużytecz- ne, przez wiele, wiele lat hodując to, co będzie przydatne. A przy tym zdarza się, że w ogóle nigdy nie udaje nam się osiągnąć spodziewane- go rezultatu. Albo też uzyskany osobnik okazuje się bezpłodny. Czy zaczynasz się już domyślać, dlaczego możesz być dla mnie ważna? — Nie. Język przysychał jej do podniebienia. Emir Leofryk uśmiechnął się, jakby się domyślał, że Asza usiłuje ukryć swój lęk, a równocześnie jego umysł zdawał się zajęty czymś zupełnie innym. — Zważ przy tym, że te stworzenia są bardzo łagodne, w odróż- nieniu od najrozmaitszych dzikich bestii. Jest to uboczny skutek ho- dowli, którego wcale nie oczekiwałem. Rozumiesz? 176 — Panie! — zadudnił basowy głos Alderyka. Asza odwróciła gło- wę i wzdrygnęła się na widok wlewającej się do komnaty emira gro- mady: niewolnicy w obrożach, ariańscy kapłani, uzbrojeni żołnierze, jakiś opat oraz mężczyzna, którego wniesiono wraz z jego fotelem. — Jego Wysokość Kalif! Emir Leofryk pospiesznie zerwał się na nogi i począł się kłaniać, podczas gdy szczurki bezładnie szukały schronienia. — Panie...? — Tył komnaty pełen był żołnierzy Alderyka. Wy- stąpił spomiędzy nich mężczyzna w zielonej sutannie ariańskiego opa- ta — coś było nie tak ze zwisającym mu na piersi krzyżykiem — oraz jakiś bogato odziany emir, który z bliska wydawał się młodszy od Leofryka. — Witajcie w moich progach — rzekł oficjalnym tonem pan domu, posługując się kartagińską łaciną, a jego głos zdawał się całkiem opanowany. Nieznaczny gest kalifa i jego fotel stanął na posadzce. — Tak, tak! Dostojny starzec bez wątpienia miał kiedyś rude włosy. Z czasem przybrały one jednak barwę brudnoszarą, choć pozostawiły po sobie ślad — charakterystyczne dla rudzielców piegi, które w świetle lamp przypominały ciemne cętki. Skóra mu na ramionach obwisła, za to na- pięła się na nosie, czole i wokół ust. Suknie miał uszyte z tkaniny prze- tykanej złotymi nićmi. Asza zaczerpnęła powietrza i próbowała wstrzymać oddech: aro- mat pomady nie zdołał przytłumić bijącego od niewolników smrodu gówna i zgnilizny. Nagle doznała olśnienia. „To kalif Teodoryk!" — uświadomiła sobie. W tej samej chwili spoczęła jej na ramieniu osłonięta kolczugą rę- kawica Alderyka, który — pomimo jej starań, by oszczędzić lewą nogę — zmusił ją do opadnięcia na ręce i kolana. W tej pozycji wi- działa jedynie rąbki powłóczystych szat i świetnego wyrobu skórzane sandały. — A więc? Głos wizygockiego władcy zdał się jej bardzo słaby. Leofryk rzekł: — Wasza Wielmożność, chciałbym wiedzieć, co tu robią ci ludzie, którzy z tobą przybyli? I ten opat? Co się zaś tyczy emira Gelimera, to — jak wiesz — nie zalicza się on do przyjaciół mojego rodu. 177 — Muszę mieć przy sobie kapłana! — odparł kalif rozdrażnionym tonem. „Ten nadęty opat miałby być kapłanem?" — zdziwiła się Asza. — Ale nie ma tu miejsca dla emira Gelimera! — Tak? No, może i racja. Wyjdź, Gelimerze. Jednakże emir zaprotestował: — Wielmożny Kalifie! To ja dostarczyłem ci wieści, a nie Leo- fryk, choć dawno już musiały mu być znane! — To prawda. To prawda. A zatem zostaniesz, abyśmy mogli wysłuchać twego mądrego zdania. Gdzie jest ta niewiasta? Asza skupiła wzrok na splotach dywanu. Jej dłonie czuły jego deli- katną puszystość. Po chwili zaryzykowała i odwróciła głowę, żeby sprawdzić, czy miałaby jakąś szansę dotarcia do drzwi, ale jedyne, co mogła dojrzeć, to osłonięte kolczugami nogi strażników. Żadnych przyjaciół, żadnych sprzymierzeńców, żadnych szans ucieczki. Za- chciało jej się srać. — Jest tutaj — odpowiedział kalifowi Leofryk. — Niech wstanie! — zaskrzeczał król-kalif. Podźwignięta na nogi Asza poczuła na sobie przenikliwe spojrzenia dwóch bogato odzia- nych i wielce potężnych ludzi. — To jakiś chłopiec! Nazir Theudibert wystąpił spośród strażników i chwycił obiema rę- kami przód jej koszuli, po czym rozdarł ją od kołnierzyka aż po rąbek i cofnął się. Asza wciągnęła brzuch i stała sztywno wyprostowana. — A jednak to niewiasta! — stwierdził Leofryk pełnym szacunku tonem. Król-kalif przytaknął skinieniem głowy. — Przybyłem tu, żeby ją zachęcić. Nazirze Sarisie! Słysząc odgłosy jakiejś szamotaniny wśród zgromadzonych przy drzwiacb osobistych strażników kalifa, Asza spojrzała w tamtą stronę. Czyjś miecz wysunął się z obramowanej drewnem pochwy. Na ten wi- dok gwałtownie się cofnęła, mimo iż Alderyk mocno ją trzymał. Dwaj żołnierze króla-kalifa wciągnęli do komnaty tłustego mło- dzieńca. — Nie! Nie! Ja mogę zapłacić! Mogę zapłacić okup! Oczy więźnia były okrągłe ze strachu. Zaczął rozpaczliwie wrzesz- czeć, na przemian po francusku, italsku i w dialekcie szwajcarsko-nie- mieckim: 178 — Błagam! Litości! Mój cech zapłaci za mnie okup! Jeden z żołnierzy podciął mu nogi, a drugi szarpnął go za popla- mioną błękitną szatę. Światło rozbłysło na płazie wznoszonego w górę miecza, który w ułamku chwili spadł na upatrzone miejsce. Trysnęła krew. — Chryste! — krzyknęła Asza. Nagle po całym pomieszczeniu rozszedł się straszliwy smród. To wnętrzności tłustego młodzieńca wydaliły swoją zawartość. Po jego obnażonych białych nogach spływały strumienie krwi. Podciągnął się na łokciach i zaczął się czołgać, rzężąc i szlochając, z twarzą zalaną łzami. Nogi wlokły się za nim jak ciągnięte przez rzeźnika dwa połcie mięsa. Ostrze żołnierskiego miecza spadło na wnętrza kolan, przeci- nając ścięgna, a z dwóch bliźniaczych ran obficie lała się krew, pla- : miąć kamienne kafelki. ( Astmatyczny głos rozkazał: — Przemów do mojego doradcy, Leofryka. — Asza zmusiła się do oderwania wzroku od krwi i zwrócenia go ku temu, który jej wydał to polecenie: ku królowi-kalifowi. — Przemów do mojego doradcy Leofryka — powtórzył starzec. W świetle lamp napięta skóra jego twarzy zdawała się żółta, a oczy przeobraziły się w dwie czarne dziu- ry. — Powiedz mu wszystko, co ci leży na sercu i co nurtuje twój umysł. Niezwłocznie. Nie chcę, abyś miała jakiekolwiek wątpliwości względem tego, co cię czeka z naszej strony, jeśli choćby tylko raz mi odmówisz. Żołnierze wywlekali z komnaty krwawiącego młodzieńca, który krzyczał i wił się, lecz tylko górną połową ciała. Kamienne oczy świę- , tych obojętnie przyglądały się tej scenie. — Zrobiłeś to tylko po to, żeby mi pokazać, co możesz! — Do głębi wstrząśnięta, Asza krzyczała równie głośno jak na polu bitwy. Poczucie kompletnego oszołomienia rozchodziło się po całym jej cie- I le. Wiedziała, że za chwilę zemdleje, dlatego pochyliła się, żeby objąć uda, i głęboko zaczerpnęła powietrza. „Widziałam gorsze rzeczy. Ro- biłam gorsze rzeczy. Ale żeby to zrobić ot tak sobie, bez żadnego po- wodu..." Co najbardziej ją zaszokowało, to szybkość, z jaką się to wszystko odbyło, oraz absolutna nieodwołalność wydanego przez ka- lifa wyroku. Jak również nieodwołalność jego skutków. Na jej okale- czoną twarz wypłynęły rumieńce. Wrzasnęła w obozowej gwarze: — 179 Tak po prostu zrujnowałeś temu pieprzonemu nieszczęśnikowi życie, żeby mi pokazać, na co cię stać?! Król-kalif nie patrzył na nią. Słuchał opata, który szeptał mu coś do ucha. Potem skinął głową. Niewolnicy zmyli krew z posadzki i wyszli. Roztaczany przez lampy oliwne kwietny aromat nie przytłumił mie- dzianego zapachu krwi i smrodu odchodów. Alderyk odsunął się od niej. Dwaj żołnierze kalifa, ci sami, chwy- cili ją za przeguby i wykręcili ręce, żeby nie mogła się ruszyć. — Zabij ją — powiedział emir Gelimer. — Od razu. — Był to śniady mężczyzna około trzydziestki. Miał pospolitą twarz, małe oczka i zaplecioną w warkoczyki czarną brodę. — Jeśli stanowi za- grożenie dla naszej krucjaty na Północy, nawet gdyby to było bardzo niewielkie zagrożenie, powinieneś ją zabić, Czcigodny Kalifie. Emir Leofryk rzekł pospiesznie: — Ależ nie! Jak się wtedy dowiemy, co zaszło? Trzeba ją prze- słuchać! — To tylko chłopka z Północy — zbył go kalif. — Po cóż miałbyś tracić na to czas, Leofryku? Najlepsze, co mogłoby z tego wyjść, to kolejny generał, a ja już jednego mam. Czy dowiesz się od niej, dla- czego jest tak zimno? Dlaczego jest tu tak piekielnie, tak szatańsko zimno, odkąd twoja niewolnica-generał popłynęła za morze? Im dalej nasza krucjata posuwa się na północ, tym dotkliwiej kąsa nas tu chłód. Doprawdy, zaczynam już mieć wątpliwości co do tego, czego chce od nas Bóg! Czyżby jednak ta wojna nie była zgodna z Jego wolą? Leo- fryku, czy ty mnie przekląłeś? Ariański opat rzekł pogodnym tonem: — Panie, pokuta to herezja tych z Północy. Bóg zawsze nas fawo- ryzował i dlatego właśnie zesłał nam tę ciemność, która — uniemożli- wiając nam uprawę ziemi i sianie zboża — tym samym pcha nas do podbojów, przysparzających Bogu nowych ziem. Mrok czyni z nas lu- dzi wojny, nie zaś rolników albo pasterzy, a zatem czyni z nas szlach- tę. Oto Jego bicz, którym nas chłoszcze, zmuszając do podporządko- wania się Jego woli. — Jest zimno, opacie Muthari. — Energicznym ruchem ręki kalif Teodoryk przerwał kapłanowi jego przemowę. Światło latami ukazywało ciemne punkciki na jego białych palcach. Przymknął delikatne powieki. — Panie — mruknął Gelimer. — Zanim zrobisz cokolwiek inne- 180 go, odetnij jej rękę, w której dzierży miecz. Niewie ście, którą łączy zażyłoś ć z diabłe m, nie powinn o się pozwol ić na dalszą wojacz kę, bez względ u na to, jak długo jeszcze pozwol isz jej żyć. W głowie Aszy równoc ześnie odezwa ł się głos i pojawił się bu- dzący w niej lęk obraz: dwa białe kręgi przecięt ej kości w strumie niu tryskają cej czerwie ni. Przełkn ęła żółć, która zebrała się w ustach. Prze- toczyła się przez nią fala mdłośc i i znużeni a. Spo nad ramieni a emira Leofry ka wpatry wało się w nią dwoje czar- nych oczek. Na końcu spiczast ego pyszcz ka porusza ły się delikat ne wąsiki. Kiedy jego pan pochyli ł się, żeby przemó wić do Aszy, gryzoń przebra ł różowy mi łapkam i i przystą pił do czyszcz enia jasnoni ebie- skiej sierści, która nie była ani wilgotn a, ani brudna, ani zapchlo na. — D aj mi coś, Aszo! — poprosił ściszon ym głosem Leofryk. — Moja córka zapewni ła mnie, iż jesteś wielce wartośc iową niewiast ą, ale ja mogę tylko mieć nadzieję, że takjest. Dowod u na to nie mam. Daj mi więc coś, co posłuży łoby mi jako powód zachow ania cię przy życiu. — N a przykła d co? — Przełkn ęła ślinę, patrząc na niego poprzez warste wkę łez, które zamglił y jej oczy. — Ten świat jest pełen najem- ników. Niektór zy z nich są nawet dobrzy i wartośc iowi. — J a nie mogę nie usłucha ć króla-k alifa! Daj mi powód, dla które- go nie powinn aś zostać stracon a! Szybko ! Asz a jak zaczaro wana wpatry wała się w niebies kie stworz onko, które ruszało wąsika mi i delikatn ymi różowy mi łapkam i czyścił o sierść za uszkam i. Podnio sła wzrok i z kolei popatrz yła na Leofry ka, którego twarz wyraża ła błagani e. „Al bo będzie to oznacz ało szybkie uwolni enie, albo śmierć, i to za- pewne rychłą. Lepiej jest umrzeć szybko. Słodki Boże, dobrze wiem, że takjest lepiej. Widział am już wszyst ko, co można zrobić z ludzki m ciałem. To jak dziecię ca zabawa w »stoję w kole«. Nie chcę, żeby za- brali się do mnie zawodo wi oprawc y!" Usł yszała swój własny głos, który zdawał się wątły w tej zimnej komna cie o kamien nych ścianac h. — Dobrze, niech wam będzie. Przyzna ję, że podczas bitwy rze- czywiśc ie słyszę głos. Zawsze tak było. Być może to ten sam głos, któ- ry słyszy twoja... córka. Bądź co bądź, bez wątpien ia łączy nas pokre- wieńst wo, tyle że ja została m odsunię ta od ekspery mentu. Ale głos słyszę! 181 Leofryk przegarnął palcami szczecinę siwych włosów. Źrenice oczu, którymi intensywnie się w nią wpatrywał, zwęziły się. Asza uświado- miła sobie, że w tych oczach odbija się jego sceptyczne podejście do jej słów. „Czyżby po tym wszystkim wciąż mi nie wierzył?" Szepnęła nalegająco: — Musisz uwierzyć, że mówię ci prawdę! Pocąc się i drżąc, przez długą chwilę patrzyła mu prosto w oczy. Emir Leofryk odwrócił się. Asza osunęłaby się na podłogę, gdyby nie chwyciła jej czyjaś ręka. To muskularne ramię Theudiberta otoczyło jej obnażone piersi. Poczuła, że nazir się śmieje. Leofryk rzekł: — Ta niewiasta słyszy Kamiennego Golema, panie. Emir Gelimer prychnął lekceważąco: — Na jej miejscu i ty to samo byś twierdził! Wargi króla-kalifa zbielały. Dzielił uwagę pomiędzy rozmowę a nachylonego ku niemu opata. Asza spostrzegła, że po ostatniej uwa- dze Gelimera jego wzrok szybko wrócił do Leofryka. — To oczywiste, że tak twierdzi — oświadczył z przyganą w gło- sie. — Leofryku, próbujesz ocalić samego siebie za pomocą jakiejś bajki o kolejnej niewolnicy-generale! — Słyszę rady w sprawach taktyki. Słyszę Kamiennego Golema — oznajmiła głośno Asza kartagińską łaciną. —; Widzisz? — wykrzyknął Gelimer. — Ona nawet nie znała tego określenia, dopóki go nie użyłeś! Ramię nazira całkowicie ją unieruchomiło. Chciała znowu coś po- wiedzieć, lecz Theudibert wolną ręką zatkał jej usta, mocno wbijając palce w szczękę, żeby nie mogła go ugryźć. Emir Leofryk skłonił się bardzo nisko (szczurki zaczęły spiesznie szukać schronienia w fałdach jego szaty), po czym wyprostował się i spojrzał na bliskiego już śmierci króla-kalifa. — Panie. Niewykluczone, że to, co mówi emir Gelimer, jest praw- dą. Ona może tak twierdzić wyłącznie ze strachu przed cierpieniem lub raną. — Wyblakłe oczy Leofryka nabrały posępnego wyrazu. — Jest jednak sposób, który pozwoli nam upewnić się w tym względzie. Za twoim pozwoleniem, panie, będę ją tak długo torturował, aż stanie się jasne, czy mówi prawdę czy nie. III J eden z kamratów Theudiberta powiedział po kartagiń- sku coś, co Asza zrozumiała jako: — Zabawmy się z nią trochę. Słyszałeś, co powiedział stary. Nikt się o to nie pogniewa, jeśli tylko nie pozbawimy jej życia. Mógł to powiedzieć jasny blondyn albo ten, który stał obok niego, Asza nie była pewna. Ośmiu mężczyzn, z nazirem dziewięciu. Pomi- mo lekkich kolczug do konnej jazdy i zakrzywionych mieczy rozpo- znawała ich twarze. Niczym by się nie wyróżniali w armii Karola lub Fryderyka ani w Lazurowym Lwie, gdyby do niego wstąpili. „Gdzie mnie pojmali?" — zapytała samą siebie, kalecząc podeszwy stóp na kamiennych stopniach. Zataczała się, ponaglana szturchańcami. Spiralne schody prowadziły w głąb ziemi. Pomyślała: „Czyżby całe wzgórze, które wznosi się nad kartagińskim portem, podziurawio- ne było piwnicami?" I zaraz przyszła jej do głowy następna, wręcz oczywista myśl: „Ilu spośród tych, którzy tu wchodzą, nigdy już stąd nie wyjdzie? Paru. To mogło być tylko paru. Co on miał na myśli, wspominając o torturach? Przecież nie może planować prawdziwych tortur. Nie może!" Nazir Theudibert powiedział z nutą rozbawienia w głosie: — Właściwie, to dlaczego by nie? Ale niczego nie widzieliście. Tej cennej suce nic się nie przydarzyło. Niczego podobnego nie wi- dzieliście, jasne? Osiem podnieconych żołdaków potwierdziło to zgodnym pomrukiem. Powietrze prześmiardło ich potem. Nawet kiedy już zstąpili ze schodów i, pchając ją przed sobą, podążyli oświetlonymi przez latar- nie korytarzami, Asza wręcz czuła odór wzbierającej w nich agresji i narastającego podniecenia. Grupa mężczyzn, którzy wzajemnie się podjudzają, może się poważyć na wszystko. 183 Brutalnie popychana, pomyślała w pewnej chwili: „Mogę stanąć do walki. Mogę wydłubać któremuś oko, złamać palec lub rękę albo zmiażdżyć jądra, ale co potem? Potem złamią mi kciuki i golenie i za- czną mnie gwałcić od przodu i od tyłu, w cipę i w dupę". — Ty krowo! Jasnowłosy chwycił jej obnażone piersi i z całej siły zacisnął na nich palce. Piersi Aszy już na statku stały się bardzo wrażliwe. Dźgnięta bólem, wrzasnęła i nie panując nad sobą, zamachnęła się i walnęła go w grdykę. Natychmiast unieruchomiło ją kilka par rąk, a ktoś na odlew walnął ją w twarz tak mocno, że okręciła się i wpadła na ścianę celi. Zderzenie głowy z murem sprawiło jej straszliwy ból. Pod kolanami poczuła kafelki z wypalanej gliny. Któryś z ósemki głośno odchrząknął i plunął na nią flegmą. Czyjaś twarda stopa w bucie z delikatnej skóry z całej siły kopnęła ją w brzuch, o trzy palce poniżej pępka. Płuca odmówiły jej posłuszeństwa. Dyszała chrapliwie, wymachując bezładnie rękami. Usłyszała, jak powietrze ze świstem przedziera się przez jej krtań, a potem pod lewą nogą, biodrem i barkiem poczuła chłód glinianej posadzki. Śmierdzące płótno zacisnęło się wokół jej szyi i rozdarło się, po czym któryś z na- pastników pochylił się i przez głowę ściągnął z niej rozprutą koszulę. Znikła bielizna skrywająca jej łono. Leżała naga u stóp żołnierzy, wy- stawiona na ich spojrzenia. Kiedy wreszcie udało jej się płytko odetchnąć, warknęła: — Pierdolę was! Jej głos był żałośnie piskliwy. Paru wybuchnęło śmiechem, po czym zaczęli ją dźgać czubkami butów, rechocąc za każdym razem, kiedy się odsuwała, chcąc uniknąć bolesnych kopnięć. — Jazda, chłopaki! Poobracajmy ją. Do roboty! Ty pierwszy, Barbas. — Nie, chłopie. Ja jej nie dotknę. Ta suka jest zarażona. Wszystkie dziwki z Północy są zarażone. — Ty pieprzony dzieciuchu! Chciałoby mu się mamusinego cy- cuszka, a nie niewiasty! Może chcesz, żebym związał tę groźną wo- jowniczkę? Boisz się jej dotknąć? Zaczęła się bójka. Obute nogi uderzały w posadzkę celi niebez- piecznie blisko jej głowy. Widziała czerwoną glinę, której przydawała 184 czerwieni pojedyncza lampa. Brudne kraje odzienia, bardzo misternej roboty kolczugi i skórzane nagolenniki, a kiedy obróciła się na brzuch i podniosła głowę — migające przed jej oczyma fragmenty twarzy: czyjeś wściekłe brązowe oko, nie ogolony policzek, owłosioną dłoń ocierającą wargi, które odsłaniały dwa rzędy lśniących, równych zę- bów, wężykowatą białą bliznę na czyimś udzie, podwiniętą szatę, wy- brzuszenie tkaniny, pod którą tężał członek. — Bierzcie się za nią, do cholery! Gaina! Fravitta! Co tak, kurwa, stoicie i wytrzeszczacie gały? Nie widzieliście nigdy gołej baby? — Niech Gajzeryk idzie na pierwszego! — Tak jest! Niech zacznie dziecina! — Wyciągaj kutasa, chłopie. Tylko tyle go masz? Przecież ona tego nawet nie poczuje! Ich niskie głosy odbijały się od wąskich ścian celi. Asza ma znowu dziesięć lat i patrzy na mężczyzn jako na istoty wielekroć od niej cięż- sze, silniejsze i muskularniejsze. Ale ośmiu mężczyzn góruje siłą nie tylko nad jedną niewiastą, ale i nad jednym mężczyzną. Są mocniejsi niż jeden. Asza poczuła, że spod jej przymkniętych powiek zaczęły wypływać łzy. Podźwignęła się na czworaki i wrzasnęła: — Paru z was zabiorę ze sobą! Naznaczę was, okaleczę i na całe życie zniekształcę wam gęby! — Ślina ciekła jej z ust, tworząc na po- sadzce małe plamki wilgoci. Widziała każdą nadkruszoną krawędź gli- nianych kwadracików i każdą pajęczą siateczkę rys, w których osadził się brud. Głowa i żołądek tak bardzo ją bolały, że widziała wszystko jak przez mgłę. Przez jej nagie ciało przebiegła fala gorąca. — Zabiję was, kurwa! Zabiję! Theudibert pochylił się i zaczął wrzeszczeć jej prosto w twarz, prys- kając śliną i rechocąc: — No i co zostało z pierdolonej wojowniczki? Dziewczyneczka! Chcesz z nami walczyć, tak? — Właśnie że tak! Spróbuję się zmierzyć z ośmioma żołdakami, nie mając nawet miecza ani nikogo, kto by mi pomógł. — Dopiero po upływie sekundy uświadomiła sobie, że wypowiedziała te słowa na głos. I to tak przesyconym chłodną pogardą tonem, jakby mówiła coś absolutnie oczywistego. Oczy Theudiberta zwęziły się. Uśmiech znik- nął mu z twarzy. Wciąż pochylał się nad nią z rękoma wspartymi o po- kryte stalową łuską uda. Jego zmarszczone brwi świadczyły o zakło- 185 potaniu. Asza znieruchomiała. — Wygląda na to, że się wygłupię — szepnęła, drwiąc z samej siebie. Pozostając w znieruchomieniu, bała się odetchnąć. Patrzyła na ich twarze. Mężczyźni po dwudziestce, któ- rzy zwali się Barbas, Gaina, Fravitta i Gajzeryk, ona jednak nie wie- działa, który jest kim. Jej żołądek skręcał się z bólu. Przysiadła na pię- tach i zaczęła szczać, nie zwracając uwagi na to, że mocz spływa jej po nogach. — Na polu bitwy nie ma żadnych „wojowników". — W jej drwiącym głosie słychać było drżenie, gdy mówiła dalej, posługując się uproszczonym kartagińskim: — Jesteś tam tylko ty i twój kamrat, ty i członkowie twojego oddziału, ty i twój dowódca. Twoja drużyna. Najmniejsza bojowa jednostka, która liczy sobie ośmiu lub dziesięciu żołnierzy. Nikt nie jest bohaterem w pojedynkę. Stając samotnie do walki, od razu jesteś tylko kupą mięsa. Toteż ja nie mam zamiaru zgłaszać się na ochotnika do roli pierdolonego bohatera! Tego rodzaju stwierdzenia mogła wygłaszać codziennie. Nie było w nich nic górnolotnego. Popatrzyła na cienie, którymi huśtało na ścianach celi żółte światło lampy, a potem na pochylone nad nią twarze, które zdawały się zabar- wione na różowo. Po chwili dwaj spośród nich obrócili się na pięcie i wycofali się z grupy. Usłyszała, jak ten młodszy — chyba Gajzeryk — coś szepcze do swego towarzysza. „Ale to tylko oni mogą mówić takie rzeczy. Nie wypowiedziałby ich żaden cywil. Nie ma w tym nic z konfliktu pomiędzy mężczyzną a białogłową. Ani pomiędzy żołnierzem a cywilem. Jesteśmy po tej sa- mej stronie. Przyjrzyjcie mi się, a zobaczycie, będziecie musieli zoba- czyć, że nie jestem niewiastą. Jestem jedną z was!" Starczyło jej rozsądku na to, żeby w zupełnej ciszy, jaka zapano- wała w celi, klęczeć z dłońmi płasko złożonymi na udach. Zdawała się tak samo nieświadoma nagości swych piersi i pokrytego sińcami brzu- cha, jakby była zanurzona w jednej z beczek, które w kompanijnych taborach służyły do kąpieli. Nie czuła potu, który strużkami spływał po jej twarzy. Nie zwra- cała uwagi na zbierającą się na jej wargach słoną krew ze zranionego policzka. Wizygoci mieli przed sobą smukłą dziewczynę o szero- kich ramionach, z raną na ostrzyżonej jak u chłopaka lub zakonnicy głowie. 186 — Kurwa mać! — zaklął Theudibert tonem kogoś, kto poczuł się urażony. — Pierdolona, tchórzliwa suka! Stojący z tyłu jasnowłosy żołnierz powiedział ironicznym tonem: — Co ona może nam zrobić, nazirzel Porwie się na nas wszystkich? Asza poczuła, że emocjonalne napięcie, jakie zapanowało w celi, zaczyna opadać. Drżała. Wszystkie włoski na jej ciele wyprostowały się jak szczecina. „Są na służbie. Mogą być pijani". — Zamknij swoją pieprzoną jadaczkę, Barbas! — Tak jest, nazirzel — Pieprzyć to. Pieprzyć tę sukę. — Theudibert obrócił się na pięcie i roztrącając żołnierzy, ruszył w stronę drzwi celi. — Co jest z wami, gówniarze? Nie widzę, żeby któryś ruszył dupę. Jazda mi stąd! Ten muskularny, u którego zobaczyła wzwód, chciał zaprotestować: — Ależ, nazirze... Theudibert, przechodząc obok niego, tak mocno walnął go pięścią w brzuch, że chłopak zgiął się wpół. Przez parę sekund potężnie zbudowani mężczyźni przepychali się w drzwiach celi. To były najdłuższe sekundy, jakie kiedykolwiek zdarzyło się jej przeżyć, nie licząc bitew. Sekundy, które zdawały się trwać w nieskończoność. Jej prześladowcy przyciszonymi głosami dzielili się pomiędzy sobą niezadowoleniem, ostentacyjnie nie zwra- cając uwagi na Aszę. Któryś splunął, któryś wybuchnął głośnym, wulgarnym śmiechem. Dosłyszała strzępek komentarza: „...tak czy inaczej ją złamać..." Żelazna krata, która zastępowała drzwi, zatrzasnęła się za nimi. W jednej chwili cela opustoszała. Podzwaniały klucze i łuski kolczug. Oddalali się, krocząc koryta- rzem. Jeszcze tylko echo butów, stąpających po schodach. I cichnące głosy. — Co za sukinsyn! Głowa opadła Aszy na piersi. Podświadomie oczekiwała, że długie włosy osuną się pod własnym ciężarem, zasłaniając jej twarz, ale nic takiego się nie stało. Czując lekkość ostrzyżonej głowy, patrzyła na wąskie ściany, które oświetlała płonąca za kratą latarnia. — Jezusie mój. Mój Chryste. Ratuj mnie, Panie Jezu! 187 Nagle ogarnęło ją drżenie. Całe jej ciało trzęsło się na podobień- stwo psa, który otrząsa się po wyjściu z zimnej wody, ona zaś ze zdu- mieniem stwierdziła, że żadnym sposobem nie potrafi nad tym zapa- nować. Latarnia na korytarzu oświetlała jedynie parę stóp glinianych kafelków posadzki i różowych mozaikowych ścian. Kłódka na żelaz- nej kracie była dwakroć większa od obu jej dłoni. Macając wokół sie- bie roztrzęsionymi rękoma, znalazła porwaną koszulę. Była mokra. Je- den z ludzi nazira odlał się na nią. Zimno wgryzało się jej w skórę. Owinęła śmierdzącym płótnem tyle ciała, ile mogła ogarnąć rękami i zwinęła się w kłębek w najdal- szym od wejścia kącie celi. Ciążył jej brak prawdziwych drzwi: stalo- wa krata nie tylko nie łagodziła poczucia uwięzienia, ale pogłębiała w niej wrażenie, iż coś jej zagraża z zewnątrz, choć pręty były tak gę- sto rozmieszczone, że nie przecisnęłaby pomiędzy nimi ręki. Na korytarzu ponownie zasyczał ogień grecki. Na popękane kafelki padło pocięte liniami kraty, jaskrawobiałe światło. Bolał ją brzuch. Przestawał jej doskwierać odór moczu, bo nos już do niego przy- wyknął. Ciepło ciała rozgrzało mokre płótno koszuli, a przed twarzą rozkwitały białe obłoczki oddechu. Dotkliwe zimno wnikało w palce nóg i rąk, zarazem stępiając ból zranionego czoła i rozciętej wargi. Krew jeszcze nie zakrzepła. Asza posmakowała jej czubkiem języka. Żołądek skręcał się z falującego bólu. Objęła się ramionami, zamy- kając ciało we własnym uścisku. „Po prostu udało mi się zaskoczyć ich we właściwym momencie, kiedy ich czujność osłabła. Drugi raz już się to nie zdarzy. Wykazali się brakiem dyscypliny, ale co będzie, jeśli dostaną rozkaz, żeby mnie zbić, zgwałcić albo połamać mi ręce?" Jeszcze bardziej się skuliła. Próbowała stłumić dręczący ją strach i usunąć z umysłu słowo „tortura". „Pieprzony Leofryk. Jak mógł najpierw mnie nakarmić, a potem tak się ze mną obejść? To niemożliwe, żeby zamierzał naprawdę mnie torturować, wypalając oczy i łamiąc kości. Z pewnością nie to miał na myśli i wszystko to jest po prostu skutkiem jakiejś pomyłki... Nie. To nie pomyłka. Nie ma co się łudzić. Jak myślisz: dlaczego trzymają cię w tych lochach? Leofryk wie, kim i czym jesteś, bo ona o wszystkim go informuje. Uprawiam zawód, który wymaga zabijania ludzi. On ' 188 wie, co myślę, również w tej chwili. Samo to, że wiem, do czego to wszystko zmierza, wcale nie znaczy, że się to nie ziści..." Kolejny spazm bólu przetoczył się przez jej brzuch. Wcisnęła dło- nie w podbrzusze, napinając mięśnie. Miała wrażenie, że ten tępy ból wyssał jej z żołądka całe ciepło. W pewnej chwili zelżał, ale tylko na moment. Niemal natychmiast zaczął znowu narastać, osiągając takie natężenie, że Asza dyszała z otwartymi ustami, wyrzucając z siebie przekleństwa. Gdy w końcu ustąpił, wielkim, konwulsyjnym haustem zaczerpnęła powietrza. Otworzyła oczy. „Słodki Jezu". Wsunęła rękę między uda, po czym przyjrzała się jej w świetle lampy. — Boże, nie! Wstrząśnięta, podniosła dłoń ku twarzy i pociągnęła nosem. Nie poczuła zapachu krwi, bo zresztą nie czuła teraz żadnego zapachu, ale wystarczyło jej przyjrzeć się, jak płyn na jej ręce zaczyna gęstnieć i w miarę zasychania ściągać skórę. — Ja krwawię! — wrzasnęła. Podźwignęła się na klęczki, a potem, przezwyciężając dojmujący ból w lewym kolanie, stanęła na nogach. Przekuśtykała dwa kroki, które ją dzieliły od kraty, i wczepiła się palcami w jej kwadratowe, sta- lowe otworki. — Straż! Na pomoc! Pomocy! Nikt nie odpowiedział na wołanie. Wzdłuż korytarza przemiesz- czało się chłodne powietrze. Także i w żadnej z pobliskich cel, których istnienia się domyślała, nikt się nie odezwał. Nie usłyszała ani jednego brzęknięcia metalu, broni lub kluczy. Cicho było również w pomiesz- czeniu strażników. Ból sprawił, że zgięła się wpół. Spomiędzy zaciśniętych zębów wy- dobył się wysoki, przenikliwy dźwięk. Pochylona, zobaczyła, że po wnętrzach jej ud, od włosów łonowych do kolan, spływają czarne strużki, które potem przekształcają się w łańcuszek kropli, ciągnący się od kolan po kostki. Nie poczuła tego wcześniej, gdyż krew ma tę samą temperaturę co skóra. Przeszył ją kolejny atak bólu, który dosięgnął podbrzusza. Odczuła go również macica. Przypominał miesiączkowe skurcze, ale był bar- 189 dziej dotkliwy i wnikał głębiej. Obfity pot pokrył warstewką wilgoci jej twarz, piersi, ramiona i pachy. Zacisnęła pięści. — Jezu, zaklinam cię na twoją miłość! Pomóż mi! Pomóż! Ześlij mi jakiegoś doktora! Niech mi ktoś pomoże! Osunęła się na kolana. Zgięta wpół, przycisnęła czoło do kafelków posadzki, modląc się, żeby podrażnione skaleczenia przeważyły nad bólem wnętrzności, zamkniętych w brzuchu. „Muszę znieruchomieć. Całkowicie znieruchomieć. Może się to już nie powtórzy". Kolejny skurcz napiął jej mięśnie. Ostry, oszałamiający ból pozba- wił ją zdolności myślenia. Wsunęła dłonie pomiędzy uda i wcisnęła je do pochwy, jakby to mogło zatrzymać krwotok. Latarnia zaczęła stopniowo przygasać i płomień przekształcił się w mały, jaskrawy języczek. Dłonie Aszy całe były usiane grudkami zakrzepłej krwi. Krew rozmazywała się na jej skórze, ściekając po pal- cach, którymi rozpaczliwie próbowała ją zatamować, wciskając dłonie coraz głębiej i głębiej, aż po samo wejście do pochwy, ale ciepły płyn niepowstrzymanie wypływał pomiędzy nimi. — Niech mi ktoś pomoże! Niech ktoś sprowadzi chirurga! Choćby nawet tę starą niewiastę. Kogokolwiek. Niech ktoś go uratuje. Bła- gam! To moje dziecko, pomóżcie mi! Głos odbijał się echem od ścian korytarzy. Kiedy echo zamarło, po- wróciła cisza, tak kompletna, że słyszała syk zawieszonej na ścianie korytarza latarni. Na moment, może nawet na całą minutę, cierpienie ustało. Asza modliła się ze złożonymi między udami dłońmi. Zaraz jednak nastąpił kolejny atak tępego, intensywnego, a w końcu palącego bólu, który przenikał brzuch i skurczami paraliżował mięśnie. Krew rozlewała się w jej pobliżu po posadzce, która stała się lepka. Sztuczne światło nadawało jej czarną, a nie czerwoną barwę. Asza szlochała. Był to szloch ulgi, gdy ból zanikał, i gardłowy jęk, kiedy zaczynał na nowo narastać. W chwilach jego kulminacji nie mog- ła zdławić krzyku. Wargi jej pochwy czuły, jak prześlizgują się pomię- dzy nimi wypychane przez macicę grudki: łańcuszki czarnych skrze- pów, które ześlizgiwały się z jej dłoni na podobieństwo pijawek i roz- biegały po płytkach posadzki. Ciepło krwi na rękach, nogach i brzuchu. Czerwone odbitki dłoni na skórze, gdy obejmowała się rękami i, trzęsąc 190 się, zagryzała wargi, by w końcu zacząć krzyczeć z bólu. A potem pa- trzyła, jak krzepnące krople krwi stygną i zasychają na skórze. — Robercie! — Jej błagalny głos zamierał, napotykając na sta- rożytne kafelki ścian celi. — Robercie! Florio! Godfreyu! Pomóżcie! Pomóżcie mi!!! Brzuch znowu ścisnęły skurcze. Wrócił ból. Wznosząc się jak mor- ska fala, zatopił ją w czymś na podobieństwo agonii. Pragnęła ze- mdleć, lecz ciało nie pozwalało jej na to. Zmagała się z nim, przekli- nała fizyczną nieuniknioność tego, co się z nią działo, i płakała, ogar- nięta furią, skierowaną przeciwko... komu? Czemu? Samej sobie? „I tak nie chciałam go mieć. Och, kurwa, nie..." Jej paznokcie wyżłobiły w dłoniach półkoliste rowki. Celę wy- pełniał mdlący odór krwi. Wstrząsały nią spazmy bólu. Co gorsza, świadomość tego, co ten ból oznacza, sprawiała, że jej umysł rozpadał się na kawałki. Po paru chwilach już tylko cicho łkała, jakby zaczęła się lękać, że ją ktoś usłyszy. Zadrżała, nagle przejęta poczuciem winy: „To by się nie stało, gdy- bym nie poprosiła Florii, żeby je usunęła". Jej dotychczas dość trafne wyczucie stron świata i pory („blisko nieszporów", „godzina do jutrzni") teraz ją zawiodło. Była zupełnie zdezorientowana. Z pewnością musiał to jeszcze być czarny dzień, a nie gwiezdna noc, ale nie była tego całkiem pewna. Już niczego nie była teraz pewna. Skurcze brzucha na przemian rozluźniały i napinały wszystkie mięśnie jej ciała: uda, ramiona, plecy i piersi. Z wolna uspokajała się macica. Aszę ogarnęło uczucie bezmiernej ulgi. Rozluźniały się jeden po drugim mięśnie. Otworzyła oczy. ( Bolały ją piersi. Skulona, leżała na boku w szachownicy światła. Ręce oblepiały jej krzepnące grudki i nitki czarnej krwi. Spostrzegła, że na dłoni leży coś flaczastego i pociętego żyłkami. Było o połowę mniejsze od tej dłoni. Schło. Łączyła się z tym jakaś poskręcana nitka, nie grubsza od sznur- ka do wieszania bielizny. Koniec tej nitki miał postać czerwonej, gala- retowatej kulki, która rozmiarami przypominała oliwkę. ( W prostokącie białego światła Asza wyraźnie widziała podobną do kijanki główkę i łukowaty ogonek ciała z pączkowatymi zaczątkami kończyn. Poroniła dziewięciotygodniowy płód. 191 — Był doskonały! — wykrzyczała w niewidoczny sufit. — Był doskonały! Rozpłakała się. Krztusiła się szlochem, który sięgał aż po dno płuc. Obolała, kurczowo przyciskając uda do piersi, płakała i skowyczała żałośnie, wstrząsana drgawkami jak w ataku padaczki, a staczające się po jej policzkach łzy kapały w jęczącą, zawodzącą ciemność. IV Mijali jej celę na palcach, rozmawiali szeptem. Asza nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Skręcający jej wnętrzności szloch przeobraził się w bezgłośny płacz. Łzy spływały po palcach. Żałość przestała być ochronnym pancerzem. Drżały jej ręce, nogi i całe ciało, tyleż na skutek doznanych przeżyć, co i panującego w celi przejmującego zimna. Zwinięta w ciasny kłę- bek, leżała na posadzce, obejmując zziębniętymi dłońmi łydki. Wargi miała spieczone. Bardzo chciało jej się pić. Z wolna wracała do niej świadomość otaczającego ją świata oraz własnego ciała, kąsanego przez chłód glinianych ścian. Wstrząsały nią dreszcze. Wszystkie włoski na ciele zesztywniały niczym świńska szczecina. Miała nadzieję, że wkrótce ogarnie ją senność i przestanie drżeć, jak się to dzieje z ludźmi, którzy wysoko w górach kładą się w zmrożonym śniegu, aby już nigdy się z niego nie podnieść. Z trzaskiem otwarła się żelazna krata. Bose stopy niewolników zaklaskały na kafelkach posadzki, a nad jej głową rozbrzmiał jakiś okrzyk. Spróbowała się poruszyć. Czyjaś dłoń dźgnęła ją w krocze. Ciałem wstrząsały spazmatyczne drgawki. Posadzka zdawała się twar- dym lodem. Chrypliwy głos ryknął: — Na Boże Drzewo! Nie starczyło wam rozumu, żeby mi o tym zameldować?! — Mimo iż kark odmawiał jej posłuszeństwa, Asza uniosła głowę. Opuchnięte powieki zamrugały, odsłaniając bolące oczy. — Rozpalić ogień na wartowni! — rozkazał stojący nad nią przysadzi- sty, czarnobrody Wizygota. 'Arif Alderyk rozpiął spływający z jego osłoniętych kolczugą ramion obszerny wełniany płaszcz. Rozpostarł go na pokrwawionej posadzce, przyklęknął i przetoczył nań bezwład- ną Aszę. Zwymiotowała i na błękitnej tkaninie rozlała się żółta papka. 193 Alderyk owinął ją płaszczem, wsunął ręce pod jej kolana i plecy, po czym podźwignął ją z posadzki. Mozaikowe ściany celi zawirowały w jaskrawym świetle greckiego ognia, kiedy trzymając ją w ramio- nach, 'arif zwrócił się ku wyjściu. — Z drogi! Niewolnicy rozbiegli się na boki. Ciało Aszy boleśnie odczuwało każdy krok niosącego ją oficera. Obwiedziona jedwabiem wełna przylgnęła do jej przemarzniętej, brudnej skóry. Czuła wnikające w ciało ciepło. Znowu zawładnęły nią dreszcze, nad którymi nie potrafiła zapanować. Alderyk mocno przy- ciskał ją do piersi. Wniósł ją po schodach, a następnie przeniósł przez dziedziniec, obok fontanny, która spryskała jej twarz kropelkami lodowatej, blado- różowej wody. Asza próbowała się zamknąć we wnętrzu swej głowy i oddalić się z tego miejsca. Ukryć w jakimś niedostępnym schowku wspomnienia wszelkiego zła, które ją spotkało, ludzi, którzy ją zdra- dzili, oraz głupio obmyślonych poczynań, przez które ginęły człowie- cze istoty. Spod jej zaciśniętych powiek wydostawały się palące łzy. Czuła, jak ściekają po policzkach, mieszając się z kropelkami lodu. Przy akompaniamencie głośno wykrzykiwanych rozkazów, krocząc uformo- wanym przez niewolników szpalerem, Alderyk wniósł ją do jakiegoś budynku, pociętego siecią korytarzy i zbiegających w dół schodów. Przepełniająca jej umysł żałość nie dawała przystępu niczemu oprócz zamglonego obrazu niekończącego się ciągu komnat, osadzonych w kar- tagińskim wzgórzu niczym zęby w jakiejś gigantycznej żuchwie. Alderyk uwolnił ją z uścisku ramion. Poczuła pod plecami coś twardego, a zarazem giętkiego. Leżała na sienniku, pokrywającym so- lidne łoże z pobielonych dębowych desek, ustawione w obszernym po- mieszczeniu, które oświetlały ognie greckie. Po komnacie krzątało się kilkunastu niewolników z żelaznymi misami, które rozstawiali na trój- nogach i napełniali rozżarzonymi do czerwoności węgielkami. Asza ujrzała ustawione wzdłuż ścian metalowe szafki, oświetlone od góry szklanymi lampami, w których wnętrzu płonął ogień. Ponad lampami rozciągał się półkolisty, drewniany sufit, który się właśnie zamykał niczym skorupa muszli, zasłaniając przed jej wzrokiem zde- formowany przez warstwę grubego, szorstkiego szkła widok czarnego, dziennego nieba. 194 Niewolnicy odwiązywali liny, za pomocą których zsuwali lub roz- suwali tworzące sufit płyty. Jakaś płowowłosa, wyglądająca na ośmiolatkę dziewczynka wbijała w Aszę nieprzyjazne spojrzenie, przebierając palcami po metalowej ob- roży, która otaczała jej szyję. W komnacie pozostała jeszcze dwójka in- nych dzieci, zajętych podtrzymywaniem żaru w misach grzejników, od których zaczęły się rozchodzić po wyziębionej sali fale ciepła. W odpowiedzi na wydawane ostrym tonem rozkazy Alderyka wbiegła do środka kolejna grupka niewolników. Wolno urodzony, odziany w weł- niane szaty Wizygota o posępnym, brodatym obliczu przyglądał się Aszy. Obok niego stała jakaś niewiasta, której twarz zakrywała umo- cowana na czubku głowy woalka. Wymieniali między sobą krót- kie uwagi, gęsto przetykane łacińskimi terminami medycznymi, które w większości były dla Aszy zrozumiałe — wszak Floria bezustannie się nimi posługiwała — ale gdy odnosiły się do bardzo szczegółowych kwestii, jej umysł nie potrafił wystarczająco się skupić. Po paru chwi- lach dwójka doktorów przystąpiła do badania, traktując ciało Aszy jak połeć mięsa na kuchennej płycie. Rozwarli jej nogi oraz wskazujące palce, po czym wsunęli do pochwy jakiś stalowy instrument. Nawet nie zacisnęła powiek z bólu. — No i co? — zapytał ktoś trzeci. Asza spędziła w towarzystwie emira zaledwie parę minut, toteż jego twarz nie utrwaliła się w jej pamięci, teraz jednak rozpoznała brudnosiwe włosy i nastroszoną niczym sowie pióra brodę. Leofryk wpatrywał się w nią czujnymi, przekrwionymi oczyma. Niewiasta, która najwyraźniej była medykiem, co dopiero teraz Asza sobie uświadomiła, powiedziała: — Trudno jej będzie ponownie zajść w ciążę, Szacowny Emirze. Proszę popatrzeć. Jestem wręcz zaskoczona tym, że aż tak długo uda- wało się jej utrzymać ten płód. Mamy tu do czynienia z trwałym uszkodzeniem, które nigdy nie pozwoli jej donosić ciąży. Wejście do macicy* jest prawie całkowicie zniszczone i usiane starymi bliznami. Leofryk przeszedł na drugą stronę komnaty. Wyciągnął przed sie- bie ręce, a wówczas jeden z niewolników nałożył mu zielono-żółtą szatę. * W tekście oryginalnym jest łacińskie określenie cervix „szyjka macicy". 195 — Na Boże Drzewo! Więc i ta jest jałowa?! — Nie ma to większego znaczenia. — Jakiż pożytek z tych bezpłodnych samic? Nie nadają się nawet do powiększania mojego stada! — To prawda, Wielmożny Emirze. — Nie przerywając badania, niewiasta uniosła zakrwawioną rękę i odrzuciła z twarzy woalkę. Prze- szła z kartagińskiej łaciny na francuski, przemawiając do Aszy tym szczególnym tonem, jakim zwykło się mówić do dziecka lub zwierzę- cia. Albo do niewolnika: — Dam ci teraz pić. Jeśli coś jeszcze w tobie zostało, wydalisz to. Mam na myśli ciecz, rozumiesz? Krwawą ciecz. Potem będziesz się już dobrze czuła. Asza zmieniła położenie bioder. Twardy metalowy przedmiot wy- ślizgnął się z jej pochwy, co przyniosło nadzwyczajną ulgę. Ustał ból, którego przedtem nawet nie czuła. Nieudolnie spróbowała się pod- nieść do pozycji siedzącej, ale była na to zbyt słaba. Drugi doktor po- spieszył z pomocą, obejmując palcami jej przegub. Spojrzenie Aszy skupiło się na mankiecie jednego z rękawów jego szaty. W białym oświetleniu komnaty dojrzała krzywo biegnące szwy, które łączyły oliwkową podszewkę z ciemnozieloną tkaniną. Guzik przyszyty był do mankietu byle jak, na okrętkę, i w dodatku postrzę- pioną nicią. „Najpewniej jakaś niewolnica robiła to w pośpiechu i nie- chlujnie". W głębi przepastnego rękawa widać było spodnią szatę z je- dwabiu, która już bardziej odpowiadała jej wyobrażeniom o odzieniu Kartagińczyków. Wełniany płaszcz Alderyka, który otoczył jej ciało na podobień- stwo tchnącego ciepłem kokonu, też zdawał się uszyty w nadzwyczaj- nym pośpiechu. „A więc oni również nie spodziewali się tak dotkliwych chłodów!" To, co ją tu otacza, w niczym nie jest podobne do upalnego, parne- go półmroku, rozjaśnianego przez światło gwiazd. A przecież właśnie tak opowiadał o nim Angelotii, który spędził na tym wybrzeżu sporo lat jako niewolnik i kanonier. W zasięgu Wiecznego Półmroku, jaki dotąd poznała Asza, ziemia była zupełnie jałowa, a szlachetni obywa- tele leżącej w jego granicach Kartaginy żyli pod atramentowym nie- bem, szczelnie się okrywając jedwabnymi szatami. Zdawać się mogło, iż nawet tutejsze powietrze zamarzało. Zakończywszy badanie, niewiasta-doktor wprawnym ruchem przy- 196 łożyła jej do ust, a następnie przechyliła kubek, wypełniony jakimś płynem. Asza piła, czując w napoju przyjemny smak ziół. Zaledwie opróżniła kubek, jej ciało wyprężyło się w nagłym skurczu. Poczuła, jak wycieka z niej krew, która wsiąka w wełnianą tkaninę. Jej krtań znowu się zacisnęła. Mocno zwarła zęby, żeby szloch nie wydostał się z jej ust. — Przeżyje? — zapytał Leofryk. Najstarszy z trójki doktorów, bardzo poważny i bardzo poważnie traktujący własne opinie, odparł: — Macica jest silna. Ciało również jest silne i objawia tylko nie- liczne następstwa przeżytego wstrząsu. Nawet jeśli będzie musiała znosić ból, to z pewnością nie spowoduje on jej śmierci, chyba że osiągnie przewyższające ludzką wytrzymałość natężenie. Za jakąś go- dzinę można ją będzie bez obawy poddać torturom. Emir Leofryk przerwał przechadzkę po mozaikowej posadzce i otwo- rzył na oścież okiennice. Do komnaty wtargnął podmuch zimnego po- wietrza, w jednej chwili unicestwiając całe ciepło, które wytworzyły żarzące się w żelaznych misach węgielki. Spojrzał w nieprzeniknioną ciemność za oknem: ani księżyca, ani gwiazd, ani słońca. Asza przypatrywała mu się, leżąc na dębowym łożu, ozdobionym płaskorzeźbami granatów. Pomyślała: „Tym razem naprawdę mogę stracić życie". Nie pierwszy raz przyszło jej to do głowy. Była przyzwyczajona do tej myśli, która stale jej towarzyszyła, najmocniej nurtując ją tuż przed bitwą. Tym razem pomogła jej bardziej się skupić. Z chłodnym dy- stansem zastanawiała się nad Leofrykiem, jego doktorami, 'arifem Al- derykiem i podległymi mu żołnierzami, mroźnym powietrzem i nie- ustanną krzątaniną, panującą w posiadłości emira. Myślała też o stu tysiącach ludzi, wiodących codzienną egzystencję z dała od jaskrawo oświetlonych ulic Kartaginy. „Jakieś trzy czwarte tych ludzi będzie świadome tego, że toczy się wojna, tylko połowa z nich będzie się tą wojną przejmowała, a z całą pewnością nikogo nie obejdzie fakt, iż oto w siedzibie emira umiera jeszcze jeden więzień". Co sobie z absolutną jasnością uświadomiła nowego, to własną zni- 197 komość. Jakby jakaś błona pękła w jej umyśle: „Wszystko to, co w na- szym własnym mniemaniu nie może się nam przydarzyć, bo przecież to ja, w ułamku chwili staje się możliwe. To inni umierają z powodu ran, wypadków, zakażenia krwi, popołogowej gorączki albo w następstwie wyroku śmierci, wydanego przez wymiar sprawiedliwości króla-kalifa, a zatem ja..." Przywykła się uważać za główną bohaterkę swego własnego życia. Tym, co teraz straciło dla niej sens, było dotychczasowe przeświad- czenie, że owo życie będzie rozwijającą się w jakiś spójny sposób hi- storią, która doprowadzi (pewnego dnia, w przyszłości, w odległej przyszłości) do jakiejś ostatecznej konkluzji. Teraz myślała z zupeł- nym spokojem: „Ależ to nie ma żadnego znaczenia! Inni również po- trafią zwyciężać w bitwach, korzystając lub nie korzystając z podpo- wiedzi »głosów«. Ktoś inny może zająć moje miejsce. Wszystko dzie- je się przez czysty przypadek. Wszystko jest zrządzeniem ślepego losu. Rota fortuna. Koło fortuny. Fortuna imperatrix mundi". Nie odwracając się od okna, wizygocki emir rzekł: — Kiedy wezwali mnie do ciebie niewolnicy, czytałem właśnie raport mojej córki. Napisała w nim o tobie, że jesteś niewiastą gwał- towną, zawodową zabój czynią i wojowniczką, którą stałaś się z samej chęci wojowania, a nie dzięki ćwiczeniu się w tej sztuce, jak to było w jej przypadku. Asza zaśmiała się. Rozbrzmiało tylko ciche, stłumione w zarodku parsknięcie, ale w istocie takie ją ogarnęło rozbawienie, że aż łzy na- płynęły jej do oczu. Starła je grzbietem dłoni z przemarzniętej twarzy i powiedziała ironicznym tonem: — A przecież miałam do wyboru tyle innych profesji, prawda? Leofryk odwrócił się od okna. Za jego plecami rozpościerało się czarne niebo, na którego tle wirowały płatki śniegu, osiadające coraz grubszą warstwą na krawędziach drewnianych okiennic. Ta sama co przedtem mała niewolnica przedreptała spiesznie po kafelkach i za- trzasnęła okiennice. Leofryk nawet na nią nie spojrzał. — Nie tego się po tobie spodziewałem. — W jego głosie oprócz wyrzutu była również szczerość. Szczelniej zacisnąwszy na piersiach atłasową szatę w niebieskie i żółte pasy, podszedł do Aszy. — Nie- mądre to było z mojej strony, ale oczekiwałem, że będziesz taka sama jak ona. 198 Pomyślała: „Po tym stwierdzeniu aż się prosi pytanie, kim ci się ona wydaje". — Pisz — polecił Leofryk mniejszemu z dwóch chłopców-niewol- ników, który trzymał w rękach woskową tabliczkę i rysik. — Uwagi wstępne: stan fizyczny. Mam przed sobą pokrytą zastarzałym brudem młodą niewiastę, na której skórze widnieją oznaki stanu zapalnego, spowodowanego przez pospolite pasożyty. Skóra na głowie zaatakowa- na przez grzybicę. Jak na białogłowę, ma niezwykle mocno umięśniony mięsień trójgłowy oraz bicepsy. Typowe ciało chłopki. Ogólnie: stan umięśnienia dobry, a nawet nadzwyczaj dobry. Ślady niedożywienia w dzieciństwie. Po lewej stronie górnej szczęki brak dwóch zębów. Żadnych objawów próchnicy. Blizna na twarzy, zastarzałe uszkodze- nia trzeciego, czwartego i piątego żebra po lewej stronie klatki piersio- wej, jak również wszystkich palców lewej ręki. Na lewej kości gole- niowej ślady czegoś, co rozpoznałem jako pęknięcie podłużne. Jakieś dawne przeżycia, prawdopodobnie jeszcze z okresu poprzedzające- go dojrzewanie, spowodowały niepłodność. A teraz mi to przeczytaj, chłopcze. Słuchał śpiewnie odczytywanego tekstu, podczas gdy Asza wal- czyła ze wzbierającymi w kącikach oczu łzami wzruszenia, szczelnie owijając się wełnianym płaszczem. Wciąż odczuwała ból w całym cie- le, zwłaszcza w okolicy podbrzusza. To, co Leofryk podyktował małemu pisarczykowi, zaparło jej dech w piersiach. Taki opis wręcz niewart był zastanowienia. Jej buntowni- czy charakter dał o sobie znać. — Co to miało być? Mój rodowód? Ja nie jestem jakąś pieprzoną zajeżdżoną klaczą! Czyżbyś nie wiedział, z jakiego się wywodzę stanu? — Az jakiego to mianowicie wywodzisz się stanu, ty mała Fran- cuzeczko? Podmuchy zimnego powietrza ciągnęły ku rozpalonym węgielkom, które to rozżarzały się do czerwoności, to czerniały. Asza napotkała spojrzenie przycupniętej za trójnogiem małej niewolnicy; dziewczyn- ka drgnęła i odwróciła wzrok. Pomyślała: „Kpisz czy o drogę pytasz, emirze?" Wzdrygnęła się, gdy owionął ją podmuch mroźnego wiatru. — Sądzę, że ze szlacheckiego. Zasiadam do stołu z członkami ro- dów, uszlachconych pięć pokoleń temu. — Nagle odczuła całą śmiesz- ność tej rozmowy. — Mogę jadać przy tym samym stole co księża, 199 doktorzy praw, bogaci kupcy i wysoko urodzone damy! -— przesunęła się bliżej dębowego łoża, przy którym stała misa z żarzącymi się wę- gielkami. — Nie tylko jadam z ludźmi rycerskiego stanu, ale jestem żoną jednego z nich. Ale jak to mówią: „Majątek nie przydaje godno- ści w tym samym stopniu, co szlachetna krew". Najemnik nigdy nie dorówna rycerzowi z dziada pradziada. — A jakiej ja jestem rangi? „Za jakąś godzinę można ją będzie bez obawy poddać torturom" — dodał w myślach. „Łatwo jest przypiekać ludzkie ciało". — Jeśli przyjąć, że emir następuje zaraz po królu-kalifie, to nale- żysz do kategorii drugiej. Tej samej, do której zalicza się biskupów, wicehrabiów i hrabiów. — Udawało się jej panować nad głosem. Rap- tem zrodziło się w niej pytanie: „Co się dzieje z Johnem de Vere? Czy hrabia Oksfordu zginął?" Przypatrywała się znużonym wzrokiem wizygockiemu wielmoży, w którego głosie słychać było żywe zaciekawienie, gdy spytał: — Jak w takim razie powinnaś się do mnie zwracać? „Odpowiedź, na którą czeka, to: Wielmożny Emirze lub Wasza Wielmożność. Chce, żebym mu okazała stosowny szacunek". Ale Asza rzuciła jedynie prowokującym tonem: — Może „ojcze"? — Aha. Rozumiem. — Odwrócił się i odszedł parę kroków, ale spojrzenie jego podkreślonych zmarszczkami, wyblakłych oczu nie zeszło z jej twarzy. Pstryknął palcami, dając sygnał małemu skrybie. — Pisz. Uwagi wstępne: o stanie ducha i umysłu. — Asza wspięła się na palce i przysiadła na krawędzi siennika. Zacisnęła zęby, zmagając się z bólem. Oczy jej łzawiły. Zacisnęła ciepłą tkaninę wokół nagiego ciała. Otworzyła usta, żeby przerwać Leofrykowi, który wznowił dyk- towanie. Na twarzy małej niewolnicy pojawił się wyraz przerażenia. — Rzeczona niewiasta jest... — Urwał. Okrywający go płaszcz zafa- lował, wybrzuszenie nad pasem z miękkiej skóry, które zwróciło uwa- gę Aszy, przesunęło się. Z rękawa wychylił się wąsaty pysk dużego szczurzego samca. Leofryk w zamyśleniu opuścił rękę, przybliżając ją do dębowego łoża. Czworonóg ostrożnie wkroczył na siennik i przy- siadł obok Aszy. Emir podjął przerwany opis: — Mam do czynienia z umysłem niewiasty liczącej sobie od osiemnastu do dwudziestu lat. Odznacza się ona bardzo dużą odpornością na ból, okaleczenia, rany 200 i inne cielesne obrażenia. Poroniwszy mniej więcej dziewięciotygodnio- wy płód, odzyskała siły przed upływem dwóch godzin. Asza bezwiednie otworzyła usta. Pomyślała: „Odzyskałam siły!", po czym drgnęła, gdyż na grzbiecie jej dłoni przysiadła mucha. Za- miast ją jednym ruchem spłoszyć, zamarła w bezruchu. Spojrzała na siennik. Szary szczurek znowu obwąchiwał jej rękę. — Wedle posiadanej przeze mnie wiedzy, już od pierwszych lat życia przebywała w otoczeniu żołnierzy, przyswajając sobie ich spo- sób myślenia i praktykując dwie formy obozowej egzystencji: kupcze- nie własnym ciałem i ćwiczenie się w wojennym rzemiośle. Asza wyprostowała upstrzone brązowymi plamkami palce. Gryzoń zaczął je lizać. Na grzbiecie i brzuchu miał szaro-białe łaty, jedno oko czarne, a drugie czerwone oraz krótką, lecz aksamitnie delikatną sierść. Powoli, żeby go nie spłoszyć, położyła mu rękę na karku i za- częła go pieszczotliwie drapać za ciepłymi uszkami. Naśladując ton, jakim zwracał się do swoich szczurków Leofryk, zaświergotała: — Hej, palcolizie! O ile się na tym znam, to właśnie zadajesz się z jakąś czarownicą. Czworonóg spojrzał na nią swymi niedobranymi oczkami. — Okazuje niedostatek koncentracji, brak umiejętności planowa- nia i upodobanie do przelotnych przeżyć. — Leofryk kazał skrybie przerwać pisanie. — Drogie dziecko, czy ty sobie wyobrażasz, że mógłbym mieć jakikolwiek pożytek z białogłowy, która stała się kapi- tanem najemników, grasujących na barbarzyńskiej Północy, i która twierdzi, że jej wojskowe umiejętności są rezultatem rad udzielanych jej przez głosy świętych? Z jakiejś ciemnej chłopki, której jedyną za- letą jest sprawne ciało? Czując zimny dreszcz w podbrzuszu, Asza nie przestawała się ba- wić aksamitnym futerkiem szczura. — Nie — odparła. — Tylko że sprawy wcale nie przedstawiają się tak, jak ci się wydaje. — Wystarczająco długo przebywałaś u boku mojej córki, żeby móc teraz udawać, iż rozporządzasz jakąś wiedzą o Kamiennym Go- lemie. — Tak mówi również król-kalif — Asza zachowywała cynicz- no-ironiczny ton głosu. — I w tej sprawie akurat ma rację. Emir usadowił swe wysokie, kościste ciało na krawędzi łoża. Szczur 201 zostawił Aszę, wspiął się na udo swego pana i oparł się przednimi łap- kami o jego pierś. — Brzuch naszego Boga ma słuszność — rzekł Leofryk. — My, Wizygoci, nie mamy żadnego innego wyboru jak tylko wojaczka. — Brzuch waszego Boga? — powtórzyła zdumiona Asza. — Pięść Boga — poprawił się Wizygota. W kartagińskiej odmia- nie gockiego użyte przez niego słowo miało oba te znaczenia i najwy- raźniej oznaczało jakąś godność. — Czyli opat Muthari. Koniecznie muszę przestać go tak nazywać. — Asza przypomniała sobie tłustego mnicha, który towarzyszył kalifowi. Uśmiechnęłaby się, gdyby lęk nie paraliżował jej twarzy. — Ponieważ masz wszelkie powody, żeby spróbować mnie przekonać, iż słyszysz tę machinę — ciągnął Leofryk — to nie mogę uwierzyć w nic, co na ten temat mówisz. — Spojrzenie jego bladoniebieskich oczu przeniosło się z jej twarzy na szarego szczura. — Nie wszystko z tego, co powiedziałem królowi-kalifowi, było kłamstwem, ale i nie wszystko zrobiłem, żebyś nie wpadła w łapy tego tępego, krwiożerczego Gelimera. Żeby cię bronić z pełnym prze- konaniem, będę być może musiał sprawić ci ból. Asza przeciągnęła dłonią po twarzy. Mimo iż dzięki ogrzewczym misom powietrze w komnacie nie było już mroźne, pod palcami po- czuła zimny pot. — Jak będziesz mógł osądzić, czy mówię prawdę, jeśli zmusisz mnie do mówienia torturami? Dobrze wiesz, że poddana mękom, przy- znałabym się do wszystkiego, tak samo jak każdy inny torturowany człowiek! Ja też... Zamilkła. Po chwili zupełnej ciszy siwowłosy emir powiedział ła- godnym tonem: — „Ja też torturowałam ludzi". To chciałaś powiedzieć? — Byłam obecna, kiedy je zadawano. Z mojego rozkazu — prze- łknęła ślinę. — Myślę, że potrafiłabym sama siebie przestraszyć o wiele skuteczniej niż ty, zważywszy na to, co w życiu widziałam i co o tym wiem. Wszedł mały niewolnik i półgłosem powiedział coś Leofrykowi. Krzaczaste brwi emira uniosły się w wyrazie zdziwienia. — Sądzę, że powinienem go przyjąć. Odprawił chłopca ruchem ręki. Po paru chwilach w progu komnaty stanęło dwóch żołnierzy w kolczugach i hełmach, a zaraz potem wkro- 202 czył jakiś bogato odziany wizygocki emir z zaplecioną w warkoczyki czarną brodą. „To ten, który towarzyszył królowi-kalifowi" — uświadomiła so- bie Asza, a gdy przyjrzała się jego oczom, które nasuwały na myśl su- che winogrona, przypomniała sobie imię: Gelimer. Wielmożny emir Gelimer. — Proszę o wybaczenie, ale Jego Wysokość zażyczył sobie, abym nadzorował to przesłuchanie — oznajmił przybysz nieszczerym tonem. — Nigdy nie utrudniłem spełnienia jakiegokolwiek rozkazu kró- la-kalifa — odparł Leofryk. Odeszli na bok. Po paru chwilach Gelimer dał znak i do komnaty weszło dwóch mocno zbudowanych mężczyzn. Jeden niósł małe, po- lowe kowadło, a drugi stalowe młotki i jakiś żelazny pierścień. — Sam król-kalif wydał mi to polecenie. — W głosie Gelimera pobrzmiewało zarazem ubolewanie i zadowolenie. — Wykluczona zo- stała możliwość, aby ta niewiasta urodziła się jako istota wolna, nie- prawdaż? Drżąca, nękana skurczami i krwawiąca Asza bez sprzeciwu pozwo- liła się podźwignąć z siennika. Wpatrywała się z natężeniem w wid- niejącą na ścianie, pełną drobnych szczegółów mozaikę, która przed- stawiała niedźwiedzia pod zielonym drzewem człowieczym, podczas gdy kowale otaczali jej szyję zagiętym żelaznym pasem, a następnie łączyli ze sobą jego krawędzie. W jej głowie rozległ się dzwon, który bił zgodnie z równym rytmem młotków, wbijających w obręcz roz- grzane do czerwoności nity. Potem oblano ją zimną wodą. Nie mogła poruszyć głową, gdyż jeden z kowali zaciskał w garści jej zebrane na karku włosy, ale rozdmuchiwała ociekającą wodę i pluła. Po komnacie rozszedł się zapach sadzy. Kark i obojczyki Aszy buntowały się przeciwko zimnemu ciężarowi, który na nich spoczął. Wpiła wzrok w twarz Gelimera, mając nadzieję, iż pojmie, jak bardzo jest na niego oburzona, ale jej wargi stopniowo wiotczały. — Biorąc pod uwagę jej chorobę, uważam, że ta obroża wystarczy — mruknął emir Leofryk. — Zastosuj, cokolwiek zechcesz — zaśmiał się Gelimer — byłeś przedstawił Jego Wysokości rezultaty. — Wkrótce będę mógł przedstawić kalifowi dokładniejsze infor- macje. Przeglądając dawne zapisy, natrafiłem na siedem szczeniąt, 203 które przyszły na świat mniej więcej w tym samym czasie co ona. Wszystkie je pozbawiłem życia, z wyjątkiem mojej córki. Możliwe, że ta tutaj jakimś sposobem uniknęła śmierci. Asza cała się trzęsła. Jej głowa wciąż boleśnie pulsowała w rytmie, w jakim uprzednio uderzały młotki. Wsunęła palce za niewolniczą ob- rożę i szarpnęła ją, ale metal był nieustępliwy. Gelimer po raz pierwszy spojrzał jej prosto w twarz, po czym prze- mówił tonem należnym niewolnikom i ludziom podlejszego stanu: — Czemu się tak wściekasz, niewiasto? Bądź co bądź, jak dotąd straciłaś bardzo niewiele. Ona zaś obracała właśnie w głowie wspomnienie chwili, w której w bok Godluca wbiło się ostrze wizygockiej włóczni, widziała przy- mocowany do końca tyczki gruby nóż, który rozerwał okrywającą je- go żebra żelazistoszarą sierść i czarną skórę, po czym zagłębił się w cia- ło, tuż za przednią łopatką. Sześć lat obopólnej troski i przyjaźni, bru- talnie unicestwionych w ułamku chwili. Zacisnęła pięści, zasłonięte wełnianym płaszczem, który służył jej za pled. Łatwiej znieść wspomnienie zabijanego Godluca niż widok mar- twych twarzy Henriego Branta, Blanche i kilkuset innych mężczyzn i niewiast, którzy przeobrażali tabory na przemian w przydrożny za- jazd, burdel lub szpital, wkładając w to cały entuzjazm, jaki mogli jej ofiarować. Czy choćby takiego Dickona Stoura, który nie ustawał w wy- siłkach, żeby w jego zbrojowni nie tylko naprawiano, ale i wyrabiano broń i pancerze. Łatwiej było patrzeć na śmierć wierzchowca niż na nieruchome ciała dowódców drużyn lub wszystkich ich podkomend- nych — czy to trzeźwych, czy pijanych, zdolnych do walki albo bezu- żytecznych. Pięciuset brudnych, lecz dobrze uzbrojonych wieśniaków, którzy nie chcieli dłużej ryć w ziemi należącej do ich panów, albo po prostu tryskali nieposkromioną energią żądnych przygód chłopców, którzy nie potrafili się pogodzić z karą krótkotrwałego uwięzienia, a równocześnie gotowi byli narażać życie, walcząc dla niej. Wszystko teraz ożyło przed oczyma Aszy. Namioty, nad który- mi powiewały starannie uszyte proporce, konie, zarówno te bojowe, jak i te do jazdy, miecze, z których każdy miał swoją własną, do- brze jej znaną historię — wiedziała, gdzie który został kupiony, skra- dziony lub ofiarowany — i rzecz jasna wszyscy ci, którzy walczyli 204 pod jej sztandarem w spiekocie albo na mrozie, albo w padającym deszczu. — Mylisz się. Ja nic nie straciłam — rzekła z goryczą. — Nic! — Nic w porównaniu z tym, co teraz możesz stracić — powiedział Gelimer. — Leofryku, Bóg podarował ci dobry dzień! Na wpół dopiero wystygły nit sparzył wsunięte za obrożę palce Aszy. Patrzyła, jak Gelimer składa pożegnalny ukłon i oddala się. Zawiłości prowadzonej na tym dworze polityki — nie starczyłoby miesięcy, żeby je przeniknąć — stanowiły dla niej poważny kłopot. „Leofryk zdaje się próbować ocalić mi życie. Dlaczego? Bo sądzi, że je- stem drugą Faridą? Jakie ma to teraz znaczenie? Czy w ogóle cokolwiek to znaczy? Ale to, że coś jeszcze znaczy, jest moją jedyną szansą". Po- czucie osamotnienia bolało ją niczym rana od świeżo wyostrzonego miecza. „Bez względu na to, jak oczywista staje się dla kogoś jego własna znikomość, lęka się on śmierci. Jego ja nie przestaje się przeciw- ko niej buntować: Ależ to jeszcze za wcześnie! To niesprawiedliwe! Dlaczego właśnie ja?" Po skórze Aszy przebiegł zimny dreszcz. — O co tu chodzi? — spytała. Leofryk odwrócił się od bogato zdobionych drzwi komnaty. Po- nownie przechodząc na francuski, odrzekł: — Jeśli zależy ci na życiu, to radzę, żebyś ty wyjaśniła to mnie. Powiedział to głosem przytłumionym, całkowicie odmiennym od tonu, jakim rozmawiał z emirem Gelimerem. — A cóż takiego mogłabym ci powiedzieć? — Na początek na przykład to, jakim sposobem rozmawiasz z Ka- miennym Golemem. Siedziała na rzeźbionym dębowym łożu, na które musiałaby zara- biać przez pięć lat, owinięta w zakrwawioną wełnę i len. Całe ciało miała obolałe. Odrzekła: — Po prostu do niego mówię. — Na głos? — Oczywiście, że na głos, bo jak inaczej mógłby mnie usłyszeć? Emir zdawał się rozbawiony tym jej oburzeniem. Uśmiechnął się. — Nie tak, jak się na przykład czasem mówi, czytając księgę? Wewnątrz samego siebie? 205 — Czytać umiem tylko na głos. — Spojrzenie, jakim obrzucił ją emir, wyraźnie mówiło, że wątpi, czy Asza w ogóle umie czytać. — Rozpoznaję niektóre manewry taktyczne, jakie stosuje wasza machina, ponieważ czytałam o nich w Epitomae rei militari Wegecjusza*. Na chwilę pod wyblakłymi oczyma Leofryka przybyło zmarszczek. Asza pojęła, że jej słowa go rozbawiły. Wciąż była spięta, zawieszona pomiędzy lękiem i ulgą. — Po prostu pomyślałem sobie, że być może czytał ci tę księgę twój kompanijny pisarz — wyjaśnił przyjaznym tonem. Napięcie zelżało, a do oczu Aszy napłynęły łzy wzruszenia. „Jeśli nie zachowam czujności, to jeszcze będę gotowa go polubić" — pomyślała. „A jeśli on właśnie to chce osiągnąć? Słodki Jezu, jak mam się w tej sytuacji zachować?" — Robert Anselm podarował mi angielskie tłumaczenie Wegecju- sza. Zawsze... Zawsze mam je pod ręką. — A do tego słyszysz Kamiennego Golema. Jak? — wypytywał dalej Leofryk. Już otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, lecz zaraz z powrotem je zamknęła. „I pomyśleć tylko, że ja sama nigdy sobie nie zadałam tego pytania. Dlaczego?" Po chwili namysłu dotknęła palcem skroni. — Po prostu go słyszę. Tam, w środku. Leofryk z zastanowieniem pokiwał głową. — Moja córka też nie potrafi mi tego dokładniej wytłumaczyć. Pod pewnymi względami rozczarowała mnie. Kiedy wreszcie pojawił się w moim stadzie ktoś, kto potrafił rozmawiać z Kamiennym Gole- mem na odległość, to mogłem się spodziewać, że przynajmniej wytłu- maczy mi, jak to się dzieje. Lecz nie. Nic oprócz: „Słyszę go", jakby to mogło cokolwiek wyjaśnić! „Zastanów się: Kogo ci on przypomina? Kogoś, kto o wszystkim zapomina i odjeżdża na swoim ulubionym wierzchowcu. Angelottie- go. I Dickona Stoura. Tak, tych dwóch". — Ty jesteś kanonierem! — wykrztusiła niemal histerycznie i za- * Zapewne chodzi o De re militari — wydanie z roku 1480, zlecone przez lorda Thomasa Berkeleya. 206 raz zakryła usta obiema dłońmi, gdyż w jego jasnych oczach do- strzegł a zupełn e niezroz umieni e. — P rzep rasz am, ale... — A lbo zbrojmi strzem! Pewien jesteś, że nigdy nie naszła cię ochota, żeby sporząd zić kolczug ę, szacow ny emirze? Te tysiące drob- niuteńk ich kółecze k, każde przebit e maleńk im nitem... Leof ryka tak to rozbaw iło, że nie zdołał poham ować serdecz nego śmiech u, podtrzy mywan ego przez jej uradow aną minę. Kręcił głową, nic nie rozumi ejąc z tego, co wygad ywała Asza. — O czym ty mówisz? Ja ani nie wykuw am broni, ani nie wytwa- rzam kolczu g! „Dla czego nigdy nie zapytał am?" — myślała Asza. „Dlacz ego ni- gdy nie przyszł o mi do głowy pytanie: jak to słyszał am? I jak w dal- szym ciągu słyszę? " — W ielmożn y Leofryk u, ja już byłam jeńcem. I byłam bita. Co- kolwie k mi zrobisz, nie będzie dla mnie nowośc ią. Nie spodzie wam się dożyć ponow nego nadejśc ia Chrystu sa. Każdy musi umrzeć. — T yle że jedni bard ziej, a drud zy mnie j bole sną śmie rcią. — J eśli uważas z to za groźbę, to znaczy, że nigdy nie widział eś pola bitwy. Czy wiesz, co ryzykuj ę za każdym razem, gdy włącza m się do walki? — powied ziała Asza, a jej oczy rozbłysł y. — Wojna jest niebezp ieczna, szacow ny Leofryk u. — J ednakż e teraz jesteś tutaj — zauważ ył bladosk óry starzec — a nie na polu bitwy. Jego niewzr uszony spokój zmroził ją. Pomyśl ała: „Kanon ier rów- nież całym sobą oddany jest strzelan iu, celowa niu, ustawia niu lufy pod odpowi ednim kątem i sile ognia, a dopiero po oddaniu strzału my- śli o tym, gdzie trafi jego kula. Pancer ni rycerze zbieraj ą się po bit- wie i dyskut ują o złu, jakim jest zabijan ie, żadneg o to jednak nie po- wstrzy ma przed sprawie niem sobie lepszeg o miecza, cięższe j kopii czy korzyst niej wyprof ilowan ego hełmu. Ten człowie k jest kanoni e- rem, zbrojmi strzem. Jest zabójcą. Ja równie ż". — Powied z mi, co mam zrobić, żeby dalej żyć — poprosił a i usły- szawsz y własne słowa, nagle pomyśl ała: „Czy tak właśnie czuje Fer- nando? " — Przez ten najkróts zy nawet czas, który mi zostanie, zanim mnie zabijesz — dodała. — Po prostu powied z mi to. Leo fryk wzr uszy ł rami ona mi. 207 W zimnej komnacie, pośród mis i rozżarzonych węgielków, w świet- le greckiego ognia Asza przypatrywała się emirowi. Ściślej owinęła ramiona wełnianym płaszczem, który spływał ku podłodze poplamio- nymi krwią fałdami. „Nigdy nie zapytałam, bo nigdy nie musiałam pytać". Nagle — Bóg wie, jakim sposobem — poczuła w sobie ten głos, który wskazywał jej kierunek. Kierunek, w którym powinna zwrócić swoją uwagę, aby znaleźć tam... coś. Zapytała: — Od jak dawna istnieje Kamienny Golem? Nie spodziewała się odpowiedzi, której jej udzielił: — Od dwustu dwudziestu trzech lat i trzydziestu siedmiu dni. Powtórzyła na głos: — Dwieście dwadzieścia trzy lata i trzydzieści siedem dni. Także i Leofryk zaczął coś mówić, ale przerwał w pół słowa. Wpa- trywał się w jej twarz. — Czy się nie mylę? Nie. To musi być siódmy dzień dziewiątego miesiąca... Tak! — Gdzie jest Kamienny Golem? — spytała. — Na szóstym piętrze północno-wschodniego skrzydła domu Leo- fryka, w mieście Kartaginie, na wybrzeżu Afryki Północnej. Uwaga Aszy była skoncentrowana w najwyższym stopniu. Także jej słuch. Miała uczucie, jakby współtworzyła to, co słyszy, a nie tylko biernie to w siebie chłonęła, jak wtedy, kiedy się słucha kogoś, kto przemawia lub gra na jakimś instrumencie. Kiedy się po prostu czeka na odpowiedź. „Co robię? Robię coś". — Jakieś pięć, może sześć pięter pod nami. — Nie zdejmowała spojrzenia z twarzy Leofryka. — Oto, gdzie znajduje się twoja machi- na do wojennej taktyki. Emir rzekł na to bagatelizującym tonem: — Tego to mogłaś się dowiedzieć choćby z plotek, które krążą po- między niewolnikami. — Może i mogłam, ale się nie dowiedziałam. Przyglądał się jej uważnie. — Pełna wiedza jest dla mnie niedostępna — rzekł. — Ale potrafiłbyś się wszystkiego dowiedzieć! Usiadła na dębowym łożu. 208 — Jeśli nie powiesz mi, co mam robić, żeby dalej żyć, to ja ci to powiem. Zadawaj pytania, szacowny Leofryku. Poznasz prawdę. Do- wiesz się, czy kłamię, mówiąc o moim głosie! — Poznanie pewnych odpowiedzi może się w niektórych przypad- kach okazać niebezpieczne. — Wiedzieć za wiele o sprawach możnych tego świata to zawsze rzecz niebezpieczna. Wstała i pomimo bólu powoli podeszła do okiennic. Leofryk nie pró- bował jej powstrzymać, kiedy je otwierała, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Wmurowana w środek kamiennego parapetu żelazna sztaba była wystar- czająco gruba, żeby nawet białogłowie uniemożliwić skok z okna. Mroźne powietrze poczerwieniło jej policzki i nos. Pomyślała współ- czująco o tych wszystkich, którzy na tej wilgotnej i zimnej północy za całą osłonę mają jedynie brezentowe namioty, a choć dobrze wie- działa, jakich to przysparza cierpień i niewygód, to jednak gorąco za- pragnęła znaleźć się wśród nich. Leżący w dole wielki dziedziniec syczał i parskał. Niewolnicy spiesznie okrywali latarnie z greckim ogniem niezbyt stosownymi w tych okolicznościach markizami w różnobarwne pasy. Asza przyglądała się z góry głowom, wśród których przeważały płowowłose. Niewolnicy obojga płci rozpinali nawoskowane płachty przy akompaniamencie przekleństw i narzekań. Głośne okrzyki zagrzewały do wysiłku chude ręce, które naciągały płótno i liny. Z wyjątkiem strażników, nie było w tej ciżbie wolno urodzonych. Nawet z tak wysoka Asza wyczuwała panującą na dziedzińcu atmosferę wzajemnej wrogości. Kiedy już światła zostały osłonięte, mogła sięgnąć wzrokiem dalej, na kostki rozsianych wokół posiadłości Leofryka budynków, w któ- rych wedle jej oceny mieszkało co najmniej dwa tysiące ludzi. Mrok nie pozwalał jej zobaczyć niczego, co znajdowało się jeszcze dalej, żeby wiedzieć, czy na terenie tej wewnętrznej strefy Kartaginy wzno- siły się posiadłości innych emirów, równie bogate i dobrze ufortyfiko- wane jak ta. A już żadnym sposobem — mimo iż wspięła się na palce, by jak najdalej się wychylić za okno — nie mogła stwierdzić, czy ten kwadrat należących do Leofryka domów sąsiaduje z portem, czy też z jakąś inną dzielnicą miasta. Nie dowiedziała się też, jak duża część Kartaginy rozciąga się pomiędzy nią a portowym nabrzeżem ani gdzie znajduje się słynne wielkie targowisko, ani gdzie zaczyna się pustynia. 209 Drgnęła, gdy dobiegł jej uszu jakiś dudniący, jękliwy dźwięk. Pod- niósłszy głowę, stwierdziła, że jego źródło znajduje się daleko za mu- rami posiadłości emira. — To wschód słońca — usłyszała za plecami jego głos. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć i jej oczy znalazły się na wysokości białej brody. Metaliczny dźwięk ponownie przetoczył się przez miasto. Asza wytężała wzrok, chcąc ujrzeć pierwsze gwiazdy, księżyc lub cokol- wiek, co mogłoby stanowić jakiś punkt odniesienia. Ręce pana domu łagodnym gestem zamknęły drewniane okiennice. Asza odwróciła się i potoczyła spojrzeniem po komnacie. Wydzie- lane przez żarzące się węgielki ciepło pozwoliło jej poczuć, o ile bar- dziej przemarzły w ciągu tych paru ubiegłych minut jej policzki. — A jak ty z nim rozmawiasz? — spytała wyzywającym tonem. — Tak samo jak z tobą — odparł sucho. — Tyle że znajduję się wtedy w tym samym pomieszczeniu co on. Asza nie potrafiła ukryć uśmiechu. — Jak ci odpowiada? — Jakimś mechanicznym głosem, który dociera do moich uszu. Ale powtarzam: kiedy go słyszę, jesteśmy w tym samym pomieszcze- niu. Z moją córką rzecz ma się jednak inaczej. Ona nie musi wówczas przebywać ani w tej samej komnacie, ani w tym samym budynku, ani nawet na tym samym kontynencie. Ta krucjata utwierdza mnie w prze- konaniu, że Farida nigdy nie znajdzie się aż tak daleko, żeby go nie usłyszeć. — Czy on posiada jeszcze jakąś inną, nie tylko wojskową wiedzę? — Wszystkiego nie wie. W końcu to golem. Rozporządza tylko taką wiedzą, w jaką został przeze mnie oraz przez innych wyposażony. Rozwiązuje problemy, jakie powstają podczas bitwy, i to wszystko. — Asza zachwiała się na nogach; przetoczyła się przez nią fala zmęcze- nia. Emir chwycił ją za ramię powyżej łokcia, nie zważając na to, że rękaw poplamiony był krwią. — Połóż się. Spróbujmy tego, co suge- rujesz. — Pozwoliła mu się poprowadzić do łoża, po czym prawie upadła na siennik. Ściany komnaty zaczęły wirować. Zamknęła oczy i przez kilka długich minut widziała jedynie ciemność. Wreszcie o- mdlałość zaczęła ustępować. Podniosła powieki. Jej spojrzenie padło na przytwierdzone do ścian latarnie oraz na małego niewolnika, który 210 delikatnie wodził rysikiem po woskowej tabliczce. Leofryk ruchem dłoni kazał chłopcu przerwać pisanie. — Kto stworzył golema? — za- pytał cicho. Powiedziała: — Gramy w pytanie-odpowiedź? Emir musiał powtórzyć pytanie, gdyż chodziło w nim o imię, które było jej zupełnie nieznane. Niepewnie odpowiedziała: -r Rabin...? Rabin z Pragi. — A dla kogo go zrobił? Następne pytanie, następna odpowiedź. Zamknęła oczy, żeby ich nie raziło jaskrawe światło, i wytężyła umysł, by słyszeć wewnętrzny głos. — Zdaje mi się, że dla... Radonika. Tak, dla Radonika. — Kto stworzył Kamiennego Golema i w jakim celu? — Rabin Pragi, dwieście lat temu, wedle wskazówek twojego przod- ka, Radonika, stworzył pierwszego Kamiennego Golema, żeby móc grać z nim w szachy. — Kto zaczął w Kartaginie budować machiny i w jakim celu? — Brat Roger Bacon. Jeden z nas — odrzekła Asza. Jej głos tylko powtarzał to, co rozbrzmiewało w jej głowie: — Mówiono, iż miesz- kając w kartagińskim porcie, brat Bacon posłużył się metalem, który można było w pobliżu znaleźć, żeby odlać Mosiężną Głowę. Kiedy jednakowoż usłyszał, co miała mu do powiedzenia, spalił swoje narzę- dzia, plany oraz mieszkanie i zbiegł na północ Europy, skąd nigdy już nie powrócił. Kiedy potem pojawiła się w Kartaginie mnogość no- wych demonów, winą za to obciążano tego właśnie uczonego. Zostało to opisane przez Geraldusa. Leofryk powiedział łagodnym tonem: — W ciągu tych dwustu lat wielu ludzi wiele rzeczy przeczytało do ucha Kamiennego Golema. Spróbuj jeszcze raz, moja droga. Kto stworzył pierwszego Kamiennego Golema i w jakim celu? — Kiedy emir Radonik przegrał w szachy z tym niemym stworem, zniechęcił się do niego, a ponadto wielce był niezadowolony z rabina — wyrecytowała Asza. Po czym dodała: — Tacy właśnie są wielcy panowie. — Zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, że znalazła się na kra- wędzi histerii. W następstwie odwodnienia rozbolała ją głowa, a utrata krwi bardzo ją osłabiła. Już samo to w zupełności tłumaczyło jej stan 211 psychiczny. Tymczasem głos w jej głowie kontynuował recytowany przez nią monolog: — Coraz bardziej znudzony kamiennym człowie- kiem Radonik sprawił, że odsunięto go na ubocze. Jak przystało na do- brego chrześcijanina, wątpił w to, iżby pewne szczególne moce, jakie Żydzi przejawiali w życiowych sprawach, zostały im dane przez Zie- lonego Chrystusa, przeto umyślił sobie, że mógłby wspomóc demo- niczne poczynania w obrębie swego domostwa. — Dalej. — Posłużywszy się swoim nasieniem oraz czerwonym kartagiń- skim mułem, rabin wyposażył golema we wszystkie atrybuty męsko- ści, a następnie bardzo zgrabnie go wymodelował. Jedna z jego nie- wolnic, zwana imieniem Ildiko, zapałała wielką miłością do golema, który — mając już kamienne kończyny i metalowe stawy — zapłodnił jej łono, co wedle własnych jej słów stało się z zachęty samego Sprawcy Cudów. Pojawił się jej bowiem we śnie wielki prorok Gundobad i po- prosił, aby nosiła przy sobie świętą relikwię, którą przekazywano sobie w jego niewolniczej rodzinie z pokolenia na pokolenie. — Asza poczuła na skórze delikatne dotknięcie. Otworzyła oczy. To palce Leofryka przesuwały się po jej brwiach, ścierając zakrzepłą krew i brud. Mimo iż twarz emira nie zdradzała żadnych emocji, odsunęła się od niego. — Gundobad, to wasz prorok, prawda? To on rzucił klątwę na papieża i ponosi odpowiedzialność za „pusty tron"? — spytała od siebie — Wasz papież nie powinien był go skazać na śmierć — odparł z powagą w głosie Leofryk, cofając rękę. — Ale nie zamierzam się z tobą spierać, moje dziecko. Minęło od tamtej pory sześć stuleci i nie ma już nikogo, kto mógłby z całą pewnością powiedzieć, kim był Sprawca Cudów. Pewne jest tylko to, że Ildiko w niego wierzyła. — Niewiasta, która urodziła dziecko, spłodzone przez kamienny posąg — wtrąciła Asza, nie mogąc ukryć pobrzmiewającej w jej głosie ironii. — Wielmożny Leofryku, gdybym to ja zamierzała studiować dzieje świata, żeby potem mogła je poznać jakaś machina, to takich bzdur bym jej nie powtarzała! — A Zielony Chrystus, zrodzony z Dziewicy i wykarmiony przez dzika, to też bzdura? — Z tego, co mi wiadomo, to tak! — Wzruszyła ramionami, układając się na sienniku w możliwie najwygodniejszej pozycji. Miała przemarznięte stopy. Ponieważ spostrzegła, że Leofryk zmarszczył 212 brwi, gdy w pewnej chwili przeszła na francusko-szwajcarski dialekt swej wczesnej młodości, ponownie spróbowała wyrazić myśli karta- gińską łaciną: — Zrozum. Widziałam nie mniej drobnych cudów niż jakakolwiek inna białogłowa, ale każdy z nich mógł być tylko przy- padkowym zdarzeniem i tyle. Fortuna imperatrix. Wizygota spytał z ledwie słyszalnym naciskiem: — Kto stworzył drugiego golema i w jakim celu? Asza powtórzyła to pytanie. Głos, który zamieszkiwał sekretne zakątki jej umysłu, niczym się nie różnił od tego, któremu udzielała szczegółowych informacji na temat terenu, rodzaju wojska i pogody. To był ten sam głos. — Niektórzy pisali potem, że niewolnica Ildiko nie tylko przecho- wywała relikwię proroka Gundobada, ale też poprzez Drzewo należała w prostej linii do jego cielesnych potomków, których kolejne pokole- nia żyją na tej ziemi od 816 roku, kiedy to Pan Nasz został ofiarowany Drzewu, po rok obecny 1253. Leofryk powtórzył pytanie: — Kto stworzył drugiego golema i w jakim celu? — Najstarszy syn Radonika, Sarus, poległ w bitwie z Turkami. Wówczas Radonik kazał sporządzić szachy z rzeźbionymi figurami i pionkami w pełnych zbrojach i z bronią w rękach; przypominały one wyglądem tureckich wojowników i żołnierzy jego syna Sarusa. Na- stępnie przywołał do swego umysłu golema i tegoż samego roku roze- grał z nim szachową partię, w której golem tak rozstawił żołnierzy Sa- rusa, żeby ten mógł pokonać Turków. Tego samego dnia emir Radonik przyłapał swą niewolnicę Ildiko na cielesnym obcowaniu z golemem. Chwycił ciężki młot i roztrzaskał zeschnięty muł i miedź, z których zbudowany był golem, na tak drobne kawałeczki, że nikt nie potrafiłby odgadnąć, co przedtem stanowiły. Uczyniwszy to, zamknął się w pała- cowej wieży. Ildiko powiła córeczkę. Myśląc o swoim zabitym synu oraz o tych, którzy mu jeszcze zostali, Radonik uprosił rabina, aby ten stworzył drugiego golema na miejsce owego, którego zniszczył w przy- pływie gniewu. Rabin odmówił tej prośbie, mimo iż emir zagroził śmiercią jego dwu synom. Dopiero gdy Radonik zapowiedział, że wbi- je na pal i uśmierci zarówno Ildiko, jak i jej nowo narodzoną córeczkę, rabin ustąpił. W jednej z komnat pałacu powstał następny, trzykroć większy od człowieka Kamienny Golem, który jednak tylko od pasa 213 w górę wyposażony był w ludzkie cechy: resztę jego postaci stanowił gliniany postument z rodzaju tych, na których stawia się rzeźby ludzi i zwierząt, lecz za to usta tego golema potrafiły mówić. Asza wyprostowała swe okryte wełną ciało. Pomyślała: „Dwa lub trzy zdania za jednym razem, to nic takiego, ale aż tyle..." Wyzbyty z jakichkolwiek uczuć głos sprawiał, że czuła się zmęczona, oszoło- miona i jakby nieobecna. Kontynuowała jednak: — Wtedy Radonik zamordował rabina wraz z całą jego rodziną, aby Żyd nigdy nie mógł takim samym szachistą wzmocnić jego wro- gów lub wrogów króla-kalifa. Zaledwie dokonał tej zbrodni, a słońce na niebie ściemniało. Ściemniało również nad Kartaginą, a także nad wszystkimi krainami, którymi władał król-kalif, albowiem rabin rzucił na nie klątwę. I tak oto od dwustu lat żadne oko ludzkie nie ujrzało, aby słoneczne promienie przedarły się przez Wieczny Półmrok. — Asza, która nie była nawet świadoma tego, że ma zamknięte oczy, te- raz je na powrót otworzyła, równocześnie słysząc swój własny okrzyk: — Jezu! Idę o zakład, że zrobiła się tam niezła panika! Leofryk rzekł łagodnym tonem: — Ówczesny król-kalif, Eriulf, wraz ze swymi emirami dowodził wojskiem, a wojsko pilnowało, żeby lud nie szemrał. — O tak! Jeśli tylko stać cię na utrzymanie grupki żołnierzy, któ- rzy słuchają twoich rozkazów, to możesz sobie pozwolić na wiele rze- czy! — Asza z wysiłkiem usiadła i oparła się plecami o biały, nawo- skowany szczyt łoża, na którego słupkach wyrzeźbione były rowko- wane kolumienki i owoce granatu. — To wszystko legendy. Jeszcze jako dziecko słuchałam w obozie tych bajan. „Oto legenda numer trzy- sta siedem, o tym, jak Wieczny Półmrok zakrył całe Południe!" — I po chwili spytała: — Czy to, co mówię, zgodne jest z tym, czego spodzie- wałeś się usłyszeć, Wielmożny Emirze? — Prorok Gundobad naprawdę żył, tak samo jak i jego córka, nie- wolnica Ildiko — odparł Leofryk. — Opowieści, które zachowały się w moim rodzie, mówią o tym jako o czymś, co się bez wątpienia zda- rzyło. A już na pewno mój przodek Radonik kazał około 1250 roku stracić jakiegoś żydowskiego rabina. — Zatem spytaj mnie o coś, o czym ludzie nie przeczytają w two- ich rodzinnych kronikach! Czuła miły zapach, którym tchnęło nawoskowane drewno łoża. 214 Burczało jej w żołądku. Rozciągnięta na sienniku, śledziła wzrokiem zmieniający się z chwili na chwilę wyraz twarzy Leofryka, bagateli- zując skargi swego ciała. — Kim była Radegunda? — Kim była Radegunda? — powtórzyła posłusznie Asza. — Pierw- sza rozmawiała na odległość z Kamiennym Golemem. — Zastano- wiła się: „TO nie mówi: »ze mną«". Kontynuowała: — Podczas tych pierwszych pięciu lat krucjaty, kiedy żniwa przynosiły nader skąpe plony i w ziarno można się było zaopatrzyć tylko dzięki zdobywaniu krain, którym los bardziej sprzyjał, król-kalif Eriulf rozpoczął podbój Iberii. Walcząc u boku Eriulfa, emir Radonik pogłębiał swą wiedzę wojskową, wyciągając wnioski zarówno z porażek, jak i ze zwycięstw. Po każdej wojennej kampanii odtwarzał wraz z Kamiennym Golemem przebieg wszystkich bitew. Córeczka Ildiko, Radegunda, mając zaled- wie trzy latka, już zaczęła formować z czerwonego kartagińskiego mułu figurki ludzi. Emir Radonik widząc, jak jest podobna do starego rabina, uśmiechał się na myśl, iż jakiś posąg może sprawić, że dziecko przeobra- ża się w niewiastę, i żałował chwili gniewu, pod którego wpływem zniszczył pierwszego golema. Radegunda pozostałaby zapewne w do- mostwie Radonika zwykłą niewolnicą, gdyby pewnego dnia nie pod- słuchała dysputy na temat pola ćwiczeń, którą Radonik prowadził ze swymi kapitanami. Poprosiła wówczas emira, abyjej powiedział, jaką zamierza zastosować taktykę, a ona wtedy omówiłaby jego plan ze swym kamiennym przyjacielem. Traktując to jako zabawę, Radonik poprosił ją, by zapytała Kamiennego Golema, jaką miałby dla niego radę, na co Radegunda podniosła wzrok i przemówiła, kierując pytanie w powietrze. Po paru chwilach przybiegli pozostali niewolnicy, do- nosząc swemu panu, że golem zaczął przesuwać pionki i figury na ustawionej przed nim szachownicy. Gdy emir wkroczył do zajmowa- nej przez posąg komnaty, znalazł na szachownicy odpowiedź na swoje pytanie, jak gdyby jakiś powietrzny demon zdążył już przekazać gole- mowi słowa dziewczynki. Co zobaczywszy, emir Radonik, nie dbając o honor, który wymagał urzeczywistnienia raz wypowiedzianej gro- źby, nie odebrał Radegundzie życia. Adoptował ją i zabrał ze sobą do Hiszpanii, by móc za jej pośrednictwem porozumiewać się z Kamien- nym Golemem, dzięki czemu wojna przybrała korzystny dla Eriulfa obrót i południowa Iberia stała się przeobfitym koszem, z którego 215 czerpała ziarno pogrążona w mroku Kartagina. A co się tyczy Rade- gundy, to w wieku pięciu lat ulepiła swój pierwszy posąg zdolny do poruszania się wedle własnej woli, z czego korzystając, poczynił w domostwie wiele szkód, na których widok dziewczynka serdecznie się śmiała. — Okryta wełnianym płaszczem Asza przyciągnęła kostki nóg do bioder i uważnie śledziła wyraz twarzy Leofryka, która obja- wiała wielkie skupienie. — Czy to właśnie... Radegunda? — zacięła się na tym imieniu. — Tak. Spytaj, jak umarła. — Jak umarła Radegunda? — zapytała posłusznie Asza. Odczuwany przez nią zawrót głowy mógł mieć z tuzin przyczyn. Ona sama przypuszczała, że był to skutek skupienia umysłu. Miała wrażenie, że wlecze pod górę jakiś nieodgadniony ciężar. Ale recyto- wała za głosem: — Przebywając pomiędzy jedną a drugą kampanią w swym karta- gińskim domu, emir Radonik pilnował, by Radegundzie służono po- mocą przy tworzeniu kolejnych golemów. Sprowadzał w tym celu uczo- nych i inżynierów, jak również wszelkie, choćby najdziwniejsze mate- riały, o jakie poprosiła. Gdy miała piętnaście lat, Bóg odebrał jej mowę, jednakże Ildiko porozumiewała się z córką za pomocą gestów, których znaczenie tylko one dwie znały. Tegoż samego roku Radegunda stwo- rzyła kamiennego człowieka, który rozerwał ją na kawałki i zabił... Usłyszała głos Leofryka: — Jak doszło do potajemnych narodzin? Asza nie otworzyła ust i nie formowała w głowie żadnych słów, po- zwalając, by utrwalało się oczekiwanie. Oczekiwanie odpowiedzi. Wie- działa, że w pewien sposób przyciągnie to jeszcze inne, ukryte odpo- wiedzi. Nie wypowiedziała ani jednego słowa. Głos w jej głowie znowu przemówił: — Pragnąc rozporządzać dodatkową możliwością komunikowania się z Kamiennym Golemem na odległość, emir Radonik sprawił, iż trzydziestoletnia wówczas Ildiko stworzyła trzeciego golema, tego, który zabił jej córkę. Oto sekret potajemnej hodowli i potajemnych na- rodzin jej bliźniąt: chłopca i dziewczynki. — Nagle Asza zaczęła coś głośno mamrotać, a usłyszawszy owo mamrotanie, tak była zdumiona, że nie potrafiła zamilknąć. Bełkotliwie rzucała w skupioną twarz Leo- fryka nieodzowne pytanie w tej samej chwili, gdy w jej głowie już za- 216 częła rozbrzmiewać odpowiedź. W końcu, choć zacinała się na niektó- rych słowach, zdołała się wypowiedzieć: — Emir Radonik chciał mieć jeszcze jednego, dorosłego niewolnika, który komunikowałby się z Ka- miennym Golemem tak samo jak Radegunda: wzorowanego na Turkach generała janczarów; jakiegoś al-sayyida, który by pokonał wszystkich podrzędnych władców, rządzących rozdrobnionymi krainami Iberii. Bliźnięta Ildiko nie potrafiły sprostać temu zadaniu, pomimo cierpień, jakie zadawał im emir, surowo karząc również ich matkę. Niemożliwe okazało się też stworzenie kolejnego golema. W końcu Ildiko wyznała, iż powierzoną sobie świętą relikwię proroka Gundobada przekazała Radegundzie, każąc córce umieścić ją we wnętrzu jej ostatniego gole- ma oraz nauczyć go mówić i poruszać się na podobieństwo człowieka. Niestety, dowiedziawszy się o tym, trzeci golem zabił Ildiko, a następ- nie skoczył z wysokiej wieży, rozbijając się na drobne kawałki. Oto ich sekretna śmierć. Nic nie zostało z cudu dokonanego przez proroka i rabina, oprócz drugiego Kamiennego Golema i bliźniąt, które powiła Ildiko. Palce emira Leofryka objęły dłonie Aszy, mocno się wokół nich zaciskając. Napotkała jego spojrzenie. Nie przestawał kiwać głową na znak, że się z nią zgadza, a oczy mu zwilgotniały. — Nigdy nie przypuszczałem, że taki ze mnie podwójny szczęś- ciarz — wyjaśnił. — On naprawdę z tobą rozmawia, moje drogie dziecko! — To się zdarzyło przed dwustu laty — powiedziała Asza. — Co było potem? W owym momencie nieposkromionej ciekawości czuła się z nim zjednoczona w pragnieniu poznania tajemnic historii. Siedzieli obok siebie na krawędzi łoża, jak para dobrze się rozumiejących i zaprzyjaź- nionych ludzi. Leofryk wrócił do opowieści: — Radonik wychował całą trójkę: bliźnięta i ich dziecko. Nie na- leżał do gatunku ludzi, którzy wszystko skrzętnie zapisują. Wszelako gdy umarł, zarząd domostwa przeszedł w ręce jego drugiej małżonki imieniem Hildra oraz jej córki Hildy, które miały w zwyczaju odnoto- wywać wszystkie swoje poczynania. Hilda była moją prapraprababką. Jej syn Childeryk oraz wnuki o imionach Fravitta i Barbas kontynu- owali założoną przez niego hodowlę, jak Tantal skazani na bezustanne 217 oczekiwanie rychłego sukcesu. Jak ci wiadomo, w miarę dokonywa- nych przez nas podbojów, do Kartaginy napływało coraz więcej ucie- kinierów, wśród których wielu było uczonych w rozmaitych sztukach. Fravitta zaczął tworzyć swe pospolite golemy około 1390 roku. Gdy Barbas zaprezentował je królowi-kalifowi Ammianusowi, zaczęły się one upowszechniać na całym terytorium Cesarstwa. Najmłodszy syn Barbasa, Stilicho, był moim ojcem i wychowując mnie, przekazał mi swoje głębokie przekonanie, iż nie szczędząc wysiłków, w końcu odnie- siemy sukces. Ja osiągnąłem go cztery lata po upadku Konstantynopola. Obyś i ty odniosła swój — zakończył Leofryk refleksyjnym tonem. „Jest starszy, niżby to sugerował jego wygląd — Asza uświadomiła sobie, że wizygocki wielmoża przekroczył już pięćdziesiątkę, a może nawet sześćdziesiątkę — a to oznacza, że dorastał w czasie naporu Turków, co rodzi kolejne pytanie". — Dlaczego twój generał nie atakuje sułtana i jego bejów? — spy- tała. Odpowiadając jej, Leofryk sprawiał wrażenie, iż myślami jest gdzie indziej. — Kamienny Golem uznał, że lepiej zacząć od europejskiej kru- cjaty. Ja jestem tego samego zdania. Asza ściągnęła brwi. — Atak na Europę miałby być skuteczniejszym sposobem poko- nania Turków? Co ty wygadujesz? To zupełna bzdura! Leofryk jakby w ogóle nie usłyszał jej okrzyku. — Wszystko szło nam tak gładko i tak szybko. Gdyby nie to zim- no... — Na chwilę zamilkł. — Ma się rozumieć, że Burgundia stano- wi klucz do sukcesu. Po jej podbiciu, jeśli Bóg tak zechce, będziemy mogli się zwrócić ku ziemiom sułtana. Pod warunkiem, że za Bożym przyzwoleniem będzie żył Teodoryk. Nie zawsze traktował mnie on tak nieprzyjaźnie. — Starzec sprawiał wrażenie, że mówi sam do siebie. — To się zmieniło dopiero podczas tej ostatniej choroby, kiedy Gelimer zyskał sobie jego zaufanie. Tak czy inaczej, trudno by mu było po- wstrzymać krucjatę, która rozpoczęła się tak wieloma zwycięstwami. Asza poczekała, aż wielmoża podniesie spuszczoną głowę i spojrzy na nią. — Wieczny Półmrok ogarnął już Północ. Widziałam, jak zakrył słońce. 218 — Wiem. — Nic nie wiesz! — krzyknęła wzburzona Asza. — Tak samo nie masz pojęcia, co się dzieje, jak i ja! Leofryk nieznacznie zmienił pozycję, nie wstając jednak z białego dębowego łoża. Coś zapiszczało pod okrywającą go szatą, a zaraz po- tem wysunął się spod niej ruchliwy nosek jasnoniebieskiego szczurka, który spiesznie przebiegł na pasiasty rękaw swego pana. — Ależ oczywiście, że wiem, co się dzieje! — odparł gniewnym tonem emir. — Trzeba nam było wysiłków wielu pokoleń, żeby wyho- dować niewolnicę, która jest w stanie słuchać słów Kamiennego Gole- ma, nie popadając w szaleństwo. Teraz trafiła mi się okazja posiadania drugiej. Ciebie. — Powiem ci, co o tym sądzę, emirze Leofryku — powiedziała Asza, patrząc mu w oczy. — Nie wydaje mi się, żebyś mógł osiągnąć jakąkolwiek korzyść, stawiając na czele swych wojsk drugą niewolni- cę. Nie wydaje mi się, byś potrzebował jeszcze jednej Faridy. Jeszcze jednej córki-wojowniczki, która potrafi rozmawiać z twoją machiną. Bez względu na to, ile czasu zajęło ci wyhodowanie tej pierwszej. To w ogóle nie jest to, czego w istocie pragniesz. — Wysunęła palce ku szczurkowi, on jednak zajęty był czyszczeniem swej aksamitnej błę- kitnej sierści i nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. — Przypuśćmy, że naprawdę słyszę głos twojej wojskowej machiny. I co z tego, sza- cowny emirze? — Mówiła łagodnym, ostrożnym tonem. Mgła bezna- dziei, która mąciła jej wzrok, zaczęła rzednąć. Bardziej niż przepełnia- jące ją rozżalenie doskwierały jej cielesne rany, choć żadna z nich nie była tak samo głęboka. — Mógłbyś mi zaproponować miejsce u swe- go boku, żebym walczyła dla króla-kalifa, a ja wyraziłabym na to zgo- dę, lecz tylko po to, by natychmiast po powrocie do Europy odwrócić się od niego. I ty, i on dobrze to wiecie. Ale to nieważne. Nie tego wam trzeba! Przepełniła ją chęć całkowicie szczerego wyrażenia własnych uczuć. Natrafiła spojrzeniem na trójkę małych niewolników i przebiegła jej przez głowę myśl: „Wydzieram się tak, jakby ich tu wcale nie było". Ponownie skupiła wzrok na Leofryku, który właśnie przegarniał palca- mi włosy, starając się jeszcze bardziej je wyprostować. „Zastanów się, dziewczyno!" — pomyślała. „Gdyby ten człowiek chciał wstąpić do twojej kompanii, to jak byś go oceniła? Jako mężczyznę o bystrym 219 umyśle, skrytego i pozbawionego normalnych człowieczych uczuć, które by go powstrzymywały przed zadawaniem bliźnim fizycznego bólu. Czy wypłaciłabyś mu pięć marek i natychmiast wpisałabyś jego imię do kompanijnego rejestru? A poza tym nie udałoby mu się tak długo piastować godności emira, gdyby nie był wystarczająco prze- biegły. Nie na tym dworze". Leofryk ocknął się z zamyślenia. — Co powiedziałaś? — Spytałam tylko, dlaczego jest tak zimno. Dlaczego jest tu tak przeraźliwie zimno, Leofryku? Przez bardzo długą chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu. Asza bez trudu czytała w jego twarzy. — Nie wiem — przyznał w końcu emir. — Otóż to. I nie wie tego żaden inny książęcy dworzanin. Łatwo to odgadnąć, kiedy się widzi, jak wszyscy bezładnie biegacie po pała- cu i ze strachu robicie pod siebie. — Na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech, który jednak jeszcze nie oddawał cechującej ją pogody du- cha. Zanadto czuła się obolała. — Niech zgadnę. Zimno zrobiło się dokładnie w chwili, kiedyście rozpoczęli inwazję, tak? Leofryk pstryknął palcami. Najmniejsza z trójki małych niewolni- ków dziewczynka podbiegła do niego, zabrała z jego rękawa błękitne- go gryzonia i z najwyższą ostrożnością otaczając go chudymi ramion- kami, ruszyła ku drzwiom. Z kolei jeden z chłopców zajął się różno- okim szczurkiem, który energicznie poruszał wąsikami, niecierpliwie czekając na kopulację z samicą. Jeszcze jeden znak Wizygoty i po- biegł za nimi również pisarczyk. — Drogie dziecko, jeśli znałaś przyczynę tej nieumiarkowanej po- gody, to dla ocalenia własnego życia powinnaś była mi to powiedzieć. Ja ją znam, a zatem ty nie wiesz nic. — A może jednak coś wiem? — obstawała przy swoim Asza. W niemal mroźnej komnacie po jej ciele spływał zimny pot, który wsiąkał w zebrane pod pachami okrycie. Nie poddając się, desperacko próbowała wyrazić kotłujące się w niej myśli. — Coś, co być może spostrzegłam... Bo przecież byłam tam, kiedy słońce znikło... Mog- łabym ci powiedzieć... — Nie. Wspierał podbródek na kostce wskazującego palca, skrytego w si- 220 wej, zwichrzonej brodzie. Odwzajemniał jej spojrzenie. Poczuła, jak coś się zaciska za jej splotem słonecznym: przerażenie stopniowo po- zbawiało ją tchu. „Nie teraz!" — pomyślała. „Nie w chwili, gdy właś- nie odkryłam, że potrafię skłonić tę machinę do rozmowy! W żadnym razie nie teraz..." — Tak jak przewidywałam, musicie w dalszym ciągu toczyć woj- nę — powiedziała wciąż opanowanym głosem. — Jakiekolwiek by- ście odnieśli zwycięstwo, to nie będzie ono ostateczne, prawda? Mogę wam podać rozmieszczenie i szyk, w jakim występują wojska Karola. Ty i król-kalif uważacie mnie za drugą Faridę, generała-czarodzieja. Przypomnij sobie. Byłam najemnym oficerem Karola. Mogę wam po- wiedzieć, czym on rozporządza. — I dorzuciła bardzo szybko, żeby skończyć, zanim zacznie żałować, że postanowiła to powiedzieć: — To bardzo proste. W zamian za własne życie przejdę na waszą stronę. Nie będę pierwszym żołnierzem, który poszedł na taki układ. — Nie — odparł emir tonem osoby, której myśli zaprzątnięte są czymś innym. — Oczywiście, że nie. To, co ci wiadomo, powiesz Ka- miennemu Golemowi. Nie wątpię, że moja córka, choć mocno zaabsor- bowana ostatnimi wydarzeniami, wyciągnie z tego pożyteczne wnioski. Łzy napłynęły jej do oczu. — A więc będę żyła? Nic na to nie odpowiedział. — Wielmożny Emirze! — wrzasnęła. Zaczął mówić takim tonem, jakby jej w ogóle nie usłyszał: — Chociaż miałem nadzieję, że pozyskam drugiego generała, któ- ry być może stanąłby na czele naszych wojsk na Wschodzie, to król- -kalif nie wyrazi na to zgody, przychylając się do zdania Gelimera, który niezmiennie nastawia go przeciwko mnie. Dzięki temu jednak trafia mi się sposobność, której się nie spodziewałem przed końcem tej krucjaty. Ty — nie będąc nam tak potrzebną jak ona — możesz zostać poddana sekcji, żebyśmy mogli się dowiedzieć, jaki jest stan równo- wagi humorów* w twoim ciele, oraz przekonać się, czy twój mózg * Średniowieczna teoria medyczna wiąże zdrowie z równowagą znajdujących się ludzkim ciele humorów: sangwinicznego (suchego), cholerycznego (gorącego), fleg- matycznego (wilgotnego) i melancholijnego (zimnego); według niej zdrowie szwan- kuje, gdy jeden z nich góruje nad pozostałymi trzema. 221 i nerwy mają jakieś szczególne cechy, które ci umożliwiają komuniko- wanie się z machiną. — Patrzył na nią nie okazując żadnych uczuć, co już samo w sobie było przerażające. — Zaraz się dowiem, czy w samej rzeczy tak jest. Przeprowadzane przeze mnie sekcje często nie przyno- siły pożądanych rezultatów. Teraz jednakowoż, skoro i tak nie mo- żemy mieć z ciebie żadnego pożytku, mogę spróbować wiwisekcji, która zakończy się sukcesem. Asza wpatrywała się w niego, myśląc: „Musiałam się przesłyszeć. To niemożliwe, żeby użył tego terminu. Lecz nie. Wszak posłużył się nieskazitelnie czystą, medyczną łaciną w której wiwisekcja oznacza sekcję przeprowadzaną na żywym ciele. Nie możesz..." Na odgłos kroków za drzwiami komnaty zerwała się na równe nogi, próbując chwycić za ramię Leofryka, który też powstał z łoża, ale uchylił się, unikając uścisku jej dłoni. Tym razem nie była to niewolnica, lecz 'arif Alderyk ze zmar- szczonym czołem i nieprzeniknionym wyrazem twarzy, skrytej pod zaplecioną w warkoczyki brodą. Założywszy ręce za plecami, coś szybko i zwięźle zameldował emirowi. Asza nie otrząsnęła się jeszcze z szoku, który sprawił, że nic nie zrozumiała z jego słów. — Nie! — krzyknął niemal histerycznie Leofryk, podchodząc do 'arifa. — Nie może być! — Ogłosił to opat Muthari, szacowny emirze, po czym wezwał do modłów, postu i żałowania za grzechy — odparł Alderyk, a następnie powoli i bardzo wyraźnie powtórzył polecone sobie przesłanie, jakby doszedł do wniosku, że władca go nie zrozumiał. — Król-kalif, oby był żył wiecznie, doznał w ciągu ostatniej pół- godziny śmiertelnego ataku, przebywając w swych pałacowych kom- natach. Żaden doktor nie potrafił mu przywrócić oddechu. Teodoryk nie żyje, Wasza Wielmożność. Król-kalif jest martwy. Równie wstrząśnięta jak emir, choć z innego powodu, Asza wy- słuchała meldunku żołnierza niemal obojętnie, jak gdyby śmierć wład- cy w ogóle jej nie dotyczyła. „Cóż dla mnie znaczy jakiś król-kalif?" Klęczała na łożu. Wełniane okrycie zsunęło się z jej ramion, odsła- niając pokrwawione ciało. Jej prawa dłoń zacisnęła się w pięść. — Leofryku! Nawet na nią nie spojrzał. — Leofryku, co będzie ze. mną?! 222 — Z tobą? — Zmarszczył brwi i popatrzył na nią przez ramię. — Prawda, trzeba coś... Alderyku, odeślij ją do któregoś z pomieszczeń dla gości, ale niech będzie pod strażą. Teraz i lewa dłoń Aszy zacisnęła się w pięść. Nie zwracając uwagi na to, że wizygocki kapitan chwycił ją za ramię, krzyknęła: — Powiedz, że mnie nie zabijesz! Emir rozkazał swoim niewolnikom: — Przynieście mi dworskie szaty! — Zaczęła się bieganina. On tymczasem, nie odwracając się ku niej, powiedział: — Potraktuj to jako odroczenie wyroku, jeśli miałoby ci to przynieść ulgę. Wszyscy będą teraz bardzo przejęci wyborem nowego króla-kalifa i przez parę dni na dworze panować będzie, oględnie mówiąc, duży ruch. — U- śmiechnął się. Pośród siwej brody zalśniły białe zęby. — To będzie je- dynie chwilowa przerwa w prowadzonym przeze mnie dochodzeniu. Zgodnie z przyjętym obyczajem, wznowię je zaraz po intronizacji na- stępcy Teodoryka. Nie myśl o mnie jako o barbarzyńcy, moje dziecko. Tortury, jakie ci zadam, nie będą elementem uroczystych obchodów. Natomiast bardzo znacznie poszerzysz naszą obecną wiedzę. Luźne kartki, które były wsunięte pomiędzy szóstą i siódmą część ma- nuskryptu Asza: Utracona historia Burgunda (Ratcliff, 2001), British Library. Wiadomość: nr 164 (Anna Longman) Temat: Wysłano: Od: Asza/teksty/świadectwa archeologiczne 2000-11-20, godz. 22:57 IN granituj śMfid Aemyck ttcknicznyck wymĄZĄytĄ; inne iZczzGĆly Ac&Łtfwi tyCko pe użyciu. nie rOZ.6Ł^CrDvvnne^H kadft CiCÓUtearc Anno, wszystko zostało WSTRZYMANE. Jakieś kłopoty z lokalnymi władzami. Zakazano nam kontynuowa- nia wykopalisk. NIE ROZUMIEM, jak może dochodzić do tego ro- dzaju rzeczy! To, że nic nie mogę na to poradzić, jest dla mnie nad- zwyczaj frustrujące. Dziś rano myślałem już, że problem został załatwiony: Isobel wró- ciła w optymistycznym nastroju. Zapewne skorzystała z „nieoficjal- nych kanałów" i posmarowała kilka dłoni pieniędzmi. Przyjechał z nią pułkownik §??????. który sprawiał wrażenie jowialnego jego- mościa. Obiecał nam, że w razie potrzeby będziemy mogli skorzystać z pomocy jego ludzi. Ale tego popołudnia W DALSZYM CIĄGU nic się nie działo z powodu jakichś niejasnych „trudności". Jestem tym zaniepokojony. Zdaje mi się, że to coś więcej niż zwy- kła kwestia protekcji i nepotyzmu. Isobel była jednak za bardzo zaję- ta, żeby mi pozwolić na zadawanie pytań. Jedyny pozytywny drobiazg to, jak sądzę, fakt, iż okoliczności wręcz zmuszają mnie do pracy nad Fraxinusem. Średniowieczna łaci- na notorycznie bywa wieloznaczna, a Fraxinus szczególnie się pod tym względem wyróżnia. Kończę tłumaczenie we wściekłym tempie, wygładzając następną część. Skoro posługujemy się szyfrem, to mogę ci coś powiedzieć o samym stanowisku, na którym kopiemy. Mamy tu piękną półnorę. Kiedyś było to wysypisko śmieci. Archeologia to głównie grzebanie w cudzym łaj- nie, jak mawia Isobel, nie używając przy tym słowa „łajno". Nie przyszłoby ci do głowy — na tym wszystkim powstały wszak 224 przedmieścia: białe dwupiętrowe budyneczki, ozdobione telewizyjny- mi antenami — że w przeszłości istniały tu kartagińskie i rzymskie osiedla. Nawet ze starorzymskiego akweduktu ledwie co się ostało. Ale gdy udałem się tego ranka na brzeg morza i owiewał mnie dmący od niego wiatr, a z góry oblewało mnie jeszcze ponure światło słońca, nagle uświadomiłem sobie, że większość gładkich, obłych kamyków pod moimi stopami to w istocie kawałki wytartych i zaokrąglonych pozostałości po starorzymskich cegłach i blokach kartagińskiego mar- muru. Niektóre z nich mogły nawet być cząstkami golemów, które — wystawione przez pięć stuleci na uderzenia morskich fal — utraciły swój pierwotny kształt. Bezimienne kamienie. Prawie nic o nich nie wiemy. Wszak to do- piero w poprzednim dziesięcioleciu zidentyfikowano miejsce, na któ- rym wznosiła się Kartagina. Przedtem rozciągał się tu kilkunastokilo- metrowy pas wybrzeża, nie wyróżniający się niczym, co — po dwóch tysiącach lat — mogłoby oznaczyć miejsce powstania miasta. Nie je- steśmy pewni nawet tego, co wydaje się pewne. Pole pod Bosworth ma swoje własne centrum turystyczne, lecz wcale nie musi być tym samym, na którym rozegrała się bitwa (według jednej z teorii leżało ono bliżej Dadlington niż Market Bosworth). Ale to tylko dygresja. Choć może nie. Wracając w chłodzie poranka znad morza, prze- szedłem przez nasze stanowiska. Wszystkie były przykryte błękitnymi płachtami poliuretanu. Szare pudełka z upchanymi w nich notatnikami ludzi z nadzoru zostały przeniesione do naszych przyczep kempingo- wych. Nie było jeszcze widać niebieskich anoraków, które nakładali nasi robotnicy, przystępując z wypiętymi tyłkami do rozgarniania pia- sku za pomocą maleńkich pędzelków. Myślałem o Isobel, której tem- perament bardzo do tego wszystkiego pasował. Ona chce ODKRY- WAĆ poszczególne przedmioty, a ja chcę je OBJAŚNIAĆ. Muszę znaleźć jakieś racjonalne objaśnienie wszechświata. Chcę logicznie wytłumaczyć nawet to, co zwykło się określać jako „cudowną" konstrukcję tych golemów. Chłodny marmur nie dostarcza żadnych informacji. Andrew, nasz archeometalurg, bada metalowe stawy, ale jeszcze nie znalazł żadnej odpowiedzi, która by go zadowo- liła. Jak powstały widniejące na nich ślady zużycia, które dowodzą, że TO chodziło? JAK chodziło? Co mógłbym tym ludziom powiedzieć, opierając się na Fraxinusiel Historyjkę o rabinie-cudotwórcy i seksualnych stosunkach kobiety i posągu? Pamiętam, że stwierdziłem, iż prawda może być przekazywana po- 225 przez wieki w formie opowieści. Cóż z tego, skoro czasem okazuje się ona tak niejasna, że absolutnie nieprzenikniona. Kiedy wkraczałem na teren wykopalisk, powitał mnie widok strze- gących go uzbrojonych żołnierzy. Mijając ich, myślałem sobie, że w umysł wojskowego trwale jest wpisane wytłumaczenie tego, jak funkcjonuje wszechświat. Tylko że to wytłumaczenie o dziewięćdzie- siąt stopni odbiega od prawdziwego. Isobel właśnie mi powiedziała, że za kulisami miejscowej polityki trwa ciągła przepychanka i że musimy być „cierpliwi". Do tej pory znaleźliśmy parę różnego rodzaju narzędzi, rękojeść sztyletu i kawałek metalu, który mógł być częścią opaski na włosy. Uczestniczę w grupowych dyskusjach — należałoby je raczej zwać kłótniami — i skłonny jestem uwierzyć, że mamy tu do czynienia ze śladami germańskiej, a nie arabskiej cywilizacji. Zespół przychyla się do tej mojej opinii. Nasze wykopaliska muszą zostać wznowione! Potrzeba mi więcej materiału, który by wsparł Fraxinusa. Jeśli w najbliższych dniach miejscowi kacykowie nie zezwolą na kontynuowanie wykopalisk, to może się to skończyć tym, że na teren obozu wkroczy wojsko, żeby wywlec z namiotów martwe ciała ar- cheologów: ja z pewnością zostanę zatłuczony na śmierć z laptopem w objęciach! Zaczynamy wariować. I jest strasznie GORĄCO. Pierce Wiadomość: nr 169 (Anna Longman) Temat: Asza, hodowla Rattus norvegicus Wysłano: 2000-11-21, godz. 10:47 ™ ^2* czcić AttnycA technicznych wymfctwĄ; inne izcz.Łxely AeitŁpnt tytko pc utyciu, nit TOZiZ-yCreWAntae t\<\dn DLefaittito Pani Longman, czekając na dalszy rozwój wypadków, zwracam się do Pani tą drogą za radą mojego kolegi, doktora Ratcliffa — był tak miły, że pokazał 226 mi łacińskie manuskrypty, które dla Pani tłumaczy. Jego sugestia wzię- ła się z tego, że posiadam pewną, choć tylko amatorską, wiedzę na te- mat genetyki i rozmnażania się szczurów. Pomimo iż wczoraj Pierce i ja spędziliśmy sporo czasu, rozmawiając na ten temat, zatem wie on o tym zagadnieniu tyle samo co ja, to jed- nak uznał, że powinnam wysłać do Pani ten e-mail, jako że roz- porządzam teraz wolnym czasem. Zapewne wiadomo Pani, iż przez ostatnie dwie doby mieliśmy tu pewne problemy i obecnie niewiele mam zajęcia, z wyjątkiem przy- glądania się, jak wojskowi przedstawiciele miejscowego rządu zadep- tują pięćset lat historii. Na szczęście większość naszych znalezisk po- kryta jest warstwą mułu, dzięki czemu nie doznają jakiejś poważniej- szej szkody. Jedyna korzyść, jakiej się dopatruję w tej zwłoce, jest taka, że władze zakazały lotów w przestrzeni powietrznej, która obej- muje wybrzeże, co chroni nas przed inwazją mediów. Jeśli nie liczyć paru nieostrych zdjęć satelitarnych, to cała dokumentacja tej wyprawy pozostanie w rękach naszej, w pełni kompetentnej ekipy wideo. Zakładając, iż w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin wszystko wróci do normy, jak to obiecuje minister I I, będę znowu zanadto zajęta, żeby służyć Pierce'owi lub Pani jakąkolwiek pomocą. Niewiele mam zresztą do zaoferowania: może tylko wiedzę god- ną co najwyżej przypisów, gdyż przed paroma laty, rozglądając się za jakimś relaksującym hobby, zaczęłam się specjalizować w hodow- li różnych odmian szczura wędrownego (Rattus nowegicus). Odmiany te znane są jako fantazyjne, a hodując je, zostałam członkiem dwóch towarzystw miłośników takich szczurów: brytyjskiego i amerykań- skiego. Czuję się w obowiązku dodać, że mimo iż mój ówczesny mąż, Peter Monkham, był biologiem, to tak naprawdę nigdy nie doszliśmy w tej dziedzinie do porozumienia, gdyż w jego mniemaniu powody, dla któ- rych zdobył uprawnienia do przeprowadzania wiwisekcji, bez wątpie- nia były wystarczające i oparte na najlepszych intencjach. To właśnie jego jeremiady na temat stanu, w jakim zwierzęta te żyją na wolności (żywot ten był wstrętny, przebiegał pod znakiem brutalności i szybko się kończył w żołądku któregoś z wyżej usytuowanych w łańcuchu pokarmowym zwierząt), zrodziły we mnie przekonanie, że trzyma- nym przeze mnie w zamknięciu stworzeniom wiedzie się o wiele le- piej, niż by się im wiodło na swobodzie. Nic dziwnego, że podczas lektury dokonanego przez Pierce'a prze- 227 kładu Fraxinusa jako prawzoru naszych technologicznych osiągnięć, bardzo mnie zaintrygowało stwierdzenie, iż kilka spośród współczes- nych genetycznych mutacji szczura wędrownego znane było już w pięt- nastowiecznej Afryce. W gruncie rzeczy jedyne, na czym się dotych- czas znałam, to szczur śniady (Rattus rattus), który w średniowieczu występował wszędzie z wyjątkiem Azji. (Rattus rattus to oczywiście ten gryzoń, który jest powszechnie kojarzony z epidemiami „czarnej śmierci"). Sądziłam, że Rattus nomegicus dotarł do nas z Azji dopiero w początkach XVIII wieku. Ale zawarty we Fraxinusie opis bez wąt pienia odnosi się do brązowego szczura wędrownego. Gdyby Pierce się zgodził, to mogłabym na podstawie jego odkryć napisać krótki ar- tykuł na temat migracji szczurów. Opierając się na Fraxinusie, można by uznać za możliwe, iż te od- miany dotarły do nas na pokładach północnoafrykańskich kupców. Łacina jest na tyle precyzyjna, że potrafię bezbłędnie rozróżnić kilka gatunków! Winnam tu wyjaśnić, że to brązowe (czyli „agouti") futer- ko dzikiego szczura w rzeczywistości złożone jest z barwnych pasm: podstawa każdego brązowego włoska jest szaroniebieska, a po całej sierści rozsiane są dodatkowe włosy-czujniki, które są czarne. Wy- biórcza hodowla osobników, które uległy samorzutnej mutacji, może zaowocować jednolitymi odcieniami sierści, które potem (nie bez spo- rego wysiłku) dziedziczyć będą następne pokolenia. Można równie skutecznie utrwalić plamki i cętki, którymi odznacza się sierść danego osobnika. Żeby jednak dać Pani jakieś wyobrażenie związanych z tym trudności: tzw. locus H, który odpowiada za te nieregularne wzorki, można tak zmodyfikować, aby wytwarzał co najmniej sześć gotowych szablonów: szczura kapturowego, typu Berkshire, irlandzkiego itp. A do tego trzeba jeszcze brać pod uwagę poligeny! Trudność nie sprowadza się do wyhodowania szczura z upstrzoną sierścią. Istota sprawy polega na tym, żeby jego potomstwo przejęło tę cechę. Pod względem fizycznym dwa szczury mogą być identyczne co do wyglądu, a jednocześnie przechowywać w swoich allelach cał- kiem odmienne historie genetyczne. Hodowla szczurów to próby wy- izolowania pewnych cech genetycznych — ale tak, żeby zachować np. śmiały wzrok, dobrze osadzone uszy, głowę o odpowiednim kształcie czy wysoko umieszczony zadek — i jednoczesnego tworzenia nowej odmiany szczura, zdolnej do przekazywania tych pożądanych cech następnym pokoleniom. Bez skrupulatnego odnotowywania, którego samca skojarzyłam z którą samicą, nie byłabym w stanie postanowić, którzy ich potomkowie będą kontynuować daną linię. 228 Weźmy za przykład gryzonia, którego Fraxinus nazywa „niebie- skim". Hodowany on jest z myślą o tym, żeby bezpośrednio sąsia- dująca ze skórą warstewka sierści była równo rozłożona po całym cie- le. To bardzo piękne i egzotycznie wyglądające stworzonka, ale (co skądinąd zostało odnotowane w manuskrypcie!) początkowe działa- nia, zmierzające w tym kierunku, okazały się nader trudne, szczury miały bowiem kłopoty z przychodzeniem na świat. Którekolwiek alle- le przechowywały gen „wybielaczowy", to oddały zwierzęciu wielką przysługę: sierść typu agouti stwarzała mu szansę przenoszenia genu, który powodował schorzenia dróg rodnych i obdarzał nosiciela gwał- townym temperamentem. Niebieskie szczury mają skłonność do agre- sywnego kąsania, podczas gdy Rattus nowegicus jest wprawdzie cie- kawski, lecz odznacza się przyjaznym charakterem. Zgodny z pierwo- wzorem niebieski szczur musi więc być owocem sparzenia się takich dwojga osobników, których hodowla nie nastręcza trudności i które odznaczają się łagodnością. Fraxinus wspomina też o szczurze żółtobrązowym. Znany on jest jako „syjamski" i posiada ten sam gen, który i nam daje nasze syjam- skie koty (jak również tak samo ubarwione syjamskie króliki i my- szy). Ich sierść jest bladożółta, z wyjątkiem zadka, nosa i łap, gdzie „punkty" są ciemnobrązowe. We Fraxinusie są te zwierzątka opisane naprawdę znakomicie. Mogę się również wypowiedzieć w kwestii szczura o różnokoloro- wych oczach: otóż, naturalne jest to czarne, natomiast czerwone jest skutkiem albinizmu (zestaw szarego z białym, występujący w grupie szczurów amerykańskich fantazyjnych, określany jest mianem „rysio- watości"). Wydaje mi się, iż okaz, o którym mowa w tym tekście, to „mozaika", czyli w rozumieniu genetycznym — przeciwieństwo bliźnia- czości. W wypadku bliźniąt jajo dzieli się w macicy, podczas gdy mozai- kowce powstają z połączenia dwóch jaj. Może to w rezultacie dać szczu- ry, których sierść w dwóch trzecich będzie miała odmienną barwę albo będą miały różnokolorowe oczy, albo też w niektórych przypadkach — różną płeć. Ponieważ są one rezultatem przypadkowego połączenia jaj, wyselekcjonowanie nieskażonego genetycznie osobnika jest niemożliwe, toteż takie okazy są bezużyteczne dla hodowli fantazyjnych. Sądząc po dalszym opisie, sierść tego szczura mozaikowego była albo gładka — osiąga sieją dzięki wyeliminowaniu twardych włosków czujnikowych — albo aksamitna (krótka i pluszowa). Sama wyhodo- wałam niegdyś całą linię takich właśnie szczurów. Ponieważ zaliczały się do rodzaju gładkowłosych, nosiły imiona Plantagenetów (moja ulu- 229 biona dynastia), choć pewien szczególnie puszysty osobnik imieniem John odznaczał się temperamentem, który pozwolił mi definitywnie zro- zumieć, dlaczego mieliśmy tylko jednego króla o tym imieniu. Jeśli szczur z Fraxinusa nie jest genetycznym aksamitowcem, to tym bardziej jest interesujący, żadnemu fantazyjnemu hodowcy nie udało się bowiem jeszcze przeobrazić zwykłej szczurzej sierści w ak- samitną, jakkolwiek powstała już fantazyjna mysz o sierści aksamitnej lub atłasowej. Zdaje się, że piętnastowieczna Afryka Północna znacz- nie nas pod tym względem wyprzedziła! Jest to w pełni wyobrażalne, gdyż nasz fantazyjny szczur to w gruncie rzeczy wytwór XX wieku (choć już młode wiktoriańskie damy znane były z tego, że miały swych szczurzych ulubieńców, któ- rych trzymały w klatkach). Być może to z powodu złej reputacji, jaką zyskały sobie te gryzonie, niewiele lat obecnego wieku poświęcono na ich specjalistyczną hodowlę, jak to miało miejsce w przypadku fanta- zyjnych myszy oraz rozmaitych odmian psów czy kotów. Niemniej nawet teraz wciąż działają rozmiłowani w genetyce amatorzy, któ- rzy zajmują się szczurem wędrownym. Stanowi dla mnie zachętę — a równocześnie wydaje mi się cudownym dziwactwem — fakt, iż nie- jako na nowo odkrywamy wiele możliwych do wyhodowania odmian tego rozkosznego, figlarnego i inteligentnego zwierzątka. Jeśli rozpisałam się na ten temat tak szczegółowo, to w tym celu, żeby ukazać wyrafinowanie średniowiecznej umysłowości. Manuskryp- ty Pierce'a okazały się fascynujące w chwili, gdy właśnie badamy technologiczne pozostałości dawnych wieków. Mnie jednak bodaj JE- SZCZE BARDZIEJ interesujące wydaje się to, co nam one mówią o rejonach, po jakich poruszały się umysły żyjących wówczas ludzi, którzy potrafili obserwować, twórczo przetwarzać odziedziczony ma- teriał genetyczny i przeprowadzać w tej dziedzinie EKSPERYMEN- TY na długo przed nadejściem Renesansu i przed siedemnastowieczną rewolucją naukową. Ktoś może oczywiście dopatrywać się początków tego zjawiska w stosowanej w tym samym okresie selekcji koni i psów, tak samo jak dostrzega podobną średniowieczną „rewolucję przemys- łową" na polu przedsiębiorczości i technologii wojskowej. Żeby jed- nakowoż wyhodować na przykład syjamskiego szczura, trzeba się było wykazać nadzwyczajną skrupulatnością w odniesieniu do nauko- wych szczegółów, funkcjonując przy tym w społeczeństwie, które dziś łatwo określić jako zabobonne, zamknięte w teologicznych ram- kach i nieludzko brutalne. Gdybym mogła być pomocna w jakichkolwiek innych sprawach, to 230 proszę wysłać maila pod wskazany wyżej adres. Czekam niecierpli- wie na przygotowywaną przez Panią publikację prac Pierce'a. Być może interesujące byłoby dla Pani wiedzieć, że zważywszy na pomoc, jakiej mi on udziela w kwestii naszych wykopalisk, z największą chę- cią dam mu swoją zgodę na to, by ujawnił w swoich tekstach szcze- góły dokonywanych przez nas archeologicznych odkryć, jeśli tylko będą one miały związek z historią Aszy, i jeśli zostanie w nich odno- towana życzliwość moja i mojego uniwersytetu. Szczerze oddana I. Napier-Grant Wiadomość: nr 99 (Pierce Ratcliff) Temat: Asza, projekty związane z mediami Wysłano: 2000-11-21, godz. 11:59 tł?hnicz.rvich OTĄZ inyiycd wyntĄZĄnn i nic Ac Mzyit^wd Pierce, właśnie przysłała mi maila doktor Isobel. Składa się on głównie z krą- żących mi teraz po głowie „dlaczego?" No i rzecz jasna ze szczurów. Brrrrrr! John pokazał mi zdjęcia golemów. Są CUDOWNE! Wpadł mój szef i też je obejrzał. Także i na nim zrobiły wielkie wrażenie. Nawiązał już kontakt z pewnym producentem jednej z prywatnych telewizji, którego zna aż tak dobrze, że jest on ojcem chrzestnym jego syna. Teraz z kolei ja przystąpię do rozmów z ludźmi mediów. Będę ich przekonywała, przypominając im, że Schliemann odkrył Troję, kie- rując się wskazówkami zawartymi w poemacie. Sądzę, że mi się to uda, ale będę poważniej traktowana, jeśli wystąpię w twoim imieniu lub w imieniu dr Napier-Grant. Wiem, że nie masz teraz czasu. Zaniepokoiła mnie wzmianka o pro- blemach, jakich wam przysparzają lokalne władze. Robię się coraz bardziej drażliwa. Anna 231 Wiadomość: nr 173 (Anna Longman) Temat: Asza Wysłano: 1000-11-22, godz. 14:01 Od: Ngrant@ .. . . . . . , ° ^-^ cz.fi? Aanych ttcKnuz.n^?h tvyn\ĄZ.nna} Inne tmettUy Aestffne tytko fJ6 użyciu nu rQ2.sł.yLrw\nta;ti knda Bsobitfcnc Anno, żebyś przestała być tak drażliwa i wraz ze mną spokojnie czekała na dalszy rozwój wypadków, ślę ci coś zabawnego. Isobel ponownie przeczytała mój przekład Fraxinusa i, jako że w tej chwili nie mamy nic lepszego do roboty, opracowała wraz ze mną zmyślone od po- czątku do końca racjonalne uzasadnienie szczególnego rodzaju kon- taktu, jaki Asza i Farida nawiązały z Kamiennym Golemem. Skoro, o ile nam wiadomo, istota ludzka nie jest w stanie rozma- wiać z posągami, to przypadek Aszy i Faridy trzeba rzecz jasna tłuma- czyć działaniem jakichś cudownych sił. Oczywiście: wiemy, że na znanym nam świecie nie ma żadnych ka- mienno-miedzianych komputerów, które by opracowywały wojskową taktykę. Wobec tego teoria ta będzie musiała wyjaśnić także i to, ja- kim sposobem rabin z Pragi oraz potomkowie Radonika konstruowali te kamienne golemy. Co musi doprowadzić do wniosku, iż był to re- zultat jakiegoś cudu! Zabawiliśmy się z Isobel w żonglowanie hipotetycznym „gdyby". Oto nasza teoria. Przypuśćmy, że zdolność czynienia cudów była GENETYCZNA. „Gdyby" istniało coś takiego, jak gen cudownych mocy, i „gdyby" moce te miały naukowe podstawy, a nie opierały się na zabobonach, to jak by wówczas owo „coś" działało? Rzecz jasna, musiałby to być jakiś gen recesywny. I gdyby to on dominował, wszyscy potrafilibyśmy bezustannie dokonywać cudów. Ów recesywny gen prawdopodobnie zawiera w sobie coś niebezpiecz- nego, co związane jest z tym samym allelem lub z tą samą ogniskową widzenia: Isobel podkreśla, że skoro niebieskie szczury miały trudno- ści z wydawaniem na świat potomstwa, to ta ich odmiana, która po- wstała spontanicznie, zapewne nie zachowa się na stałe. Nie spotyka się wielu niebieskich szczurów żyjących na swobodzie, a być może w ogóle nie występowały one w przyrodzie, dopóki hodowcy nie zain- teresowali się gatunkiem Rattus norvegicus. 232 Wyobraźmy więc sobie, że ów domniemany „gen cudowności" wykształcił się w rezultacie bardzo rzadkich mutacji, dzięki czemu ci wszyscy, którym dana została zdolność czynienia cudów, zapisali się w ludzkiej pamięci jako prorocy i religijne bóstwa: Chrystus, ta- jemniczy wizygocki prorok Gundobad, najwybitniejsi święci oraz wywodzący się z innych kultur wielcy wizjonerzy. Nie oznaczałoby to automatycznego i skutecznego przekazywania genetycznego dzie- dzictwa, ale byłoby ono przechowywane właśnie w postaci recesyw- nego genu. Zdaniem Isobel z opisanej we Fraxinusie historii rodu Leofryka wynikałoby — o czym ja w ogóle nie pomyślałem — że zarówno ra- bin z Pragi, jak i niewolnica Ildiko byli cudotwórcami, i że oboje wy- korzystali tę zdolność do przechowania owego genu. Będąc cudotwórcą, rabin rzeczywiście mógłby zbudować kamien- nego szachistę, Ildiko zaś, jako potomkini Gundobada, byłaby w sta- nie wydać na świat jego dziecko, jednakże sama nie miałaby cudo- twórczej mocy. Jej córka, Radegunda, zdolna była sprawić cud, jakim było pozostawanie w stałej łączności z komputerem bez względu na dzielącąjąod niego odległość, a także stworzyć swego własnego gole- ma (choć zarazem, z racji okoliczności, w jakich została spłodzona, mogła przejawiać skłonność do fizycznych i mentalnych zaburzeń). Potomkowie Radegundy i Ildiko rozporządzaliby cudotwórczym potencjałem, ale stworzenie jakiejś nowej Radegundy wymagałoby wieloletniego programu selektywnej hodowli: skoro nie objawił się żaden cudotwórca, który by pomógł rodowi Leofryka w urzeczywist- nieniu takiego zamysłu, to można go zrealizować jedynie dzięki po- święceniu co najmniej dwóch stuleci na kształtowanie ludzkich zaso- bów. (Czy dałoby się to pogodzić z zasadami moralnymi, to już osobna kwestia, której, jak można z całą pewnością stwierdzić, nie dostrzegał ani Leofryk, ani jego przodkowie). Farida i Asza są nosicielkami cudotwórczego genu. Obie zostały obdarzone zdolnością posługiwania się nim. Można przypuszczać, że w Aszy gen ów nie uaktywnił się z chwilą jej narodzin, a dopiero na początku okresu dojrzewania, kiedy to zaczął się proces „doładowy- wania" jej przez Kamiennego Golema. I w tym sedno sprawy! Szkoda, że cuda się nie zdarzają, będąc tylko przedmiotem zabawy uczonych podczas długich i zimnych wieczorów. Cuda to rzecz jasna wytwory zabobonu, ale od wieków stanowią one pożywkę dla legend, które przewijają się przez różne cywiliza- cje i religie. Cud to, jeśli wolno mi tak to sformułować, nienaukowy 233 ścieg w tkaninie rzeczywistości, a zatem z samej definicji nie może on zaistnieć. Kiedy się siedzi w zaskakująco zimnym namiocie, pobranym z woj- skowego magazynu (wszystko dokoła przesłoniła mgła, która napłynęła znad morza), i nie ma nic do roboty, po prostu oczekuje się chwili, gdy można będzie wznowić kopanie, to nachodzą człowieka takie właśnie intrygujące myśli. Jeśli ta przerwa bardzo się będzie przedłużała, to mam nadzieję, że obmyślimy z Isobel kolejną teorię na temat tego, jak można by sprowokować ów nienaukowy ścieg w tkaninie rzeczywisto- ści, czyli cud. W końcu nie jesteśmy jakimiś tam dziewiętanstowiecz- nymi materialistami. Poszerzający się horyzont fizyki teoretycznej po- zwolił nam pojąć, iż wszystkie nasze prawa natury i cały ten pozornie solidny świat to tylko prawdopodobieństwo, mętna logika i poczucie niepewności. Tak! Jeszcze ze dwie godziny i będziemy mogli ogłosić teorię cudów naukowych, sformułowaną przez Pierce'a Ratcliffa i Iso- bel Napier-Grant, jak również zacząć się modlić o to, by lokalni polity- kierzy zmienili zdanie, umożliwiając nam jakąś konkretną robotę. Mam nadzieję, że zgodnie z moim zamiarem jesteś już rozbawiona. Pierce Wiadomość: nr 102 (Pierce Ratcliff) Temat: Manuskrypty Aszy Wysłano: 2000-11-23, godz. 03:09 Od: Longman@ C1.(U Am^ technicznyk l#ym«2L«M; inne iz.cz.exiily Ae&tępnc tylko f)B użyciu nie rezszyćrstiKtneAO tiĄila e&o6i&texe Pierce, MAM coś dla Ciebie! Tego wieczoru musiałam wziąć udział w promocji pewnej książki. Kręcąc się na obrzeżach tłumu i bez opamiętania szukając nowinek, znowu natknęłam się na moją drogą przyjaciółkę Nadię — opowia- dałam ci o niej, prawda? — właścicielkę niezależnej księgarni w Twi- ckenham, zapewne skazanej na upadek, jako że tego rodzaju przedsię- wzięcia nie są w stanie konkurować z wielkimi sieciami, które patrzą łapczywym okiem na wszystko z wyjątkiem klientów. Gdy ją spytałam, 234 dlaczego się tam znalazła, odpowiedziała: „Pełno tu ludzi. W gruncie rzeczy ja raczej wyszłam, niż przyszłam!" Pomimo trudnej sytuacji, kiedy się dowiedziała o księgarskiej auk- cji gdzieś we wschodniej Anglii, wzięła w niej udział i nabyła kilka pudeł książek. Jedną z nich jest dzieło Vaughana Daviesa zatytułowa- ne Asza: biografia z XV wieku. I to kompletne! Nadia podejrzewa, że ten księgozbiór wystawiony został na sprze- daż albo przez wydawnictwo, którego Davies był właścicielem, albo przez którąś z jego filii, która go przechowała. Zaproponowałam jej, żeby jutro od samego rana zabrała się do dalszych poszukiwań. Nie miałam czasu na lekturę tej książki (wprawdzie pojechałam z Na- dią do jej księgarenki, ale spędziłam tam tylko chwilę), lecz zaraz się z nią zapoznam, skanując ją dla ciebie. Mam ci to od razu przesłać? Całusy Anna Wiadomość: nr 174 (Anna Longman) Temat: Asza, odkrycia archeologiczne Wysłano: 2000-11-23, godz. 7:32 Od: Ngrant@ ... , , , . inne iZ?Zexć(y Mitefint tyCko fin nż.y?in. nit TOZ.iZ.yćrl)ivAHC4D kad<\ 0iD&ittt*6 Anno, Tak! Tak! Zeskanuj to i niezwłocznie do mnie wyślij. Dobry Boże! Egzemplarz Vaughana, którego tak długo szukałem! Czy masz pojęcie, co to dla mnie znaczy? Bądź tak dobra i poproś swoją przyjaciółkę, żeby natychmiast skontaktowała się z ludźmi, któ- rzy wystawili tę książkę na sprzedaż. Mogą mieć jeszcze inne tego ro- dzaju unikaty, które nigdy nie zostały wydane. Wiem, że to, nad czym pracuję, ma niejako zastąpić teksty Vaugha- na Daviesa, lecz przecież mimo upływu czasu — choćby tylko z czy- stej ciekawości — pragnę wiedzieć, co zawiera druga, zagubiona po- łowa wprowadzenia do jego teorii. Chcę zapoznać się z nią całą. Pierce 235 Wiadomość: nr 175 (Anna Longman) Temat: Asza, odkrycia archeologczne Wysłano: 2000-11-23, godz. 09:24 '-'"• Ngrant(OJ cłf- /„„^ tccknicznyk tM^mianyiA-, ttkit Actttyny tytko ps n±y?in nit TBZ.tz.yirDtvti»Ł6 użyci* nie rcm.ylrttvąneAC Atida tłtćiśtefit Anno, nie możemy DOTRZEĆ do naszych przybrzeżnych stanowisk. W re- jonie Morza Śródziemnego wręcz roi się od helikopterów marynarki w powietrzu oraz okrętów wojennych na wodzie. Isobel znowu wyje- chała na rozmowy z ministrem HIHH. Nie wiem, jaki zdoła wy- wrzeć na niego wpływ, ale „musi" coś z tym zrobić! Wybacz, ale nawet nie miałem czasu ci powiedzieć, że zeskanowa- ny przez ciebie tekst wprowadzenia Vaughana Daviesa dotarł do nas w formie kodu maszynowego. Czy mogłabyś spróbować jeszcze raz to wysłać, w innym formacie? Czy rozmawiałaś ze swoją przyjaciółką — księgarką Nadią? Może ma ona jakieś jeszcze inne informacje na temat tego wewnętrznego remanentu we wschodniej Anglii? O ile mi wiadomo, Vaughan Davies zmarł podczas ostatniej wojny, więc być może chodziłoby o jego syna lub córkę, nie sądzisz? Nic dziwnego, że nie udało ci się przesłać mi tego pliku: bezustan- nie przenoszę się z miejsca na miejsce. Teraz z powrotem jestem na maszynie Isobel i czekając na to, co będzie dalej, pracuję nad tłuma- czeniem przetransferowanych dokumentów FRAXINUSA. Oczywiś- cie, musiałem zwolnić tempo, skoro prawie się zrównałaś z tym, co ukończyłem. Z tego, co wykryłem, nikomu nie udało się złamać kodu Isobel, mogę więc sobie pozwolić na to, by ci powiedzieć, że ostatnie dwa dni były absolutnie „cholerne". Jakkolwiek ekipa Isobel jest bardzo zdyscyplinowana, to pracuje pod dużym obciążeniem. Przez cały czas siedzimy w namiotach, wy- 357 słuchując bieżących analiz danych, które zdołaliśmy zebrać, i zaba- wiając się powiększaniem szczegółów podwodnych fotografii, głów- nie wraków statków rzymskich. Anno, nie jest to MARY ROSĘ. Na morskim dnie spoczywa tu być może cała nowa generacja średniowiecznej technologii, której istnie- nia dotychczas nawet nie podejrzewaliśmy! Może się tam wszakże znajdować COKOLWIEK. Nawet — ośmie- lę się stwierdzić — nawet być może jakiś piętnastowieczny statek o napędzie golemowym. Czy jest coś, co TY mogłabyś zrobić? Masz jakieś kontakty z me- diami, które mogłyby wywrzeć presję na rząd? Tracimy tu nieoce- nioną archeologiczną okazję! Pierce Wiadomość: nr 118 (Pierce Ratcliff) Temat: Asza, media Wysłano: 2000-11-26, godz. 17:24 Od: Longman@ C!L(U ««?^w^ ^„„^ tićAnicznycA CTĄZ innych wvtt\tnz.nnA i nit Ac bAz.vik.Ania Pierce, sądzę, że tym razem udało mi się dostarczyć ci ten tekstowy plik. Bądź łaskaw to potwierdzić. Niczego nie mogę obiecać, ale dziś wieczorem udaję się na towa- rzyskie spotkanie, na którym obecny będzie mój dawny chłopak, o- becnie dziennikarz w serwisie informacyjnym BBC. Zrobię, co się da, żeby mu zasugerować większe zainteresowanie tą sprawą. Przeszkody, na które napotykacie, są NIEDOPUSZCZALNE. Ta sprawa z pewnością zyska wielki rozgłos. Trzymaj się! Anna 358 NOTA: Tekst zeskanowany 2000-11-26, wydruk: fragment dzieła Vau- ghana Daviesa Asza, biografia, 1939; Wprowadzenie. Wiadomość: nr 117 (Pierce Ratcliff) Temat: Vaughan Davies Wysłano: 2000-11-26, godz. 17:03 Od: Lon gman((Qy ?Z.cić iz.cz.ixhlDW\[ch Annach tceknUZ-ttycA BTĄZ. innych tvy*tB utyciu, nic TOZ-tz.ytrCLVĄncxe htlda Biufaiteati Anno, historia płata nam figle w formie zbiegów okoliczności. W zakończe- niu Wprowadzenia pada nazwa miejsca, w którym Vaughan Davies w owym czasie pisał. Otóż ja ZNAM Sible Hedingham. Jest to mała wioska we wschodniej Anglii, położona w pobliżu Ca- stle Hedingham, będącej również małą wioską związaną z zamkiem Hedingham. Zamek ten przez wieki był własnością rodu de Vere, jak- kolwiek John de Vere, trzynasty hrabia Oksfordu, niewiele tam spę- dził czasu. 362 Być może ta właśnie koincydencja zafrapowała Vaughana Daviesa. Lub może (zawsze należy szukać najprostszego wyjaśnienia) zawiod- ły go tam jego historyczne badania i tak mu się to miejsce spodobało, że się tam osiedlił. Gdyby się uważnie przyjrzeć owemu domowemu remanentowi, to można by się pokusić o ustalenie, czy Daviesowie byli tam tylko przybyszami, czy też ich ród miał tam swoją siedzibę od niepamiętnych czasów. Jestem ci niewypowiedzianie wdzięczny za tę możliwość zapozna- nia się z całością teorii Vaughana Daviesa. Dzięki, Anno. Nie śmiem prosić o więcej, ale wszystko bym dał za możliwość odwiedzenia tej rodowej siedziby i osobistego przekonania się, czy żyją tam jeszcze jacyś Daviesowie i — co ważniejsze — czy nie zachowały się jakieś dokumenty, których dotychczas nie opublikowano. Ściślej mówiąc, dałbym za to wszystko z wyjątkiem szansy zobacze- nia jakichś „konkretów" z wizygockiej Kartaginy, które by stopniowo odsłaniano pod materialnymi dowodami trwającego wieki upadku mia- sta; może jeszcze więcej reliktów, a kto wie nawet — ośmielam się to sobie wyobrażać — jakiegoś statku? Proszę, udaj się tam zamiast mnie. Tym, co mnie teraz, po lekturze zeskanowanego przez ciebie mate- riału, najbardziej zaskakuje, jest fakt, że ZAAKCEPTOWAŁEM teo- rię Daviesa. Wprawdzie sformułował on ją jako metaforę, lecz jest to ewidentna, podjęta w połowie tego stulecia, próba opisania jednej z najbardziej obecnie akceptowanych zasad fizyki cząsteczek — an- tropicznego założenia, iż na poziomie podatomowym, tym, co pod- trzymuje rzeczywistość, jest świadomość człowieka. Już zacząłem się kontaktować z kolegami, z którymi mam kontakt po- przez sieć i są na bieżąco z tym zagadnieniem. Pozwól, że się z tobą po- dzielę tym, czego się dowiedziałem od ekspertów na tym polu, z tym jed- nak zastrzeżeniem, że chodzi tu o moje własne rozumienie tej wiedzy. Otóż to my, teoretycy zasady stanu antropicznego, gromadzimy nieskończoną ilość możliwych stanów, w których istnieją podstawo- we cząsteczki wszechświata, i na moment czynimy je rzeczywistymi, a nie możliwymi. Nie na poziomie indywidualnej świadomości ani na- wet nie indywidualnej podświadomości, lecz poprzez świadomość sprowadzoną do poziomu umysłowości gatunku. Ta „głęboka świadomość" rasy ludzkiej konserwuje teraźniejszość, przeszłość i przyszłość. Jakkolwiek solidny wydawałby się świat ma- terialny, to w istocie my go takim czynimy. To Umysł przeobraża czołowy kraniec Możliwości w Rzeczywistość. T,61 Nie chodzi tu jednak o normalny człowieczy umysł — mój, twój czy przeciętnego zjadacza chleba. Ty i ja nie potrafimy zmieniać rze- czywistości! Fizycy teoretyczni idą znacznie dalej, myśląc w sposób zbliżony do Junga i jego „rasowej nieświadomości". Coś głęboko skrytego w autonomicznym systemie limbicznym, coś tak prymityw- nego, że już nawet nie jest indywidualne; jakaś pozostałość po prehi- storycznych przedludzkich naczelnych, którzy żyli w świadomości grupowej. Nie bardziej dostępnej ani możliwej do kontrolowania dla człowieka niż fotosynteza dla rośliny. Trzeba zatem Daviesowe „ręce Boga" rozumieć jako „podświado- mość rasy ludzkiej". Gdybym był fizykiem, to potrafiłbym ci to ja- śniej wytłumaczyć. Kiedy się zapomni o wszystkich nonsensach w rodzaju „nowa prze- szłość, jak również „nowa przyszłość", to powstanie szansa na teore- tyczne poparcie Daviesowskiego „pęknięcia", a w każdym razie na stwierdzenie, iż niemożliwością jest dowieść, że NIE MOŻE się ono zdarzyć. Jeśli głęboka świadomość podtrzymuje wszechświat, to można założyć, iż głęboka świadomość mogłaby ten wszechświat zmienić. A wtedy pozostałości zmiany —jak skasowany plik, który pozostawia w systemie część danych (patrz, jakim się staję znawcą komputerów!) — przetrwałyby, zdumiewając historyków w rodzaju Vaughana Da- viesa. Oczywiście, nie być w stanie dowieść, iż coś nie może się zdarzyć, to coś zupełnie innego niż dowieść, że coś MOŻE się zdarzyć. To dla- tego teorii Daviesa towarzyszą ezoteryczne dociekania niektórych na- szych nowoczesnych fizyków. Jako teoria jest ona jednak bez wątpie- nia piękna, nie uważasz? Bardzo jestem ciekaw, czy po publikacji biografii Aszy z 1939, a przed śmiercią podczas wojny, napisał on coś jeszcze? Są jakieś in- formacje na ten temat? Pierce Wiadomość: nr 124 (Pierce Ratcliff) Temat: Vaughan Davies Wysłano: 2000-11-27, godz. 15:52 Od: Longman® ,, , . . • ^-^ cz.eic &2.cz.łxBCWfch Aartych ticAnićZnyzĄ łr/tz innych tvyH\ĄZ(Kna i nie At oAzyskanin Pierce, OK, pojadę do Sible Hedingham. Nadia mówi, że tak czy inaczej, tam pojedzie. Zyskuję sobie umiarkowane zainteresowanie mediów. Myślę, że wszystko będzie zależało od tego, czy uznają one, że polityczno-mili- tarne problemy, jakie tam macie, czynią z was zbyt kłopotliwy temat, czy też dojdą do wniosku, że te same problemy czynią was intere- sującymi i będzie można z tego zrobić „sprawę". Czuwa nad tym Jonathan Stanley. Ja tylko staram się mu zapewnić ogólny obraz sytuacji. Choć twój archeolog znalazł Troję tam, gdzie umiejscowił ją poemat, to ja nie chciałabym być zmuszona do tłuma- czenia się z tego, że manuskrypty, które przełożyłeś, mogą budzić ja- kieś wątpliwości. Ale jeśli będę MUSIAŁA, to sobie z tym poradzę. Ta sprawa z Vaughanem Daviesem jest fascynująca, nieprawdaż? Czy ten facet był szalony? Sądziłam, że tylko chwila obecna może być przekształcona w rzeczywistość, dzięki czemu staje się historią. Jak mogłyby istnieć „dwie" historie świata? Nie pojmuję. Ale w końcu nie jestem naukowcem, prawda? Dla ciebie bawienie się teoriami to rzecz normalna, ja jednak muszę zarabiać na życie! Już jedna historia to dla mnie za dużo. Będę mu- siała się wykazać sporą zręcznością, żeby to wszystko potoczyło się jak trzeba. Kiedy w końcu spotkasz się z Jonem Stanleyem, to, na miłość boską, nic mu o całej tej sprawie nie mów! Tylko tego byłoby mi trzeba, żeby mnie powiadomił, iż jeden z moich autorów to jakiś szalony profesor. Uściski Anna Wiadomość: nr 202 (Anna Longman) Temat: Asza Wysłano: 2000-12-01, godz. 13:11 tW« INgrant(u^ 0Xfi* AanyćA ttckntcz.nycK ttymĄZąriĄ; mnc s2.cz.icttly Atstępne tytko fur n±ycin nie roz.tzylrtitimnixti t\ndn Ditrćittcte Anno, Nie wiem, jak ci powiedzieć, co się stało. Przekazuję cię Isobel. Wiadomość: nr 203 (Anna Longman) Temat: Asza Wysłano: 2000-12-01, godz. 14:10 \JQ. INgrant(??} cz.tU **UnyM ticKnicz.nyck wymazana; inni tzczeatly Atitepne tytkę pc ni-yciu. nic T0zsz.yćr0WAnc*6 Audi tittbittitto Pani Longman, na prośbę Pierce'a przesyłam Pani pewne bardzo niepomyślne wieści. Żałuję, że odbije się to na publikacji jego książki, jak również na dal- szym przebiegu tych wykopalisk. Jak Pani wiadomo, wielkim „odkryciem" tej ekipy było znalezienie dwóch wizygockich „posłańców-golemów", z których jeden był kom- pletny, a drugi zachował się tylko częściowo. Ponieważ nie wymagał demontażu, to właśnie jego wysłaliśmy do przebadania. Zwykle określamy wiek znaleziska metodą węgla C14, lecz nie da się jej zastosować w odniesieniu do marmuru i innych rodzajów ka- mienia. W takim wypadku punktem odniesienia dla datowania jest wiek przedmiotu, do którego wytworzenia posłużył. Jednakże gole- my zawierały również kilka elementów metalowych. Ten uszkodzony miał w jednym ramieniu staw łokciowy z brązu. Rozporządzam w tej chwili datowaniem radiowęglowym tego sta- wu, jak również kontrekspertyzą naszego tutejszego metalurga. 366 Brąz to stop miedzi, cyny i ołowiu. Metale te najpierw się razem topi, a następnie odlewa. W trakcie tego procesu, kiedy metal jest już rozlewany, mogą się do niego dostać organiczne zanieczyszczenia; analiza krystalicznej struktury rzeczonego stawu po zestruganiu wy- kazała, że właśnie ten rodzaj zanieczyszczeń został „wprowadzony" do owej struktury. W trakcie datowania metodą C14 te organiczne elementy dawały nadzwyczaj dziwne odczyty. Badania były wielokrotnie powtarzane. Raport laboratorium, który dziś otrzymałam, stwierdza, że zdaniem realizatorów tych testów odczyty dowodzą, iż zawarte w metalu ele- menty organiczne wykazują takie same poziomy radiacji i zanieczysz- czeń, jakie można wykryć w czymś, co powstało w naszych czasach. Wygląda na to, że stop, który posłużył do skonstruowania stawów i zaczepów „posłańców-golemów", musiał być odlany w okresie znacz- nie większego natężenia radiacji i polucji atmosferycznej niż to, które cechowało piętnaste stulecie; poziom aż tak wysoki, że nie mam wątp- liwości, iż odlewu dokonano podczas ostatniego czterdziestolecia (po Hiroszimie i próbnych eksplozjach atomowych). Mogę z tego wyciągnąć tylko jeden wniosek. Te „golemy" nie zo- stały wyprodukowane w XV wieku. Skonstruowano je niedawno, być może nawet całkiem niedawno. Z całą pewnością po chwili, gdy, jak mi powiedział Pierce, Charles Wadę zabrał Fraxinusa z powrotem do Snowshill Manor. Krótko mówiąc, owe „golemy" to współczesne szalbierstwo. Ja osobiście miałam niewiele czasu, by przetrawić tę nowinę. Pierce jest zdruzgotany. Zdaje sobie Pani sprawę z tego, iż jednym z powo- dów, dla których wykopaliskom towarzyszą nadzwyczajne środki bez- pieczeństwa, jest właśnie to, że w archeologii takie rzeczy się zdarzają — fałszerstwa i podróbki są naszym stałym problemem — dlatego też nigdy nie wydaję w takiej sprawie komunikatu, dopóki nie mam zu- pełnej pewności. Świadoma jestem sytuacji Pierce'a, któremu zostały w rękach do- kumenty przekwalifikowane z kategorii historycznych do działu fikcji literackiej, i nie można ich poprzeć żadnymi poważnymi dowodami archeologicznymi. Spodziewam się, że będzie Pani chciała zastanowić się nad tą no- winą, zanim podejmie Pani jakieś decyzje w kwestii opublikowania przekładów Pierce'a. Pułkownik HBBH zezwolił na wznowienie od jutrzejszego świtu poszukiwań podwodnych. Pomimo naszych problemów, nie chciała- bym zmarnować jakiejkolwiek okazji, mając na uwadze polityczną destabilizację, z jaką mamy do czynienia w tym regionie. Nie jestem już pewna, czy obrazy z kamer typu ROV są w pełni godne zaufania, lecz oczywiście będziemy kontynuować także i ten sposób poszuki- wania. W tym celu o świcie udajemy się na statek. Spodziewam się, że je- śli udałoby się Pani skontaktować z Pierce'em, to miło by mu było usłyszeć parę ciepłych słów. Jest mi doprawdy niezmiernie przykro. Bardzo bym chciała zapo- znać Panią z lepszymi nowinami. Isobel Napier-Grant Wiadomość: nr 137 (Pierce Ratcliff) Temat: Asza/archeologia Wysłano: 2000-12-01, godz. 14:31 Od: Longman@ ?. CZC&C &ZCZCvyi*iAZ.AHA i nit Aa 0Az.y1lt.AyuA Pierce, Chryste Panie! Nikomu ani słowa, obiecuję. Przynajmniej do chwili, gdy ekspedycja będzie gotowa. To jest tak NIEBYWAŁE! Strasznie mi przykro, że w ciebie zwątpiłam. MUSISZ mi przysłać następną część Fraxinusa, którą już masz przetłumaczoną. Jeśli oboje będziemy się temu przyglądać, to większa będzie szansa na to, że wypatrzymy jakieś tropy i rzeczy, o których powinieneś opowiedzieć pani dr Napier-Grant. Nie będę tego prze- chowywała w biurze; zabiorę rzecz do domu i przez cały czas będzie zamknięta w mojej teczce, od której nie odejdę dalej niż na długość ręki! I musisz dokończyć tłumaczenie! Ściskam Anna Wiadomość: nr 237 (Anna Longman) Temat: Asza/Kartagina Wysłano: 2000-12-04, godz. 01:36 Od: Ngrant@ taęii ^„„^ ttt&nuttrfit Himuzw, iytnt iZ-cZ-tAÓly Ac&tcpnc tytkę fB nź.yciu. nic TDZ.tŁyimvAncAO hnda OiB&ilttAb Anno Wiem. Wiem! Teraz Fraxinus jest nam potrzebniejszy niż kiedykol- wiek przedtem! Niemniej w dalszej części manuskryptu pojawiają się problemy, na które nie możemy przymknąć oczu. Zawsze nosiłem się z zamiarem wysłania ci wraz z przedostat- 462 nią częścią Fraxinusa, „Rycerzem Pustkowia", noty objaśniającej. Nawet gdyby pominąć takie problemy jak golemy, datowanie me- todą C14 i nieautentyczne rękopisy, Fraxinus mefecit wciąż kończy się na czubku cypla, w listopadzie 1476; nie mówi nam, co zdarzyło się potem! Rzuciłem okiem na ostatnie stronice tekstu Angelottiego, który opi- suje odpłynięcie okrętów Aszy od wybrzeża Afryki Północnej w dniu lub około 12 września 1476. Pominę krótką relację z powrotu wypra- wy na kontynent europejski. (Chciałbym ją włączyć do ostatecznej wersji książki; szczegóły codziennego życia na pokładzie weneckiej galery są wręcz fascynujące!). Powrót do Marsylii zajmuje im około trzech tygodni. Wyliczyłem sobie, że statki opuściły Kartaginę w no- cy 10 września 1476, udając się w podróż, która — biorąc poprawkę na sztormy, błędy nawigacyjne oraz przystanek na Malcie dla uzu- pełnienia zapasu żywności i zniesienia na brzeg chorych, którzy na statku by zmarli — dobiegła końca 30 września, po czym okręty wylądowały (podczas ostatniej kwarty księżyca) w Marsylii. Z manuskryptu Angelottiego wynika, że kompania potrzebowała trzech-czterech dni na przegrupowanie, zakup mułów i żywności, po czym ruszyła na północ. Antonio Angelotti sporą część swego tekstu poświęca biadoleniu nad utraconym działem, które opisuje z najdrob- niejszymi technicznymi szczegółami. Dużo mniej miejsca — zaled- wie dwie linijki — poświęca kierunkowi, w którym postanowił po- płynąć hrabia Oksfordu ze swoim oddziałem. To w tym właśnie miejscu urywa się rękopis Angelottiego (od trak- tatu z Missaglii brakuje kilku ostatnich stronic). Fraxinus mefecit do- daje do tego tylko parę banalnych zdań: że kraj znajdował się wów- czas w stanie zagrożenia, gdyż cierpiał głód i zimno, a do tego rozhi- steryzowana ludność pustoszyła miasta i wsie. Z tego, co mimo wszystko możemy wypatrzyć u Angelottiego, wy- nika, że kompania schodziła w Marsylii na ląd w warunkach, o któ- rych dziś można by powiedzieć, że przypominały zimę nuklearną. Pod przewodem Aszy najemnicy szli forsownym marszem doliną Rodanu z Marsylii na północ do Awinionu, a potem — w tym samym kierun- ku — do Lionu. To, że zbrojny oddział potrafił przejść kilkaset kilo- metrów pod niezbyt surową komendą i w niespotykanie ciężkich wa- runkach pogodowych, wiele nam mówi o dowódczych talentach Aszy. Kompania pod mniej sprawnym dowództwem z pewnością zakończy- łaby marsz w jakiejś wiosce lub miasteczku niedaleko Marsylii, gdzie czekałaby na koniec „bezsłonecznej" zimy. 463 Jeśli dodać do tego brak koni oraz fakt, że głodujący wieśniacy ogołocili pola i zjedli zwierzęta pociągowe, najprostszym wyjściem byłaby dla najemników kradzież jakiegoś rzecznego statku. Znajdując się na nieznanym i pogrążonym w nieprzerwanych ciemnościach tere- nie, bez map i przewodników, Asza podjęła najlepszą możliwą decy- zję: trzymanie się Rodanu przynajmniej dawało jej pewność, że się nie zagubią. Z paru krótkich wzmianek wynika, że najemnicy oddalili się od rzeki dopiero przed samym Lionem, kiedy mróz skuł Rodan lodem, po czym pomaszerowali na północ, ku granicy burgundzkiej, tym ra- zem trzymając się rzeki Saony. W kronikach tej epoki nie ma żadnej wzmianki, która by świad- czyła o tym, że jakiś francuski książę gniewnie zareagował na naru- szenie jego terytorium. Zresztą, tamtejsi władcy mieli wówczas wy- starczająco dużo problemów z głodem, rewoltami i wojną, a jeszcze bardziej prawdopodobne wydaje się to, że w zimie i w ciemnościach po prostu nikt przemarszu najemników nie zauważył. Jeśli do tego zważyć na logistyczne trudności, jakich nastręczało prowadzenie przez pogrążoną w ciemnościach Europę dwustu pięć- dziesięciu ludzi z kompanijnym bagażem na grzbietach, oraz na gro- mady wygłodzonych wieśniaków, którzy zaczęli im towarzyszyć (al- bo oferując seksualne usługi w zamian za pożywienie, albo próbując ich obrabować), i pomyśleć, ile trzeba było wysiłku, żeby utrzymać żołnierzy w karności, karmić ich i zapobiegać buntom lub dezercjom — to nie dziwi fakt, iż we Fraxinusie trudno znaleźć wzmianki o ja- kichś osobistych związkach, które by utrzymywała Asza bądź który- kolwiek z jej podkomendnych; zmieniło się to dopiero, gdy dotarli do Dijon i rozbili pod miastem obóz. Już na samym początku manuskryptu dowiadujemy się, że kompa- nia Aszy podeszła bardzo blisko miejskich murów, a jednak wizygoc- cy zwiadowcy nie odkryli jej obecności. Najemnicy musieliby się przemykać pomiędzy uprawnymi polami a prawdziwie dzikim lasem (był to jeszcze czas, gdy wielkie obszary Europy pokryte były pusz- czami). Spowolniłoby to marsz, zwłaszcza pod obciążeniem bagażu, ale zapewniało bezpieczeństwo. Byłby to być może jedyny pewny sposób na to, żeby dotrzeć do Dijon, nie padając ofiarą zabójczego ataku ze strony jakiegoś oddziału którejś z wizygockich armii. Fraxinus twierdzi, że ten przemarsz zajął najemnikom prawie sie- dem tygodni (od 4 października do 14 listopada). A zatem 14 listopa- da 1476 Asza i jej oddział, który liczył sobie od 250 do 300 żołnierzy, juczne muły i tabory, lecz nie miał koni ani dział, zatrzymuje się 464 w odległości ośmiu kilometrów na zachód od Dijon, zaraz na połu- dniowy zachód od głównego traktu do Auxonne. Anno, ja naprawdę byłem przekonany, że rękopis Fraxinusa został sporządzony lub podyktowany przez samą Aszę; byłem pewien, że stanowił on podstawowe i wiarygodne źródło informacji. A teraz — patrząc na leżącą kilometr pode mną Kartaginę — jestem tego JE- SZCZE BARDZIEJ pewny! ALE, jak zwykle, zanosi się na to, że stanę przed pewnym proble- mem. Widzisz, zawsze miałem nadzieję, iż odkrycie rękopisu Fraxi- nusa zapewni mi jakąś niszę w historii, jako temu, który rozwiązał za- gadkę „brakującego lata". Choć tak naprawdę, to problem dat sprawia, że niektóre wojenne wyczyny Aszy o wiele lepiej pasują do tego, co nazywamy wydarzeniami roku 1475; inne mogły mieć miejsce tyl- ko w 1476; a że teksty źródłowe traktują je wszystkie jako jednolity ciąg wydarzeń — możemy mieć do czynienia z „brakującym półtora- roczem"! Historyczne zapisy zdają się potwierdzać tezę, iż Asza walczyła przeciwko Karolowi Śmiałemu w czerwcu 1475/1476. Nic nie wiado- mo ojej poczynaniach — prawdopodobnie — latem 1476. Pojawia się ponownie zimą i ginie w bitwie pod Nancy (5 stycznia 1476/1477). Wciąż brakuje paru tygodni pomiędzy zakończeniem Fraxinusa a punktem, w którym konwencjonalna historia znowu odnajduje Aszę. (Bądź co bądź pewne zagadki trzeba zostawić innym uczonym!). Fra- xinus urywa się nagle. Nie ulega wątpliwości, że jest niekompletny. Jeśli nawet ten tekst nie zazębia się bezśladowo z udokumentowaną historią, to nie stanowi to żadnego problemu. Problem polega na tym, że jesienią 1476 Karol Śmiały zaangażował się w kampanię przeciwko Lotaryngii i 22 października zaczyna oble- gać Nancy. Uczestniczy w tym oblężeniu przez cały listopad i gru- dzień, ginąc w styczniu podczas walki z wojskami przysłanymi na po- moc obleganym oddziałom przez księcia Renę (była to armia złożona z Lotaryńczyków oraz ochotników ze Szwajcarii). Początkowo spodziewałem się, że ta ostatnia część Fraxinusa opo- wiada o tym, jak Asza wraca do Europy, gdzie Wizygoci ponieśli po- rażkę i są w odwrocie. Tak jednak nie jest. Wedle Fraxinusa Wizygoci są obecni w Euro- pie aż do listopada 1476. Manuskrypt opowiada o pokoju zawartym pomiędzy Francją i Księ- stwem Sabaudii, które podpisały też traktat z imperium Kartaginy. Jak również o tym, że Fryderyk III, ekscesarz Świętego Imperium Rzym- 465 skiego, pozostającego teraz pod kontrolą Kartaginy, próbuje stać się z ramienia Wizygotów satrapą kantonów szwajcarskich, w czym mu sekunduje Daniel de Quesada. W gruncie rzeczy znajdujemy w tym tekście wszystko, czego należałoby się spodziewać, gdyby wizygocka inwazja zakończyła się powodzeniem. Jeśli to rok 1476, to co z wojną Karola z Lotaryńczykami? I na odwrót. Jeśli to 1475, to rozlatuje się moja teoria, wedle której najazd Wizygotów został zapomniany wraz z rozpadem Burgundii, ten bowiem nastąpi dopiero za rok! Mogę jedynie zakładać, że w odnotowanych w tekście datach jest jakiś błąd, który wywodzi badaczy na manowce, a którego jeszcze nie zdołałem wychwycić. Czegokolwiek byśmy jeszcze nie rozumieli, to jeśli o mnie chodzi, zrozumiałem tyle, że Fraxinus dał nam Kartaginę. Isobel mówi, że samo to, iż zdołaliśmy w tak krótkim czasie określić miejsce wykopa- lisk, jest wręcz zdumiewające! Prześlę ci ostateczną wersję końcowego rozdziału, jak tylko zdołam najszybciej, ale... Jakżebym mógł się utrzymać z dala od podwod- nych kamer? Patrzę na Kartaginę. I wciąż myślę o Dzikich Machinach FRA- XINUSA. Pierce