R.Shott Bo Yin Ra. Życie i Dzieło PRZEDMOWA Jeżeli przyjacielowi autora niniejszego "życiorysu" pozwolono napisać przedmowę, to może ona tylko – jednocześnie z podziękowaniem za rzetelną pracę ucznia Bô Yin Râ – zawierać słowa całkowitej aprobaty. Co nas już przy pierwszym spotkaniu z Bô Yin Râ wstrząsnęło, to była pewność, że stoimy wobec człowieka, który – w i e d z i a ł. Oczywiście: wiara może być przykładem dostatecznie mocnym, aby według niej układać życie i oddać za nią życie. Czego zaś każdy szukający dostępu do rzeczy niezniszczalnych od dawna najgoręcej życzył sobie, to spotkanie z człowiekiem, który nie tylko wierzył w ów świat wiekuisty, o którym podawał wieści, lecz znał go z własnego bezpośredniego doświadczenia. A więc w czasach szukania zazdrościliśmy zawsze tym uczniom, którzy swą wiarę niegdyś opierać mogli na osobistym doświadczeniu ich mistrza. Coś podobnego stało się, więc naszym w dwójnasób wdzięcznym udziałem, gdyż wiemy, jak ciężko było temu Mistrzowi, z natury swej tak powściągliwemu, być posłusznym wezwaniu do głoszenia tego, co poznał. Nie tylko o jego dziele, którego wszystkich faset, jak z kryształu, promieniuje to samo światło, a ze wszystkich słów i obrazów ta sama wiedza, ale również o jego prostej ludzkiej istocie chce i powinna niniejsza książka – jako wyraz wdzięczności – podać wiadomość. O.M. Wstecz / Spis treści / Dalej ZADANIE Sens życia ludzkiego, o którym ma być mowa w dalszym ciągu książki, polegał na ofiarowaniu Prawdy, Dobra i Piękna. To, co mąż znany imieniem Bô Yin Râ czuł, myślał, malował i pisał, opierało się na wewnętrznym doświadczeniu, które jako drogowskaz powierzono mu obwieścić. Będę tu próbował wykazać, jak życie i dzieło Bô Yin Râ dokonały takiego wskazania drogi, które człowiekowi czasów dzisiejszych i przyszłych może pomóc do uszczęśliwiającego rozszerzenia świadomości i prawdziwego poznania siebie, do osiągnięcia celu zwanego królestwem niebieskim, tao, brahman itp., a który Bô Yin Râ nazwał "narodzeniem Boga Żywego w jaźni". Oczywiście dla szukającego wystarcza by sam Bô Yin Râ wskazywał mu drogę i to wyłącznie przez swe własne pisma lub obrazy duchowe – później wskażę, o co tam chodzi – zamiast by ktoś inny piszący o Bô Yin Râ wytyczał dopiero jakby drogę do drogi, usiłując zaprzyjaźnić Szukającego ze światem tego człowieka i jego dzieła. Ale często dzięki pośrednictwie innej osoby nabiera się większej pewności przy szukaniu omackiem w duszy jakiegoś wybitnego człowieka. A jeśli ten człowiek jest w pełni dziecięciem naszych czasów, oczekuje się od osoby o nim piszącej, że osłabi uprzedzenia i podejrzliwości mimowolnie zjawiające się zwłaszcza wtedy, gdy ktoś używa imienia mającego tak dziwny powab, mówi o "Jaśniejących", siebie nazywa wręcz jednym z Jaśniejących i w ogóle mówi o Bogu i o rzeczach boskich, "nie będąc urzędowo do tego upoważnionym". A że ten człowiek pragnie odsłonić tajemnice życia, pragnie dopomóc bliźnim dotrzeć od wiary do wiedzy – chce im udowodnić, że mniej lub więcej wyraźne twierdzenia wielkich religii świata odpowiadają rzeczywistości, w którą nie należy tylko wierzyć, lecz całkiem po prostu (w sensie duchowym) można ją poznać. Raczej trzeba ją poznać, aby człowiek ziemski wybrnął wreszcie ze zwierzęcego somnambulicznego stanu i doszedł do prawdziwego człowieczeństwa, czyniącego z ludzi dzieci boże, i zbudził się. Czyż może człowiek o zdrowych zmysłach i bystrym rozumie, logicznie rzeczy biorąc, pośród wszelkich niedorzeczności i oszustw wprowadzanych coraz bardziej na świecie przez chaos, powierzyć się kierownictwu tego rodzaju "literatury zawierającej objawienia"?. Zadanie niniejszej książki polega, więc na tym, aby przede wszystkim rozwiązać wszelkie uzasadnione wątpliwości za pomocą faktów i ich wyjaśnień oraz ułatwić dostęp do świata ksiąg i obrazów podpisanych imieniem Bô Yin Râ. Zadanie to polega na tym, aby sens jego życia wykazać jako zgodny ze wspomnianymi pismami i treścią jego obrazów. Przeto książka ta nie może i nie powinna zawierać zwykłego życiorysu. Nikomu na nic by się nie przydało, jeżeli bym się rozwodził tu z możliwą dokładnością o powszednich drobiazgach życia tego człowieka – żadne życie ludzkie nie może być nigdy od nich wolne – i wygrzebywał wszystko to, co ani w tym wypadku ani w większości innych wypadków znać nie ma potrzeby i tylko przejściowo zaspakaja niezdrową ciekawość, chętnie maskującą się jako nauka. Przeto żywot tego nauczyciela życia będzie tylko o tyle omawiany, o ile stał się przykładem: jak by przyjął postać dzbana, w którym mogła się zbierać woda życia, aby za pośrednictwem słowa i barwnych kształtów ofiarować ją spragnionym ludziom naszych i przyszłych czasów. Zatem o tym żywocie będzie musiała być mowa jedynie pośrednio za pomocą aluzji, o jego sensie zaś bezpośrednio, aby w ten sposób przyczynić się do ułatwienia ludziom zrozumienia wysokiej wartości owoców tego żywota i budzić w nich pragnienie zerwania ich, a dzięki temu dopiero stania się naprawdę świadomymi i szczęśliwymi ludźmi. Pewien wybitny a rozważny, trzeźwy a jednak pełen fantazji, niezwykle wykształcony i mądry Szwajcar powiedział kiedyś o Bô Yin Râ do piszącego te słowa: "To był potężny człowiek". Te słowa zwięźle ujęły treść uczuć, jakie autor niniejszej księgi, ze wzruszeniem rzucając okiem wstecz na wieloletnią przyjaźń z Bô Yin Râ, zachował o tym niezwykłym człowieku. Będę więc usiłował wykazać jak dalece te słowa są słuszne. Przekonującymi są przecież tylko przykłady wskazujące nam, jak się można dzięki pewnemu procesowi duchowemu wyrwać ze stanu omamienia i poniżania, z hipnozy materialnego bytowania. One tylko dowodzą, jeżeli tego nie mogą już dokonać kwiaty i dzieci, świątynie i błękit morza, że się opłaca żyć. Rzym, lato 1954 roku Wstecz / Spis treści / Dalej CHARAKTER To, co zwykliśmy nazywać charakterem, tworzy, – że tak powiem – zarys losów i zewnętrznego życia człowieka. Nie dlatego, że przeszło gładko i bez starć, nie dlatego, że temu człowiekowi oszczędzono cierpień, trosk, znoszenia niedostatku, mąk i choroby. Raczej miał do znoszenia tego wszystkiego pełną miarę, ale znosił to prawie zawsze pogodnie, z tą wesołością, jaka jest nam znana z życia osobistości szczególnie wzniosłych i uznawanych w pewnym stopniu za święte. Wspomnijmy choćby Sokratesa, świętego Franciszka z Asyżu, San Filippo Neri, Goethego, a w szczególności zmarłego dwa pokolenia temu hinduskiego mędrca Shri Rama Krishna, którego wesoły humor wręcz zakrawał na dziecinadę. Bô Yin Râ nadzwyczajnie lubił śmiech i dobry humor. Nie miał nic przeciwko temu, jeżeli humor w jego domu dochodził do wesołego szaleństwa. Oczywiście, jeśli Bô Yin Râ było już zbyt ciężko z powodu głupoty bliźnich lub własnych mąk cielesnych, jeśli mu wówczas – pozornie – wyczerpała się cierpliwość – wymyślał również, ale działo się to w pełen humoru sposób. A ten nieco srogi humor, który go nie opuścił nawet na stole operacyjnym – jego, który znał się na powadze lepiej niż ktokolwiek – był cechą charakterystyczną jego pogodnej istoty, był to wstęp do jego śmiechu, nie jakiegoś grymasu, lecz, jeśli tak można powiedzieć, wesołego głośnego łajania. Jego prawdziwy śmiech – jakże niewielu ludzi posiada dziś zdolność do śmiechu, w którym nie ma fałszywych tonów. – Ze wszystkiego, co nie miało wewnętrznej trwałości, robił tragiczne wrażenie, prześwietlał ujemne strony jego życia tak tajemniczo, pięknie, jak bywają prześwietlone najgłębsze cienie świątyń greckich. Cienie tego życia nigdy nie były obce naturze, nigdy sztuczne, nigdy złośliwe. Nie było w nich nigdy tych mrocznych i złych plam, których nie brak niestety w życiu ludzi, w szczególności w czasach dzisiejszych. Dlatego też nawet psychologowie na próżno by się rozglądali tu za kompleksami w podświadomości. Istniała tam pod względem duszy zawsze tylko schludność i porządek. Na zewnątrz przejawiało się to w najwyższej skrupulatności, tak w wielkich jak i w drobnych rzeczach, w poszanowaniu cudzej godności ludzkiej, w dobroci i uprzejmości względem każdego, w dokładności przy spełnianiu wszystkich obowiązków codziennych. Kto otrzymywał od Bô Yin Râ przesyłki pocztowe, wie, o czym tu mowa. Nie należy na próżno wspominać o pięknym, starannym, doskonale czytelnym piśmie, które, pomijając jego harmonijną ludzką treść, zawsze miało na względzie nie tylko adresata i personel poczty, lecz również układ adresu, zamknięcie, zasznurowanie, umieszczenie znaczków pocztowych itp. Można czuć się wzruszonym widząc, że ten człowiek, bezprzykładnie przeładowany pracą, nigdy nie okazał obojętności ani nie poskąpił czasu, jak to dziś jest w zwyczaju u wszystkich naprawdę lub rzekomo bardzo zajętych osób. Ta wielka dygresja mówi o czymś, co tylko pozornie stanowi drobnostkę, w rzeczywistości jednak sięga aż do głębi ludzkiej jaźni, a mianowicie tam, gdzie się ona stapia z jaźnią wszechludzką. Przy tym był on właściwie wytworny i z polotem w wielko-mieszczańskim stylu, lecz skłaniał się w rozmowie raczej ku swojskiej rubaszności, zawsze ze znaczną domieszką rodzimego dialektu frankfurckiego; nie bardzo jest oddalony od Frankfurtu okolica Aschafenburga, gdzie się urodził, ale opuścił już ją we wczesnym dzieciństwie. Jego osobowość rozwinęła się w indywidualność do tego stopnia pogłębienia jaźni, które już nie poddaje się złudzeniom woli, lecz daje się kierować wolą boskości. Bô Yin Râ sam przecież kiedyś wyraził to jednemu ze swych przyjaciół i uczniów: "Wola w najgłębszym znaczeniu jest znaczeniem" Jeżeli rozważyć te słowa o wielkim znaczeniu, tym jaśniejszą rzeczą się staje, dlaczego Bô Yin Râ jako człowiek był być może oryginalny, ale bynajmniej nie był dziwakiem. Jego istota czyniła wrażenie typu w wyższym znaczeniu o charakterze głęboko ludzkim. Aby to wyjaśnić, jak to należy rozumieć, chcielibyśmy tu przytoczyć piękną notatkę z dziennika poety Hofmannsthala, który kiedyś w formie samorzutnej dedykacji książki dał wyraz głębokiemu zrozumieniu posłannictwa Bô Yin Râ : "Jeżeli spotykam ludzi...., u których – jak się wydaje – słowo znajduje się bliżej uczucia, myśl bliżej czynu, których zdanie punkt po punkcie poucza o rzeczywistości, u których brak dialektyki, zaskakuje ciebie, w których towarzystwie wydarzenia na świecie wydawać się będą mniej zagmatwane, a nawet cierpienia pełniejsze sensu....-, którzy... dzięki swej nieuczonej dystynkcji częściej będą zawstydzeni – pośród których czujesz się jak w domu, a jednocześnie jak obcy i odczuwasz swego rodzaju tęsknotę do takiego stanu ducha, który nie jest wprawdzie dla ciebie obcy, ale bardziej niedostępny niż raj utracony, tedy wiedz: jesteś wśród ludu". (vide Carl J. Burckhardt, Wspomnienia o Hofmannsthalu, Bazylea 1944 r.) . Czegoś w mniejszym sensie interesującego nie było – jak to już powiedziałem – w rozpatrywanym przez nas charakterze i życiu. W wyższym zaś sensie rzeczy interesujące, jakie czasami można znaleźć w życiorysach, pozostają zawsze nagłą zmianą, rozmyśleniem się, nawrotem, czasami występują błyskawicznie jak w wypadku Pawła lub Pascala, przeważnie jednak przedstawiają rozwój powolny, oporny, ciągnący się przez całe życie, w którym osnuty światową hipnozą charakter trudny i prawie nigdy całkowicie się nie odmienia. U Bô Yin Râ jednak znajdujemy coś nowego i niezwykłego: już się dokonał, zanim jego życie historycznie i jako życiorys zdawało się omówić. Nawrót miał miejsce kiedyś w jego dzieciństwie, poniekąd jako wczesne stwierdzenie od dawna powziętej decyzji, jako przypomnienie sobie i przyjęcie do wiadomości mienia pochodzącego ze świata Ducha wiekuistego. Słowem, wydarzenie to, które dokonało się w początkach życia, nie jest u niejednego wybitnego wybrańca, których to zazwyczaj spotyka w połowie życia, jak na przykład w przypadku Dantego, a w szczególności Jakuba Boehmego. W każdym razie zmiana nastąpiła, jeśli w ogóle coś podobnego mogło się zdarzyć u człowieka jego pokroju, już w wieku dziecięcym, kiedy, jak sam to opisuje w "Księdze rozmów", odwiedzał go kierownik duchowy, którego początkowo brał za żebraka, a następnie za "świętego". Te odwiedziny, należy sądzić – miały miejsce we Frankfurcie. Pamięć o nich prawie całkowicie wygasła we wspomnieniach dorastającego chłopca, aż potem osobę nauczyciela odczuwał wewnętrznie i w tenże sposób nauczyciel oddziaływał na niego, zanim ponownie później, na ten raz w Monachium odwiedziny powtórzyły się. Tym razem "guru" przybyły ze środkowego Wschodu Azji wystąpił w europejskim codziennym ubraniu. O tych sprawach Bô Yin Râ wspomina w księdze "Tajemnica". Ostatecznie decydujące spotkanie z innymi jeszcze spośród tych mężów nastąpiły w Grecji. Oni to wydoskonalili go na tego, kim jest, na "Jaśniejącego Praświatłem" i podnieśli go na ten stopień, który jest jednocześnie stanem i zadaniem. Możliwą jest rzeczą, że to spotkanie i związane z nimi przeżycia oraz wewnętrzne kształtowanie organizmu duszy wstrząsały i podburzały tego, o kim tu mowa, dopóki stan podwójnej świadomości w duchu i w ciele nie został ostatecznie utrwalony. Ale te wydarzenia były kolejnymi stopniami wstępnymi, niby planowymi stopniami wtajemniczenia na drodze do ostatecznego, możliwego do urzeczywistnienia na ziemi, porządku i harmonii, do posiadania w pełni świadomości życia wiekuistego, a więc do stanu świadomości, który nie ma zgoła nic wspólnego z powszechnie żywioną wiarą ludu, natomiast z dorywczymi ekstazami mistyków, tak jak je znamy na przykład z życia Plotyna, tylko warunkowo. Jednak pewność życia wiecznego może istnieć tylko w pełni świadomości duchowej, lecz nie mniej lub więcej wyraźnych wspomnieniach po wejściu w stan ekstazy. Bô Yin Râ więc bynajmniej nie był ekstatykiem, ani mistykiem w romantycznym poniekąd sensie tego słowa. Był zupełnie po prostu zbudzony. Zgoła nie potrzebował odchodzić od zmysłów, aby dojść do "świadomości", ponieważ żył w tej świadomości przynajmniej od czasu swego pobytu w Grecji aż do ostatniego tchnienia. Jedynie ta okoliczność dawała mu też możność przekonanie uchodzące za nadludzką wydajność pracy, pomimo ciągnących się latami ciężkich cierpień. Nie wolno też nigdy zapomnieć, że zewnętrzna jego natężona praca, polegająca na konieczności literackiego ujęcia jego wiedzy duchowej, na olbrzymiej wymianie listów, na działalności artystycznej jako malarza oraz na przyjmowaniu niezliczonych gości w jego domu – tworzyły tylko ramy jego głównej działalności jako duchowego szafarza pomocy i ratownika. Ta działalność rozgrywała się nie w płaszczyźnie materialnej, lecz w płaszczyźnie duszy i ducha, właśnie w jego świadomości duchowej nieustannie, bez przerwy, dla dobra wszystkich szukających, spragnionych, walczących dusz ludzkich, które go wewnętrznie wzywały. Bô Yin Râ przeżywał to, czego nauczał, nie zachowując się bynajmniej w sposób rzucający się w oczy, ani też nie usiłując wymuszać uznania w nim świętości przez ascezę i umartwianie ciała. "Ekstaza" nie przejawiała się u niego na zewnątrz. W ogóle unikał omal że nie z lękiem wszystkiego, co się rzuca w oczy i wydaje się nadzwyczajne, ponieważ w przeciwnym razie niewątpliwie musiałby bezpowrotnie wyzbyć się harmonijnego ukształtowania sił duszy, sumiennego uporządkowania rozporządzania wolą. Świętość tak samo jak geniusz, pełna świadomość jak również poznanie – do tego stopnia należą do płaszczyzny duchowej, że wszelkie genialne zachowanie się i wszelkie trącące czarodziejstwem sztuczki bez mała są oznaką sztuczności. Bô Yin Râ zachowywał się, więc zawsze w sposób nie rzucający się w oczy, chociaż wprawdzie jego zewnętrzność i fizjonomia daleko odbiegały od codzienności. Lecz dla przenikliwego wzroku swego rodzaju zaświatowa potęga ducha tego człowieka, zawsze opanowana i ukryta, nie mogła ujść uwagi. Jego patriarchalny sposób bycia wypromieniowywał gorącą, prawdziwą, przy tym zgoła nie małomieszczańską dobroduszność. Jeden z jego uczniów, zmarły już przed wielu laty, powiedział mi kiedyś, że Bô Yin Râ działał na niego jak wielki gorący piec kaflowy zimą. Ale rozumie się, że właśnie on na każdego oddziaływał w inny sposób, gdyż za każdym razem oddawał się tak, jak to odpowiadało poglądom i możliwościom duchowym danego człowieka. Wprawdzie nigdy nie wypływało to z pochlebstwa. Czyżby mógł ten człowiek, o tak królewskim wyglądzie, być służalczy lub schlebiać komuś? Nie wynikało to z psychologii: gdyż nie był wyrafinowanym i wyrachowanym psychologiem. Wiedział wprawdzie nieomylnie, jaka jest wartość wewnętrzna ludzi, lecz nie zawsze mógł przewidzieć, czy ze swoimi zdolnościami, ze swoim oddaniem się, ze swą wytrwałością wytrwają do końca, czy kiedykolwiek – czy to częściowo, czy całkowicie nie zawiodą. Być może, że istniejąca w nim, innym zaś ludziom właściwie zgoła niezrozumiała – miłość – sprawiała, że potrafił złe przemiany w charakterach ludzkich w dostatecznej mierze pojmować. Zawsze życzył ludziom tego, co dla nich najlepsze, odpowiedniejsze, a więc spodziewał się najgoręcej, że sami nigdy nie stracą z oczu tego, co dla nich najlepsze, a mianowicie wytrwałości na drodze. Jeżeli jednak sprawiali mu zawód i rozczarowanie, stawał się bardzo surowy i szorstki, a nawet nieubłagany, mógł się odwrócić na lata całe lub na zawsze: gdyż był prędki i radykalny w swych decyzjach. Ale jeżeli taki człowiek znał drogę powrotną, wówczas przygarniał go do swego wielkiego serca z większą miłością niż kiedykolwiek przedtem, jak to uczynił w najwspanialszej przenośni Jezusa ojciec z marnotrawnym synem, który jednak powrócił. Jego charakteru nie da się opisać, ponieważ nigdy nie był kapryśny, śmieszny, grymaśny, lecz raczej czynił wrażenie wielkości i właściwie skłaniał się raczej do rzeczy ogólnych i uniwersalnych. Miał wspólne cechy z ludźmi, którym wolno było przyznać prawdziwą genialność. Przedstawianie takich charakterów prawie zawsze wypada w sposób wypaczony, jak karykatura, ponieważ one właśnie z punktem środkowym i wszystkim, co on wypromieniowuje, z natury swojej harmonizują. A że sama istota jasnego Ducha jest prosta, uchodzą tacy ludzie za banalnych, rozumie się tylko pozornie. Nic ludzkiego, a również nic boskiego nie jest dla nich obce, gdyż najwyższe człowieczeństwo jest w zgodzie z boskością. W istocie swej odpowiada boskości, jak kropla oceanowi. Dlatego wybitni ludzie sprawiają wrażenie jak gdyby ludzi typowych. Bô Yin Râ robił wrażenie człowieka typowego, ponieważ był całkowicie ludzkim. Nic ludzkiego nie było mu obce o ile przez to, jak już powiedziałem, nie rozumie się nierozsądnie zwierzęcości, jak to się zwykle dzieje. Nad zwierzęcością panował i nie był już jej podległy. A przy tym nie lękał się jej. Nie miał żadnej podstawy do odmawiania sobie z zasady dobrych rzeczy ziemskich w źle zrozumianej świątobliwości do ich unikania. I radował się z pięknem, muzyką, dziełem sztuki, krajobrazami, a w szczególności roślinami. Ale nic z tego wszystkiego nie mogło go ujarzmić i niewielkie miałoby dlań znaczenie obejść się bez tego wszystkiego. Wiedział dokładnie, gdzie przebiega zakreślona dlań granica, gdzie rzeczy pożyteczne ulegają zmianie na szkodliwe, wiedział to tak samo, jak i jego lekarze. Wiedział dokładnie to samo, jak to wiedział Budda, że asceza jako cel sam w sobie nie może prowadzić do niczego dobrego. Jeżeli Bô Yin Râ pędził życie, któremu od czasu do czasu pomimo różnych trosk – nie brakło mieszczańskich wygód, to jednak nie mógł nigdy, przenigdy czuć ich jako właściciel tej czy innej rzeczy, lecz wyłącznie jako zarządca, a nikt nie był bardziej skrupulatnym i sumiennym zarządcą niż on. Nie chodzi o to, aby nic nie mieć, lecz raczej oto, by niczego nie pożądać. Piękne słowa "posiadać, nie będąc jednak sługą tego co się posiada", do nikogo bardziej nie pasują, jak do niego. Wstecz / Spis treści / Dalej WYKSZTAŁCENIE Ten zadziwiający człowiek, którego charakterem zajmujemy się tutaj, posiadał nie wypaczone, ale niezwykle rozległe wykształcenie, chociaż pod tym względem podobnie jak wszyscy pobierający wiedzę z serca świata światłości, nigdy nie ukrywał, że wykształcenie ze stanowiska ducha jest prawie bez znaczenia, a w wypadku pretensjonalnego czynienia z niego użytku może się stać niebezpiecznym hamulcem na drodze człowieka do domu, do źródła swego pochodzenia. Bardzo często wykształcenie jest maską próżności, pychy i ambitnych dążności nie mających nic wspólnego z człowieczeństwem duchowym przez Bô Yin Râ raczej wyraźnie były określone jako siły duszy zwierzęcej i na równi ze wszystkimi zdolnościami pamięciowymi i utalentowaniem nie potrzebują sięgać do sfer ludzkiej duszy. Choćby wykształcenie miało zawsze pewien miły urok, jak równie po ziemsku rzeczy biorąc, było pożytecznym posiadaniem, to pozostaje ono bogactwem, którego pokusy mogą stać się bardziej zdradzieckie, niż pokusy pieniężne i majątkowe. Rzuca się w oczy, że Bô Yin Râ i ludzie jego pokroju, a więc owi Jaśniejący Praświatłem i kapłani Świątyni Wieczności na ziemi nie dopuszczali w stosunku do siebie balastu uczoności. Jeśli więc mówimy, że Bô Yin Râ był niezwykle wykształcony i posiadał wybitnie głęboką wiedzę zewnętrzną, to łączy się to właśnie ze zleconym mu zadaniem, jakby nakazem nauczania. Aby móc oddziaływać na mieszkańców Zachodu, musiał gruntownie zrozumieć ich zagmatwany język, musiał dobrze wiedzieć, co było dla nich ważne, przenikać ich różnorodne zainteresowania i móc je ujmować psychologicznie. Ale to przenikanie musiało być w miarę możności bezstronne i zdobyte w wolnej chwili od obcych wpływów rzeczywistości i trzeźwości. Dlatego to wykształcenie człowieka z góry przeznaczonego na Mistrza nie mogło być inne niż wykształcenie prawdziwego samouka. Jako dziecko, (chociaż już w bardzo młodym wieku, przeniesiony do wielkiego miasta Frankfurtu z bardziej wiejskiego środowiska swego) aszafenburskiego pochodzenia, w wolnym od zajęć czasie wiele włóczył się po lesie i polu. Wychowanie przez dobrze mu życzącego, poczuwającego się do odpowiedzialności wobec Boga, ale bardzo surowego ojca, oraz bardzo bogobojną matkę – być może wywołało na nim właśnie przez te zewnętrzne wpływy pewną krnąbrność, zaciętość i pewność siebie, a przy tym skłonność do chodzenia swymi odrębnymi drogami i do patrzenia na rzeczy bystro i krytycznie. Aby mu zaimponować (a jak chętnie szanował kogoś) , nie wystarczyło, żeby coś przedstawiać, lecz należało czymś być. Ale wówczas nie było nikogo, kto by chętniej i bez zazdrości jak on odzywał się z uznaniem i chwalił. Nie zbity z tropu przez szkoły, prądy, wielkich ludzi swego czasu i mody, torował sobie własne ścieżki i był w ogóle niełatwy do kierowania. Udzielanie mu wskazania musiały być bezgranicznie pewne, zanim darzył je niezachwianym zaufaniem. W gruncie rzeczy zwykle on kierował, nie dając się kierować nikomu: nie dlatego, że stał się despotyczny, ale zawsze odczuwało się w nim autorytet, ponieważ miał wrodzoną pełną potęgę ducha zasługującego na zaufanie. Odczuwał to każdy człowiek, jeżeli nie był zbyt gruboskórny. Prawdziwość i prostota jego myśli, czynów, czucia i mowy nie mogła być pozbawiona ludzkiego zrozumienia rzeczy. Ale był on nie tylko naturą, lecz odrodzoną naturą, chciałoby się powiedzieć – naturą nie w stanie wyzwolenia, gdyż całe jego wykształcenie było naturalne i duchowe, nigdy sztuczne, papierowe i obce życiu. A gdy się z nim spacerowało, wówczas cała przyroda zewnętrzna otrzymywała inne oblicze dzięki promieniowaniu jego natury całkowicie wewnętrznej, była przenoszona z powrotem w swoje duchowe dzieciństwo, nie zepsute jeszcze przez upadek człowieka, jej krajobrazom wyrastały wszędzie niby oczy przecudne, jak owym bogom w indyjskich bajkach. Jeżeli wymienimy zmianę miejsc pobytu (w dwudziestych i trzydziestych latach jego życia) , naturalistyczne zapatrywanie i praktyczne roboty ręczne jako podstawy jego wykształcenia – a nie szkoły, co chcemy przez to wyrazić jak w ogóle w całej tej książce, że jego wykształcenie i wychowanie nie podlegały w istocie na wychowaniu przez samego siebie. Kierownictwo jednego (lub wielu) Mistrzów duchowych ma na celu przecież wychowanie siebie samego. Dla naświetlenia tych rozważań przytoczymy urywek z listu Mistrza (z dnia 29.6.1931 r.) brzmiący jak niżej "Jest to, mówiąc najprościej, pewien ściśle określony sposób "wychowania siebie", który umożliwia Kierownictwu prowadzić kierowanego od przemiany bytu do wyższej, czystszej przemiany coraz bardziej w Światłość. Od dzieciństwa człowieka "wychowują" w sposób, który można nazwać wychowaniem kierowanym z wewnątrz na zewnątrz, gdyż tylko w ten sposób rosnący malec a następnie dorosły człowiek uczy się dawać sobie radę ze światem zewnętrznym. Skoro jednak ktoś wkracza na drogę świadomego rozwoju duchowego, chodzi o to, aby siebie samego wychował od zewnątrz do wewnątrz, przy czym bynajmniej nie potrzeba zaniechać tego, co było rzeczywiście dobre, słuszne i konieczne w poprzednim wychowaniu dążącym "od wewnątrz do zewnątrz". Lata dzieciństwa i młodości upłynęły spokojnie w kraju rodzinnym nad Menem, gdzie uczęszczał do szkoły Marian, a następnie, gdy został dokonany wybór zawodu, pracował w instytucie sztuki Standela. Było to kilka semestrów w latach 1892 do 1985 i w roku 1899 letni semestr w pracowni Mistrza. Od października 1896 do 1898 roku pracował jako malarz we frankfurckim teatrze miejskim. Dopiero w dwudziestym czwartym roku życia, a mianowicie w początkach naszego tak niespokojnego stulecia, rozpoczął Bô Yin Râ swoje życie wędrowne, a tym samym lata studiów podczas dojrzewania męskiego, które obejmowały, aż do wieloletniego pobytu w Zgorzelcu, siedemnaście lat. Wyżej wspomniane lata wędrówki dały mu możność poznania miast jak Monachium, Wiedeń, Paryż i Berlin oraz krajów jak Szwecja, a przede wszystkim Grecja, ten kulminacyjny punkt jego życia, któremu poświęcę bardziej szczegółowo rozważania. Stosunkowo wcześnie poznał już uszczęśliwiające przeżycia pierwszej podróży do Włoch i oswoił się z zawodem malarza, chociaż pierwotnie czuł pociąg do studiowania teologii. Każde ze wspomnianych wyżej czterech miast przyczyniło się zapewne na swój sposób nie tylko do rozszerzenia zakresu wiedzy, lecz również do przygotowania dla sposobu myślenia i dla prądu uczuć swego sposobu bezwarunkowości, nieograniczoności i niezawisłości. Znajdowało się tam przecież wielu ludzi skłaniających się zgodnie ze swą naturą do kosmopolityzmu i pewnej swobody, jeżeli nie całkowitej niezależności poglądów, pomijając charakter architektoniczny oraz zbiory wyróżniające wszystkie te miasta. W Monachium, tym tak szorstkim, a jednak owianym tchnieniem Południa mieście, czasowo zbliżył się do koła przyjaciół, w skład, którego wchodziły niezależne, uzdolnione duchy, które rozumie się wówczas w swej skłonności do magicznych spekulacji poruszały się w kierunku nie odpowiadającym jego przeświadczeniom. Dlatego stosunki te nie mogły istnieć stale, co jednak nie przeszkadzało, że Bô Yin Râ w swój przepojony miłością sposób nie przestawał nigdy brać udziału w losach rozwoju tych poniekąd nieprzeciętnych ludzi, którym sam zawdzięczał niejeden piękny impuls, chociaż on był tym, który w istocie darzył. Bez wątpienia doznał on, który miał możność dotychczas studiować sztukę głównie w ciągu półtorarocznego bezpłatnego nauczania u Hansa Thomy i w Instytucie Sztuki Staedla we Frankfurcie, – pomijając książki traktujące o sztuce, – w pełni bardzo cennych przeżyć, wywołanych przez monachijskie zbiory sztuki. Te przeżycia mogły mu dać powód w czasie późniejszym, mimo bardzo potężnych wrażeń w innych miastach Europy, do dłuższych pobytów w Monachium (1909-1912 i 1913-1915) , którym zawdzięczał pierwsze objawienia jego nauki. Były to zarazem lata, w których dążenia pewnej grupy artystów, zwących się "Błękitnymi Jeźdźcami" z Francem Marcem, Kandinskym na czele i innymi wystąpiły na scenę jako zjawiska rzucające się w oczy i wywołujące zacięte spory. Jeżeli Bô Yin Râ w swej księdze o sztuce mógł pisać: "Patrzcie, oto świat, który przeczuwają nasi najlepsi". (Królestwo Sztuki, str.20) , tyczy się to głównie dawnych mistrzów, a jednak jest to również wyraz nadziei na przyszłą sztukę, gdyż karmi nas nadzieją odnawiania oblicza ziemi i wszędzie już postrzega pierwsze promienie Ducha jako zwiastuny tego odnowienia. Ale wybiegamy naprzód. Już ten okres około 1900-1901 roku spędzony w Wiedniu, gdzie usiłował w tamtejszej Akademii rozwijać swój talent, miał wielkie znaczenie dla jego artystycznych kształto-twórczych dążeń i umysłu. Obok barokowych pałaców zbudowanych przez Breughelsa i Tintoretto, kultury teatralnej, miłego otoczenia, pozostał wówczas pod wrażeniem czasopisma "Fackel" (Pochodnia) , występującego z surową krytyką a redagowanego i pisanego jednoosobowo przez Karola Krausa, czasopisma, które nie tylko ze względu na swój charakter satyryczny, lecz przede wszystkim pod względem językowym było czymś jedynym w swoim rodzaju w nowszej literaturze niemieckiej. Naturalnie, zgodnie ze swym charakterem, nie zawsze on pochwalał przesadną krytykę w kierunku nadawczym pisma przez Karola Krausa i często zabarwione nienawiścią dowcipy jego. W tym czasie nawiązał również stosunki z bliskim przyjacielem "niosącego pochodnię", architektem Adolfem Loosem; jego idee i prace wyprzedziły wiele rzeczy, które nowsza architektura próbowała realizować. Naturalnie w tych miastach, a w szczególności w Paryżu, gdzie pracował w Akademii Julian, oddawał się studiom swej sztuki, chociaż nie nawiązał bezpośrednich stosunków z wybitnymi, przodującymi europejskiemu malarstwu osobistościami, nie licząc, Thona. Odpowiadało to charakterowi Bô Yin Râ: raczej w ciszy i ukryciu oddawał się studiom i obserwacjom, ponieważ nie mogło to odpowiadać również jego duchowemu stanowisku tylko dla znikomo małej garstki ludzi, by stać się zwolennikiem jakiegoś malarza lub jakiejś określonej szkoły, co w szczególności we Francji jest w zwyczaju. W gruncie rzeczy jako malarz i artysta był również samoukiem i musiał nim być. A jeżeli interesowali go pewni wybitni przedstawiciele artystycznego i umysłowego życia jego czasów – do nich należeli na przykład filozof Bergson i poeta Valery, malarze Utrollo i Kandinsky – wypływało to nie z osobistych stosunków, lecz – jeżeli tak to można powiedzieć – z bezinteresownego zainteresowania. Wydoskonalenie w rękodziele zawdzięczał prócz Hansowi Thomy takim mężom jak Boeghle i Klinger, ale być może bardziej jeszcze niejednemu dzielnemu nauczycielowi, o których nie wspomina historia sztuki, a więc przeważnie znowu sobie samemu. (Porównaj Bô Yin Râ "Z mojej pracowni malarskiej" i książkę autora "Malarz Bô Yin Râ," której nowe przerobione i uzupełnione wydanie jest w przygotowaniu.\ Stosunki z Klingerem, który bardzo silnie zareagował na obrazy duchowe, nie były trwałe, chyba, że pewne młodzieńcze czarno-białe cykle z ich makabrycznym marzycielskim nastrojem powstały pod wpływem tego artysty. Szczególny stosunek wysokiego wzajemnego poważania wywiązał się pomiędzy Bô Yin Râ, a sędziwym Hansem Thoma. Paryż dał mu widocznie to artystyczne zrozumienie rzeczy, którego inne, zwiedzane przez niego miasta nie mogły mu dać w tym zakresie i w tak wykwintnej formie, tak, że później miały nastąpić tylko helleńskie i w ogóle południowe przeżycia, aby dać mu możność zestawienia w postaci księgi szeregu radosnych rozpraw naświetlających ostatecznie wszelkie podstawowe zagadnienia formalnej twórczości artystycznej: "Królestwo Sztuki" (przejrzane i zmienione wydanie Bazylea – Lipsk 1953) . Co się zaś tyczy pobytu w Berlinie – 1904r. – – 1908 oraz w roku 1916, zachował w tym mieście pomimo całego jego natarczywego i zgiełkliwego charakteru szczególnie miłe wspomnienia, ponieważ nadzwyczaj cenił skoncentrowaną chęć życia i twórczą zdolność jego mieszkańców do realizacji. We wszystkim, czego w ciągu tych lat szukał i co zdziałał, gdy usiłował dawać koniecznie, praktyczne i poglądowe podstawy dla swego artystycznego dążenia zawodowego, – było zawsze nastawienie na te same rzeczy istotne, mogło więc i dla niego wówczas mieć znaczenie to, o czym znacznie później pisał do jednego ze swych przyjaciół (27.3.1929) : " Zdaje mi się... żeś pan trafił w sedno rzeczy, poznając w swej tęsknocie do piękna ukrytą tęsknotę do Boga. Na lata nauki i wędrówki przypada małżeństwo z kobietą obznajomioną z wielu dziedzinami wiedzy i bardzo dzielną, która bardzo młodo zmarła na chorobę jakiej w tych czasach jeszcze leczyć nie umiano. Studiowała ona medycynę, na owe czasy wypadek bardzo rzadki i zajmowała sie również archeologią. Jej dążenia i działalność bez wątpienia znaczenie w kulturalnym życiu jej małżonka. Bô Yin Râ bez przerwy intensywnie wzbogacał skarby swego naturalnego krytycznego poglądu. Od natury stale się uczył, lecz nie dręczył się zbędnym zamiłowaniem naturalizmu do ścisłego kopiowania natury. Wyjątek z listu z 1928 roku mówi o sprawie dotyczącej jego malowania: "Dla mnie samego motywy natury będące tłem moich obrazów są przecież jedynie okazją do kształtowania motywów duchowych, tak że daleki jestem od chęci przedstawienia jakiegoś krajobrazu gwoli niego samego". Wolno, więc odnieść również do artystycznego poznania natury to, co napisał w pewnej niewielkiej zwrotce: "Dopiero, gdy się wszystko, Co człowiek myśli o sobie, Doszczętnie zapomina, Wie się naprawdę Kim się jest". Ważną dla jego naturalnego sposobu widzenia stała się jego podróż do Szwecji, która przypadła podczas drugiego jego pobytu w Berlinie. Z tej podróży przywiózł pomysły obrazów noszących zdecydowanie północny charakter. Ręka w rękę z naturalnym sposobem widzenia Mistrza idzie jego skłonność do wykonywania praktycznych robót ręcznych, do ich obserwowania, a w pewnych wypadkach nawet do podziwiania. Niezwykle interesowało go śledzenie powstawania jakiejś budowy czy aparatury, jakiegoś urządzenia i to nie tylko śledzenia mózgiem, lecz tworzenie rękami, co mówię – całym swym organizmem. W swej młodości musiał często przy najrozmaitszych zajęciach ciężko pracować rękami. Również i później nie wstydził się, gdziekolwiek było to konieczne lub możliwe, przykładać ręki, nie bacząc na bardzo ciężkie cierpienie fizyczne. Szczególnie miał na sercu swój ogród, który pielęgnował w pełnej miłości pracy przy sadzeniu i uprawianiu. Jeśli padał śnieg, on pierwszy strząsał ciężar z palm i wrażliwych na zimno roślin południowych. W drugiej połowie pierwszej wojny światowej rozkaz władz wojskowych zapędził go początkowo na krótki przeciąg czasu do Królewca, a stamtąd do Zgorzelca w Górnych Łużycach, gdzie były internowane wojska greckie. Otrzymał zadanie służenia w charakterze tłumacza, gdyż z czasu swego pobytu w Grecji rozumiał nowogrecka mowę i mógł mówić po grecku. Pomijając tę funkcję sprawiającą mu przyjemność, gdyż był dla Greków bardzo życzliwie usposobiony, otworzyło się dlań w tym zakątku świata szerokie pole działania. Podjął kierownictwo w sprawach sztuki tej prowincji oraz zajął się założeniem związku ku uczczeniu pamięci wielkiego Jakoba Boehme, który w roku 1575 urodził się w Alt-Seidenberg, miejscowości w pobliżu Zgorzelca. Bô Yin Râ w artykule o Boehme, umieszczonym w księdze "Drogowskaz" powiedział bardzo wiele ważnych i istotnych rzeczy o Philosophus Teutonicus, które czynią zrozumiałym, w jaki sposób Boehme doszedł do swego poznania świata duchowego. W tym czasie zawarł też ponownie związki małżeńskie i ten okres rozpoczyna odcinek jego życia, którego cechą stale wzrastającą była stabilizacja i patriarchalizm. Spełnienie tej postaci życia nastąpiło tedy w roku 1923 dzięki przesiedleniu się do Szwajcarii, a mianowicie początkowo do Horgen nad jeziorem Zurychskim, w dwa lata później do Massagno niedaleko Lugano, gdzie, pomijając krótkie wyjazdy, w tym samym domu przemieszkiwał wraz z rodziną, aż do końca swego życia ziemskiego i uzyskał obywatelstwo tej gminy. Tymczasem poznał już z dawna Włochy, gdzie w szczególności pobyt na wyspie Capri (wczesna wiosną 1922 roku) miał nadać szczególną, przetkaną złotymi nićmi krajobrazu cechę księdze "Tajemnica". Włoskie i tesyńskie wrażenia wzmacniały jego duszę coraz bardziej i to, co nazwałem odczuwaniem Południa, decydująco stanowiło o stylu jego życia i twórczości. We wszystkich tych latach dochodziły do skutku tylko podróże mające na celu leczenie lub wypoczynek. Kilkakrotnie odwiedzał Wildbad w Szwarowaldzie, który polubił, dalej Karsbad, Pegli w pobliżu Genui, Montecatini i blisko położone Brissago. Jeżeli rozpatrujemy całość wykształcenia tego męża poczuwamy sie jeszcze do obowiązku wyświetlić jego stosunek do książek i do królestwa tomów, gdzie obie te dziedziny żywo interesowały jego duszę, a muzyka w późniejszych latach jego życia coraz bardziej nabierała znaczenia. Książki: jak powiedzieliśmy, nie był molem książkowym. Ale czytał chętnie i dużo. W pokojach jego domu wszędzie pełno było książek. We wspomnianej wyżej księdze: "Drogowskaz" znajduje sie rozdział zatytułowany "Uczcie sie czytać". Rozdział ten przeciwstawia się dzisiejszemu pośpiesznemu sposobowi czytania sztukę czytania, wskazującą, że dopiero wówczas można czytać należycie, jeżeli człowiek gruntownie rozwinie w sobie zdolność wczuwania i potrafi brać udział w toku myśli autora, a mianowicie zwracając uwagę nie tylko na zdania, lecz na każde poszczególne słowo. Jeżeli tak się czyta, może ktoś się stać w duszy bogatszy niż sam autor. Niewątpliwie Mistrz czytał książki w ten właśnie sposób. A nawet więcej, wolno nam wnioskować, że czytał książki zwracając uwagę na wartość ich dźwięków i nie tylko wysłuchiwał je myślowo i artystycznie, lecz również poniekąd jako lekarz organizmu duszy, według woli dźwięków. Chętnie czytał książki niemieckich mistyków)chociaż nie cenił miana "mistyk") . Tu lubił prócz Eckharda, Traulera i autora "Książeczki o życiu doskonałym" szczególnie Jakoba Bohme, Anioła Ślązaka. Szczera głębia Mateusza Claudiusa pociągała go, ale również polot Schillera, siła poznania Dantego, ucieszna fantazja takiego Spittelera. Pewnemu właścicielowi sanatorium, który go pytał o radę, jakie książki ma czytać, zalecił Goethego, Schillera, Jean Paula, Novalisa Holderliusa, Stiftera, Dantego, Eckharta, Traulera, Erazma, Lutra, (mowy biesiadne)oraz Bhagavadgita. Ten krótki wyraz od razu wskazuje na prostą wielkość wyboru, dlatego właśnie, że nie zwracając na siebie uwagi żadne dalekie wynalazki i smaczne kąski, lecz wymienia tylko dzieła literackie, w których nadano postać – często dochodzącą do doskonałości – wszystkiemu, co czyste, co prawdziwe. Nic nie ma w nich hulaszczego lub wymuszonego. Na właściwą beletrystykę nie zwracał uwagi nie tylko w poważnym wykazie, lecz i w tym co sam czytał. Jednego najwidoczniej Mistrz stawiał ponad wszystkich innych poetów. Był to Goethe, którego natchnienie uzasadniał bezpośrednim "stosunkiem uczniowskim", jak na przykład było to w wypadku Jana (ewangelisty, przyp. tłumacza) , Eckharta, Leonarda, Boehme i Ramakrishny. Wręcz niepojęte odnowienie w mowie wszechświatowej rzeczywistości w niemałej liczbie poematów owego Potężnego pobudzały Mistrza do ciągłego z nich czerpania. Pochodzenie z tej samej okolicy mogło przyczynić sie do więcej niż należało: gdyż Bô Yin Râ mógł czuć się obywatelem Frankfurtu. Dlatego to wesołe rymy miejscowego Frankfurckiego poety Fryderyka Stolze sprawiały mu, lubiącemu ponad wszystko wesołość i śmiech, wielką przyjemność, tak, że chętnie czytywał je na głos w kółku rodzinnym. Szczególny pociąg miał do niektórych gruntownych ksiąg uczonych badaczy, którzy zwiedzili Tybet i okolice Himalajów a także Chiny i Mongolię. W tej liczbie znajdowali sie francuscy ojcowie Huc i Gabet, jak również Flichner. Koeppen i Aleksandra Dawid Neel. Królestwo tonów: przeplatało, jak to już powiedzieliśmy, złotymi nićmi ziemskie jego lata w coraz większym stopniu. W książce o malarzu Bô Yin Râ informowaliśmy, że kiedyś w latach swojej młodości przy pomocy stolarza wyrabiającego trumny skonstruował fisharmonię. Bardzo to odpowiadało jego naturze oraz wrodzonej miłości do muzyki, nadawanie wyrazu temu przez praktyczne roboty ręczne. Warunki w domu rodziców oraz ówczesne okoliczności życiowe nie pozwoliły oddawać się bardziej gruntownym stu-diom muzyki. Jedynie na tym polu, tak bardzo przezeń lubianym, pozostał całkowicie otrzymującym. Dwaj poważni mistrzowie tonów byli z nim w bliskiej przyjaźni: Eugeniusz d'Albert i Feliks Weingartner. Chociaż nie uprawiał muzyki, była ona dlań jednak elementem życiowym. We wspomnianej wyżej książce o malarzu wskazano wiele cech łączących świat tonów i wzrokowe twory Mistrza, w szczególności duchowe obrazy wskazujące prawidłowe formy dźwiękowe, a mianowicie elementy Prabytu wyzna-czające działanie tonów. Prócz tego większa część tych obrazów robi wrażenie, że wypełnione są jakby wewnętrznie dźwiękiem, pieśnią sfer; Bô Yin Râ w późniejszych latach życia czasem napomykał, że odpowiedniki jego wielu jego obrazów do pewnego stopnia można znaleźć w kompozycjach muzycznych wielkich mistrzów tonów, na których spłynęła szczególna łaska. Miał na myśli szczególnie Bacha i Szuberta. Właśnie, Szuberta, którego zewnętrzna zupełnie niepozorna postać całkowicie wyżywała sie w duchowej prawdziwości i prostocie jego muzyki, lubił niby żyjącego po drugiej stronie promiennego przyjaciela. Co się zaś tyczy Jana Sebastiana Bacha, to Bô Yin Râ był przekonany, że jego kompozycje miały źródło w bezpośrednich doświad-czeniach w świecie duchowym. Wszak muzyka otacza tchnieniem pełen tajemnic zaświat. Prawie w niczym innym, jak tylko we wspaniałym a tak krótkotrwałym świecie kwiatów zyskuje tu wieczność symbol w doczesności. Choć muzyka może wyzwalać i uszlachetniać, uspokajać uczucia, nosi w sobie jednak stale bolesny składnik, ponieważ już przy powstaniu dźwięku w naszych zmysłach ustawicznie zamiera. Muzyka, ten piękny duch, nie daje sie zbadać ani uchwycić, a tylko o tyle zrozumieć, o ile odbierający ją słuch dowiaduje się o przemijającej przemianie w coś duchowego. Do tego należy wiele prawdziwego oddania i możność ukojenia niepokoju zwierzęcej cielesności. Ale musi się to odbywać czysto na trzeźwo, w przeciwnym razie muzyka może stać się niebezpiecznym narkotykiem. Zapewne muzyka w ostatnich latach sprawiała mu czasami chwilową ulgę w jego cielesnych cierpieniach. Lubił również w swym domu śpiew i sam śpiewał dla swej rodziny stare pieśni maryjne, które znał z dzieciństwa; w kulcie katolickiego kościoła dla Marii widział wielkiej wagi przebłysk duchowej rzeczywistości. Nie trudno odgadnąć, że Beethoven i Mozart głęboko przypadli mu do serca. Sądząc z charakteru pisma, pochodzącego ze stosunkowo wczesnego okresu, są dwa poświęcone Beethovenowi i Mozartowi niżej podane czterowiersze, które w swej nieupiększanej i bezpretensjonalnej prostocie przypominają naszych przodków żyjących wśród mebli z wiśniowego i brzozowego drzewa: Lubisz burze, lubisz morze Oraz dzikie skalne góry; W głąb pod tobą chmara ludzi Jest dla ciebie państwem karłów Ale ty, co mieszkasz w gaju. w świątyni U pastuszków wśród fletów i bzu Którego bóstwo tronuje w zefirze eteru, Ty zstępujesz na dół do ludzi. * Wstecz / Spis treści / Dalej MISTRZOSTWO Co to jest mistrz? Tego słowa wielce nadużywano i trzeba mu znowu przywrócić powagę. Prastary to wyraz i pochodzi bezpośrednio z języka łacińskiego (magister) , a następnie również z greckiego (megistos) , a nawet z języka etruskiego, skąd przekazany nam został bohater imieniem Mastarda, później indentyfikowany z wielkim królem rzymskim Serwiuszem Tuliuszem. Pomijając to, że w danym języku niemieckim uczonego poetę określano tym mianem, pochodzenie tego słowa wskazuje, że odnosi się ono do człowieka, który jest czymś więcej i jest większy niż coś innego lub też w ogóle największy. Dopóki to słowo nie występuje w połączeniu z jakimś wyrazem, ma ono znaczenie czysto ceremonialne, wprawdzie nie jako tytuł oficjalny, lecz jako prywatny zwrot honorowy, bądź do jakiegoś majstra – rzemieślnika, bądź do wybitnego artysty, ale zawsze do człowieka odznaczającego się twórczością. Im wyższe i powszechniejsze jest mistrzostwo sięgające ponad fach, tym więcej uwagi nabiera słowo "Mistrz", tym bardziej nabiera istotnego znaczenia, podczas, gdy w mniej poważnych wypadkach może uzyskać ironiczny posmak. Jeśli jednak chodzi o człowieka, który wszystko specjalnie, nadzwyczajnie i fachowo całkowicie ma poza sobą, gdyż rzeczy powszechne w najwyższym znaczeniu, a mianowicie nie tylko poniżej ludzkiego poziomu leżące, zwierzęce i materialne, lecz również, i to szczególnie, dziedziny duszy potrafi z ducha opanować i jest upoważniony wiązać i rozwiązywać, wówczas nie nasuwa się trafniejsze określenie dla takiej postaci górującej ponad sprawami czysto osobistymi, jak słowo "Mistrz". A że my po dziesięcioletnich studiach i praktycznym wypróbowaniu ofiarowanej, przez Bô Yin Râ nauki życia i po odczutych w sobie wpływach jego indywidualności dochodzimy do wniosku, że ten człowiek odpowiada temu, co wyżej powiedziano, zatem pozwolimy sobie częściej stosować do niego słowo "Mistrz". W tym wypadku Mistrzostwo zawiera w sobie jeszcze coś istotnego, co będziemy musieli w dalszym ciągu zbadać i rozpatrzyć, aby się usprawiedliwić, że śledzimy tylko wewnętrzne motywy tego życia ludzkiego. W tym nader rzadkim przypadku, gdy dzieło i życie jakiegoś człowieka nie różni się od siebie, zewnętrzne losowe fakty tak dalece tracą wagę i znaczenie, że mogą pozostawać prawie niezauważone. Są czymś niewiele większym niż jakaś kreska na cyferblacie. Przy tym biograf nie ma możności poparcia naukowymi dowodami najgłębszych swych danych. Tu może tylko posiłkować się uczuciem – które łatwo wydaje się bliźnim podejrzane. Z uczuciem, które istnieje przy Mistrzostwie Bô Yin Râ w wyżej wyjaśnionym sensie, z tego uczucia jedynie autor czerpie prawo do napisania tej książki. Udzielone mu kiedyś przez Mistrza upoważnienie nie wystarczyłoby mu do tego. Opierając się na tym odczuciu musi wyznać, że nie nasuwają mu się żadne wątpliwości co do tego istotnie najważniejszego w Mistrzostwie Bô Yin Râ, co teraz powinno i musi zostać rozpatrzone. Jest to, że tak powiem, podstawa i kamień węgielny, lecz również kamień obrazy dla krytycznych głów w świątyni jego nauki; jest to istota jego duchowej egzystencji i wiąże się bezpośrednio z jego imieniem. Jeżeli my mieszkańcy Zachodu wprawdzie nie byliśmy zgoła nieprzygotowani do tego przez podanie o Graalu i Okrągłym Stole króla Artura, dalej przez historię Różokrzyżowców, również przez fragment "Tajemnicy" pochodzący z okresu męskiej dojrzałości Goethego oraz niezliczone mnóstwo aluzji romantyków – to do pewnego stopnia zaskoczyło i wywołało nawet nastrój sceptyczny, gdy pewien mąż zwący siebie Bô Yin Râ bez przerwy rozpowszechniał wieści wśród tego pokolenia w szybko po sobie następujących, mało obszernych, ale za to tym bogatszych w treść księgach o tych szafarzach pomocy, pośrednikach i budowniczych mostów na Wschodzie. Mało tego, że do tego grona zbawicieli znajdujących się gdzieś w okolicach Himalajów, a składającego się z żyjących ale w dalszym ciągu w postaci duchowej, zaliczył Jezusa i Lao-Tse, to jeszcze stwierdził, że jest wysłannikiem i człowiekiem tych mędrców Wschodu i jako ich Brat nosi imię duchowe Bô Yin Râ. To jednak zbyt wielkie żądanie skierowane do świata, który wierzył tylko w to, co oglądał własnymi oczami. Ale znalazło się również wielu ludzi, w których duszy ta godna uwagi wieść znalazła oddźwięk niby wspomnienie, a może wręcz jako wewnętrzny postulat w sercu marnotrawnego syna, którego coś nagliło, aby się wyrwać ze świńskiego chlewa i szukać drogi powrotnej do domu swego Ojca. Albowiem jako swego rodzaju dom Ojca opisuje Bô Yin Râ w prostych i trzeźwych, chociaż uroczych słowach, ów arcyświęty związek, ponieważ każdy, kto doń należy, stanowi jedność z Ojcem, o którym Jezus zawsze tak dobitnie mówi. Na środkowym i dalekim Wschodzie wyobrażenie o takich pośrednikach i Mistrzach, takich "Kardynałach", tych zasadniczych punktach ludzkości, jest dobrze znane. Znane są tam postacie zbudzone wewnętrznie, które doszły do pełnej świadomości w duchu, w buddyźmie zwane Bodhisattvas, które dobrowolnie zrzekały się stania się Buddą i przejścia w najwyższą rzeczywistość nirwany, by wytrwać na usługach ludzkości, którą zbawić należy aż do końca dni. Bô Yin Râ mówi nam z całą pożądaną jasnością, że bez tych postaci, do których należą zarówno "upadli" w ciała ziemskie, jak również nigdy tu na ziemi nie inkarnowani ludzie, zbawienie duszy człowieka ziemskiego byłoby nieomal niemożliwością. Bez pośredników jest nie do pomyślenia wznoszenie się do jaśniejących sfer. Legenda o Chrystusie w przedpiekle szczególnie wskazuje na to (do tego rozumie się dochodzi jeszcze szczególne zadanie tego największego "Miłującego" w gronie Jaśniejących) . Ale my możemy tutaj tylko napomknąć o tych wydarzeniach. Są one stale i ciągle przedstawiane lub poruszane z możliwą dla człowieka jasnością w języku i sposobie myślenia naszego czasu prawie we wszystkich księgach Mistrza. Czy są na to dowody, lub przynajmniej wypracowane filozoficzne teorie? Nie, takich nie ma. Już Budda ongi wzbraniał się popierać i wyjaśniać swoje poznanie przez teorie. Mówił po prostu, co poznał i odsyłał swoich uczniów do medytacji. Przez to chciał powiedzieć, że to tylko wewnętrznie daje się doświadczyć. Bô Yin Râ zupełnie tak samo odsyła do wewnętrznego oglądania, do którego naturalnie dochodzi tylko ten, kto zaprowadził harmonię i porządek w gospodarce duszewnej i doznaje wewnętrznego kierownictwa jakiegoś Guru, czyli nauczyciela. I będzie się niechybnie doznawało go, jeżeli człowiek spełni pierwszy warunek. A więc Bô Yin Râ w wyżej opisanym sensie był Mistrzem i – po tamtej stronie – jest nim w dalszym ciągu; czy Mistrzostwo posiadał i posiada, to na razie może decydować tylko uczucie, zanim to uczucie zdecydowanie nie wstąpi na drogę poznania w medytacji, zanim to uczucie nie odważy się na ćwiczenie się w mądrości życiowej. Wszelkie cechy jego życia i istoty jego, które wolno nam było obserwować, były zgodne z jego nauką i pozwalały mu, jeśli nie więcej, to, co najmniej wykazać siebie jako człowieka pogodnego, zrównoważonego, o szerokiej naturze i nieustraszonego, którym wszelka obłuda była zupełnie obca. I to jest już wiele naszym zdaniem. Mogłoby się, więc opłacić poważnie wziąć pod uwagę tego rodzaju naukę. "Jego wydawca pisał kiedyś: "Wyjaśnienia Bô Yin Râ są całkowicie praktycznie pomyślane, a nie jako materiał naukowy lub wyjaśnienie ustroju świata. Jedynie praktyczne wprowadzenie w czyn ich wskazówek może potwierdzić ich prawidłowość. Świadome odpowiedzialności przejawy życia i wzrastająca pewność wewnętrzna – są to pierwsze owoce stosowania się do tego rodzaju wskazań. Rozwój wewnętrzny zgodnie z jego charakterem, jest całkowicie zależny od właściwości danej jednostki. A do zrozumienia tego, co dla każdego czytelnika ma znaczenie i dla niego osobiście służy za wytyczną, może wskazać drogę tylko wewnętrzna zgoda serca, przejawiająca się jako jasne i uszczęśliwiające odczucie arcypewnego potwierdzenia uczuciowego. – Księgi Bô Yin Râ nie mają na celu prowadzenia do jakiegoś nowego krępowania myśli i sumienia, lecz do praktycznego przeżycia wolności. Rzeczowa trudność istnieje tylko dla tych, którzy w ogóle nie są w stanie uwierzyć w możliwość poznania wiekuistej prawdy, lub też dla tych, którzy objawienia takiej prawdy, podane w tej lub innej odziedziczonej postaci wiary, przyjmują jako podane raz na zawsze i zakończone. – " Co się zaś tyczy imienia Bô Yin Râ: Dlaczego miałoby być tak trudne przyjąć je jako cechę jego istoty? Rzecz jasna, że etymologią i szukaniem w hinduskich lub chińskich źródłosłowach daleko się nie zajdzie. Imiona mogą być niedającymi się wyjaśnić symbolami słownymi dla atmosfery duchowej jakiejś istoty, mogą one również wyrażać życzenie kształtujące i wykazanie celu, jak to przeważnie się zdarza, gdy nadajemy imiona naszym nowonarodzonym dzieciom. Ludzie, którzy sobie wyrobili więcej niż powierzchowne pojęcie o posłannictwie Mistrza, natomiast całkowite – tacy, co się znajdują na wskazanej przezeń drodze, przyzwyczaili się do tego imienia, umiłowali je i wyczuwają całkowitą wypływającą z dzieła jego życia siłę błogosławieństwa zgromadzoną w tych pełnych wyrazu i dźwięku siedmiu literach. Kolejność dźwięków Bô Yin Râ – tak było kiedyś powiedziane – jest połączeniem siedmiu głosek w trzy sylaby, gdzie autor, a którym tu mowa, czuje się z matematyczną ścisłością substancjalnie określony zgodnie z duchowymi wartościami głosek, o tak zwanym "pseudoniźmie" nie ma co tu myśleć już z tego powodu, że cywilnego nazwiska Józef Schneiderfranken człowiek noszący duchowe imię Bô Yin Râ – nigdy nie ukrywał, sylaby Bô Yin Râ – tworzyły jego rzeczywiste, od praczasów związane z nim "Imię". – To, o czym tu mogliśmy tylko napomknąć, znajduje się w pismach osobiście przezeń autentycznie udokumentowane. "Jest rzeczą nieodzowną" – jak to pisałem w przedmowie do "Brewiarza Bô Yin Râ (1928) – "pisma Bô Yin Râ umieścić w tej wyjątkowej pozycji, jak przysługuje tak zwanym "Pismom świętym" wszystkich narodów i czasów". Jego Mistrzostwo pod pewnym względem byłoby również na zewnątrz udowodnione, gdyby wykazać, że nauka jego jest niezbędna, że może stać się doraźną pomocą. Innymi słowy, musiało się zawierać w niej coś istotnego, czego w innych odziedziczonych wyznaniach i naukach, poglądach na świat i systemach filozoficznych nie ma zupełnie lub tylko dostrzec można niewyraźne ślady. Zobaczymy, jak się to dzieje. Przeciwko Bô Yin Râ, poza wielu innymi, wysunięto szczególne dwa zastrzeżenia: jakby nauka jego była zlepkiem innych nauk i zestawiona została na drodze medialnej. Drugi zarzut jest zemstą ludzi jawnie lub w ukryciu mających do czynienia ze spirytyzmem, który on określił, jako wysoce groźny, zemstą ludzi oczekujących sensacji od swych zamaskowanych pod płaszczykiem religii ćwiczeń i bardzo chętnie pragnących czarować. Pierwszy zarzut jest pozornie poważniejszy, gdyż nauka ta rzeczywiście przypomina prawie wszędzie obrazy świata i nauki misteryjne, objawiające głęboką religijną treść. Ale Bô Yin Râ musiałby niesłychanie wiele studiować i przeczytać, aby być w stanie wszędzie w tych sprawach oddzielać prawdziwe perły od fałszywych. Na to nie miał ani czasu ani możliwości i nie odpowiadało to jego przyzwyczajeniom życiowym, które stale i gwałtownie pociągały go do działalności twórczej. Zapożyczenie nie należało w jego raczej radykalnej naturze, która musiała prawie wyłącznie oddawać się czystej kontemplacji. I to obserwował on chętniej rzeczy żywe, bezpośrednio w duszy, w naturze, w sztuce, a w szczególności w krajobrazach i życiu roślin. Jego charakter, który go stale pociągał do jedności i harmonii, do pełnego wyrazu polegania na sobie niby wielkie zdrowe drzewo, nie byłby zgoła w stanie nalepić tysięcy różnorodnych rzeczy i złożyć z tego pozornie harmonijną mozaikę przypadków. Ale pomijając to, możemy wszędzie i zawsze zauważyć, że w całokształcie jego nauki istota rzeczy – pozornie tak podobna do najróżniejszych tradycyjnych podań – otrzymuje zupełnie nowe oblicze, mające dla nas ludzi czasów dzisiejszych bezpośredni powab, a dalej – i to niezwykle jest ważne – te rzeczy same w sobie nie nowe, ale dla nas wszystkich tak nowe występują na widownię. Co dzięki temu bardziej lub mniej skostniało i przesłonięte mgłą pojęcia innych nauk i religii nagle stają przed nami w pełni nowego życia. Te dotychczas nieznane, bądź niewypowiedziane a co najwyżej tylko wyczuwane zasadnicze punkty, pragnęlibyśmy później rozpatrzyć w osobnych rozdziałach, aby wskazać, jak dalece ten ogród objawień i posłannictwo zbawienia daje nieoczekiwane a jednak tak upragnione pokrzepienie. Jeżeli to, co tu mamy na myśli zbierzemy w czterech pojęciach, to będzie to zaledwie namiastka do uporządkowania. W każdym razie nie będzie zbyt trudno poznać, że Bô Yin Râ w swoich wypowiedziach o "Świątyni Wieczności", o "Poznaniu w nas Boga", o "duszy" i "biegunowości" – jak to tymczasem ośmielamy się nazwać – rzucił wyzwalające światło w labirynty ziemskiego szukania Prawdy i Praświatła Jego wyjaśnienia, jeśli je przyjmować bezstronnie, dotyczą duszy niby odwieczne, niegdyś i przez nas śpiewane, ale od dawna zapomniane pieśni. Mimo woli człowiek czuje: O mój Boże, przecież ja o tym od dawna wiedziałem i dowiaduję się wreszcie od nowa, że to święta ojczyzna, – jak mogłem o tym zapomnieć? Jeżeli rozpatrujemy całość wykształcenia tego męża, poczuwamy się jeszcze do obowiązku wyświetlić jego stosunek do książki i do królestwa tonów, gdzie obie te dziedziny żywo interesowały jego duszę, a muzyka w późnych latach jego życia coraz bardziej nabierała znaczenia. Książki: jak już powiedzieliśmy, nie był molem książkowym. Ale czytał dużo i chętnie. W pokojach jego domu wszędzie pełno książek. We wspomnianej wyżej księdze "Drogowskaz: znajduje się rozdział zatytułowany "Uczcie się czytać". Rozdział ten przeciwstawia się dzisiejszemu pośpiesznemu sposobowi czytania, sztukę czytania wskazującą, że w ogóle dopiero wówczas można czytać należycie, jeżeli człowiek gruntownie rozwinie w sobie zdolność wczuwania się i potrafi brać udział w toku myśli autora, a mianowicie zwracając uwagę nie tylko na zdanie, lecz na każde poszczególne słowo. Jeżeli tak się czyta, może ktoś nawet stać się w duszy bogatszym niż sam autor. Niewątpliwie Mistrz czytał książki w ten sposób. A nawet więcej, wolno nam wnioskować, że czytał książki zwracając uwagę na wartość ich dźwięków i że nie tylko wysłuchiwał je myślowo i artystycznie, lecz również, poniekąd jako lekarz organizmu duszy, według magii dźwięków. Chętnie czytał książki niemieckich mistyków, (chociaż nie cenił miana "mistyk") . Tu lubił prócz Eckharta, Taulera i autora "Książeczki o życiu doskonałym" szczególnie Jakoba Boehme, Anioła Ślązaka. Szczera głębia Mateusza Claudiusza pociągała go, ale również polot Schillera, siła poznania Dantego, ucieszna fantazja takiego Spittelera. Pewnemu właścicielowi sanatorium, który go pytał o radę, jakie książki ma czytać, zalecił Goethego, Schillera, Jean Paula, Novalisa Holderlius, Stiftera, Dantego, Eckharta, Taulera, Erazma, Lutra (mowy biesiadne) oraz Bhagavadgita. Ten krótki wyraz od razu wskazuje na prostą wielkość wyboru, dlatego właśnie, że nie zwracając na siebie uwagi żadne dalekie wynalazki i smaczne kąski, lecz wymienia tylko dzieła literackie, w których nadano postać – często dochodzącą do doskonałości wszystkiemu, co czyste, co prawdziwe. Nic nie ma w nich hulaszczego lub wymuszonego. Na właściwą beletrystykę nie zwracał uwagi nie tylko w powyższym wykazie, lecz i w tym, co sam czytał. Jednego najwidoczniej Mistrz stawiał ponad wszystkim innych poetów. Był to Goethe, którego natchnienie uzasadniał bezpośrednim "stosunkiem uczniowskim", jak na przykład było to w wypadku Jana (Ewangelisty, przyp. tłum.) . Eckharta, Leonarda, Boehme i Ramakrishny. Wręcz niepojęte odnowienie w mowie wszechświatowej rzeczywistości w niemałej liczbie poematów owego Potężnego pobudzały Mistrza do ciągłego z nich czerpania. Pochodzenie z tej samej okolicy mogło przyczynić się do tego więcej niż należało: gdyż Bô Yin Râ mógł czuć się obywatelem Frankfurtu. Dlatego te wesołe rymy miejscowego Frankfurckiego poety Fryderyka Stolze sprawiały mu, lubiącemu ponad wszystko wesołość i śmiech, wielką przyjemność, tak, że chętnie czytywał je na głos w kółku rodzinnym. Szczególny pociąg miał do niektórych gruntownych ksiąg uczonych badaczy, którzy zwiedzili Tybet i okolice Himalajów, a także Chiny i Mongolię. W tej liczbie znajdowali się francuscy ojcowie Huc i Gabet, jak również Flichner, Koeppen i Aleksandra Dawid Neel. Wstecz / Spis treści / Dalej HELLADA W Grecji w latach 1912 do 1913 osiągnął Bô Yin Râ wysoki, właściwie szczytowy punkt swego życia. Krajobraz grecki z objawiającymi się w nim formami i duchowy aspekt nieśmiertelnej Hellady tworzy tło jego podniesienia do stanu Mistrzostwa. Początkowo był jeszcze uczniem, chociaż trzeba usiłować zrozumieć, co oznaczał jego rodzaj uczniostwa. Wprawienie się w duchu, chciałoby się powiedzieć. Jest to okres powołania, który poprzedza okres wybrania, tu jednak jeszcze w szczególnym sensie. Uczniostwo w Duchu jest to coś tak wzniosłego, że nie jesteśmy w stanie naszymi miarami zmierzyć tej sprawy. To, co się daje osiągnąć w tym stanie uczniowskim, i zawsze bywa osiągane, nie ma nic wspólnego z uzyskaniem zewnętrznym wiadomości, zręczności i godności, z kulturą zaś i genialnością – bardzo niewiele. Moralna dojrzałość i nie dawanie zbić się z tropu przez mętne spory należą do uczniostwa, nie stanowią jednak jego istoty, którą można by raczej określić jako miłość poznania ze wszystkimi wynikającymi z tego skutkami, jak na przykład twórczy porządek, porównanie własnej jaźni z prawdziwa wolą, a mianowicie boską wolą oraz jednolite harmonijne przekształcanie wszystkich sił duszy. Ale istnieją dwa różne rodzaje tego uczniostwa, lub inaczej mówiąc: od pewnej chwili dopiero występują te dwa rodzaje na widownię. Każdy uczeń sam przez się w naszym rozumieniu znajduje się pod kierownictwem swego Mistrza, a Mistrzem jego jest jeden z najświętszego grona Jaśniejących. Niektórzy uczniowie – a jest ich bardzo niewielu – zostają, na podstawie powziętego przed urodzeniem postanowienia, wybrani na Mistrzów. Wszyscy pozostali nie są w tym stopniu związani i zobowiązani: od nich nie żąda się dźwigania prawie niedającego się unieść brzemienia miłości, którym obarczony jest Jaśniejący w Praświetle, ale pozostający w sferze upadłej części ludzkości. Byłoby jednak zarozumiałością te wspaniałe postacie uczniów niżej cenić. Nie ma i nie było tu na ziemi, pomijając pośredników, nic szlachetniejszego i ważniejszego. Kto studiował pisma Mistrza, przypomni sobie, że niektórych z tych uczniów wspomniał po imieniu, w szczególności ucznia Jana i apostoła Pawła, kilku średniowiecznych mistyków i Jakuba Boehme, a także hinduskiego mędrca Ramakrishnę. – W rozmowach dawał do zrozumienia, że zalicza Leonarda de Vinci do tych ludzi niezwykłych. Wielu czytelników mogłoby się dziwić spotykając najsławniejsze imiona w spisie uczniów, a w szczególności porównanie męża imieniem, Bô Yin Râ z Laotse lub wręcz z Jezusem. Zechcą jednak czytelnicy nie gorszyć się przedwcześnie, lecz wziąć pod uwagę, że nie chodzi tu o porównanie czynu i wielkości, lecz o określenie zadania i działalności. Nie zachodzi pytanie, czy Laotse był większy od Bô Yin Râ, lub o to, czy Jezus był do tego stopnia jedynym w swoim rodzaju, że nie wolno jego imienia stawiać na równi z innymi imionami. Chodzi o odzyskanie czegoś zgubionego, czegoś co byłoby bezpowrotnie stracone, gdyby nie było na ziemi "Przybytku bożego u ludzi", gdzie działa grono szafarzy pomocy duchowej i ustawicznie strzeże Światłości niebiańskiej, którą człowiek – pragnący przeciwnego świata i spadający w ciało zwierzęce – musiał porzucić, z bez jej wskazującego drogę światła myśli nie odnalazłby ścieżyny powrotnej (vide, księga Boga żywego) . Co z żywego Światła w upadłych duszach ludzkich lub było strzeżone w dawnych naukach i misteriach, zwłaszcza też w helleńskich miejscowościach, jak Eleuzys i Delfy, było i jest darem owych pośredników. Zauważyć należy, że są oni pośrednikami, gdyż ludzie śmiertelni spośród nich mają Światło nie z siebie, lecz było ono im zwracane dzięki żywej "świadomości siebie" myśli przez ich nigdy nie podległych śmiertelnemu upadkowi Braci, owych Najstarszych". A więc w Grecji, Bô Yin Râ stał się z ucznia Mistrzem. W jaki sposób się to odbyło, zostało opisane lub napomknięte przede wszystkim u Mistrza w "Księdze Rozmów", tej może najosobliwszej z ksiąg. O wszystkim, co z Ducha pochodzi, można w najlepszym razie mówić w przenośniach. Tu udzielił Mu jego własny Mistrz i Nauczyciel ostatnich nauk, aż wreszcie zjawili się i inni mężowie ze Wschodu, aby go ściśle wypróbować i nieubłaganie udoskonalonego podnieść do godności im równej, godności Brata najwyższej wspólnoty na ziemi, gdzie każdy jest we wszystkich, a wszyscy są w każdym i z których każdy może o sobie powiedzieć: "Ja i Ojciec jedno jesteśmy" (Jan 10,30) . Przy tym przebiegu wtajemniczenia nowo zbudowany Brat poznaje szczególne siły, które może znalazły wyraz w obrazowych darach magów ze Wschodu. Historia ta zawarta jest tylko w ewangelii Mateusza i nie powiedziano tam, ilu było magów, jak wyglądali i jak się zwali. Dopiero znacznie późniejsza legenda dała odpowiedź na te pytania. Nie może być bez znaczenia, że wydarzenia te miały miejsce w Grecji. Kto był w Grecji, wie, że kraj ten należy do Wschodu. Grek wyraża się o Europie tak, jakby kraj jego nie wchodził w jej skład. A jeśli rzucimy okiem na starożytną Helladę, a przede wszystkim na to, co w książce z moich młodych lat (Podróż do Italii) nazwałem "wewnętrzną starożytnością (wrażenie, które podobało się również Bô Yin Râ) , to może będzie dla nas widoczne, że w tym wspaniale uformowanym małym kraju wyżłobionym zatokami, z jego świetlanymi wyspami, doszło do najsubtelniejszego i ważnego ukształtowania wschodniego poznania Ducha, początkowo niezrozumiałego na skutek jego nieograniczoności, do formy, która poniekąd unosi się pomiędzy niebem a ziemią, przecudnie duchowej a jednocześnie zmysłowej, pomnej na to, że ciało ma być świątynią Ducha. Z hellenizmu płynie również aż po dzień dzisiejszy pielęgnowane przez Ducha bogactwo kształtów, które nie na tym jedynie polega, że dopiero grecka forma myślenia obdarzyła ciałem naukę chrześcijańską i że grecka sztuka dla kilku znawców wrażliwych na estetykę była ciągle na nowo przedmiotem zachwytu – nawet w jej podobnych do ruin resztkach i drobnych szczątkach, że ówczesne rzymskie barbarzyństwo dzięki wpływowi helleńskiemu triumfalnie porwane zostało w krąg cywilizacji i zapału do prawdy, dobra i piękna, i że tak potężny, zbyt niedoceniony przez historyków, twór świata helleńskiego, jak państwo rzymskie, bizantyjskie, przetrwał aż do progu odrodzenia. To greckie wyczucie świata było również inne, niż u pogrążonych jeszcze we śnie leśnych mieszkańców Zachodu i Północy, a w szczególności różniło się ono od wyczucia niewolnych poddanych wschodnich i południowych satrapii oraz sułtanów, gdzie człowiek w porównaniu do swego władcy przedstawiał niewiele więcej niż niewolnika lub zabawkę. – Może dla tępoty umysłowej tak jednych jak i drugich było potwornym wstrząsem to nieoczekiwane przeniesienie we wspaniały stan wolności helleńskiej – z życia zbiorowego w klanach i mentalności niewolników, gdzie nieznane było brzemię odpowiedzialności osobistej ani swobody decyzji, ni troska o indywidualne kształtowanie własnego życia. Grecja jest miejscem narodzin tego, co by można nazwać odczuciem Południa. Choćby ta duchowo – ludzka rzeczywistość zapowiadała się również już w egipskiej kulturze Azji Mniejszej i dawała się wyraźnie odczuwać w kulturze Krety i Myken, aby po raz pierwszy zabłysnąć w baśniach żeglarskich Homera, to jednak pełny blask Południa został osiągnięty dopiero wtedy, gdy powstały wiersze Pindera i tragików attyckich oraz serdeczne myśli Platona, gdy dojrzały twory Fidiasza i Mirona, gdy wyrosły kolumny Olimpii i Delf, Aten i Sunionu. To odczucie Południa jest w związku przede wszystkim z błękitem morza, wysp, spokojną linia brzegów i opromieniowaną przez wóz słoneczny Heliosa, rozbrzmiewającą powierzchnią morza. Przejawia się one w pogodnych i jasnych, prostych i harmonijnych formach, mających powab najbardziej niezmąconych wspomnień człowieka ziemskiego o jego ojczyźnie duchowej. To wyczucie Południa – przeżycie duszne Hellenów, które przekazali ludziom i czasom, a dzisiaj jawi się jak już z chwilą, gdy mieszkaniec Północy przekroczy przełęcze Alp, – było, dla Bô Yin Râ podstawowym warunkiem kształtowania jego pism i obrazów. Jedne i drugie są wybitnie europejskie i z nastrojem przeznaczone dla mieszkańców Zachodu, choćby nawet prócz tego bardzo silnie współdziałały w nich inne pierwiastki czyniące wrażenie wschodnich. Dlatego to pobyt w Grecji miał tak doniosłe znaczenie. Dał on nie tylko scenerię dla jego podniesienia do mistrzostwa, ale umożliwił również Mistrzowi przedstawienie ludzkości – zgodne z jej sposobami myślenia – swej nauki, swego posłannictwa, swego objawienia – ludzkości tak zdecydowanie przepojonej przez Zachód, przez starożytność ze wszystkimi jej skutkami. Dlatego też nie było to nieuzasadnione, że Bô Yin Râ, los rzucił na Północ, osiedlił się po powrocie stamtąd w świetlistym kraju tesyńskim, do którego sięgają promienie odczucia Południa i w którego krajobrazach i architekturze ciągle drga jeszcze coś niecoś z wewnętrznego antyku. Gdy się pomyśli, że pobyt Mistrza w Grecji był właśnie jednoroczną podróżą, to plan tego roku jest nieoceniony. Był to cały łańcuch chwil wieczności, które znalazły swój artystyczny wyraz w pięknych szkicach greckich krajobrazów i późniejszych wielkich dziełach epickich. Nawiasem wspomnieć należy, że Bô Yin Râ miał szczęście przez mała kwadrans oglądać z Lariszy Olimp wolny od chmur. Niestety, niektóre z najpiękniejszych krajobrazów zginęły w zamieszkach wojennych. Mistrz aż do ostatnich lat życia tworzył z pomocą niewielu swoich szkiców z pamięci obrazowe wizje swej umiłowanej Hellady. Wstecz / Spis treści / Dalej STYL Pewien sławny przyrodnik francuski sądził, że styl to sam człowiek, sądził wręcz, że styl i człowiek to jest jedno. Cóż, więc ma właściwie znaczyć to osobliwe pojęcie "styl"? Zawiera ono pierwotnie zupełnie konkretne wyobrażenie. Dawne helleńskie słowo, któremu służy za podstawę: stylios oznacza coś prosto stojącego i podpierającego, jakby filar lub kolumnę; jeśli ktoś chce: z wszystkich kolumn wybrano dorycką, jakby znalezioną i wyjętą z wieczności. Jednym słowem, styl jakiegoś przedmiotu, styl jakiegoś wieku, styl jakiegoś człowieka i jego życia, myślenia i twórczości podobny jest do "kolumny". Rzeczywiście kolumną staje się tylko zbudzony, na nowo narodzony człowiek. Uprzytomnijmy sobie, aby całą tę myśl należycie wyjaśnić, funkcję kolumny w świątyni doryckiej. Taka kolumna – najszlachetniejsza forma z najszlachetniejszego materiału, jasnego marmuru greckich gór z lądu lub wysp – tkwi w ziemi, tworzącej jej podstawę, dlatego też nie wymaga żadnej innej podstawy jak owe przeznaczone na sprzedaż pochodne formy kolumn. Wznosi się ona wzwyż, skupiając wszystkie siły na rowkach kaneli i łącząc je, przy czym echinus kapittelu ostatecznie wieńczy i łączy całość. Abskus jest tu cząstkowym belkowaniem, które indywidualnie – mikrokosmicznie poprzedza podpierana przezeń i jak gdyby z czcią dźwiganą całość belkowania. Tak oto łączy ona harmonijne niższe z wyższym, przyjmujący i rodzący świat nocy z płodzącym i błogosławiającym światem dnia, zgodna własną postacią z postaciami wszystkich towarzyszących jej kolumn. Czy mogłoby architektura dać doskonalszy symbol człowieka zbudzonego do wszechświadomości? Nie możemy sobie tego wyobrazić. Powyższe rozważania wydawały się nam celowe, by lepiej zrozumieć styl interesujących nas tutaj pism i obrazków i by ocenić je należycie. Bô Yin Râ i jego dzieło są jednym słowem jakby kolumną. Potężne i jasne, harmonijne i spokojne, prosto i dźwięcznie – niby kolumny z pentelisjkiego lub paryskiego marmuru – otaczają jego książki, środki wyrazu jego malowideł, świętość jego zadania, które by było niewykonalne, gdyby nie proporcjonalna zgodność z pulsującymi prawami Wszechżycia. Choćby nasze czasy były nacechowane brakiem zrozumienia sztuki, bądź obce ornamentacyjnej strukturze Ducha, to jednak wpływ na teraźniejszych i przyszłych ludzi ziemskich przeznaczonych do zbudzenia się działać może jedynie według praw panujących zarówno w kosmosie jak i w duszy człowieka. Jest to taka sama, że tak powiemy, artystyczna liturgika, jaka przenika makro – i mikrokosmos. Świat Światłości, jak również jego odblask we wszystkich wypływających z niego i odpadających odeń królestwa cieni jest właściwie mówiąc – dziełem sztuki i tęskniąca doń dusza ludzka może doń tylko wtedy powrócić, gdy się sama stanie dziełem sztuki. Nie należy tego rozumieć, jakoby każdy człowiek musiał być artystą i że dla nie artysty nie ma nadziei na wyzwolenie. Takie ujęcie byłoby zgoła powierzchowne. Nie chodzi tu bynajmniej o coś związanego z zawodem, lecz o powołanie, które staje się w największej głębi duszy. Ale to jądro duszy rozumie tylko jedną mowę świętą, zbudowaną na prawach piękna i harmonii, w praogniu miłości wiecznie żarzącą się mowę Boga. Mowa złożona ze słów i zdań lub też mowa wzrokowa – z linii i barw, która ma wychować tak, by mowę Boga, mowę Zielonych Świątek znowu zrozumieć i nią władać, musi być zbudowana w odpowiednim stylu, musi całkowicie odpowiadać kolumnie, musi być zespolona jak przenośnia, jakim człowiek być powinien, jeśli się znowu zjednoczy ze swym Bogiem, oddając mu z powrotem ziemskość, w której tkwi. Oto język, którym przemawia Bô Yin Râ. Wszyscy mogą go zrozumieć, jeżeli tylko słuchają go i spoglądają od wewnątrz swej istoty, a mniej od zewnątrz. Tam niespodziewanie mogą rozewrzeć się dla nich nieskończone obszary bytu ożywione formami podlegającymi tym samym prawom, co i owa złocisto – biała mowa, tak dobrze nam znana. Ta mowa jest wskazówką z boskiej ojczyzny. Każde słowo jest tylko symbolem. Każdy symbol jest wskazówką. Symbol kolumny doryckiej jest wskazówką, dającą do zrozumienia człowiekowi, jaki być powinien, aby całkowicie być samym sobą: w jednakowej i wolnej wibracji woli z Prajaźnią. Doskonały styl jest wypowiadaniem siebie. Bô Yin Râ nie czyni nic innego, jak tylko nieustannie wypowiada siebie za pomocą środków słuchowych lub optycznych. Ale należy dobrze zrozumieć, co to znaczy. To, co ludzie zazwyczaj nazywają "wypowiadaniem się" ma małe, albo też nie ma nic wspólnego z prawdziwym wypowiadaniem siebie. Częstokroć chodzi tam o czczą gadaninę, bądź o pełną trwogi i pieszczącą się z cierpieniem spowiedź, która najczęściej tylko pozornie sprawia ulgę. Wypowiadanie siebie jest zupełnie innego, a mianowicie duchowego rzędu. Jeżeli Adalbert Stifter opisuje jakiś austriacki lub czeski krajobraz, jeżeli Jan Jakob jakiś łaciński lub helleński, jeżeli Herman Hesse jakiś indyjski lub tessyński krajobraz, wówczas robi to wspaniałe i przekonywujące wrażenie, ponieważ te szlachetne duchy – za pośrednictwem krajobrazu – wypowiadają najgłębszą jaźń swoją. Gdyby mówili tylko o krajobrazie, pozostawałby on głuchy i niemy, a sami byliby partaczami. Sposób wypowiadania się powinien być całkowicie przejrzysty, aby jądro zjawiska mogło wystąpić w swym królewskim majestacie. A więc każdy styl tu na tym świecie posiada "żużle" bądź w środkach, bądź w materiale. Środki i materiał same w sobie są nie istotne, żużlowate i znikome, z tą tylko różnicą, że środki doprowadzone do przejrzystości mogą być podniesione do stanu przemienienia, podczas gdy materiał, jako zewnętrzne tworzywo, jest i pozostanie żużlem. Im większym jest ktoś mistrzem stylu, tym bardziej ogranicza się u niego żużel do materiału, podczas gdy jego środki mogą być znacznie uszlachetnione, aż do całkowitego wbudowania w świadomość duchową. Wprawdzie do tego celu zbliżają się jedynie powołani i będą się znajdowali przeważnie w stanie "uczniowskim", / -"a więc będą to ludzie kierowani przez jednego z członków świetlanego chóru zjednoczonych z Bogiem mędrców. Styl takich wybrańców będziemy mogli uważać za bez mała doskonały, całkowicie podobny do kolumny. Do niczego nie może tu doprowadzić podchwytująca słowa krytyka stylu: podchodzenie do objawień Jaśniejących z subiektywnymi poglądami i uprzedzeniami jest na dalszą metę skazane na niepowodzenie. Zresztą jest rzeczą wątpliwą, czy zwykłe sposoby krytyki w stosunku do dzieł wielkich artystów można w ogóle brać poważnie, a cóż dopiero w wypadku objawienia, którego prawdziwość można byłoby sprawdzić tylko w drodze wewnętrznego przeżycia. Bardziej niż gdziekolwiek indziej styl i człowiek tutaj nie różnią się. Jeżeli tu występujemy, wobec Bô Yin Râ jako człowieka zaprowadzającego ład i kształt, zobowiązani jesteśmy rozpatrzyć pewne najważniejsze osobliwości jego stylu, z którym muszą wynikać logiczne wnioski, co do istoty dzieła i człowieka. Może wskazane jest najpierw rzucić okiem na jego obrazy, ponieważ tam szybciej i bardziej bezpośrednio osiąga się ogólne wrażenie. Zupełnie obojętne przy tym, czy uprzytomnimy sobie jedną z jego duchowych kompozycji, – zjawia się uczucie, że coś się otwiera, otwiera się szeroko, coraz szerzej, a dusza nasza może doświadczyć przyjemnego uczucia stale wzrastającego wyzwolenia, jeśli ma zamiar współbrzmieć. Że to, co tu powiedziano, nie jest tylko wyrazem dowolnej interpretacji, wskazuje wręcz bezpośrednio obiektywna budowa większości obrazów duchowych. Spotykamy w nich prawie zawsze przednie kulisy w postaci obramowania z wyraźnie poruszanych składających się form, jakby rozsuwających się, aby dopuścić rzut okiem do wnętrza, czyniącego wrażenie świętego, tak jak rozsuwają się chmury po burzy, ustępując przed wspaniałością nieba i jego światła. Tę niebiańską część środkową zapełniają często śnieżne lub koloru kości słoniowej obrazy górskie i w rodzaju wież, jak również złote lub barwne słońca, a całość dyszy szczęściem, spokojem i wzniosłą harmonią. Dosłownie coś się otworzyło. Napięcie ustępuje, aby dać miejsce swobodzie. Radosne, zdecydowanie uszczęśliwiające przeżycie. Ale nawet przy krajobrazach można zrobić te same spostrzeżenia, o ile widz nie trzyma się ściśle przedmiotu krajobrazu. Chodziło mu tam, podobnie jak i wszędzie, o prostotę, którą mądry Hans Thoma wpajał w niego wówczas jeszcze, kiedy korzystał z jego wskazówek we Frankfurcie. Dzięki tej prostocie i "ornamentalnemu ujmowaniu natury" uzyskuje się niespodziewaną olbrzymią przestronność. Szczególna właściwość tych krajobrazów, zwłaszcza od czasu przeżyć greckich, polega zawsze na tym, że niezależnie od wybranego motywu robią one wrażenie stojących otworem i nieruchomych. Jest to tak, jak gdyby odkryty dopiero przez nie widz był zaproszony jako gość: wejdź i znajdź tu pokój i radość, spokój i wyrównanie wszelkich przeciwności. Zupełnie wyraźnie występuje zamiast naturalnego tematu coś z wziętej za tło sytuacji duchowej. Tutaj Mistrz zgodnie ze swą naturą wprawiał się w świetlanej magii również jako żyjący w ciele człowiek. A oto jedno z moich własnych wspomnień: Pewnego razu, gdyśmy o zmierzchu zimowym wracali z Carony, wielogłosowy dźwięk dzwonów tesyńskich kościołów dochodził do nas ze wszystkich stron przez ostre powietrze przesycone zapachem dymu drzewnego, a w dali Monte Rosa połyskiwała śnieżnym blaskiem. Mistrz w sposób tajemniczy otworzył mi serce, tak, że do pewnego stopnia wyczuwałem krajobraz od wewnątrz. Nie daje się opisać, ale czułem w tej chwili, co to jest człowiek oraz jakim był on człowiekiem. Od czasu pobytu w Grecji w obrazach jego dojrzała do tego stopnia właściwa dlań "matematyka" podziału przestrzennego i wartości farb", że jego styl nie może już być porównywany ze stylem jakiegokolwiek innego mistrza. Pytania o pięknie lub brzydocie rozwiązują się same przez się, gdy natura dzięki ornamentalnemu ujęciu zostaje wyzwolona – z powstałego z przeciwieństw napięcia – ręką człowieka, który przypomniał sobie znowu swą przyrodzoną królewskość nie tylko w marzeniach, lecz w rzeczywistości. Bô Yin Râ częstokroć podkreślał to wspaniałe pochodzenie, ale przebłyskuje ono również w innych słowach, niedźwięczących bynajmniej mistycznie, w liście do jednego z przyjaciół (14.3.1927) : "Każde wielkie dzieło wymaga pewnego nadmiaru ufności do samego siebie". Przez to nie chciał oczywiście bronić chaosu i pychy, gdyż tam gdzieś chodzi o tego człowieka i jego styl, wszystko było w nim "karmicznie jasne i prostokątnie obciosane". Dlatego nie tolerował on nigdy bezplanowej wybujałości fantazji, ani w swych malowidłach ani w swych pismach, przy całym właściwym mu rozmachu i beztroskiej rozwlekłości, przypominającej wschodnią i buddyjską literaturę. Słowa z wiersza Holderline "święcie trzeźwy", które stały się sławne, dotyczą właśnie jego stylu. Jeśli sprawdzić następnie jego kompozycje duchowe, promieniujące złocisto białym blaskiem, często jak u Goethego w późniejszym wieku wydłużone okresy, jak również niektóre rozdziały w "Księdze Rozmów" i "Księdze sztuki Królewskiej" przybrane w szatę bajek, wówczas wątpliwości, co do źródeł tej duchowej twórczości znikną bez śladu. Jego pisma są w każdej sylabie, jego obrazy w każdej linii, w każdej plamce barwnej – radosnym hymnem dla wspaniałej siły miłości do wszystkiego, co boskie, z czego wszyscy powstaliśmy i dzięki czemu żyjemy. I to właśnie ta niezłomna pewność i stałe świadome doświadczanie boskiej rzeczywistości sprawiają, że wszystko staje się u niego tak solidne. Nikt nie znajdował większej satysfakcji z solidności niż on. Zarówno w życiu, jak i swym stylu i jego środkach był człowiekiem wielkiej miary, całkowicie obcym skąpstwem, ale również przeciwnym bezużytecznemu marnotrawstwu, tym bardziej, że stale i ciągle kładł nacisk na konieczność wdzięczności w odniesieniu do wszystkiego i do każdego, co kogoś spotyka, co komuś przypada w udziale, co ktoś zużywa i spożywa. Nic z tego wszystkiego, z czym się w życiu spotykamy, zwłaszcza, jeśli to jest coś miłego, nic nie jest rzeczą zwykłą, samo przez się zrozumiałą – mawiał z naciskiem. Jego styl, jego charakter powinien służyć każdemu twórcy za wzór.. Każdy artysta, niezależnie od tego, jakie dzieło planuje i tworzy, musi stanowczo zasięgnąć rady swego sumienia. Najmniejsze nawet nadużycie materiału i środków, kształtów i pomysłów będzie nań fatalnie oddziaływać. Sztuka musi pełnić wolę bożą, w przeciwnym razie jest jej grzechem przeciw Duchowi. Mogło zapewne rzucić się w oczy, że Bô Yin Râ zaimki osobowe bardzo często stosuje do siebie. Coś władczego, imponującego i potężnego w tonie jego "Ja" decyduje do pewnego stopnia o jego stylu. Słusznie mógłby ktoś ten, który zresztą u niego stale robi wrażenie jowialnego i patriarchalnego, odczuwać jako chybiony i nieudany, gdyby nie występował tu właśnie człowiek posiadający mistrzostwo, tak jak pragniemy, by było ono rozumiane: Mistrzostwo Jaśniejących w Praświetle. Jeżeli oni przejawiają w tonie Ja, to mówią o potędze pewnej Jaźni, która nie jest zwodnicza, poobwieszana świecidełkami i nie jest z tego świata, lecz spoczywa w łonie boskiej Prajaźni i mówią na mocy pewnej Jaźni, której o sobie wolno powiedzieć, a która powiedzieć to musi: Ja i Ojciec jedno jesteśmy. Dlatego też całe jego dzieło jest w pewnym stopniu jego własnym portretem, a tego rodzaju dzieł ludzkość wydała niewiele. Dotyczy to zarówno jego obrazów jak i pism. Jego styl jest identyczny z jego jaźnią, z jaźnią jego Braci w Duchu, kolumną w Świątyni Wieczności. Jedynie wychodzące w tej potęgi "Ja" można wyjaśnić stylistyczne osobliwości, które rzucają się w oczy każdemu bezstronnemu czytelnikowi ksiąg, o których tu mowa. Przede wszystkim daje się w nich zauważyć, że tak się wyrażę, akcent rapsodyczny, który szczególnie był utrzymywany w pierwszych, podstawowych księgach. Rytm uroczystych zdań łatwiej utrwala się w wewnętrznych zmysłach (jak również i w naszej pamięci zewnętrznej) . Nie ma więc także w tym nic dziwnego, że niekiedy w tym rytmicznym falowaniu zjawiają się formy wyrazów rzadko używane, robiące wrażenie archaicznych: na przykład upodobanie do stosowania "saskiego genetivu" (przykłady: "aller Menschheit Fluren", den Meisters erate Kindheit", seiner Enge Fessel"itd. / ;jako unikanie rodzajnika) przykład: alter Observanz des Judentums getreu" zamiast der alten Observanz....") ; jako uwypuklenie rzeczownika celem rozszerzenia w zdaniu względna (przykład: "Die seine Bruder sind, nennen ihn....") ; jako zaakcentowanie przez podwójną negację (przykład: .... keiner meiner Bruder ist, der hier nicht ehr furchtsvoll ver ihm sich neigen musste") . Można by było przytoczyć jeszcze wiele innych podobnych środków wyrazu. Zawsze słyszy się w tych zdaniach mowę i czytelnik czuje, że autor do niego bezpośrednio się zwraca w sposób poufały, patriarchalny i traktujący go po prostu per "ty". Przez pauzy i spacje domaga się utrwalenia tekstu w pamięci. Bezustannie poniekąd bada i uprawia glebę duszy, w którą rzuca swój siew. Czasami robi wrażenie reżysera, który rozważył i opracował starannie każde słowo, i wtłacza je w słuchającego uważnie aktora, aby służyły następnie dzieciom ludzkości do wielbienia kosmicznej poezji złożonej z prawdy i piękna. Wszystkie te środki stosował bardziej powściągliwie w księgach, które się później ukazały, chociaż okresy wyładowują się prawie że jeszcze obszerniej. Albo może należy trafniej powiedzieć: nie rozbudowują się one tak bardzo wszerz, ale raczej wzwyż i w głąb, stają się coraz bardziej strome i bardziej podobne do kolumn. Trzeba je bardzo spokojnie wchłaniać i starać się rozmyślać. Stają się coraz bardziej na to nastawione, żeby nie można było pominąć ich przy czytaniu. Czyżby powstawał w związku z tym rozwojem rzucający się w oczy fakt, że wcześniejsze obrazy duchowe, tak jak je znamy z księgi "Światy", przeważnie były w formacie poziomym, późniejsze zaś i ostatnie tego rodzaju kompozycje wszystkie bez wyjątku dawały pierwszeństwo formatowi wzwyż? Często wszak zdarza się, że wielcy twórcy w sile wieku skłaniają się ku poziomej linii morza, a w późniejszym czasie – ku idącej wzwyż linii gór alpejskich, czy to raczej zewnętrzne, czy bardziej wewnętrznie / po. Michał Anioł, Rembrandt, Goethe) . Niech wystarczy już to wszystko cośmy dotąd powiedzieli. Daleką jest od nas pokusa dania całkowitej psychologii interesującego nas dzieła. Mogą tu być podane tylko impulsy i zachęta do pełniejszego wniknięcia z miłością w coś, czego sobie niechętnie i wzgardliwie odmawiamy, nie przeczuwając, co w głębi się tu rozgrywa, a mianowicie: Tuares agitur.) Ciebie to dotyczy) . Wstecz / Spis treści / Dalej POSTAĆ Istnieje na Zachodzie stosunkowo mało znany szczyt sztuki ludzkiej: daleko – wschodnie malarstwo tuszem, zwłaszcza wykonane przez Zen-byddystów w dawno minionych wiekach, odpowiadających mniej więcej naszemu średniowieczu. W tym malarstwie, przyjmując pod uwagę środki niezmiernie oszczędnej i celnej sztuki, spotyka się nierzadko wizerunek Bodhidharma, owego indyjskiego księcia, który udał się do Chin, aby nadać buddyzmowi cechy wspólne z taoizmem, a mianowicie naukę Zen, według której poznania prowadzącego do szczęśliwości nie można osiągnąć ani przez mądrość zaczerpniętą z ksiąg, ani przez rytuały i czynności, lecz jedynie przez wewnętrzne pogrążenie a więc rozmyślanie. Ów bez wątpienia oświecony i świadomy stosunków duchowych mąż wydaje się być w swych rysach twarzy – choćby nawet "wizerunki", które chciały przedstawić raczej siłę, Świadomość i mądrość a nie podobieństwo – podobny z rysów do naszego Mistrza. Powiedziałem to w tym znaczeniu, że obydwa oblicza tak odpowiadają jedno drugiemu, jak to może się dziać z dwoma dębami, z dwoma górskimi jeziorami lub dwiema katedrami gotyckimi. Widać te same pełne i doświadczone usta na pełnym siły woli podbródkiem, ten sam silny nos, to samo głębokie przenikliwe spojrzenie oczu pod potężnym czołem i silną czaszką. Również brody były bardzo podobne, dopóki Bô Yin Râ swojej nie zgolił. Obie twarze opromienia ogień poznania, rzuca się w oczy pewna surowość, które świadczą o niezwykłej sile wypływającej z powagi duchowej potęgi i łaski i posiadają swego rodzaju pełnię – jak się wydaje niewiele ceniącą ascezę i umartwianie ciała jako środki wiodące do celu. Tak jedno jak i drugie oblicze należy do ludzi torujących drogę do kraju, gdzie powstaje twórcza rzeczywistość. Ale jest w nich pewna różnica: niezwłocznie daje się zauważyć, że oblicze pierwszego Zen – patriarchy jest tak strasznie zamknięte, by każdego wprost przerazić, podczas gdy rysy w obliczu naszego Mistrza jednak łagodnie się rozwierają, jak to czyniła cała jego istota w stosunku do niezmiernie wielu ludzi, którzy u niego szukali rady i pomocy. Obie fizjonomie odpowiadają całkowicie dziełom ich posiadaczy. Bodhidharm nie znalazł innej możliwości przekazywania wskazówek na wspinanie się wzwyż, jak przemilczenie, jak symboliczne napomknienia o okresach czasu kryjących w sobie siły i szafujących nimi. Wszystkie pisma Zen są, więc dziwne, pełne ciemnej, pozornie dziwacznej dowolności, pisma, których głęboki sens otwiera się dopiero przebudzonemu w duchu. Ale Zen można zrozumieć najprędzej w przecudownych przenośniach malarskich sztuki Zen, naszkicowanych z błyskawiczną szybkością piórkiem lub pędzlem z włosia borsuka lub też złamaną trzciną. Po tych wysiłkach doprawdy wielkich ludzi i artystów pragnących wyrazić owo niewypowiedziane, można lepiej osądzić, co zdziałał Bô Yin Râ swoja twórczością, czyniąc za pomocą słowa (i farby) rzeczy niemożliwe możliwymi. W nauce i sztuce Zen wszelka postać jest ujęta w chwili wyzwolenia, by w ten sposób dać możność odczucia charakteru tej istoty. U Bô Yin Râ tymczasem staje się wszystko postacią i objawia charakter tej istoty. Tożsamość nieba i ziemi zostaje zobrazowana w prawie nieznany dotychczas sposób. Bô Yin Râ był wysokiego wzrostu, przystojny, którego dopiero cierpienia w drugiej połowie życia wyrządziły krzywdę fizyczną, lecz z drugiej strony dopomogły do wyrobienia pewnych charakterystycznych rysów fizjonomii, tak, że wyłoniła się postać – niegdyś kwiat, teraz dopiero owoc rzeczy osiągniętych i dokonanych, a przede wszystkim ziarno do siewu tego, co w przyszłości ma się urzeczywistnić i przeobrazić. Jeżeli jako młodzieniec i mężczyzna w ziemskim znaczeniu mógł być nazwany pięknym i przystojnym, to w jego jesiennej dojrzałości życia wystąpiła nadzwyczajna siła i szlachetność; pomimo całego naturalnego przeminięcia pełnych powabu cech rzeczy ziemskich: ten spokój odświętny, to łagodne królestwo pośrednie między jaskrawymi marzeniami dnia i słodkim spokojem nocy, przygotowania do chwili, kiedy "słońce da się ujrzeć o północy" – Wyciskają na rozstającej się z tym światem fizyczności piętno prawdziwości duchowej promieniującej żarem miłości. Jego postać nadająca sens wszelkiej jego twórczości, ta zewnętrzna znikoma powłoka jego istoty była zawsze od początku życia bardzo zagrożona (albowiem siły zniszczenia oczywiście godziły szczególnie w tę grupę cicho a potężnie działającą, ową "najmniejszą grupę duszną ludzi ziemskich o pokrewnych impulsach, grupę sięgającą do świetlanego kręgu prapewnego bytu"- (vide "Upiór wolności" str147) , odkąd 25 listopada 1876 roku o godzinie 2 rano pod postacią ziemską narodził się człowiek jako Józef Antoni Schneider) w przyszłości dopiero jako artysta dla odróżnienia od niezliczonych innych osób noszących to nazwisko, przybrał nazwisko Schneiderfranken, zatwierdzone urzędowo jako nazwisko rodowe) . Jego ojciec Józef Schneider pochodził z Eugstadtk)Miltttenberga we Frankonii, matka jego Maria Anna, z domu Albert, z Hosbach niedaleko Aszafenburga. Przodkowie jego byli od dawna osiadłymi wolnymi winiarzami i majstrami ciesielskimi, ze strony zaś matki leśnicy mogunoccy. Już po pierwszym szczepieniu ospy był bliski śmierci. Jako mały chłopiec wpadł kiedyś pod lód na Menie, a gdy pewnego razu opierał się, by go położono do łóżka, tak, że – w przeciwieństwie do surowego skrupulatnego ojca, bardzo łagodna matka zatrzymała go na chwilę przy sobie, zarwał się sufit nad jego pustym łóżkiem, co wywołał w jego pobożnej i po dziecięcemu wierzącej matce przekonanie, że święty Józef, jego patron, uratował dziecko. W dzień Wniebowzięcia Marii, jako młodzieńcowi, przytrafił mu się wypadek kolejowy. Razem z narożną częścią jego przedziału wyrzucony został na pole, gdzie go znaleziono nieprzytomnego. Wszystkie jego lata spędzone w Szwajcarii były przyćmione stale wzmagającymi się cierpieniami, wobec których cudem się wydaje, że jego ciało jednak tak długo mogło opierać się śmierci. Lecz można to objaśnić tylko całkowitą odmiennością jego duchowo – ludzkiego nastawienia. Pewne w związku z tym już wspomniane i inne jeszcze poematy dydaktyczne z księgi "Marginalia" dają uważnie wsłuchującemu się w nie – do głębi wzruszające wyjaśnienia. Najbardziej szczególne w jego postaci i jego istocie było to, że był całkowicie "po ziemsku zabarwiony" i pośród wszelkich ciężarów i mąk, których ogromu większość ludzi nie może sobie wyobrazić i nie powinna sobie wyobrażać (vide "Poważna prośba" w Marginaliach) : w gruncie rzeczy był stale pogodny i szczęśliwy, a przy tym rozsiewał wokół szczęście, żywy przykład zadziwiających nauk zawartych w jego "Księdze Szczęścia", które wręcz nakazują obowiązek szczęścia i określają jako grzech brak pragnienia szczęścia, niechęć stworzenia go sobie lub w dążeniu do szczęścia wykazywanie "politowania godnej skromności". Potwierdził swym życiem i twórczością wygłoszone prze siebie zdanie: "Szczęście jest zadowoleniem twórcy z jego dzieła". Dobitnie nam wpoił, że bytowanie ludzkie jest równoznaczne z radosną, swobodną twórczością zgodnie z utajoną w nas wolą boską, twórczością, której tworzenie nigdy się nie kończy. Dlatego też Bô Yin Râ miał zwyczaj ostro występować przeciwko bezpodstawnemu smutkowi, który tak łatwo opanowuje subtelniejszego człowieka, i piętnował ten smutek jako niebezpieczne schorzenie nerwowe, przeciwko któremu najlepszym lekarstwem jest pełnienie obowiązków i praca. Z tą cechą charakteru sam musiał walczyć w młodości, aż mu się udało całkowicie ją opanować. Chociaż z natury odziedziczył on względnie dobre warunki fizyczne – jego ojciec był winiarzem, był to zresztą postawny mężczyzna o czarujących oczach – to jednak łączył w sobie przy całym uporze i sprężystości wielką delikatność i wrażliwość uczuć. Do jego zdolności należał może też talent do trzymania się tego, co konieczne, a jednocześnie odrzucania i wyłączania wszystkiego, co zbędne; przejawiało się to przede wszystkim w tym, że częstokroć trudno mu było zapamiętać jakąś zwrotkę lub temat muzyczny, podczas gdy posiadał bez zarzutu pamięć miejsca, barw, kształtu i położenia. Skłonność w czasach swej młodości do oczekiwania natchnienia przy swej artystycznej pracy przezwyciężył później przez surowe wychowanie siebie do pracy. Jeśli przyjąć, że królestwo niebieskie gwałt cierpi, to można spokojnie przypuścić, że nawet muza do pewnego stopnia ulegać może przymusowi. Ściśle tak samo, jak szczęście, można i ją wciągnąć w prawdziwą, a nie tylko maskowaną jako życzenie wolę: jednak natchnienie i entuzjazm, które bynajmniej nie mogą zawsze wyładowywać się na zewnątrz w jakichś przesadnych gestach i zbytniej czułości, nie są identyczne ze szczęściem. W ogóle szczęście, a więc szczęście tworzenia jest przecież wzrastającą harmonią z ukrytą w nas postacią Ducha, radosnym działaniem przy powstawaniu Świątyni, w ziemskiej postaci. Dlatego Mistrz zawsze występował o godne reprezentowanie tej postaci przez staranne i zgodne z Duchem zachowaniem formy i form w naszym otoczeniu, a zatem i w ubraniu. Zawsze dbał, w miarę posiadanych do dyspozycji środków, o dyskretną solidność i nobliwość ubrania. Nie cierpiał niedbalstwa, tak w tych sprawach jak i wszędzie. Przy całym humorze i wybaczającym uśmiechu wobec zwierzęco ludzkich słabości, miał jednak ostre i nieubłagane oko. Najdrobniejsze szczegóły nie uszły jego uwagi i zgoła nie życzył sobie, by zbytnia swoboda w obejściu przekraczała właściwe granice. Dlatego nie podobało się mu wszystko, co trąciło bohemą. Uważał, że zgoła niezgodną jest chęć wywyższania się ponad innych przez zewnętrzne zachowanie lub dziwaczność w ubraniu i fryzurze. A chociaż ubiór współczesnej epoki bynajmniej mu się nie podobał i trochę zazdrościł szat swym braciom przebywającym na azjatyckim Wschodzie, to jednak nawet we śnie nie przyszłoby mu do głowy, aby ubrać się na sposób cudzoziemski – może nawet dla ciała pożyteczniejszy pod względem estetycznym i zdrowotnym – lub wręcz przejąć ubiór chiński, który, jak nam wiadomo, szczególnie cenił. A że był właśnie po ziemsku zabarwiony i z gruntu prawy, miał we wszystkim ów subtelny takt i właściwy umiar, a więc zgodną bardzo z duchem właściwość, która w równej mierze może być nazwana antyczną helleńską, jak i antyczną chińską, jeżeli nie w ogóle wypływającą z najczystszych elementów ludzkich. Gdyby nawet ktoś nie patrzał na jego oblicze, to już w samym układzie swych rąk wypowiadał się całkowicie, ponieważ odczucie swej odwiecznej jaźni przenikało całe jego ciało, mimo że było zawsze tak bardzo cierpiące. A że każdy poszczególny palec potrafił poniekąd powiedzieć "ja" otrzymało to, co te palce komunikowały czy to w postaci pisma, czy też barwnej plamy i linii, coś całkowicie twórczego, a zarazem dobitnego i wyraźnego, czemu zupełnie jawnie duch kapłański służył za postawę. Bardzo często przy rozmowie – ręce, a zwłaszcza ręka prawa – pomagały w słowu nie w sposób patetyczny i teatralny, lecz powściągliwy i jakoś szukający, jak gdyby końce palców rzucały spojrzenia dookoła lub też na wewnątrz. Mam jeszcze wyraźnie w pamięci, jak mi kiedyś wyczarował przed oczami brodate oblicze widzianego przezeń wewnętrznie Laotse, raczej dzięki wymowie ręki niż opisującym je słowom. Gdy ręka jego "mówiła", widziało się wypływający z niej kształt, jak go przedstawiają w szczególności jego krajobrazy duchowe: ale te kształty nie były stałe, lecz rozrastały się i zmieniały, a często bywał w nich śmiech i przymilanie się, gdyż ręce jego były również wesołe. Ba, mogły być nawet zupełnie niesforne. Gdyśmy któregoś wesołego wieczoru zabawiali się muzyką, jego ręce tak żywo wybijały na indyjskim bębnie takt wykonywanej przeze mnie z werwą na fortepianie wspaniałej neapolitańskiej piosenki ulicznej, że aż skóra popękała. Choć te ręce umiały chwytać tak silnie i energicznie, poznać było można, że były też zdolne wykonywać najdelikatniejsze wyroby złotnicze lub najbardziej precyzyjne prace: Miały w sobie delikatność i ojcowską czułość. Jednym słowem pięknie to było przypatrywać się tym rękom i warto o nich rozmyślać, ponieważ prowadzi to do powiązań wielkiej wagi. Bô Yin Râ z całym naciskiem podkreślał, że mowa posiada dla poznania, również dla poznania naukowego, podstawowe znaczenie. Zawiera przecież w swym jądrze wszelkie możliwe poznanie: trzeba tylko odczuć jej doprawdy proroczą treść świetlaną. Ta siła światła spływa również nie zmniejszona na mowę pisaną. Ludy Dalekiego Wschodu już w zamierzchłych czasach wiedziały o tym i swe malarstwo rozwinęły z kaligrafii. Rękopis o wielkiej wadze miał dla nich równą wartość jak wielka artystyczna wypowiedź i bywał częstokroć bogato oprawiony brokatem oraz drzewem lub kością słoniową, jak obraz jakiegoś wielkiego artysty. Jeżeli rozpatrujemy charakter pisma Bô Yin Râ zgodny z jego rękami oraz całą jego postacią (trochę podobną do postaci pogodnych starożytnych filozofów, których się widzi na tle dawnych chińskich krajobrazów, pogrążonych na przykład w oglądaniu jakiegoś wodospadu) , jako ukształtowanie odpowiadające tej jego postaci, to znajdujemy, pomimo stosowania opornych środków zachodniej grafiki, w spokojnych i pełnych rysach tego pisma, a jego pięknie i symetrycznie płynących kształtach doskonały posiew poznania Mistrza i optycznie – artystyczne przedstawienie tego poznania w krajobrazach o obrazach duchowych, które są również swego rodzaju krajobrazami. Wszelka sztuka wysokiego stopnia może być tworzona tylko drogą najgłębszego skupienia i przedstawia poniekąd akt białej magii. Ręce i charakter pisma, które były dla nas punktem wyjściowym, doprowadzają nas niechybnie do takich wniosków. Wstecz / Spis treści / Dalej UZUPEŁNIENIA PRAWDY Niniejsza księga nie ma za zadanie podawania w skrócie duchowej nauki życia pozostawionej nam przez Mistrza, ani jej wyjaśniania lub tworzenia według niej czegoś w rodzaju małego modelu dla wewnętrznego oka czytelnika przez odrzucenie rzeczy drugorzędnych, gdyż nic w tej nauce nie może być drugorzędne. A że chodzi w niej wyłącznie o prawdę i rzeczywistość, o to jedno jedyne, wszystko w niej jest ważne w stale zmieniającym się aspekcie. Dlatego sam Mistrz nie znalazł krótszej drogi, jak tylko przestawienie nauki w poszczególnych trzydziestu – mniej lub bardziej zwięzłych księgach. Zdarzające się tam powtórzenia są tylko pozorne: ukazują raczej stale nowe i przeważnie niespodziewane perspektywy rzeczy istotnych. Zadaniem, jakie sobie w tej księdze postawiłem, jest udowodnienie, że życie człowieka, który obdarzył świat ujętym w nowej formie objawieniem prawdy, istotnie jest zgodne z jego dziełem. Z tego wynika jeszcze jedno dalsze zadanie: ustalić, czy ujęta w nowej formie nauka jest potrzebna i konieczna, czy jej głoszenie nie jest czasem rzeczą zbędną, gdyż doprawdy nie odczuwa się braku nauk życia i religii. Gdy by ta nauka nie podawała nic innego, jak tylko to, co jest już zawarte w innych naukach, choćby to było coś najlepszego i podane było w doskonałej, przystępnej i odpowiedniej dla czasów dzisiejszych formie, wówczas jej głoszenie nie byłoby koniecznością, prawie nie opłacałoby się robić z tego wielkiej sprawy. W "Księdze rozmów" (str.71) znajduje się bardzo ważna uwaga: "U każdego ludu nie znajdziesz "gotowej" nauki, która by ci całkowicie odsłoniła wszystką prawdę." Tak było zawsze i tak zawsze będzie. Zdarza się jednak od czasu do czasu, że w danej epoce na skalę możliwości ludzkich są warunki do głoszenia "gotowej" nauki, jak to bez wątpienia miało miejsce na przykład z Tao te King, prastarą księgą, przypisywaną Lao – Tse i zawierającą osiemdziesiąt jeden przypowieści, oraz Jezusem, którego Bô Yin Râ nazywa największym ze wszystkich Miłujących, – w jego nauce głoszonej ustnie, która doszła do nas w poblakłych, o parę wieków późniejszych opowiadaniach i przekładach, często wydających się czymś nadludzkim i wstrząsającym. To samo zdarzyło się dzięki nauce, którą tu rozpatrujemy. Ośmielamy się tak twierdzić i postaramy się wyjaśnić to, lecz nie uzasadnić, gdyż nie sposób uzasadniać naukowo spraw duchowych oraz tych, które tylko wewnętrznie można przeżywać. Postaramy się wykazać, że nauka ta przedstawia mądrość w tak doskonałej formie, jak to w naszych czasach jest konieczne, możliwe i słuszne. Przy tych rozważaniach dokonamy odkrycia, że nauka ta wyjaśnia szereg zagadnień, wobec których w domach i kaplicach innych nauk staliśmy zawsze zakłopotani lub byliśmy skłonni je poniechać. Lektura ksiąg Mistrza wykazała już niejednemu czytelnikowi, że autor tylko pozornie unikał odpowiedzi na pewne pytania, że te pytania jednak w dalszym ciągu w nim nurtowały i że ich niespodziewane rozwiązania jak nocna błyskawica raptem wszystko oświetlały. Dlatego też mówimy o integracji, uzupełnieniu i ustaleniu nienaruszonego stanu prawdy. Jest, więc naszym obowiązkiem położyć nacisk na te rzeczy istotne i będziemy starali się uporządkować cztery wspomniane już działy: o Świątyni Wieczności, o poznaniu w nas Boga, o duszy i o biegunowości. Wstecz / Spis treści / Dalej O ŚWIĄTYNI WIECZNOŚCI "Bóg – to żywy ogień" mówi "Księga Boga Żywego". Każdy z nas ludzi na tej ziemi jest synem marnotrawnym. Jeśli wreszcie dojrzeje w nim decyzja, by udać się w drogę do domu i włączyć się w obwód prądu, który przepływa pomiędzy niebem a ziemią, to wiekuista Miłość postara się stworzyć należyte zabezpieczenie, by strącone dziecię Światła nie zostało niezwłocznie spalone potęgą Światła nadświatowej energii, od której się już odzwyczaiło, a na której działanie waży się teraz narażać. Gdyż w gospodarce wszechświata panuje cudowny porządek. O cóż, więc tu chodzi? Bô Yin Râ w jednym z listów do swoich uczniów duchowych, ogłoszonych w swoim czasie w jednym z czasopism, na pozór zupełnie na marginesie czyni uwagę, która może niejednego głęboko poruszyć. Głosi ona, co następuje: "Religijne przenośnie mówią, że ludzie świadomie w Duchu żyjący – jakiekolwiek miano by im nadawano i jakkolwiek by sobie ich wyobrażano – bezustannie "przed tron Boga" zanoszą swoje "Święty, Święty, Święty", co nastrojonym do pewnego stopnia estetycznie sceptykom mogłoby się wydawać raczej karą piekielną, niż dowodem wiekuistej szczęśliwości. Ale w tych alegoriach tkwi tylko prawda, że świadome życie w Duchu wiekuistym jest bezustannym rytmicznie akcentowanym czynem, i że ten czyn jest najwyższym uwielbieniem wiekuistego Bytu, lecz nie daje się opisać za pomocą ziemskich porównań. Że czyn ten usiłowano przedstawić jako śpiew, – a czasami nawet jako muzykę, – wskazuje wyraźnie, że ta mowa alegoryczna pochodzi od ludzi, którzy doprawdy przemawiali z Ducha wiekuistego..." Rytmicznie akcentowany czyn. Jakże by istota, która dopiero zdecydowała się ujść z chaosu, mogła nagle znieść taką wspaniałość, nawet gdyby już była do pewnego stopnia przygotowana przez rytmiczne skojarzenia natury w postaci kwiatów, kryształów oraz przypływów i odpływów morza, lub też przez rytmiczne wysiłki ziemskich artystów i budowniczych świątyń, nawet gdyby stworzono ziemskie pontyfikaty w Rzymie lub Lassie czy też gdzie indziej, w słusznym założeniu, że bez budowniczych mostów i bez pośredników nie możliwe jest znalezienie bezpiecznej drogi powrotnej? Żądanie skołatanej duszy ludzkiej niezbędnego, z Ducha zatwierdzonego pontyfikatu jest usprawiedliwione i od dawna spełnione i urzeczywistnione. W jaki sposób, to wyjawił nam obecnie Mistrz. Prawdziwie duchowy i święty, czyli zbawienny i wyzwalający, rytmicznie akceptowany czyn sięga aż do sfer tej planety jako struktura, którą Mistrz nazwał Świątynią Wieczności, a Jaśniejących Praświatłem jej kapłanami. We wszystkich wielkich religiach znajdujemy napomknienia o tym fakcie duchowym, nigdzie jednak tak jasno i wyraźnie wypowiedziane, żeby czuć mocny grunt pod stopami. W sposób symboliczny objawia się wszędzie istnienie tej Świątyni z kryształowo czystej, wiekuistej substancji duchowej (porównanej, Bô Yin Râ "Listy do ciebie i do wielu innych") . W podaniach i legendach chrześcijańskich mit o Graalu na przykład czyni nader wzruszające aluzje do tej po raz pierwszy odsłoniętej przez Bô Yin Râ rzeczywistości. Powiedziano nam, że "Świątynia Wieczności" znajduje się gdzieś w Himalajach, niedostrzegalna dla oka cielesnego, bez określenia miejsca. Nawet dla przeciętnego pojmowania jasne jest, że to wysoko położone i odległe miejsce nie jest narażone na zwierzęco-ludzką atmosferę, skutkiem, czego skupione w nim wpływy duchowe i stąd kierowane w głąb ziemi nie napotykają na żadne nieczyste przeszkody. Świątynia zawdzięcza swój błogosławiony i niezniszczalny byt działaniu i "rytmicznie skoncentrowanemu czynowi" budowniczych, którzy są jedynymi upoważnionymi do kierowania człowieka, który odpadł od swego Boga, na jego powrotnej drodze do Ojca. Cicho i niezmordowanie budują dalej tę doskonałą, ale wciąż jeszcze dającą się doskonalić praduchową architekturę wszelkiej natchnionej budowy świątyni na ziemi, której szczytowe punkty znane są nam przede wszystkim jako doryckie świątynie i gotyckie katedry. Jest to, więc substancjalny, duchowo przestrzenny pomnik i dokument działalności tych Jaśniejących Praświatłem "Wielkich duchów". To wielkie dzieło jest kwintesencją duchowo – ludzkiej twórczości na naszej planecie, a obleczone w formę daje rękojmię powrotu ziemskich ludzi dobrej woli do ojczystego świata ducha, świata przyrody, dobra i piękna; dzieło, które we wszystkich swych częściach składowych jest dźwięcznym odzwierciedleniem harmonii sfer. Goethe, którego Bô Yin Râ czytał zawsze z najwyższym szacunkiem i podziwem, doskonale wyczuwał wewnętrznie istnienie Świątyni Wieczności, gdy w drugiej części "Fausta" (scena w pałacu cesarskim, sala rycerska) pisał: "Wskroś przez powietrze dźwiękami przesnute Wszystko się zlewa w melodyjną nutę. O tron tryglifu poddźwięk się roztrąca. Cała świątynia zda się śpiewająca". Związek braterski i konwent tych ludzi wielkiej duszy, tych Jaśniejących Praświatłem, składa się przede wszystkim z ludzi Duchów nie upadłych w ciało zwierzęce, którzy w miłującym porywie poświęcili się wyzwalaniu swych "młodszych braci" tęskniących za utraconym szczęściem. Można ich porównać z Bodhisattvą wschodniej i aniołami stróżami zachodniej mitologii. Ale zresztą niemożliwą byłoby dla tych dostojnych "Najstarszych" dosięgnąć upadłych ludzi ziemskich i nieść im pomoc, by się przeobrazili w odpowiednie dla swego celu jaśniejące kamienie węgielne pod budowę Świątyni ludzkości. "Człowiek ziemski upadł zbyt głęboko, by bez stopni pośrednich mogli go dosięgnąć owi najwyżsi, nigdy nie upadli opiekunowie duchowi (Bô Yin Râ "Księga Boga Żywego") . Dlatego właśnie kształcą oni odpowiednie duchy ludzkie, które się dobrowolnie na to ofiarowały na długo przed ich wcieleniem w ciało zwierzęce, aby następnie w życiu ziemskim mogły tworzyć niezbędne stopnie pośrednie. Takich ziemskich ratowników bywa zawsze bardzo niewielu. Ale troszczą się o to, aby łańcuch nigdy się nie zerwał. Może wieść o tych zbudzonych w duchu Mistrzach i pomocnikach "Najstarszych" zachowała się w zachodnich podaniach o bohaterach, które osnuły takie postacie jak Orfeusz lub Parsival. Choćby nawet istniały różnice miary duchowej na podobieństwo różnic pomiędzy słońcami wszechświata, to jednak wszyscy kapłani Świątyni Wieczności są identyczni w swej – przekraczającej zdolności pojmowania ludzi ziemi – łączności albo transsubstancjacji z "Ojcem" wiekuistym. Gdy rozważymy, co ci Mistrzowie Świątyni pomagają nam osiągnąć w nas samych – Prowadzi to nas bezpośrednio na nauki: O POZNANIU W NAS BOGA. Wstecz / Spis treści / Dalej O POZNANIU W NAS BOGA Pełno jest na świecie ludzi, którzy z mniej lub bardziej wyraźną świadomością szukają Boga. A że droga do Boga jest drogą prowadzącą w głąb siebie a nie na zewnątrz, co do tego są jednomyślni wszyscy ci, którzy to rzeczywiście poznali i uświadomili sobie. Jest, więc rzeczą jasną i niewątpliwą, że Bô Yin Râ również nie wskazuje żadnej innej drogi, jak tylko tę właśnie. Wskazuje nam nie tylko, gdzie i jak można znaleźć Boga, lecz przede wszystkim podaje zarazem, kto i co to jest – Bóg. Zdołał odsłonić fakty duchowe, które dotychczas wydawały się nie do opisania. A że mógł i miał prawo to uczynić, odczuwają jako wielkie dobrodziejstwo duchowe wszyscy ludzie nie upojeni rojeniami lub uprzedzeniami i nie lubiący drwić ani szydzić. Jak więc Mistrz naświetla nasze pojęcie o Bogu? Przede wszystkim nie oczekiwanym stwierdzeniem: "Jedynie wolna wola, świadoma wola Ducha kształtuje siebie dla samej siebie – na Boga". To sformułowanie brzmi prawie zastraszająco, gdyż Bóg jako samoukształtowanie woli Ducha występuje jako jego najwyższe wypowiadanie własne, stanowiące warunek istnienia wszechświata, który ze swej strony jest warunkiem istnienia Boga (Księga Boga Żywego) . To wyraźne sformułowanie rzuca od razu upragnione światło na naukę o Słowie w pierwszym rozdziale ewangelii Jana. W swej księdze "Mądrość Janowa" Mistrz podał duchową wierną rekonstrukcję pisma ucznia Janowego, która to prawda nie jest przeznaczona ani dla ludzi pobożnych i wierzących zgodnie z dogmatami, ani dla biegłych w Piśmie, a prócz tego w żadnym wypadku nie ma ona zakłócać spokoju tych grup ludzkich, lecz jest niezwykle ciekawa i pouczająca dla ludzi, którzy muszą kroczyć własnymi drogami. Znamienne początkowe zdania Ewangelii brzmią w ścisłym i dosłownym przekładzie z języka greckiego: "Na początku było Słowo (Logos) i Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Wszystko się przez nie stało, a bez niego nie stało się ani jedno z tego, co się stało. W nim był żywot, a żywot był "Światłością ludzi". Mistrz podaje następujące ujęcie, które zasadniczo przenosi wszystko w czas teraźniejszy, a właściwie w stałą teraźniejszość wieczności: "Na początku jest Słowo, a Słowo jest w Bogu i Bogiem jest Słowo. Wszystko się tylko przez nie stało, a bez niego nic się nie staje: nawet rzeczy najdrobniejsze. W nim żywot wszystkiego a jego żywot jest Światłością ludzi". Światłość ludzi: gdyż Bóg jest człowiekiem – należycie rozumiejąc – a właściwie tym, co stanowi istotę jaźni duchowej człowieka. Każdy może odnaleźć swego Boga, od którego odłączył się w swym upadku ze Światła i ukształtować go według najgłębszej swej wiary, dzięki czemu staje się Bóg dla niego i tylko dla niego dostępny do zrozumienia. Jak jednak mogą nastąpić te wewnętrzne narodziny Boga? Przez Słowo. Jak to należy rozumieć? Mistrz stale wskazywał na magiczna potęgę Słowa, a nawet wręcz powiedział, że dla naszych czasów – gdyż nie zawsze można dostrzec "to samo nadzwyczajne działanie sił" – żadne inne magiczne działanie nie jest odpowiednie, jak tylko działanie Słowa. Już nawet na zewnątrz wypowiedziane Słowo wywołuje, jak to udowodniły w naszych czasach liczne przykłady, niezwłocznie skutki w takich rozmiarach, jakich dawniej zapewne nie znano. Tylko pozornie, albo przynajmniej częściowo działanie Słów wynika z ich rozumowo uchwytnego znaczenia. Jest to raczej ich magiczna wartość dźwiękowa, ich zgodność z liczbowymi i rytmicznymi podstawami wszechświata, z której wynika ich potężna siła w pewnych okolicznościach poruszająca z posad góry". Gdyż prawdziwe Słowa wypłynęły z Prasłowa, jak jaźń z Jaźni światowej. A droga do Boga jest drogą do wewnętrznej tożsamości Słowa ze Słowem wszystkich Słów, do poznania imienia człowieka, którym się jest. Odczute wewnętrznie Słowo, zakładając odpowiedni tryb życia, wywołuje palenie się krzaków ciernistych, raptowne otwieranie się drzwi oddzielających od oczekującego wewnątrz bóstwa. Jak przyszła matka, a przy tym miłująca i rozumna, poświęca wiele uwagi swemu odżywianiu, tak też uczeń duchowy, który pragnie, by Bóg jego w nim się narodził, będzie bacznie dobierał Słów, które wewnętrznie wymawia i ćwiczy, które spożywa jako pokarm duchowy, gdyż obdarza nimi nie tylko samego siebie, lecz przede wszystkim najświętsze dziecię boże, które oczekuje narodzin. A że prawdziwa jaźń człowieka całkowicie i wyłącznie z Ducha pochodzi, zabłyśnie Bóg narodzony w jaźni jako objawienie się Ducha i jest on identyczny z jednym Bogiem, chociaż ukształtowany indywidualną siłą twórczą danego człowieka. W miarę możliwości każdy człowiek jest podobizną owego chrześcijańskiego legendarnego Świętego Krzysztofa, który początkowo nieświadomie, uginając się pod ciężarem, a następnie w pełni świadomości, przy coraz lżejszym ciężarze niesie Dzieciątko Boże, a wraz z nim istotę całego Ducha – przez wody, przez pierwiastki Prabytu, oceanu duszy. Jeżeli więc powiedziano nam, że Bóg narodzi się w duszy człowieka, powstaje pytanie: co to jest dusza? Wstecz / Spis treści / Dalej DUSZA Chodzi jedynie o narodziny Boga żywego w jaźni duszy, a to urzeczywistnienie w głębinach człowieka. Co to więc jest ta dusza, której nigdy jeszcze nie ujrzało oko śmiertelnika, której istnienie stale na nowo z sarkazmem bywa zaprzeczane, o której jednak mędrcy i święci wszystkich czasów mówią jako o czymś niewymownie przewyższającym w swej rzeczywistości wszystkie rzeczy uchwytne dla zmysłów. Uprzytomnijmy sobie pobieżnie budowę wszechświata, którą w sposób przekonywujący przedstawia Mistrz w "Księdze Zaświata": Istnieją dwie grupy światów, obie zawierające niezliczone poszczególne światy, obie przepełnione kształtami i dające się oglądać na swój sposób za pomocą zmysłów: królestwo duchowe i fizyczne. Poza tym istnieje "królestwo" utajonych przyczynotwórczych sił Prabytu" – jedyna rzeczywistość, na której opierają się wszelkie rodzaje poznania zmysłami, oraz odpowiadające im światy zjawisk tak po duchowej, jak i po fizycznej stronie wszechświata. Owe utajone przyczynotwórcze siły bytu czynne są w człowieku ziemskim, jako "siły jego duszy". (Księga Zaświata str,140) . Ludzie ziemscy, którzy ulegli śmierci fizycznej, muszą porzucić wszystkie skupione siły duszy, których nie zdołali związać, aż wreszcie te siły, związane z innymi jednostkami, osiągną spełnienie i dojdą do harmonijnego uwieńczenia. Ten proces zależy od tak zwanej na Wschodzie "Karma", której odpowiednikiem od pewnego czasu na Zachodzie stało się pojęcie Losu. Innymi słowy: dopóki siły duszy, zawdzięczające swoje impulsy jakiejś określonej sile kształtującej, nie nabiorą odpowiednich form, wypowiada się ten proces przez karmę wywołany, we wszystkich biorących w tym udział wolach ludzkich. Ta okoliczność, jak to wyjaśnia Bô Yin Râ, wywołała błędne w istocie swej pojęcie mieszkańców Azji o ponownym wcieleniu. Każdy człowiek jest obciążony w mniej lub większym stopniu niespokojnymi siłami duszy, które otrzymał w spadku od duchów być może od dawna zmarłych ludzi. Te siły duszy mogą w pewnych okolicznościach wywołać w jego wyobraźni wspomnienia, które nie należały do jego własnego życia. Taki człowiek skłonny jest wówczas przypuszczać, że był już przedtem raz jeden albo i więcej wcielony fizycznie. Zazwyczaj myli się on, chociaż możliwość fizycznego ponownego wcielenia nie jest wykluczona w trzech przypadkach, jak to wskazuje Bô Yin Râ, a mianowicie: po pierwsze na skutek nadmiernego uwikłania się sił w fizycznej hipnozie, nie dającej się zerwać po rozstaniu z ziemią, po wtóre z powodu zbyt wczesnej śmierci "zanim wiekuista wola znalazła spełnienie swego dążenia do doświadczeń zmysłami fizycznymi", po trzecie jako skutek samobójstwa, dokonanego w pełni świadomości. Wszystkie te trzy możliwości dotyczą tylko bardzo nikłej cząstki ludzi, którzy upadli z królestwa przyczyn w świat skutków. Dlatego fizyczne wcielenie w ciało zwierzęce – nie tylko jako ukrycie się przed budzącymi lęk potęgami wiekuistego chaosu, odrzutowymi siłami absolutnej stężałej, gęstej jak lawa "nicości", jak się wyraża Mistrz, lecz również jako ucieczka od własnych, poprzednio opanowanych, prapotężnych sił duszy – jest z reguły jednorazowe, nieskończenie ważne jako decydujący najniższy punkt zwrotny wiekuistej egzystencji i okazja do zawrócenia i powrotu do dawnej wspaniałości wzbogaconej przez jej przeciwieństwo, przez zaznaną niemoc i głębię. Z tej nauki o duszy wynika – w odróżnieniu od kościelnych poglądów Zachodu, które upatrują tworzenie duszy w chwili zapłodnienia i poczęcia dzięki interwencji boskiej – jej bezwzględne istnienie przed narodzeniem. Zauważyć należy, że łączące duszę w całość i kierująca nią wola ducha ludzkiego jest promieniowaniem wszechżycia prawdziwego, substancjalnego Ducha. Karma jako skutek czynów, bez względu na to, czy zostały spełnione, czy też tylko pomyślane, odczute lub zamierzone, a więc czynów samowolnych i nieposkromionych sił duszy, będzie rozwikłane i umorzone dopiero w chwili, gdy te siły duszy zostaną stopione przez wolę duchową w harmonijna jedność, w której Bóg żywy może się narodzić. Dążenie to nie może tylko być czymś sztucznym i wymuszonym, czymś gwałtownym, lecz – jak to już wypowiedziano – pełną niezmąconego spokoju równowagą, całkowitym oddaniem się, zgodnym poświęceniem się wolności wszechjedynej woli boskiej. Mistrz Eckhart ma na myśli to samo gdy w swym kazaniu na temat ewangelii Mateusza mówi; ...by naprawdę być ubogim, musi człowiek tak dalece wyzbyć się własnej, stworzonej przez siebie woli, jak był wówczas, kiedy go jeszcze nie było. Zaprawdę powiadam wam: dopóki macie jeszcze wolę spełniać wolę bożą i macie jakiekolwiek pragnienia – choćby nawet pragnienie wieczności, nawet pożądania Boga – dopóty nie jesteście naprawdę ubodzy. Gdyż ten tylko jest ubogi, który nic nie chce, nic nie poznaje, niczego nie pożąda. Gdym był w pierwotnym poczęciu, nie miałem jeszcze żadnego Boga: należałem sam do siebie (a więc do Boga) . Nie chciałem, nie pożądałem, gdyż byłem wówczas nieskończoną istotą, poznającą samego siebie w boskiej prawdzie". By jednak wyraźniej odczuć sposób działania sił duszy i elementów Prabytu, należy starać się uprzytomnić sobie stan napięcia panujący we wszechświecie, trzeba wyobrazić sobie biegunowość wynikającą z chęci zachowania w sobie elementów Bytu wyrzucanych z Prabytu, biegunowość, której napięcie prowadzi do przyciągania i wreszcie do skupienia (porównaj rozdział "En soph" w Księdze Boga Żywego) . Tak więc dochodzimy do nauki o BIEGUNOWOŚCI. Wstecz / Spis treści / Dalej BIEGUNOWOŚĆ Prawo biegunowości jest w gruncie rzeczy czymś, czego nie można sobie wyobrazić ani pojęciowo wyjaśnić, a raczej czymś, co można tylko przeżyć. W ogóle należy ono do rzędu doświadczeń, które tylko wewnętrznie mogą przeżywać ludzie wewnętrznie dojrzali i to przeważnie ludzie starsi, a przede wszystkim o "starszych" duszach. Być może, iż daje się to ujmować i kształtować tylko w sposób artystyczny, jak to zresztą czynił Bô Yin Râ, który w swym działaniu i kształtowaniu – pomijając jego posłannictwo – stale był artystą. Dwubiegunowość wszelkiego życia odgrywa decydującą rolę w religijnych i filozoficznych pojęciach ludzkości. Jest to jednak osobliwością chrześcijaństwa, wspólną dla wszystkich jego postaci, (pod tym względem podobnie do judaizmu i mahometanizmu) , że nie życzy sobie przyjmować do wiadomości i przede wszystkim nie uznaje pierwiastków żeńskich w swym wyobrażeniu o boskości, chyba że można przyjąć, iż piękne nabożeństwo ku czci Marii w kościele katolickim czyni aluzję do tego. Jednak ta okoliczność nie powinna wprowadzać w błąd, gdyż Bóg chrześcijański w trzech osobach przedstawia się nie inaczej jak czysto męski. Wskutek tego zdarzyć się może, że mieszkańcowi Zachodu wychowanemu w duchu historycznego chrześcijaństwa, będą stanowiły bardzo wielkie trudności w przynoszącej światło nauce Mistrza ustępy poruszające sprawę dwubiegunowości. Trudności te rzecz prosta wynikają nie z nauki, lecz z odziedziczonych przez czytelnika hamulców. Będę usiłował w najzwięźlejszej formie wskazać, jakie pod tym względem decydujące poznanie dał nam Mistrz i jak dalece ma ono możność zmienić wydatnie nasze odziedziczone wyobrażenia. Ponieważ upadły tu na ziemię człowiek ducha wcielił się w ciało zwierzęce i przynależy do "neutralnej strefy" (porównaj księgę tegoż autora "Malarz Bô Yin Râ,.3.1927) :" Monachium 1927 str.79.) fakt dwubiegunowości stanowi dlań misterium i nie może być przezeń całkowicie pojęte drogą rozumowania. Czy człowiek tę dwubiegunowość uznaje, czy wątpi o niej, czy też ją neguje – jest w gruncie rzeczy obojętne, ponieważ dyskusja w tych sprawach do niczego nie prowadzi i w niczym stanu rzeczy zmienić nie może. Wolno każdemu wierzyć w to lub nie. W każdym razie dzięki dwubiegunowości najwyższe możliwe dzieło wyzwolenia ducha ludzkiego, a mianowicie stanie się miłującym, nabiera dopiero najgłębszego, wzruszeniem przejmującego znaczenia. Czysty Duch "od wieczności po wieczność zajęty tworzeniem siebie samego" i z siebie płodzący wszystko, co istnieje, jak to poucza Mistrz w "Księdze Człowieka", jest mężem i niewiastą. Mąż i niewiasta w Duchu... płodzą i rodzą ze swej od prapoczątku danej im postaci własnej.... człowieka czystego Ducha.... na obraz i podobieństwo swoje jako męża i niewiastę, zjednoczonych w odwiecznie istniejącej jedności dwubiegunowej istoty, "I tak ciągnie się to w nieskończonym płodzeniu dalej, coraz głębiej i dalej od prapodłoża, chociaż "srebrna nić" promiennych sił z pierwszego płodzenia w czystym Duchu nigdy się nie urywa i sięga w dół aż do zatraconego w zwierzęciu człowieka ziemskiego, do którego losów, jakie sam sobie zgotował, należy również i to, że oba jego bieguny oderwały się od siebie i niestrudzenie szukają się wzajem. Bô Yin Râ wyraźnie mówi: "Wszędzie, gdzie męskość i kobiecość w kosmosie nie są czynne w połączeniu, musi powstać dysharmonia. Dlatego małżeństwo uważa się w szczególnej mierze za święto, gdyż choćby nawet nie odnalazły się w nim należące do siebie od prapoczątku bieguny, a tylko działały bieguny zastępcze w dążeniu do duchowej dwujedni, to o ile małżeństwo takie żyje w możliwie najwyższej czystości i harmonii, sięga ono istoty duchowego prapodłoża i w tym sensie jest ćwiczeniem się w miłości i powrocie do utraconej ojczyzny duchowej, którego znaczenia nie można dość wysoko ocenić. Należy stanowczo zdawać sobie z tego sprawę, że mający się w duszy narodzić Bóg żywy jest mężem i niewiastą. Bo Yin Ra nazywa to wręcz przewinieniem, jeżeli człowiek ziemski widzi jedynie mężczyznę w swym "wymarzonym Bogu". Przecież wszelkie życie we wszechświecie powstaje tylko i wyłącznie dzięki połączenia biegunów przeciwnych i nie istnieje nic ucieleśnionego i posiadającego kształt, co by nie zawierało w sobie w ten czy inny sposób obu biegunów bytu. Nawet to, co Bô Yin Râ nazywa elementami Prabytu, "obdarzonymi siłą twórczą potęgami praprzyrody", prowadzi przez potężne zachowanie ich rozdwojenia do powstania biegunów dodatniego i ujemnego. Biegunowość tworzy nie tylko odpychanie i napięcia, lecz również przyciąganie, które prowadzi do skupienia i jedności: oto potrójny bieg kolisty wszechświata. Jeżeli w sferach czysto duchowych biegunowość musi się wypowiadać jako swego rodzaju kontrapunkt potęg, to w naszej neutralnej strefie może nie brak przypadków, że przeciwieństwa ostro przeciwstawiają się jedno drugiemu, jak światło i cień, dzień i noc – przy czym jednak zauważyć należy, jakie pocieszające znaki dla nas wystawiono: właśnie na granicy między światłem i ciemnością stają półcienie i półmroki, które występują, jako tajemnicza zapowiedź nadświata, w którego majestatycznej ciszy dają się słyszeć tym, co mają uszy, głosy głębszego i bardziej rzeczywistego bytu. Pomiędzy najwznioślejszą siłą światła będącą sensem życia i tworzącą jądro świadomości boskiej człowieczeństwa duchowe, a więc pomiędzy miłością a jej przeciwieństwem – nienawiścią, piętrzącą się z nicości, nie istnieje naturalnie harmonijna strefa półmroku, lecz co najwyżej szara i nudna pustka czegoś nieokreślonego. Wstecz / Spis treści / Dalej ORA ET LABORA Ora et labora: módl się i pracuj. Tej pradawnej sentencji benedyktyńskiej nie zawiera wprawdzie reguła założyciela zakonu, ale towarzyszyła ona jako cudowna formułka białej magii, błogosławionej działalności benedyktynów, których modlitwie i pracy, których twórczości i pomysłom Zachód zawdzięcza to, że jego mieszkańcy po wtargnięciu niszczącego wszelką kulturę barbarzyństwa, powrócili znowu do obyczajowości, dzięki której mogły powstać katedry i świątynie. Sentencja jest zwięzła i pełna treści, lecz jej podstawowe działanie polega na rytmicznej i magicznej wartości wewnętrznej jej dźwięków. Już z tego powodu przekład z łaciny tej średniowiecznej mowy środowisk kulturalnych nie daje tego, co oryginał. Podwójne trocheiczne wibracje pomiędzy A i O, które niegdyś stanowiły początek i koniec alfabetu greckiego oraz obrazowo wszelkich kosmicznych wydarzeń: wydaje się, że dźwięczy to w podwórcach i przedsionkach klasztorów zbudowanych na górach, a służących uobyczajnieniu zbałamuconego środowiska, z których to klasztorów pierwszy, Monte Cassino, Wzniesiony został przez Benedykta na miejscu dawnej świątyni Apollina. Było więc tak, jak gdyby muzy w jasnym odczuciu południa roztaczały potajemnie opiekę nad działalnością tych klasztorów, jak gdyby stawała się ona działalnością Apollina, kierowana przez to jasne, a jednak tajemnicze bóstwo, w którego boskości nadali Grecy kształt uskrzydlonemu słowu. Ten zwięzły aforyzm o pracy i modlitwie, w którym dźwiękowo i zgodnie z sensem – koniec na początek, O i A, połączone zostały w wiecznym obiegu kolistym, słusznie można by odczuwać jako najistotniejszą treść tego, co Bô Yin Râ przez swe życie i naukę przekazał ludziom na ich dzień powszedni. Cechą charakterystyczną najważniejszych wskazówek Mistrza jest to, że zdobycie i odnowienie prawdziwych sił niezbędnych na stromej drodze prowadzącej do Światła należy czerpać nie z jakichś tajemniczych praktyk i ćwiczeń oddechowych, lecz z życia codziennego, a mianowicie z należycie i sumiennie wykonywanej pracy. Jak najbardziej gorliwe i sumienne spełnianie obowiązków, jak gdyby od tego zależało szczęście i porządek całego świata: o to właśnie chodzi, a nie o ciągłe pełne namaszczenia nastroje, które przeważnie nie są niczym innym jak oszałamiającą trucizną duszy. Rzeczywiście porządek świata zależy od naszego postępowania. Nawet rzekomo najniższa i najbardziej bezduszna robota uszlachetnia się, zyskuje sens, a wreszcie i sprawia przyjemność przez sposób, w jaki się ją wykonuje, przez miłość i oddanie, przez skupienie woli na tej właśnie jedynej czynności. W zasadzie przecież wszystko we wszechświecie jest z sobą powiązane i myśl, że jakiś genialny człowiek nie mógłby dokonać swego dzieła, gdyby niezliczona moc innych ludzi, choćby to byli prawie nie zasługujący na uwagę robotnicy, nie świadczyła swych usług pomocniczych, a mianowicie gdyby nie dostarczała innym ludziom i jemu mieszkania, odzienia, pożywienia, niezbędnych materiałów i nie dokonywała tysiąca innych rzeczy – ta myśl jest bardzo przekonywująca, jak również jest rzeczą zrozumiałą, że najbardziej niepozorny robotnik, czy chce wierzyć temu, czy nie, przez dzieło owego geniusza w jakichś sposób jednak będzie opromieniony i podniecony. Jeden drugiemu winien być wdzięczny. W "Księdze Pociechy" Mistrz poświęcił cały rozdział "sile pociechy czerpanej z pracy". Sens, jaki należy nadawać pracy, polega na jej stosunku do Ducha, polega na tym, że jest ona źródłem radości, że jest czynnym składnikiem szczęścia ludzkiego, a więc i szczęścia wszechświatowego. Ale szczęście jest to cicha radość dziękczynnej modlitwy, a wszelka religia tylko wtedy ma wartość, jeśli ta wartość wypowiada się w dniu powszednim. O ile w przeciwieństwie do powszechnie przyjętego wyobrażenia o powołaniu do "oglądania Boga" Bô Yin Râ odrzuca umartwianie ciała i ascezę, wyrzeczenie się i ucieczkę od świata, dzieje się to tylko dlatego, że te środki rozpowszechniane w wielu religiach w celu osiągnięcia kontemplacji duchowej zamienia on jakby na ich bieg przeciwny, na działanie, a mianowicie na pracę i należyte opanowanie dnia powszechnego: każde działanie, każda praca z góry zakładają wyrzeczenie i rezygnację, wysiłek i poświęcenie. W jednym ze swych listów wyraził się kiedyś: "Im bardziej człowiek tak się nastawia, jak gdyby nie oczekiwał na nic innego na świecie, jak tylko na nasuwające mu się rzeczy niedoskonałe, tym więcej stwarza "magnetyzm" dla rzeczy nadzwyczajnych". Ani ambicje i środki czarodziejskie, ani wewnętrzne gromadzenie zobowiązań na duchową przyszłość nie przynoszą najmniejszej nawet pomocy, doprowadzają jedynie do bierności, skłaniają do zarozumiałości, do nieszczęsnych urojeń. W tym sensie Mistrz pisał w innym liście do tego samego adresata: "Nie to, co ktoś posiada, nadaje mu wartość w oczach wieczności, lecz to, jak sobie z tym posiadanym poczyna, a przy tym, czy odpowiada temu, czego się od niego żąda". Słowem, nawet działanie powinno już zawierać w sobie kontemplację, jak również i kontemplacja – działanie, ściśle tak samo, jak całkowicie przebudzony poznaje, że zjawisko i rzeczywistość dopiero stanowią całość. A w ten sposób stanie się dopiero jasne, że modlitwa i praca są wprawdzie przede wszystkim biegunami przeciwnymi, ale przy należytej wprawie doprowadza się je do harmonijnego połączenia. Jeśli mówimy o pracy, jak ją rozumie Bô Yin Râ, tym samym jesteśmy otoczeni modlitwą. Jeśli Tomasz z Akwinu mówi, że działanie powinno być czymś, co się dodaje do modlitwy, a nie czymś co się jej odbiera, to słuszne zapatrywanie zostało uzupełnione i odnowione dzięki nauce naszego Mistrza. Jest, więc czas rozpatrzyć, jakie światło z tego pada na modlitwę. W swej księdze pt. "Modlitwa" Bô Yin Râ dał zaskakujące objaśnienie powszechnie znanych słów z kazania na Górze o prośbie, szukaniu i kołataniu, tak, że wydaje się, jakbyśmy dotychczas niby ślepcy przechodzili omackiem koło tych promiennych słów. Kto zna Biblię, tego uwagi nie ujdzie, że Bô Yin Râ w swym objaśnieniu przedstawił słowa ewangelisty. W przekazanym nam w Ewangelii Mateusza kazaniu na Górze czytamy dosłownie: "Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołatajcie, a będzie wam otworzone". Mistrz umieścił środkowe zdanie na pierwszym miejscu; wkrótce zobaczymy, w jaki sposób to uzasadnia. Z drugiej strony te trzy stopnie prawdziwej i należycie zanoszonej modlitwy są swego rodzaju trzema skokami człowieka wznoszącego się ku Wieczności, tak, że nie następuje tu coś jedno po drugim, lecz jedno przenika w drugie. Jednak człowiek pragnący nauczyć się modlić, podobnie jak uczniowie Jezusa z Nazaretu tego pragnęli – a oni wiedzieli, dlaczego – słusznie postąpi, jeśli będzie trzymał kolejności zaleconej dla modlitwy w księdze, o której mowa. Bo Yin Ra wskazuje nam, że te trzy słowa odnoszą się do myślenia, czucia i postępowania. Cały przebieg czyni niezwykle wyraźnym, posługując się będącym na czasie porównaniem z elektromotorem, podkreślając, że motor najpierw musi być starannie sprawdzony, zanim będzie włączony płynący przezeń prąd, przez co osiągnięta zostanie wydajność pracy dzięki zużyciu jego ruchu. Przede wszystkim, więc należy sprawdzić, czyli szukać i znaleźć, przy czym "szukający jest sam dla siebie przedmiotem szukania" (Modlitwa str.24) i przy należytym szukaniu niechybnie musi odnaleźć siebie, a mianowicie swą wiekuistą jaźń utajoną w sercu Prabytu. Może to nastąpić przy pełnym spokoju i spokojnym wyłączeniu wyobrażeń plastycznych i myślowych, odczuwając własne ciało niby naczynie wypełnione sobą w postaci płynu. Będzie się musiał człowiek wówczas pogrążyć w głęboki lęk wzbudzających ciemności, zanim zaświta nowa jaśniejąca świadomość i znajdzie się w nierozłącznej jedności z Prajaźnią i Prabytem, do jakiej wzniosła się wola własna w Prawoli. Na takim podłożu może dopiero powstać prawdziwa i skuteczna modlitwa. Prawdziwa modlitwa polega na uprzednim wewnętrznym poznaniu praw wiekuistych, których nawet Bóg obalić nie chce i nie może. To poznanie równające się aktowi miłości (słowo Erkennen miało niegdyś głęboko tajemniczy podwójny sens) , potrafi należycie włączyć prądy sił i miłości i utrzymać je w tym stanie. W ten sposób prośba bez oporu stanie się otrzymaniem, gdyż prawdziwa modlitwa nakazuje chcieć tego, czego Prabyt chce od Wieczności. Dlatego też dalej powiedziano, że człowiek ma zakołatać, aby mu otworzono, zakołatać do wrót tej Świątyni Wieczności, którą zawiera w sobie każda poszczególna dusza biorąca udział w ocenie wszechdusz. Głupotą byłoby lękliwie i bezczynnie stać i oczekiwać: gdyż i tutaj mają zastosowanie słowa: królestwo niebieskie gwałt cierpi. Wszystko to jednak byłoby daremne, gdyby wkradło się zwątpienie, czy aby to, co ma być przydzielone, przydzielone być musi. "Modlący się – musi sobie zadać pytanie, czy aby "otrzyma" usunąć to całkowicie ze swych myśli i uczuć. (Modlitwa str.46) . Istnieje legendarne podanie, że Mojżesz, uderzając na rozkaz Pana swym kijem w skałę, aby spragnionemu ludowi otworzyć źródło, uderzył dwa razy, gdyż nie był pewny. Dlatego Pan z daleka tylko ukazał mu krainę Kanaan. Co za głęboki przykład grzechu zwątpienia. Mistrz scharakteryzował modlitwę wręcz jako źródło działania drabiny niebieskiej. Przez nią powstaje to stopniowanie, na którym hierarchiczne Moce jedne drugim "podają złote wiadra". Byłoby jednak zuchwalstwem, wprost z haniebnej obcości wobec duchowej ojczyzny, stawać oko w oko z boskością. Człowiek uległby losowi Semele, umiłowanej Zeusa, która go zmusiła do objawienia się jej w swej odwiecznej postaci. Człowiek byłby na popiół spalony, byłby wniwecz obrócony. Ale wiekuista Miłość zatroszczyła się przez swoich pośredników o to, aby coś podobnego stać się nie mogło. Oni to budują należycie zabezpieczone przewody, aby prąd nie występował z większą siłą, niż to znieść może otrzymujący go. W przeciwnym razie łaska stawałaby się męką. Życie każdego Jaśniejącego Praświatłem jest w gruncie rzeczy nieustającą modlitwą, ciągłym układaniem przewodów. Ci ludzie, którzy znali Bô Yin Râ jeszcze za jego życia i prócz tego mieli możność poznania coś niecoś jego istoty, uświadomili to sobie. Ja osobiście muszę i mam obowiązek tu poświadczyć, że niezliczone razy pomagał mi radą i czynem, zachętą i pouczeniem, udzielaniem sił i odradzaniem, i to dość często bez mojej wiedzy. Siły prawdziwej modlitwy nie można nawet ocenić: niech więc każdy rzetelnie zbada własne swe doświadczenia. Może ona w rzeczywistości pomóc jeszcze wówczas, gdy wszelka inna pomoc zawodzi i gdy się wszystko możliwe zrobiło, do czego człowiek wewnętrznie był zobowiązany. Jeżeli tylko modlitwa – o czym powinno się zawsze pamiętać – wewnętrznie idzie w parze z czynem i działaniem, a mianowicie z pracą w najwyższym znaczeniu. Przez modlitwę możliwe jest oddziaływanie sięgające aż do serca wszechświata. I dlatego Bô Yin Râ w niewielkiej, ale niewyczerpanej księdze o modlitwie udziela rady, a raczej daje nakaz kroczenia przy modleniu się w odwrotnej kolejności niż ta, którą dyktuje życie. Jeśli w życiu zaczynać należy od rzeczy najbliższych, od treści o siebie samego i o najbliższych krewnych, to modlitwę należy zanosić za wszystkich. W szczególności należy modlić się za wszystkich, choćby to byli rzekomo najdalsi, zanim się pomyśli o określonych grupach ludzi, a szczególnie bliskich i wreszcie o samym sobie. Jednocześnie modlitwa może i musi, gdyż posiada siłę, działać w zaświecie i ogarniać również zmarłych, którzy wszyscy bez wyjątku mnie lub więcej potrzebują pomocy, "gdyż znajdują się teraz w pewnym stadium rozwoju duszy, który nie pozwala im samym czynnie kierować swym losem",)Modlitwa str.96) . Mistrz uważa wszystkich, którzy naprawdę potrafią się modlić, jako przysposabiających przyszłość, jako zwiastunów tajemniczo przezeń zapowiedzianego "nowego człowieka", który połączy wszystko teraz rozdzielone, "gdyż będzie żył tylko w miłości".)Modlitwa str.102) . Dlatego "Ora et labora" objawia się jako bieg kolisty z nieba na ziemię i z ziemi do nieba. Istnieje niebezpieczeństwo, że zanoszenie modłów pozostaje paplaniną (nie powinno tak być) , dopóki nie odbywa się "w cichym wnętrzu". Najgłębszy sens tego polega na przeciwstawieniu modlenia się publicznie – tabernaculum, do którego nie ma dostępu nic, co nie z Boga pochodzi, dom, w którym nie mogą znaleźć miejsca żadne niepełne twory, opanowane ciekawością myśli, żadne pieszczenia się z cierpliwym, ani żadne namiętności, gdyż one rozpraszają uwagę. Dlatego Mistrz w krótkiej notatce pt."Dom duszy" mówi: "Wielu szukało Boga, a znaleźli bożków, gdyż nie wiedzieli oni, że Bóg wtedy tylko się objawia, gdy w krainie duszy zbudowano mu dom". Nie jest przy tym w żadnym razie w sprzeczności, że Bô Yin Râ w pismach, listach i rozmowach stale na nowo podkreślał aktywność jednostki (przeciwstawiając jednocześnie bezwolną zdolność wyobraźni masy) : im częściej i "neutralniej" dom modlitwy duszy jest utrzymany, tym bardziej kształtotwórcze mogą się stać wszelka praca, czyny i działanie. Nadanie należytego i prostego wyrazu tym wszystkim sprawom jest niezwykle trudne, ponieważ w naszym świecie niepojęta prostota i jedność Ducha są osiągalne zaledwie w przybliżeniu. Każda dyskusja o istniejącej od prapoczątku rzeczywistości jest już prawie rozszarpującym fałszowaniem, rozrywaniem czegoś żywego na zawierające kawałki i strzępy. W tym właśnie przejawia się mistrzostwo, że wszystkiemu, o czym Mistrz mówi, potrafi nadać pewien blask prostoty i jedności, gdyż wszystkiego tego doświadcza świadomie i na wieki w samym sobie. Bô Yin Râ prawie wszystkie swoje wypowiedzi ujmuje z niedającą się naśladować prostotą, a inaczej być to zgoła nie może, gdyż tylko w stale nowym odzwierciedleniu ciągle mówi się o jednym i tym samym. Wszystko, o czym pouczali wielcy nauczyciele życia jest w gruncie rzeczy wiecznie to samo, i dla tych, których ciekawość łaknie rzeczy osobliwych i interesujących, może nie mieć wielkiego znaczenia, gdyż dla nich wszelkie możliwe do pomyślenia rzeczy są bardziej interesujące, niż to właśnie, co jedynie powinno by ich interesować, gdyż dotyczy ich jedynie i naprawdę w ich najgłębszej jaźni. Będą oni zaledwie zwracali uwagę na upomnienie, jakie Mistrz wypowiedział w jednym ze swych listów: "Na dzisiaj mogę ci tylko zwrócić uwagę na głęboką mądrość przysłowia: "Pomagaj sam sobie, a Bóg ci dopomoże," - którego bynajmniej nie wolno cynicznie pojmować. Według swego właściwego sensu jest, co raczej najwyższym wyrazem ufności pokładanej w Bogu. Chce ono powiedzieć: Zabierz się do dzieła i stwórz sobie sam warunki, a pomoc boska cię nie opuści". Ta samopomoc zarówno w kontemplacyjnej modlitwie jak i czynnej pracy jest składnikiem tych możliwości i w pełnej tajemnic tożsamości w nich się znajdują; jest to stała i ciągła budowa świątyni, uszlachetnianie własnej postaci na tabernakulum, skazujące na wygnanie wszystko, co nieczyste. Jeśli do modlitwy nie powinny mieć dostępu żadne wyobrażenia obce trącące głupią żebraninę i lękliwym balwochwalstwem, to i praca musi również być strzeżona przed roztargnieniem i gadulstwem. W tym sensie pisał kiedyś Mistrz w liście do przyjaciela: "...Praca, o której chciałbym mówić przed jej zakończeniem, byłaby dla mnie stracona". Jak jednak i od czego w życiu zaczynać i do czego brać się należy, Mistrz odpowiadał w ten sposób: "Zawsze od tego, co się znajduje najbliżej..." Dlatego też ostrzega bezustannie, jak i wszyscy inni Mistrzowie życia to czynili, przed nieporządkiem, roztargnieniem, brakiem odwagi i lękiem, przy czym przy okazji wspomina, że stan bojaźni oraz niemożność stania się optymistą zawarte są we krwi jako dziedzictwo po przodkach, którzy w ciężkich zawieruchach wojennych musieli przeżywać stany wielkiej trwogi. Oczywiście okropne czasy, które przeżyliśmy i w dalszym ciągu przeżywać musimy, zaostrzyły ponownie te stany trwogi, a trzeba sobie uprzytomnić, że trwoga, miast uzbrajać przeciw niebezpieczeństwu, wytrąca z rąk człowiekowi oręż rozważnego poznania, rozumie się rzeczywistego poznania. Jest bowiem rzeczą ważną, żeby się nie poddawać nieustannie obleganiu przez nagromadzone doznania. Dlatego to Mistrz w jednym ze swoich pism powiedział: "Jest rzeczą samo przez się zrozumiałą, że...pewne poznania bledną, gdy nowe wstępują w pole widzenia świadomości. Dostalibyśmy obłąkania, gdyby wszystko, czegośmy w życiu doświadczyli i wszystko, co wiemy – pozostawało w świadomości stale w tej samej wyrazistości. Zupełnie wystarcza, że doświadczenie, przeżycie i poznanie znowu powracają gdy tego potrzeba. A zresztą w bycie duchowym nie chodzi o poznanie, które by można było w myślach sformułować, lecz o postępowanie, którego celem jest ucieleśnienie Ducha (Ducha "Świętego") i jego sił. To postępowanie – choć brzmi to wręcz paradoksalnie – polega na tym, że człowiek wszelkie możliwe dlań czynności skierowane na duchowość wykonuje za pomocą ciała i jego organów, całkowicie bez udziału myśli. Oczywiście z żarliwym oddaniem i uczuciem wdzięczności za to, że jako cielesne istoty ziemskie możemy to czynić. Oczywiście ze skupieniem uwagi, niby światła reflektora, na tę jedyną czynność, do której właśnie przystępujemy. Ale nie z pomocą myśli, oddani jakiemuś myśleniu. Nie myśląc z wdzięcznością. Nie skupiając myśli na naszej czynności, choćby ta czynność miała polegać tylko na absolutnym pozbawionym wszelkiego rodzaju napięcia spokoju ciała. Podczas gdy dążenia skierowane na rzeczy zewnętrzne, bez szczególnego związku z pełną tajemnic dziedziną Ducha Świętego, jak wiadomo należy dobrze rozważyć i w myślach wyjaśnić, jeżeli człowiek nie chce ponosić szkód, to wszystko, co czyni w celu stworzenia ze swego ciała świątyni Ducha Świętego, może być dokonane zgoła bez udziału myśli. Z takiego postępowania wynika wówczas prawdziwa pełnia uczuć, o których znów nie należy rozmyślać. Odczucia należy żarliwie odczuwać, doznawać, nie zwracając uwagi na żadne nasuwające się myśli. Wówczas, jeśli człowiek tak postępuje i przyzwyczai się do takiego postępowania, zjawiają się później, w zupełnie innym czasie, również poznania myślowe. Ale przychodzą one wówczas jako dojrzałe owoce, wyrosłe na świętym gruncie naszych wolnych od myśli czynów i odczuć". Z opisanego postępowania wynika teraz, w tym życiu, ten stan szczęśliwości, który stał się pośmiertną chwałą wszystkich prawdziwych mędrców i świętych mimo wszelkich cierpień i mąk, które znosili i to w stopniu znacznie przewyższającym wszystko, co się zwykło na ziemi znosić. Jest to szczęście, które postrzegamy w pełnym spokoju uśmiechu Buddy i Kwanony dalekiego Wschodu. Należy zwrócić uwagę, że ten uśmiech maluje się nie tylko na samej twarzy, lecz i na cichych, spokojnych, pełnych rozmachu liniach całej postaci, jako wyraz w spokoju pożądanego i osiągniętego szczęścia, które dla racjonalistycznego mieszkańca Zachodu stało się bez mała niezrozumiałe, gdyż u niego wszystko skupia się w mózgu i całemu organizmowi prawie, że nie może już być przekazane. Mózg, co najwyżej tworzy sobie być może jakieś abstrakcyjne wyobrażenie o szczęściu, (którego Bô Yin Râ poświęcił całą księgę) i wówczas oczekuje, czy zechce ono nadejść. Pewien ustęp listu Mistrza daje temu bardzo przekonywujące wyjaśnienie: "Ciesz się swym życiem i bądź szczęśliwy". Człowiek jest szczęśliwy tylko wtedy, gdy chce być szczęśliwy. Ci którzy oczekują, że staną się szczęśliwi, oczekują niestety prawie zawsze daremnie". Wszystko to nie ma na celu trwonienia zbyt trywialnego optymizmu, niechcącego uparcie zwracać uwagi na rzeczywistość świata zjawisk, lecz "nie zawsze wszystko układa się tak, jak byśmy tego pragnęli, ale wreszcie okazuje się, że prawie każde wyrzeczenie jest przyczyną jakiegoś zysku, którego inaczej nigdy by się nie osiągnęło". Dlatego z pożytkiem będzie na zakończenie przytoczyć tu jeszcze jeden cytat z listu, który wszystko, o czym była mowa, ponownie i wyraźnie streszcza: "Jeżeli człowiek sam czyni wszystko to, co do niego należy i nie naraża się lekkomyślnie na łatwe do poznania niebezpieczeństwo, tedy może być pewny, że znajduje się pod opieką, która doprawdy więcej zdziałać może, niż wszelka pomoc zewnętrzna. To jest inny piękny sens przysłowia: Pomagaj sam sobie, a Bóg ci dopomoże. Warunkiem wykorzystania pomocy duchowej jest zawsze i w każdej sprawie, aby człowiek sam wypełnił wszystko, co jest w jego mocy". Wszystko to brzmi bardzo prosto i w rzeczy samej jest proste. Odurzony jak we śnie bierny sprzeciw i opór człowieka, niechcącego się duchowo rozwinąć, będzie to – jak już wspomniano – uważał za nieinteresujące. Któż jednak spośród tych odurzonych przeczuwa wewnętrzną szczęśliwość, która przenika skromną naturalność serca ludzkiego zjednoczonego z Prajaźnią, a więc szczęśliwość człowieka zbudzonego lub wręcz samego Mistrza, jakiego mamy tu na myśli? Jeśli Jezus dopuszczał do siebie ludzi o prostocie dziecięcej, miał na myśli nie dzieci Lucyfera. Lucyfer nie znosił prostoty bożej. Dlatego spowodował rozłam i rozproszenie. Chociaż usiłowałem naświetlić ludzki dzień powszedni wypełniony przez ora et labora za pomocą działalności w dniu powszednim Mistrza naszych czasów – jak go z całym spokojem ośmielamy się nazywać – to nie wolno mi było i nie mogło to nigdy nastąpić w formie mającej zaspokoić próżną ciekawość. A że świadomość Mistrza ucieleśnionego w powłoce ziemskiej jest zawsze jednakowa tak na fizycznej, jak i na duchowej płaszczyźnie, a przy tym dla nas ludzi ziemskich nie pojęcie ożywiona, jego życie i działalność dnia powszedniego sięga najdalszych podstaw bytu i ogarnia cały niezmierzony obszar pomiędzy serdecznym płomieniem ognia miłości a ziemią, skostniałą, zaskorupiałą ścianą nicości. To, czego Mistrz dokonuje co dzień i co godzinę, tego możemy się zaledwie słabo domyślać. Pewnego pojęcia o tym może nam udzielić następujący ustęp listu Mistrza: "Działanie duchowe, tak jak ono dokonuje się przeze mnie jak przez ziemską "antenę", sięga... daleko poza wszystko, co zdołałem ukształtować do dnia dzisiejszego dla wszystkich czasów przyszłych, gdyż najistotniejsze przejawy tego działania następują w niewidzialności, tak że wynikające z nich skutki muszą być ponownie przetworzone na modłę ziemsko-zmysłową, zanim będą mogły z pewnością stać się uchwytne dla zmysłów ziemskich". Wstecz / Spis treści / Dalej MIŁOŚĆ Wszyscy Mistrzowie są, nawet w szacie ziemskiej, duchami czyniącymi dzieło Miłości. Dzięki tej prapotędze czynią oni swe dzieło wyzwolenia, które jest dziełem pomocy przy narodzinach Boga żywego w Ja, a które można porównać z ponownym narodzeniem człowieka ziemskiego. Jednocześnie jest to dzieło budowania mostów, gdyż przerzucają oni potężne a nieuchwytne dla oka mosty wiodące od nowonarodzonego człowieka poprzez wszystkie hierarchie do Ojca, do człowieka wieczności w jego nieskończonej Światłości, którego można również nazywać Ojcem – Matką (Księga Miłości str.96) . Wszystkie kształtotwórcze siły, które z upadłego w podobieństwo człowieka czynią dopiero Człowieka, są to odmiany siły miłości, które ze swej strony są wyrazem praboskiego przeżywania i poznania Jaźni. Jest, więc aż nadto zrozumiałe, że Mistrzowie oddają najgłębszą cześć jednemu spośród nich, który ziścił miłość w sposób, w jaki żaden inny z tych wspaniałych naczyń Miłości nie był w stanie tego uczynić. Dopiero Księgi Mistrza naszych czasów naprawdę wykazały, kto to był Jezus i kim nadal pozostaje: Nie wymarzony Bóg, lecz człowiek niezrównany, którego pełnia duszy i zdolność miłowania przewyższa blaskiem każdy obraz Boga dzięki potędze swej żywotności i synostwa Bożego swej rzeczywistości, – przewyższa tak, jak zorza poranna, błędny ognik migający ponad bagniskiem. Odsłonięcie rzeczywistości tajemnicy ofiary śmierci Jezusa jest jednym z Najwyższych objawień ofiarowanej przez Bô Yin Râ nauki życia. Legenda o Bogu, który poświęca swego syna, przysłoniła mgłą równy cudowi czyn, którego zasięgu nasz umysł zmierzyć nie zdoła; ten czyn przemawia jedynie do naszych nie spaczonych uczuć. Człowiek – i to człowiek również w poprzednim okresie swego życia – w chwilach grozą przejmujących męczarni zadawanych przez "bliźnich", w chwilach bez przykładowego poniżenia i potępienia przez obłąkany świat współczesny, w chwilach nie dającego się wyobrazić opuszczenia i beznadziejnego cielesnego położenia, w obliczu niechybnej śmierci cielesnej – znajduje siłę do pokonania nawet śladu nienawiści, pogardy, chęci zemsty, smutku i rozpaczy, jednym słowem: do przezwyciężenia wszelkiej ludzkiej nieudolności, aczkolwiek przecież każda komórka nerwów drgała krzykiem męki. Zdobył się na to wszystko, aż wreszcie ucieleśniona w nim siła Miłości stopiona z jego jaźnią wzbiła się do nieporównanego triumfu i stała się słowem: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". To przecież oznacza, że nawet Ojciec im teraz przebaczyć pragnie, przebaczyć musi i przebaczy; że skończyła się straszliwa, ponuro ciążąca nad upadłym światem klątwa: że potęga ciemności złamana została w swym rdzeniu dzięki światłu miłości i otrzymała cios, po którym nigdy już nie będzie mogła powstać. Jest to wydarzenie duchowe należące do wieczności, ale całkowicie wcielone w fizyczna doczesność: stan przeobrażenia cielesnego w najwyższym sensie w świątynię, która oddziaływuje nie tylko na całą przyszłość, lecz musi również posiadać moc wstecznego działania. Jest to akt niepojętej kosmicznej przemiany w granicach ziemskiej sfery duchowej, oddziałujący zarazem na nasz świat oraz świat pośrednio niedostępny dla naszych zmysłów. Jest to przeistoczenie, przeczute i uroczyście święcone jako punkt najważniejszy w liturgiach religii chrześcijańskiej. Jest to najdoskonalsze przeistoczenie samego siebie, które w rzeczywistości daje w sposób wiarygodny możliwość i pewność przeistoczenia siebie również wszystkim innym ludziom, którzy byli, są i będą dobrej woli. Jeśli więc we wspomnianej Ewangelii według Mateusza (27,51-53) napisano, że wówczas zasłona kościelna rozdarła się na dwie części od góry aż do dołu, ziemia zadrżała a skały z hukiem pękały, groby się otworzyły i wiele ciał świętych powstało i wyszedłszy z grobów po wskrzeszeniu weszło do miasta świętego, – to dzięki temu dawnemu tekstowi w potężnych obrazach wyjaśniło się do głębi, co zdziałał ów czyn miłości Jaśniejącego pośród jego najgłębszego i pełnego mąk poniżenia na jerozolimskim miejscu straceń, pośród złości i głupoty ludzkiej. Słusznie, więc postąpi ten, kto będzie sobie to uprzytomniał, bądź przez rozpamiętywanie dawnych tekstów, bądź też – jeszcze lepiej – przez gruntowne zagłębienie się w te księgi, w których Bô Yin Râ wyczarował postać Największego Miłującego (w szczególności "Misterium Golgoty" 3. wydanie 1953r. ,"Mądrość Janowa", "Wysoki Cel", "Zmartwychwstanie"). Wszelako raz jeszcze należy zwrócić szczególną uwagę na to, że wszystko cokolwiek Mistrzowie i Współbracia "Wielkiego Miłującego" z Nazaretu świadczą i co czynią sprawiają, dzieje się pod wpływem sił promieniujących z duchowego ognia miłości; jest to, jeśli ktoś tak woli: zesłanie Ducha świętego przez zjednoczonych z Bogiem. Brak słów w języku ludzkim, aby oddać pojęcie tego cudu, mimo że niejeden natchniony trudził się, by przez pełne zachwytu słowa poezji albo przez natchnioną formę sztuki dać o tym pojęcie. Cud jest nadspodziewaną zgodnością śmierci i miłości, godów wesołych i narodzin. Nie na próżno spostrzegamy na sarkofagach starożytnych, tj. w miejscach przechowania w proch obróconych kształtów ziemskich, radosne, triumfujące obrazy miłości i upojenia. Wiele daje do myślenia, a jeszcze więcej do przeżycia wewnętrznego, to sąsiedztwo śmierci i najwyższych radości życia w świecie antycznym, znajdującym się tak bardzo pod decydującym wpływem misteriów, których pobożności i głębi religijnych nie docenia niestety człowiek wychowany w duchu chrześcijańskim. Przez to zestawienie miłości i śmierci prawie całkowicie brak w antycznej religii czegoś okropnego i niesamowitego, czym nasz świat obrazów tak biegle włada i prawie od dwóch tysięcy lat przeładowuje smutkiem. Ale istnieje pojednanie święte, promienne piękne i dające głęboko poznać wyrównanie tych sprzeczności – w utworze poetyckim przeszło osiemdziesięcioletniego Goethego. Mam na myśli klasyczną noc Walpurgii, ten artystyczny wynik najgłębszego poznania człowieka oświeconego. Ten właśnie utwór, wielce odosobniony w nowszej literaturze zachodniej, może w inny zupełnie sposób niż cały szereg historii miłosnych dać wyczucie, co to jest wszechrozbrzmiewająca siła miłości. Miłośc nigdy nie bierze, nie posiada w swym stale wzrastającym nadmiarze miejsca w sobie, aby brać; raczej rozdaje ona i rozrzuca – a przez to rośnie. Miłość to życiorys Jaśniejących, którzy się bezustannie rozradowują. Jeżeli Bô Yin Râ w jednej ze swych wierszowanych wypowiedzi pisze: "Całe moje życie było Od wczesnej młodości Ustawicznym dawaniem..." to w tych kilku słowach mieści się cały jego życiorys, a wszelkie dane dodawane poza tym – to tylko odmiany i uzupełnienia tego samego tematu. Bardzo liczne listy Mistrza, które, poza skierowanymi do mnie, przejrzałem, działają dziś jeszcze niby prąd żywej miłości, który już w owym czasie płynął i płynie nadal z zaświata na ziemię. Jest to ten ognisty prąd, który spala wszystko, co marne i sprowadza śmierć rzeczy nieważnych i dziwacznych, prąd miłości, który żąda ofiary z własnej jaźni, by po uświetnieniu znaleźć się z powrotem we Wszechświecie. Bô Yin Râ nigdy nie odrzucał spraw ziemskich. Podziwiał często ze zdumieniem i w pełni miłości ziemskie zjawisko prądu elektrycznego i chętnie czynił aluzje do pełni zawartych w nim symboli. Szczególnie żywo przypomina sobie, jak staliśmy z nim przed oknem wystawowym w Lugano i oglądaliśmy dość rzadko wówczas jeszcze spotykane rurki neonowe, których widokiem był widocznie przejęty. W niedługim czasie potem pisał w liście, do którego dołączył zdjęcie przedstawiające wyładowanie iskry elektrycznej w centrali prądów wysokiego napięcia: "Nie ma.... w tym zgoła nic dziwnego, że iskra elektryczna może tworzyć takie wstęgi nawarstwień światła, gdyż jest ona w ziemskim materialnym świecie praprzodkiem wszelkiego życia w kształtowaniu form i nie może całkowicie ukryć swego wyższego pochodzenia. Zapewne wieszcze starożytni o czymś podobnym wiedzieli, gdy przedstawiali Lucyfera jako upadłego anioła i stworzyli mit o Prometeuszu? – Jedno i drugie daje się doskonale odnieść do pana ciemności, brata świętego praognia, który "był zanim niebo i cokolwiek innego zostało stworzone". Miłość jest potężną niszczycielką cierpienia. Zdanie to jest stwierdzeniem niezbitego faktu, a raczej pewnego prawa. Jeśli Bô Yin Râ szczerze i otwarcie mówi, że należy swoje cierpienia miłować, to bynajmniej nie ma na myśli kultu cierpienia, jak to czynili i czynią niektórzy uważani za świętych maniacy, a raczej zupełnie przeciwieństwo tego kultu. Kto miłuje swoje cierpienie, tym samym pracuje nad pozbawieniem go wartości, a wreszcie nad jego zniszczeniem. Rzecz prosta, że nie wszystko cierpienie może być zniszczone: to by oznaczało unicestwienie wszelkiego bytu. Ale niewymownie wiele cierpienia można usunąć lub mu zapobiec, w każdym razie całe cierpienie, które niejako chce być czymś więcej niż mroczną przeciwwagą przejawiającej się wspaniałości. Kształt z gałęzi i liści, piękno kwiatów, bogactwo owoców krzewu albo drzewa nie mogłyby istnieć bez zakorzenienia w ciemnej glebie. Jak bardzo rozstrzygające jest złudne istnienie cierpienia w życiu ziemskim Mistrzów zjednoczonych z Bogiem widoczne było na Golgocie. Ten kielich nie mógł ominąć, chociażby doprawdy nie był pożądany; musiał być do dna wychylony, albowiem taki był warunek, dzięki któremu został spełniony czyn wszelkich czynów, czyn miłości Jezusa, który przełamał bezlitosny grom klątwy nękający ludzkość ziemską. Obowiązywało to również Bô Yin Râ jak i obowiązuje każdego z tych świetlanych ratowników: wyzwalać określone siły ziemi. Wiersz w jego "Marginaliach" mówi o tym wyraźnie: "Siły tej ziemi, Które w "dniu moim" wyzwalać muszę. Dają się wyzwolić tylko temu. Kto z wdzięcznością znosi Ziemskie cierpienie cielesne: Jak wyzwoliciel więzów cielesnych Wyzbyty trwogi i skarg". W tym samym wierszu odrzuca wszelkie współczucie z powodu jego cierpień cielesnych i mówi nawet, że raczej każdy powinien zazdrościć mu: wręcz przejmujące grozą słowa. Gdy się je czyta, są one w pierwszej chwili prawie niezrozumiałe. Ale gdy przenikną do naszego wnętrza, zdolne są do rozwiązania od dawna stawianego pytania: na cóż cierpienie, dlaczego panuje zło, po cóż to wszystko? Odpowiedź może być dana tylko przez duchowe przeżycie. Wiersz o którym mowa oraz wiele jeszcze innych zawartych w "Marginaliach" stanowią odpowiedź na to odwieczne pytanie, są wyzwaniami człowieka duchowo całkowicie obudzonego, ale są jeszcze niezrozumiałe, jeśli się je ujmuje rozumowo: muszą one przeniknąć we własne życie jako wpływ miłości z Wszech-Życia, które tam jest miłością. Wydawałoby się, że o tym wszystkim nie można mówić, że można zaledwie bełkotać. Lecz Bô Yin Râ potwierdza się tu jako Mistrz, nigdy bowiem nie bełkocze, lecz mówi tak jasno i prosto, jak gdyby mówił tylko: dzień dobry, jak się masz? Ten prosty sposób mówienia bywa często lekceważony i poddany wątpliwościom: cóż tam może być osobliwego? Przecież to są rzeczy doprawdy same przez się zrozumiałe. Ale powoli: być może jednak nie tak już same przez się zrozumiałe dla tych wszystkich, którzy zaplątali się w skomplikowanej piekielnej sieci odłączenia od ducha, od miłości, od praźródła życia. Przecież i dzisiaj spotykamy wielu ludzi, którzy Rafaela kojarzą z oleodrukiem, a Mozarta z ćwiczeniami muzycznymi. Zachodzi tylko pytanie, czy to Mozart i Rafael, czy też oni sami ponoszą winę za taką formę zblazowania. Doprawdy, Mistrz niechętnie cierpiał, a jednak – jak się wyrażał – modlił się o cierpienie, aby w ten sposób przejąć wołanie o pomoc innych ludzi cierpiących cieleśnie w kierowaniu życiem cielesnym. Człowiek powierzający się temu kierownictwu pojmuje wówczas w sobie sens słów: Widzieć w cierpieniu "kłamstwo" Znaczy: "niszczyć" swoje cierpienie. Zawsze nie należy grzebać się ani w swoim, ani w cudzym cierpieniu. Ale należy o tym pamiętać, że cierpienie na tej ziemi Jaśniejących służy bezwzględnie zawsze do gloryfikacji miłości oraz siły tworzącej jej piękno duchowe. Żaden z Mistrzów nie jest ani reformatorem świata ani rewolucjonistą. On daje przykład. Oto wszystko. Odnalazł siebie samego i dokonał swego wychowania, wychowania z miłości. A czym jest wychowanie siebie w miłości, jeśli nie pełne miłości ofiarowanie i pogrążenie własnej jaźni w boską jaźń? Mistrz, jeśli wewnętrznie zdołamy uważnie przysłuchiwać się jego cichym słowom, pociąga nas w głąb i wzwyż do akordu miłości wirujących sfer. A jest rzeczą zupełnie obojętną, czy ten przebieg rozwojowy wyjaśnia się kierowanemu człowiekowi zgodnie z jego usposobieniem w obrazach, czy w dźwiękach, czy też przeobraża się on bez takich duchowo-zmysłowych spostrzeżeń w niezachwianie pewne poznanie miłości panującej w jej nieprzemijającym rdzeniu. Miłość jest przecież bardziej istotna niż każde jej odbicie, choćby było najwznioślejsze. Wstecz / Spis treści / Dalej MĄDROŚĆ Gdziekolwiek czytelnik zechce się zatrzymać w ogrodzie ksiąg pełnych kwitnącego życia, ksiąg, które podjęliśmy się rozpatrzyć, zawsze będzie miał całość przed sobą. Zgoła nie powtarzając się całkowicie w temacie i motywach, kątach widzenia i przenośniach, zawiera jednak każda księga, a nawet więcej: każdy rozdział, każdy ustęp, prawie każde zdanie – całość, tak że nawet w najdrobniejszych częściach zawarta jest całość nauki. Właściwie Mistrz mówi zawsze o jądrze duszy poszczególnego człowieka, a zatem powszechnej całości, która jest przecież w niego samego wpromieniowana. Wskutek tego przy przerzucaniu stron i szukaniu, nigdzie tutaj czytelnik nie natknie się na jakiś system lub jego szkic. Jaźń i wszechświat nie są systemem – są to żywe ciała. Bô Yin Râ przemawia zawsze do ciebie. Wkłada on wszystko w wychowanie samego siebie. Na tym wychowaniu polega cała pedagogika, cały socjalizm, cała polityka. Decydujące odpowiedzi znaleźć można zawsze tylko we własnej głębi, jedynym niezawodnym kompasie wszelkiego kierownictwa życiowego. Kto chce wychowywać, rządzić i socjalnie ulepszać, ten niech rozpoczyna od samego siebie. Jeżeli nie może dać rady z sobą samym, jakże może uporać się z innymi? Mistrz życiem swoim i swoim dziełem wskazuje, czym jest człowiek, czym jest życie i jak się samego siebie wychowuje. Jedynie z przykładu wynika należyte oddziaływanie na zewnątrz. Kto nie wie z własnego poznania, czym jest człowiek i życie, jak może chcieć kierować ludźmi i ich wychowaniem, kierować ich życiem? Rodzicom, którzy sobie łamią głowę, jak mają wychować dzieci, można zawsze tylko powiedzieć: zacznijcie od wychowania samych siebie; reszta wyniknie sama przez się. Bô Yin Râ napisał kiedyś: "Wszelkie wychowanie dzieci zależy przede wszystkim od tego, aby rodzice poznali samych siebie. Cała nauka moja odnosi się do tego wychowania. To nie jest tak jak sądzicie, że macie dopiero odpowiedzialność względem dzieci. Przede wszystkim istnieje dla każdego człowieka tu na ziemi odpowiedzialność za siebie samego. Jeżeli wszystkie swoje wysiłki będziecie kierować na to, by stale poddawać kontroli wasze własne wychowanie, wtedy możecie bezwzględnie być pewni, że nie popełnicie żadnego "błędu" przy wychowaniu dzieci.... Wychowanie dzieci polega w pierwszym rzędzie na tym, że należy dzieckiem kierować w ten sposób, by wychowało się samo. Tylko wówczas, gdy człowiek od wczesnej młodości nauczy się odczuwać, że może sam siebie wychowywać, to i wychowuje się sam, i tylko to wychowanie jest trwałe. Zbyt wiele robicie sobie kłopotu sądząc, że losy dziecka zależą od waszej pedagogiki. Nie zapominajcie proszę, że każde dziecko jest samoistną istotą, której losy są w ręku Boga i której to istocie możemy o tyle tylko wyrównywać drogę życia, o ile zdołamy dodać na tę drogę coś na wewnętrzną i zewnętrzną własność. Nie zależy tak dalece na tym, aby dzieci odzwyczaić od wszelkiego drobnego błędu, a nawet każdego poważnego błędu, lecz daleko ważniejsze jest to, by dziecko wyniosło z domu rodzicielskiego zasady prawdziwego, dobrotliwego, pełnego miłości uczucia ludzkiego.... Im spokojniej i swobodniej staracie się dać swym dzieciom to, coście w samych sobie znaleźli, tym lepiej. Nie słowa wypowiadane przy wychowaniu, jakie dziecko słyszało w domu rodzicielskim i być może zachowało w pamięci, dają mu w świecie rzeczywistą ochronę. Dorastający poza domem rodziców młody człowiek chroniony jest tam tylko wtedy, gdy wyniósł niezachwiane przekonanie, że o każdym czasie sam może się wychować, a celem jego wychowania będzie dobro, prawda i szlachetność, jeśli te cnoty już w domu pokochał i z nimi się zżył. Wszystko dalsze pozostawić możecie naprawdę z całym spokojem Bogu. Jeśli wychowanie ma być coś warte, musi wypływać z włsnego żywego czucia i z serca, a nie z mózgu". Wszyscy, którzy mieli możność obcowania z Mistrzem, mogą stwierdzić, że znajdował on zawsze i w mgnieniu oka radę na ich potrzeby, nie banalne rady, lecz starannie wyczute, wypływające z duchowych podstaw: wyraźny znak jego wewnętrznego, hierarchicznego stopnia jako wysłannika z zaświata. W wolnym przekładzie nazywamy ewangelię "radosną nowiną". Ściślej powinna się ona nazywać "dobrą nowiną". Jeśli się rozważy, że to orędzie pochodzi już z drugiej lub trzeciej ręki, a nie bezpośrednio od Tego, kto mógł powiedzieć: Jam jest droga i prawda i żywot; nikt nie przychodzi do Ojca jak tylko przeze mnie (Jan 14,6) – mamy wszelkie powody nazywać orędzie pochodzące bezpośrednio od Mistrza naszych czasów, które przy tym napisane zostało w całkowitym porozumieniu duchowym z Jezusem, radosną, a nawet ponad wszelką miarę uszczęśliwiającą nowinę, jako niezbędne nowe objawienie ze sfer Wieczności i daje ciąg dzieła miłosierdzia. To objawienie wskazuje nam w żywych słowach, które poniekąd stały się ciałem i krwią, nie tylko drogą powrotną do Ojca działającego i przebywającego w naszej duszy, lecz również mającą nastąpić decydującą duchową przemianę naszego świata ziemskiego. Stoimy na progu potężnego wydarzenia. Ale musimy się strzec, aby nie popaść w błąd pierwszych chrześcijan, którzy usiłowali zmaterializować swoje mesjanistyczne nadzieje i źle zrozumieli objawienia Jezusa". "Chęć zmiany duchowo-kosmicznych wpływów", jak to Bô Yin Râ określił w swej księdze "O bezbożności", nie może być wyobrażana jako przedstawienia z reflektorami, ogniami sztucznymi i wodotryskami, zmierzchem bogów itp., lecz jako wolny od przesądów, wyzbyty wszelkiego sennego upojenia zwrot wielu ludzi do Ducha, jako pewne i niezawodne poznanie wiekuistej rzeczywistości: cel, którego można najserdeczniej życzyć. Jasne jak na dłoni, że to potężne wydarzenie moce ciemności będą usiłowały powstrzymać za pomocą wszelkich przeszkód i zaczynamy to aż nad to odczuwać. Z mobilizacji sił przeciwnych, jakich ziemia jeszcze nie widziała, z techniczno – romantycznych potworności, intelektualnej pychy, z wyrafinowania a często jednorazowego barbarzyństwa sztuki i rozkoszy, niepojętego wyobcowania z naturą, by to tylko tu wymienić, – można przeczuć do pewnego stopnia wspaniałość nadchodzącego "z Ducha wiekuistego rozjaśnienia i oświecenia". Kto ma przeczucie tego, temu wolno, pomimo całego rozpętania mocy piekielnych, razem z Bô Yin Râ, gdy cytuje on słowa Huttena, powiedzieć z całą radością: "Rozkoszą jest żyć" (O bezbożności, str. 47) . Naturalnie nie łatwo jest zachować radosną ufność w chaotycznym zamęcie dzisiejszej rzeczywistości, która prawie każdego człowieka obrabowała ze zwykłego niegdyś minimum pewności. Tu w wysokiej mierze ma znaczenie to, co Mistrz powiedział do jednego z przyjaciół: "Pewien sprzeciw, pewne oporne nastawienie przeciw złu atakującemu od zewnątrz musi według mojego doświadczenia rzeczywiście nastąpić, jeżeli ma się potwierdzić zaufanie." Potwierdzenie zaufania ze strony Ducha nastąpi bez oporu, jeżeli spokój wewnętrzny nie pozwoli się zbałamucić żadną życiową niedolą, ani żadnymi sztuczkami piekielnymi lub oszołomić blaskiem. Mądrość Mistrza pouczała nas na każdym kroku widzieć rzeczy takimi, jakie one są, a nie jakimi się wydają. Potrafi on czynić je przejrzystymi, w szczególności rzeczy ostateczne i rzeczy boskie, o których dotychczas dowiadywaliśmy się tylko niby o rzeczach odbitych w lustrze i przy tym niejasnych słowach. Słusznie mówi w jednej ze swoich uwag: "Kto... szuka rady w tym, com napisał, ten wnet pozna, co mu się z powołanej lub niepowołanej strony przedstawia i powiada, by temu uwierzył. Trudno mu będzie popaść w błąd". Stale na nowo ostrzega nas przed naszym najbardziej złośliwym wrogiem – lękiem. W wyżej przytoczonej uwadze nadaje temu ostrzeżeniu szczególną, niemal przerażającą nutkę: "Najcięższym grzechem jest lęk, aby nie popaść w grzech... Nie ma... zgoła żadnego stopnia błędu, co w najgorszym razie może być "grzechem", z którego człowiek chcący tego a ufający w wiekuistą Łaskę nie mógłby cię znów dźwignąć o własnych siłach ze swego życia ziemskiego. Zdumiewające, o posmaku prawie rewolucyjnym, a jednak jest bardzo pocieszające i krzepiące słowa. Nic, ale to zgoła nic, nie ma takiego, czego by się należało lękać, nawet grzechu, a przede wszystkim nie bać się Boga, który wszak jest Miłością i człowiek Mu ufający odczuwa Go jako Łaskę. Boga należy się raczej wstydzić, jeżeli człowiek, jak się to prawie zawsze zdarza, okaże się niegodny Boga, ulegając wszelkim głupstwom, chuciom i różnym napaściom lenistwa i trwogi. Oto mądrość Mistrza, że dużym dzieciom, które wreszcie mają się rozwinąć, opowiada zajmująco – niby książka z bajkami – o pięknej ojczyźnie duchowej, a jednocześnie nastraja je radośnie i ufnie i usuwa głupi lęk. A nie opowiada on bzdurnych bajek dziecinnych, lecz niesie najczystsze i najjaśniejsze wieści o rzeczywistości i prawdzie, o dobru i pięknie krainy duchowej, o Bogu żywym w sercu duszy oraz o cudownych niezbitych sprawach boskich. Może on, jak Pan do Mojżesza, powiedzieć budzącym się dzieciom "Nie bójcie się, gdyż jestem przy was". Ale również odradza im wszelką przesadę w wyobrażeniach. Chodzi przecież tylko o jedna rzecz samą przez się bardzo prostą: o poznanie z całą pewnością we własnych głębiach przyczyny tego, kim jest człowiek duchowo i co fizycznie jest jego powłoką. Dlatego w tych samych, już często przytaczanych słowach wypowiada upomnienie: "Wybujałość wyobraźni przeszkadza w słyszeniu delikatnych poruszeń serca, które człowiekowi nie obeznanemu jeszcze ze światem Światłości jedynie mogą podać o nim wieść... Ludzie nie chcą wierzyć, że to, co wieczne, przejawia się w takiej prostocie". Zanim się dotrze do tej treści prawdy, należy usunąć pokłady gruzu, chwastów, kurzu, próchna i zapleśniałej pajęczyny, należy wypłoszyć urojenia, dzienne i nocne upiory z ich poglądami i naukami w świecie zewnętrznym, a przede wszystkim wewnątrz w onieśmielonych i zdezorientowanych duszach. A jest to sedno wszelkiej mądrości – wskazać człowiekowi ziemskiemu, jak ma się uporać z głównym swym wrogiem: z powszechną na świecie trwogą, która się zagnieździła lub grozi wślizgnięciem się w postaci lęku, przerażenia, opętania, zwątpienia, rozpaczy, troski, bojaźni, przesądu, melancholii i tysiące innych Postaci. W prawdziwej, albowiem z łaski Mistrza nadanej mądrości, Mistrz z niezrównaną wytrwałością i cierpliwością wskazuje drogi i możliwości osiągnięcia tego pierwszego celu, uwzględniając najróżniejsze typy charakterów. Jakiekolwiek zainteresowania może mieć człowiek, jaki temperament w nim przeważa, czy będzie miał usposobienie czynne, czy też kontemplacyjne, znajdzie on w jakimś ustępie lub nawet w wielu ustępach licznych nauk, a może i przy intuicyjnym wczuciu się w ten lub inny obraz duchowy – wynalezioną dla niego możliwość, aby powoli lub szybko opanować w końcu tę trwogę, niegodną dziecka królewskiego; gdyż my wszyscy jesteśmy pochodzenia "królewskiego" (niezależnie od tego, czymkolwiek byśmy się trudnili) . Szczególnie niebezpieczny jest smutek. Bô Yin Râ surowo sądził ludzi opanowanych tym uczuciem i rzadko czynił z tego tajemnicę, że uważa za grzech, co najmniej za oznakę rozstroju nerwowego, który należy bezwzględnie zwalczać. Świadczy o tym wiele fragmentów jego pism, a jeszcze bardziej listów, w których Mistrz delikatnie lub ostro, zależnie od okoliczności, zmywa głowę opanowanym przez smutek adresatom, przeciwstawiając nieświadomej magii lęku – świadomą magię niezachwianej ufności, udzielając pociechy, którą dusza musi sama w sobie wyzwolić: "Pociechy nie znajdziesz W pobliżu ni w dali, Dopóki złość i zawiść Duszę twą niewoli. Gdy dusza sama z siebie Nie znajdzie pociechy, Zaiste jej nie zazna Na ziemi po wieki". Wszystko bowiem, co Bô Yin Râ oznajmił przyjaciołom bliźnim znajduje się wręcz poza wszelkimi teoriami zaczerpnięte z doświadczenia w sposób, jaki znacznie przewyższa normalny naukowy i praktyczny empiryzm. Dlaczego? Gdyż prawdziwemu mędrcowi nie potrzeba wiedzy od kogoś przejętej, aniż żadnych poza nim stojących konstrukcji pomocniczych, gdyż źródłem, z którego czerpie, jest on sam. Jego mądrość nie jest czymś zapożyczonym, co się rozpada razem z szatą ziemską, lecz trwałym wiekuistym posiadaniem. Dlatego Mistrz mówi na zakończenie rozdziału "Wiedza mędrców" w księdze "Zmartwychwstanie": "Przy wiedzy wiekuistej.... Wiedzący, przedmiot jego wiedzy oraz to, co on o nim wie, całkowicie przenikają się wzajemnie. W ten tylko sposób naprawdę się poznaję". Kto pozwoli radom i opiniom nauki przewinąć się przed oczyma ducha, a przy tym jeszcze, jak miał możność autor niniejszego dzieła, bezstronnie zbadać wpływ poważnego materiału listów i notatek, notatek dalej ożywić wspomnienia wielu rozmów przeprowadzonych z Mistrzem, ten musi dojść do odczucia wręcz niezwykłej pewności: tu mocny jak opoka. Co się tyczy treści tej mądrości, to Bô Yin Râ kiedyś po prostu powiedział: "Nie przynoszę żadnej "teorii", żadnej nowej "filozofii", żadnej nowej "religii", lecz wyłącznie wyniki praktycznego doświadczenia w dostępnych dla mnie osobiście duchowych dziedzinach życia, które nieświadomie są prawdziwą ojczyzną duchową każdego człowieka ziemskiego". W drugiej połowie mego życia miałem szczęście oglądać starożytne, z dalekiego Wschodu pochodzące, malowidła wykonane tuszem – w kopiach, lub jeśli to było możliwe w oryginałach. Gdy zagłębiam się w tych uduchowionych krajobrazach lub też na swój sposób obcuję z tymi osobliwymi pielgrzymami i świętymi, wówczas zawsze wydaje mi się, że mnie spotyka i przemawia do mnie na swój niewymownie pogodny sposób ów z Bogiem zjednoczony, którego pamięci i ewokacji duchowej poświęcam mój wysiłek napisania tej książki. W tych spokojnych mających wygląd świętych, nieskończenie dyskretnych dziełach sztuki prastarej, na głębokim szacunku ugruntowanej kultury, odczuwam coś, co najbardziej ze wszystkich innych ludzkich tworów może dać piękną oprawę uśmiechniętej złocisto-białej mądrości Mistrza. Wszystkie one razem wzięte są przenośnikami Domu Duszy. Delikatnie i miękko rzucone, a jednak potężnie wznoszące się i cudownie uporządkowane krajobrazy, w których nie ma nic zbędnego, a każde drzewo, każdy wodospad, każde jezioro, każda góra czy obłok stały się symbolem i obrazem Boga. Wysoce ludzkie w sposób zgoła niezrozumiały. Tu stale staje mi w pamięci Bô Yin Râ, który w swym utworze napisanym w rodzaju psalmu pt. "Dom Duszy" powiedział: "Zważ Szukający – kraina wiekuistych kształtów stoi przed tobą zawsze otworem, Musisz jedynie wybrać gdzie pragniesz zbudować w niej dom swój.... W domu twoim, jeśliś go odpowiednio wybrał Bóg nie będzie ci obcy Jako potężnego przyjaciela będziesz Go gościł u siebie". Mądrość Mistrza przejawiała się nieraz także w postaci humoru, jeśli sytuacja ziemska była, jak to się mówi zawikłana. I mogło się zdarzyć, że osoby go odwiedzające, które oczekiwały wyroczni apolińskich, znajdowały dowcipne słówka i żarty, wywołujące w nich zakłopotanie, o ile im, co niestety dość często zdarzało się, brak było poczucia humoru. Brak humoru jest jednak smutną cechą. Należy on do rzeczy najbardziej rozpaczliwych, jakie w tym życiu przytrafić się mogą człowiekowi, o ile mu się nie uda znaleźć czegoś budzącego wesołość nawet w rzeczy pozbawionej humoru. Wstecz / Spis treści / Dalej PATRIARCHA Ten człowiek został zesłany w czasach pełnych zamętu, chaosu, tak, że w historii dwóch tysięcy lat, połowicznie tylko znanej, próżno by się rozglądać za bardziej szaleńczym chaosem myśli, słów i czynów. Nic w takich czasach nie przynosi większej ulgi człowiekowi, jak rzeczy jasne i trwałe, których się bezmyślnie nie podkopuje, a które noszą pogodny blask. Doprawdy niełatwo człowiekowi zachować pogodę i dobry humor, nie dając się zbić z tropu i podążać drogą uznaną za właściwą, pragnąc szczęścia dla siebie i dla innych działać w tym kierunku. Biada temu, kto zwątpi. A jednak znalazł się przecież człowiek, który cicho a z wielką mocą spokojnie i z pogodą, niby patriarcha czasów biblijnych, znalazł właściwe słowa, nadające się do tego by odwrócić nieszczęście. Wprawdzie nie mógł czynić cudów, tak jak i sam Bóg nie mógł tego dokonać by stworzyć raj na ziemi. Pomijając to, raj na ziemi nie jest ani możliwy ani pożądany, wymaga on partnera dobrej woli, człowieka czujnego, który zmęczył się już drzemaniem i marzeniami sennymi. I oto znów zjednoczony z Bogiem człowiek – Bô Yin Râ – dał, jeżeli ktoś potrafi należycie czytać, zadawalające odpowiedzi na wszelkie nurtujące ludzi pytania, które należało rozwiązać. Zwłaszcza w tomie "Ułuda Wolności" znajdował zawsze nić przewodnią, która wskazuje drogę z labiryntów zagadnień socjalnych, narodowych i w ogóle społecznych, przy czym często w jednym jedynym zdaniu trafnie ujmuje rzeczy decydujące. Nie przeczy przy tym wcale doniosłości nauki i jej zasług. Przyznaje on jej być może więcej, niż by to mogło być miłe niejednemu gorliwemu fanatykowi. Ale rozwikłuje i przecina ostrzem jasnego i prostego poznania duchowego wiele przędziwa omotującego prawdziwe lub rzekome zagadnienia i sprowadza każde z nich do decydującego mianownika, do wewnętrznej jaźni, z której wychodząc – wszystko, ale to rzeczywiście wszystko można doprowadzić do porządku i harmonii, z której jedynie wychodząc odbudować można wszelką dającą się pomyśleć społeczność – czy to obejmować będzie małżeństwo, rodzinę lub przyjaciół określonego rodzaju grupy dusz lub wspólnoty ludowe, związki narodów i całą ludzkość ziemską, czy nawet cały przeniknięty boskością a więc i człowieczeństwem wszechświat. Mistrz wszystko to widział i opisał, a oprócz tego przeżył jako ojciec, jako patriarcha, co musimy stale podkreślać. Jego dzieło i istota jest na wskroś patriarchalna przy jego dobrotliwej, promieniującej ciepłem więzi daleko sięgającej miłości, przypływającej doń nieprzebranie jedynie dzięki jego jedności z Bogiem. Bardzo znany od dawna już zmarły uczony wyraził się o nim w kółku znajomych mnie więcej tymi słowy: "Jest on niby anioł unoszący się w przestrzeni, ale ludzie tego nie widzą". Bô Yin Râ czynił zawsze wrażenie pełnego spokoju patriarchy pod drzewem figowym lub też mędrca z Dalekiego Wschodu medytującego na występie skalnym, leżącym naprzeciw wodospadu, albo pod strzechą przewiewnego pawilonu stojącego na polach na jeziorze górskim i wysyłającego światu krzepiące myśli i impulsy. Z tej jego patriarchalnej postawy wypływa to, co niegdyś napisał: "Człowiek zawsze będzie błądził, jeśli stale szuka czegoś "nowego" miast dążyć do oparcia się o rzeczy najstarsze". Taka zasadnicza postawa pozwalała mu przy całej skromności do miłego otoczenia do dobrych i pięknych rzeczy pozostawać spokojnym i obojętnym, przy nader sumiennie uregulowanych stosunkach, do wszystkich niespokojnych pokus w postaci namiętności, przepychu, ambicji i tym podobnych, a do tego dochodziło coś jeszcze bez mała niby lęk przed osobistym obcowaniem z ludźmi, gdyż każdy jego kontakt z obcymi stale musiał się dlań przekształcać w wewnętrzne ustosunkowanie się do każdego z osobna. Czynił on charakterystyczną różnicę pomiędzy ziemską społecznością a kierowaną z ducha wspólnotą, o czym w księdze "Ułuda Wolności" wypowiedział wszystko, co istotne. Choć ze względu na harmonię i zwyczaje przywiązywał pewną wagę do opinii, to jednak jako artyście i pisarzowi były mu obce myśli o sławie. Każdy człowiek inteligentny zrozumie, że chodzi tu nie o potrzebę zdobycia znaczenia i nie o żądzę sławy, lecz o stwierdzenie ważnego, gdyż duchowego a dla ludzi bliskich przebudzenia pocieszającego faktu, o czym Mistrz kiedyś napisał: "Nadejdzie dzień, w którym się okaże, że pomoc duchowa podawana jest ludziom jej godnym zaiste nie bez mocy dalej działającej, chociaż nawet jej skutki ujawniały się w czasie znacznie późniejszym.... Nic a nic zginąć nie może po wieczne czasy z danej przeze mnie pomocy duchowej". Ten patriarchalny, w naszych czasach tak niezwykły, a dlatego dwójnasób sympatyczny, przejmuje nastrajający sposób bycia zmagał się coraz bardziej od czasu, gdy posiadł on Mistrzostwo duchowe i nie na próżno miły, łagodny i szlachetny krajobraz Lugano mógł przygotować do tego nader godnie, ściągając na siebie błogosławieństwo. Rzeczywiście Lugano i jego okolica jest błogosławioną krainą czy przybywa się tam z południa, czy z północy, jest ono dla podróżnika zdolnego do przyjmowania subtelniejszych odczuć prawdziwą niespodzianką. Zabawką Boga uśmiechająca się do oczu zmysłów i duszy. Bô Yin Râ rozmiłowany był poza tym w Tessimie, lecz szczególnie w okolicach Locarno, położonego na brzegu znacznie większego otwartego Lago Maggiore, które wraz z jego dolinami pozostało do pewnego stopnia mniej zeszpecone. Jednakże wybrał miejski charakter Lugano z racji dogodniejszych dla rodziny warunków życia, a szczególności ze względu na ważne dla dzieci szkoły. Gdy mu wychwalano wielkość Lago Maggiore w porównaniu z jeziorem Lugano, zauważał z zadowoleniem: "Dla mnie jest ono dostatecznie wielkie". Dom, do którego zdecydował się wprowadzić dawał mu coraz większy spokój i zadowolenie z powodu pięknego wysokiego położenia z licznymi widokami, jak również z powodu architektonicznego pokrewieństwa z prostotą, niewyszukaną tradycją włoską, oraz ogród, z którego dało się coś nie coś zrobić. Jeżeli chodzi o dom to pragnąłby może dla siebie nieco innego rozwiązania, o czym świadczy zachowany własnoręczny szkic z tego rodzaju rozplanowaniem. Ale pozostał wierny temu domowi na resztę dni swego życia ziemskiego, przede wszystkim ze względu na otwarte jeszcze wówczas rozległe widoki, nieco ustronne położenie i ogród, którego pielęgnacji, jako nader zamiłowany ogrodnik, bezustannie poświęcał wiele pracy. Botaniczny inwentarz tego naprawdę niewielkiego ogrodu przy willi Gladiola jest niezmiernie bogaty, a każda szczególna roślina była starannie przez Mistrza strzeżona, pielęgnowana i doglądana, kto miłuje rośliny i zna się na nich, dla tego nie będzie to wręcz niemiłe, jeśli zaryzykuję tu suche, bez wyjaśnień wyszczególnienia najważniejszych roślin: każda z tych nazw przypominała mu mały i miły indywidualny światek pełen niewinności i piękna. Były tam i są dotychczas: bambusy, jucha palma wachlarzowa, daktylowa, cyprysy złociste, rozmaryn, klon karłowaty, passiflora, kwitnące pnącza, hortensja, łoza winna, dąb zimowy, magnolia, dąb korkowy, rododendron, drzewo kamforowe, drzewa laurowe, róża, glicynia, klematis, (roślina pnąca o dużych barwnych kwiatach), cyklameny, oliwka pachnąca, Cornus Floryda, viburnum, drzewo figowe, drzewo cytrynowe. Spis ten nie jest zupełny. Wiele z tych roślin znajduje się w kilku okazach i odmianach. Rośliny te nie są oczywiście rozmieszczone charakterystycznie bez planu, lecz łączą się w dyskretnej harmonii liczącej się z widokiem na góry i jezioro w oddali. Porządek nie pochodzi od jakiegoś ogrodnika pejzażysty, ani botanika, lecz, że się tak wyrażę, od ogrodnika z serca, którego stan fizyczny koniec końców prawie nie pozwalał wychodzić do ogrodu, chyba, że na chwilę, a tym bardziej na dalsze wycieczki. Ale oko potrafiło zastąpić piesze spacery własnymi wędrówkami, o czym świadczy wiersz z lat późniejszych Mistrza: "O wy pogodne i wesołe góry Pokryte zielenią winnic i drzew, Raz ostrym łukiem, To niby znowu zamki skalne Otaczające moje jezioro. Od dawna już zasie Wędrowca, co oglądając Kroczy tu i tam po was, A jego oczu jasne spojrzenie Szerokie obejmują horyzonty, Gdy znów i jeszcze raz ponownie Po was wędrują, By móc szczyty i wasze wąwozy Tkliwie – z dala na swym łożu Okiem tylko was dotykając – Z tęsknotą was obejmował". Jest to pełne miłości, ogarniające wszystko spojrzenie Noego lub Abrahama, ale jego patriarchalność ukazuje się wzbogacona wewnętrznie świadomością o ojcostwie – macierzyństwie Bóstwa oraz miłośnie przez nie objętych istotach wszechświata. Ta cecha arcyojcowska u podstaw bytu Mistrza tworzyła zeń we wszelkich okolicznościach życiowych wychowawcę i opiekuna rzeczy wypróbowanych, a nam przekazanych i przynoszących ciągle bogate kwiaty i owoce. "Nowością" w nauce Bô Yin Râ jest wyłącznie uchylenie zasłony z rzeczy dotychczas nieobjawionych, lecz od dawna nam danych. Choć czasy dzisiejsze były i są pełne zamętu i chaosu, oczekiwał jednak dla czasów nadchodzących zdecydowanego nawrotu do stosunków naprawdę patriarchalnych, a więc do harmonijnego ładu z w życiu ziemskim, które nie będzie budowane tylko ze stanowiska konstrukcyjno-rozumowego i państwowo-politycznego, lecz całą widzialność niewidzialność wciągnie w pole oka ziemskiego oraz postrzegania wewnętrznego i będzie uwzględniać przede wszystkim ziemię i jej twory z nami spokrewnione: rośliny i zwierzęta. Miłował jedne i drugie, chociaż na zwierzęta nie zawsze spoglądał chętnym okiem w bezpośrednim otoczeniu domu, gdyż pragnął widzieć zachowaną swobodę zwierzęcia i raczej unikać obustronnych wpływów. On, który czuł wstręt do wszystkiego, co trąciło gwałtem, a więc i do kary śmierci, nie miał nic przeciwko zabijaniu zwierząt, jeżeli wtargnięcie zwierzęcia w otoczeniu człowieka okazywało się niebezpieczeństwem, którego w inny sposób nie dawało się uniknąć, lub, jeżeli zwierzę inaczej musiałoby niepotrzebnie cierpieć. Pół żartem, pół serio dla naświetlania tej sprawy wspominam to, co mi opowiadał o pewnym człowieku, którego poznał. Mieszkał on na jednej z wysp greckich w jego sąsiedztwie. Plagą jego było robactwo, którego jednak nie ważył się zabijać. Raczej wynosił je na brzeg morski, gdzie wówczas oczywiście musiało nędznie zginąć. Bô Yin Râ zwrócił uwagę na okrucieństwo jego czynu. Należy właśnie w drobnych i wielkich sprawach mieć odwagę postępowania, narażając się nawet na niebezpieczeństwo, że wydaje się nieosiągalna całkowita "bezgrzeszność". Ludzie nadmiernie trwożliwi dopatrują się grzechu w wielu rzeczach, które nie są niczym innym jak aktem rozsądku i koniecznością obrony; skrupulatne sumienie będzie tu umiało ściśle odróżnić sofizmaty od konieczności. Przede wszystkim "bezgrzeszności" nie można osiągnąć przez ponurość, brak humoru i lęk przed śmiesznością. Są to raczej podejrzane oznaki wewnętrznego usposobienia człowieka. Nie znam żadnego innego domu, w którym by bardziej rozbrzmiewał śmiech i wesoły śpiew, niż dom tego patriarchy, który sam był niewyczerpany w opowiadaniu łagodnych historyjek, wesołych anegdot. Dowcipne żarty sprawiały mu wiele przyjemności, a jeszcze więcej pogodny humor, a nawet dziecinna swawola. W jego księgach znajduje się wiele ustępów będących bezcennym źródłem pocieszenia i humoru na modłę duchową. Nie lubił, gdy ktoś w fałszywej i namaszczonej zarozumiałości nie umiał zdobyć się na to, by od czasu do czasu zażartować z samego siebie. On w każdym razie umiał i to jak jeszcze. A swoim zabawnym historyjkom lubił czasami nadawać szczególny rozmach ku przerażeniu niejednego ze swych gości, który z daleka spieszył na kilka chwil w nadziei usłyszenia wyroczni delfickich tajemnych aforyzmów, które by w sposób czarodziejski rozwiązywały wszelkie światowe zagadnienia. Uszło zapewne uwagi takich ludzi, że ten właśnie rodzaj humoru, ta wesoła gra w chowanego, tak lubiana przez marionetki i arlekinów, zawiera rozwiązanie niejednej zagadki. Wszyscy ludzie prawdziwie i szczerze religijni wykazywali zawsze tę pogodę i wesołość ducha. Dlatego Mistrz nie ustosunkowywał się nieprzychylnie do pogodnego delektowania się dobrymi rzeczami na tej ziemi, natomiast nie pochwalał żądzy uciech i łakomstwa. Szczególnie ostrzegał przed pasjonowaniem się lekturą, co łatwo doprowadzić może do wewnętrznej próżni i pustki. A stan ten jest wówczas wszystkim innym, tylko nie pierwszym krokiem do mistycznych przeżyć i może raczej czynne życie doprowadzić do wyczerpania. Dlatego też Mistrz nie tyle wchłaniał rzeczy w siebie, ile raczej sam się w nie pogrążał. Wskutek tego był dokładny aż do pedanterii. Jest to być może w mniejszym stopniu talent wrodzony, a raczej zdecydowanie się na bezwarunkowe oddanie, które mu zdobyło tak wiele znajomości spraw technicznych, że znał się na wielu rzemiosłach lepiej niż tylko powierzchownie. Skłonny był do szczodrobliwości i chętnie rozdawał, chociaż był troskliwym ojcem rodziny. Podczas naszych spacerów często spotykaliśmy starego niewidomego żebraka, któremu zawsze dawał szczodrą jałmużnę i to w wielu różnych drobnych monetach. W pewnej odległości zatrzymywał się potem, oglądał się i cieszył radością człowieka, który dotykał poszczególnych monet i liczył je. Mistrz mawiał: "Tak oto ma przecież więcej przyjemności niż gdybym dał mu tylko jedną większą monetę. Teraz wkrótce zbierze się i powędruje do najbliższej knajpki, by wypić swój kieliszek. Dlaczego nie miałoby mu się sprawić tej przyjemności? Dobrym smakiem wiedziony kupował z zasady – rozumie się w miarę możliwości środków – zawsze rzeczy możliwie najlepsze. Są to przy tym rzeczy piękniejsze i trwalsze, tak że nabywca ma nie tylko estetyczne zadowolenie, lecz również dobrze na tym wychodzi. W każdym razie jego stosunek do żebraka wykazuje nie tylko zwykłe, pełne braterskiej miłości uczucie, ale także pełen dobroci humor. Potrafił do pewnego stopnia tak człowieka rozruszać, że musiał mu już przez to sprawić radość. Zresztą mógł on w tej chęci rozruszania za daleko się posunąć i nagle wywołało sytuację, która zainteresowanej osobie nie mogła sprawić prawdziwej przyjemności. Wiem jednak, że w takich przypadkach przykładał zawsze kojący plaster na tę drobną rankę. Kiedyś przyszedł doń pewien malarz i rzekł: "Wobec moich obrazów staję często przed zagadnieniem, ale dobrze nie wiem nawet, na czym ono polega". Na to Mistrz odpowiedział "To mogę panu zupełnie dokładnie powiedzieć: jest to zagadnienie, jak je sprzedać". Po śmierci jednego ze swych przyjaciół we Francji położył na gramofonie płytę z Marsylianką, a gdy zabrzmiała ta porywająca melodia, którą zresztą bardzo chętnie nucił, powiedział: "A więc teraz słyszy ją przeze mnie". Opowiadający tę w swoim rodzaju tajemniczą, pełną humoru historie, powiedział również, że ilekroć rozterce wewnętrznej wywołanej współodczuwaniem nieszczęść spowodowanych wojną odwiedzał Bô Yin Râ był naładowany przezeń niby akumulator. Początkowo czuł się jak kamień, a następnie nagle jakby mu skrzydła wyrosły. Tej wewnętrznej przemiany wywołanej prze obecność Patriarchy z Massagno doznawali niezliczeni ludzie bywający u niego w gościnie. Mogli oni przynajmniej w tym krótkim czasie swego pobytu czuć się synami i córkami tego Praojca w Światłości, chociażby liczyli więcej lat na ziemi niż on sam. W willi Gladiola panowała zawsze atmosfera, nader rzadko gdzie indziej spotykana, wręcz absolutnej czystości przypominającej pierwiastki życia na świętych szczytach gór. Ta życiodajna atmosfera domu wypływała z więzi, która jak piękna wstęga łączyła ojca, małżonkę mającą pełne zrozumienie dla jego dzieła, niezwykle dobrze wychowane, sympatyczne córki, jak również służbę domową. Ta wstęga była utkana ze złotych nitek miłości i srebrnych nitek szacunku. Nie było do pomyślenia jakieś niewłaściwe słowo, czy też przygnębiający sposób bycia świętoszkowatej bigoterii. Zawsze panowała w najpiękniejszym sensie nastrojowa otwarta i radosna religijność, która bez specjalnego nacisku pedagogicznego oddziaływała wychowawczo. Mistrz był zdania, że potrzeba czułości półdorosłych i dorastających dzieci mogła być przez rodziców przyjmowana tak, aby w czasie dojrzewania fizycznego nie dochodziła do przesady. Krótko mówiąc, wstępowało się tam w atmosferę uduchowioną. Zjednoczone z Bogiem Mistrzostwo w ten sposób znajdowało wyraz i w życiu domowym. O ile ktoś był zdolny do tego, to w uszczęśliwiający sposób potrafił odczuć, że tu panują siły anielskie. Ten patriarchalny i hierarchicznie ożywiony duch zakreślał również stosunek Mistrza do jego przyjaciół, którzy odczuwali błogosławieństwo przebywania z nim. Nie potrafię dać lepszego i odpowiedniejszego zakończenia temu rozdziałowi, jak przytoczenie kilku fragmentów listów, które sędziwy artysta skierował do swego dawnego ucznia, a późniejszego najwyższą czcią poważanego opiekuna wielu ludzi: "Jestem obecnie w trakcie żegnania się z tym światem i pragnąłbym spokojnie rozwiązać wiele więzów łączących mnie z życiem ziemskim. Nie jest to łatwe zadanie – i ostatecznie nie pozostaje człowiekowi, nic innego, jak ufność w wiekuistą potęgę, którą nazywamy Bogiem żywym, ufność, z którą dusza mówi: wszystko jest dobrze tak, jak było, jak jest i będzie.... Pańska "Księga Boga Żywego" bardzo mnie interesuje i podtrzymała mnie w bardzo ciężkich chwilach, tak, że w głębi serca jestem za nią wdzięczny, gdyż ona mnie nie krępuje, lecz w gruncie rzeczy wyzwala; w szczególności wyzwala od poglądu, że przeznaczeniem człowieka jest ulepszać świat, co wbija go w pychę. Gdy przyjmuje się całe życie na ziemi jako łaskę Boga żywego, wtedy rodzi się w sercu pokora i prawdziwy pokój. Nie usiłuje się już zmieniać otaczającego świata, lecz bierze się go takim, jakim być może, tak jak się na nim urządzić możemy... Jeżeli się człowiekowi uda uchwycić iskierkę światła, które nam zwiastował Bô Yin Râ, lub też jest się samemu przez nią uchwycony, to walka na tym ziemskim padole staje się stosunkowo obojętna. Stoję przed końcem moich dni ziemskich, wgląd do królestwa Światła i Ducha życia wiekuistego daje mi bodaj nową nadzieję na rozwiązanie zagadki, potwierdzenie moich przeczuć, które stale biegły obok moich wątpliwości. Cieszy mnie to, że muszę dalej czytać Pańskie książki. Stan mego zdrowia jest bardzo zły, tak, że nawet pisanie sprawia mi trudności; chociaż wiele mam na sercu, nie jestem w stanie tego wypowiedzieć".. (z listów z 20 grudnia 1910r. i 16 listopada 1920r. datowanych w Karlsrue) . Toma miał wówczas osiemdziesiąt lat i żył jeszcze do 1924 roku. Wstecz / Spis treści PRZEJŚCIE W swej nauce duchowej, którą – dla zrozumiałego odróżnienia od traktujących o religii ksiąg, uznawanych za pisma święte narodów – nazywał "religią samą w sobie", mówi Bô Yin Râ pewnego razu w sposób bardzo prosty i zrozumiały o śmierci, że jest ona wyzwoleniem z nadmiaru i uzupełnieniem braku. Komu po usłyszeniu tych słów łuski spadną z oczu, ten się znajduje, jeśli wszystko w ogóle nie jest złudą, na dobrej drodze, przede wszystkim w tym sensie, że żadne okropności ziemskie nie wytrącą go może z równowagi. Dobrze zrozumiane słowo pociechy posiada dźwięk zaczarowanego fletu. Mozart wiedział o tym. W przeciwnym razie jakże mógłby napisać swoje tak niepojęte celne utwory muzyczne? Słowo, więc wypływa z duszy, co, do której nie było wiadomo, żeby tylko w ciągu jednego mgnienia oka zadrżała wobec śmierci. Wiedziała przecież zupełnie jasno, tak jak wie Wiedzący, który sam stał się wiedzą, czym jest śmierć, a czym nie jest. Na skutek tego nie potrzebowała się obawiać się ani absolutnego unicestwienia ani sądu ostatecznego, kar piekielnych czy ognia czyśćcowego, a więc nie ulegała pewnym zbyt skostniałym wyobrażeniom, którymi zamąca się większość innych ludzi. Przy tym większość ludzi jest niespokojna, obawiając się rozłąki ze wszystkim, co było dla nich miłe i drogie, oderwania się od wszelkich stworzeń, których urok zmysłowy i urok duszy przykuł ich do siebie. Ten lęk nie może zdobyć przewagi nad wiedzącym, którego świadomość sięga na druga stronę życia i mówi mu, że i w świecie Ducha wszystko posiada formę i postać i że świat abstrakcyjny istnieje tylko w urojeniach mózgu. Co się zaś tyczy strachu przed cierpieniami nadchodzącej śmierci, zgrozy wobec mąk w chwilach przejścia, mąk, które zapewne w wyobraźni są przeważnie straszniejsze niż w rzeczywistości, to Bô Yin Râ uporał sie z tym podczas dziesiątków lat stale wzrastających cierpień fizycznych, zdobył sobie stopniowo, jak to sam kiedyś powiedział, swego rodzaju mistrzostwo w znoszeniu bólu. To mistrzostwo było przy tym opancerzone niedającym sie przezwyciężyć humorem, który mu pomagał znosić tragizm jego ciężkiego stanu fizycznego i pozbawiać wartości cierpienie, o co mu w każdym razie chodziło, jak to stale podkreślał. W ten sposób ćwicząc sie sam w ciągu całego życia, uczył nas wszystkich ćwiczyć się w tym, co nazywa nauką umierania i co nie jest tak łatwe, ani tak trudne, jak to wmawia w siebie wielu ludzi, lecz trzeba ćwiczyć się z całą bezwzględnością i spokojem. Jako szafarz pomocy duchowej nigdy przecież nie doradzał czegoś, aby następnie wycofywać się i samemu inaczej postępować, lecz zawsze wszystko stwierdzał przykładem na samym sobie. W "Księdze Zaświata", której pierwsze wydanie ukazało sie już w 1920 roku, przedstawił z góry w całej pełni to wszystko, co następnie przeżywał praktycznie. Pociecha i pokój, jakie spływają z tego dzieła na pogrążającego się w nim czytelnika o rozbudzonych uczuciach, przypadły w udziale wielu ludziom, a w przyszłości może ich liczba progresywnie zwiększyć się. Już wówczas pisał do niego Hans Toma: "A że bliski już jestem kresu mego życia i ciężar osiemdziesięciu lat człowieka, dążenie do nauczenia się spoglądania na tajemnicę śmierci ze spokojem, aby w ten sposób gruntownie i jak można najlepiej przygotować się do pożegnania z tym światem, nie wyrządzając przez to szkody swej chęci do życia i radowania sie życiem. W szczególności chodzi też o to, aby fakt śmierci ujęty po ludzku przyjąć i wewnętrznie przeniknąć i poznać, że zewnętrzna rozłąka na krótki lub długi okres musi zawsze przebiegać w tym głębszym wewnętrznym zjednoczeniu z osobami drogimi sercu naszemu. I tego trzeba sie nauczyć. Wśród ludzi Szukających u niego pomocy w swych smutkach bywali, jak łatwo zrozumieć szczególnie tacy, którzy kogoś bliskiego utracili i którzy oto bezradni stawali przy trumnie. W związku z tym wypowiedział się niejednokrotnie. Kilka ustępów z listów poruszających ten temat pragnęlibyśmy tu przytoczyć, gdyż mogą one dać pewne uzupełnienia i warianty do wszystkiego, co powiedziano w tej materii w nauce, a prócz tego jak i wszystkie inne przytoczone w niniejszej książce fragmenty listów posiadają treść stojącą ponad czasem i mającą znaczenie ogólne: "...Prawdziwe, głębokie uczucie doskonale uświadamia sobie, że ta żałoba po śmierci ukochanej osoby, dotyczy nas samych, a nie jej. Mamy wszystkie podstawy do żałoby, ponieważ sferze życia, która jest obecnie widownią naszego czucia, brak nagle ciepłego światła, w którego promieniach moglibyśmy znowu czuć się szczęśliwi – przebrzmiał dźwięk głosu, który, jak sie nam zdaje, wciąż jeszcze słyszymy, istota, której dotknięcia sprawiały mu przyjemność, stała się nieuchwytnym – krótko mówiąc rzeczywiście znikło z naszego świadomego życia duchowego, co stopniowo tak dalece okazało się zjednoczone z naszym czuciem, że mogłoby zniknąć dla nas tylko jednocześnie z tym czuciem. A oto pozostało tylko samo czucie. Ale jest też tak, że każde nowe przeżycie tego stanu różni się od wszystkich poprzednich przeżyć i wskutek tego stale nowe siły wydobywają sie na światło dzienne. Im mniej w takim czasie usiłujemy bronić się od żałoby i smutku, im głębiej i intensywniej to wszystko w sobie odczuwamy. Co w takim właśnie czasie pozostaje w nas, o tyle bardziej darzą nas wzmożeniem sił duchowych tym głębsza, pełniejsza i prawdziwsza jest też w następstwie pociecha, która nas pokrzepia..... Rzadko tylko widzimy siebie od wewnątrz tak wyraźnie i tak wyzwolonych, jak gdybyśmy widzieli wynurzające wszystko to, co nas ongiś łączyło z umiłowaną osobą, która dziś nas opuściła. Jakże wielkie i promienne ukazują się wówczas przed nami każde dobre słowo, dzięki któremu wywołaliśmy ongiś choćby tylko pogodny uśmiech na ustach tego, który dziś odszedł. W takiej żałobie uczymy się rzeczy te głęboko doceniać. Rośniemy dzięki zdolności oglądania samych rzeczy tak, jakbyśmy je oglądali, gdybyśmy sami już przebyli drogę, jaką przemierzyli przed nami ci, których ze względu na siebie samych opłakujemy. Właśnie z intensywności uczuć tym bardziej będziemy sobie uświadamiać, że istnieje więź duchowa, dzięki której ci, co żyją w czystym Duchu, są nam mieszkańcom ziemi bliscy tak samo, jak nasza własna duchowość, a nawet, że oni w nas i łącznie z nami przeżywają to, co by dla nich, zgodnie z ich ukształtowaniem duchowym musiało pozostać niedostępne, gdyby nas nie mieli... Na ogół biorąc ludzie wyobrażają sobie dalsze życie osób przez siebie umiłowanych w postaci budzącej... błędną krytykę. Rzeczywistość duchowa jest jednak znacznie prostsza, gdyż polega na niepomiernie głębszym wspólnym życiu odbiorczych organów duszy. W rzeczywistości, więc zmarły.. jest dla was teraz znacznie bliższy, niż mógłby być kiedykolwiek w ziemskim, cieleśnie ukształtowanym życiu.... Duchowe wznoszenie się duszy, które u większości ludzi może następować jedynie po zrzuceniu cielesnej powłoki, nie odbywa sie bynajmniej w jakimś urojonym świecie, lecz wymaga bliskiego powiązania uczuć z tym, co dusza przedtem po ziemsku odczuwała, i to bardziej niżby pewne okresy życia ludzi jeszcze w postaci ziemskiej żyjących mogły kiedykolwiek wystarczyć, by doprowadzić do pożądanej doskonałości w rozumieniu przeżyć osiągniętych niegdyś również na ziemi. Możecie, więc wyobrazić sobie zmarłego jako uczuciowego żyjącego o b o k w a s jak inni wszyscy bliscy nam kiedyś w tym życiu ziemskim. Wszyscy oni są jeszcze duchowo na tym samym miejscu i w dalszym ciągu potrzebują współżycia z osobami, które kochały". Nie tylko stan – że tak powiem – przyzwyczajeń naszych drogich zmarłych, lecz również, i to w szczególności, stały wzrost wyczuwanej wewnętrznej wspólnoty z tego samego rodzaju oraz w sposób szczególny spokrewnionymi duchami ludzkimi – niezależnie od tego czy jeszcze zdają ziemski "egzamin" na tym czy innym miejscu kuli ziemskiej, czy też już zmarli, wspólnoty zwłaszcza z ziemskimi zmarłymi naszej grupy dusznej (jak to nazywa Bô Yin Râ) przyczyniają sie w nie dający sie ocenić sposób do naszego prawdziwego szczęścia. To jest właśnie szczęście "odosobnienia". Kaznodzieja, dominikanin Eckhart, dał temu wyraz. Rozumie on to odosobnienie (jeszcze w życiu ziemskim) od wszystkiego, co nas nie dotyczy, co jest zbędnym bagażem i zboczeniem od celu. Prowadzi ono jedynie do zjednoczenia z Bogiem oraz tymi, którzy do zażyłości z Bogiem dążą. Szczęście odosobnienia we wspólnocie z Bogiem oraz ze zjednoczonymi z Bogiem, nawet, jeżeli temu wszystkiemu daleko będzie jeszcze do doskonałości, jest tymczasem zakosztowaniem z góry stanu ostatecznego i rzeczywistego odosobnienia w krainach Ducha, stanu błogosławionego pogrążenia się we własne, przeniknięte przez Boga udoskonalenie, w klejnot w Lotosie", zastrzeżone dla tych, którzy się nie zaprzedali "przybrzeżnym królestwom" w zaświatach. Bô Yin Râ wprawdzie tęsknił czasem do przejścia na drugą stronę, gdyż męki cielesne, pomijając całkowicie inne aspekty życia ziemskiego, stawały się niekiedy bardzo ciężkie. Z drugiej znów strony życzył sobie żyć długo ze względu na rodzinę i ze względu na ludzi w ogóle. Chciał żyć. Ponieważ jednak wiedział, że śmierć nie jest niczym innym jak zasłonięciem pewnej warstwy świata, który i tak nie może być zbyt pocieszający, więc wolał oczywiście żyć w czystych i wewnętrzniejszych warstwach wszechświata. Naturalnie przytakiwał wszelkiemu życiu, a więc i strukturze fizycznej sfery życia, które pomimo wszelkich okropności obfituje w symbole duchowego piękna i dobra. Ale nie miał pod tym względem żadnych iluzji. Znamienne jest to, co powiedział pewnej damie, która go kiedyś zapytała: "Czy pan nie uważa, że jest szkodliwe, gdy mój mąż stale się irytuje? "Na to Mistrz: "Oczywiście jest szkodliwe. Ale cóż, całe życie jest szkodliwe". A nie mniej charakterystyczne jest, co w pewnym liście napisał o znoszeniu cierpienia: "Jeżeli panu powiem, że przez cierpliwe znoszenie swych dolegliwości i cierpień dokonuje pan wielkiego dzieła dla innych pomagając im w tak doniosły sposób pozbawiać wartości cierpienia, to oczywiście usłyszę, że pan się przynajmniej o to zadanie nie ubiegał i odczuwa pan to jako sztuczkę diabelską, że właśnie pana zmuszają do tego, by brać na siebie nader obficie odmierzone cierpienie innych, którzy cierpieć nie mogą. Ale nie jest to jakaś postronna wola, która by do czegoś podobnego pana zmuszała. Jest to pański własny byt duchowy, który nakłada na pana to cierpienie. – Dzieje się tu z panem pewien podobny sposób jak ze mną, tylko, że pan o tych sprawach nie może wiedzieć, podczas gdy ja jasno i świadomie podporządkowuję się temu i czynię tylko rzeczy najbardziej potrzebne, chcąc, aby ten sen trwał dalej...." Są to godne uwagi zdania, które niejednemu powinny dać wiele do myślenia. Z tego widać, jak liczne są funkcje cierpienia, a ta, która została oddana słowami mistrza Eckharta, że cierpienie jest najszybszym rumakiem donoszącym do poznania, nie jest jedyna. Istnieje, więc swego rodzaju zastępcze cierpienie wypływające z potęgi miłości. Właściwe pojmowanie tych spraw wstrząsa człowiekiem, broniąc go jednocześnie przed okropną krańcowością zabobonnych wyobrażeń, jakoby Bóg oddał w ofierze katom swego syna, aby przez to sprawić ulgę wszystkim innym ludziom. Najosobliwszą i wręcz przejmującą zgrozą cechą życia fizycznego jest to, że przedstawia ono ciągłe umieranie. Umiera się, można powiedzieć, nieprzerwanie od urodzenia. Życie wprawdzie zwycięża również nieprzerwanie śmierć, aż wreszcie śmierć zwycięża życie, aby jednocześnie zejść ze sceny i całkowicie ustąpić pola prawdziwemu życiu. W konsekwencji taki osobliwy stan wahania, taki zmienny prąd, tworzy ustawicznie okazję do potwierdzania się triumfu czy klęski. To stałe wprawianie się w sztuce umierania jest zarazem ćwiczeniem poszerzającym świadomość, uczy ono w tym samym stopniu sztuki życia, wyrabia wreszcie zdolność do wstąpienia w pełni świadomości w owo wiekuiste zycie i oszczędza złośliwych bezdroży i manowców wiodących do królestw nadbrzeżnych, a tym bardziej od zatracenia w piekłach zaniku świadomości. Historia cierpień cielesnych Bô Yin Râ – głębiej sprawy ujmując – jest historią ustawicznego ich przezwyciężania. Było tyle ważnych rzeczy do zrobienia w śpieszeniu z pomocą duchową i poradą, z uchylaniem i rozbrajaniem grożących niebezpieczeństwem możliwości, a przede wszystkim niesieniem ulgi w cierpieniu innym, którzy byli zbyt słabi by znosić cierpienie; należało mieć w pogotowiu całą siłę powzięcia decyzji i tam kierować prądy miłości, gdzie dusze były spragnione i omdlewające. W tym czasie ciało należało pozostawić samemu sobie. Wszelkie leczenie mało pomagało tym bardziej, że ścisła diagnoza zapewne nigdy się nie udała. Niewielki ustęp listu charakteryzuje jego stan zapewne lepiej niż fachowe opisy, gdyż obserwował go z zewnątrz jak chłodny obserwator. "Ostatnie tygodnie dały mi znowu okazję aż do dna zakosztować udręki ciała ziemskiego wypróbować, jak dalece może ono stawić opór, powiedzmy raczej – ignorować. Nawet najstraszliwsze bóle można znieść, jeśli się pozostaje z ciałem sam na sam..." Stała ścisła kontrola ciała, którą sobie nakazał, widocznie sprawiała mu ulgę w uporaniu się z mękami i mimo wszelkich zakazów lekarzy prawie nigdy nie pozwalał przeszkadzać sobie w wykonywaniu swych zadań duchowych oraz pracy umysłowej, jak również w godnym przyjmowaniu gości zjawiających się rzadko bez jakiś próśb, przy czym był wrażliwy na każde poruszenie duszy wszystkich tych ludzi, nie dając przy tym w najmniejszym stopniu poznać po sobie, że męczarnie prawie go zmogły. Naturalnie w ostatnich latach bywał przeważnie do tego stopnia wyczerpany po tych wizytach, dla których zbierał, żeby nie powiedzieć: wszystkie swoje siły, a przede wszystkim siłę swej jowialności, ze musiał się kłaść, tak że dla rodziny miał już tylko ograniczony czas. A jednak wówczas jeszcze dość często zajmował sie muzyką i chętnie czytał domownikom na głos rzeczy zwłaszcza wesołe, uczył ich dawnych, w tym nawet pobożnych pieśni. Szczególnie lubił i cenił, jak już wspomniałem, pieśni o Marii – może, dlatego właśnie, że w nich i w kulcie rzymskiego kościoła upatrywał niby, delikatny dalszy rozkwit pradawnej wiedzy o żeńskich pierwiastkach składowych Boga. Jeżeli nawet mógł uważać ciebie za potężną naturę, to jednak ponad wszelkie oczekiwanie długie znoszenie wprost rozpaczliwego stanu fizycznego nie daje sie prawie wytłumaczyć; można to jedynie wytłumaczyć natężonym ćwiczeniem znajdujących sie w polu wewnętrznego bogactwa sił woli. W końcu pisał wyłącznie prawie w łóżku lub leżąc dyktował. Zakończenie życia cielesnego nastąpiło z powodu zawału serca, po którym chory, jak wiadomo, musi się ściśle wystrzegać najmniejszych poruszeń i wzruszeń. Ale jak można było tego w rzeczywistości uniknąć, nawet przy zagwarantowanym spokoju zewnętrznym, jeśli się weźmie pod uwagę, co dla człowieka o zobowiązaniach duchowych tak osobliwego przekroju było niewzruszoną koniecznością. Na kilka godzin przed śmiercią ujrzał we śnie, jak sie wyraził "swoje prochy". W tym samym czasie, jak również poprzedniej nocy szalała niezwykła burza nad okolicą. Ale bezpośrednio po jego zgonie, który nastąpił wskutek zatoru naczyń krwionośnych serca (embolia serca) , zapanowała uroczysta cisza nad jeziorem i górami Lugano. Był to wieczór 14 lutego 1943 roku. Myśl o ostatecznym przejściu zastawała go zawsze w pełnym spokoju, jaki zachował Sokrates, niosąc do ust kielich z cykutą. Jak we wszystkich zagadnieniach dotyczących fizyczności i tragikomizmu człowieka w niej uwikłanego, jego sposób zapatrywania również w odniesieniu do śmierci szedł w parze z wesołymi drwinami i wyzwalającym śmiechem. Przecież sam o tym mówi w wierszu pt. "Boski śmiech" w księdze "Wiekuista Rzeczywistość": "Mam wrodzoną pobożną żarliwość Jak i swobodny, wesoły śmiech.... Nie byłbym tym, kim od wieków jestem, Gdybym mógł ścieśnić sobie wzrok i myśl Na to, co Bóg przeznaczył człowiekowi. Aby sie nauczył po ziemsku śmiać, Tak, jak jego Stwórca wstrząśnięty Tworzeniem, Nawet w najgłębszej powadze wieczności Ze wszystkiego, co wiecznie jest śmieszne Z pragłębokiej mądrości – śmieję się". Dla ludzi, którzy ze drżeniem ważą sie zbliżać do wyobrażeń ich rodzaju religijności, brzmi to bardzo zuchwale, jeśli nie wręcz bluźnierczo. Ale dla ich uszu słowa pochodzące od ludzi, którzy podają wieści o miłości, łasce, o rzeczywistości i prawdzie, wieści oparte na własnym niezawodnym poznaniu, brzmią zawsze zuchwale i bluźnierczo. Będą oni również kręcić głową, gdy im powiem, że Bô Yin Râ dość często stroił sobie żarty ze swej śmierci, że widząc dym unoszący się z krematorium w Lugano zwykł był mówić: "Oto znów ktoś szczęśliwy", że z okazji złożenia do grobu jednego z przyjaciół powiedział: "Czuje, jak sobie dopiero żarty stroi ze swego pogrzebu". Czyż te słowa nie mogą wręcz przerazić? Zbawiennie przerazić – rzec by można. Są to promienne błyskawice w mroku naszych makabrycznych skurczów, tak często zagradzających drogę do przypomnienia sobie nas samych, naszego pochodzenia ze świata radości i piękna. Nie wolno jednak poddawać się nieporozumieniu, że ten prawdziwy człowiek, dla którego nic, co ludzkie nie było mu obce, zawsze tylko śmiał się i drwił, radował i śpiewał. I on miewał chwile Getsemani. Jakżeż nie. Przecież nawet ostatni dzień swego życia musiał znieść jako dzień bardzo ciężki i męczący. Jak opowiadano wyglądał zasmucony. Bardzo cierpiał. Świadomość była zupełnie jasna i wypromieniowywała – jak to zwykle bywało – nader wzruszającą miłość. Nasuwa sie przypuszczenie, że nie odczuwał smutku ani grozy, przeczuwając bliską śmierć, lecz troskę o tych, których opuszczał. I co najwyżej bolało go oderwanie od tak cennych możliwości pracy twórczej tu na ziemi. Gdy nastąpiły trzy dni temu chwile polepszenia, z radością i zadowoleniem wyrażał nadzieję, że będzie mógł znów wziąć się do pędzla i palety. Mistrz już w 1907 roku myślał o kamieniu w przyszłości na grobie, na którym projektował napis, znajdujący sie w piątej Valii Kathaka – Upaniszad, brzmiący w przekładzie: "Gdy po rozpadnięciu sie ciała Ucieleśniony w tym ciele Wyzwoli sie z ciała, Po cóż pytacie o resztę?" Później uważał i to za zbędne i chciał tylko mieć wykute swoje imię duchowe, które w gruncie rzeczy wyraża wszystko, czym on jest, co działa i co kształtuje. Niech więc sie stanie tak, jak sobie życzył, a myśmy w księdze niniejszej czasami mówili też trochę o tej "reszcie", przynajmniej tyle, ile nasza ludzkość ziemska w swej słabości i uwarunkowaniu pragnie może łatwiejszej do ogarnięcia wyobraźnią domieszki strony duchowej. Dla nas Bô Yin Râ w rzeczywistości nie odszedł i jest tym bliżej, im bardziej się nam przetrzebić zarośla tej "reszty". Niektórym czytelnikom "Księgi Zaświata" wydają sie podane tam szczegóły i wskazówki zbyt "ziemskie", niedostatecznie duchowe. Nasi współcześni mogą sobie wyobrazić duchowość przeważnie tylko jako abstrakcję, a zatem w ogóle nie wyobrażają jej sobie. Skłonni są zawsze nie zwracać uwagi na swoje najgłębsze wyczucia ostatecznej zgodności istnienia po tej i po tamtej stronie. Można by im przytoczyć sentencję z czwartej Valii tych samych Upanishad: "Co jest tu, to jest tam, Co jest tam, to jest i tu. Ze śmierci w nową śmierć pogrąża sie ten, Kto sądzi, iż widzi tu różne rzeczy". To coś poznać, znaleźć, stać sie tym i dzięki temu tworzyć – oto nasza droga, nasz cel, nasze szczęście, którego z głębi serca pragniemy. Staniemy sie wolni dopiero wtedy, gdy będziemy w zgodzie z tą wolą. Wówczas dopiero będziemy mieli możność wtopić najistotniejszą treść naszej świadomości ziemskiej w błogą wiekuistą świadomość jak w jakiś wir Światła, którego ośrodkiem jest mający w swej pieczy naszą najwewnętrzniejszą jaźń – Bóg żywy. Tego właśnie chce nasza wiekuista wola; – gdyż jak mówi "Księga Zaświata" – "nie jesteśmy niczym innym, jak tylko tym, czego chce nasza skupiona wiekuista wola". KONIEC