Wiktor Hugo REN PRZEDMOWA Przed kilkoma laty pewien pisarz, ten mianowicie, co kreśli te słowa, podróżował w tym jedynie celu, aby oglądać drzewa i niebo, dwie rzeczy, których nie widuje się w Paryżu. Był to jego jedyny cel, co przyznają ci czytelnicy, którzy zechcą przejrzeć kilka pierwszych stronic tomu pierwszego. Podążając tak przed siebie, zdany niemal całkowicie na los szczęścia, dotarł do brzegów Renu. Widok tej wielkiej rzeki obudził w nim chęć, jakiej żaden z przypadków jego podróży nie zrodził aż do tej chwili; zapragnął obserwować i patrzeć w celu ściśle określonym; myśl jego przestała się błąkać, widok ów bowiem w sposób niemal ścisły określił cel tej wyprawy zrazu kapryśnej, wskazał główną osnowę dociekań, słowem, kazał porzucić marzenia dla myśli. Ren to rzeka, o której wszyscy mówią, ale której nikt nie bada, której brzegi wszyscy zwiedzają, ale nikt jej nie zna, którą ogląda się przelotnie i zapomina o niej w pośpiechu, którą muska każde spojrzenie, ale żaden umysł nie zgłębia. A jednak jej nadbrzeżne ruiny zaprzątają co wzniośłejsze wyobraźnie, jej los zajmuje umysły poważne; i ta zachwycająca rzeka pod przejrzystością swoich wód uchyla zarówno oczom poety, jak publicysty rąbka tajemnic przeszłości i przyszłości Europy. Pisarz nie mógł oprzeć się pokusie, by spojrzeć na Ren z tego dwojakiego stanowiska. Kontemplacja przeszłości, ukazującej się w jej rozpadających się zabytkach, rachuby dotyczące przyszłości, które wynikają z sumy zdarzeń w naszym życiu, odpowiadały jego instynktowi badacza historii i marzyciela. A ponadto, niezawodnie, pewnego dnia, a może nawet wkrótce, Ren stanie się palącym zagadnieniem naszego kontynentu. Dlaczego więc nie skierować zawczasu dociekań w tę stronę? Gdybyśmy nawet byli pozornie jak najpilniej zajęci jakimiś innymi badaniami, nie mniej doniosłymi i nie mniej płodnymi, ale mniej ograniczonymi czasem i przestrzenią, powinniśmy w chwili, kiedy się pojawiają, godzić się na przemyślenie niektórych doniosłych zagadnień. Wystarczy, by ten, kogo nazywam poetą, żył w jakiejś przełomowej epoce cywilizacji, a jego dusza musi nieuchronnie zetknąć się ze wszystkim, z historią naturalną, z dziejami, z filozofią, z ludźmi, ze zdarzeniami i zawsze musi być gotowy, by przystąpić do roztrząsania problemów praktycznych na równi z innymi. Trzeba, aby w potrzebie umiał oddać zwykłą przysługę i przyłożyć rękę do dzieła. Bywają dni, kiedy każdy człowiek musi stać się żołnierzem, a każdy pasażer – marynarzem. W sławnym i wielkim stuleciu, w jakim żyjemy, jeśli ktoś już pierwszego dnia nie cofnie się przed pracowitą misją pisarza, narzuca sobie obowiązek, że nie cofnie się nigdy. Rządzić narodami – to wziąć odpowiedzialność; przemawiać do umysłów – to wziąć ją również; a człowiek odważny, choćby był słaby, z chwilą kiedy wyznaczył sobie jakieś zadanie, traktuje je poważnie. Gromadzić fakty, widzieć je własnymi oczyma, doceniać trudności, współuczestniczyć, jeśli można, w rozwiązaniach, oto istota jego misji uczciwie pojmowanej. Nie oszczędza się, próbuje, usiłuje, zmusza się, by rozumieć; a kiedy pojął, stara się rzecz wyjaśnić. Wie, że wytrwałość to siła. Ową siłę można zawsze dodać do słabości. Kropla spadająca ze skały przewierca opokę, dlaczego więc kropla, co spływa z ludzkiego umysłu, nie miałaby przeniknąć zagadnień historii? Pisarz, który to mówi, oddał się więc z całą świadomością i poświęceniem trudnej pracy, jaka przed nim stanęła; po trzech miesiącach dociekań, bardzo zresztą zagmatwanych, wydało mu się, że z tej podróży archeologa i amatora rzeczy ciekawych przyniósł wraz ze żniwem poezji i wspomnień myśl użyteczną, i to teraz właśnie, dla swojego kraju. Dociekania bardzo zagmatwane – to właściwe słowo; ale pisarz nie po to go tutaj używa, by wzięto je ze złej strony. Pogrążony w badaniu zagadnień przyszłości, jakie nasuwa Ren, niczego nie ukrywa, a czytelnik spostrzeże, że badania przeszłości zajmowały go nie tyle głębiej, co potoczniej. To zresztą zrozumiałe. Przeszłość jest tu w ruinie; przyszłość w zalążku. Wystarczy o-tworzyć okno na Ren, a widzi się przeszłość; aby dostrzec przyszłość, trzeba, proszę darować nam to wyrażenie, otworzyć okno w sobie. Jeśli mowa o teraźniejszości, podróżny mógł stwierdzić dwie rzeczy; po pierwsze – Ren jest znacznie bardziej francuski, niż sądzą Niemcy; po drugie – Niemcy nie są tak nieprzyjaźni wobec Francji, jak sądzą Francuzi. Nabrawszy tego dwojakiego przekonania, raz na zawsze ustalonego i niezbitego, uczynił je punktem wyjścia do badań związanych z tym problemem. A tymczasem rozmaite odczucia i obserwacje w toku tej wyprawy, to, czego się dowiedział lub odgadł, poszukiwał lub znalazł, ujrzał lub dostrzegł przelotnie – wszystko to wyłożył pisząc w toku podróży listy, których formę, całkiem zwykłą i prostą, trzeba jednak czytelnikowi objaśnić. To dawny nawyk, sięgający lat dwunastu. Ilekroć opuszcza Paryż, pozostawia oddanego przyjaciela, którego ciągłe obowiązki zatrzymują w mieście, pozwalając jedynie na dojazdy do dworku wiejskiego o cztery mile za rogatkami. Ów przyjaciel, który od czasów ich wspólnej młodości całym sercem uczestniczy w działaniach pisarza, jego przedsięwzięciach i marzeniach, domaga się długich listów od nieobecnego przyjaciela i nieobecny przyjaciel je pisze. Co one zawierają, już teraz widać; to codzienne zwierzenia: pogoda dzisiejsza, wczorajszy zachód słońca, piękny wieczór lub deszczowy poranek; pojazd, do którego wsiadł podróżny, wózek pocztowy lub kariol-ka; szyld nad zajazdem, widok miast, kształt jakiegoś przydrożnego drzewa, rozmowa w powozie lub na imperiale; jakiś wspaniały grobowiec, jakaś wspaniała pamiątka, zwiedzanie jakiejś wspaniałej budowli, katedry lub wiejskiego kościoła, gdyż kościół wiejski jest równie wspaniały jak katedra, bo to siedziby Boga; ulotne dźwięki, pochwycone uchem, a skomentowane marzeniem, odgłos dzwonu z wieży, rytmiczny brzęk kowadła, trzask bicza woźnicy, krzyk usłyszany u bram więzienia, piosnka dziewczęcia, przekleństwa żołnierza: oto obraz wszystkich ziem, raz po raz przerywany widokami owego „słodkiego kraju fantazji", o którym pisze Montaigne, a gdzie tak chętnie przebywają marzyciele; mnóstwo przygód, których doświadcza nie tyle podróżny, co jego umysł; słowem, wszystko i nic, dziennik raczej rozmyślań niż podróży. I gdy tak ciało przenosi się z miejsca na miejsce koleją żelazną, dyliżansem albo parostatkiem, wyobraźnia podąża za nim. Kaprys myśli przebywa morza bez statku, rzeki – bez mostu, a góry – bez drogi. Duch każdego marzyciela przywdziewa buty siedmiomilowe. Obie podróże pomieszane ze sobą – oto co zawierają te listy. Podróżny wędrował cały dzień, zbierając, otrzymując lub zgarniając myśli, urojenia, przypadki, doznania, wizje, bajki, refleksje, rzeczywistość i wspomnienia. O zmierzchu wchodzi do oberży i kiedy przygotowują mu wieczerzę, każe sobie podać pióro, atrament i papier, siada w rogu stołu i pisze. Każdy jego list to worek, do którego zsypuje wszystko, co w ciągu dnia zebrał w swoim umyśle, toteż do tego worka, czemu bynajmniej nie przeczy, trafia częściej lichy grosz niż złoto. Po powrocie do Paryża spotyka się z przyjacielem i nie myśli więcej o swoim dzienniku. Przez dwanaście lat napisał w ten sposób mnóstwo listów z Francji, Belgii, Szwajcarii, o oceanie i o Morzu Śródziemnym i zapomniał o nich. Zapomniał nawet o tych, które napisał o Renie, kiedy raptem zeszłego roku pojawiły mu się one w pamięci skutkiem następujących po sobie wydarzeń, które trzeba tutaj wyłożyć. Jak pamiętamy, jakie sześć, a może osiem miesięcy temu zaczęto nagle rozważać kwestię Renu. Umysły, światłe zresztą i szlachetne, żywo wówczas spierając się o nią we Francji, już na początku, jak to się prawie zawsze zdarza, zajęły dwa stanowiska sprzeczne, dwie pozycje skrajne. Jedni uważali traktaty z roku 1815 za fakt dokonany i kierując się tym, oddawali lewy brzeg Renu Niemcom, domagając się jedynie ich przyjaźni; inni, protestując bardziej niż kiedykolwiek, i słusznie, naszym zdaniem, przeciw owym traktatom, domagali się kategorycznie Renu lewobrzeżnego i odrzucali przyjaźń Niemiec. Pierwsi poświęcali Ren dla dobra pokoju, drudzy dobro pokoju dla Renu. Naszym zdaniem i jedni, i drudzy mieli zarazem rację i mylili się. Między tymi dwoma wyłączającymi się i skrajnie odmiennymi poglądami było, jak nam się wydaje, miejsce na kompromis. Zachować prawa Francji, nie raniąc uczuć narodowych Niemiec, to doniosły problem, którego rozwiązanie autor tych zapisków znalazł, jak sądzi, podczas swojej wędrówki brzegiem Renu. Myśl ta, pojawiwszy się, przybrała postać nie tylko myśli, ale i obowiązku. Zdaniem autora każdy obowiązek powinien być spełniony. Skoro jakieś zagadnienie dotyczące Europy, a zatem całej ludzkości, pozostaje niejasne, należy je rozświetlić bodaj tą odrobiną wiedzy, jaką posiadamy. Rozum ludzki, zgodny w tym względzie z prawem spartańskim, nakazuje w pewnych wypadkach wyjawiać swoją opinię. Autor więc w prostym i zwykłym poczuciu spełnionego obowiązku, w pewnym sensie nie troszcząc się o stronę literacką, napisał dwieście stron, które stanowią zakończenie drugiego tomu tej publikacji, i gotował je do druku. W chwili gdy miały się ukazać, ogarnęły go skrupuły. Jaki miałyby sens te dwieście stronic w oderwaniu od całej pracy myślowej, której autor dokonał, zwiedzając brzegi Renu? Czy pojawienie się tej tak fachowej i nieoczekiwanej broszury nie będzie czymś niespodziewanym i osobliwym? Czy autor nie powinien zacząć od oświadczenia, że zwiedził okolice nadreńskie, wtedy bowiem nikt nie miałby słusznych zresztą podstaw do zdziwienia, iż będąc z natchnienia poetą, a z zamiłowania archeologiem, dostrzegł nad Renem tylko międzynarodowe zagadnienie polityczne? Byłoby z pewnością pożyteczne, aby jedną z kwestii współczesnych naświetlić za pomocą porównań historycznych; ale czy Ren, rzeka w swoim rodzaju jedyna w świecie, nie zasługuje, by spojrzeć na nią jako taką, na jej istotę? Czy można by w ogóle wytłumaczyć, że autor mijał owe katedry nie zwiedzając ich, owe fortece – nie wstępując do nich, owe ruiny – nie obdarzając ich nawet spojrzeniem, ową przeszłość – nie zgłębiając jej, owe marzenia – nie pogrążając się w nich? Czy nie jest obowiązkiem każdego pisarza być zawsze w zgodzie z sobą, „et sibi constet", by tworzyć tak, jak już dał się poznać, nie występować inaczej, niż się po nim spodziewają? Czy zachowując się w inny sposób nie wyprowadzałby czytelników w pole i czy rzucając fakty tej podróży na pastwę wątpliwości i domniemań, nie podważyłby przez to ich zaufania? Sprawa wydała się autorowi istotna. Podważać zaufanie w chwili, kiedy wszyscy domagają się go bardziej niż kiedykolwiek, dopuścić do zwątpienia o sobie właśnie w chwili, kiedy pragnie się zdobyć zaufanie, nie pozyskać pełnej wiary słuchaczy, kiedy zabiera się głos w sprawie, której poruszenie wydaje się obowiązkiem – to rozminąć się z celem. Przyszły mu wtedy na myśl listy, które pisał w czasie owej podróży. Przeczytał je ponownie i uznał, że właśnie ich realizm sprawia, iż stanowią niezaprzeczony i naturalny punkt oparcia dla jego wniosków w kwestii Renu; że swojskość niektórych szczegółów, drobiazgowość odmalowanych pejzażów, osobisty nurt wielu wrażeń były jeszcze jedną oczywistością; że wszystkie te rzeczy prawdziwe mogłyby wesprzeć rzecz pożyteczną; że pod pewnym względem owa podróż marzyciela, kierującego się często kaprysem, a dla niektórych umysłów kostycznych może skażona poezją, mogłaby zaszkodzić autorytetowi myśliciela; że z drugiej jednak strony, będąc bardziej surowym, można by okazać się mniej skutecznym; że celem tej publikacji, niestety dość powierzchownej, jest przyjazne rozwikłanie sprawy obarczonej nienawiścią; że w każdym razie z chwilą kiedy myśl autora, nawet najgłębiej utajona i najbardziej przysłonięta, zostanie rzetelnie ukazana czytelnikom bez względu na skutek, to choćby nawet nie zgodzili się z wnioskami wyrażonymi w książce, uwierzą z pewnością w przekonania autora. A to już stanowi wielki krok naprzód; reszta należeć będzie do przyszłości. Takie właśnie nieodparte, zdaniem autora, pobudki skłoniły go do ogłoszenia tych listów i przekazania czytelnikom zamiast dwustu stronic – dwóch tomów o Renie. Gdyby autor chciał ogłosić ową korespondencję podróżnego w celach wyłącznie osobistych, dokonałby w niej zapewne znacznych zmian; usunąłby wiele szczegółów; zatarłby wszędzie poufność i uśmiech; wytępiłby i wyplewił jak najstaranniej owo j a, ten chwast, który wciąż wyrasta pod piórem w chwilach wynurzeń osobistych; zrezygnowałby może, w poczuciu własnej niższości, z formy epistolarnej, do której, jego zdaniem, tylko umysły naprawdę wielkie mają prawo w obcowaniu z czytelnikami. Ale z przedstawionego przed chwilą punktu widzenia owe zmiany byłyby fałszerstwami; listy te, choć z pozoru nic prawie nie mające wspólnego z zakończeniem, stanowią niejako dowody rzeczowe, każdy z nich jest świadectwem podróży, pobytu i obecności; ja jest tutaj potwierdzeniem. Zmienić je to zastąpić prawdę przeróbką literacką. Byłoby to nadużyciem zaufania, a zatem mijałoby się z celem. Należy pamiętać, że te listy, które może nawet nie będą miały dwóch czytelników, mają służyć jako słowa pojednania dla dwóch narodów. Wobec tak ważnego celu cóż znaczą drobne kokieterie literackich blagierów i ich wyszukane przybrania! Jedyną ozdobą tych listów jest prawda.* Postanowił więc opublikować je prawie tak, jak zostały napisane. * Autor w tym względzie bardzo daleko posunął swoje skrupuły. Owe listy były pisane piórem swobodnym, bez książek, a fakty historyczne lub teksty literackie, które gdzieniegdzie się trafiają, były przytaczane z pamięci; otóż pamięć czasem zawodzi. W liście dziewiątym na przykład autor powiada, że Barbarossa chciał wyruszyć na wyprawę krzyżową po raz drugi lub trzeci, a w liście siedemnastym mówi o licznych wyprawach krzyżowych Fryderyka Rudobrodego. Autor zapomina w obu tych przypadkach, że Fryderyk wyruszał na krucjatę tylko dwukrotnie, po raz pierwszy jeszcze jako książę Szwabii, w roku 1147, wraz ze swoim stryjem Konradem III; po raz drugi, będąc cesarzem, w roku 1189. W liście czternastym autor napisał: herezjarcha Doucet, a należało napisać: herezjarcha Doucin. Nie byłoby nic łatwiejszego, jak poprawić te błędy; ale autorowi wydawało się, że skoro się tam znalazły, należy je pozostawić jako świadectwo autentyczności owych listów. [Przyp. aut]. Mówi: prawie, gdyż nie zamierza bynajmniej ukrywać, że mimo wszystko to i owo usunął lub zmienił; ale owe zmiany nie mają znaczenia dla czytelnika. W każdym prawie wypadku ich celem jest uniknięcie powtórzeń; chce on też oszczędzić osobom postronnym, obojętnym, napotkanym przygodnie już to potępienia, już to niedyskrecji, już to przykrości spowodowanej tym, że się w tych listach rozpoznają. Nie obchodzi czytelników na przykład, że wszystkie zakończenia listów poświęcone sprawom rodzinnym zostały usunięte; małe znaczenie ma i to, że nazwa jakiegoś miejsca, gdzie zdarzył się jakiś wypadek, złamane koło, pożar w oberży itd., została zmieniona. Aby autor sam mógł powiedzieć: to książka uczciwa, forma i treść listów pozostały takie, jak były. W razie potrzeby, gdyby w sprawie tak małej wagi znalazł się ktoś dociekliwy, można by mu pokazać wszystkie części składowe owego dziennika podróży, opatrzone oryginalnymi, datowanymi pieczęciami pocztowymi. Jeśli chodzi o wielkich pisarzy, a nie trzeba tutaj powoływać się na słynne przykłady zapisane w pamięci każdego, to ów rodzaj zwierzeń ma nieodparty urok; piękny styl ożywia wszystko; jeżeli jednak chodzi o zwykłego podróżnego, mają one wartość, powtarzamy to, jedynie dzięki swej szczerości. Dlatego, i tylko dlatego, mogą być niekiedy cenne. Należą wraz z zapiskami mnicha z Sankt Gallen, mieszczanina paryskiego z czasów Filipa Augusta i Jana de Troyes do materiałów, które z pożytkiem należy konsultować; jako dokument uczciwy i poważny dostąpią może kiedyś zaszczytu wspomagania filozofii i historii w dziele charakterystyki ducha określonej epoki i określonego narodu w danym momencie dziejowym. Gdyby można było rościć takie ambicje względem tych dwóch tomów, autor nie marzyłby o niczym innym. Niechaj nikt również nie szuka tu dramatycznych przygód ani malowniczych zdarzeń. Autor, jak sam to wyjaśnia na pierwszych stronicach tej książki, podróżuje samotnie w tym jedynie celu, by wiele marzyć i trochę myśleć. Zabrał z sobą na te milczące wyprawy dwie stare książki, a raczej, niech mu będzie wolno przytoczyć jego własne słowa, swoich dwóch przyjaciół: Wergiliusza i Tacyta; Wergiliusz – to cała poezja natury, Tacyt – to cała myśl historii. Zresztą, jak się to godzi, wciąż i wszędzie kryje się w ciszy i półmroku, które sprzyjają obserwacji. Tutaj trzeba nieodzownie kilku słów wyjaśnienia. Jak wiadomo, niezwykły rozgłos prasy francuskiej, tak potężnej, tak płodnej i tak zresztą pożytecznej, sprawia, że najskromniejsze nawet nazwiska literackie Paryża rozbrzmiewają echem, które nie pozwala najskromniejszemu i najmniej znaczącemu pisarzowi, przebywającemu poza granicami Francji, uwierzyć, że jest zupełnie nieznany. W tej sytuacji obserwator, kimkolwiek by był, jeśli tylko raz i drugi uległ pokusie rozgłosu, chcąc utrzymać całkowitą niezależność myśli i czynu, musi zachować incognito, jak gdyby rzeczywiście był kimś ważnym, i pozostać nieznany, jak gdyby rzeczywiście otaczała go sława. Te środki ostrożności, które pozwalają podróżnemu ukrywać się w cieniu, autor stosował podczas całej swojej wycieczki nad-reńskiej, choć z pewnością, gdy o niego chodzi, były zbyteczne, a stosowanie ich uważał za śmieszne. W ten sposób mógł robić notatki wedle swojej woli, z całą swobodą, i nic nie ograniczało jego ciekawości ani rozmyślań podczas tej fantazyjnej przejażdżki – a wydaje nam się, że już podkreśliliśmy to dość wyraźnie – fantazyjnej dzięki przypadkowości napotykanych oberż i posiłków u wspólnego stołu, a także środków komunikacji, od furmanki do karetki pocztowej lub ławki w dyliżansie i płótna rozciągniętego nad pokładem parostatku. A co do Niemiec, które są w jego mniemaniu naturalnym współpracownikiem Francji, autor sądzi, że w rozważaniach zamykających drugi z obu tomów ocenił je sprawiedliwie i ujrzał je takimi, jakie są. Niechaj czytelnik nie zatrzymuje się dłużej przy kilku słowach rozsianych tu i tam w tych listach i zachowanych w skrupulatnej dbałości o szczerość; autor protestuje energicznie przeciw pomawianiu go o jakąkolwiek ironię. Niemcy, nie ukrywa tego, są jednym z krajów, które kocha, i jednym z narodów, które podziwia. Ma uczucie niemal synowskie dla tej szlachetnej i świętej ojczyzny wszystkich myślicieli. Gdyby nie był Francuzem, chciałby być Niemcem. Autor mniema, że nie może zakończyć tej wstępnej noty, nie mówiąc czytelnikom o ostatnim ze skrupułów, jaki mu się nasunął. Kiedy kończył się druk tej książki, spostrzegł, że najświeższe wydarzenia, które w chwili obecnej jeszcze zaprzątają Paryż, sprawiają, iż dwie linijki rozdziału piętnastego Zakończenia nabierają jak gdyby jakiegoś bezpośredniego znaczenia. Otóż autor, który zawsze wolałby uspokajać umysły niż je podniecać, zastanawiał się, czy nie skreślić tych dwóch linijek. Po namyśle postanowił je zachować. Wystarczy sprawdzić datę tych zapisków, aby przyznać, że jeśli gościło podówczas cokolwiek podobnego w umyśle autora, było to może przewidywanie, ale nie były i nie mogły to być praktyczne wnioski. Jeśli odniesiemy się do ogólnych wydarzeń doby obecnej, przekonamy się, że owo przewidywanie mogło z nich wyniknąć nawet dokładnie w takiej formie, jaką nadał mu przypadek. Zakładając, że te dwie linijki mają jakiś sens, to nie one narzuciły się faktom, lecz fakty im się podporządkowały. Nie ma pisarza choć trochę zdolnego do refleksji, któremu by się to nie przydarzyło. Czasami, medytując nad teraźniejszością, napotyka coś, co przypomina przyszłość. Autor pozostawił więc te dwie linijki na swoim miejscu tak samo, jak w zbiorze zatytułowanym Les Feuilles d'automne postanowił niegdyś pozostawić wiersz R?verie d'un passant ? propos d'un roi, napisany w czerwcu 1830 roku, a zapowiadający rewolucję lipcową. Co się tyczy tych dwóch tomów, autor nie ma nic więcej do powiedzenia. Gdyby ich niewielka wartość nie odbierała im zaszczytu popularności i porównań, autor musiałby zwrócić uwagę, że to dzieło, mające za temat rzekę, przez osobliwą zbieżność samo rozbudowało się w sposób naturalny i żywiołowy na podobieństwo rzeki; z początku płynie jak strumień; toczy swoje wody w parowie nie opodal kilku chat, pod kabłąkowatym mostkiem; opływa zajazd w jakiejś wsi, stado na łące, kurę w krzakach, chłopa idącego ścieżką; potem oddala się; napotyka pole bitwy, słynną równinę, wielkie miasto, poszerza się, niknie w mgłach horyzontu, odzwierciedla katedry, zwiedza stolice, przemierza granice i unosząc odbicia drzew, pól, gwiazd, kościołów, ruin, osiedli, łodzi, żagli, ludzi i idei, mostów łączących dwie wsie i mostów łączących dwa narody, napotyka wreszcie jako cel swojego biegu, jako kres swoich rozległych wód dwojaki, głęboki ocean teraźniejszości i przyszłości, politykę i historię. Paryż, styczeń 1842. LIST I Z PARYŻA DO LA FERTE-SOUS-JOUARRE WYJAZD Z PARYŻA. – PAGÓREK S[AINT]-P[RIX]. – WYBRYKI NISZCZYCIELI. – NANTEUIL-LE-HAUDOUIN. – VILLERS-COTTERETS. – TYSIĄC SZEŚĆSET CIEKAWOSTEK DAMMARTINU. – PAN BÓG ZSYŁA DYLIŻANS TEMU, KTO STRACIŁ SWÓJ KABRIOLET. – LA FERTE-SOUS-JOUARRE. – EPISJER SPADKOBIERCĄ KSIĘCIA DE SAINT-SIMON. – WIDOK WSI. – PODRÓŻNY OPOWIADA O SWOICH GUSTACH. – GARBUS I ŻANDARM. – DLACZEGO JAKIŚ CZŁOWIEK JEST DZIELNY. – DLACZEGO TEN SAM CZŁOWIEK JEST TCHÓRZEM. – SKÓRA I ODZIEŻ. – ROK 1814 I 1830. – MEAUX. – BARDZO PIĘKNE SCHODY. – KATEDRA BOSSUETA. – MEAUX MIAŁO TEATR WCZEŚNIEJ OD PARYŻA. – DLACZEGO MIESZKAŃCY MEAUX POWIESILI DIABŁA. – JAK POSTĘPUJE KRÓLOWA, ŻEBY WPROWADZIĆ KRÓLA DO RAJU. La Ferte-sous-Jouarre, lipiec 1838. Przedwczoraj rano, około jedenastej, opuściłem Paryż, jak ci to już pisałem, mój przyjacielu. Wyjechałem drogą na Meaux, po lewej zostawiłem Saint-Denis, Montmorency i na samym końcu wzgórz pagórek S[aint]-P[rix] . W tym momencie przekazałem ci zacną i czułą myśl o wszystkich i trzymałem wzrok wbity w to pełgające światełko w głębi doliny tak długo, aż zniknęło mi nagle z oczu za zakrętem drogi. Znasz moje upodobania w wielkich podróżach, które odbywam krótkimi etapami, bez zmęczenia i bagażu, w kabriolecie, z dwoma tylko starymi przyjaciółmi z dzieciństwa, Wergiliuszem i Tacytem. Wiesz zatem, jaki mam z sobą ekwipunek. Ruszyłem do Châlons, znając już drogę na Soissons, jechałem nią bowiem kilka lat temu; a zresztą z łaski burzycieli jest ona teraz niezbyt interesująca. Nanteuil-le- Haudouin straciło swój zamek zbudowany za Franciszka I. Villers-Cotterets przeistoczyło w schronisko dla żebraków wspaniałą siedzibę Walezjuszy i tam, jak prawie wszędzie, rzeźba i malarstwo, cały duch renesansu, cały wdzięk szesnastego stulecia zniknęły wstydliwie pod zaprawą murarską i kielnią. Dammartin ścięło swoją olbrzymią wieżę, skąd wyraźnie widać było Montmartre, odległe o dziewięć mil, a jej pionowa szpara zrodziła owo nigdy niezrozumiałe dla mnie przysłowie: „Przypomina dammarteński zamek, pękający ze śmiechu." Owdowiały dziś po swojej starej twierdzy, gdzie biskup Meaux, kiedy poróżnił się z hrabią Szampanii, miał prawo schronić się wraz z siedmioma osobami ze swojej świty, Dammartin nie płodzi już przysłów i jest tylko źródłem notatek literackich w rodzaju tej, którą za swojej tam bytności przepisałem dosłownie z jakiejś miejscowej książki, leżącej na stole w oberży: „Dammartin (Seine-et-Marne), miasteczko na wzgórzu. Wyrabia się tu koronki. Hotel «Swiętej Anny». Ciekawostki: kościół parafialny, hale, tysiąc sześciuset mieszkańców." Tyran dyliżansów, zwany konduktorem, udzielił tak niewiele czasu na obiad, że nie mogłem wówczas sprawdzić, w jakiej mierze odpowiada to prawdzie, że każdy z tysiąca sześciuset mieszkańców Dammartin jest ciekawostką. Ruszyłem więc w stronę Meaux. Między Claye i Meaux w najpiękniejszą pogodę i na najpiękniejszej w świecie drodze złamało się koło u mojego kabrioletu. Wiesz, że należę do tych, którzy nie przerywają podróży; kabriolet zrezygnował ze mnie, ja zrezygnowałem z kabrioletu. Przejeżdżał akurat mały dyliżans, należący do przedsiębiorstwa przewozowego Toucharda. Było tylko jedno wolne miejsce, zająłem je i wgramoliwszy się na imperiał, siadając między jakimś garbusem i jakimś żandarmem, nie przerwałem podróży. Jestem już w tej chwili w La Ferte-sous-Jouarre, ślicznym miasteczku, które chętnie oglądam po raz czwarty z jego trzema mostami, uroczymi wysepkami, starym młynem pośrodku rzeki, połączonym z lądem czterema arkadami, oraz z pięknym pawilonem z czasów Ludwika XIII, który, jak powiadają, należał do księcia de Saint-Simon, a dziś traci swoją urodę w rękach jakiegoś kupczyka. Jeśli rzeczywiście pan de Saint-Simon posiadał ten stary dworek, wątpię, czy jego rodowa siedziba, La Fertś-Vidame, miała wygląd bardziej pański i wyniosły, właściwszy jako tło dla wyniosłej postaci księcia i para niż ów uroczy i prosty pawilon w La Ferte-sous- Jouarre. Chwila bardzo stosowna do podróżowania. Pola pełne robotników. Kończą żniwa. Tu i ówdzie ustawiono wielkie stogi, przypominające, gdy są ułożone tylko w połowie, owe wypatroszone piramidy, które spotyka się w Syrii. Wzgórza, gdzie na stokach zostawiono pokosy, przypominają grzbiety zebr. Jak wiesz, drogi przyjacielu, nie wydarzeń szukam w podróży, lecz myśli i doznań, a do tego wystarcza nowość napotykanych rzeczy. Zadowalam się małym. Byłem tylko miał drzewa, trawę, powietrze, drogę przed sobą i drogę za sobą – wszystko mnie cieszy. Jeśli kraj jest płaski, lubię rozległy widnokrąg. Jeśli górzysty, lubię nieoczekiwane widoki, a darzy nas nimi szczyt każdego wzgórza. Przed chwilą podziwiałem śliczną dolinę. Z lewa i z prawa kapryśne sfalowania terenu, wysokie wzgórza, pocięte szachownicą upraw, mnóstwo kwadratów, zabawnych dla oka; tu i ówdzie po kilka niskich chat, których strzechy zdają się dotykać ziemi; dnem doliny płynął strumień, obrzeżony rzucającą się W oczy długą linią zieleni i przecięty kamiennym mostkiem, omszałym i zwietrzałym, u którego schodzą się dwa krańce gościńca. W chwili kiedy tam byłem, przejeżdżał przez most wóz ciężarowy, wielki wóz niemiecki, napęczniały, poprzepasywany, powiązany sznurem, który wyglądał jak brzuch Gargantui, ciągnięty na czterech kołach przez osiem koni. Przede mną, na pofalowanym przeciwległym stoku, biegła droga jaśniejąca w słońcu, a rzędy drzew rzucały na nią czarne cienie, tworząc obraz wielkiego grzebienia z powyłamywanymi zębami. A więc te drzewa, ten grzebień z cienia, z którego może będziesz się śmiać, ten wóz ciężarowy, ta biała droga, ten stary most, niskie strzechy, wszystko to mnie rozwesela i śmieje się do mnie. Cieszy mnie taka dolina jak ta, z niebem nad nią. Tylko ja jeden w tym pojeździe patrzyłem na nią i cieszyłem się. Podróżni ziewali straszliwie. Wszystko mnie bawi, kiedy zmieniamy konie. Zatrzymujemy się u wrót oberży. Konie stają, podzwaniając żelastwem. Na gościńcu widać białą kurę, w zaroślach czarną kurę, tu leży stara brona, tam stare, połamane koło stoi w kącie; umorusane dzieci bawią się na kupie piasku, a nad moją głową Karol V, Józef II lub Napoleon, zawieszeni na starym żelaznym wsporniku, zdobią szyld zajazdu: wielcy cesarze niezdatni już teraz do niczego, tylko do zwabiania przejezdnych. Dom jest pełen władczych głosów; na progu gruchają podkuchenne ze stajennymi, a nawóz zaleca się do pomyj; ja zaś, korzystając z mojej wysokiej pozycji – na imperiale – przysłuchuję się rozmowie garbusa z żandarmem albo podziwiam prześliczne kępki karłowatych maków, tworzących oazy na starym dachu. Mój żandarm i mój garbus byli zresztą filozofami wcale nie dumnymi i rozmawiali z sobą po ludzku: żandarm nie okazywał lekceważenia garbusowi, garbus nie pogardzał żandarmem. Garbus płaci sześćset franków podatku na rzecz Jouarre, dawnego Jovis ara, jak uprzejmie wyjaśnił żandarmowi. Ponadto jego ojciec płaci dziewięćset liwrów na rzecz Paryża i wymyśla na rząd, ilekroć musi wysupłać jedno su za przejście przez most na Marnie między Meaux i La Ferte. Żandarm w ogóle nie płaci podatków i z naiwnością opowiada swoje dzieje. W roku 1814 pod Montmirail bił się jak lew: był rekrutem. W roku 1830, w dniach lipcowych, stchórzył i uciekł: był żandarmem. Jego to dziwi, a mnie nie. Jako rekrut miał tylko swoich dwadzieścia lat i był dzielny. Jako żandarm miał już żonę i dzieci i – dodał – własnego konia; był tchórzem. Człowiek ten sam zresztą, ale życie inne. Życie to potrawa, która smakuje tylko z sosem. Nikt nie jest tak nieulękły jak galernik. Na tym świecie ludzie nie dbają o swoją skórę, tylko o odzież. Nagiemu na niczym nie zależy. Zgódźmy się też z tym, że były to dwie odmienne epoki. To, co wisi w powietrzu, oddziałuje tak samo na żołnierza jak na każdego innego. Nadciągająca idea albo go mrozi, albo rozgrzewa. W roku 1830 dął wicher rewolucji. Czuł się jak przygięty, powalony siłą idei, stanowiącej jakby duszę siły wszystkiego. A ponadto cóż smutniejszego i bardziej przykrego! Bić się za jakieś dziwaczne ordonanse, w imię cieni, które przemknęły przez zmącony umysł, w imię przywidzeń i szaleństwa, bracia przeciw braciom, piechurzy przeciw robotnikom, Francuzi przeciw paryżanom! W roku 1814 przeciwnie, rekrut walczył z obcymi, z wrogiem, bił się o rzeczy jasne i proste, za siebie, za wszystkich, za ojca, za swoją matkę i siostry, za pług, który porzucił, za dym unoszący się z komina, za słomiany dach, za ziemię, po której stąpał w butach nabitych gwoździami, za krwawiącą, żywą ojczyznę. W roku 1830 żołnierz nie wiedział, dlaczego się bije. W 1814 nie tylko wiedział, ale rozumiał; nie tylko rozumiał, ale czuł; nie tylko czuł, ale widział. Trzy rzeczy ciekawiły mnie w Meaux; prześliczny, mały portal renesansowy, wciśnięty w stary, zrujnowany kościół na prawo od wjazdu do miasta; ponadto katedra; prócz tego, za katedrą, poczciwe, stare domostwo z ciosanego kamienia, w połowie ufortyfikowane, zbrojne po bokach wysokimi wieżyczkami, częściowo wbudowanymi w mur. Był tu dziedziniec. Wszedłem śmiało na ów dziedziniec, chociaż powinienem był tam dostrzec starą, szydełkującą kobietę. Ale poczciwa staruszka nie protestowała. Chciałem obejrzeć bardzo piękne schody zewnętrzne, wyłożone kamiennymi płytami i obudowane drzewem, które wiodły do starego domu, wspartego na dwóch płasko sklepionych łukach i osłoniętego okapem wyciętym w elipsy. Zabrakło mi czasu, by je narysować. Żałuję tego; po raz pierwszy widziałem takie schody. Wydało mi się, że pochodzą z piętnastego wieku. Katedra to piękny kościół, którego budowę rozpoczęto w czternastym wieku i prowadzono w piętnastym. Niedawno odrestaurowano ją szkaradnie. Nie skończono jej zresztą. Z dwóch wież, zaprojektowanych przez architekta, zbudowano tylko jedną, zaledwie zarysowany kikut drugiej osłania więźba kryta łupkiem. Odrzwia środkowe i te po prawej stronie pochodzą z czternastego wieku; lewe – z piętnastego. Wszystkie są piękne, choć kamień, z którego je zrobiono, nadwerężyły niepogody i deszcze. Miałem ochotę odcyfrować płaskorzeźby. Tympanon lewych drzwi przedstawia dzieje świętego Jana Chrzciciela; ale słońce, które prażyło fasadę, nie pozwoliło mi dłużej patrzeć. Wnętrze kościoła jest wspaniale skomponowane. Prezbiterium zdobią wielkie, trójlistne, ażurowe ostrołuki, sprawiające niezwykłe wrażenie. W absydzie zachował się tylko jeden przepyszny witraż, który każe żałować, że brak pozostałych. U wejścia do prezbiterium ustawiają teraz dwa piękne, piętnastowieczne drewniane ołtarze misternej roboty; ale paprze się to olejną farbą w kolorze drewna. Taki mają gust tubylcy. Na lewo od prezbiterium, obok uroczych drzwi o spłaszczonym łuku i z nasadnikiem, spostrzegłem piękną rzeźbę: klęczącego rycerza z szesnastego wieku, bez godła zresztą i napisu. Nie potrafiłem odgadnąć nazwiska tej postaci. Ty, co wiesz wszystko, dowiedziałbyś się pewnie i tego. Po drugiej stronie jest inna rzeźba; ta – z napisem i niech ją licho porwie, bo nawet ty nie rozpoznałbyś w pospolitym, ciężkim marmurze surowych lic Benignusa Bossueta. Gdy mowa o Bossuecie, obawiam się, że przyczynił się do zniszczenia witraży. Widziałem jego tron biskupi o dość ładnej okładzinie drewnianej w stylu Ludwika XIV z wzorzystym baldachimem. Nie zdążyłem zwiedzić jego słynnego gabinetu w pałacu biskupim. Rzecz to osobliwa, że Meaux miało teatr wcześniej od Paryża, prawdziwą salę widowiskową, zbudowaną w roku 1547, jak głosi rękopis znajdujący się w miejscowej bibliotece; przypominała ona starożytny amfiteatr tym, że osłaniało ją velarium, a teatr dzisiejszy tym, że były w niej zamykane na klucz loże, które wynajmowano mieszkańcom Meaux. Wystawiano tam misteria. Niejaki Pasculus grywał diabła i zachował swoją rolą jako przezwisko. W roku 1562 wydał miasto hugenotom i w rok później katolicy powiesili go trochę za to, że wydał miasto, ale bardziej za to, że zwał się Diabeł. Dziś Paryż ma dwadzieścia teatrów, a miasto w Szampanii ani jednego. Niektórzy utrzymują, że się tym chlubi; to tak jakby Meaux chlubiło się, że nie jest Paryżem. Zresztą okolica jest pełna wspomnień wieku Ludwika XIV. Tu książę de Saint-Simon; w Meaux – Bossuet; w La Ferte-Milon – Radne; w Chateau-Thierry – La Fontaine. Wszystko w promieniu dwunastu mil. Wielki pan sąsiaduje z wielkim biskupem. Tragedia styka się z bajką. Wyszedłszy z katedry, spostrzegłem, że słońce było nieco przysłonięte, mogłem więc przyjrzeć się fasadzie. Wielki tympanon środkowego portalu jest bardzo ciekawy. Niższa część przedstawia Joannę, żonę Filipa Pięknego, za której pieniądze wybudowano kościół po jej śmierci. Królowa Francji, ze swoją katedrą w dłoni, stoi u wrót raju. Święty Piotr otwiera je przed nią na oścież. Za królową kuli się król Filip Piękny z zawstydzoną miną. Królowa, przemyślnie wyrzeźbiona i wystrojona, kosym spojrzeniem i gestem wskazuje świętemu Piotrowi króla nieboraka, zdając się mówić: „No, wpuść go na dokładkę!" LIST II MONTMIRAIL. – MONTMORT. – EPERNAY MONTMIRAIL. – NOS PATRIAM FUGIMUS, NOS DULCIA LINQUIMUS ARVA. – POLE BITWY W MONTMIRAIL. – O ZACHODZIE SŁOŃCA. – NAPOLEON ZAGUBIONY. – PODRÓŻNY MÓWI O WIĄZACH. – ZAMEK W MONTMORT. – JAK PODRÓŻNY OCZAROWAŁ PANNĘ ŻANETĘ. – NOCĄ PRZEZ LAS. – EPERNAY. – TRZY KOŚCIOŁY, TEOBALD I, PIOTR STROZZI, POTERLET-GALICHET. – ODRY UKAZUJE SIĘ AUTOROWI W KOŚCIELE W EPERNAY. – JAK TO PODRÓŻNY WOLI OGLĄDAĆ MAKI I MOTYLE NIŻ STO TYSIĘCY BUTELEK SZAMPAŃSKIEGO WINA. – PILOGENE I PHYOTHRIX. – W MONTMIRAIL PODRÓŻNY CZYNI SPOSTRZEŻENIA DOTYCZĄCE CZTERECH ŚWIEŻYCH JAJEK. – Z CZEGO ŚMIANO SIĘ W SZESNASTYM WIEKU. Epernay, 21 lipca. W La Ferte-sous-Jouarre wynająłem pierwszą z brzegu kariolkę, dowiadując się tylko, czy może wyruszyć w drogę i czy ma sprawne koła, po czym ruszyłem do Montmirail. Nie ma tu nic, prócz dość malowniczego widoku pięknego szpaleru drzew. Reszta, z wyjątkiem zamku, to bezładne skupisko ruder. W poniedziałek, około piątej po południu, opuściłem Montmiraił, zmierzając ku drodze łączącej Sezanne z Epernay. Po godzinie znalazłem się w Vaux-Champs i przemierzyłem słynne pole bitwy. Chwilę przed tym ujrzałem wóz osobliwie naładowany. W zaprzęgu osioł i koń. Na wozie garnki, kociołki, stare kufry, krzesła wyplatane słomą, stos mebli. Na przodzie, w jakimś osobliwym koszyku, troje prawie nagich dzieci. Z tyłu, w drugim koszu – kury. Prowadził ten zaprzęg idący pieszo mężczyzna w bluzie, niosąc dziecko na plecach. O kilka kroków za nim szła kobieta niosąca również dziecko, ale w brzuchu. Cała ta przeprowadzka spieszyła do Montmirail, jakby miała się powtórzyć wielka bitwa z roku 1814. Tak – pomyślałem – takie wozy spotykało się tu zapewne dwadzieścia pięć lat temu. Zagadnąłem tych ludzi: nie była to przeprowadzka, ale ekspatriacja. Nie zmierzali do Montmirail, ale do Ameryki. Nie uciekali przed bitwą, ale przed nędzą. Krótko mówiąc, drogi przyjacielu, była to biedna rodzina chłopska emigrująca z Alzacji; przyobiecano im ziemię w Ohio, opuszczali więc swoją ojczyznę, nie domyślając się nawet, że przed dwoma tysiącami lat Wergiliusz napisał o nich jeden z najpiękniejszych wierszy w świecie. Zresztą ci śmiałkowie odchodzili całkiem beztrosko. Mężczyzna poprawiał trzaskawkę u bicza. Kobieta podśpiewywała, dzieci bawiły się. Tylko meble wydawały się jakieś nieszczęśliwe, zagubione, i to było przykre. Kury też, jak mi się zdawało, przeczuwały nieszczęście. Zdumiała mnie ta obojętność. Sądziłem, że ojczyzna wryła się głębiej w serca łudzi. A więc nic ich nie obchodzi, że nie zobaczą już więcej naszych drzew! Podążałem za nimi wzrokiem przez jakiś czas. Dokąd zmierzała ta trzęsąca się i potykająca gromadka? Dokąd zmierzałem ja sam? Zniknęli za zakrętem. Jeszcze przez chwilę słyszałem, jak kobieta śpiewała piosenkę i jak mężczyzna trzaskał z bata, po czym wszystko się rozwiało. W kilka chwil potem znalazłem się na okrytych chwałą polach, które widziały cesarza. Słońce zachodziło. Drzewa rzucały długie cienie. Wyorane już tu i ówdzie bruzdy miały barwę jasną. Błękitna mgła wzbijała się z głębi parowów. Równina była pusta. Tylko w dali widać było kilka porzuconych wozów, przypominających wielkie szarańcze. Po lewej minąłem kamieniołomy, dostarczające kół młyńskich. Wielkie koła, całkiem gotowe i wytoczone, jedne białe i nowe, inne stare i czarne, poniewierały się w nieładzie na ziemi, to stojąc, to leżąc, to znów poukładane jedne na drugich, niby krążki na ogromnej, wywróconej warcabnicy. Rzeczywiście, giganci rozegrali tu wielką partię. Zależało mi na obejrzeniu zamku w Montmort, co sprawiło, że cztery mile za Montmirail, w Fromentieres czy Armentieres, skręciłem gwałtownie w lewo i puściłem się do Epernay. Jest tu szesnaście najzabawniejszych w świecie wielkich wiązów, które pochylają nad drogą swoje powykrzywiane sylwetki i rozczochrane peruki. Wiązy to jedna z moich radości w podróży. Każdy wiąz jest wart, żeby mu się przyjrzeć oddzielnie. Wszystkie inne drzewa są głupie i jednakowe; tylko wiązy mają fantazję, kpią sobie ze swoich sąsiadów, przewracają się, gdy sąsiad się pochyla, mają mizerne korony, gdy listowie sąsiada jest gęste, a wieczorem stroją najprzeróżniejsze miny do przejezdnych. Liście młodych wiązów sterczą we wszystkie strony, niczym rozpryskujący się fajerwerk. Począwszy od La Ferte aż do miejsca, gdzie rośnie tych szesnaście wiązów, droga jest wysadzona topolami, osikami lub tu i ówdzie orzechami, co psuło mi trochę humor. Kraj jest płaski, równina jak okiem sięgnąć. Nagle zza kępy drzew ukazuje się na prawo, jakby w połowie ukryta w fałdzie terenu, zachwycająca gmatwanina wieżyczek, blaszanych chorągiewek na dachach, szczytowych murów, dymników i kominów. To zamek w Montmort. Mój kabriolet skręcił i wysiadłem przed bramą zamku. To wspaniała twierdza z szesnastego wieku, zbudowana z cegieł, kryta łupkiem, o dachach ozdobionych misternymi kurkami; opasuje ją podwójny mur i dwie fosy; most o trzech przęsłach łączy się z mostem zwodzonym; wieś leży u stóp twierdzy, a wokół rozciąga się cudowny pejzaż, widoczny w promieniu siedmiu mil. Z wyjątkiem obramowań okiennych, które zostały niemal wszystkie wykonane na nowo, budowla zachowała się w dobrym stanie. W wieży u wchodu biegną, jedne nad drugimi, kręte schody dla ludzi i wjazd dla koni. Na dole zachowała się jeszcze stara brama żelazna, a idąc schodami naliczyłem w strzelnicach wieży cztery działka z piętnastego wieku. Garnizon twierdzy składa się obecnie ze starej służącej, panny Żanety, która przyjęła mnie nad wyraz łaskawie. Z dawnego wnętrza pozostała tylko kuchnia, pięknie sklepiona izba z wielkim kominem, stary salon, przerobiony na pokój bilardowy, oraz prześliczny gabinecik, wyłożony złoconą boazerią, którego plafon zdobi rozeta w postaci kunsztownie splecionego monogramu. Stary salon jest wspaniały. Plafon o malowanych belkach, złoconych i rzeźbionych, zachował się bez jakiejkolwiek skazy. Kominek, zdobny dwiema szlachetnymi rzeźbami, to piękne dzieło w stylu Henryka III. Ściany były niegdyś pokryte wielkimi tapiseriami stanowiącymi portrety rodzinne. Podczas rewolucji mędrcy z sąsiedniej wsi pozrywali owe tkaniny i spalili je, co zadało śmiertelny cios feudalizmowi. Obecny właściciel zastąpił je przytwierdzonymi wprost do ścian starymi rycinami, przedstawiającymi widoki Rzymu i bitwy wielkiego Kondeusza. Obejrzawszy je, dałem trzydzieści su pannie Żanecie, olśnionej, jak mi się wydało, moją szczodrobliwością. Następnie obejrzałem kaczki i kury w zamkowych fosach i odszedłem. Wyjeżdżając z Montmort, dokąd, mówiąc nawiasem, dociera się najokropniejszą w świecie drogą, ujrzałem dyliżans, który wiózł zapewne mój poprzedni list. Obarczyłem go, przyjacielu, najserdeczniejszymi myślami dla ciebie. Droga zagłębiła się w las w chwili, gdy zapadły ciemności i aż do Epernay nie widziałem już nic prócz chat smolarzy, z których dym unosił się poprzez gałęzie. Niekiedy jakaś daleka kuźnia pokazywała mi swoją czerwoną paszczę, wiatr poruszał na skraju drogi wyrazistymi konturami drzew, a nad moją głową, na niebie, Wielki Wóz toczył się swoją drogą pośród gwiazd, gdy moja biedna dryndulka toczyła się swoją po kamieniach. Epernay to miasto wina szampańskiego. Ani mniej, ani więcej. Kościół w Epernay to właściwie trzy kolejno wznoszone kościoły. Pierwszy z nich to kościół romański, zbudowany w roku 1037 przez Teobalda I, hrabiego Szampanii, syna Eudesa II. Drugi, kościół renesansowy, zbudował w roku 1540 Piotr Strozzi, marszałek Francji, pan na Epernay, poległy podczas oblężenia Thionville w roku 1558. Trzeci to kościół obecny, sprawiający na mnie wrażenie, że zbudowano go według projektu pana Poterlet-Galicbet, zacnego kupca, którego sklep i nazwisko z nim sąsiadują. Te trzy kościoły Wydają mi się wybornie scharakteryzowane i określone przez te trzy imiona: Teobald I, hrabia Szampanii, Piotr Strozzi, marszałek Francji, Poterlet-Galichet, episjer. Dość powiedzieć, że ostatni kościół, obecny, jest szkaradną budowlą gipsową, tępą, białą, ociężałą, z tryglifami podtrzymującymi archiwolty. Z pierwszego kościoła nie pozostało nic. Z drugiego tylko piękne witraże i wspaniały portal. Jeden z witraży z największą prostotą opowiada całe dzieje Noego. Witraże i portal są, oczywista, włączone i wchłonięte przez ohydny gips nowego kościoła. Wydało mi się, że widzę Odry'ego w przykrótkich białych spodniach, w niebieskich pończochach i w koszuli z wielkim kołnierzem, w szyszaku i pancerzu Franciszka I. Nalegano, bym obejrzał miejscową osobliwość, wielką piwnicę, w której mieści się sto pięćdziesiąt tysięcy butelek. Idąc tam, ujrzałem pole kwitnącego rzepaku, z makami i motylami w pięknym blasku słońca. Zostałem tam. Piwnica obejdzie się bez mojej wizyty. Pomada na porost włosów, znana w La Ferte pod mianem Pilogene, nazywa się w Epernay Phyothrix: import z Grecji. Co to jeszcze chciałem rzec? Aha: w Montmirail w „Hotelu Pocztowym" kazano mi zapłacić za cztery świeże jajka czterdzieści su: wydało mi się to nieco przesadne. Zapomniałem ci powiedzieć, że Teobald I był pochowany w swoim kościele, Strozzi w swoim. Domagam się grobu dla pana Poterlet-Galichet w nowym kościele. Ów Strozzi był to elegant co się zowie! Brisąuet, błazen Henryka II, zabawił się pewnego dnia w obecności całego dworu szpikując z tyłu słoniną bardzo piękny, nowy płaszcz, który marszałek tego dnia miał na sobie po raz pierwszy. Podobno bardzo się z tego śmiano, gdyż Strozzi zemścił się okrutnie. Co do mnie, nie śmiałbym się ani nie mścił. Szpikować aksamitny płaszcz słoniną! Nigdy nie zachwycał mnie ten renesansowy żart. LIST III CHALONS. – SAINTE-MENEHOULD. – VARENNES PODRÓŻNY WJEŻDŻA DO VARENNES. – PLAC, NA KTÓRYM ZOSTAŁ POJMANY LUDWIK XVI. – CO OPOWIADAJĄ W OKOLICY. – JAK NAZYWAŁ SIĘ CZŁOWIEK, KTÓRY W ROKU 1791 MIAŁ DUSZĘ JUDASZA. – ZŁOWROGIE ZBIEŻNOŚCI. – MIEJSCA WYGLĄDAJĄ CZASEM JAK FAKTY. – VARENNES LEŻY W POBLIŻU REIMS. – OBERŻA „POD WIELKIM MONARCHĄ". – CO MÓWI SZYLD. – CO MÓWI GOSPODARZ. – KOŚCIÓŁ W VARENNES. – CO ZNAJDUJEMY W KRAJOBRAZACH SZAMPANII. – CHALONS. – KATEDRA. – KOSCIÓŁ NAJŚWIĘTSZEJ MARII PANNY. – CZATOWNIK. – PODRÓŻNY MÓWI RZECZY WIELCE RYZYKOWNE, DOTYCZĄCE BARDZO BRZYDKIEGO CHŁOPCZYKA ZNAJDUJĄCEGO SIĘ W DZWONNICY. – INNE KOŚCIOŁY W CHALONS. – RATUSZ. – JAKIE ZWIERZĘTA SIEDZĄ PRZED FASADĄ. – KOŚCIÓŁ NAJŚWIĘTSZEJ MARII PANNY W EPINE. – CUDOWNA STUDNIA. – ZAŻYŁOŚĆ MIĘDZY TELEGRAFEM I KOŚCIOŁEM NAJŚWIĘTSZEJ MARII PANNY. – BURZA. – SAINTE-MENEHOULD. – PIĘKNO EPICKIE KUCHNI W HOTELU „METZ". – ŚPIĄCY PTAK. – POCHWAŁA KOBIET W ZWIĄZKU Z ZAJAZDAMI. – WIDOKI. – HYMN NA CZEŚĆ SZAMPANII. Varennes, 25 lipca. Wczoraj o zmierzchu mój kabriolet wyruszył z Sainte-Menehould; przeczytałem jeszcze raz te cudowne, odwieczne wiersze: Speluncae vivique lacus, at frigida Tempe Mugitusque boum, mollesque sub arbore somni. Siedziałem oparty o otwartą starą książkę, gniotąc łokciami jej stronice. Duszą napełniały mi owe mgliste słodkie i smutne myśli, które zazwyczaj nachodzą mnie o zachodzie słońca, gdy nagle zbudził mnie turkot kół po bruku. Wjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta. „Co to za miasto?" – Woźnica odpowiedział: ,,Varennes." – Kabriolet wjechał w ulicę prowadzącą w dół między dwoma rzędami domów, które wydały mi się dziwnie poważne i zamyślone. Drzwi i okiennice pozamykane; trawa na podwórzach. Nagle, minąwszy starą bramę z czasów Ludwika XIII, zbudowaną z czarnego kamienia i przylegającą do studni z żurawiem, pojazd znalazł się na otoczonym piętrowymi, bielonymi wapnem domami trójkątnym placyku, w którego jednym rogu dwa karłowate drzewa strzegły jakichś drzwi. Dłuższe ramię tego trójkątnego skrzyżowania zdobi obrzydliwa baszta, kryta łuszczącym się łupkiem. To na tym placu Ludwik XVI został aresztowany w czasie swojej ucieczki 21 czerwca 1791 roku przez Droueta, poczmistrza w Sainte-Menehould (w Varennes nie było wówczas poczty), przed żółtym domem w rogu placu za basztą. Karoca królewska jechała po przeciwprostókątnej trójkąta, jaki tworzy ten plac. Nasz pojazd jechał tą samą drogą. Wysiadłem z kabrioletu i długo przyglądałem się placykowi. Jakże się poszerzył! W kilka miesięcy nabrał ogromnych rozmiarów, stał się placem Rewolucji. A oto, co opowiadają w okolicy. Król zaprzeczał żywo, że jest królem (mówiąc nawiasem Karol I tak by nie postąpił). Mieli go już puścić wolno, nie mając pewności, że to król, kiedy nadszedł pan d'Ethé, który z jakiegoś powodu nienawidził dworu. Ów pan d'Ethé (nie wiem, czy to poprawna pisownia tego nazwiska, ale każda pisownia imienia zdrajcy jest poprawna) podszedł do króla niby Judasz, mówiąc: „Dzień dobry, najjaśniejszy panie!" To wystarczyło. Króla zatrzymano. W karecie było pięć osób z rodziny królewskiej; tym jednym słowem nędznik zadał cios wszystkim pięciorgu. Owo: „Dzień dobry, najjaśniejszy panie!", dla Ludwika, Marii Antoniny i księżny Elżbiety równało się gilotynie; dla delfina – agonii w Tempie; dla córki króla – wygaśnięciu jej rodu i wygnaniu. Dla tych, którzy nie myślą o tym wydarzeniu, mały placyk w Varennes wygląda posępnie; dla tych, którzy myślą, wygląda złowrogo. Wydaje mi się, że już przy niejednej okazji zwracałem ci uwagę, iż świat materialny dostarcza czasem osobliwych symboli. Ludwik XVI zjeżdżał w owym momencie ze stromej, a nawet niebezpiecznej pochyłości, na której mój koń przewodnik o mało nie upadł. Pięć dni temu widziałem rodzaj olbrzymiej warcabnicy na polu bitwy pod Montmirail. Dziś przejeżdżam przez ów fatalny, trójkątny placyk w Varennes, mający kształt noża gilotyny. Człowiek, który asystował Drouetowi i ujął Ludwika XVI, nazywał się Billaud. Dlaczegóż by nie Billot? Varennes leży od Reims w odległości piętnastu mil. Co prawda, plac 21 Stycznia leży o dwa kroki od Tuileriów. Jak te zbieżności musiały nękać biednego króla! Między Reims i Varennes, między koronacją i detronizacją, dla mojego stangreta jest tylko piętnaście mil; dla umysłu to przepaść: rewolucja. Poprosiłem o nocleg w prastarej oberży, na której szyldzie widnieje nazwa „Pod Wielkim Monarchą" oraz podobizna Ludwika-Filipa. Prawdopodobnie widziano tu kolejno Ludwika XV, Bonapartego i Karola X. Upłynęło czterdzieści osiem lat od chwili, kiedy to miasto zamknęło drogę królewskiemu pojazdowi, a to, co wisiało wtedy nad tymi drzwiami na starym wykrzywionym haku, dziś jeszcze tkwiącym w murze, było niewątpliwie podobizną Ludwika XVI. Ludwik XVI zatrzymał się może „Pod Wielkim Monarchą" i zobaczył siebie odmalowanego na szyldzie, swój własny królewski konterfekt. Biedny „Wielki Monarcha"! Dziś rano przechadzałem się po mieście bardzo skądinąd wdzięcznie położonym nad brzegami ładnej rzeki. Stare domy górnego miasta tworzą malowniczy amfiteatr po prawej stronie rzeki. Kościół w mieście dolnym niczym się nie wyróżnia. Stoi naprzeciw mojej oberży. Widzę go od stołu, przy którym piszę. Umieszczono na wieży tę datę: 1776. Był o dwa lata starszy od córki królewskiej. Ta ponura historia wycisnęła tu jakieś piętno, rzecz dość rzadka we Francji. Lud mówi o tym jeszcze. Oberżysta powiedział mi, że jakiś pan z miasta ułożył o tym komedię. To mi przypomniało, że w noc ucieczki przebrano delfina za dziewczynkę, a on zapytał siostrę, czy to dla odegrania jakiejś komedii. To właśnie ową komedię ułożył ów pan z miasta. Jestem winien zadośćuczynienie kościołowi, obejrzałem go powtórnie. Ma po prawej stronie uroczy niewielki portal o łuku trójlistnym. Jeśli te wszystkie szczegóły architektoniczne nie nudzą cię, powiem jeszcze, że Châlons nie całkiem potwierdziło moją o nim opinię; przynajmniej katedra. Spiesząc dalej, aby już więcej do tego nie wracać, dodam, że droga z Epernay do Châlons również nie jest tym, czego się spodziewałem. Marnę widać z niej tylko niekiedy; na jej brzegu zauważyłem zresztą, po wsiach, ze trzy kościoły romańskie o niezbyt spiczastych dzwonnicach, jak dzwonnica w Fecamp. Cała okolica jest równinna; ale nie kończące się równiny – to zbyt wiele. Widuje się zresztą na polach stada baranów i wielu Szampańczyków. Nawa katedry jest szlachetna, o pięknej linii; pozostało kilka bogatych witraży, między innymi rozeta; widziałem w tym kościele uroczą renesansową kaplicę z inicjałem F i salamandrą. Opodal kościoła stoi wieża romańska, bardzo surowa i bardzo czysta, oraz wartościowa brama z czternastego stulecia. Wszystko to jednak jest okropnie zniszczone; kościół jest brudny; posągi Franciszka I są popaćkane żółtą farbą; żebrowania sklepień są popacykowane; fasada jest kiepską kopią fasady naszego Świętego Gerwazego; a iglice!... Przyobiecano mi ażurowe iglice. Liczyłem na nie. Znalazłem dwa spiczaste czepki, ażurowe rzeczywiście i ostatecznie o wyglądzie dość oryginalnym, ale grubo ciosane, a ich woluty są pomieszane z ostrołukami! Odszedłem bardzo nierad. Nie znalazłem tego, czego się spodziewałem, znalazłem natomiast to, czego się nie spodziewałem, czyli bardzo piękny kościół Najświętszej Marii Panny w Châlons. Co sobie właściwie myślą znawcy starożytności? Mówią o kościele Świętego Stefana, o katedrze, ale słówkiem nawet nie pisną o kościele Najświętszej Marii Panny. Kościół Najświętszej Marii Panny w Châlons jest kościołem romańskim o ciężkich stropach i mocnych łukach; budowla to bardzo dostojna i pięknie wykończona wspaniałą, drewnianą iglicą krytą ołowiem, datującą się z czternastego wieku. Tę iglicę, na której arkusze ołowiu poukładano w romby oraz ornamenty w kształcie łuski wężowej, rozwesela w środku prześliczna, ozdobiona ołowianymi ząbkami latarnia, do której dotarłem. Pięknie stamtąd wygląda miasto, Marna i wzgórza. Podróżny może także podziwiać w kościele Najświętszej Marii Panny piękne witraże i ozdobny portal z trzynastego wieku. Ale w roku 1793 ludzie okoliczni powybijali witraże i usunęli posągi z portalu. Oskrobali bogate sklepienia, jak skrobie się marchew. Potraktowali w ten sam sposób główny portal katedry i wszystkie rzeźby, jakie znaleźli w mieście. Kościół Najświętszej Marii Panny miał cztery iglice, dwie wysokie i dwie niskie; zburzono trzy. Ta wściekła głupota nigdzie się tak nie odcisnęła jak tu. Rewolucja francuska była straszliwa; rewolucja w Szampanii była głupia. W latarni, na którą się wspiąłem, zobaczyłem wyryty ręcznie w ołowiu duktem z szesnastego wieku następujący napis: „28 sierpnia 1580 ogłoszono pokój w Châl..." Ów napis, częściowo zatarty i ukryty w mroku, napis, którego nikt nie szuka i nikt nie czyta – to wszystko, co pozostało dziś po owym wielkim akcie politycznym, po owym wielkim wydarzeniu, po tej wielkiej sprawie pokoju zawartego między Henrykiem III i hugenotami za pośrednictwem księcia Andegawenii, uprzednio księcia Alencon. Książę Andegawenii, brat królewski, miał widoki na Niderlandy i pretendował do ręki Elżbiety I. Wojna domowa z religiantami krzyżowała jego plany. Stąd ów pokój, ta słynna sprawa ogłoszona w Châlons 28 sierpnia 1580 roku i zapomniana w całym świecie 22 lipca 1838 roku. Mężczyzna, który pomagał mi wspinać się z drabiny na drabinę w owej latarni, jest miejskim strażnikiem, czatownikiem, jak sam siebie nazywa. Spędza całe życie w strażnicy, małej klatce z czterema okienkami na cztery strony świata. Ta klatka i drabina wiodąca do niej to dla niego cały świat. To już nie jest człowiek, to oko miasta wciąż otwarte, zawsze czuwające. Aby mieć pewność, że nie śpi, zmuszają go, by ilekroć zegar dzwoni, zawsze powtarzał godzinę, pozostawiając małą przerwę między przedostatnim i ostatnim uderzeniem. Taka ustawiczna bezsenność byłaby nie do pomyślenia; pomaga mu jego żona. Codziennie o północy wspina się do strażnicy, a on idzie spać, po czym wraca w południe, ona zaś schodzi. Te dwa istnienia dokonują ciągłego obrotu, spotykając się tylko na krótką chwilę w południe i o północy. Gnom o osobliwej twarzy, którego nazywają swoim dzieckiem, jest wypadkową stycznych. Są w Châlons trzy kościoły: Świętego Alpinusa, Świętego Jana i Świętego Lupusa. U Świętego Alpinusa są piękne witraże. Jeśli chodzi o ratusz, nie ma tam nic osobliwego prócz czterech ogromnych kamiennych psów, które groźnie warują przed fasadą. Oczarowały mnie te lwy Szampanii. O dwie mile za Châlons w kierunku Sainte-Menehould, w miejscu, skąd, jak okiem sięgnąć, widać tylko równiny, wiejskie chaty i zakurzone drzewa przydrożne, ukazuje się nagle coś wspaniałego. To opactwo Najświętszej Marii Panny w Epine. Jest tam oryginalna iglica z piętnastego stulecia, robotą przypominająca koronkę, zachwycająca, choć sąsiaduje z telegrafem, na który, jako wielka pani, spogląda co prawda bardzo pogardliwie. To osobliwa niespodzianka ujrzeć wśród tych pól, gdzie rośnie ledwo trochę nędznych maków, ten wspaniały kwiat architektury gotyckiej. Spędziłem dwie godziny w tym kościele; obchodziłem go wkoło, choć dął porywisty wicher, pod którego uderzeniem wyraźnie chwiały się sygnaturki. Trzymałem oburącz kapelusz i patrzyłem z podziwem, mimo iż miałem w oczach pełno kurzu. Co pewien czas jakiś kamień odrywał się z iglicy i padał obok mnie. Byłoby tu mnóstwo szczegółów do odrysowania. Gargulce są szczególnie ciekawe i kunsztowne. Tworzą je najczęściej dwa potwory, z których jeden dźwiga drugiego na ramionach. Wydawało mi się, że te, które otaczają absydę, przedstawiają siedem grzechów głównych. Rozwiązłość, ładna chłopka w zbyt wysoko podkasanej spódnicy, pobudzała pewnie biednych zakonników do marzeń. Stoją tu co najwyżej trzy, cztery rudery i trudno byłoby sobie wytłumaczyć istnienie tej katedry bez miasta, bez wsi, bez jakiegoś, by tak rzec, ludzkiego osiedla, gdyby w jednej z kaplic, zamkniętej na skobel, nie znajdowała się bardzo głęboka studzienka, studzienka słynąca cudami, bardzo zresztą skromna, bardzo prosta i całkiem podobna do zwykłej wiejskiej studni, jak przystoi studzience słynącej cudami. Przepiękna budowla wyrosła nad nią. Owa studzienka wydała kościół, jak cebulka wydaje z siebie kwiat tulipana. Ruszyłem w dalszą drogę. Ujechawszy milę, minęliśmy wieś, która obchodziła jakieś święto, czcząc je okropnie jazgotliwą muzyką. Wyjeżdżając ze wsi, dostrzegłem na szczycie wzgórza lichą, białą ruderę, na której dachu gestykulował rodzaj olbrzymiego czarnego owada. Był to telegraf gawędzący przyjaźnie z kościołem Najświętszej Marii Panny w Epine. Zbliżał się wieczór, słońce zachodziło, niebo było wspaniałe. Spoglądałem na wzgórza u kresu równiny, którą w połowie pokrywały rozległe wrzosowiska, fioletowe niczym pelerynka biskupia. Nagle zobaczyłem dróżnika, jak podnosi z ziemi plecionkę do przesiewania piasku i ustawia ją tak, jakby chciał się pod nią schronić. Następnie pojazd minął stado wesoło gęgających gęsi. „Będzie lało" – powiedział woźnica. Odwróciłem głowę; rzeczywiście, za nami połowę nieba przysłaniała ogromna, czarna chmura, dął gwałtowny wiatr, kwitnące szaleje chyliły się do ziemi, drzewa, ogarnięte grozą, zdawały się rozmawiać z sobą, małe, wysuszone osty toczyły się po drodze szybciej od pojazdu, nad nami przelatywały ciężkie obłoki. Po chwili rozpętała się najwspanialsza burza, jaką widziałem w życiu. Lało jak z cebra, ale chmura nie ogarnęła całego nieba. Na zachodzie widać było olbrzymią arkadę światła. Wielkie smugi czerni, które padały z chmury, krzyżowały się ze złotymi promieniami słońca. W okolicy nie było żywego ducha, ani człowieka na drodze, ani ptaka na niebie; grzmiało okropnie i szerokie błyskawice raz po raz zapadały w pola. Korony drzew skręcały się w najrozmaitszy sposób. Ta zawierucha trwała kwadrans, po czym uderzenie wiatru przegnało burzę, która rozpłynęła się jak mgła wśród wzgórz rysujących się od wschodu, i niebo stało się spokojne i czyste. Tymczasem zapadł zmierzch. Słońce na zachodzie stopiło się jakby w kilka wielkich sztab rozżarzonego żelaza, które noc z wolna gasiła na horyzoncie. Gwiazdy świeciły, kiedy przybyłem do Sainte-Menehould. Sainte-Menehould to dość malownicze miasteczko, rozrzucone swobodnie na stoku bardzo zielonego wzgórza, porosłego wysokimi drzewami. Widziałem w Sainte-Menehould jedną piękną rzecz, a mianowicie kuchnię w hotelu „Metz". Oto prawdziwa kuchnia. Ogromna sala. Jedną ze ścian zajmują naczynia miedziane, drugą – fajansowe. Pośrodku, na wprost okien, palenisko, olbrzymi otwór buchający ogniem. Na suficie kratownica wspaniale okopconych belek, z których zwisają rozmaite zabawne przedmioty, kosze, lampy, łapka na muchy, a pośrodku wielki, rzadko pleciony więcierz, pełen ogromnych połci słoniny. Przy kominie, oprócz rożna, haka do wieszania naczyń i kotła, połyska i iskrzy się lśniący pęk jakiego tuzina łopatek i szczypiec wszelkich kształtów i rozmaitych wielkości. Ogień w kominie promieniuje we wszystkie kąty, rysuje wielkie cienie na pułapie, zabarwia żywą różowością niebieskie fajanse i przydaje lśnienia fantastycznej budowli z rondli, czyniąc z nich jakby mur ognisty. Gdybym był Homerem albo Rabelais'em, powiedziałbym: ta kuchnia jest światem, a ten komin – jego słońcem. Bo to w istocie cały świat. Świat, w którym porusza się rzesza mężczyzn, kobiet i zwierząt. Kelnerzy, służące, kuchciki, furmani siedzący przy stołach, patelnie na fajerkach, pyrkoczące kociołki, skwierczący tłuszcz, fajki, karty, bawiące się dzieci, koty i psy i pilnujący tego wszystkiego właściciel. „Mens agitat molem." W kącie wielki zegar na postumencie i z wagami obwieszcza poważnie godziny tym wszystkim tak zajętym ludziom. Pośród niezliczonych przedmiotów, które zwisają tu z pułapu, pierwszego wieczoru podziwiałem zwłaszcza jeden. Była to mała klatka, w której spał mały ptaszek. Ten ptaszek wydał mi się najbardziej godnym podziwu symbolem ufności. To palenisko, ta kuźnia niestrawności, ta przerażająca kuchnia, we dnie i w nocy pełna wrzawy – a ptaszek sobie śpi. Daremnie wszystko szaleje wokół niego, mężczyźni klną, kobiety się swarzą, dzieci krzyczą, psy szczekają, koty miauczą, zegar dzwoni, tasak stuka, brytfanna skwierczy, rożen skrzypi, kran płacze, butelki łkają, szyby drżą, dyliżanse przejeżdżają pod sklepieniem bramy jak burza, a mały kłębek piór ani drgnie. Bóg jest godzien uwielbienia. Obdarza małe ptaszki wiarą. I w związku z tym oświadczam, że na ogół mówi się za wiele złego o oberżach, a ja pierwszy nieraz wyrażałem się o nich zbyt ostro. Oberża, biorąc wszystko pod uwagę, to dobra rzecz, a znalazłszy ją, jesteśmy bardzo szczęśliwi. Ponadto zauważyłem, że prawie w każdym zajeździe trafia się jakaś wspaniała kobieta. To właścicielka. Pozostawiam właściciela śledziennikom, byleby tylko podarowali mi właścicielkę. Właściciel to osobnik dość posępny. Właścicielka jest miła. Biedaczka! Niekiedy stara, czasem chora, często ciężarna, chodzi, krząta się, myśli o wszystkim, naprowadza wszystko na właściwą drogę, uzupełnia wszystko, popędza służące, obciera nosy dzieciom, przepędza psy, wita podróżnych, ponagla kucharza, do tych się uśmiecha, tamtych łaje, dogląda pieca, odnosi torbę podróżną, jednych przyjmuje, drugich wyprawia i promieniuje na wszystkie strony niczym dusza. Jest rzeczywiście duszą tego wielkiego ciała, które zowie się oberżą. Właściciel nadaje się tylko do wypitki z furmanami w jakimś kącie. W rezultacie dzięki właścicielce gościnność oberży traci coś ze swojej brzydoty jako gościnność płatna. Właścicielka swoim delikatnym staraniem kobiecym przesłania sprzedajność powitań. Trochę to banalne, ale miłe. Czynności właścicielki w hotelu „Metz" w Sainte-Menehould pełni piętnasto-, szesnastoletnia dziewczyna, której wszędzie pełno i która wspaniale prowadzi tę ogromną machinę, muskając niekiedy palcami pianino. Jej ojciec, właściciel – czy to wyjątek? – jest bardzo zacnym człowiekiem. W sumie – to doskonała oberża. A więc wczoraj, jak napisałem ci na początku listu, opuściłem Sainte-Menehould. Droga z Sainte-Menehould do Clermont jest urocza. Jeden nie kończący się sad. Z obu stron drogi gęstwa drzew owocowych, których piękna zieleń pochłania blask słońca i rzuca na drogę cienie powykrawane jak liście cykorii. Wsie mają tu w sobie coś szwajcarskiego i niemieckiego. Domy z białego kamienia, w połowie oszalowane deskami, z wielkimi, pokrytymi wklęsłym łupkiem dachami, które wystają o kilka stóp poza mur – prawie szalety górskie. Odczuwa się bliskość gór. Rzeczywiście, Ardeny są tuż. Zanim podróżny wjedzie do sporego miasteczka targowego, jakim jest Clermont, przeprawia się przez cudowną dolinę, stanowiącą granicę między departamentami Marny i Mozeli. Wjazd do tej doliny jest czarodziejski. Droga zapada między dwa wzgórza i z początku widać w dole otchłań pełną listowia. Dalej droga skręca i ukazuje się cała dolina. Rozległy amfiteatr wzgórz; pośrodku piękna wieś, prawie włoska, dachy bowiem są całkiem płaskie; na prawo i na lewo liczne wsie na zalesionych zboczach; dzwonnice we mgle świadczą o jeszcze innych osiedlach, ukrytych w fałdach doliny jak w zielonej aksamitnej sukni; dalej bezkresne łąki, na których pasą się wielkie stada wołów, a przez cały ten krajobraz wesoło płynie śliczna, bystra rzeka. Jechałem tą doliną aż godzinę. A tymczasem telegraf znajdujący się w głębi ukazał następujące znaki: Kiedy owa machina wykonywała swoje czynności, drzewa szumiały, rzeka płynęła, stada ryczały i beczały, słońce jarzyło się na niebie, a ja porównywałem człowieka do Boga. Clermont to piękne miasteczko położone nad morzem zieleni, z kościołem w górze, jak Treport nad prawdziwym falującym morzem. W samym środku Clermont skręca się w lewo i przez śliczną okolicę, przez równiny, wzgórza i bystre rzeki dociera się po dwóch godzinach do Varennes. Ludwik XVI jechał tą uroczą drogą. Mój przyjacielu, czytając powtórnie ten list, spostrzegłem, że użyłem parokrotnie wyrazu: Szampańczyk, tak, jak mi on przychodził mimowiednie na myśl, w jego z lekka ironicznym znaczeniu przysłowiowym. Nie daj się jednak zwieść, najdroższy, co do prawdziwego znaczenia tego wyrazu, jakie mu przypisują. Przysłowie, bardziej może obcesowe, aniżeliby należało, mówi o Szampanii, jak pani de La Sabliere mówiła o La Fontainie, który był geniuszem głupim, jak przystoi geniuszowi-Szampańczykowi. To nie przeszkadza, że La Fontaine, między Molierem i Rśgnierem, jest godnym podziwu poetą, a Szampania, między Renem i Sekwaną, jest szlachetnym, sławnym krajem. Wergiliusz mógłby powiedzieć o Szampanii tak jak o Italii: Alma parens frugum, alma virum. Szampania spłodziła Amyota, innego poczciwca, który rozwinął swoją melodię na Plutarchu, jak La Fontaine rozwinął swoją na Ezopie; Teobalda IV, poetę, prawie króla, który omal mógłby zostać ojcem Ludwika Świętego; Roberta de Sorbon, założyciela Sorbony; Charliera de Gerson, który został sekretarzem uniwersytetu paryskiego; komandora de Villegagnon, który o mało nie zdobył Algieru dla Francji już w szesnastym wieku; Amadisa Jamyn, Colberta, Diderota; dwóch malarzy, Lantarę i Valentina; dwóch rzeźbiarzy, Girardona i Bouchardona; dwóch historyków, Flodoarda i Mabillona; dwóch genialnych kardynałów, Karola Lotaryńskiego i Pawła de Gondi; dwóch przezacnych papieży, pełnych cnót, Marcina IV i Urbana IV, a wreszcie Filipa Augusta, króla, który okrył się chwałą. Ludzie, co przywiązują wagę do przysłów i wywodzą nazwę Sezanne od sex-decim asini, jak inni, trzydzieści lat temu, wywodzili nazwisko Fontanesa od faciunt asinos, triumfują z racji tego, że Szampania zrodziła Richeleta, autora dykcjonarza rymów, i Poinsineta, człowieka najłatwiej dającego się wywieść w pole w stuleciu, w którym Wolter zwodził świat. Ty, co tak lubisz harmonię i chcesz, aby charakter, dzieło i umysł człowieka stanowiły naturalny wytwór cech jego kraju, a także uważasz za wspaniałe, iż Bonaparte był Korsykaninem, Mazarin Włochem, Henryk IV Gaskończykiem, posłuchaj mnie: Mirabeau jest prawie Szampańczykiem, Danton jest nim całkowicie. I masz, babo, placek! Ach, mój Boże! Dlaczego Danton nie mógłby być Szampańczykiem! Vaugelas jest przecie Sabaudczykiem. Był także prawie Szampańczykiem ów wielki Fabert, marszałek Francji, syn księgarza, człowiek, który nigdy nie chciał ani wspinać się zbyt wysoko, ani schodzić za nisko; umysł jasny i poważny, który nigdy nie wykraczał poza granice własnej doli i niedoli; doświadczany kolejno przez los, najpierw w swojej świetności, potem w skromności, pozostawał zawsze taki sam zarówno wobec podłości, jak wobec zaszczytów, które mu ofiarowano, nie odrzucając podłości wskutek dumy, a zaszczytów wskutek pokory, lecz odepchnął jedne i drugie dzięki swej cnocie, która sprawiła, że nie zgodził się na propozycję Mazarina, by zostać szpiegiem, i odmówił Ludwikowi XIV przyjęcia orderu Ducha Świętego. Ludwikowi XIV powiedział: „Jestem żołnierzem, a nie szlachcicem." Mazarinowi oświadczył: „Jestem ramieniem, a nie okiem." Szampania to potężna, krzepka prowincja. Hrabia Szampanii był suzerenem wicehrabiego Brie, a Brie to ściśle mówiąc mała Szampania, jak Belgia jest małą Francją. Był też parem Francji i podczas koronacji niósł chorągiew ozdobioną liliami, burbońskimi. Sam utrzymywał po królewsku swoje prowincje za pośrednictwem siedmiu hrabiów, mających tytuł parów Szampanii, którzy władali następującymi hrabstwami: Joigny, Rethel, Braine, Roucy, Brienne, Grand-Pré i Bar-sur-Seine. Nie ma w Szampanii miasta albo mieściny, które by się czymś nie odznaczało. Wielkie gminy są związane z naszą historią; każda z małych stanowiła widownię jakiegoś wydarzenia. Reims ze swoją katedrą katedr było miejscem chrztu Chlodwiga po zwycięstwie odniesionym pod Tolbiac. Troyes zostało ocalone przez świętego Lupusa od Attyli i widząc w roku 878 Jana VIII koronującego Ludwika Jąkałę, ujrzało to, co Paryż zobaczył dopiero w roku 1804: papieża namaszczającego we Francji cesarza. To w Attigny Pepin, marszałek dworu, gromadził dawnych lenników i stąd zagrażał Gaifre'owi, księciu Akwitanii; w Andelot odbyło się w obecności wasali spotkanie Gontrana, króla Burgundii, z Hildebertem, królem Austrazji; Hinkmar schronił się w Epernay; Abelard – w Provins; Heloiza – w Paraclet; w Fismes odbył się sobór; Langres widziało za czasów cesarstwa bizantyjskiego triumf dwóch Gordianów, a w średniowieczu jego mieszkańcy zburzyli siedem okolicznych groźnych zamków: Changey, Saint-Broing, Neuilly-Coton, Cobons, Bourg, Humes i Pailly; w Joinville zawiązano ligę w roku 1584; Châlons broniło Henryka IV w 1591; w Saint-Dizier zamordowano księcia Oranii; Doulevant udzieliło schronienia hrabiemu Moret; Bourmont to starożytna warownia Lingonów; Sśzanne to dawna siedziba książąt Burgundii; Ligny-l'Abbaye zostało założone przez świętego Bernarda we włościach pana na Chatillon, któremu święty, poświadczywszy to wiarogodnym aktem, przyobiecał tyleż mórg w niebie, ile ich otrzymał od niego na ziemi; Mouzon to lenno opata klasztoru Saint-Hubert, który co rok wysyłał królowi Francji „sześć psów gończych i sześć ptaków łowczych"; Chaumont to mieścina prostaczków, gdzie każdy ma nadzieję przedzierzgnąć sią w noc świętojańską w diabła, żeby móc spłacić długi. Chateau-Porcien jest miastem, które konetabl Chatillonu ofiarował księciu Orleańskiemu; Bar-sur-Aube to miasto, którego król nie zdołał ani sprzedać, ani odstąpić; Clairvaux miało swoją beczkę jak Heidelberg; Villenauxe miało posąg Królowej Gęsiej Nóżki; Arconville ma do dziś stos kamieni hugenoty, który każdy wieśniak powiększa, gdy przechodząc dorzuca jeszcze jeden; sygnały z Mont-Aigu odpowiadały z odległości dwudziestu mil na sygnały z Mont- Aime; Vassy zostało dwukrotnie spalone: przez Rzymian w 211 roku, a w roku 1544 przez wojska cesarskie, podobnie jak Langres przez Hunów w roku 351, a przez Wandalów w roku 407, jak Vitry przez Ludwika VII w dwunastym wieku i Karola V w szesnastym; Sainte-Menehould jest tą szlachetną stolicą Argonnów, która, wydana przez zdrajcę księciu Lotaryngii, Karolowi II, nie poddała się; Carignan to starożytne Ivosium; Attyla wystawił ołtarz w Pont-le- Roi; grobowiec Woltera był w Romilly. Jak widzisz, dzieje tych wszystkich miast Szampanii to historia Francji; w małych odcinkach, to prawda, ale jednak wielka. Szampania zachowała ślady naszych dawnych królów. Koronowano ich w Reims. W Attigny Karol III Prostak ustanowił Bourbon jako dzielnicę senioralną. Ludwik Święty i Ludwik XIV, święty król i największy król tej dynastii, obaj po raz pierwszy odbyli swoje kampanie w Szampanii: jeden w roku 1228 pod Troyes, które uwolnił od oblężenia; drugi w roku 1652 pod Sainte-Menehould, wdzierając się przez wyłom; zadziwiająca zbieżność: obaj mieli po czternaście lat. Szampania zachowała ślady Napoleona. Zapisał nazwami miejscowości Szampanii ostatnie stronice swojego wspaniałego poematu: Arcis-sur-Aube, Châlons, Reims, Champaubert, Sśzanne, Vertus, Mśry, la Fere, Montmirail. Ile walk, tyle triumfów. Fismes, Vitry i Doulevant miały zaszczyt gościć główną kwaterę cesarza, Piney-Luxembourg było jej siedzibą dwukrotnie, Troyes – trzykrotnie. Nogent-sur-Seine widziało w ciągu pięciu dni pięć zwycięstw cesarza manewrującego nad Marną z garstką bohaterów. Saint-Dizier oglądało dwa zwycięstwa w ciągu dwóch dni. W Brienne, gdzie wychowywał go pewien benedyktyn, o mało nie zginął z rąk jakiegoś Kozaka. Starożytne dzieje tej belgijskiej Galii, która stała się Szampanią, są nie mniej poetyczne od nowożytnych. Wszystkie te ziemie tchną wspomnieniami; Meroweusz i Frankowie; Aecjusz i Rzymianie; Teodoryk i Wizygoci; Mont-Jules, grobowiec Jovinusa; obóz Attyli w pobliżu Cheppe; drogi wojskowe w Châlons, Gruy?re i Warcq; Voromarus, Karakalla; Eponina i Sabinus; łuk dwóch Gordianów w Langres, brama Marsowa w Reims; cała ta starożytność, spowita mrokiem, mówi, żyje, drga jeszcze i z głębi ciemności woła do każdego przechodnia: „Sta, viator!" Nawet starodawne dzieje Celtów szepczą niezrozumiale w najciemniejszych mrokach tej historii. W Troyes czczono Ozyrysa; bóstwo Borvo Tomona przekazało swoje imię miejscowości Bourbonne-les-Bains, a nie opodal Vassy, wśród przerażającej gęstwiny lasu Der, gdzie jeszcze stoi Haute-Borne podobne widmu druida, wśród tajemniczych ruin Novimagus Vadicassium, Szampania ma swoją Palenque. Od czasów rzymskich aż po nasze najeżdżane kolejno przez Alanów, Swewów, Wandalów, Burgundów i Niemców miasta szampańskie, budowane wśród równin, wolały raczej być spalone przez wroga niż mu się poddać. Miasta Szampanii, budowane na skałach, przyjęły za dewizę: „Donec moveantur." To krew całej starej Gallia comata, krew Kattów, Lingonów, Trykasów, Katalończyków, którzy pokonali Wandalów, Nerwiów, którzy pobili Syagriusa, płynie teraz w żyłach tutejszego bohaterskiego chłopa. Ów żołnierz nazwiskiem Berteche, który własną ręką zabił pod Jemmapes siedmiu dragonów austriackich, był rodem z Szampanii. W roku 451 równiny Szampanii pochłonęły Hunów; gdyby Bóg zechciał, pochłonęłyby w roku 1814 Rosjan. Mówmy więc zawsze z szacunkiem o tej zachwycającej ziemi, która w czasie najazdu poświęciła Francji połowę swoich synów. Departament Marny liczył w roku 1813 trzysta jedenaście tysięcy mieszkańców; w roku 1830 było ich tylko trzysta dziewięć tysięcy. Piętnaście lat pokoju nie zdołało uzupełnić strat. Powracając więc do wyjaśnienia, jakie jestem ci winien, wyraz: głupi, zmienia sens, kiedy stosuje się go do Szampanii. Znaczy on wtedy tylko: naiwny, prosty, surowy, prymitywny, w razie potrzeby – groźny. Nie obdarzone rozumem zwierzę może być orłem lub lwem. Tym właśnie była Szampania w roku 1814. LIST IV Z VILLERS-COTTERETS DO GRANICY OSTATNI KALAMBUR LUDWIKA XVIII. – NA JAKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO MOŻE NARAZIĆ CHŁOPIEC DO BUTÓW. – RÓWNINA POD SOISSONS OGLĄDANA WIECZOREM. – PODRÓŻNY PATRZY NA GWIAZDY. – TEN, CO PRZEMIJA, ROZPAMIĘTUJE TO, CO TRWA. – J. C. – SOISSONS. – ZDANIE CEZARA. – WYPOWIEDŹ NAPOLEONA. – SYLWETKA ŚWIĘTEGO JANA OD WINNIC. – PODRÓŻNY WIDZI PODRÓŻNĄ. – PONURE SPOTKANIE. – WENUS. – KRAJOBRAZ O ZMIERZCHU. – CO WIDAĆ W REIMS Z KARETKI POCZTOWEJ. – SZAMPANIA NĘDZARKA. – RETHEL. – GDZIEŻ WIĘC JEST LAS ARDEŃSKI. – CZYJĄ CÓRKĄ NIEPRAWĄ JEST TRZEBIEŻ LASÓW. – MEZIERES. – CZEGO SIĘ TU SZUKA. – CO SIĘ TU ZNAJDUJE. – CUDOWNA BOMBA. – JAK PEWIEN BOŻEK ZOSTAŁ ŚWIĘTYM. – SEDAN. – PODRÓŻNY SKUPIA SIĘ I ZBIERA MYŚLI. – LICHY POSĄG ZAMIAST PIĘKNEGO ZAMKU. – SEDAN NA TYM TRACI. TURENIUSZ NA TYM NIE ZYSKUJE. – ANI ŚLADU DZIKA W ARDENACH. – PIĘĆ MIL NA PIECHOTĘ. – TROCHĘ MOZY. – SZUKA SIĘ SZKLANKI WODY, A DOSTAJE SIĘ KIEŁBASĘ. – CZŁOWIEK Z WOLEM. – CHARLEVILLE. – PLAC KSIĄŻĘCY I PLAC KRÓLEWSKI. – ROCROY. – NOCNE ROZMOWY W DYLIŻANSIE. – DZWON PRZYŁĄCZA SIĘ DO ROZMOWY W DOBREJ I OCZYWISTEJ INTENCJI ROZPROSZENIA NUDY PODROŻNEGO. – WJAZD DO GIVET. Givet, 29 lipca. Tym razem zrobiłem kawał drogi. Kochany przyjacielu, piszą dziś do ciebie z Givet, starożytnego miasteczka, które miało zaszczyt spowodować ostatni rozkaz i ostatni kalambur Ludwika XVIII: „Saint-Denis, Givet"; stanąłem tu o czwartej nad ranem, poobtłukiwany wstrząsami okropnego pojazdu, który tutaj zwą dyliżansem. Przespałem się w ubraniu na łóżku przez dwie godziny i ze świtem piszę do ciebie. Otworzyłem okno, aby sycić się widokiem, na który składa się narożnik dachu pobielonego wapnem, stara, drewniana, zarosła mchem rynna oraz oparte o jakiś mur koło kabrioletu. Mój pokój to wielka sala z czterema szerokimi łóżkami, olbrzymim kominkiem okładanym boazerią, ozdobionym z zewnątrz lusterkiem, a wewnątrz cienką wiązką chrustu. Na tej wiązce z całą subtelnością położono obok szczotki ogromnego, przedpotopowego chłopca do butów, wyciosanego niestarannie przez jakiegoś rozsierdzonego stolarza. Fantastyczny otwór, wycięty w tym przyrządzie, naśladuje zakręty Mozy; prawie niepodobna wyciągnąć z niego stopę, jeśliby ktoś popełnił tę nieostrożność i ją tam wsunął. Kto by to zrobił, ryzykuje, że będzie biegał po całej oberży, jak mnie się to właśnie zdarzyło, wzywając wielkim głosem pomocy. W imię prawdy muszę powiedzieć, że powinienem nieco sprostować moje zdanie o widoku z okna. Usłyszałem właśnie gdakanie kur. Wychyliwszy się na podwórze, zobaczyłem pod oknem na desce, opartej na dwóch starych garnkach, prześliczny ślaz, cały w kwiatach, udający wspaniałą malwę ogrodową. Od mojego ostatniego listu pewne zdarzenie niewarte opisu skłoniło mnie, bym cofnął się nagle z Varennes do Villers-Cotterets, toteż przedwczoraj, odprawiwszy moją kariolkę z La Ferte-sous-Jouarre, wsiadłem, aby nadrobić stracony czas, do dyliżansu zmierzającego ku Soissons; był całkiem pusty, co, mówiąc między nami, bardzo mnie uradowało. Mogłem swobodnie rozłożyć na ławeczce moje mapy Cassiniego. Kiedy zbliżałem się do Soissons, zapadał zmierzch. W tej uroczej dolinie, dokąd wjeżdża się, minąwszy wioskę la Folie, noc rozwarła już swoją dłoń pełną oparów i z wolna kładła cienie na wieży katedralnej i na podwójnej iglicy kościoła Świętego Jana od Winnic. Tymczasem spoza mgieł, które ociężale czołgały się po polach, widać jeszcze było owo zgrupowanie murów, dachów, budowli, jakim jest Soissons, ujęte w stalowy półksiężyc Aisne'y, niby snop, który za chwilę padnie pod uderzeniem sierpa. Zatrzymałem się chwilę na szczycie wyniosłości, aby nasycić się tym pięknym widokiem. Świerszcz grał na pobliskim polu, przydrożne drzewa gwarzyły cichutko i drżały przed zaśnięciem w ostatnich podmuchach wieczornego wiatru, a ja patrzyłem uważnie okiem myśli na ów wielki i głęboki spokój unoszący się nad mroczną równiną, która była świadkiem zwycięstw Cezara, panowania Chlodwiga, upadku Napoleona. Ludzie bowiem, choćby to był Cezar. Chlodwig czy Napoleon, to cienie, które przemijają; wojna, jak oni, jest tylko cieniem i przemija wraz z nimi, Bóg zaś i przyroda, która wywodzi się z Boga, i pokój, który wywodzi się z przyrody, są wieczne. Licząc na karetkę pocztową z Sedanu, która przyjeżdża do Soissons dopiero o północy, miałem sporo czasu i pozwoliłem dyliżansowi odjechać. Droga, która dzieliła mnie od Soissons, była już teraz uroczą przechadzką, odbyłem ją więc pieszo. W pewnej odległości od miasta usiadłem nie opodal ładnego domku, miękko oświetlonego blaskiem z kuźni po przeciwnej stronie drogi. Spoglądałem nabożnie na niebo tchnące pogodą. Jedyne trzy gwiazdy, jakie widać o tej porze, świeciły na południowym wschodzie, na dość niewielkim skrawku, jakby w kącie nieba; Jowisz, nasz piękny Jowisz, wiesz, mój drogi – który od trzech miesięcy niże bardzo zawiły węzeł – wraz z gwiazdami, między którymi teraz się znajdował, tworzył linię doskonale prostą. Bardziej na wschodzie Mars, czerwony jak ogień i krew, płonąc posępnym blaskiem, naśladował gwiezdne migotanie, a nieco niżej, udając gwiazdę białą i spokojną, lśniła owa planeta- potwór, ów tajemniczy, przerażający świat, który zwiemy Saturnem. Z przeciwnej strony, całkiem w głębi krajobrazu, wspaniała latarnia o zmiennym blasku, niebieskim, szkarłatnym i białym, rzucała smugi olśniewającej purpury na mroczne pagórki dzielące Noyon od Soissons. W chwili kiedy zastanawiałem się, co by to mogła być za latarnia, tu, na tym pustkowiu, wśród tych ogromnych równin, zobaczyłem, jak wzbija się ponad krawędzie pagórków, mija liliowe mgły horyzontu i zmierza ku zenitowi. Tą latarnią był Aldebaran, trójbarwne słońce, olbrzymia gwiazda z purpury, srebra i turkusów, wznoszący się majestatycznie w mglistej, posępnej bieli zmierzchu. O mój przyjacielu, jakaż to tajemnica tkwi w owych gwiazdach, że wszyscy poeci, odkąd istnieją poeci, wszyscy myśliciele, odkąd istnieją myśliciele, wszyscy marzyciele, odkąd istnieją marzyciele, kolejno ją rozpamiętywali, zgłębiali, podziwiali, jedni, jak Zaratustra, z pełnym ufności olśnieniem, inni, jak Pitagoras, z niewypowiedzianą trwogą! Set nadał gwiazdom imiona, jak Adam nazwał zwierzęta. Wróżbici chaldejscy i astrologowie, Ezdrasz i Zorobabel, Orfeusz, Homer i Hezjod, Kadmos, Ferekydes, Ksenofont, Hekatajos, Herodot i Tukidydes, wszystkie te oczy ziemi, od tak dawna przygasłe i zamknięte, od wieków przywierały z niepokojem do tych oczu nieba zawsze otwartych, zawsze się jarzących, zawsze żywych. Ci wszyscy ludzie oglądali te same planety, te same gwiazdy, na które dziś patrzymy. Hiob mówi o Orionie i o Hyjadach; Platon słuchał i wyraźnie słyszał nieokreśloną muzykę sfer; Pliniusz uważał, że słońce to bóg, i przypisywał plamy na księżycu ziemskim oparom. Poeci tatarscy nazywają biegun senestikolem, co oznacza żelazny gwóźdź. Niektórzy marzyciele, ogarnięci jakimś zamroczeniem, ośmielili się drwić z konstelacji. Lew, powiada Rocoles, mógłby równie dobrze nazywać się małpą. Pacuvius, niezbyt jednakże pewny, próbuje zagłuszyć w sobie niepokój i wcale nie wierzyć astrologom pod pretekstem, że byliby oni równi Jupiterowi: Nam si qui, quae eventura sunt, provideant, Aequipare Jovi. Favorinus zadaje sobie to groźne pytanie: czy przyczyny wszystkiego nie znajdują się w gwiazdach? „Si vitae mortisque hominum rerumque humanarum omnium et ratio et causa in coelo et apud stellas foret?" Wierzy, że wpływ gwiazd sięga nawet much i robaków, „muscis aut vermiculis", a nawet, dodaje: jeży, „aut echinis". Aulus Gellius żeglując z Eginy do Pireusu morzem łaskawym, siadał nocą na rufie i obserwował gwiazdy. „Nox fuit, et clemens mare, et anni aestas coelumque serenum; sedebamus ergo in puppi simul universi, et lucentia sidera considerabamus." Nawet Horacy, ten praktyczny filozof, ten Wolter czasów Augusta, większy poeta, co prawda, aniżeli Wolter w stuleciu Ludwika XV, nawet on drżał, spoglądając na gwiazdy; osobliwy niepokój przepełniał serce poety, który pisał te straszliwe niemal strofy: Hunc solem et stellas, et decedentia certis Tempora momentis. sunt, qui formidine nulla Imbuti spectant! przynosi ulgę, a ekstaza męczy. Oderwawszy się od konstelacji, mój wzrok padł na lichą ścianę chłopskiej chaty, o którą się oparłem. Tutaj także znalazła się przyczyna medytacji i rozmyślań. Chłop, który zbudował tę ścianę, wmurował w nią kamień, czcigodny kamień, na którym padający z kuźni odblask pozwolił mi odczytać ślad prawie zatartego napisu; odcyfrowałem tylko dwie nie tknięte zębem czasu litery J. C, reszta była zatarta. Co to był za napis? Rzymski czy romański? Mówił z pewnością o Rzymie, ale o jakim Rzymie? O Rzymie pogańskim czy o Rzymie chrześcijańskim? Stałem tam długo, wpatrując się w ten kamień, pogrążony w domysłach. Nie wiem, czy obserwacja gwiazd usposobiła mnie do tych marzeń, ale te dwie tajemnicze litery J. C. ożyły i zalśniły w moich oczach, bo kiedy po raz pierwszy ukazały się ludziom, rządziły światem, a po raz drugi – przeistoczyły świat. Juliusz Cezar i Jezus Chrystus! To zapewne pod wpływem myśli podobnej do tej, która mnie w owej chwili pochłaniała, Dante zepchnął razem do piekielnej otchłani i kazał pożreć krwawej, ociekającej posoką paszczy szatana zarówno wielkiego zdrajcę, jak wielkiego zabójcę, Judasza i Brutusa. Na miejscu obecnego Soissons wznoszono kolejno trzy miasta, Noviodunum Galów, Augusta Suessonium Rzymian i stare Soissons Chlodwiga, Karola Prostaka oraz księcia Moguncji. Z owego Noviodunum, które tak przeraził szybki marsz Cezara, nie pozostało nic. ,,Suessones – powiada Cezar w Wojnie galijskiej – celeritate Romanorum permoti legatos ad Caesarem de deditione mitunt." Nie pozostało z Suessonium nic, prócz kilku zniekształconych ruin, jak starożytna świątynia, z której średniowiecze uczyniło kaplicę Świętego Piotra. Stare Soissons jest najbogatsze. Ma Świętego Jana od Winnic, swój dawny zamek i katedrę, gdzie w 752 roku ukoronowano Pepina. Nie mogłem sprawdzić, co pozostało z dawnych fortyfikacji księcia Moguncji i czy są to owe fortyfikacje, które w roku 1814 sprawiły, że cesarz, spostrzegłszy w murze jakąś skamieniałą muszlę, belemnit czy małża, powiedział, że mury Soissons są zbudowane z tego samego kamienia, co mury Saint-Jean– d' Acre. Uwaga bardzo ciekawa, jeśli pomyśleć, jak została wypowiedziana, przez kogo i w jakiej chwili. Kiedy wchodziłem do Soissons, noc była już zbyt ciemna, bym mógł szukać Noviodunum lub Suessonium. Czekając na karetkę, zadowoliłem się kolacją i błądziłem trochę wokół gigantycznej sylwetki kościoła Świętego Jana od Winnic, dumnie rysującej się na niebie jak dekoracja teatralna. Kiedy tak spacerowałem, widziałem, jak gwiazdy to ukazują się, to znów nikną we wklęsłościach mrocznej budowli, jak gdyby wypełniała ją ciżba ludzi, wchodzących, schodzących, biegających tam i sam z zapalonymi światłami. Kiedy wróciłem do oberży, biła północ. Całe miasto było czarne jak wnętrze pieca. Nagle w końcu wąskiej ulicy, dotychczas całkiem spokojnej i nie wyglądającej na miejsce nocnych zamieszek, rozległ się piekielny łoskot. To nadjeżdżała karetka pocztowa. Zatrzymała się o kilka kroków od mojej oberży. Było akurat jedno wolne miejsce, wszystko układało się jak najpomyślniej. Te nowe pojazdy są naprawdę bardzo eleganckie i ogromnie wygodne; siedzi się w nich jak we własnym fotelu, z wyciągniętymi nogami, z lewej i prawej strony można oprzeć głowę na poduszeczkach, kiedy się chce przymknąć oczy, a kiedy się je otwiera, widać dużą szybę. W chwili kiedy miałem się już tam rozkosznie usadowić, jakiś niezwykły zgiełk, pomieszany z krzykami, turkotem kół i odgłosem końskich kopyt, rozległ się w innej czarnej uliczce i chociaż pocztylion nie dał mi nawet pięciu minut czasu, pobiegłem tam co tchu. Oto, co zobaczyłem wchodząc w uliczkę. W grubym murze o obrzydliwym, lodowatym wyglądzie, właściwym murom więziennym, widniała otwarta brama, niska, łukowata, opatrzona ogromnymi zasuwami. Nie opodal owej bramy, między dwoma konnymi żandarmami, stała posępna kariolka, ledwie widoczna w ciemności. Między kariolką i bramą miotało się kilku mężczyzn, którzy wlekli do pojazdu jakąś kobietę wydającą rozpaczliwe okrzyki. Ślepa latarka, którą trzymał ktoś niewidoczny w jej cieniu, oświetlała posępnie tę scenę. Kobieta, tęga chłopka lat około trzydziestu, stawiała szaleńczy opór pięciu mężczyznom, wrzeszczała, biła, drapała, gryzła i chwilami, kiedy smuga latarni padała na jej rozczochraną i ponurą głowę, wydawała się uosobieniem Rozpaczy. Chwyciła się jednej ze sztab zamykających bramę i trzymała się jej kurczowo. Kiedy się zbliżyłem, mężczyźni zebrali wszystkie siły, oderwali ją od bramy i jednym ruchem pchnęli w kierunku pojazdu. Ów pojazd, oświetlony przez chwilę latarnią, nie miał innego otworu prócz okratowanych okrągłych okienek po obu stronach i drzwi z tyłu, zamykanych z zewnątrz na mocne rygle. Człowiek z latarnią odsunął rygle, drzwi się otworzyły i nagle ukazało się wnętrze karetki. Był to rodzaj nie oświetlonego, prawie pozbawionego powietrza pudła, rozdzielonego wzdłuż na dwie części grubym przepierzeniem. Jedyne drzwi, kiedy je zaryglowano, przylegały do przepierzenia od góry do dołu, a zarazem zamykały oba przedziały. Niepodobna było nawiązać jakąkolwiek łączność między tymi dwiema celami, gdzie jedynym siedzeniem była deska z wybitą w niej dziurą. Lewy przedział był pusty; ale prawy był zajęty. Przycupnął tam w kącie jak dzikie zwierzę, z nogami wyciągniętymi na desce z braku miejsca, jakiś człowiek, jeśli to jeszcze można było nazwać człowiekiem, rodzaj widma o kwadratowej twarzy, spłaszczonej czaszce, szerokim czole – szpakowaty, krępy, obrośnięty, odziany w stare, dziurawe płócienne spodnie i w łachman będący niegdyś kaftanem. Nieszczęśnik miał obie nogi ciasno związane grubymi splotami liny, sięgającymi prawie do kolan. Prawa jego stopa tkwiła w sabocie; lewa, bosa, była owiązana zakrwawionymi onucami, z których wystawały okropne, pokaleczone palce. Ta ohydna istota jadła spokojnie kawałek czarnego chleba. Zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to, co się wokół niego działo. Nie przestał jeść nawet, aby spojrzeć na nieszczęsną towarzyszkę, którą mu przyprowadzono. Ona za to, z głową odrzuconą w tył, wciąż opierała się dozorcom więziennym, którzy usiłowali wepchnąć ją do pustego przedziału, i wołała nieustannie: „Nie chcę! Nigdy! Nigdy! Zabijcie mnie raczej!" Jeszcze nie spostrzegła tego drugiego. Wtem, konwulsyjnie wstrząsając głową, spojrzała w głąb karetki i ujrzała w ciemności okropnego więźnia. Nagle przestała krzyczeć, kolana się pod nią ugięły, odwróciła się, drżąc na całym, ciele, i zaledwie znalazła siłę, aby rzec głosem przygasłym, ale z odcieniem takiej trwogi, że nie zapomnę tego do końca życia: „Och, ten człowiek!" W tej chwili mężczyzna spojrzał na nią z wyrazem twarzy dzikim i ogłupiałym, jak tygrys i jak wieśniak, którym był. Wyznaję, że to było już ponad moje siły. Owa kobieta była oczywiście złodziejką lub kimś nawet jeszcze gorszym, kogo żandarmeria dokądś przewoziła jednym z tych ohydnych wehikułów, które ulicznicy paryscy w przenośni nazywają koszami na sałatę; ale ostatecznie była to kobieta. Wydało mi się, że powinienem się w to wdać, i zwróciłem się do dozorców. Nawet się nie obejrzeli; tylko jeden nadęty żandarm, który zażądałby pewnie dokumentów od Don Kiszota, skorzystał z okazji, by mnie poprosić o okazanie paszportu. A ja właśnie przed chwilą wręczyłem ten świstek konduktorowi karetki pocztowej. Gdy spierałem się z żandarmem, dozorcy, zdobywając się na jeszcze jeden wysiłek, wepchnęli na pół żywą kobietę do pojazdu, zatrzasnęli drzwi, zasunęli rygle i w chwili kiedy zwróciłem się w ich stronę, usłyszałem już tylko turkot kół i odgłos galopującej eskorty, która wraz z pojazdem z wielkim łoskotem znikała w ciemnościach. Po chwili mknąłem galopem drogą do Reims, unoszony wybornym dyliżansem, zaprzężonym w czwórkę wybornych koni. Ze ściśniętym sercem rozmyślałem o tej nieszczęsnej kobiecie i porównywałem jej podróż z moją. Pośród tych myśli usnąłem. Kiedy się obudziłem, świt zaczynał ożywiać drzewa, łąki, wzgórza, przydrożne zarośla, wszystko, co trwa w spokoju, a co nasze dyliżanse i karetki pocztowe budzą tak gwałtownie ze snu. Znajdowaliśmy się w jakiejś uroczej dolinie, prawdopodobnie opodal Braine-sur- Vesle. Leciutki, wonny podmuch owiewał czarne jeszcze pagórki. Ku wschodowi, na północnym krańcu nocnej poświaty, tuż nad horyzontem, w mieniącym się przezroczystym, granatowym, ciemnym okolu, w nie dającej się opisać mieszaninie barw perły, szafiru i cienia, lśniła Wenus, a jej wspaniały blask spowijał ledwo widoczne pola i lasy spokojem, urokiem i jakąś niewypowiedzianą melancholią. Było to jakby oko niebiańskie patrzące z miłością na ten piękny, uśpiony krajobraz. Karetka pocztowa mija Reims galopem, bez wszelkiego szacunku dla katedry. W przejeździe można zaledwie dostrzec ponad ścianami szczytowymi wąskiej ulicy kilka zewnętrznych filarów absydy, tarczę herbową Karola VII i wznoszącą się ponad absydą piękną iglicę Męczenników. Między Reims i Rethel – nic. Szampania nędzarka, której lipiec obciął niedawno piękne, złote włosy; rozległe równiny, żółte i puste, bezkresne, miękkie fałdy ziemi, na których grzbiecie drży, jak rzadka piana, kilka nędznych krzewin; czasem w głębi krajobrazu widać, jak jakiś wiatrak, jakby przytłoczony skwarem południa, z wolna obraca skrzydłami lub jak garncarz na progu swojej chaty stojącej przy drodze suszy na deskach kilka tuzinów niedbale utoczonych doniczek. Rethel rozpościera się uroczo od szczytu wzgórza aż po Aisne, której odnogi w kilku miejscach przecinają miasto. Zresztą nie ma tu nic, co by wskazywało, że była to niegdyś wspaniała rezydencja jednego z siedmiu hrabiów-parów Szampanii. Ulice przypominają raczej dużą wieś niż miasto. Zarys bryły kościoła przedstawia się nie najlepiej. Droga z Rethel do Mezieres pnie się owymi rozległymi tarasami, które łączą płaskowyż Argonnów z wyżej położonym Rocroy. Wielkie dachy kryte łupkiem, fasady bielone wapnem, drewniane okapy, które od północy chronią domy przed deszczem, nadają tym wsiom szczególny charakter. Chwilami pierwsze grzbiety gór Faucilles, ukazujące się na południowym wschodzie, podkreślają linię horyzontu. Lasów prawie lub wcale nie ma. Zaledwie widać czasem w dali jakieś porośnięte wzgórza. Karczunek, ów bękart cywilizacji, dokonał żałosnego spustoszenia w dawnym legowisku Dzika Ardeńskiego. Wjeżdżając do Mezieres, szukałem wzrokiem kilku starych wież w połowie zrujnowanego saskiego zamku Hellebarda, ale ujrzałem tylko zimne, twarde, zygzakowate rowy twierdzy, którą projektował Vauban. Natomiast zaglądając do fos, spostrzegłem w wielu miejscach dość piękne, choć bardzo zniszczone, szczątki muru, którego bronił Bayard przed atakami żołnierzy Karola V. Kościół w Mezieres słynie ze swoich witraży. Skorzystałem z owej pół godziny, którą pasażerowie karetki pocztowej przeznaczają na zjedzenie obiadu, aby zwiedzić kościół. Witraże musiały być rzeczywiście piękne. Pozostało po nich w absydzie kilka fragmentów, żałośnie wtopionych w zwykłe szyby szerokich okien. Ale godnym uwagi jest sam kościół z piętnastego wieku, o pięknej bryle, o gotyckich oknach z filarkami, z prześliczną kruchtą, przylegającą do południowego portalu. Na dwóch filarach, po lewej i prawej stronie prezbiterium, przytwierdzono dwie płaskorzeźby z czasów Karola VIII, zapaćkane, niestety, wapnem i uszkodzone. Cały kościół otynkowano na żółto, żebrowania i zworniki – w najrozmaitszych kolorach. Okropnie to głupie i okropnie brzydkie. Przechadzając się wzdłuż północnej strony absydy, spostrzegłem na ścianie napis przypominający, że Mezieres było okrutnie oblegane i bombardowane przez Prusaków w roku 1815. Nad tym napisem dodano jeszcze w lichej łacinie te dwie linijki: „Lector, leva oculos ad fornicem et vide quasi quoddam divinae manus indicium." Podniosłem wzrok ad fornicem, i zobaczyłem nad głową sporą wyrwę w sklepieniu. W tej wyrwie tkwi wielka bomba, zaczepiona o wystające kamienie uchwytami, które widziałem wyraźnie. Ta pruska bomba, przebiwszy dach, belkowania i warstwę tynku, zamiast spaść na posadzkę zatrzymała się jakby cudem. Przez dwadzieścia pięć lat tkwi tam, gdzie Bóg ją zawiesił. Wokół bomby widać potłuczone cegły, kamień ciosowy, gruz, wnętrzności sklepienia. Ta bomba i owa groźna wyrwa nad głowami ludzi tędy przechodzących sprawiają osobliwe wrażenie. Osobliwość owego wrażenia potęguje się jeszcze bardziej wskutek rozmaitych zbieżności, które przychodzą na myśl, gdy przypomnimy sobie, że to właśnie na Mezieres spadły w roku 1521 pierwsze bomby, których użyto podczas wojny. Z drugiej strony kościoła inny napis głosi, że obrzęd zaślubin Karola IX z Elżbietą Austriacką został szczęśliwie odprawiony, „feliciter celebratae fuere", w kościele w Mezieres 17 listopada 1570 roku, na dwa lata przed nocą Świętego Bartłomieja. Wielki portal jest z tej samej epoki, a zatem w pięknym i szlachetnym stylu. Niestety, jest to jedna z owych fasad z szesnastego stulecia, które rozrosły się dopiero w siedemnastym. Dzwonnica wyrosła dopiero w roku 1626. Nie sposób zobaczyć coś niezdarniejszego i cięższego, chyba dzwonnice, które budowano wówczas w rozmaitych kościołach paryskich. Na wałach miejskich Mśzieres rosną wielkie drzewa, ulice są schludne, smutne, w święta i niedziele z pewnością nie weselsze i nic nie przypomina w tym mieście ani Hellebarda i Garinusa, którzy je założyli, ani hrabiego Baltazara, który je splądrował, ani hrabiego Hugona, który je nobilitował, ani arcybiskupów Fulka i Adalberona, którzy je oblegali. Bóg Macer, który udzielił miastu swojego imienia, stał się w kościelnych kaplicach świętym Maseretem. Żadnego pomnika, żadnej budowli zabytkowej w Sedanie, dokąd dotarłem około południa. Piękne kobiety, przystojni karabinierzy, drzewa i łąki wzdłuż Mozy, armaty, zwodzone mosty i bastiony – oto Sedan. To jedno z tych miejsc, gdzie surowy wygląd miasta- twierdzy miesza się dziwacznie z wesołym wyglądem miasta garnizonowego. Chciałem znaleźć w Sedanie ślady pana de Turenne, ale już ich nie ma. Zburzono pałacyk, gdzie się urodził, i zastąpiono go czarną płytą z następującym napisem, wyrytym złoconymi literami: „Tu urodził się Tureniusz 11 września 1611." Ta data lśniąca na czarnym kamieniu zastanowiła mnie. Zebrałem w myśli wszystko, co mi przypominała. W roku 1611 Sully już się wycofał. Henryk IV został zamordowany poprzedniego roku. Ludwik XIII, który miał umrzeć, jak jego ojciec, 14 września, liczył sobie wówczas lat dziesięć, Anna Austriaczka, jego żona, była w tym samym wieku, o pięć dni odeń młodsza. Richelieu miał dwadzieścia sześć lat. Niektórzy zacni mieszkańcy Rouen nazywali Piotrusiem tego, kogo świat nazwał później wielkim Corneille'em; miał pięć lat. Szekspir i Cervantes żyli jeszcze. Brantome i Piotr Matthieu również. Elżbieta I nie żyła już od ośmiu lat, a od siedmiu – Klemens VIII, „papież miłujący pokój i dobry Francuz", jak mówi l'Etoile. W roku 1611 umarli Papirien Masson i Jan Busee; cesarz Rudolf był już bliski śmierci; Gustaw Adolf dziedziczył tron po Karolu IX szwedzkim, królu mistyku; Filip III wypędził Maurów z Hiszpanii mimo rad księcia Ossuny, a astronom holenderski Jan Fabricius odkrywał plamy na słońcu. Oto, co działo się na świecie, kiedy rodził się Tureniusz. Zresztą Sedan nie odnosił się z wielkim pietyzmem do jego pamięci. Pałacyk, gdzie urodził się pan de Turenne, jak już wspomniałem, zburzono, a jego zamek zrównano z ziemią. Nie miałem wprost odwagi udać się do Bazeilles, aby przekonać się, czy jakiś wieśniak, obecny właściciel, nie wykarczował drzew z alei, które zasadził Tureniusz. Zamiast tego wszystkiego na wielkim placu w Sedanie podróżny może obejrzeć dość lichy brązowy posąg Tureniusza, który mnie zupełnie nie pocieszył. Ten posąg to tylko sława. Pokój, gdzie się urodził, zamek, w którym żył, drzewa, które zasadził – to były wspomnienia. Również żadnych wspomnień, i to z ważniejszego powodu, po Wilhelmie de la Marek, tym straszliwym poprzedniku Tureniusza, w dziejach Sedanu. Rzecz godna uwagi, którą warto tu może wspomnieć: oto w określonym czasie, skutkiem postępu spraw i myśli, miasto Dzika Ardeńskiego tak się zmienia, że rodzi Tureniusza. Kiedy zjadłem wyborny obiad w doskonałym hotelu „Pod Złotym Krzyżem", nic już mnie nie zatrzymywało w Sedanie; postanowiłem wrócić do Mezieres, żeby wsiąść tam do dyliżansu jadącego do Givet. To pięć mil, ale pięć mil wielce malowniczych. Przebyłem je pieszo, a za mną szedł młody chwat, ogorzały i bosy, niosąc raźnie moją torbę podróżną. Droga prawie wciąż biegnie w połowie zbocza doliny Mozy. O milę od Sedanu mija się Donchery ze starym, drewnianym mostem i pięknymi drzewami; potem widać roześmiane wioski, śliczne zameczki z wieżyczkami, osołnięte kępami zieleni, rozległe łąki, gdzie stada krów pasą się w słońcu; Mozę, którą gubi się z oczu, to znów odnajduje. Pogoda najpiękniejsza w świecie, i to było urocze. W połowie drogi zrobiło mi się bardzo gorąco i zachciało mi się pić. Rozglądałem się na wszystkie strony za jakimś domem, gdzie mógłbym się czegoś napić. W końcu coś wypatrzyłem. Biegnę, mając nadzieję, że to może jakiś szynk, i oto czytam nad drzwiami taki napis na szyldzie: „Bernier-Hannas, handlarz owsem i masarz." Na ławce przy drzwiach siedział jakiś człowiek zeszpecony wolem. Przypadki wola w tych stronach są bardzo liczne. Mimo wszystko wszedłem odważnie do masarza-handlarza owsem i z przyjemnością wypiłem szklankę wody, którą podał mi ów Człowiek z wolem. O szóstej po południu dotarłem do Mezieres; o siódmej ruszyłem do Givet, wciśnięty bardzo niewygodnie w niskim, wąskim i ciemnym wehikule między grubego pana i grubą panią, męża i żonę, którzy gruchali z sobą ponad moją głową. Pani nazywała męża swoim biednym koteczkiem. Nie wiem zresztą, czy miała zamiar nazywać go „biednym pieseczkiem", czy „koteczkiem". Przejeżdżając przez Charleville, odległe o strzał armatni od Mezieres, zwróciłem uwagę na główny plac zbudowany w roku 1605, w przepysznym stylu, za Karola Gonzagi, księcia Nevers i Mantui; rodzony to brat naszego placu Królewskiego w Paryżu. Takie same domy z arkadami i fasadami z cegieł oraz stromymi dachami. Gdy zmierzch zapadł, nie mając już nic lepszego do roboty, zasnąłem, ale snem gwałtownym, pełnym wstrząsów i strasznym, któremu towarzyszyło chrapanie grubego jegomościa i postękiwanie grubej jejmości. Budziłem się co pewien czas, kiedy zmieniano konie i przystawiano nagle latarnie do szyby lub kiedy toczyły się takie na przykład rozmowy: „Słuchaj no! Słuchaj no! A cóż to za szkapa? Nie chcę jej! – To tęgi koń! – A pan Simon? Gdzie jest pan Simon? – Pan Simon! Ba, pracuje. Wciąż pracuje. Pracuje ciężej niż najemnik." Innym razem dyliżans zatrzymał się, zmieniali się pocztylioni. Otworzyłem oczy, wiał silny wiatr, niebo było czarne, olbrzymi wiatrak obracał się posępnie nad naszymi głowami i niby płonącymi oczyma zdawał się patrzeć na nas przez dwa oświetlone okienka. Kiedy indziej znów żołnierze otoczyli dyliżans, jakiś żandarm żądał okazania paszportów, słychać było skrzypienie łańcuchów zwodzonego mostu, latarnia uliczna oświetlała stos pocisków ułożony pod czarnym murem, lufa armaty dotykała pojazdu. Byliśmy w Rocroy. Ta nazwa całkiem mnie rozbudziła. Jakkolwiek nie można powiedzieć, że widziałem Rocroy, odczułem niejaką przyjemność na myśl, że tego samego dnia, w tak małym odstępie czasu, przejechałem przez te dwie bohaterskie miejscowości, Rocroy i Sedan. Tureniusz urodził się w Sedanie, można by powiedzieć, że Kondeusz urodził się w Rocroy. Tymczasem owe dwie grube istoty, moi sąsiedzi, rozmawiały z sobą i jak to bywa w źle napisanej sztuce, opowiadały sobie przeróżne rzeczy, które oboje znali doskonale: że nie byli w Rocroy od roku 1818. Dwadzieścia dwa lata! Że pan Crochard, sekretarz podprefektury, był ich serdecznym przyjacielem; że wobec tego, iż to północ, zacny pan Crochard z pewnością już śpi itd. Pani szpikowała te niezwykłe rewelacje swoimi ulubionymi dziwacznymi powiedzonkami; mówiła więc: egoista jak stary zając, czym chata biedna, tym rada, zamiast: czym chata bogata, tym rada. Monstrualny jegomość, jej małżonek, popisywał się ze swojej strony kalamburami i przekręcał przysłowia. Potem zaśmiewał się dobrodusznie. Dyliżans ruszył, moi sąsiedzi rozprawiali nadal. Zdobywałem się na wielki wysiłek, żeby nie słyszeć ich rozmowy, starałem się wsłuchiwać w dzwonki uprzęży, turkot kół po bruku, skrzypienie piast ocierających się o osie, zgrzyt śrub i nakrętek, donośne drżenie szyb, kiedy nagle przyszedł mi w sukurs cudowny dźwięk dzwonów, delikatny, lekki, krystaliczny, niezwykły, napowietrzny, który odezwał się niespodziewanie wśród tej czarnej nocy, zapowiadając, że zbliżamy się do Belgii, owej krainy srebrzyście brzmiących dzwonów, i rozlegał nieprzerwanie, jak gdyby swoim ironicznym, szyderczym, lekkim tonem udzielał nagany moim ociężałym sąsiadom za ich głupią paplaninę. Ów dźwięk, który mnie rozbudził, ich uśpił. Przypuszczam, że dotarliśmy do Fumay, ale ciemność była zbyt gęsta, żeby cokolwiek rozróżnić. Wypadło mi zatem przejechać obok wspaniałych ruin zamku Hierches i obok pięknych, strzelistych skał, zwanych Paniami Mozy. Niekiedy w głębi jakiejś przepaści wypełnionej mgłą niby przez prześwit dostrzegałem w jej kłębach coś białawego: była to Moza. Wreszcie, kiedy zajaśniał pierwszy brzask, opuszczono zwodzony most, otwarto jakąś bramę, dyliżans ruszył ostrym kłusem, wjeżdżając w rodzaj wąwozu utworzonego z lewej strony przez czarne urwisko skalne, a z prawej przez długą, niską, nie kończącą się, dziwną budowlę, z pozoru nie zamieszkaną, podziurawioną na przestrzał drzwiami i oknami, które wydawały mi się wszystkie otwarte, bez ram, okiennic, framug, szyb, a przez ten mroczny, fantastyczny dom ujrzałem świt, który bielił już niebo nad przeciwległym brzegiem Mozy. Na końcu tego osobliwego budynku było tylko jedno okno, zamknięte i słabo oświetlone. Następnie pojazd szybko minął jakąś wielką wieżę o bardzo pięknym zarysie, wjechał w wąską ulicę i skręcił na jakiś dziedziniec; służące z oberży nadbiegły ze świecami, a stajenni z latarniami: byłem w Givet. LIST V GIVET DWIE CZĘŚCI MIASTA GIVET. – ROZPRAWA O ARCHITEKTACH I O DZBANACH W ZWIĄZKU Z DZWONNICAMI FLAMANDZKIMI. – GIVET WIECZOREM. – KRAJOBRAZ. – WIEŻA W MAŁYM GIVET. – JOSE GUTIEREZ. – CO MOŻNA ZOBACZYĆ Z IMPERIAŁU DYLIŻANSU PRZEDSIĘBIORSTWA PRZEWOZOWEGO VAN GEND. W przydrożnej oberży. 1 sierpnia. Givet to ładne miasto, czyste, miłe, gościnne, położone po obu brzegach Mozy, dzielącej je na małe i duże Givet, u stóp wysokiej, pięknej ściany skalnej, której szczyt nieco szpecą geometryczne linie fortu Charlemont. Tutejsza oberża, którą zwą „Pod Złotą Górą", jest bardzo dobra, choć jako jedyna mogłaby dawać przyjezdnym byle jakie schronienie i kazać im jeść byle co. Dzwonnica w małym Givet to po prostu zwykła iglica okryta łupkiem; natomiast dzwonnica w dużym Givet ma kształt bardziej skomplikowany i wymyślny. Oto jak stworzył ją ten, co ją wymyślił. Dzielny architekt wziął biret księży lub adwokacki. Na tym czworokątnym birecie ustawił do góry dnem miskę na sałatę; na jej dnie, które stało się platformą, postawił cukiernicę; na cukiernicy butelkę; na butelce słońce dolnym, prostopadłym promieniem wetknięte w jej szyjkę; wreszcie na słońcu umieścił koguta, nadziawszy go jak na rożen na prostopadły górny promień. Jeśli założymy, że każdy z tych pomysłów zabrał mu jeden dzień, siódmego dnia z pewnością odpoczął. Ten artysta musiał być Flamandem. Od prawie dwóch stuleci architekci flamandzcy wyobrazili sobie, że nie ma nic piękniejszego nad naczynia stołowe i przybory kuchenne powiększone do gigantycznych, tytanicznych wymiarów. Toteż kiedy im kazano zbudować dzwonnicę, w lot chwytali okazję i stroili swoje miasta w mnóstwo kolosalnych dzbanów. Widok Givet mimo to jest uroczy, zwłaszcza kiedy, jak ja to zrobiłem, zatrzymać się pod wieczór pośrodku mostu i patrzeć na południe. Zmrok, który najlepiej kryje wszelkie głupstwa, zaczynał przesłaniać niedorzeczny kontur dzwonnicy. Dymy unosiły się ponad wszystkimi dachami. Z lewej strony nieskończenie łagodny poszum wielkich wiązów, ponad którymi w jasnym blasku wieczora rysowała się jedenastowieczna wieża, wznosząca się w połowie zbocza nad małym Givet. Z prawej inna stara wieża o stożkowym wiązaniu dachowym, zbudowana w połowie z kamienia, w połowie z cegieł, w całości odbijała się w Mozie, w lśniącym metalicznym zwierciadle, które przecinało cały ten mroczny krajobraz. Dalej, u stóp groźnej skały Charlemont, dostrzegłem, niby bielejącą linię, tę długą budowlę, widzianą wczoraj przy wjeździe do miasta, która jest po prostu opuszczonymi koszarami. Nad miastem, nad wieżami, nad dzwonnicą wznosiła się pionowo olbrzymia ściana skalna, co, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się nieprzerwanie aż do gór na horyzoncie i ograniczała zasięg spojrzenia niczym w amfiteatrze. Całkiem w głębi, na jasnozielonym niebie, młody księżyc wschodził powoli nad ziemią, tak subtelny, czysty i wykwintny, iż można by rzec, że to Bóg ukazuje nam połowę swojego złotego pierścienia. W ciągu dnia postanowiłem zwiedzić tę szacowną wieżę, która niegdyś trzymała w szachu małe Givet. Ścieżka pnie się stromo i zmusza do posługiwania się zarówno rękami, jak nogami; trzeba wspinać się na skałę z bardzo pięknego i bardzo twardego granitu. Dotarłszy nie bez trudu do stóp już prawie zrujnowanej wieży, której romańskie ościeże były wyłamane, zastałem ją zabarykadowaną wrotami zamkniętymi na wielką kłódkę. Wołałem, stukałem, nikt nie odpowiedział. Musiałem więc zejść tak, jak wszedłem. A jednak moja wspinaczka nie była całkiem daremna. Obchodząc starą ruderę, której mury zewnętrzne z kamienia ciosowego są niemal całkiem poobłupywane, wśród szczątków, które rozpadając się z każdym dniem w proch, staczają się do parowu, zauważyłem spory kamień, na którym można było jeszcze odróżnić resztki napisu. Przyjrzałem się uważnie; z napisu nie pozostało nic prócz kilku nieczytelnych liter. Oto, jak były ułożone: „Lo que sa 1 ombre / Para s mo di s l / / Acav p sotros." Te litery, głęboko wyryte w kamieniu, zdawały się być nakreślone gwoździem; i nieco niżej tym samym gwoździem został wyryty podpis widniejący w całości: „Iose Gutierez, 1643." Zawsze miałem słabość do napisów. Wyznaję, że ten szczególnie mnie zainteresował. Co oznaczał? W jakim był języku? Na pierwszy rzut oka, robiąc pewne ustępstwa na rzecz ortografii, można by odczytać takie absurdalne wyrazy: – Loque sale. – Ombre. Parasol. – Modis (maudis) la cave. – Sot. Rosse. Ale można by ułożyć te słowa tylko wtedy, gdyby nie brać pod uwagę liter zatartych, a zresztą wydawało mi się, że poważny podpis hiszpański: „Jose Gutierez", widniał tu niby zaprzeczenie takich niedorzeczności. Zestawiając ów podpis z wyrazami: para i otros, na pewno hiszpańskimi, doszedłem do wniosku, że był to napis hiszpański, a zastanowiwszy się głębiej, spróbowałem go odtworzyć: „Lo que empesa el hombre / para simismo Dios le / acava para los otros." To, co człowiek zacznie dla siebie, Bóg dokończy dla innych. Wydaje mi się to bardzo piękną sentencją, bardzo katolicką i bardzo hiszpańską. A teraz kim był ów Gutierez? Kamień na pewno wyrwano z wnętrza wieży. Rok 1643 to data bitwy pod Rocroy. Czy Jose Gutierez był jednym z pokonanych w tej bitwie? Czy został pojmany? Czy zamknięto go tutaj? Czy zostawiono mu tyle swobody, że w tym więzieniu zdołał zapisać owo melancholijne podsumowanie własnego życia, a zarazem życia całej ludzkości? Te przypuszczenia są tym bardziej prawdopodobne, że aby wyryć gwoździem w granicie tak długie zdanie, trzeba było całej cierpliwości więźniów, na którą składa się tyle udręk. A kto tak uszkodził ów napis? Czy stało się to po prostu za sprawą czasu i przypadku? A może jakiś złośliwy szyderca? Skłaniam się raczej ku tej właśnie hipotezie. Jakiś prostak, kiepski balwierz, co został marnym żołnierzem, dyscyplinarnie uwięziony w wieży, uznał, że okaże się niezwykle dowcipny nadając błazeński sens pełnej powagi lamentacji hidalga. Czyją twarz zohydził grymasem? Dziś gbur i szlachcic, jęk i żart, tragedia i parodia toczą się razem, zmieszane z sobą, pod stopami tego samego przechodnia, w tych samych zaroślach, w tym samym parowie, w tym samym zapomnieniu! Nazajutrz o piątej rano, tym razem wygodnie usadowiony na ławce dyliżansu przedsiębiorstwa przewozowego Van Gend, opuszczałem Francję drogą wiodącą do Namur i wjeżdżałem na pierwszy grzbiet jedynego łańcucha wysokich wzgórz, jakie są w Belgii. Moza bowiem, uparłszy się, że będzie płynąć w kierunku przeciwnym niż obniżający się płaskowyż ardeński, zdołała wyżłobić głęboką dolinę w owej rozległej równinie, którą zwą Flandrią, gdzie człowiek wzniósł całe mnóstwo twierdz, ponieważ przyroda nie dała mu tu gór. Po kwadransie zdyszane już konie i bardzo już spragniony pocztylion belgijski za obopólną zgodą i z wzruszającą jednomyślnością zatrzymali się przed jakimś szynkiem w biednej, malowniczej wiosce, rozrzuconej po obu stronach głębokiego parowu wrzynającego się pomiędzy góry. Ten parów, będący łożyskiem strumienia, jest jednocześnie główną ulicą wsi, wybrukowaną oczywista granitem wydobytym ze złóż góry. Kiedy tamtędy jechaliśmy, sześć koni w zaprzęgu z łańcuchów wspinało się lub raczej wdrapywało na tę niezwykłą, okropnie stromą ulicę, ciągnąc za sobą pusty wóz na czterech kołach. Gdyby wóz był naładowany, musiałoby go ciągnąć dwadzieścia koni, a raczej dwadzieścia mułów. Właściwie nie wiem, czemu może służyć wóz w parowie, chyba, nieszczęsnym młodym malarzom holenderskim jako model do ich nieprawdopodobnych szkiców, bo malarzy tych spotyka się tu na drodze, z workiem na plecach i z kijem w ręku. Co robić na ławce dyliżansu, jeśli nie patrzeć? Siedziałem nadzwyczaj dogodnie. Miałem przed oczyma wielką połać doliny Mozy; na południu obie części Givet uroczo połączone mostem; na zachodzie rozpadającą się wielką wieżę w Agimont, która wznosząc się na wzgórzu doskonale z nim licowała i rzucała za siebie ogromny stożkowaty cień; na północy głęboki parów, w który zagłębia się Moza i skąd unosił się świetlisty, błękitny opar. Na pierwszym planie, o dwa kroki od mojej ławki, na poddaszu szynkowni ładna chłopka, siedząc w koszuli na łóżku, ubierała się w otwartym na oścież oknie, które pozwalało wnikać do wnętrza zarówno promieniom słońca, jak spojrzeniom podróżnych siedzących na imperiałach dyliżansów. Nad owym poddaszem i nad tą chłopką w oddali, niby zwieńczenie granic Francji, ciągnęły się, jak nieskończona linia, groźne baterie fortu w Charlemont. Kiedy tak przyglądałem się pejzażowi, chłopka podniosła wzrok, spostrzegła mnie, uśmiechnęła się, uroczo skinęła głową, nie zamknęła okna i powoli kończyła się ubierać. LIST VI BRZEGI MOZY. – DINANT. – NAMUR KRAJOBRAZ ZNAD MOZY. – LESSE. – SKAŁA BAYARDA. – DINANT. – NIEPRZYZWOITE ZACHOWANIE TERAKOTOWEJ KOBIETKI. – JESZCZE O DZWONNICACH, DZBANACH I ARCHITEKTACH. – RUINY ZAMKÓW. – MODLITWY ZMARŁYCH ZA ŻYJĄCYCH. – MYŚLI, KTÓRE NASUWAJĄ SIĘ PODRÓŻNYM NA IMPERIAŁACH NA WIDOK DZIEWCZĄT SIEDZĄCYCH NA DRZEWIE. – POETYCZNE WSPOMNIENIA DOTYCZĄCE NAMUR I KSIĘCIA ORANSKIEGO. – O CZYM POUCZAJĄ SZYLDY. Li?ge, 3 sierpnia. Przyjechałem do Li?ge uroczą drogą, prowadzącą z biegiem Mozy od samego Givet. Brzegi Mozy są piękne i pełne uroku. To dziwne, że tak mało się o tym mówi. Oto one w zarysie. Minąwszy wieś, szynk i chłopkę ubierającą się o wschodzie słońca, podróżny trafia na stok, który przypomina Val-Suzon nie opodal Dijon, gdzie droga, wijąc się niezliczonymi zakosami, przez trzy kwadranse skręca to w jedną, to w drugą stronę, pośród lasu nad głębokimi parowami, wyżłobionymi przez potoki. Następnie wjeżdża się na płaskowyż, przez który pojazd mknie szybko wśród wielkich równinnych pól, ciągnących się wokół jak okiem sięgnąć: można by pomyśleć, że to sam środek Beauce, gdyby nagle, o kilka kroków w lewo, ziemia nie zapadała się przepastnie. Z drogi można dostrzec podnóże przeraźliwie pionowej skały, na którą wedrzeć się może tylko roślinność. Ta niespodziana, okropna przepaść ma ze dwieście lub trzysta stóp. W głębi owej przepaści, w cieniu, poprzez rosnące nad nią zarośla, widać. Mozę i płynącą spokojnie barkę, holowaną przez konie, a na brzegu jakiś śliczny, rokokowy zameczek, który wygląda jak przesadnie ozdobiony torcik lub zegar z czasów Ludwika XV, a jego lilipuci basen, ogródek w stylu Pompadour, a także woluty, wszelkie grymasy i fantazje ogarnia się jednym spojrzeniem. Trudno o coś osobliwszego niż to cudactwo na tle owej wspaniałej przyrody. Można by rzec, że w ten krzykliwy sposób zły gust człowieka narusza wzniosłą poezją Boga. W miarę jak oddalamy się od przepaści, obszar staje się coraz bardziej równinny, wąwóz Mozy przecina płaskowyż na wskroś, pionowo, jak bruzda żłobiąca pole. W kwadrans później trzeba hamować; droga schodzi ku rzece urwistym zboczem. Tym razem przepaść jest urocza. To gmatwanina kwiatów i pięknych drzew rozjaśnionych promiennym blaskiem poranka. Sady otoczone żywopłotami wznoszą się i opadają bezładnie z obu stron drogi. Moza, wąska i zielona, płynie po lewej stronie, ujęta głęboko w strome urwiska. Widać jakiś most; inna rzeka, mniejsza i jeszcze bardziej urocza, wpada do Mozy – to Lesse; a o trzy mile dalej, w gardzieli, która otwiera się z prawej strony, znajduje się słynna grota Han. Wehikuł mija ją i oddala się. Szum młynów wodnych Lesse'y ginie w górach. Lewy brzeg Mozy obniża się, uroczo obrębiony nieprzerwanym łańcuchem folwarków i wsi; prawy brzeg staje się coraz wyższy, wznosi się; ściana skalna dotyka niemal drogi i zwęża ją; przydrożne krzaki cierniste drżą w słońcu i wietrze o dwieście stóp nad naszymi głowami. Nagle za zakrętem ukazuje się skała w kształcie zaostrzonego stożka, śmiało strzelająca w górę niczym iglica katedralna. To skała Bayarda, powiada mi pocztylion. Droga prowadzi między stokiem góry i tym ogromnym słupem granicznym, po czym znowu skręca i u stóp olbrzymiego granitowego bloku, zwieńczonego murami cytadeli, widać teraz długą, obramowaną starymi domami ulicę, którą łączy z lewym brzegiem piękny most; górują nad nią spiczaste wiązania dachów oraz szerokie, z gotyckimi filarkami okna piętnastowiecznego kościoła. To Dinant. Zatrzymaliśmy się w Dinant przez kwadrans, co wystarcza, żeby spostrzec obok placyku, gdzie przystają dyliżanse, ogródek, którego widok sam już niejako nas uprzedza, że jesteśmy we Flandrii. Kwiaty są w nim prześliczne, a pośród tych kwiatów stoją trzy malowane figury terakotowe. Jedna z nich to postać kobieca. Właściwie bardziej przypomina manekin niż figurę, ma bowiem na sobie wzorzystą perkalową suknię i stary jedwabny kapelusz. Po dłuższej chwili cichy szmer i osobliwe ciurkanie wody spod spódnicy uwiadamia nas, że ta postać kobieca to fontanna. Dzwonnica kościoła w Dinant to olbrzymi dzban na wodę. Ale oglądana z mostu fasada kościoła ma swoisty styl, a całe miasto jest wybornie skomponowane. W Dinant podróżny rozstaje się z prawym brzegiem Mozy. Przedmieście po lewej stronie owija sią uroczo wokół starej rozpadającej sią wieży, pozostałej po dawnych obwarowaniach. U stóp tej wieży, w grupie domów, dojrzałem przez okamgnienie wykwintny zameczek z piętnastego wieku o fasadzie zdobnej wolutami, z kamiennymi obramowaniami okien, z wieżyczką z cegieł i fantazyjnymi kurkami na dachu. Za Dinant dolina staje się bardziej rozległa, Moza – szersza; z lewej strony na odległych grzbietach widać ruiny dwóch zamków; dalej dolina rozszerza się jeszcze bardziej, tylko tu i ówdzie ukazują się skały odziane bogatymi czaprakami zieleni; haftowana w kwiaty kapa z zielonego aksamitu okrywa cały krajobraz. Wokół mnóstwo plantacji chmielu, sady, drzewa, które mają więcej owoców niż liści, fioletowe śliwy, czerwone jabłonie i co chwila pojawiają się ogromne kępy jarzębin o kiściach szkarłatnych owoców, owych korali świata roślinnego. Kaczki i kury jazgoczą na drodze; słychać śpiew flisaków na rzece; hoże dziewczęta o obnażonych po ramiona rękach idą, niosąc na głowie kosze pełne trawy, co pewien czas widać jakiś cmentarz wiejski, melancholijnie towarzyszący tej drodze pełnej radości, światła i życia. Na jednym z tych cmentarzy, którego wysoka trawa i rozpadający się mur pochylają się nad drogą, przeczytałem taki napis: „O pie, defunctis miseris succurre, viator!" Żadne memento nie jest według mnie równie głębokie. Zmarli zazwyczaj ostrzegają, tutaj pokornie proszą. Dalej, minąwszy wzgórze, gdzie na prawym brzegu rzeki poddane działaniom deszczów i przez nie ukształtowane skały naśladują nieregularne i podziurawione głazy naszej starej fontanny w Ogrodzie Luksemburskim (mówiąc nawiasem, tak właśnie teraz fatalnie odnowionej), odczuwa się już bliskość Namur. Między chatami chłopskimi pojawiają się domki miejskie, po wsiach – wille, posągi między skałami, parki angielskie na przemian z plantacjami chmielu – i trzeba powiedzieć, że wszystko to bez szczególnego zamętu i nieładu. W którejś z tych w tak urozmaicony sposób budowanych wsi przeprzężono konie. Z jednej strony widniał wspaniały ogród, gdzie wznosiły się na przemian kolumnady i świątynie w stylu jońskim, z drugiej – szynk ozdobiony z prawa grupą pijaków, a z lewa – wspaniałą kępą malw. Za złoconymi sztachetami willi, na pożyłkowanym czarnym cieniem gałęzi piedestale z białego marmuru, ukrywała się na poły w listowiu Wenus Medycejska, jakby zawstydzona i zgorszona, że oglądają ją nagą chłopi flamandzcy, siedzący przy kuflach piwa. O kilka kroków dalej kilka rosłych, dorodnych dziewcząt odzierało z owoców wielką śliwę, a jedna z nich siedziała na jej konarze w pozie, która świadczyła, że dziewczę nie zwraca zbytniej uwagi na przechodniów, i sprawiała, że podróżni zajmujący miejsca na imperiale nabierali nieokreślonej chętki, aby zeskoczyć na ziemię. W godzinę później byłem w Namur. Dwie doliny, Sambry i Mozy, spotykają się i łączą w Namur, które rozsiadło się u zbiegu dwóch rzek. Kobiety wydały mi się ładne i powabne; mężczyźni mają zacne, poważne i przyjazne fizjonomie. Jeśli chodzi o miasto, z wyjątkiem dwóch widoków na daleko położone mosty na Mozie i na Sambrze, nie ma tu nic godnego uwagi. W obecnym ukształtowaniu miasta zatarły się już ślady jego przeszłości. Bez stylu, bez zabytków, bez wspaniałych budowli, bez starych domów, wyposażone jedynie w kilka okropnych kościołów rokokowych i kilka fontann w złym, wulgarnym guście w stylu Ludwika XV, Namur dało natchnienie tylko dwóm utworom poetyckim: odzie Boileau i piosence jakiegoś nieznanego autora, w której mowa o pewnej starej kobiecie i o księciu Orańskim; doprawdy, Namur nie zasługuje na inną poezję. Cytadela zimno i smutno wieńczy to miasto. A jednak powiem ci, że przyglądałem się z niejakim respektem tym surowym fortyfikacjom, którym pewnego pięknego dnia przypadł zaszczyt być obleganymi przez Vaubana i bronionymi przez Cohorna. Tam, gdzie nie ma kościołów, przyglądam się szyldom. Dla tego, kto umie zwiedzać miasta, szyldy sklepowe mają sens bardzo głęboki. Niezależnie od przeważających zawodów i miejscowych rzemiosł, które przede wszystkim można z nich wyczytać, mnóstwo na nich właściwych danemu miastu określeń, a nazwiska mieszczańskie, których badanie jest niemal tak ważne jak studiowanie nazwisk szlacheckich, pojawiają się tu w swojej najprostszej formie i najjaśniej ukazują swoją treść. Oto trzy nazwiska przypadkowo wzięte z wystaw sklepowych Namur; wszystkie są znaczące. „Małżonka Debarsy, kupcowa." Czytając to, każdy czuje, że jest w kraju, który wczoraj był francuski, dziś jest obcy, francuski będzie jutro; gdzie język psuje się i niepostrzeżenie ulega zwyrodnieniu, rozpada się i pod kształtem wyrażeń francuskich nabiera niezręcznego szyku niemczyzny. Te trzy wyrazy są jeszcze francuskie, ale całe zdanie już francuskie nie jest. „Crucifix-Piret, towary łokciowe." To na pewno z katolickiej Flandrii. Nazwisko, imię albo przydomek Crucifix nie trafiłoby się nigdzie w wolteriańskiej Francji. „Menendez-Wodon, zegarmistrz." Nazwisko hiszpańskie i nazwisko flamandzkie spojone kreseczką. Czy nie widać tu całej dominacji hiszpańskiej w Niderlandach, zapisanej, potwierdzonej, opowiedzianej w jednym nazwisku? Oto trzy nazwiska, z których każde wyraża i określa jeden z istotnych aspektów tego kraju; jedno mówi o języku, drugie o religii, trzecie o historii. A teraz szybko jeszcze jedna uwaga o szyldach w Dinant, Namur i Li?ge: nazwisko Demeuse powtarza się tu bardzo często. W okolicach Paryża i Rouen takimi częstymi nazwiskami są Desenne i Deseine. Aby zakończyć uwagą najzupełniej fantastyczną, dodam, że na jednym z przedmieść Namur spostrzegłem jakiegoś Janusa, piekarza, co mi przypomniało, że w Paryżu, u początku Przedmieścia Saint-Denis, zauważyłem Nerona, cukiernika, w Arles zaś, na samym frontonie jakiejś zrujnowanej świątyni romańskiej – Mariusza, fryzjera. LIST VII BRZEGI MOZY. – HUY. – LI?GE PIĘKNE DRZEWA I PIĘKNE SKAŁY. – BOGU CHWAŁA, CZŁOWIEKOWI PRZYGANA. – SANSON. ANDENNES. – PODRÓŻNY UDZIELA MĄDREJ RADY PROBOSZCZOWI W SELAYEN. – HUY. – CIEKAWY ZAKĄTEK ZIEMI, GDZIE TŁOCZY SIĘ WINO BELGIJSKIE Z WINOGRON. – WYGLĄD KRAJU. – OBRAZY FLAMANDZKIE. – OKOLICE LIEGE. – NADZWYCZAJNY I PRZERAŻAJĄCY WYGLĄD TEGO KRAJOBRAZU NOCĄ. – TO, CO AUTOR OGLĄDA, WYDAWAŁOBY SIĘ WERGILIUSZOWI TARTAREM, A DANTEMU PIEKŁEM. – LI?GE. – MIASTO NIEPODOBNE DO ŻADNEGO INNEGO. – „LE CONSTITUTIONNEL" MA TU, JAK SIĘ OKAZUJE, CZYTELNIKÓW. – KOŚCIOŁY. – KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO PAWŁA, ŚWIĘTEGO JANA, ŚWIĘTEGO HUBERTA, ŚWIĘTEGO DIONIZEGO. – PAŁAC KSIĄŻĄT-BISKUPOW. – ZACHWYCAJĄCY DZIEDZINIEC. – GMACH SĄDU, RYNEK I WIĘZIENIE. – MIESZCZUCH WOLTERIANIN MA ZA WIELE ROZSĄDKU; MIESZCZUCH PRAKTYCZNY JEST ZBYT GŁUPI. – RYCINY NA CZEŚĆ SPRZYMIERZONYCH Z ROKU 1814. – RUINA NASZEJ GRAMATYKI I MASAKRA NASZEJ ORTOGRAFII. Li?ge, 4 sierpnia. Droga do Li?ge prowadzi z Namur aleją wspaniałych drzew. Ogromne ich korony starają się, jak mogą, ukryć przed podróżnym okropne wieże miasta, które z dala wyglądają jak olbrzymie, kolorowe, przywiązane do pałek kule, przypominające przyrządy używane do gry w bilbokieta. Kiedy podróżny wynurza się z cienia owych pięknych drzew, chłodny wiatr znad Mozy owiewa mu twarz, a droga zaczyna biec wesoło wzdłuż rzeki. Moza, obfitsza już o wody Sambry, poszerza tu swoją dolinę; ale znów ukazuje się podwójna ściana skał, tworząc raz po raz jak gdyby jakieś fortece cyklopów, wielkie baszty w ruinie, grupy tytanicznych wież. Owe skały nad Mozą zawierają wiele żelaza; wtopione w krajobraz mają wspaniałą barwę; deszcz, powietrze i słońce okrywają je piękną rdzą; ale wydarte ziemi, eksploatowane i ociosywane przeistaczają się w ów obrzydliwy, szaroniebieski granit, który zaśmieca całą Belgię. To, co stworzyło wspaniałe góry, daje w rezultacie okropne domy. Bóg stworzył skałę, człowiek stworzył kamień ciosowy. Mijamy szybko Sanson, wieś, ponad którą rozsypują się pośród ciernistych krzaków resztki obronnego zamku, zbudowanego, jak powiadają, za czasów Klodiona. Skała przedstawia tam ludzką twarz, brodatą i surową, którą pocztylioni zawsze wskazują podróżnym. Następnie docieramy do Andennes, gdzie spostrzegłem nieoszacowaną rzadkość dla znawców starożytności: wiejski kościołek z dziesiątego stulecia, jeszcze nienaruszony. W innej wsi, w Selayen, jak mi się zdaje, nad głównym wejściem do kościoła widnieje taki napis wielkimi literami: „Psom do domu Bożego wstęp wzbroniony." Gdybym był czcigodnym proboszczem w Selayen, pomyślałbym, że o wiele pilniejszą sprawą jest mówić ludziom, by wchodzili do kościoła, niż wypędzać z niego psy. Za Andennes góry oddalają się, dolina staje się płaska, Moza odbiega od drogi, płynąc wśród łąk. Widok jest jeszcze piękny, ale zbyt często pojawiają się kominy fabryczne, owe żałosne obeliski naszej cywilizacji przemysłowej. Dalej wzgórza znów się przybliżają, droga i rzeka zbiegają się; podróżny dostrzega wielkie bastiony, uczepione u skały niczym orle gniazda, piękny kościół z czternastego wieku, sąsiadujący z wysoką kwadratową wieżą, bramę miejską nad zapuszczoną fosą. Mnóstwo uroczych domów, stworzonych dla radości oczu tak bujnym, pełnym fantazji i dowcipu geniuszem renesansu flamandzkiego, po obu stronach starego mostu przegląda się w Mozie wraz ze swoimi ukwieconymi tarasami. Jesteśmy w Huy. Huy i Dinant to dwa najładniejsze miasta nad Mozą. Huy leży w połowie drogi między Namur i Li?ge, podobnie jak Dinant między Namur i Givet. Huy jeszcze dziś jest groźną twierdzą, a niegdyś było wojowniczą gminą, która odpierała oblężenia mieszkańców Li?ge, podobnie jak Dinant odpierało ataki mieszkańców Namur w owych legendarnych czasach, kiedy miasta wypowiadały sobie wojnę jak dzisiaj królestwa, a o których Froissart powiada: Przed wielkim miastem Bar-sur-Saigne Drżało Troye w Szampanii. Za Huy zaczynają się owe urocze kontrasty, które cechują krajobraz nad Mozą. Nic surowszego ponad owe skały, nic weselszego ponad te łąki. Widać tu kilka wzgórz najeżonych palikami i winoroślą, która daje kiepskie wino. Wydaje mi się, że to jedyna winnica w Belgii. Niekiedy u brzegu rzeki w jakimś parowie, ponad którym prowadzi droga, widać zrujnowaną cynkownię z podziurawionym dachem, skąd dym wydobywa się przez wszystkie dachówki, sprawiając wrażenie zaczynającego się albo przygasającego pożaru; czasem znów widać fabrykę ałunu, otoczoną wysokimi pryzmami czerwonawej ziemi, lub też za plantacją chmielu, obok zagonów bobu, pośród zapachów bijących z ogródka pełnego kwiatów i otoczonego tu i ówdzie łatanym płotem ze spróchniałych desek, pośród ogłuszającego jazgotu kurzego, gęsiego i kaczego pospólstwa podróżny dostrzega jakiś dom ceglany z wieżyczkami krytymi łupkiem, z kamiennymi obramowaniami okien i drzwi, szybami oprawnymi w ołów, poważny, czysty, miły, z wesoło pnącą się po nim winoroślą, z gołębiami na dachu, klatkami dla ptaków w oknach, małym dzieckiem i promieniem słońca na progu – i myśli o Teniersie i Mierisie. Tymczasem zapada zmierzch, wiatr ucicha, łąki, krzewy, drzewa milkną, słychać jedynie szum wody. Wnętrza domów rozświetlają się blado; przedmioty zacierają się, jakby spowite dymem; podróżni w karetce ziewają na wyścigi, mówiąc: za godzinę będziemy w Li?ge. W tej właśnie chwili pejzaż nabiera nagle niezwykłego wyglądu. Tam, wśród lasów przeznaczonych do wyrębu, u stóp brunatnych i porośniętych wzgórz na zachodzie, dwie żarzące się ogniem źrenice rozbłyskują i płoną jak oczy tygrysa. Tutaj, przy drodze, przerażający świecznik, wysoki na osiemdziesiąt stóp, płonie pośród krajobrazu, rzucając na skały, lasy i parowy ponure błyski. Dalej, u wejścia do tamtej doliny, zanurzonej w mroku, widać paszczę pełną żaru, która otwiera się nagle i zamyka, a wśród ohydnej czkawki wysuwa się z niej co chwila płomienisty język. To rozpalają się piece fabryczne. Kiedy minęliśmy miejscowość zwaną Petite-Flemalle, widok ów stał się niewymownie wprost wspaniały. Cała dolina wydaje się podziurawiona wybuchającymi kraterami. Niektóre wyrzucają spoza leśnych zarośli szkarłatne, żagwiące iskrami kłęby pary; inne stanowią czerwone tło czarnych zarysów wsi, a gdzie indziej znów płomienie ukazują się w prześwitach jakiegoś skupiska budynków. Można by pomyśleć, że to jakaś wroga armia zalała kraj i że dwadzieścia miast obróconych w perzynę ukazuje jednocześnie w tej ciemnej nocy wszystkie aspekty i fazy pożaru, jedne dopiero zaczynając płonąć, inne dymiąc, jeszcze inne gorejąc. To widowisko wojny jest darem pokoju; to przerażające naśladownictwo spustoszenia jest dziełem przemysłu. Mamy po prostu przed oczyma wielkie piece pana Cockerilla. Straszne, gwałtowne odgłosy dochodzą z tego chaosu pracy. Wiedziony ciekawością wysiadłem i podszedłem do jednej z owych jaskiń. Ogarnął mnie prawdziwy podziw dla przemysłu. To piękny, zdumiewający widok, który nocą, w uroczystej żałobie owej pory, ma w sobie coś nadprzyrodzonego. Koła, piły, kotły, walcownie, cylindry, stemple, wszystkie te potwory z miedzi, blachy i spiżu, zwane przez nas maszynami, które para obdarza przerażającym i strasznym życiem, huczą, gwiżdżą, skrzypią, rzężą, chrapią, wyją, piszczą, rozrywają brąz, wyginają żelazo, żują granit i chwilami wśród czarnych, osmolonych robotników, którzy je nękają, ryczą boleśnie w rozpalonym powietrzu fabryki niby potwory i smoki dźgane w piekle przez demony. Li?ge jest jednym z tych starych miast, które stają się miastami nowymi – przemiana godna pożałowania, ale nieuchronna! – jednym z tych miast, gdzie wszystkie starodawne frontony, malowane i cyzelowane, łuszczą się, odpadają, a zamiast nich oglądamy białe fasady zdobne posągami z gipsu; gdzie stare, szacowne, wielkie dachy kryte łupkiem, z mnóstwem okienek, dzwonniczek, wieżyczek i kurków, na które ze wstrętem spogląda tępy mieszczuch, czytający „Le Constitutionnel" na płaskim tarasie, wybitym cynkową blachą; gdzie urząd akcyzowy, wyglądający jak świątynia grecka ozdobiona postacią jakiegoś celnika, zastępuje najeżoną partyzanami bramę obronną z wieżami po bokach; gdzie wysoki komin wielkiego pieca zastępuje rozdzwonioną wieżę kościoła. Nad starymi miastami unosiły się dźwięki, nad miastami nowoczesnymi unosi się dym. W Li?ge nie ma już olbrzymiej katedry książąt-biskupów, zbudowanej w roku 1000, a zburzonej, nie wiadomo przez kogo, w roku 1795; ale jest fabryka pana Cockerilla. W Li?ge nie ma już klasztoru dominikanów, owego posępnego klasztoru o tak wielkiej sławie, szlachetnej budowli tak świetnej architektury; ale dokładnie w tym samym miejscu wznosi się tu upiększony kolumnami o kapitelach z lanego żelaza teatr, gdzie będą grywać operę komiczną, pod którego budowę panna Mars położyła kamień węgielny. Li?ge jeszcze dziś, w dziewiętnastym wieku, tak samo jak w szesnastym, jest miastem rusznikarzy. Walczy z Francją o lepsze, jeśli idzie o broń bojową, szczególnie zaś z Wersalem – o broń zbytkowną, lecz owo starożytne miasto świętego Huberta, niegdyś kościół i forteca, wspólnota kościelna i wojskowa, już się nie modli i nie walczy; sprzedaje i kupuje. To dziś ogromny ul przemysłowy. Li?ge przekształciło się w wielki ośrodek handlowy. Doliną Mozy sięga jednym ramieniem do Francji, a drugim do Holandii i dzięki tym dwóch wielkim ramionom czerpie zyski z obu tych krajów. Wszystko zaciera się w tym mieście, nawet jego etymologia. Starożytny strumień Legia nazywa się obecnie Ri-de-Coq-Fontaine. Trzeba zresztą powiedzieć, że Li?ge jest uroczo rozrzucone na zielonym grzbiecie góry Świętej Walpurgi, podzielone korytem Mozy na miasto górne i dolne, a połączone trzynastoma mostami, z których kilka ma niewątpliwy walor architektoniczny, otoczone, jak okiem sięgnąć, drzewami, wzgórzami i łąkami, ma jeszcze dość wieżyczek, dość fasad ozdobionych wolutami lub okładanych ciosem, dość dzwonnic romańskich, dość bram obronnych jak Saint- Martin i Amercoeur, aby zachwycić poetę i znawcę rzeczy starożytnych najbardziej nawet niechętnego widokowi manufaktur, machin i fabryk. Ponieważ lało jak z cebra, mogłem zwiedzić tylko cztery kościoły: kościół Świętego Pawła, obecną katedrę, przylegającą do gotyckiego klasztoru, szlachetną nawę z piętnastego wieku z prześlicznym renesansowym portalem, w najgłupszy sposób otynkowanym, podobnie jak pobliska dzwonnica, co niegdyś musiała być bardzo piękna, ale której jakiś nieudolny współczesny architekt poociosywał wszystkie narożniki, dokonując owej haniebnej operacji, której podlegają obecnie stare dachy paryskiego ratusza. Kościół Świętego Jana ukazuje pełną powagi fasadę z dziesiątego stulecia, na którą składa się wielka kwadratowa wieża, z iglicą krytą łupkiem, i obok niej cisnące się dwie niskie, również kwadratowe dzwonnice. Do tej fasady przylega bezceremonialnie kopuła lub raczej garb okropnego kościoła rokokowego, którego jedne drzwi wychodzą na zniekształcony, obdrapany, pobielony krużganek gotycki, smutny i zarośnięty wysoką trawą. Kościół Świętego Huberta, którego romańska absyda, obwiedziona niskimi galeriami pełnołukowymi, jest utrzymany we wspaniałym stylu. Kościół Świętego Dionizego, bardzo zajmujący, z dziesiątego wieku ma wielką wieżę z dziesiątego stulecia. Owa wieża w swojej niższej części nosi ślady zniszczeń i pożarów. Jak się zdaje, została spalona podczas wielkiego najazdu Normanów w roku 882. Architekci romańscy jakoś ją tam naprawili, budując już w cegle na tym, co pozostało po pożarze, i wznosząc nowy mur na starym, zmurszałym kamieniu, toteż dokładny zarys ruiny doskonale zachował się na tej dzwonnicy w obecnej jej postaci. Ta wielka, czerwona bryła, postrzępiona u dołu jak łachman, sprawia osobliwe wrażenie. Zmierzając z kościoła Świętego Dionizego do kościoła Świętego Huberta labiryntem starych, wąskich, nisko zabudowanych ulic, ozdobionych tu i ówdzie wizerunkami Najświętszej Marii Panny, nad którymi koncentrycznie, jak obręcze, wiją się szerokie blaszane wstęgi z nabożnymi napisami, natknąłem się nagle na ogromny, ciemny, kamienny mur z szerokimi ościeżami o łukach koszowych, bogato zdobiony owymi zbytkownymi żebrowaniami, które zwiastowały tylną fasadę jakiegoś średniowiecznego pałacu. Ujrzałem jakieś drzwi, wszedłem i po chwili znalazłem się na rozległym dziedzińcu. Ten dziedziniec, o którym nikt nie wspomina, a który powinien słynąć, jest wewnętrznym dziedzińcem pałacu biskupów Li?ge. Nigdzie nie widziałem zespołu architektonicznego, który byłby bardziej niezwykły, posępny i wspaniały. Cztery granitowe fasady, zwieńczone czterema łupkowymi, cudownymi dachami, wspartymi na czterech niskich galeriach o gotyckich arkadach, które wydają się przysiadać i poszerzać pod ich ciężarem, ograniczają pole widzenia. Dwie z owych fasad, doskonale zachowanych, ukazują piękne powiązanie ostrołuków z łukami zsiadłymi, charakterystyczne dla przełomu piętnastego i szesnastego stulecia. Okna tego pałacu biskupiego są krzyżowe, jak okna w kościołach. Niestety, pozostałe dwie fasady, zniszczone wielkim pożarem w roku 1734, zostały odbudowane w miernym stylu tej epoki i trochę psują ogólne wrażenie. Ich oschłość jednak nie pozostaje w jakiejkolwiek sprzeczności z surową powagą starego pałacu. Biskup, który tu władał sto pięć lat temu, bardzo rozsądnie oparł się ornamentom z muszli i kogucim grzebieniom, więc zbudowano mu dwie ponure, ubogie fasady, takie bowiem jest prawo tej osiemnastowiecznej architektury, że nie ma nic pośredniego: świecidełka lub nagość, szych lub bieda. Czworokątny krużganek otaczający dziedziniec zachował się w zadziwiająco dobrym stanie. Obszedłem go wokół. Trudno o coś ciekawszego niż filary, na których wspierają się owe szerokie łuki zsiadłe. Filary, jak cały pałac, są z szarego granitu. Zależnie od tego, który z rzędów filarów w tych czterech galeriach oglądamy, połowa ich trzonów, czy to od góry, czy to od dołu, całkiem niknie pod zgrubieniami zdobnymi w arabeski. W jednym z rzędów, w galerii zachodniej, zgrubienia są podwójne i trzon niknie pod nimi w całości. To tylko kaprys flamandzki szesnastego stulecia. Archeolog jednak, patrząc na arabeski pokrywające owe zgrubienia, na rzeźbione w sposób naiwny i prostacki kapitele, ozdobione aż po płyty na głowicy wyobrażeniami chimer, nieprawdopodobnymi liśćmi, zwierzętami apokaliptycznymi, skrzydlatymi smokami, przypominającymi smoki egipskich hieroglifów, ma pewne wątpliwości, wszystko to bowiem zdaje się należeć do sztuki jedenastego wieku; aby zaś nie zaliczyć owych niskich, krępych i sękatych filarów do architektury bizantyjskiej, trzeba pamiętać, że budowę pałacu biskupów w Li?ge rozpoczął dopiero w roku 1508 książę-kardynał Evrard de la Marck, który panował trzydzieści dwa lata. Ta dostojna budowla jest dziś siedzibą sądu. Księgarnie i sklepiki z pamiątkami rozsiadły się pod każdą z arkad. Na środku dziedzińca mieści się targ jarzynowy. Czarne togi zaprzątniętych swoimi sprawami sądowników uwijają się wśród kopiatych koszy czerwonej i fioletowej kapusty, gromady wesołych, kłótliwych Flamandek jazgoczą i swarzą się pod każdym filarem, ze wszystkich okien słychać zapalczywe przemówienia obrończe, toteż na tym posępnym dziedzińcu, niegdyś pełnym skupienia i zacisznym jak klasztorny krużganek, którego kształt się tu zachował, krzyżuje się dziś i ustawicznie z sobą miesza wykrętne słowo adwokata i nie milknący głos przekupki, paplanina i gadanie. Nad wielkimi dachami pałacu góruje wysoka i masywna czworokątna wieża z cegieł. To dawna strażnica księcia-biskupa, a dziś więzienie dla kobiet publicznych; smutne, chłodem wionące przeciwieństwo, które wolteriański mieszczuch sprzed lat trzydziestu ująłby w sposób dowcipny, teraźniejszy zaś, praktyczny i trzeźwy, ujmuje głupio. Wychodząc główną bramą z pałacu, mogłem przyjrzeć się obecnej fasadzie, tworowi lodowatemu i napuszonemu, którą nieszczęsny architekt zaprojektował w roku 1748. Można by pomyśleć, że ogląda się jedną z tragedii Lagrange-Chancela w marmurze i kamieniu. Na placu przed tą fasadą jakiś poczciwiec chciał za wszelką cenę wzbudzić we mnie dla niej zachwyt. Bezlitośnie odwróciłem się do niego plecami, chociaż uświadamiał mnie, że Li?ge nazywa się po holendersku Luik, po niemiecku Luttich, a po łacinie Leodium. Mój pokój w Li?ge zdobiły muślinowe firanki, na których wyhaftowano nie bukiety, lecz melony; podziwiałem tam również ryciny sporządzone na cześć sprzymierzonych, które przedstawiając ich tryumf, a nasze klęski w roku 1814, upokarzały nas dotkliwie w naszym własnym języku. Oto dokładne brzmienie podpisu pod jednym z tych obrazków: „Bitwa pod Arcis-sur-Aube 21 marca 1814 roku. Większa część garnizonu tej twierdzy, złożona z dawnej gwardii (pewno chodzi tu o starą gwardię), została więźniami, alianci zaś 2 kwietnia weszli zwycięzcą do Paryża." LIST VIII BRZEGI VESDRE'Y. – VERVIERS PODRÓŻNY, POŚWIĘCAJĄC SIĘ, ŁAGODZI SPÓR, ALE DOBRZE NA TYM WYCHODZI. – WIDOK VESDRE'Y. – SIELANKI. – WIERSZE OWIDIUSZA ZAINSCENIZOWANE PRZEZ PANA BOGA. – DESZCZ ODŁAMKÓW SKALNYCH. – NIE JEDŹ PRZEZ IDYLLICZNĄ OKOLICĘ, GDZIE BUDUJĄ KOLEJ ŻELAZNĄ. – VERVIERS. – TRZY DZIELNICE VERVIERS. – BRZDĄC I FAJKA. – NIESZCZĘSNE MIASTO, GDZIE KOMINY KOPCĄ TAK SAMO JAK DZIECI. – LIMBURG. – KOMORA CELNA, BUDKA STRAŻNIKA, GRANICA. Aix-la-Chapelle, 4 sierpnia. Wczoraj, o dziewiątej rano, kiedy dyliżans z Li?ge do Aix-la-Chapelle miał właśnie wyruszyć w drogą, pewien poczciwy mieszczuch waloński wzburzył przechodniów, wzbraniając się wsiąść na imperiał, i swoim energicznym oporem przypomniał mi owego owerniackiego chłopa, który zapłacił, żeby zabawić się w wesołej budzie, a nie żeby wysłuchiwać opery. Ofiarowałem sią zająć miejsce tego zacnego podróżnika, zgodziłem się oglądać operą, wszystko ucichło i dyliżans ruszył. Opłaciło mi sią to. Droga jest wesoła i urocza. To nie Moza, lecz Vesdre. Moza znika, płynąc przez Maastricht i Ruremonde ku Rotterdamowi i morzu. Vesdre, rzeka-potok, płynie z Saint-Cornelis-Munster, między Aix-la-Chapelle i Duren, przez Verviers i Chauffontaines do Li?ge jedną z najbardziej zachwycających dolin w świecie. O tej porze roku, przy pięknej pogodzie, pod błękitnym niebem, owa dolina gdzieniegdzie przypominała jakiś parów, często ogród, a zawsze raj. Droga ani na chwilę nie oddala się od rzeki. Czasem razem mijają jakąś dostatnią osadę wtłoczoną między drzewa, z wiejskim mostkiem przed każdymi drzwiami; kiedy indziej w jakimś samotnym zakątku doliny okalają należący do któregoś z urzędników miejskich stary zamek z jego kwadratowymi wieżami, wysokimi spiczastymi dachami i wielką fasadą z nielicznymi oknami, wyniosły, a jednocześnie skromny, jak przystoi budowli stanowiącej coś pośredniego między chłopską chatą i wielkopańskim donżonem. Dalej dobiega nagle jakiś miły, wesoły odgłos i oto za zakrętem, u stóp wzgórza, wśród kępy lip i olch, przez które przezierają promienie słońca, ukazuje się niski dom i wielkie czarne koło, całe okryte perlistymi kroplami, a wszystko to razem nosi nazwę młyna wodnego. Między Chauffontaines i Verviers dolina wydała mi się pełna wergiliańskiej słodyczy. Była cudowna pogoda, urocze dzieciaki bawiły się u wejścia do ogrodów, wiatr spośród osik i topoli wiał nad drogą, dorodne jałówki, po trzy, po cztery, mile spoczywały w cieniu na zielonym pastwisku. A w głębi, z dala od domów, sama na rozległej łące otoczonej żywopłotem, pasła się dostojnie wspaniała krowa, godna, aby strzegł jej Argus. Z gór dobiegał mnie dźwięk fletu. Mercurius septem mulcet arundinibus. Niekiedy jakiś komin fabryczny lub długi płat płótna suszący się w słońcu przy drodze przerywał owe sielanki. Kolej żelazna, która biegnie przez Belgię od Antwerpii po Li?ge i ma dotrzeć aż do Verviers, rozorze te pagórki i przetnie owe doliny. Kolej ta, przedsięwzięcie na wielką skalę, poprzecina góry w dwunastu, a może piętnastu miejscach. Co krok widać roboty ziemne, nasypy, zarysy mostów i wiaduktów lub mrowiącą się u stóp ogromnej nagiej ściany skalnej gromadę czarnych postaci zajętych wierceniem niewielkiego otworu. Te mrówki dokonują dzieła gigantów. Niekiedy tam, gdzie te otwory są już szerokie i głębokie, nagle wydobywa się z nich jakieś ciężkie tchnienie i chrapliwy odgłos. Można by rzec, że zgwałcona skała krzyczy tymi otwartymi ustami. To mina, która syczy w wykopie. Po chwili dyliżans zatrzymuje się raptownie, robotnicy pracujący na pobliskim nasypie rozbiegają się we wszystkie strony, rozlega się grzmot, którego echo przetacza się pośród wzgórz ze zdwojoną mocą, odłamki skały wytryskują z głębi krajobrazu i pokrywają okoliczną równinę. To mina, która wybucha w biały dzień. Na tym postoju podróżni opowiadają sobie, że wczoraj zginął tu pewien mężczyzna, że jeden z owych odłamów skalnych o wadze dwudziestu ton rozpłatał na pół drzewo, a przedwczoraj żona jednego z robotników, która niosła mu kawę (a nie zupę), zginęła w taki sam sposób. To również mąci trochę idyllę. Verviers, miasto zresztą bez znaczenia, składa się z trzech dzielnic o nazwach Chick-Chack, Basse-Crotte i Dardanelle. Zauważyłem tam sześcioletniego brzdąca z godnością palącego fajkę na progu domu. Na mój widok ten smarkaty palacz wybuchnął śmiechem. Wyciągnąłem z tego wniosek, że wydałem mu się niezwykle śmieszny. Za Verviers droga biegnie nad rzeką aż do Limburga. Limburg, owo miasto hrabiowskie, o którym Ludwik XIV powiedział, że ma skórę tak twardą, jest dziś tylko zburzoną fortecą, stanowiącą malownicze zwieńczenie jednego ze wzgórz. Zaraz potem teren staje się płaski, równinny, wielka dwuskrzydłowa brama otwiera się na oścież – to, komora celna; widać budkę strażniczą pomalowaną od góry do dołu w czarno-białe pasy; jesteśmy u króla Prus. LIST IX AIX-LA-CHAPELLE. – GROBOWIEC KAROLA WIELKIEGO CZYM JEST AIX-LA-CHAPELLE. – TU URODZIŁ SIĘ I TU UMARŁ KAROL WIELKI. – KAPLICA. – ARCHITEKTURA PORTALU, DO KTÓREJ AUTOR DORZUCA COS NAWIASEM. – LEGENDA O DIABLE MĄDRZEJSZYM OD MIESZCZAN I O MNICHU SPRYTNIEJSZYM OD DIABŁA. – NAWIAS ZAMYKA SIĘ I KAPLICA ZNOWU SIĘ OTWIERA. – WYGLĄD KOŚCIOŁA. – CAŁOŚĆ. – SZCZEGÓŁ. – GROBOWIEC KAROLA WIELKIEGO. – AUTOR ZNIEWAŻA SYSTEM DZIESIĘTNY. – ZAWARTOŚĆ SZAFY. – OLŚNIENIE I PODZIW. – GDZIE SĄ TRZY KORONY KAROLA WIELKIEGO. – INNE SZAFY. – INNE SKARBY. – AMBONA. – PREZBITERIUM. – ORGANY. – ORZEŁ OTTONA III. – SERCE ANTONIEGO BERDOLETA. – LOS SARKOFAGÓW. – CESARZE NIE ZACHOWUJĄ NIC, NAWET GROBU. – KAROL WIELKI ODBIERA SARKOFAG AUGUSTOWI. – BARBAROSSA ODBIERA TRON KAROLOWI WIELKIEMU. – HOCHMUNSTER. – KRZESŁO MARMUROWE. – JAK WYGLĄDAŁ KAROL WIELKI W GROBOWCU. – BARBAROSSA OGŁOSZONY CESARZEM. – ŚMIERC BARBAROSSY. – POGŁOSKI KRĄŻĄCE O NIM OD SZEŚCIUSET LAT. – ODWIEDZINY CESARZA W ROKU 1804. – NAPOLEON PRZED KRZESŁEM KAROLA WIELKIEGO. – ODWIEDZINY CESARZY I KROLOW SPRZYMIERZONYCH W ROKU 1814. – ZBIEŻNOŚCI. – OD KOGO AUTOR ZACZERPNĄŁ TE WSZYSTKIE SZCZEGÓŁY. – SAPER Z TRZYDZIESTEGO SZÓSTEGO PUŁKU. – NIE ŚMIEJCIE SIĘ Z NAZWISK GMINNYCH, NIM NIE ZBADACIE NAZWISK ARYSTOKRATYCZNYCH. – RATUSZ. – WIEŻA GRANUSA. – ROJENIA O ZMIERZCHU. Aix-la-Chapelle, 6 sierpnia. Dla chorego Aix-la-Chapelle to źródło mineralne, gorące, zimne, żelaziste, siarkowe; dla turysty to kraina redut i koncertów; dla pielgrzyma to wspaniała skrzynia pełna wielkich relikwii, które ogląda się co siedem lat: suknia Najświętszej Panny, powijaki Dzieciątka Jezus, płachta, na której ścięto świętego Jana Chrzciciela; dla starożytnika-kronikarza to klasztor szlachetnie urodzonych panien z ksienią udzielną, niegdyś klasztor zakonu męskiego zbudowany przez świętego Grzegorza, syna Nicefora, cesarza bizantyjskiego; dla amatorów polowania to dawna Dolina Dzików, Porcetum, z czego utworzono Borcette; dla właściciela manufaktury to źródło wody z zawartością ługu, która służy do prania wełny; dla kupca to fabryka sukna i kaszmiru, igieł i szpilek; dla tego zaś, kto nie jest ani kupcem, ani fabrykantem, ani myśliwym, ani znawcą starożytności, ani pielgrzymem, ani turystą, ani chorym – to miasto Karola Wielkiego. Karol Wielki bowiem urodził się w Aix-la-Chapelle i tam umarł. Urodził się w starym, na pół rzymskim pałacu królów frankijskich, z którego pozostała tylko wieża Granusa, znajdująca się obecnie w obrębie ratusza. Został pochowany w kościele, ufundowanym przez niego w roku 796, w dwa lata po śmierci Fastrady, jego żony, którą papież Leon III ogłosił błogosławioną w roku 804; podanie głosi, że w związku z ową beatyfikacją dwaj biskupi z Tongres, zmarli i pochowani w Maastricht, wstali ze swoich grobowców, aby uzupełnić podczas ceremonii liczbę trzystu sześćdziesięciu pięciu arcybiskupów i biskupów reprezentujących wszystkie dni w roku. Ów historyczny i legendarny kościół, który dał nazwę miastu, doznał w ciągu tysiąca lat wielu przeobrażeń. Zaledwie stanąłem w Aix, pobiegłem natychmiast do Chapelle. Oto widok kościoła, gdy wchodzi się do niego od strony fasady: Portal z czasów Ludwika XV z szarobłękitnego granitu z drzwiami spiżowymi z ósmego wieku przylega do muru z epoki Karolingów, nad którym wznosi się piętro pełnych łuków romańskich. Ponad tymi archiwoltami piękne, bogato rzeźbione piętro gotyckie, gdzie widać surowy ostrołuk z czternastego wieku; wszystko to wieńczy nikczemna więźba murarska z cegieł i dach łupkowy, liczący sobie ze dwadzieścia lat. Po prawej stronie portalu wielka szyszka z brązu rzymskiego na granitowym cokole, a z drugiej strony, na drugim cokole, wilczyca ze spiżu, również antyczna, rzymska, zwrócona w stronę przechodniów z wyszczerzonymi kłami w otwartej paszczy. (Daruj mi, przyjacielu, że otworzę tutaj nawias. Ta szyszka ma swój sens, podobnie jak wilczyca, a może wilk, bom nie mógł rozeznać się dokładnie co do płci owego zwierzęcia z brązu. Oto co dziś jeszcze opowiadają o tym miejscowe prządki: Dawno, bardzo dawno temu, mieszkańcy Aix-la-Chapelle zapragnęli wybudować kościół. Zebrali pieniądze i przystąpili do dzieła. Wykopali fundamenty, wznieśli mury, rozpoczęli roboty ciesielskie i przez pół roku słychać było ogłuszający łoskot młotów, pił i siekier. Po pół roku zabrakło pieniędzy. Zwrócono się do pielgrzymów, ustawiono u wrót kościoła cynową miskę, ale wpadło w nią zaledwie kilka liardów i trochę marnych groszy. Co robić? Zebrała się rada, badała całą rzecz, rozprawiała, wypowiadała różne zdania, zasięgała opinii. Robotnicy nie chcieli pracować, a trawa, ciernie, bluszcz i wszelkie zuchwałe rośliny ruin zawładnęły już nowymi kamieniami porzuconej budowli. Czyżby miano pozostawić kościół w takim stanie? Dostojna rada była przerażona. Kiedy tak radzono, wszedł ktoś, obcy, nieznany, wysoki i urodziwy. – Dzień dobry, mieszczanie. O cóż chodzi? Jesteście ogromnie skłopotani. Czy martwicie się o wasz kościół? Nie wiecie, jak go skończyć? Powiadają, że brak wam pieniędzy. – Idź do diabła, przechodniu – odpowiedziała rada. – Trzeba nam miliona w złocie. – Oto milion – rzekł szlachcic. I otwarłszy okno, pokazał radnym wielki wóz stojący na placu u wrót ratusza. Wóz był zaprzężony w dziesięć wołów i strzegło go dwudziestu Murzynów afrykańskich uzbrojonych po zęby. Jeden z radnych zszedł wraz ze szlachcicem, wziął na chybił trafił jeden z worków, którymi był wyładowany wóz, po czym obaj, ów obcy i mieszczanin, wrócili do sali. Worek opróżniono wobec wszystkich radnych; był rzeczywiście pełen złota. Radni wytrzeszczyli oczy i zapytali przybysza: – Kim jesteś, wielmożny panie? – Kochani moi prostaczkowie, jestem tym, kto ma pieniądze. Czego więcej chcecie? Mieszkam w Czarnym Lesie, opodal jeziora zwanego Wildsee, w pobliżu ruin Heidenstadtu, miasta pogan. Mam kopalnie złota i srebra, nocą własnymi rękami przesypuję stosy rubinów. Ale mam proste upodobania, nudzę się, jestem melancholikiem, całe dnie spędzam nad jeziorem, patrząc na igrające w przejrzystej toni pająki wodne i trytony, i na rdest ziemnowodny, co rośnie pośród skał. A teraz dość pytań i głupstw. Uchyliłem wam mieszka, bierzcie z niego. Oto wasz milion w złocie. Chcecie? – Dalibóg, tak – odparli radni. – Skończymy kościół. – A więc bierzcie, ale pod jednym warunkiem. – Jakim to, wielmożny panie? – Skończcie wasz kościół, mieszczanie; bierzcie te groszaki; ale w zamian oddajcie mi byle jaką duszę, która pierwsza wejdzie do waszego kościoła i przekroczy jego próg w dniu, kiedy dzwony obwieszczą jego poświęcenie. – Jesteś diabłem! – zakrzyknęli radni. – Jesteście głupcy! – odparł Urian. Radni zaczęli dygotać z przerażenia i żegnać się znakiem krzyża. Ale że Urian był diabłem poczciwym i śmiał się, trzymając się pod boki i potrząsając swoim nowiutkim złotem, uspokoili się i wszczęto układy. Diabeł ma spryt. Dlatego właśnie jest diabłem. – Koniec końców – powiedział – to ja na tym tracę. Wy będziecie mieli wasz milion i kościół. A ja będę miał tylko jedną duszę. I cóż za duszę, łaskawcy? Pierwszą z brzegu. Duszę przypadkową. Jakiś przeklęty obłudnik zechce udać pobożnego i z udanej gorliwości postanowi wejść pierwszy. Mieszczanie, moi przyjaciele, wasz kościół zapowiada się dobrze. Jego zarys podoba mi się. Jestem pewien, że budowla będzie piękna. Widzę z przyjemnością, że wasz architekt woli trompę Montpellier od zwykłej trompy narożnikowej. Nie ganię owych sklepień żaglastych na planie podłużnym, półkolistych w przekroju, wolałbym jednak sklepienie krzyżowe, również wydłużone, ale za to trapezowate. Pochwalam, że umieścił portal w półkolistym ryzalicie, ale nie wiem, czy umiał pogodzić szerokość muru z rozmiarami ciosów. Jak się nazywa wasz architekt, prostacy? Powiedzcie mu ode mnie, że aby prawidłowo rozwiązać zwieńczenia łuku portalowego w półkolistej niszy, klucz musi mieć odpowiednio ociosane cztery ściany, dwie boczne, jedną spodnią i czwartą, wierzchnią, stanowiącą lico nadłucza. No cóż, oto w zejściu do piwnicy zwężające się i obniżające sklepienie beczkowe, w dobrym stylu i doskonale zbudowane. Byłoby szkoda poprzestać na tym. Trzeba skończyć ten kościół. No i co, moi drodzy, milion dla was, dusza dla mnie? Zgoda? Tak przemawiał imć pan Urian. Ostatecznie – pomyśleli mieszczanie – mamy szczęście, że zadowala się jedną duszą. Gdyby się lepiej rozejrzał, mógłby zabrać wszystkie w tym mieście. Umowa została zawarta, milion znalazł się w kasie, Urian zniknął, zapadając się w ziemię, skąd, jak przystoi, strzelił błękitny płomyk – i po dwóch latach zbudowano kościół. Oczywiście wszyscy radni przysięgli, iż nie pisną nikomu ani słowa, i rozumie się samo przez się, że każdy z nich opowiedział o wszystkim żonie jeszcze tegoż wieczora. Trudno, takie jest prawo. Prawo, którego radni nie ustanowili, ale do którego się stosują. Toteż, kiedy kościół był gotów, a całe miasto dzięki żonom radnych znało sekret rady, nikt nie chciał wejść do świątyni. Nowy kłopot, nie mniejszy od pierwszego. Kościół zbudowany, ale nikt nie chce do niego wejść; ukończony, ale pusty. A na co zda się kościół pusty? Rada znów się zebrała, ale nic nie wymyślono. Odwołano się do biskupa w Tongres, ale i on nie wiedział, co począć. Zwrócono się do kanoników z kapituły. I oni nic nie wymyślili. Wezwano mnichów z klasztoru. – Dalibóg – powiedział jeden z nich – trzeba przyznać, dostojni panowie, że przeszkoda nie jest wielka. Jesteście winni Urianowi duszę, która pierwsza przestąpi próg kościoła. Ale on nie określił, jaka to ma być dusza. Urian, powiadam wam, dostojni panowie, jest głupcem. Po długiej obławie dziś rano ujęto żywcem wilka w dolinie Borcette. Wpuśćcie tego wilka do kościoła. Urian będzie musiał się nim zadowolić. To wprawdzie tylko dusza wilka, byle jaka, ale zawsze jakaś dusza. – Świetnie! – zakrzyknęli radni. – Oto sprytny mnich! Nazajutrz od świtu zahuczały dzwony. – Jak to! – zdziwili się mieszczanie. – A więc to dzisiaj poświęcenie kościoła? Ale któż ośmieli się wejść pierwszy? Na pewno nie ja! – Ani ja! – Ani ja! – Ani ja! Zbiegli się tłumnie. Rada i kapituła stały u wejścia świątyni. Nagle przyniesiono w klatce wilka i na dany znak otwarto jednocześnie klatkę i drzwi kościoła. Wilk, przestraszony tłumem, wpadł do pustego kościoła. Urian czekał z otwartą paszczą i przymkniętymi z rozkoszy oczami. Osądźcie sami, jaka była jego wściekłość, gdy poczuł, że połknął wilka. Ryknął przeraźliwie i wśród odgłosu grzmotów wzbił się w górę, unosząc się przez jakiś czas pod wysokimi stropami kościoła. Wreszcie, nieprzytomny z gniewu, wyszedł, a wychodząc kopnął tak mocno główne spiżowe drzwi, że pękły na dwoje. Szczelinę tę pokazują jeszcze dzisiaj. – Dlatego właśnie – dodają poczciwe staruszki – po lewej stronie drzwi kościoła ustawiono wilka z brązu, a po prawej szyszkę, która wyobraża jego nieszczęsną duszę, którą pożarł ów głupi Urian. Porzucam legendę i wracam do kościoła. Muszę ci jednak powiedzieć, że szukałem na drzwiach owej słynnej szpary, którą wybił obcas diabła, ale jej nie znalazłem. Teraz zamykam nawias.) Kiedy więc podchodzi się do kościoła od strony wielkiego portalu, widać, że na tej fasadzie mieszają się z sobą i wzajemnie na siebie nakładają style rzymski, romański, gotycki, rokokowy i nowoczesny, ale nic ich nie łączy, nie ma w tym ani sensu, ani ładu, toteż nie ma wielkości. Jeśli zbliżyć się do kościoła od strony absydy, wrażenie jest całkiem inne. Wysoka absyda z czternastego wieku ukazuje się nam w całej swojej śmiałej okazałości i całym pięknie, wraz z kunsztownym załamaniem dachu, misterną obróbką balustrad, różnorodnością gargulców, ciemnym kolorem kamienia, witrażową przejrzystością strzelistych iglic, wobec których dwupiętrowe domy, kryjące się pod przyporami, wydają się niedostrzegalne. Ale stąd, choć sprawia wrażenie imponujące, kościół ma wciąż jeszcze wygląd niejednolity i niezharmonizowany. Między absydą i portalem, w jakiejś jakby dziurze, gdzie nikną wszystkie linie budowli, kryje się, ledwie związana z fasadą ślicznym, rzeźbionym mostkiem z czternastego wieku, kopuła bizantyjska o trójkątnych frontonach, którą Otton III kazał w dziesiątym wieku wznieść nad grobowcem Karola Wielkiego. Ta posrebrzana fasada, ta ukryta kopuła, ta załamana absyda – oto Kaplica w Aix. Architekt z 1353 roku chciał włączyć do swojej cudownej Kaplicy kościół Karola Wielkiego, zniszczony w roku 882 przez Normanów, i kopułę Ottona III, spaloną w roku 1236. Cały układ niskich kaplic, związanych z wielką kaplicą położoną pośrodku, miał aż do portalu objąć budowlę we wszystkich jej członach. Dwie z owych kaplic, które zachowały się i są cudowne, już zbudowano, zanim wybuchł pożar w roku 1366. Bujny rozkwit architektury tego wnętrza wtedy właśnie ustał. Rzecz osobliwa, że w piętnastym i szesnastym wieku nic nie zrobiono dla tego kościoła. W wieku osiemnastym i dziewiętnastym bardzo go zeszpecono. A jednak trzeba powiedzieć, że w całości i w takiej postaci, w jakiej ją oglądamy, Kaplica w Aix tchnie potęgą i wielkością. Patrząc, po krótkiej chwili doznajemy wrażenia niezwykłego majestatu, bijącego od owej niezwykłej budowli, nie ukończonej zresztą, jak całe dzieło Karola Wielkiego, i złożonej z elementów architektonicznych utrzymanych w najrozmaitszych stylach, podobnie jak jego cesarstwo składało się z przeróżnych ludów przemawiających najrozmaitszymi językami. Zważywszy to wszystko, dla myśliciela, który spogląda na ów kościół od zewnątrz, istnieje osobliwa i głęboka harmonia między tym wielkim człowiekiem i tym wielkim grobowcem. Pilno mi było tam wejść. Minąwszy sklepienie portyku i zostawiwszy za sobą starożytne drzwi z brązu, ozdobione pośrodku głową lwa i odpowiednio wycięte, by można je było dostosować do architrawów, ujrzałem przede wszystkim, nie bez zaskoczenia, dwupiętrową, białą rotundę, oświetloną z góry, w której ze wszystkich stron roztaczały swoje wdzięki najrozmaitsze zalotne kaprysy architektury rokokowej zdobne w małżowiny i kogucie grzebienie. Następnie, patrząc ku ziemi, dostrzegłem w środku posadzki owej rotundy, w przyćmionym świetle padającym przez mleczne szyby, wielką, wąską płytę z czarnego marmuru, zdartą stopami przechodniów, z napisem z miedzianych liter: „Carolo Magno" . Trudno o coś bardziej rażącego i bezwstydnego niż ta rokokowa kaplica, roztaczająca wdzięki kurtyzany wokół tego wielkiego imienia karolińskiego. Anioły wyglądające jak amorki, palmy przypominające pióropusze, girlandy kwiatów i kokardy – oto, co gust wywodzący się od pani de Pompadour umieścił w kaplicy Ottona III i na grobie Karola Wielkiego. Jedyna rzecz godna tego człowieka i tego miejsca w owej niestosownej kaplicy to olbrzymia kolista lampa o czterdziestu ośmiu płomieniach, średnicy około dwunastu stóp, którą w dwunastym wieku Barbarossa ofiarował Karolowi Wielkiemu. Ta lampa, wykonana z miedzi i pozłacanego srebra, o kształcie korony cesarskiej, wisi pod sklepieniem nad czarną, marmurową, wąską płytą, umocowana na grubym, żelaznym łańcuchu długości dziewięćdziesięciu stóp. Czarna płyta ma około dziewięciu stóp długości i siedem szerokości. Nie ulega wątpliwości, że grobowiec Karola Wielkiego był tu całkiem inny. Nic nie świadczy o tym, że czarna płyta, obwiedziona wąską miedzianą listwą i obramowaniem z białego marmuru, jest starodawna. Co zaś do liter napisu: „Carolo Magno", nie liczą one sobie więcej niż sto lat. Karol Wielki nie leży już pod tą płytą. W roku 1166 Fryderyk Barbarossa, który swoją lampą-koroną, choćby nawet tak wspaniałą, nie zdołał okupić popełnionego świętokradztwa, kazał wydobyć z grobu szczątki wielkiego cesarza. Kościół podzielił szkielet cesarza jako świętego i z każdej kości uczynił relikwię. W przyległej zakrystii wikary pokazuje zwiedzającym – a widziałem to za trzy franki i siedemdziesiąt pięć centymów, cena stała – ramię Karola Wielkiego, owo ramię, co trzymało kulę ziemską czcigodny szczątek, na którego zeschłej powłoce widnieje za kilka groszy przez jakiegoś skrybę z dwunastego wieku wyryty napis: „Bracchium sancti Caroli magni." Obejrzawszy ramię, przyjrzałem się też czaszce, owej czaszce, która była tyglem całej nowoczesnej Europy, a w którą kościelny stuka paznokciem. Wszystko to znajduje się w szafie. Drewniana, pomalowana na szaro w złote prążki, szafa zwieńczona kilkoma owymi aniołami podobnymi do amorków, o których przed chwilą wspomniałem, oto obecny grobowiec tego Karola, którego blask lśni przez dziesięć stuleci aż do naszych dni, a który zszedł z tego świata, okrywając swoje imię dwojaką nieśmiertelnością, wyrażoną dwoma słowami: sanctus, magnus, święty i wielki, dwoma najdostojniejszymi określeniami, jakimi niebo i ziemia mogą uwieńczyć człowieka! To, co zadziwia, to rozmiary owej czaszki i ramienia: „grandia ossa". Karol Wielki był rzeczywiście jednym z tych nader rzadko trafiających się wielkich ludzi, którzy są ludźmi wielkimi. Syn Pepina Małego był olbrzymem, zarówno pod względem fizycznym, jak umysłowym. Jego wzrost odpowiadał siedmiu długościom jego stopy, co stało się później miarą. Ową królewską stopę, stopę Karola Wielkiego, zastąpiliśmy bezdusznie metrem, poświęcając za jednym zamachem historię, poezję i język jakiemuś tam wynalazkowi, bez którego rodzaj ludzki obywał się sześć tysięcy lat, a który nosi nazwę systemu dziesiętnego. Otwarcie owej szafy przyprawia w jakiejś mierze o olśnienie, połyskuje ona bowiem ozdobami. Oba skrzydła jej drzwi są pokryte malowidłami o złotym tle, wśród których spostrzegłem osiem wspaniałych, oczywiście pędzla Albrechta Durera. Oprócz czaszki i ramienia szafa zawiera: róg Karola Wielkiego, olbrzymi kieł słonia wydrążony i wyrzeźbiony misternie z grubszego końca; krzyż Karola Wielkiego, klejnot, w który wprawiono odłamek krzyża Chrystusowego, a który cesarz miał na szyi w grobie; prześliczną monstrancję renesansową, ofiarowaną przez Karola V i zeszpeconą w ubiegłym stuleciu nadmiarem niegustownych ozdób; czternaście pokrytych bizantyjskimi rzeźbami złotych płytek, zdobiących tron wielkiego cesarza; monstrancję ofiarowaną przez Filipa II, a przedstawiającą zarys katedry mediolańskiej; sznur, którym związano Jezusa Chrystusa podczas biczowania; kawałek gąbki nasyconej żółcią, którą pojono Go na krzyżu; wreszcie dziany pas Najświętszej Panny i skórzany pas Chrystusa. Ten wąski rzemień, skręcony i pozwijany niczym rzemyk uczniowski, był w posiadaniu trzech cesarzy; z rąk Konstantyna, który umieścił na nim widoczne jeszcze swoje sigillum – widziałem je tam – przeszedł w ręce Harun-al-Raszyda, a ów podarował go Karolowi Wielkiemu. Wszystkie te szacowne przedmioty znajdują się w olśniewających gotyckich i bizantyjskich relikwiarzach, które wyglądają niby mikroskopijne kaplice i katedry z iglicami i są wykonane z litego złota, a szafiry, szmaragdy i diamenty zastępują w nich witraże. Pośród tych niezliczonych kosztowności, ustawionych na dwóch półkach owej szafy, wznoszą się, niby dwie góry złota i drogocennych kamieni, dwa wielkie, bezcenne i cudownie piękne relikwiarze. Pierwszy, starszy, bizantyjski, otoczony niszami, gdzie w koronach na głowach siedzi szesnastu cesarzy, mieści resztę kości Karola Wielkiego i nigdy nie bywa otwierany. Drugi, z dwunastego wieku, dar Barbarossy dla kościoła, zawiera owe słynne wielkie relikwie, o których wspomniałem ci na początku listu, i jest otwierany co siedem lat. Otwarcie tego relikwiarza w roku 1496 sprowadziło sto czterdzieści dwa tysiące pielgrzymów i w dwa tygodnie przyniosło osiemdziesiąt tysięcy złotych florenów. Do tego relikwiarza istnieje tylko jeden klucz. Przecięto go na dwpje, jedną część przechowuje kapituła, drugą – rada miejska. Niekiedy otwiera się relikwiarz w wyjątkowych przypadkach, ale wyłącznie dla głów koronowanych. Obecny król Prus, będąc jeszcze następcą tronu, poprosił o jego otwarcie. Odmówiono mu. W małej szafie, stojącej obok dużej, widziałem dokładną, wykonaną w pozłacanym srebrze kopię germańskiej korony Karola Wielkiego. Germańską koronę karolińską zdobi krzyż wysadzany drogocennymi kamieniami i kameami; głowę cesarza opasywał tylko jeden krąg zdobny ornamentami kwiatowymi, do którego przytwierdzono półkole biegnące od czoła do ciemienia, lekko wygięte i naśladujące zarys rogatej czapki weneckich dożów. Dziś trzy korony, które przed dziesięcioma wiekami nosił Karol Wielki jako cesarz Niemiec, król Francji i król Lombardów, znajdują się: pierwsza, korona cesarska – w Wiedniu; druga, korona Francji – w Reims; trzecia, żelazna, w Mediolanie*. * W Monzie, pod Mediolanem. [Przyp. aut.] Kiedy wychodziłem z zakrystii, kościelny powierzył mnie opiece szwajcara, który pomknął przede mną przez kościół, otwierając co pewien czas ciemne szafy, w których nagle rozjarzały się rzeczy wspaniałe. Podobnie ambona, która wygląda z pozoru niby wiejska kazalnica, wyzbywając sią swojej obrzydliwej poczwarczej osłony z rdzawego drzewa, objawia się nagle naszym oczom jako wspaniała wieża z pozłacanego srebra. Ta ambona to istny cud cyzelerstwa i złotnictwa z jedenastego wieku, dar cesarza Henryka II dla Kaplicy. Bizantyjskie wyroby z głęboko rżniętej kości słoniowej, kielich z górskiego kryształu z podstawą, ogromny onyks długości dziesięciu cali zdobią ową złotą zbroję osłaniającą kapłana, co przemawia w imię Boga, na której przednim płacie widać Karola Wielkiego niosącego na ramieniu Kaplicę w Aix. Owa ambona znajduje się w rogu prezbiterium we wspaniałej absydzie z roku 1353. Nie ma tu witraży. Wszystkie szyby w strzelistych oknach gotyckich są od góry do dołu ze zwykłego szkła. U wejścia do prezbiterium płaska płyta zaznacza miejsce, gdzie wznosił się wspaniały grobowiec Ottona III, fundatora kaplicy zniszczonej w roku 1794. Organy, dar cesarzowej Józefiny, tuż obok wspaniałego sklepienia z czternastego wieku, dają świadectwo okropnego stylu z 1804 roku. Sklepienie, filary, kapitele, kolumienki, posągi, całe prezbiterium jest pobielone. Pośrodku tej pohańbionej absydy, z otwartym dziobem, rozwścieczonym okiem, na pół rozpostartymi skrzydłami, niepokoi się i drży brązowy orzeł Ottona III i, przerobiony na pulpit, gniewa się, że mając kulę. ziemską u swoich stóp, musi dźwigać mszał. A przecież należałoby respektować tego orła. Kiedy Napoleon zwiedzał Kaplicę, do obu stron kuli ziemskiej, którą orzeł Ottona unosi w swoich szponach, przymocowano piorun do dziś tam widoczny. Szwajcar odkręca ów piorun na życzenie ciekawych. Na grzbiecie tego orła, wiedziony jakby smutnym i ironicznym przeczuciem, rzeźbiarz z dziesiątego wieku rozpostarł spiżowego nietoperza o ludzkiej twarzy, co tkwi tam jak przykuty, i to na nim właśnie wspiera się teraz mszał. Na prawo od ołtarza wmurowano serce Antoniego Berdoleta, pierwszego i jedynego tutejszego biskupa. Kościół ten bowiem miał tylko jednego jedynego biskupa z nominacji Napoleona, biskupa, którego napis grobowy zwie „primus Aquisgranensis epis – „copus". Teraz, tak jak niegdyś, Kaplicą zawiaduje kapituła, której przewodniczy dziekan noszący tytuł proboszcza katedralnego. W jakiejś mrocznej sali Kaplicy szwajcar otworzył mi jeszcze jedną szafę. Znajduje się w niej sarkofag Karola Wielkiego. To wspaniały grobowiec rzymski z białego marmuru, na którego przedniej ścianie arcymistrzowskie dłuto wyrzeźbiło porwanie Prozerpiny. Długo podziwiałem tę płaskorzeźbę mającą dwa tysiące lat. Na skraju owej kompozycji cztery rozszalałe konie, piekielne i boskie zarazem, którymi kieruje Merkury, ciągną ku przepaści, co rozwiera się w plincie, rydwan, gdzie krzyczy, wyrywa się i szarpie rozpaczliwie Prozerpina porwana przez Plutona. Krzepka ręka boga ściska na pół obnażoną szyję wstecz odchylonej dziewczyny, na której głowę o rozwianych włosach spogląda surowa, niewzruszona twarz Minerwy w kasku. Pluton uprowadza Prozerpinę, której Minerwa doradczyni szepce coś na ucho. Uśmiechnięty Amor siedzi na rydwanie między ogromnymi nogami Plutona. Z tyłu, za Prozerpina, miota się świetnie wyrzeźbiona grupa nimf i furii. Towarzyszki Prozerpiny usiłują zatrzymać inny rydwan, zaprzężony w dwa skrzydlate smoki zionące ogniem. Jedna z młodych bogiń chwyciła odważnie za skrzydła smoka, który ryczy z bólu. Ta płaskorzeźba to cały poemat. To dzieło gwałtowne, krzepkie, bujne, wspaniałe, nieco przesadne, takie, jakie tworzył pogański Rzym i jakie mógłby stworzyć Rubens. W grobowcu tym, zanim stał się sarkofagiem Karola Wielkiego, spoczywał podobno cesarz August. Wreszcie wąskimi, ciemnymi schodami, którymi od sześciu stuleci wchodziło wielu królów, wielu cesarzy, wielu sławnych zwiedzających, mój przewodnik zaprowadził mnie na stanowiącą pierwsze piętro rotundy galerię, którą nazywają Hochmunster. Tam, pod drewnianą osłoną, którą szwajcar odsunął do połowy, a którą zdejmuje się całkowicie tylko dla głów koronowanych, ujrzałem kamienne krzesło tronowe Karola Wielkiego. Krzesło to niskie, szerokie, o zaokrąglonym oparciu z czterech wąskich, białych płyt marmurowych, gładkich, bez rzeźbień, spojonych żelaznymi klamrami, mające jako siedzenie dębową deskę przykrytą czerwoną, aksamitną poduszką, stoi na sześciu stopniach, z których dwa są z granitu, a cztery – z białego marmuru. Na tym krześle, obitym czternastoma płytkami bizantyjskimi, o których ci przedtem wspomniałem, w głębi kamiennego wzniesienia, ku któremu wiodą owe cztery stopnie z białego marmuru, w koronie na głowie, z kulą ziemską w jednej i berłem w drugiej dłoni, z germańskim mieczem u boku, w płaszczu cesarskim na ramionach, krzyżem Chrystusowym na szyi, ze stopami wspartymi o sarkofag Augusta, cesarz Karol Wielki siedział w swoim grobie. Przebywał w tym mroku, na tym tronie, w tej postawie, przez trzysta pięćdziesiąt dwa lata, od roku 814 do roku 1166. To właśnie w roku 1166 Fryderyk Barbarossa, pragnąc mieć tron na swoją koronację, wtargnął do tego grobowca, o którego monumentalnym kształcie nie zachowały się żadne wiadomości, a którego część stanowiły święte podwoje z brązu, wprawione obecnie w portal. Barbarossa był sławnym władcą i dzielnym rycerzem. Musiała to być bardzo osobliwa i groźna chwila, kiedy ów ukoronowany żywy człowiek stanął w obliczu również ukoronowanego trupa; jeden – w całym majestacie cesarstwa, drugi – w całym majestacie śmierci. Żołnierz odniósł zwycięstwo nad cieniem, żywy wywłaszczył zmarłego. Szkielet pozostał w kaplicy, Barbarossa zawładnął marmurowym krzesłem i z tego krzesła, na którym spoczywała nicość Karola Wielkiego, uczynił tron, na którym na cztery stulecia usadowił się majestat cesarzy. Trzydziestu sześciu cesarzy, a wśród nich Barbarossa, było namaszczonych i koronowanych na tym marmurowym krześle w Hochmunster w Aix-la-Chapelle. Ferdynand I był z nich ostatni; Karol V – przedostatni. Odtąd koronacje cesarzy niemieckich odbywają się we Frankfurcie. Nie mogłem oderwać się od tego krzesła, tak prostego i tak wspaniałego. Przyglądałem się czterem stopniom, porysowanym obcasami owych trzydziestu sześciu cezarów, którzy, zanim sami zagaśli, widzieli, jak się tam rozpala nad nimi dostojny blask. Niezliczone myśli i wspomnienia napływały mi do głowy. Przypomniałem sobie, że gwałciciel tego grobowca, Fryderyk Barbarossa, chciał na starość po raz drugi czy trzeci podjąć wyprawę krzyżową i wyruszył na Wschód. Tam pewnego dnia ujrzał piękną rzekę. Był to Cydnus. Ponieważ nużył go skwar, zapragnął się wykąpać. Człowiek, który podniósł świętokradczą dłoń na Karola Wielkiego, mógł nie pamiętać o Aleksandrze. Wszedł do rzeki, ogarnął go jej lodowaty chłód. Aleksander, jako młodzieniec, omal nie postradał tam życia; Barbarossa, starzec, umarł.* * Historycy rozmaicie o tym mówią. Według niektórych kronikarzy, chcąc sforsować Cydnus czy Cyrocadnus, sławny cesarz Fryderyk I, ugodzony strzałą saraceńską, utonął pośrodku rzeki. W świetle legend nie utonął tam lecz zniknął; zdaniem jednych ocalili go pasterze, zdaniem innych – duchy, i został cudownym sposobem przeniesiony z Syrii do Niemiec, gdzie, jeśli wierzyć baśniom nadreńskim, odbywa pokutę w słynnej grocie w Kaiserslautern, a jeśli wierzyć podaniom rozpowszechnionym w Wirtembergii – w pieczarze w pobliżu zamku Kyffhausen. [Przyp. aut.] Nie wątpię, że pewnego dnia pobożna, święta myśl nawiedzi któregoś z królów lub cesarzy. Ktoś wydobędzie Karola Wielkiego z szafy, gdzie umieścili go zakrystianie, i ponownie złoży w jego grobie. Sumiennie pozbiera się wszystkie szczątki, które zachowały się z tego wielkiego szkieletu. Zwróci mu się jego bizantyjską kryptę, drzwi z brązu, sarkofag rzymski, marmurowe, zdobne czternastoma złotymi płytkami, krzesło na kamiennym podeście. Trzeba będzie włożyć na tę czaszkę koronę Karolingów, dać do ręki jabłko cesarskie, okryć kości płaszczem ze złotogłowiu. Spiżowy orzeł dumnie powróci na swoje miejsce u stóp tego władcy świata. Wokół kamiennego podestu ustawi się wszystkie wykładane złotem i diamentami skrzynie, aby stanowiły sprzęty tej ostatniej królewskiej komnaty; a wtedy – ponieważ Kościół chce, aby świętych oglądano w takiej postaci, jaką nadała im śmierć – przez wąskie okienko, wybite w grubym murze i opatrzone żelazną kratą, w świetle lampy zawieszonej pod sklepieniem grobowca, zwiedzający, klęknąwszy, ujrzy u szczytu tych czterech białych stopni, których już nie tknie stopa ludzka, na marmurowym tronie, ozdobionym ornamentem ze złotych łusek, z koroną na czole, z kulą ziemską w dłoni, niewyraźnie lśniące w mrokach cesarskie widmo, które było Karolem Wielkim. Będzie to ogromne przeżycie dla każdego, kto ośmieli się zapuścić wzrok w ów grobowiec, i każdy, odchodząc, uniesie z sobą wielkie myśli. Będą tu przybywać ludzie z krańców świata, myśliciele wszelkiego rodzaju. Karol, syn Pepina, jest rzeczywiście jedną z owych istot doskonałych, które dla świata mają cztery oblicza. Dla historii to mąż tak wielki, jak August i Sesostris; dla legendy to rycerz, jak Roland, czarodziej, jak Merlin; dla Kościoła to święty, jak Jeremiasz i Piotr; dla filozofii to uosobienie cywilizacji, które co tysiąc lat staje się olbrzymem, by przebyć jakąś bezdenną przepaść, przetrwać wojny domowe, barbarzyństwo, rewolucje, i przybiera wtedy imiona Cezara, Karola Wielkiego lub Napoleona. W roku 1804 Bonaparte, z chwilą gdy stał się Napoleonem, odwiedził Aix-la- Chapelle. Towarzysząca mu Józefina, wiedziona kaprysem, siadła na marmurowym krześle. Cesarz, który przez szacunek przywdział mundur galowy, nie powstrzymał Kreolki. Stał nieruchomo, z odkrytą głową, przed siedziskiem Karola. Rzecz szczególna, a przyszło mi to na myśl właśnie tutaj: Karol Wielki umarł w roku. 814. W tysiąc lat później, właściwie o tej samej godzinie, w roku 1814, upadł Napoleon. Owego fatalnego 1814 roku sprzymierzeni monarchowie odwiedzili cienie wielkiego Karola. Aleksander, cesarz Rosji, jak Napoleon, przywdział mundur galowy; Fryderyk Wilhelm, król pruski, miał na sobie płaszcz żołnierski i czapką; Franciszek, cesarz austriacki, był w surducie i w okrągłym kapeluszu. Król pruski wszedł na dwa marmurowe stopnie i poprosił proboszcza, aby mu szczegółowo opisał ceremoniał koronacji cesarzy niemieckich. Dwaj cesarze milczeli. Dziś Napoleon, Józefina, Aleksander, Fryderyk Wilhelm i Franciszek nie żyją. Mój przewodnik, który opowiadał mi te wszystkie szczegóły, to dawny żołnierz francuski spod Austerlitz i Jeny, który osiadł następnie w Aix-la-Chapelle i z łaski kongresu wiedeńskiego w roku 1815 stał się Prusakiem. Teraz nosi pendent i halabardę przed kapitułą podczas uroczystości. Podziwiałem Opatrzność przejawiającą się w najdrobniejszych rzeczach. Ten człowiek, który opowiada zwiedzającym o Karolu Wielkim, jest przejęty Napoleonem. Z tego właśnie, choć sam o tym nie wie, wywodzi się jakaś wielkość brzmiąca w jego słowach. Łzy kręciły mu się w oczach, kiedy mi opowiadał o bitwach, w których niegdyś brał udział, o swoich dawnych towarzyszach broni, o swoim pułkowniku. W podobnym tonie mówił o marszałku Soult, o pułkowniku Graindorge i nie wiedząc nawet, czym jest dla mnie to nazwisko, o generale Hugo. Poznał we mnie Francuza i nigdy nie zapomnę owej pełnej prostoty, a zarazem głębokiej powagi, z jaką powiedział, odchodząc: „Będzie pan mógł opowiadać, że widział pan w Aix-la-Chapelle sapera z trzydziestego szóstego pułku jako szwajcara w katedrze." Kiedy indziej znów oświadczył: „Jak pan widzi, należę do trzech narodowości; jestem Prusakiem z przypadku, szwajcarem z zawodu, Francuzem z duszy." Muszę zresztą przyznać, że jego wojskowa nieznajomość rzeczy kościelnych nieraz mnie rozśmieszyła podczas tego zwiedzania. Wychodząc z Kaplicy byłem tak zajęty jedną jedyną myślą, że ledwie spojrzałem na wznoszącą się o kilka kroków od kościoła, ozdobioną siedmioma wspaniałymi posągami cesarzy piękną fasadę z czternastego stulecia, przez którą dziś wchodzi się do tego obskurnego wnętrza. W tej właśnie chwili coś innego zwróciło moją uwagę. Dwaj zwiedzający, tacy jak ja, wychodzili właśnie z Kaplicy, gdzie mój stary wiarus oprowadzał ich zapewne przez kilka minut. Odwróciłem się, gdyż śmiali się na cały głos. Ujrzałem dwóch podróżnych, z których starszy w mojej obecności wpisał dziś rano do rejestru gości w „Hotelu Cesarskim" swoje nazwisko, jedno z najstarszych i najszlachetniejszych w Artois, kreśląc się jako hrabia d'A. Rozmawiali głośno. – A cóż to za nazwiska! – mówili. – Trzeba było rewolucji, żeby utworzyć takie nazwiska. Kapitan Lasoupe! Pułkownik Graindorge! Skąd się to bierze? Były to nazwiska kapitana i pułkownika mojego biednego szwajcara, który tak jak mnie opowiadał im o nich. Nie mogłem się powstrzymać, by im nie odpowiedzieć: – Skąd się to bierze? Zaraz panom powiem. Pułkownik Graindorge był dalekim kuzynem marszałka de Lorges, teścia księcia de Saint-Simon; a co do kapitana Lasoupe, podejrzewam go o pewne pokrewieństwo z księciem de Bouillon, wujem palatyna Nadrenii." Po chwili znalazłem się na placu przed ratuszem, dokąd bardzo mi było spieszno. Ratusz w Aix, podobnie jak Kaplica, jest budowlą złożoną z kilku innych budowli. Z dwóch stron ciemnej fasady o wysokich, wąskich, blisko siebie umieszczonych oknach, pochodzącej z okresu panowania Karola V, wznoszą się dwie wieże strażnicze, jedna niska, okrągła, szeroka, krępa, druga wysoka, smukła, kwadratowa. Druga wieża to piękna budowla z czternastego wieku. Pierwsza to po prostu słynna wieża Granusa, którą z trudem można rozpoznać pod wieńczącą ją dziwaczną, niekształtną dzwonnicą. Ta dzwonnica, której pomniejszona kopia zdobi również drugą wieżę, sprawia wrażenie całej piramidy spiętrzonych jeden na drugim i coraz to mniejszych turbanów wszelkiego kształtu i rozmiarów. U dołu fasady wznoszą się szerokie schody, zbudowane na wzór schodów na dziedzińcu du Cheval-Blanc w pałacu Fontainebleau. Naprzeciwko, pośrodku placu, na wielkiej spiżowej czaszy renesansowej fontanny z marmuru, trochę poprawionej i przerobionej w guście osiemnastego stulecia, wznosi się posąg Karola Wielkiego w zbroi i w koronie. Z lewa i z prawa na szczytach dwóch mniejszych fontann widnieją dwa krwiożercze, groźne czarne orły, na poły zwrócone ku poważnej, spokojnej postaci cesarza. To tutaj, w tym miejscu, może w tej rzymskiej wieży urodził się Karol Wielki." Ta fontanna, ta fasada, te wieże strażnicze, wszystko to jest królewskie, melancholijne i surowe. Karol Wielki trwa tu jeszcze w całej okazałości. Jednolitość jego potęgi skupia przeciwieństwa tej budowli. Wieża Granusa przywodzi na myśl jego poprzednika – Rzym. Fasada i fontanny przypominają Karola V, największego z jego dziedziców. Nawet wschodni wygląd wieży strażniczej nasuwa wspomnienie owego wspaniałego kalifa Harun-al-Raszyda, jego przyjaciela. Zapadał zmierzch, spędziłem cały dzień wśród tych wielkich, wspaniałych wspomnień, wydawało mi się, że mam na sobie pył dziesięciu stuleci; miałem ochotę wyjść za miasto, odetchnąć świeżym powietrzem, zobaczyć pola, drzewa, ptaki. To sprawiło, że znalazłem się pośród chłodnych, zielonych alej, którymi aż do nocy błądziłem wzdłuż starych murów. Miasto jest jeszcze otoczone wieżami. Vauban nigdy tu nie zawitał. Tylko podziemia, które ciągnęły się od lochów ratusza i piwnic Kaplicy aż do opactwa w Borcette, a nawet do Limburga, są dziś zasypane i nie ma po nich śladu. Ponieważ zapadła noc, siadłem na zboczu porośniętym niską trawą. Przede mną rozpościerało się całe miasto, tkwiąc w swojej kotlinie niby w pięknej misie. Wieczorne mgły, opadając na blankowane dachy wzdłuż starych ulic, zacierały kontur obu wież strażniczych, które, wydając się skutkiem perspektywy przylegać do dzwonnic miejskich, przypominały jak gdyby azjatycki zarys moskiewskiego Kremla. Z całego miasta widać jeszcze było tylko dwie odrębne bryły, ratusz i Kaplicę. Na ten widok wszystkie moje wzruszenia, wszystkie myśli, wszystkie obrazy, które roiłem przez cały dzień, napłynęły tłumnie. Nawet miasto, to wspaniałe, symboliczne miasto, przemieniło się jakby w moim umyśle, w moich oczach. Pierwsza z owych dwóch czarnych brył, które jeszcze i jedynie dostrzegałem, wydała mi się dziecięcą kolebką; druga – mogiłą, i chwilami, w głębokim zamyśleniu, które mnie pochłonęło, wydawało mi się, że widzę, jak cień owego olbrzyma, którego zwiemy Karolem Wielkim, wznosi się powoli na bladym, nocnym horyzoncie między ową ogromną kołyską i tym wielkim grobem. LIST X KOLONIA TO WSZYSTKO, CZEGO AUTOR NIE OBEJRZAŁ W KOLONII. – PRAWA MONARSZE NIEBIESKICH MUNDURÓW Z POMARAŃCZOWYMI KOŁNIERZAMI ROZCIĄGAJĄ SIĘ NA KUFERKI I SAKWOJAŻE. – O TYM, ŻE W KOLONII NIE NALEŻY ZATRZYMYWAĆ SIĘ W KOLONII. – PODRÓŻNY ZDAJE SIĘ NA PRZYPADEK. – SPOTKANIE Z PEWNYM POETĄ I Z WIEŻĄ. – ŹDŹBŁO TRAWY PODGRYZA KATEDRY. – WIDOK KATEDRY KOLOŃSKIEJ O ZMIERZCHU. – RZUT OKA NA KRAJOBRAZ PRZESZŁOŚCI. – PODRÓŻNY SPOGLĄDA WSTECZ I NIE WYRYWA MU SIĘ ŻADEN OKRZYK PODZIWU. – EFEKT KRÓTKICH SPÓDNICZEK. – WIZERUNEK PEWNEGO MUZYKANTA. – WIZERUNEK PEWNEGO MYŚLIWEGO. – CZTEREJ BOGOWIE G. – DLACZEGO „HOTEL CESARSKI" W AIX-LA-CHAPELLE JEST TAKI DROGI. – AUTOR ZATRZYMUJE SIĘ PRZED WITRYNĄ KSIĘGARSKĄ I PRZEKLINA WSZYSTKIE KARYKATURY SPRZEDAWANE JAKO JEGO PORTRETY. – AUTOR BARDZO ŹLE SIĘ WYRAŻA O WYDAWCACH TEJ KSIĄŻKI. – WIELKOŚĆ NIEMIECKICH SERWETEK. – OGROM PRZEŚCIERADEŁ. – KILKA SZCZEGÓŁÓW DOTYCZĄCYCH HOTELARSTWA. – POSKROBCIE FRANCUSZCZYZNĘ, A ZNAJDZIECIE NIEMCZYZNĘ. – POWTÓRNE ZWIEDZANIE KATEDRY. – OKROPNA OSTATECZNOŚĆ, W JAKĄ SĄ DZlŚ ZEPCHNIĘCI HOŁYSZE. – WNĘTRZE KOŚCIOŁA. – OSOBLIWE I NIEPRZYJEMNE WRAŻENIA. – NIEUDANY ZWIĄZEK HAŁASU I SKUPIENIA. – WITRAŻE. – DO CZEGO SŁUŻY PROMIEŃ SŁOŃCA. – COMES EMUNDUS. – AUTOR UDAJE PEDANTA. – AUTOR ODDAJE SIĘ SWOJEJ MANII I BADA KAŻDY KAMIEŃ W KOŚCIELE. – CO PRZESZKADZA ARCYBISKUPOWI KOLONII W UKRYCIU SWOJEGO WIEKU. – POWAGA I PIĘKNO PREZBITERIUM. – SZCZEGÓŁ. – AUTOR NIE POMIJA OKAZJI, BY UCZYNIĆ SWOIMI WROGAMI WSZYSTKICH KOŚCIELNYCH, KUSTOSZY, PROWIZOROW I ZAKRYSTIANÓW KOLOŃSKICH. – GRÓB TRZECH MĘDRCÓW. – NICOSC WSZYSTKIEGO W ZWIĄZKU Z GWOŹDZIEM W POSADZCE. – Z EPITAFIUM I HERBU MARII MEDYCEJSKIEJ NIE ZOSTAŁO NIC PRÓCZ TEGO, CO MOŻE ROZEDRZEC TRZEWIK AUTORA. – DOM IBACHA, STERNENGASSE 10. – AUTOR CHWYTA W LOT OKAZJĘ, ŻEBY UCZYNIĆ SWOIM NIEPRZEJEDNANYM WROGIEM OBECNEGO ARCHITEKTA KATEDRY KOLOŃSKIEJ. – RATUSZ. – SZCZEGÓLNY TRYB ROZWOJU RATUSZÓW. – JAK JEST ZBUDOWANY RATUSZ KOLONSKI. – PRAWDY. – AUTOR, MOGĄC UCZYNIĆ SWOIM ŚMIERTELNYM WROGIEM OBECNEGO ARCHITEKTA RATUSZA W PARYŻU, NIE OMIESZKAŁ POMINĄĆ TEJ OKAZJI. – CO WŁAŚCIWIE UCZYNIŁ CORNEILLE OWEMU PANU, KTÓRY, JAK SIĘ ZDAJE, ŻYŁ DO NIEDAWNA, A KTÓREGO ZWANO PANEM ANDRIEUX? – PODRÓŻNY NA SZCZYCIE WIEŻY STRAŻNICZEJ. – KOLONIA Z LOTU PTAKA. – DWADZIEŚCIA SIEDEM KOŚCIOŁÓW. – AUTOR SPOGLĄDA NA PRZEDSIONEK Z MIŁOŚCIĄ, Z JAKĄ PRZYSTOI SPOGLĄDAĆ NA PRZEDSIONKI. – PO PRZEDSIONKU – PROSIĘ. – ZŁOWONNY POETA. – WIELKA MOWA MAŁEGO STARUSZKA. – ...KOCHA NAS, POWIEDZIAŁBYM NIEMAL, ŻE NAS OCZEKUJE. – AUTOR POZWALA SOBIE PRZEROBIĆ ETYKIETKĘ, KTÓRĄ PAN JAN MARIA FARINA PRZYKLEJA NA FLASZKACH SWOJEJ WSPANIAŁEJ WODY KOLOŃSKIEJ. Brzegi Renu, Andernach, 11 sierpnia. Drogi przyjacielu, sam jestem oburzony na siebie. Zwiedzałem Kolonię jak barbarzyńca. Spędziłem tu zaledwie czterdzieści osiem godzin. A zamierzałem zostać dwa tygodnie; ale po całym prawie tygodniu deszczu i mgły słońce tak pięknie zalśniło na Renie, że postanowiłem z tego skorzystać, aby obejrzeć krajobraz nadrzeczny w całym jego przepychu i radości. Wyjechałem więc dziś rano z Kolonii parostatkiem „Cockerill". Zostawiłem za sobą miasto Agryppy i nie obejrzałem ani starych obrazów w kościele Najświętszej Marii Panny na Kapitolu, ani wyłożonej mozaiką posadzki w krypcie kościoła Świętego Gereona, ani Ukrzyżowania Świętego Piotra, które namalował Rubens dla starego, na pół romańskiego kościoła Świętego Piotra, gdzie go ochrzczono, ani nie ulegającego rozkładowi ciała męczennika Albinusa, ani srebrnego sarkofagu świętego Kuniberta, ani grobu Dunsa Szkota w kościele Minorytów, ani grobu cesarzowej Teofano, żony Ottona II, w kościele Świętego Pantaleona, ani Maternus-Gruft w kościele Świętego Lizolfa, ani dwóch złotych komnat w klasztorze Świętej Urszuli i w katedrze, ani sali rady cesarstwa, dzisiaj magazynów handlowych, ani starego arsenału, dziś składu zboża. Nie widziałem tego wszystkiego. To bezsensowne, ale tak jest. Cóż więc zwiedziłem w Kolonii? Katedrę i ratusz, nic więcej. Trzeba być w tak wspaniałym mieście, jak Kolonia, aby okazało się, że to niewiele, obie bowiem te budowle są rzadkiej piękności. Przybyłem do Kolonii po zachodzie słońca. Poszedłem natychmiast do katedry, powierzywszy wprzód mój sakwojaż jednemu z tych pełnych godności posłańców w błękitnych uniformach z pomarańczowymi kołnierzami, którzy w tym kraju pracują dla króla Prus (zapewniam cię, że to doskonałe i zyskowne zajęcie: podróżny płaci słono, a posłaniec dzieli się z królem). A teraz pewien użyteczny szczegół: zanim rozstałem się z tym zuchem (z posłańcem), poleciłem mu, ku jego wielkiemu zdumieniu, zanieść mój bagaż nie do któregoś z hoteli w Kolonii, ale do pewnego hotelu w Deutz, miasteczku położonym na przeciwległym brzegu Renu i połączonym z Kolonią mostem łyżwowym. A oto przyczyna owego polecenia: jeśli to możliwe, staram się w mojej wędrówce dobierać widoki i krajobrazy, które będę miał przed sobą, mieszkając przez kilka dni w tej samej oberży. Otóż okna w Kolonii wychodzą na Deutz, a okna w Deutz – na Kolonię; to właśnie skłoniło mnie do wybrania oberży w Deutz zgodnie z niewzruszoną zasadą, którą sobie narzuciłem: lepiej mieszkać w Deutz i patrzeć na Kolonię niż mieszkać w Kolonii i patrzeć na Deutz. Zostawszy wreszcie sam, ruszyłem wprost przed siebie, aby odnaleźć katedrę, i wypatrywałem jej za każdym zakrętem ulicy. Ale nie znałem tego zawiłego miasta; wieczorny mrok gęstniał w wąskich uliczkach; nie lubię pytać o drogę, błądziłem więc dość długo. Wszedłszy wreszcie przez rodzaj jakiejś bramy na rodzaj jakiegoś dziedzińca, po którego lewej stronie ciągnął się rodzaj jakiejś galerii, znalazłem się nagle na dość dużym, całkiem pustym i ciemnym placu. Ukazał mi się wspaniały widok. Przede mną w niezwykłym blasku zmierzchającego nieba, pośród niskich domów o nierównych ścianach szczytowych, wznosiła się olbrzymia, szeroka, czarna bryła z mnóstwem iglic i dzwonniczek; trochę dalej, na odległość strzału z kuszy, widniała oddzielnie inna czarna bryła, węższa i wyższa, rodzaj czworokątnej, rozsiadłej fortecy z czterema wznoszącymi się na jej czterech rogach wysokimi wieżami, a jej szczyt wieńczyło jakieś dziwacznie pochylone rusztowanie, którego kształt przypominał ogromny pióropusz, zatknięty, jak na szyszaku, na szczycie starej baszty obronnej. Owa bryła to absyda, owa baszta obronna zaś stanowiła zaczątek dzwonnicy; owa absyda i ów zaczątek dzwonnicy to była katedra kolońska. To, co wydawało mi się czarnym pióropuszem, pochylonym na szyszaku posępnej budowli, ujrzane nazajutrz było olbrzymim żurawiem, uzbrojonym i opancerzonym ołowianymi sztabami, który z wysokości swojej wieży powiadał każdemu z przechodniów, że budowa tej nie dokończonej bazyliki trwa nadal, że ten odłamek dzwonnicy i ten odłamek kościoła, przedzielone teraz tak znaczną przestrzenią, połączą się pewnego dnia i będą wiodły wspólne życie, że marzenie Engelberta z Bergu, które stało się budowlą za Konrada z Hochstaden, będzie za sto lub dwieście lat największą katedrą świata, że ta nie ukończona Iliada spodziewa się jeszcze swoich Homerów. Kościół był zamknięty. Podszedłem do dzwonnicy; jest olbrzymich rozmiarów. To, co wziąłem za cztery wieże na czterech rogach, stanowiło po prostu zgrubienia przypór. Zbudowano dopiero część naziemną i pierwsze piętro o kształcie olbrzymiego ostrołuku, a już ta wzniesiona bryła osiąga prawie wysokość wież katedry paryskiej. Jeśli zaprojektowana iglica wzniesie się kiedykolwiek na tym olbrzymim klocu kamiennym, Strasburg wyda się niczym. Wątpię, czy nawet dzwonnica w Malines, również nie ukończona, rozsiadła się na ziemi tak szeroko i potężnie. Wspomniałem już, że nic bardziej nie przypomina ruin, jak rozpoczęta budowla. Już teraz ciernie, skalnice i pomurniki, wszelkie zielska, które chętnie wgryzają się w cement i wczepiają się pazurami w spojenia kamieni, obrosły czcigodny portal. Człowiek jeszcze nie skończył budować, a przyroda już niszczy jego dzieło. Na placu było wciąż cicho. Nikt tędy nie przechodził. Podszedłem do portalu tak blisko, jak mi na to pozwalała broniąca do niego dostępu bogato zdobiona krata żelazna z piętnastego wieku, i wśród nocnych podmuchów wiatru nasłuchiwałem szeptu owych niezliczonych gaików, co wyrastają i bujnie krzewią się w każdym występie starych ruder. Światło, które pojawiło się w pobliskim oknie, przez chwilę oświetliło zgromadzone pod łukami całe mnóstwo siedzących tam wykutych w kamieniu aniołów i świętych, którzy czytali wielkie księgi oparte na kolanach lub ze wzniesionym palcem przemawiali czy głosili kazanie. Jedni się uczą, inni nauczają. Jaki to wspaniały początek dla kościoła, który jest właśnie słowem przemienionym w marmur, brąz i kamień! Delikatna więźba widocznych tu wszędzie jaskółczych gniazd łagodzi surowość tej budowy. Nagle światło zgasło i widziałem już tylko ogromny, wysoki na osiemdziesiąt stóp, otwarty na przestrzał ostrołuk, bez osady i bez okapu, poprzez który mogłem oglądać wnętrze wieży od góry do dołu i wniknąć spojrzeniem w mroczną głąb dzwonnicy. W tym oknie, zmniejszone prawem perspektywy, widniało również otwarte na przestrzał okno po przeciwnej stronie, którego rozeta i krzyż, jakby nakreślone piórkiem, odcinały się z niewypowiedzianą czystością na tle jasnego, metalicznego zmierzchu. Nic bardziej melancholijnego i niezwykłego niż ów biały, wytworny, niewielki ostrołuk w owym wielkim, czarnym ostrołuku. Oto jak po raz pierwszy zwiedzałem katedrę kolońską. Nie napisałem ci nic o podróży z Aix-la-Chapelle do Kolonii. Niewiele jest o tym do powiedzenia. Przypomina to zwykły najczystszy krajobraz Pikardii lub Turenii, jakąś zieloną lub jasną równinę, z tu i owdzie powyginanym wiązem lub widoczną w oddali bladą zasłoną topól. Nie mogę powiedzieć, że taki obraz pełen spokoju nie podoba mi się, ale cieszę się nim bez okrzyków entuzjazmu. Po wsiach stare chłopki przesuwają się jak widma otulone w długie przyodziewki z szarego lub jasnoróżowego perkalu z kapturem opadającym na oczy; młode w krótkich spódniczkach, w chustkach na głowie przystrojonych cekinami i szklanymi koralikami, ledwie skrywających ich wspaniałe włosy spięte nad karkiem wielką srebrną klamrą, myją wesoło przednie ściany domostw i pochylając się, pokazują przechodniom łydki, jak na obrazach starych holenderskich mistrzów. Mężczyźni zaś chodzą wystrojeni w granatowych kaftanach i w poszerzonych u góry kapeluszach niby wieśniacy w kraju o rządach konstytucyjnych. Jeśli o drogę chodzi, była rozmokła, bo padało. Nie spotkałem na niej nikogo, prócz jakiegoś młodego, jasnowłosego, chudego i bladego muzykanta, zmierzającego na redutę do Aix-la-Chapelle lub do Spa, z tłumoczkiem u boku i osłoniętym zieloną szmatą kontrabasem na grzbiecie, z kijem w jednej, a rożkiem angielskim w drugiej ręce, odzianego w granatowy fraczek, w kwiecistą kamizelkę z białym fontaziem, w na pół obcisłe spodnie, podwinięte do góry nad butami z powodu błota; ot, taki nieborak, co od góry wyelegantował się na bal, a od dołu miał na sobie strój podróżny. Widziałem też na polu w pobliżu drogi tutejszego myśliwego, który był odziany w sposób następujący: okrągły jasnozielony kapelusz z wielką liliową kokardą ze spłowiałego atłasu i szara bluza; miał duży nos i fuzję. W ślicznym miasteczku w kształcie czworokąta, otoczonym ceglanym murem i zrujnowanymi wieżami, położonym mniej więcej w połowie drogi, ale którego nazwy nie znam, podziwiałem czterech podróżnych, którzy siedzieli przy otwartym oknie na parterze jakiejś oberży, przy stole suto zastawionym mięsiwem, rybami, winami, pasztetami i owocami, pijąc, krając, gryząc, rozłamując, dzieląc, pożerając; jeden czerwony, drugi karmazynowy, trzeci purpurowy, czwarty fioletowy, wyglądali niczym cztery uosobienia obżarstwa i łakomstwa. Wydało mi się, że widzę bożka Żarłoka, bożka Łakomczucha, bożka Smakosza, bożka Obżartucha zasiadających wokół góry jadła. Oberże zresztą są w tych stronach znakomite, z wyjątkiem tej, w której mieszkałem w Aix-la-Chapelle, zaledwie znośnej („Hotel Cesarski"), gdzie w pokoju, aby mi było ciepło w nogi, był wymalowany na podłodze wspaniały dywan, rodzaj zbytku, który miał prawdopodobnie uzasadniać niesłychaną drożyznę rzeczonego gasthofu. Aby już skończyć z Aix-la-Chapelle, powiem ci jeszcze, że korsarstwo księgarskie kwitnie tu jak w Belgii. Przy jednej z głównych ulic, wychodzących na plac przed ratuszem, zobaczyłem samego siebie na wystawie sklepowej obok Lamartine'a, w sławetnej i drogiej mi kompanii. Podrobiony portret w tym pruskim przedruku był może mniej okropny niż te wszystkie ohydne karykatury, które handlarze obrazów i księgarze, w tym także moi wydawcy paryscy, sprzedają łatwowiernej publiczności, przerażonej, że tak właśnie wyglądam; obrzydliwa to kalumnia, przeciw której protestuję tutaj uroczyście. „Coelum hoc et conscia sidera testor." Żyję tutaj zresztą jak rodowity Niemiec. Obiaduję, posługując się serwetkami wielkości chusteczek do nosa, sypiam na prześcieradłach wielkości serwetek. Jadam pieczone udźce z wiśniami, zające z suszonymi śliwkami, piję wyborne wino reńskie i wyborne wino mozelskie, które pewien pomysłowy Francuz, jedząc wczoraj obiad o dwa kroki ode mnie, nazwał winem mamzels k i m. Ten sam Francuz, skosztowawszy zawartości swojej karafki, sformułował taki aksjomat: woda Renu nie umywa się do wina reńskiego. W oberżach właściciel, jego żona, lokaje i służące mówią tylko po niemiecku; ale zawsze znajdzie się jakiś kelner mówiący po francusku, co prawda w sposób trochę zabarwiony niemczyzną, w jakiej zatonął. Słyszałem również wczoraj, jak ów podróżny, mój towarzysz, zapytał kelnera, wskazując na półmisek, który mu podano: „Co to jest?" Kelner odpowiedział z godnością: „To k o ł ę p i e." Były to gołębie. A zresztą Francuz, który nie zna jak ja niemieckiego, traci czas, zadając owemu, jak go tutaj zwą, starszemu kelnerowi jakiekolwiek pytania nie przewidziane i nie wydrukowane w przewodniku dla podróżnych. Ów kelner jest po prostu polakierowany francuszczyzną; wystarczy to tylko trochę odskrobać, a znajdzie się niemczyznę, czystą niemczyznę, obojętną na wszystko niemczyznę. Powrócę teraz do ponownego zwiedzania katedry kolońskiej. Wybrałem się tam z samego rana. Do tego kościoła-arcydzieła dociera się przez zaniedbany dziedziniec. Tam obiegła mnie biedota. Rozdzielając garść tutejszych monet, przypomniałem sobie, że przed okupacją francuską było w Kolonii dwanaście tysięcy żebraków, obdarzonych przywilejem przekazywania swoim dzieciom stale zajmowanych przez siebie miejsc. Ta niepisana ustawa zanikła. Giną arystokracje. Nasze stulecie nie szanuje ani dziedzicznego żebractwa, ani dziedzicznego parostwa. Hołysze nie mają teraz co zostawić w spadku swojej rodzinie. Minąwszy żebraków, wszedłem do kościoła. Las filarów, kolumn, kolumienek ujętych u podstawy w palisady z desek i gubiących się w górze w gmatwaninie płaskich, zrobionych z tarcic sklepień o rozmaitych wygięciach i nierównej wysokości; mało tu światła; wszystkie te niskie sklepienia sprawiają, że wzrok nie sięga ponad jakie czterdzieści stóp; z lewej strony cztery, pięć olśniewających witraży spływa od drewnianego stropu na kamienną posadzkę niczym wielkie strugi topazów, szmaragdów i rubinów; z prawej strony gąszcz drabin, bloków, lin, kóz do noszenia cegieł, osi i wyciągów; z głębi słychać chorał gregoriański, pełen powagi głos śpiewaków i prebendarzy; piękna łacina psalmów odbija się od sklepienia urywkami, zmieszana z kłębami kadzidła, wspaniałe organy łkają z niewysłowioną słodyczą; bliżej zgrzytają piły, skrzypią kobyłki i żurawie, młoty stukają ogłuszająco o deski; oto jak ukazało mi się wnętrze katedry kolońskiej. Ta gotycka katedra połączona węzłem małżeńskim z warsztatem stolarza, ta panna kanoniczka szlacheckiego stanu brutalnie wydana za murarza, ta wielka pani, która musi cierpliwie godzić swoje zamiłowanie do spokoju, swój tryb życia pełen dostojeństwa i dyskrecji, swoje śpiewy, modły, nabożne skupienia, z tymi narzędziami, z tym łoskotem, z tymi wulgarnymi rozmowami, z tą prostacką pracą, słowem, cały ten mezalians sprawia z początku dziwaczne wrażenie, które bierze się stąd, że nie widujemy już, jak się buduje katedry gotyckie, lecz rozprasza się po chwili, kiedy pomyślimy, że ostatecznie trudno o rzecz prostszą. Żuraw nad dzwonnicą ma swój głęboki sens. Podjęto budowę przerwaną w roku 1499. Cały ten zgiełk cieśli i kamieniarzy jest konieczny. Wznosi się znowu katedrę w Kolonii i, jeśli Bogu się spodoba, budowa ta zostanie zakończona. To znakomicie, byleby tylko umiano jej dokończyć. Owe filary, dźwigające drewniane sklepienia, to zarys nawy, która pewnego dnia połączy absydę z dzwonnicą. Przyjrzałem się witrażom, pochodzącym z czasów Maksymiliana, barwionym z ową krzepką, wspaniałą przesadą właściwą renesansowi niemieckiemu. Pełno tu królów i rycerzy o surowych obliczach, o wyniosłej postawie, z ogromnymi pióropuszami, z groźnymi emblematami herbowymi, w przesadnie wielkich szyszakach, z olbrzymymi mieczami, zbrojnych niczym kaci, przegiętych jak łucznicy, o uczesaniach jak konie bitewne. Mają przy sobie swoje żony, a raczej groźne samice, które klęczą w rogach witraży, ukazując profile lwic i wilczyc. Słońce przenika te postacie i roziskrzając ich źrenice, budzi w nich życie. Jeden z tych witraży przedstawia ów piękny motyw, który oglądałem już tyle razy, a mianowicie rodowód Najświętszej Marii Panny. U dołu ogromny Adam w stroju cesarza leży na plecach. Z brzucha wyrasta mu wielkie drzewo, wypełniające cały witraż, a na jego gałęziach widnieją wszyscy koronowani przodkowie Marii, Dawid grający na harfie, zamyślony Salomon; u szczytu drzewa, w ciemnoniebieskiej szybie, rozchyla się ostatni kwiat i ukazuje Najświętszą Pannę z Dzieciątkiem. O kilka kroków dalej przeczytałem na grubym filarze to smutne i pełne rezygnacji epitafium: „Inclitus ante fui, comes Emundus vocitatus, hic nece prost[r]atus, subtegor, ut volui, Frisheim, sancte, meum fero, Petre, tibi comitatum, et mini redde statum, te precor, aethereum, haec lapidum massa comitis complectitur ossa." Przepisałem to epitafium tak, jak widnieje na pionowej, kamiennej płycie, jak prozę, nie podkreślając trochę barbarzyńskich heksametrów i. pentametrów, które tworzą dystychy. Wiersz o cezurze rymowanej, który zamyka napis, zawiera błąd w liczbie: massa, co mnie zdziwiło, gdyż w średniowieczu umiano pisać wiersze łacińskie. Lewa nawa poprzeczna jest ledwie zarysowana i kończy się wielką kaplicą, zimną, brzydką, jednostajną, za cały sprzęt mającą kilka konfesjonałów. Spieszno mi było wrócić do kościoła, ale gdy wychodziłem z kaplicy, trzy rzeczy niemal jednocześnie zwróciły moją uwagę: na lewo ode mnie śliczna mała ambona z szesnastego wieku, pomyślana bardzo dowcipnie i nad wyraz delikatnie wycięta w czarnym dębie; nieco dalej krata oddzielająca prezbiterium, rzadko spotykany, doskonały wzór misternego ślusarstwa piętnastego stulecia; na wprost bardzo piękna galeria o krępych pilastrach i niskich arkadach w stylu naszego wczesnego renesansu, wykonana tu, jak sądzę, dla Marii Medycejskiej, smutnej królowej-wygnanki. U wejścia do prezbiterium w wytwornej rokokowej szafie iskrzy się i lśni, trzymając na ręku swoje Bambino, prawdziwa włoska Madonna, obwieszona cekinami i błyskotkami. Pod tą Madonną strojną w bransolety i sznury pereł umieszczono, oczywista jako przeciwieństwo, masywną skarbonę dla biednych, sporządzoną z drewnianego kloca w dwunastym wieku, opasaną łańcuchami, zbrojną w żelazną kłódkę i do połowy osadzoną w granitowym, prymitywnie rzeźbionym bloku. Można by rzec, że to pień katowski wpuszczony w bruk. Podniósłszy wzrok, ujrzałem, że z łuku nad moją głową zwisają pozłacane kije umocowane jednym końcem do poprzecznej listwy. Obok tych kijów widniał napis: „Quot pendere vides baculos, tot episcopus annos huic Agrippinae praefuit ecclesiae." Podoba mi się ten surowy sposób liczenia lat i ustawicznego ukazywania oczom arcybiskupa czasu, jaki już spożytkował albo stracił. Trzy kije wiszą obecnie u sklepienia. Prezbiterium to wnętrze owej słynnej absydy, która teraz stanowi, by tak rzec, całą katedrę kolońską, gdyż dzwonnica nie posiada iglicy, a kościołowi brakuje nawy i transeptu. Prezbiterium obfituje w przeróżne wspaniałości. Zakrystie wyłożone misterną boazerią; kaplice pełne rzeźb tchnących powagą; obrazy z wszelkich epok, grobowce wszelkich kształtów; biskupi z granitu spoczywają na jakichś fortecach, biskupi z czarnego bazaltu leżą na łożach, które niosą procesje zapłakanych posążków, biskupi z marmuru leżą pod żelazną kratą, biskupi z brązu spoczywają na ziemi, biskupi z drewna klęczą przed ołtarzami; namiestnicy królewscy z czasów Ludwika XVI wspierają się o własne nagrobki; rycerze z wojen krzyżowych leżą tu wraz ze swoimi psami, które wiernie ocierają się o ich stalowe stopy; posągi apostołów w złotych szatach; dębowe konfesjonały o pokrętnych kolumienkach; szlachetne w kształcie stalle kanoników; gotyckie chrzcielnice w formie trumien; nastawy ołtarzowe pełne figur; piękne fragmenty witraży; Zwiastowania z piętnastego wieku na złotym tle z wielobarwnymi u góry, a białymi u dołu skrzydłami anioła, co niemal pożądliwie spogląda na Najświętszą Pannę; tapiserie według rysunków Rubensa; żelazne kraty, które wyglądają jak z obrazów Quentina Massysa; szafy o drzwiach tak malowanych i złoconych, że można by je wziąć za szczegół któregoś z dzieł Fransa Florisa. Trzeba powiedzieć, że wszystko to jest haniebnie poniszczone. Jeśli ktoś buduje katedrę kolońską od zewnątrz, ktoś inny, nie wiem kto, niszczy ją od wewnątrz. Ani jednego grobu, z którego nie byłyby powyrywane lub postrącane statuetki; ani jednej kraty, która nie byłaby zardzewiała w miejscach, gdzie niegdyś była złocona. Wszędzie kurz, popiół i śmieci. Muchy znieważają czcigodne oblicze arcybiskupa Filipa z, Heinsbergu. Spoczywająca na płycie spiżowa postać Konrada z Hochstaden, co potrafił wybudować tę katedrę, nie może dziś rozdeptać pająków, które niezliczonymi nićmi krępują go niczym powalonego na ziemię Guliwera. Niestety! Ramię z brązu nie ma tej mocy co żywe ramię! Sądzę, że brodaty posąg leżącego starca, który dostrzegłem w jakimś ciemnym kącie, potrzaskany i uszkodzony, jest dziełem Michała Anioła. To mi przypomina, że w Aix-la-Chapelle widziałem porzucone w jakimś zakątku starego krużganka-cmentarza, niby pnie czekające na cieślę, który je obrobi, owe słynne kolumny z antycznego marmuru, które zabrał Napoleon, a odebrał Bliicher. Napoleon wziął je dla Luwru, Blucher odebrał je dla kostnicy. Jednym ze słów, które powtarzam najczęściej na tym świecie, jest: po co? Pośród całej tej ruiny widziałem tylko dwa nagrobki bardziej uszanowane i czasem odkurzane, a mianowicie pomniki grobowe hrabiów von Schauenburg. Dwaj hrabiowie Schauenburg są jedną z tych par, które jakby przewidział Wergiliusz. Byli braćmi, arcybiskupami Kolonii, zostali obaj pochowani w tej samej części chóru, obaj mają bardzo piękne, siedemnastowieczne grobowce, wznoszące się naprzeciw siebie. Adolf spogląda na Antoniego. Chcąc opowiedzieć ci o nim bardziej szczegółowo, pomijałem dotychczas rozmyślnie zabytek najbardziej czczony w katedrze kolońskiej, a mianowicie słynny grobowiec Trzech Mędrców. To spore pomieszczenie z różnokolorowego marmuru, zamknięte miedzianą kratą; architektura złożona i osobliwa, której dwa style, Ludwika XIII i Ludwika XV, łączą ociężałość z kokieterią. Pomnik ów znajduje się za głównym ołtarzem, w największej z kaplic absydy. Najpierw przyciągają wzrok trzy turbany wplecione w rysunek kraty. Spoglądamy w górę i widzimy płaskorzeźbę przedstawiającą pokłon Trzech Mędrców; patrzymy w dół i czytamy mierny dystych: Corpora sanctorum recubant hic terna magorum. Ex his sublatum nihil est alibive locatum. Wtedy budzi się w nas myśl poważna, a zarazem radosna. A więc to tutaj spoczywają owi trzej owiani poezją Mędrcy ze Wschodu, którzy idąc za gwiazdą, „ab Oriente venerunt", złożyli pokłon Dzieciątku w stajence, „et procidentes adoraverunt". I ja z kolei złożyłem pokłon. Wyznam, że nic w świecie bardziej mnie nie urzeka niż owa legenda z Tysiąca i Jednej Nocy, wpleciona w Ewangelię. Podszedłem do grobowca i za zazdrośnie gęstym okratowaniem, przez ciemną szybę ujrzałem w mroku wielki, wspaniały relikwiarz bizantyjski ze szczerego złota, lśniący arabeskami, perłami i diamentami, całkiem tak, jak poprzez mroki dwudziestu wieków, za ciemnym, tchnącym surową powagą splotem tradycji Kościoła, olśniewa nas swoim niezwykłym blaskiem wschodnia historia Trzech Mędrców. Z obu stron otaczanego czcią okratowania widać dwie dłonie z pozłacanej miedzi, które wyłaniają się z marmuru, a każda z nich rozchyla mieszek, nad którym kapituła kazała wyryć tę pośrednią zachętę: „Et apertis thesauris suis obtulerunt ei munera." Naprzeciw grobowca płoną trzy miedziane lampy, z których na jednej widnieje napis: Kasper, na drugiej: Baltazar, na trzeciej: Melchior. To dobry pomysł zapalić niejako przed tym grobowcem trzy imiona Trzech Mędrców. Miałem już wyjść, kiedy coś przebiło podeszwę mojego buta; spojrzałem na ziemię; był to łebek miedzianego ćwieka, wbitego w wielką płytę z czarnego marmuru, po której stąpałem. Przyglądając się tej płycie, przypomniałem sobie, że Maria Medycejska pragnęła, aby jej serce złożono pod posadzką katedry kolońskiej, przed kaplicą Trzech Mędrców. Płyta, na której stałem, przykrywa zapewne to serce. Niegdyś na tej płycie, widać jeszcze ślad, była przymocowana listwa z miedzi lub z pozłacanego brązu, na której niemieckim zwyczajem widniał herb i epitafium zmarłej, a gwóźdź, który przedziurawił mi but, zapewne przytwierdzał ową listwę do płyty. Kiedy Francuzi zajęli Kolonię, idee rewolucyjne, a najpewniej jakiś praktyczny kotlarz, sprawiły, że zerwano ową listwę, zdobną w lilie burbońskie, jak też inne, które ją otaczały, gdyż mnóstwo miedzianych ćwieków, wystających z pobliskich płyt, potwierdza i poświadcza, że tak właśnie tu postąpiono. O biedna królowo! Wymazano cię najpierw z serca Ludwika XIII, twojego syna, potem z pamięci Richelieu'go, twojego protegowanego, a teraz wymazano cię z oblicza ziemi! Jak osobliwe są kaprysy losu! Oto królowa Maria Medycejska, wdowa po Henryku IV, wygnana, opuszczona i tak uboga, jak w kilka lat później Henrieta, wdowa po Karolu I, w roku 1642 przybyła do Kolonii, aby umrzeć w domu Ibacha, Sternengasse nr 10, w tym samym domu, gdzie sześćdziesiąt pięć lat przedtem, w roku 1577, urodził się Rubens, jej malarz. Katedra kolońska oglądana za dnia, odarta z tych fantastycznych powiększeń, jakich wieczór użycza przedmiotom, a które nazywam wielkością zmierzchową, utraciła, muszę przyznać, nieco ze swojej wzniosłości. Linia jest nadal piękna, ale jej zarys wydaje się oschły. Może tak się dzieje wskutek zaciekłości, z jaką obecny architekt łata i kituje tę czcigodną absydę. Nie należy zbyt pilnie odnawiać starych kościołów. Przy tym przedsięwzięciu, które skraca linie, starając się je dobrze osadzić, zaciera się nieokreślona tajemniczość konturu. Za dnia jako bryłę wolę nie wykończoną dzwonnicę niż doskonale odbudowaną absydę. W każdym razie, jeśli nawet naraziłbym się przez to niektórym znawcom, co chcieliby z katedry kolońskiej uczynić Partenon architektury chrześcijańskiej, nie widzę powodu, aby przekładać ową absydę katedry ponad nasze stare, w całości zachowane katedry w Amiens, Reims, Chartres i Paryżu. Wyznam nawet, że mało znana i niezbyt wychwalana katedra w Beauvais, choć z niej także pozostała tylko absyda, ani jako bryła, ani w swoich szczegółach nie wydaje mi się gorsza od katedry kolońskiej. Ratusz koloński, który wznosi się w pobliżu katedry, jest jedną ze skleconych z części, pochodzących z wszelkich epok i z fragmentów w najrozmaitszym stylu zachwycających budowli-arlekinów, które spotyka się w dawnych gminach miejskich, go powstawały samodzielnie, samodzielnie też kształtując swoje prawa i obyczaje. Sposób tworzenia się owych budowli i owych gmin jest bardzo zajmujący. Działo się to raczej skutkiem procesu gromadzenia, skupiania niż budowania w sposób przemyślany, skutkiem ciągłego rozrostu, skutkiem dowolnego poszerzania zajmowanego obszaru, naruszania cudzych posiadłości; niczego nie planowano systematycznie, nie wytyczano z góry; wszystko powstawało w miarę, jak pojawiały się potrzeby. Tym sposobem ratusz koloński, na którego fundamenty składa się prawdopodobnie jakaś rzymska piwnica, około roku 1250 był tylko tchnącą powagą i surowością budowlą gotycką jak nasz Dom na Słupach; potem dopiero zrozumiano, że potrzeba wieży strażniczej, aby dzwonić na trwogę, dawać sygnał do powstania, rozstawiać nocne warty, i w wieku czternastym wzniesiono piękną wieżę, mieszczańską, a zarazem feudalną; potem za Maksymiliana radosny wiew renesansu poruszył ciemnym kamiennym listowiem katedr, wszędzie rozpowszechniło się upodobanie do wykwintu i ozdobności, toteż ławnicy kolońscy odczuli potrzebę przystrojenia swojego ratusza; wezwali jakiegoś architekta z Włoch, ucznia starego Michała Anioła, lub jakiegoś rzeźbiarza z Francji, zaprzyjaźnionego z młodym Janem Goujon, i dopasowali do czarnej fasady z trzynastego wieku triumfujący, wspaniały przedsionek. W kilka lat później zachciało się im obok kancelarii miejsca na przechadzki, zbudowali więc sobie za ratuszem publiczny dziedziniec z galerią pod arkadami wspaniale ozdobioną tarczami herbowymi i płaskorzeźbami, którą oglądałem, a której za kilka lat nikt już nie zobaczy, ponieważ z wolna się rozpada. Wreszcie za Karola V uznali, że potrzeba im wielkiej sali na licytacje, przetargi i zgromadzenia mieszczan, wznieśli więc naprzeciw swojej wieży strażniczej i przedsionka najwspanialszą główną część budowli z kamienia i cegieł w najlepszym guście i niezwykle szlachetnym stylu. Dzisiaj nawa z trzynastego stulecia, wieża strażnicza z czternastego wieku, przedsionek i dziedziniec z czasów Maksymiliana, wielka sień z okresu panowania Karola V, razem postarzałe, obleczone wspomnieniami zdarzeń i tradycją, zespolone i zgrupowane przez przypadek w kształt niezwykle oryginalny i malowniczy, tworzą ratusz koloński. Trzeba powiedzieć mimochodem, mój przyjacielu, że zarówno jako dzieło sztuki i jako wyraz dziejów, ów ratusz ma znacznie większą wartość niż ta chłodna, bezbarwna budowla, zbękarcona trzyczęściową przeładowaną archiwoltami fasadą, skąpą, małostkową jednostajnością swoich ornamentów, gdzie wszystko się powtarza i nic nie błyszczy, ściętymi dachami bez kalenic i kominów, budowla, w której byle jacy murarze w oczach naszego poczciwego Paryża topią zachwycające arcydzieło Boccadora. Dziwni z nas ludzie, pozwalamy zniszczyć pałac La Trśmoille'ów, a budujemy coś takiego! Pozwalamy, że panowie, którzy uważają się i mienią architektami, obniżają podstępnie o dwie, trzy stopy, czyli bez reszty psują, uroczy, stromy dach Dominika Boccadora, chcąc, niestety, zbudować na nim owe ohydne, wymyślone przez siebie spłaszczone strychy. Czy wciąż jesteśmy owym narodem, który, podziwiając Corneille'a, pozwala panu Andrieux zmieniać go, skracać i poprawiać? Ale wracajmy do Kolonii. Wszedłem na wieżę i stamtąd, pod niebem szarym i posępnym, które dość dobrze licowało z tymi budowlami i z moimi myślami, spoglądałem na całe to zachwycające miasto. Kolonia nad Renem, jak Rouen nad Sekwaną, jak Antwerpia nad Skaldą, jak wszystkie miasta wsparte o ciąg wodny zbyt szeroki, aby go można łatwo przebyć, ma kształt napiętego łuku, którego cięciwą jest rzeka. Dachy są z łupku, ściśnięte ciasno jedne przy drugich, spiczaste jak karta złożona we dwoje; ulice są wąskie, ściany szczytowe z kamienia ciosowego. Czerwonawy łuk murów i fos wykładanych cegłą, widoczny wszędzie ponad dachami, ściska miasto niczym pas spięty nad rzeką w jej dolnym biegu wieżyczką Turmchen, a w górnym – ową wspaniałą wieżą Bayenturm, w której blankach stoi marmurowy posąg biskupa błogosławiącego miasto. Od Turmchen po Bayenturm miasto rozciąga się nad rzeką długą na milę linią okien i fasad. Mniej więcej pośrodku tej długiej linii wielki most łyżwowy, uroczo wygięty pod prąd, przecina rzekę, bardzo tutaj szeroką, i łączy ów ogromny stos czarnych budowli, którym jest Kolonia, z Deutz, niewielkim skupiskiem białych domów. W samej bryle Kolonii, pośród dachów, wieżyczek i ukwieconych poddaszy, widać rozmaite szczyty dwudziestu siedmiu kościołów, między którymi, nie licząc katedry, cztery majestatyczne świątynie romańskie, każda o innym zarysie, mogłyby dzięki swoim rozmiarom i swojej piękności same być katedrami. Święty Marcin na północy, Święty Gereon na zachodzie, Święci Apostołowie na południu, Najświętsza Maria Panna na Kapitolu na wschodzie rozciągają się ogromnymi węzłami swoich absyd, Wież i dzwonnic. Rozpatrując miasto w szczegółach, widać, że wszystko tu żyje i pulsuje; na moście pełno przechodniów i pojazdów, na rzece – żagli, u brzegu – masztów. Na ulicach roi się tłum, na wszystkich rogach słychać rozmowy, a z wszystkich dachów – śpiew. Tu i ówdzie zielone kępy drzew pieszczotliwie ocierały się o czarne domy, a zdobiące stare pałace z kamienia z piętnastego wieku długie fryzy z kwiatów, owoców i liści, na których radośnie przysiadają gołębie, przerywały jednostajność łupkowych dachów i ceglanych murów. Wokół tej wielkiej gminy, handlowej dzięki rozwojowi jej rzemiosła, wojskowej dzięki jej położeniu, żeglarskiej dzięki rzece, roztacza się i rozpościera na wszystkie strony rozległa, urodzajna równina, która obniża się i opada ku Holandii, a którą od krańca do krańca przepływa Ren, na północnym zachodzie zaś wieńczy siedem historycznych grzbietów owego wspaniałego siedliska podań i legend, zwanego Siedmiogórzem. Tym sposobem Holandia i jej handel oraz Niemcy i ich poezja wznoszą się jak dwa wielkie elementy umysłu ludzkiego, praktyczny i idealistyczny, na widnokręgu Kolonii, miasta handlu i marzeń. Schodząc z wieży, zatrzymałem się chwilę na dziedzińcu przed uroczym, renesansowym przedsionkiem. Nazwałem go niedawno triumfującym, a powinienem był nazwać triumfalnym, na drugim bowiem piętrze tej budowli tworzy go rząd małych łuków triumfalnych, połączonym z sobą jak arkady i poświęconych, jak to wskazują napisy z epoki – pierwszy Cezarowi, drugi Augustowi, trzeci Agryppie, założycielowi Kolonii (Colonia Agrippina), czwarty Konstantynowi, cesarzowi chrześcijańskiemu, piąty Justynianowi, cesarzowi prawodawcy, szósty Maksymilianowi, cesarzowi nowożytnemu. Na fasadzie rzeźbiarz-poeta wykonał trzy bareliefy przedstawiające trzech pogromców lwów: Milona z Krotonu, Pepina Małego i Daniela. Na jednym końcu umieścił Milona z Krotonu, który pokonywał lwy siłą ciała, i Daniela, który je zniewalał mocą ducha; między Danielem i Milonem, jako naturalną więź łączącą ich obu, umieścił Pepina Małego, który atakował dzikie zwierzęta, łącząc siłę fizyczną i duchową, co czyni człowieka żołnierzem. Między siłą czystą i myślą czystą – odwaga. Między atletą i prorokiem – bohater. Pepin dzierży miecz w dłoni; jego lewe ramię, owinięte płaszczem, tkwi w paszczy lwa; lew z wyciągniętymi pazurami i rozwartą paszczą stoi na tylnych łapach w straszliwej postawie, którą heraldyka nazywa lwem wspiętym; Pepin stawia mu dzielnie czoło, walczy. Daniel stoi nieruchomo ze zwieszonymi rękami i oczyma wzniesionymi ku niebu, urzeczone zaś lwy łaszą się u jego stóp: umysł tu nie walczy, triumfuje. Milon z Krotonu zaś z rękami uwięzionymi w gałęziach drzewa, broni się, lew go pożera: to klęska tępej i ślepej pychy, która zawierzyła muskułom i pięściom; czysta siła fizyczna zostaje pokonana. Te trzy płaskorzeźby mają głęboki sens. Ostatnia przejmuje grozą. Jakaś przerażająca, tragiczna myśl, obca może nawet artyście, tchnie z tego mrocznego poematu. Oto przyroda mści się na człowieku, roślinność i zwierzę łączą swoje siły we wspólnej sprawie, dąb okazuje lwu pomoc. Niestety, archiwolty, płaskorzeźby, gzymsy, imposty, karnisze i kolumny, cały ten piękny przedsionek jest odnowiony, odskrobany, wyspoinowany i otynkowany z najbardziej opłakaną starannością. Wychodziłem już z ratusza, kiedy jakiś mężczyzna, raczej postarzały niż stary, raczej pochylony niż zgarbiony, o wynędzniałym wyglądzie i dumnym zachowaniu przechodził przez dziedziniec. Dozorca, który zaprowadził mnie na wieżę, zwrócił mi na niego uwagę. Człowiek ów jest poetą, żyje z renty po knajpach i pisze epopeje. Nazwisko zresztą całkiem nieznane. Napisał, jak mi powiedział mój przewodnik, który go bardzo podziwiał, epopeje przeciw Napoleonowi, przeciw rewolucji lipcowej, przeciw romantykom, przeciw Francuzom, a także jeszcze jedną piękną epopeję, w której namawia obecnego architekta Kolonii, aby budowę katedry dokończyć w stylu paryskiego Panteonu. Epopeje epopejami. Ale brudas z niego niepospolity. W życiu nie widziałem niechlujniejszego człowieka. Nie przypuszczam, abyśmy mieli we Francji kogoś, kogo można by porównać z tym poetą prosięciem. Natomiast, kiedy po chwili mijałem jakąś wąską i ciemną ulicę, pewien starowina o bystrym spojrzeniu, wyszedłszy nagle od balwierza, podbiegł do mnie, wołając: „Panie! Panie! Pan jezd Francuz! Och, Francuzi! Ram-pam-pam! Ram-pam-pam! Fojna ze fszysdkimi! Zuchy! Zuchy! Napolion, prafta? Fojna z całą Europą! Och, Francuzi! Wielgie zuchy! Panie! Pagnetem tych wszystkich Brusaków! Eine topre falka, jak pot Jena! Prafo, Francuzi! Ram-pam- pam!" Wyznaję, że ta mowa spodobała mi się. Francja jest wielka we wspomnieniach i nadziejach tych szlachetnych narodów. Cały ten brzeg Renu kocha nas, powiedziałbym niemal, że nas oczekuje. Wieczorem, kiedy zapalały się gwiazdy, przechadzałem się po przeciwległym brzegu rzeki, na wprost Kolonii. Miałem przed sobą całe miasto, którego niezliczone mury i czarne dzwonnice odcinały się ze wszelkimi szczegółami na tle nieba przyćmionego zachodem. Na lewo wznosiła się niby gigant koloński wysoka iglica kościoła Świętego Marcina z dwiema ażurowymi wieżyczkami. Prawie naprzeciw mnie mroczna absyda-katedra z tysiącem spiczastych dzwonniczek sprawiała wrażenie potwornego jeża, przykucniętego nad brzegiem rzeki, którego ogonem zdawał się być żuraw na dzwonnicy, a zapalone u dołu tej mrocznej bryły dwie latarnie wyglądały jak jego płonące oczy. W mroku słyszałem tylko miękki, cichy szmer fal u moich stóp, głuchy odgłos kopyt końskich na deskach mostu łyżwowego, a w dali, w jakiejś kuźni, którą ledwie dostrzegałem, przenikliwy dźwięk młota uderzającego w kowadło. Żaden inny odgłos miasta nie dolatywał poprzez Ren. Gdzieniegdzie przebłyskiwało światło zza kilku szyb, a z płonącego, lecz bynajmniej nie sypiącego skrami, paleniska kuźni spływała ku rzece i ginęła w niej długa świetlista smuga, jakby ktoś wylewał do wody całą tę kadź pełną ognia. Z tej pięknej i mrocznej całości wyłaniało się w moich myślach melancholijne marzenie. Powiadałem sobie: osada germańska zniknęła, kolonia Agryppy zniknęła, miasto świętego Engelberta jeszcze stoi. Ale ile lat przetrwa? Świątynia, zbudowana tu przez świętą Helenę, rozpadła się tysiąc lat temu; runie kościół zbudowany przez arcybiskupa Annona. Rzeka zniszczy to miasto. Codziennie jakiś stary kamień, jakieś stare wspomnienie, jakiś stary obyczaj odrywają się od niego, o brzeg bowiem ociera się dwadzieścia parostatków. Miasto nie może bezkarnie leżeć nad wielką arterią europejską. Kolonia, choć nie tak stara jak Trewir i Solura, dwie najdawniejsze gminy miejskie kontynentu, przekształcała się już i przemieniała trzy razy pod wpływem szybkiego i gwałtownego prądu idei, który ją przecina, wciąż płynąc zmiennym nurtem z miast Wilhelma Milczącego ku górom Wilhelma Tella, i niesie z sobą do Kolonii wpływy niemieckie z Moguncji, a wpływy francuskie ze Strasburga. Wydaje się, że dla Kolonii rozpoczęła się czwarta era klimatyczna. Duch pozytywizmu i utylitaryzmu, jak mówią obecni barbarzyńcy, przenika ją i ogarnia. W labirynt jej starodawnej architektury zewsząd wciskają się nowinki; poprzez zbiorowisko gotyckich budowli przebiegają nowe, szerokie ulice; nowoczesny dobry smak buduje tu fasady w guście ulicy Rivoli i cieszy się zachwytami sklepikarzy. Są tu pijani wierszokleci, którzy doradzają grodowi Konrada Panteon Soufflota. W katedrze, którą dziś już buduje próżność, a nie wiara, rozsypują się w proch grobowce arcybiskupów. Znikły wspaniałe wieśniaczki, odziane w szkarłat, w złotych i srebrnych nakryciach głowy, po nabrzeżu spacerują paryskie gryzetki; widziałem dziś, jak wykruszały się ostatnie cegły romańskiego krużganku Świętego Marcina; postawią tam jakąś kawiarnię w rodzaju Tortoniego; długie rzędy białych domów nadają feudalnemu i katolickiemu Przedmieściu Męczenników Tebańskich jakieś sztuczne podobieństwo do Batignolles. Przez prastary most łyżwowy przejeżdża omnibus i za parę groszy zdąża z miasta Agryppy do Tuitium. Stare grody odchodzą, niestety! LIST XI W ZWIĄZKU Z DOMEM IBACHA FILOZOFIA. – JAK ZACHOWUJĄ SIĘ PRZYCZYNY, BY WYWOŁAĆ SKUTKI. – OSOBLIWOŚĆ PRZYPADKÓW. – NAUKI OPATRZNOŚCI. – CHAOS, Z KTÓREGO WYŁANIA SIĘ GŁĘBOKI I PRZERAŻAJĄCY ŁAD. – ZBIEŻNOŚCI. – NIEOCZEKIWANE PRZEBŁYSKI. – ŻAL POD ADRESEM KRÓLA KAROLA I. – PEWNA WĄTPLIWOŚĆ DOTYCZĄCA MARII MEDYCEJSKIEJ. – LUDWIK XIV. – WIELKA POSTAĆ W AUREOLI ŚWIETNOŚCI. Andernach. Przyjacielu! Drogi przyjacielu! Rzeczy może i wiedzą, co robią; ale ludzie z pewnością nie wiedzą, co czynią. Często, dokonując konfrontacji historii z przyrodą, pośród tych odwiecznych porównań, jakim mój umysł oprzeć się nie potrafi, między zdarzeniami, w których Bóg się ukrywa, i wszechświatem, w którym się ukazuje, ogarnia mnie nagle drżenie pełne utajonego niepokoju i wyobrażam sobie, że lasy, jeziora, góry, donośny grzmot rozdzierający chmury, kwiat, który pochyla główkę, gdy obok niego przechodzimy, gwiazda mrugająca w mgłach horyzontu, ocean, który przemawia i grzmi, i zawsze jak gdyby kogoś ostrzega, są jasnowidzące i straszliwe, pełne światła i wiedzy, i patrzą z litością, jak po omacku, w mroku, który mu jest właściwy, porusza się wśród nich człowiek, ta pycha, której niemoc wiąże ręce, ta próżność, której ciemnota zawiązuje oczy. Nie budzi we mnie sprzeciwu myśl, że drzewo jest świadome swojego owocu; ale człowiek zapewne nie jest świadom swojego losu. Życie i umysł człowieka są zdane na łaskę jakiejś tajemniczej i boskiej machiny, zwanej przez jednych Opatrznością, przez innych przypadkiem, która miesza, łączy i rozkłada wszystko, ukrywa w mroku swoje koła, a wyniki swoich działań ukazuje w pełnym świetle. Sądzimy, że robimy jedno, tymczasem okazuje się, że to coś zupełnie innego. „Urceus exit." Historia jest tego pełna. Kiedy mąż Katarzyny Medycejskiej i kochanek Diany de Poitiers oddaje się tajemniczym igraszkom z Filipą Duc, piękną dziewczyną piemoncką, ich owocem jest nie tylko Diana d'Angoul?me, spłodzona dla Horacego Farnese, lecz również przyszłe pojednanie między tym z jego synów, który zostanie Henrykiem III, a tym z jego kuzynów, który zostanie Henrykiem IV. Kiedy książę de Nemours zjeżdża galopem na swoim ogierze Realu po stopniach Sainte-Chapelle, zaprowadza nie tylko modę niebezpiecznych igrzysk, ale gotuje śmierć królowi Francji. Kiedy 10 lipca 1559 roku, wstępując w szranki przy ulicy Świętego Antoniego, Montgomery, ociekający potem pod swoim ogromnym, czerwonym pióropuszem, nastawia lancę, spina konia ostrogą i oklaskiwany przez wszystkie panie rusza na owego pięknego kawalera z godłem kwiatu lilii, nawet nie domyśla się, jak zdumiewające przemiany trzyma w ręku. Nigdy jeszcze żadna różdżka czarodziejska nie sprawiła tego co owa lanca. Za jednym zamachem Montgomery zabije Henryka II, zburzy pałac Tournelles i wybuduje plac Królewski, czyli zmąci tok komedii wyznaczony przez Opatrzność, unicestwi bohatera i zmieni dekoracje. Kiedy Karol II po bitwie pod Worcester ukrył się w dziupli dębu, sądził, że się po prostu ukrył; a tymczasem nadał nazwę jednej z konstelacji noszącej odtąd miano Dębu Królewskiego, a Halleyowi dostarczył sposobności do żarcików ze sławy Tychona de Brahe. Drugi mąż pani de Maintenon, uchylając edykt nantejski, a parlament z roku 1688 wypędzając Jakuba II, sprawili, że mogło dojść do owej dziwnej bitwy pod Almansą, gdzie stanęły naprzeciw siebie armia francuska pod dowództwem Anglika, marszałka Berwick, i armia angielska pod dowództwem Francuza Ruvigny, lorda Galloway. Gdyby Ludwik XIII nie umarł 14 maja 1643 roku, staremu hrabiemu Fuentes nie przyszłoby po pięciu dniach do głowy, żeby zaatakować Rocroy, a pewien bohaterski dwudziestodwuletni książę nie miałby tej wspaniałej okazji, żeby 19 maja z księcia d'Enghien stać się Wielkim Kondeuszem. A wśród całej tej gmatwaniny wydarzeń, które zapełniają chronologię, ileż szczególnych ech, nadzwyczajnych zbieżności i fantastycznych skutków! W roku 1664 Ludwik XIV kazał wypędzić Korsykan z Rzymu po zniewadze, jakiej doznał książę de Crśqui, jego ambasador; w sto czterdzieści lat później Napoleon Bonaparte wypędza Burbonów z Francji. Ile mroku! I ile w tym mroku przebłysków! Około roku 1612, kiedy młody, podówczas siedemnastoletni Henryk de Montmorency wśród szlachty dworskiej swojego ojca widywał bladego, wątłego pazia, który w pokornej postawie przynosił mu dzban z wodą do mycia – któż by powiedział, że ów mały Laubespine de Chateauneuf, ów paź pochylający się z takim szacunkiem, zostanie subdiakonem, że ów subdiakon zostanie ministrem sprawiedliwości, że ów minister sprawiedliwości będzie na podstawie pełnomocnictwa przewodniczył trybunałowi w Tuluzie i że po dwudziestu latach ów paź – subdiakon – przewodniczący poprosi potajemnie papieża o dyspensę, aby móc posłać na ścięcie jego, który był panem tego hultaja, jego, Henryka II, księcia de Montmorency, marszałka Francji z zasługi miecza i para królestwa z łaski Bożej! Kiedy przewodniczący parlamentu de Thou w swojej książce szlifował, ostrzył i z tak wielkim staraniem odnawiał edykt Ludwika XI z 22 grudnia 1477 roku, któż mógł mu powiedzieć, że pewnego dnia ten właśnie edykt, z Laubardemontem jako rękojeścią, stanie się toporem, którym Richelieu zetnie głowę jego syna! Ale w tym chaosie istnieją prawa. Chaos to tylko powierzchnia, w głębi trwa ład. Po długich przerwach te same przerażające wydarzenia, które sprawiały, że już nasi ojcowie wznosili oczy ku niebu, powracają jak komety z najmroczniejszej głębi dziejów. Są to zawsze te same zasadzki, te same upadki, te same zdrady, te same rozbicia na tych samych rafach; nazwiska się zmieniają, rzeczy trwają. Na kilka dni przed fatalną Wielkanocą 1814 roku cesarz mógł powiedzieć swoim trzynastu marszałkom: „Amen dico vobis, quia unus vestrum me traditurus est." Zawsze Cezar przybiera Brutusa za syna, zawsze Karol I uniemożliwia Cromwellowi wyjazd na Jamajkę, zawsze Ludwik XVI udaremnia Mirabeau wyprawę do Indii; zawsze i wszędzie na okrutnych królowych mszczą się okrutni synowie; zawsze i wszędzie niewdzięczni synowie karzą niewdzięczne królowe. Każda Agrypina rodzi Nerona, który ją zabija; każda Maria Medycejska wydaje na świat Ludwika XIII, który ją wypędza. A czy nie zauważyłeś, w jak dziwny sposób, przeskakując z jednego zagadnienia na drugie i prawie bez mojej wiedzy, moja myśl powraca do tych dwóch kobiet, tych dwóch Włoszek, tych dwóch widm: do Agrypiny i Marii Medycejskiej, tych dwóch widm Kolonii? Kolonia jest miastem nieszczęśliwych królowych-matek. W odstępie tysiąca sześciuset lat córka Germanika i matka Nerona oraz żona Henryka IV i matka Ludwika XIII związały z Kolonią swoje imiona i wspomnienia o sobie. Z tych dwóch wdów, bo sierota też jest wdową, jedna owdowiała wskutek trucizny, druga – wskutek sztyletu, jedna – Maria Medycejska, tu umarła, druga – Agrypina, tutaj się urodziła. Odwiedziłem w Kolonii dom, gdzie wydała ostatnie tchnienie Maria Medycejska, według jednych dom Ibacha, według innych dom Jabacha, i zamiast opowiedzieć ci, co tam widziałem, mówię o tym, o czym tam myślałem. Wybacz mi, mój przyjacielu, że tym razem nie podam ci wszystkich szczegółów o owym domu, które tak lubię, a które, moim zdaniem, odmalowują, objaśniają istotę człowieka ukazując jego zewnętrzną powłokę i sprawiają, że umysł może przenikać od zewnątrz do wnętrza faktów. Tym razem powstrzymam się. Obawiam się, że mógłbym cię znudzić moimi festonami i listewkami. Smutna królowa umarła tu 3 lipca 1642 roku. Miała sześćdziesiąt osiem lat. Była wygnana z Francji od lat jedenastu. Błąkała się prawie wszędzie, po Flandrii, po Anglii, będąc ciężarem dla każdego kraju. W Londynie Karol I traktował ją godnie; przez trzy lata, które tam spędziła, dawał jej po sto funtów szterlingów dziennie. Później, a mówię to z żalem, Paryż udzielając schronienia królowej Anglii źle odwzajemnił się za gościnę, której Londyn udzielił królowej Francji. Henrieta, córka Henryka IV i wdowa po Karolu I, mieszkała w Luwrze na jakimś poddaszu, nie opuszczając zimą łóżka, bo nie stać jej było na wiązkę chrustu, i czekając na kilka ludwików, które pożyczał jej koadiutor. Jej matka, wdowa po Henryku IV, zakończyła życie w Kolonii niemal w podobny sposób – w najskrajniejszej nędzy. Na żądanie kardynała-ministra Karol I kazał jej opuścić Anglię, Mam o to wielki żal do królewskiego, melancholijnego autora Eikon Basilike i nie rozumiem, że człowiek, który potrafił pozostać królem wobec Cromwella, nie potrafił pozostać królem wobec Richelieu'go. Zresztą, na ten szczegół pełen ponurego znaczenia kładę wielki nacisk, wkrótce po śmierci Marii Medycejskiej zstąpił do grobu Richelieu, umarł w rok później. Na cóż zdały się te wszystkie zwyrodniałe nienawiści, dzielące owe trzy ludzkie istoty, na cóż tyle intryg, tyle prześladowań, tyle waśni, tyle zdrad, aby tych troje umarło prawie o tej samej godzinie? Bóg wie, co czyni. Istnieje smutne podejrzenie co do Marii Medycejskiej. Zawsze mi się zdawało, że cień rzucony przez Ravaillaca dotyka powłóczystych fałd jej sukni. Przerażało mnie straszliwe zdanie, które prezydent Henault, nie mając może złej intencji, napisał o tej królowej: „Nie była zbyt zaskoczona śmiercią Henryka IV." Muszę wyznać, że to wszystko sprawia, iż jasna, prawa, wspaniała epoka Ludwika XIV wydaje mi się bardziej godna podziwu. Cienie i mroki spowijające początek tego stulecia uwydatniają świetność jego końca. Ludwik XIV to moc, jak Richelieu, z dodatkiem majestatu; to wielkość, jak Cromwell, z dodatkiem spokoju. Ludwik XIV nie miał w sobie geniuszu władcy, lecz roztaczał ów geniusz wokół siebie, co sprawia, że monarcha nie jest tak wspaniały jak jego panowanie. Jeśli o mnie chodzi, to będąc, jak wiesz, zwolennikiem tego, co udane i doskonałe, mimo wszelkich zastrzeżeń, którym nie sposób zaprzeczyć, zawsze z wielką życzliwością odnosiłem się do tego pełnego powagi, wspaniałego księcia, który urodził się i wstąpił na tron w tak odpowiedniej chwili i był otoczony tak niezwykłymi ludźmi, do tego króla, który nim był od kolebki aż po grób, do tego prawdziwego monarchy w najlepszym znaczeniu tego słowa, do tego najświetniejszego władcy w świecie cywilizowanym, który był ostoją Europy i któremu było dane ujrzeć podczas swojego długiego panowania, jak wokół jego tronu pojawiło się, jaśniało i znikło ośmiu papieży, pięciu sułtanów, trzech cesarzy, dwóch królów Hiszpanii, trzech królów Danii, czterech królów i jedna królowa Anglii, jedna królowa i dwóch królów Szwecji, czterech królów Polski i czterech carów moskiewskich; był gwiazdą polarną całego stulecia, która przez siedemdziesiąt dwa lata spoglądała na majestatycznie obracające się wokół niej wszystkie konstelacje. LIST XII W ZWIĄZKU Z MUZEUM WALLRAFA BIOGRAFIA, MONOGRAFIA I EPOPEJA NAPIWKU. – DRAB. – KONDUKTOR. – POCZTYLION. – HULTAJ. – DRUGI HULTAJ. – TACZKARZ. – TEN, CO WNlÓSŁ BAGAŻ. – STARA KOBIETA. – OBRAZ, ZASŁONA, KOŚCIELNY. – OSOBNIK POWAŻNY I SMUTNY. – KUSTOSZ. – SZWAJCAR. – ZAKRYSTIAN. – TWARZ UKAZUJĄCA SIĘ W JUDASZU. – DZWONNIK. – NATRĘT TRĄCAJĄCY CIĘ ŁOKCIEM. – PRZEWODNIK. – GADUŁA. – RADA KOŚCIELNA. – MŁODY CHWAT. – JESZCZE KOŚCIELNY. – JESZCZE ZBROJNY DRAB. – SŁUŻĄCY. – CHŁOPIEC STAJENNY. – BAGAŻOWY. – RZĄD. – „NIE ZAPOMINAJ, ŻE KAŻDY NAPIWEK MUSI BYĆ PRZYNAJMNIEJ SZTUKĄ SREBRA." Andernach. Oprócz katedry, ratusza i domu Ibacha zwiedziłem w Schleis-Kotten pod Kolonią szczątki podziemnego akweduktu, który w czasach rzymskich biegł od Kolonii do Trewiru, a którego ślady odnajduje się jeszcze dziś w trzydziestu wsiach. W Kolonii obejrzałem muzeum Wallrafa. Bardzo mnie kusi, żeby sporządzić tu dla ciebie jego inwentarz, ale oszczędzą ci tego. Wystarczy ci wiedzieć, że jeśli nawet wskutek spustoszeń, których dokonał tu baron von Hiibsch, nie znalazłem wojennego wozu dawnych Germanów, słynnej mumii egipskiej i wielkiej, długiej na cztery łokcie kolubryny, odlanej w Kolonii w roku 1400, to w zamian widziałem bardzo piękny sarkofag rzymski i zbroję biskupa Bernarda z Galen. Pokazano mi również olbrzymi pancerz, który miał niegdyś stanowić własność generała cesarstwa Jana von Weert; ale na próżno szukałem jego olbrzymiego rapiera, długiego na osiem i pół stopy, oraz wielkiej piki, podobnej do sosnowego koła Polifema, a także wielkiego homeryckiego hełmu, który, jak powiadają, dwaj ludzie z trudem mogli udźwignąć. Przyjemność oglądania tych wszystkich pięknych lub ciekawych rzeczy, muzeów, kościołów, ratuszów, mąci, trzeba to powiedzieć, napiwek, którego wszyscy domagają się z ogromną natarczywością. Nad Renem, jak zresztą wszędzie, gdzie pojawia się wielu turystów, napiwek to niezwykle natrętny komar, który raz po raz, przy lada okazji, wraca, aby ukąsić nie tyle twoją skórę, co twoją sakiewkę. Otóż sakiewka podróżnego, owa cenna sakiewka, jest dla niego wszystkim, gdyż przestało obowiązywać święte prawo gościnności i nikt już nie czeka na progu domów, aby go przyjąć ze słodkim uśmiechem i dostojną serdecznością. Oto do jakiej potęgi naturalny zmysł tego kraju podniósł napiwki. Przytaczam fakty, w niczym nie przesadzając. Wjeżdżasz do jakiejkolwiek miejscowości; u bramy miasta jakiś drab pyta cię, w którym hotelu zamierzasz się zatrzymać, prosi o paszport, bierze go i zatrzymuje. Pojazd przystaje na dziedzińcu pocztowym; konduktor dyliżansu, który przez całą drogę nie zaszczycił cię ani jednym spojrzeniem, zjawia się, otwiera przed tobą drzwiczki i z błogą miną wyciąga do ciebie rękę. Napiwek. Po chwili nadchodzi pocztylion i choć zarządzenie policyjne mu tego zakazuje, mówi coś do ciebie niezrozumiale, co ma oznaczać: napiwek. Ściągają plandekę z pojazdu; jakiś hultaj zdejmuje i stawia na ziemi twój kuferek i sakwojaż. Napiwek. Drugi hultaj stawia bagaż na taczce, pyta cię, do którego udajesz się hotelu, i pchając taczkę, biegnie przed tobą. Kiedy zjawiasz się w hotelu, ukazuje się właściciel i wszczyna z tobą ów krótki dialog, który powinien być wypisany we wszystkich językach na drzwiach wszystkich zajazdów: „Dzień dobry panu. – Czy ma pan wolny pokój? – Tak, proszę pana. – (Na stronie:) Zaprowadź pana do numeru 4! – Chciałbym zjeść kolację. – Za chwileczkę, proszę pana, itd., itd." Wchodzisz do pokoju numer 4. Twój bagaż już tam jest. Zjawia się jakiś człowiek, ten sam, który wiózł bagaż na taczce do hotelu. Napiwek. Zjawia się następny, a czegoż on znowu chce? To ten, co wniósł twoje rzeczy do pokoju. Mówisz do niego: „Dobrze, wynagrodzę was pod koniec pobytu, jak resztę służby." „Proszę pana – odpowiada ów człowiek – nie należę do służby hotelowej." Napiwek. Wychodzisz. Ukazuje się kościół, piękny kościół. Trzeba tam wejść. Chodzisz dookoła, patrzysz, szukasz. Drzwi są pozamykane. Jezus powiedział: „Compelle intrare"; księża powinni trzymać drzwi otworem, ale kościelni je zamykają, aby zarobić trzydzieści su. Tymczasem jakaś stara kobieta dostrzegła twoje zakłopotanie, podchodzi do ciebie i wskazuje ci dzwonek wiszący obok małego okienka. Zrozumiałeś, dzwonisz, okienko się otwiera, zjawia się kościelny, mówisz, że chciałbyś obejrzeć kościół, kościelny bierze pęk kluczy i zmierza do wrót. W chwili kiedy wchodzisz do kościoła, czujesz nagle, że ktoś chwyta cię za rękaw; to uprzejma staruszka, o której, niewdzięczny, zapomniałeś, a która przyszła tu za tobą. Napiwek. Jesteś w kościele; patrzysz, podziwiasz, nagle wołasz: „Dlaczego na tym obrazie wisi ta zielona zasłona? – Bo to najładniejszy obraz w kościele – mówi kościelny. – No tak – mówisz dalej – tutaj zasłania się obrazy, a gdzie indziej by je pokazano. Czyj to obraz? – Rubensa. – Chciałbym go zobaczyć." – Kościelny opuszcza cię i po kilku chwilach wraca z jakimś poważnym i bardzo smutnym osobnikiem. To kustosz. Ów poczciwiec naciska sprężynę, zasłona się rozsuwa, ukazuje się obraz. Po obejrzeniu przez ciebie obrazu zasłona znów go zakrywa i kustosz kłania ci się znacząco. Napiwek. Ruszasz w dalszą wędrówkę po kościele z nie odstępującym od ciebie kościelnym, docierasz do kraty zamykającej prezbiterium na cztery spusty, przed którą stoi wspaniała postać w nieprawdopodobnym stroju; to szwajcar, którego powiadomiono o twoim przyjściu i który już czeka na ciebie. Prezbiterium należy do szwajcara. Obchodzisz je wokoło. W chwili kiedy stamtąd wychodzisz, twój cicerone, zdobny w pióropusz i galony, kłania ci się dostojnie. Napiwek. Szwajcar przekazuje cię kościelnemu. Przechodzisz obok zakrystii. O cudzie, otwarta! Wchodzisz. Jest w niej zakrystian. Kościelny oddala się z godnością, gdyż wypada zostawić zakrystianowi jego łup. Zakrystian już tobą zawładnął, pokazuje ci monstrancje, ornaty, witraże, które zobaczyłbyś i bez niego, mitry biskupie, a za szybą, w skrzyni wybitej spłowiałym jedwabiem, jakiś szkielet świętego w stroju trubadura. Zakrystia obejrzana, pozostaje zakrystian. Napiwek. Przejmuje cię kościelny. Oto schody na wieżę. Widok ze szczytu wielkiej dzwonnicy musi być piękny, więc chcesz tam wejść. Kościelny cicho otwiera drzwi; wspinasz się po jakichś trzydziestu stopniach krętych schodów. Nagle widzisz przed sobą przegrodę. To zamknięte drzwi. Odwracasz się, jesteś sam. Kościelnego nie ma. W judaszu ukazuje się jakaś twarz, to dzwonnik. Otwiera i mówi: „Niech pan wejdzie." Napiwek. Wspinasz się dalej, dzwonnik nie idzie za tobą; tym lepiej, myślisz. Oddychasz z ulgą, jesteś sam i zadowolony docierasz na najwyższą platformę wieży. Stamtąd patrzysz, chodzisz tam i z powrotem, niebo jest błękitne, widok wspaniały, horyzont bezkresny. Nagle spostrzegasz, że od dłuższej chwili jakiś natręt idzie za tobą, trąca cię łokciem, szepcze do ucha tajemnicze słowa. To przewodnik, zaprzysiężony i uprzywilejowany, którego zadaniem jest ukazywanie wspaniałości dzwonnicy, kościoła i krajobrazu. Zazwyczaj bywa to jąkała. Czasem jąkała i głuchy. Nie słuchasz go, pozwalasz mu gadać do woli i zapominasz o nim przyglądając się olbrzymiej bryle kościoła, z której niczym żebra obnażone podczas sekcji wyłaniają się przypory, tysiącom szczegółów kamiennej iglicy, dachom, ulicom, ścianom szczytowym, drogom rozbiegającym się we wszystkie strony niczym szprychy koła, którego obręczą jest horyzont, a piastą gród, równinom, drzewom, rzekom, wzgórzom. Kiedy wszystko dobrze obejrzałeś, myślisz o powrocie i idziesz w stronę wieżyczki, gdzie są schody. Przewodnik staje przed tobą. Napiwek. „Doskonale, proszę pana – mówi do ciebie – ale czy zechciałby pan dać coś dla mnie? – Jak to, a to, co panu już dałem? – To dla rady kościelnej, której jestem winien dwa franki od osoby; ale pan rozumie, że potrzebuję kilku groszy dla siebie." Napiwek. Schodzisz. Nagle otwierają się obok ciebie drzwi zapadowe. To piętro dzwonowe. Trzeba przecież obejrzeć dzwony tej pięknej dzwonnicy. Pokazuje ci je młody chwat i podaje ich nazwy. Napiwek. U dołu dzwonnicy odnajdujesz kościelnego, który czekał na ciebie cierpliwie i odprowadza cię z respektem aż do progu kościoła. Napiwek. Wracasz do hotelu i pilnie się strzeżesz, by nie zapytać o drogę jakiegoś przechodnia, bo ów może w lot pochwyciłby tę sposobność, aby otrzymać napiwek. Zaledwie wszedłeś do zajazdu, a już podchodzi do ciebie z przyjacielską miną jakiś całkiem obcy jegomość. To ów drab odnosi ci twój paszport. Napiwek. Jesz kolację; zbliża się pora odjazdu, służący przynosi ci rachunek. Napiwek. Chłopiec stajenny odnosi twój bagaż do dyliżansu lub ekstra poczty. Napiwek. Bagażowy wciąga twój kuferek na imperiał. Napiwek. Wsiadasz do pojazdu, ruszamy, zmierzch zapada; jutro zaczniesz od nowa. Podsumujmy: napiwek dla konduktora, napiwek dla pocztyliona, napiwek dla rozładowacza, napiwek dla taczkarza, napiwek dla człowieka, który nie należy do służby hotelowej, napiwek dla staruszki, napiwek dla Rubensa, napiwek dla szwajcara, napiwek dla zakrystiana, napiwek dla dzwonnika, napiwek dla gaduły, napiwek dla rady kościelnej, napiwek dla zastępcy dzwonnika, napiwek dla kościelnego, napiwek dla draba, napiwki dla służby, napiwek dla chłopca stajennego, napiwek dla bagażowego; oto osiemnaście napiwków w jeden dzień. Odejmij od tego kościół, który jest bardzo drogi, pozostanie dziewięć. A teraz policz wszystkie te napiwki po co najmniej pięćdziesiąt centymów, a nawet po dwa franki, co czasem jest obowiązkowe*, to otrzymasz sumę dość niepokojącą. Nie zapominaj, że każdy napiwek musi być sztuką srebra. Grosze i miedziaki to wióry i śmieci, na które najgorszy obdartus patrzy z niewypowiedzianą pogardą. Dla tych zmyślnych narodów podróżny jest po prostu workiem złota, który trzeba jak najrychlej opróżnić. Każdy przykłada do tego rękę. Nawet rząd miesza się w to czasem. Odbiera ci twój kuferek i tłumok podróżny, ładuje je sobie na plecy, a do ciebie wyciąga rękę. W wielkich miastach tragarze muszą płacić do skarbca królewskiego dwanaście su i dwa grosze od podróżnego. Nie zabawiłem jeszcze kwadransa w Aix-la-Chapelle, a już dałem królowi Prus na piwo. * W Aix-la-Chapelle za obejrzenie relikwii ustalono napiwek dla rady kościelnej na sumę jednego talara (trzy franki siedemdziesiąt pięć centymów). [Przyp. aut.] LIST XIII ANDERNACH PODRÓŻNY STAJE W OKNIE. – PODRÓŻNY TRAFNIE OKREŚLA WSPANIAŁĄ ARCHITEKTURĘ ROGATKI TRONE W PARYŻU. – NA CO SIĘ ZDAŁO BYĆ CESARZEM WALENTYNIANEM. – CZY NA WIDOK UŚMIECHNIĘTEGO GARBUSA NALEŻAŁOBY POWIEDZIEĆ, ŻE UŚMIECHA SIĘ CHOCIAŻ CZY TEŻ DLATEGO, ŻE JEST GARBATY. – SEN UJRZANY NOCĄ W CZASIE WĘDRÓWKI PO POLACH. – KRAJOBRAZY ZMIENIAJĄCE SIĘ O ZMIERZCHU. – PEŁNIA KSIĘŻYCA. – I CÓŻ TAM WIDAĆ. – TAJEMNICZA BRYŁA NA SZCZYCIE WZGÓRZA. – PODRÓŻNY TAM IDZIE. – CO TO JEST. – PODRÓŻNY STUKA DO DRZWI. – JEŚLI NAWET KTOŚ TAM JEST, TO NIE ODPOWIADA. – „ARMIA SAMBRY I MOZY SWOJEMU DOWÓDCY." – HOCHE, MARCEAU, BONAPARTE. – DO JAKIEJ TO IZBY WCHODZI PODRÓŻNY. – TO, CO UKAZUJE MU SIĘ W ŚWIETLE KSIĘŻYCA. – PODRÓŻNY ZAGLĄDA DO DZIURY, GDZIE ZWISA KAWAŁEK SZNURA. – CO MU POWIEDZIAŁ GŁOS. – PODRÓŻNY WRACA DO ANDERNACH. – PODRÓŻNY OŚWIADCZA, ŻE TURYŚCI SĄ NIEMĄDRZY. – UROKI ANDERNACH. – KOŚClÓŁ BIZANTYJSKI. – UWAGA, JAKĄ CZWORO DZIECI I KRÓLIK UDZIELAŁY JEDNEMU Z WERSETÓW HIOBA. – KOŚCIÓŁ GOTYCKI. – O CO KONIE PRUSKIE PROSZĄ NAJŚWIĘTSZĄ PANNĘ. – STRAŻNICA. – AUTOR ZWRACA SIĘ Z KILKOMA SŁOWAMI DO WRÓŻKI. Andernach. Piszę do ciebie wciąż jeszcze z położonego nad brzegiem Renu Andernach, dokąd przybyłem przed trzema dniami. Andernach to stare, rzymskie municipium, a potem gmina gocka, istniejąca do dziś jeszcze. Widok z mojego okna jest zachwycający. Mam przed sobą, u stóp wysokiego wzgórza, odsłaniającego zaledwie wąski skrawek nieba, piękną wieżę z trzynastego stulecia, a z jej szczytu, tworząc uroczą zawiłość, jakiej nigdzie indziej nie widziałem, wystrzela druga wieża, mniejsza, ośmiokątna, o ośmiu frontonach, zwieńczona stożkowatym dachem; na prawo ode mnie Ren i śliczna, biała wieś Leutesdorf, ledwie widoczna między drzewami; na lewo cztery bizantyjskie dzwonnice wspaniałego, jedenastowiecznego kościoła, dwie przy portalu, dwie przy absydzie. Zarysy dwóch dużych wież przy portalu są nieharmonijne, osobliwe, ale wielkie; są to czworokątne wieże, zwieńczone czterema trójkątnymi, wąskimi ścianami, między które wsunięto cztery romby kryte łupkiem, co, łącząc się wierzchołkami, tworzą iglicę. Pod moim oknem jazgoczą w doskonałej zgodzie kury, dzieci i kaczki. W głębi, daleko, chłopi wspinają się po stokach winnic. Ale ów obraz nie wystarczył chyba owemu wybrednemu człowiekowi, który urządzał pokój, gdzie mieszkam; obok okna zawiesił inny obraz, zapewne jako odpowiednik pierwszego; rycina ta przedstawia dwa wielkie kandelabry stojące na ziemi, a napis na niej brzmi: „Widok Paryża." Długo łamałem sobie nad tym głowę, aż wreszcie odkryłem, że rzeczywiście jest to widok rogatki Tróne. Owszem, podobne. W dniu przyjazdu zwiedziłem kościół, piękny wewnątrz, lecz ohydnie pobielony. Cesarz Walentynian i jedno z dzieci Fryderyka Barbarossy byli tu pochowani. Ale nie pozostał po tym żaden ślad. Piękny Chrystus w grobie, w wypukłej płaskorzeźbie, postacie wielkości naturalnej, z piętnastego stulecia; rycerz z szesnastego wieku w reliefie płaskim, oparty o ścianę; na strychu mnóstwo polichromowanych posążków z szarego alabastru, bardzo piękne szczątki jakiegoś grobowca renesansowego; oto wszystko, co uśmiechnięty, garbaty dzwonnik mógł mi pokazać za mały, posrebrzany miedziany krążek, którego wartość odpowiada tu trzydziestu su. A teraz muszę ci opowiedzieć o pewnym zdarzeniu, o pewnym spotkaniu raczej niż przygodzie, które pozostawiło w moim umyśle jak gdyby niejasne, mgliste wrażenie jakiegoś snu. Po wyjściu z kościoła, który stoi prawie w polu, obszedłem miasto wokół. Słońce dopiero co zaszło za wysokie, pokryte uprawami, zalesione wzgórze, które niegdyś, w czasach przedhistorycznych było stosem lawy, a dziś jest kamieniołomem, skąd dobywa się rogowiec na koła młyńskie; niegdyś, przed dwoma tysiącami lat wznosiło się nad Antunnacum, a dziś wznosi się nad Andernach, i spoglądało na kolejno rozpadające się w gruzy cytadelę prefekta rzymskiego, pałac królów Austrazji, z którego okien ci władcy łowili w Renie karpie, cesarski grobowiec Walentyniana, opactwo panien od Świętego Tomasza i rozsypujące się teraz, kamień po kamieniu, stare mury lennego miasta elektorów Trewiru. Szedłem nad fosą wzdłuż tych murów, o które dziś opierają się poufale chaty chłopskie i które służą już tylko jako osłona grządek kapusty i sałaty od północnego wiatru. Ze zrujnowanych murów tego szlachetnego grodu pozostało jeszcze czternaście wież, okrągłych lub czworokątnych, zamienionych w liche domki ogrodników; półnagie brzdące siedzą i bawią się wśród kamieni, dziewczęta stają w oknach i paplają o swoich romansach po strzelnicach, w których niegdyś stały katapulty. Groźny zameczek, który bronił miasta od wschodu, jest już tylko wielką ruiną z melancholijnie rozwartymi na promienie słońca i księżyca pustymi otworami okien, a dziedziniec tej twierdzy to dziś piękny, zielony trawnik, na którym latem mieszczanki bielą płótno utkane zimą. Minąwszy wielką, ostrołukową bramę, całą w zaczernionych przez czas dziurach od pocisków, znalazłem się nad Renem. Miałem przed sobą poprzecinany gdzieniegdzie niewielkimi kępami murawy piaszczysty brzeg, ruszyłem więc powoli przeciw biegowi rzeki w stronę dalekich wzgórz Saynu. Wieczór tchnął łagodną słodyczą; przyrodę przed zaśnięciem ogarniał spokój. Pliszki nadlatywały, aby napić się wody w rzece, i zapadały między łozy; spoglądając ponad uprawy tytoniu, widziałem jadące wąskimi ścieżkami wozy zaprzężone w woły i wyładowane owym tufem bazaltowym, z którego Holendrzy budują swoje tamy. Niedaleko stał u brzegu opatrzony pomostami statek z Leutesdorfu, na którego dziobie widniał pełen powagi i słodyczy wyraz „Pius". Na przeciwległym brzegu, u stóp ciemnego, długiego zbocza trzynaście koni z wolna holowało drugi statek, który okazywał im w tym pomoc swoimi dwoma wielkimi trójkątnymi żaglami, wzdętymi wieczornym wiatrem. Miarowy krok zaprzęgu, dźwięk brzękadeł i trzaskanie z bicza dochodziły aż do mnie. Białe miasto nikło w oddali spowite mgłą, a całkiem w głębi, na wschodzie, na najdalszym krańcu horyzontu, księżyc w pełni, czerwony i okrągły jak oko cyklopa, ukazywał się na czole nieba między powiekami z chmur. Jak długo szedłem tak, pogrążony w marzeniach o całej przyrodzie? Nie mam pojęcia. Noc już zapadła, pola były całkiem puste, olśniewający księżyc sięgał prawie zenitu, kiedy, by tak rzec, ocknąłem się u stóp wzniesienia zwieńczonego u szczytu jakąś niewielką ciemną bryłą, wokół której widniały ciemne linie, przypominające szubienice lub maszty z poziomymi rejami. Wszedłem aż na szczyt, przeskakując przez wiązki świeżo ściętego bobu. Owa bryła, ustawiona na kolistym podmurowaniu, była grobowcem otoczonym rusztowaniem. Dla kogo ten grobowiec? I po co to rusztowanie? W murowanej podbudowie widniał niski, łukowaty otwór, zastawiony zbitymi byle jak deskami. Zastukałem w nie końcem laski; uśpiony mieszkaniec nie odpowiedział. Wtedy po łagodnym stoku, usłanym grubym dywanem trawy i usianym błękitnymi kwiatami, które jak gdyby właśnie rozwarły się w księżycowej pełni, wszedłem na koliste podmurowanie i spojrzałem na grobowiec. Wielki, strzaskany obelisk stał na ogromnym sześcianie naśladującym rzymski sarkofag, a całość, obelisk i sześcian, była z niebieskawego granitu; wokół pomnika, aż do jego szczytu, wznosiło się wysokie rusztowanie z długą drabiną; cztery ściany granitowego bloku były poodłupywane i nagie, jakby zerwano z nich cztery płaskorzeźby; tu i ówdzie u moich stóp, na kolistej podstawie, leżały odłamki niebieskiego granitu, fragmenty karniszów, szczątki gzymsów – oto, co ukazało mi światło księżyca. Obszedłem grobowiec dokoła, szukając nazwiska zmarłego. Na trzech ścianach nie było nic; na czwartej zobaczyłem następujący napis ułożony z lśniących, miedzianych liter: „Armia Sambry i Mozy swojemu dowódcy", a pod tymi literami światło księżyca pozwoliło mi domyślić się raczej aniżeli odczytać nazwisko: Hoche. Litery były powyrywane, ale zostawiły niewyraźne odbicie na granitowym bloku. To nazwisko w tym miejscu, o tej godzinie, oglądane w tym świetle wywarło na mnie głębokie, niewymowne wrażenie. Zawsze lubiłem Hoche'a. Hoche, jak Marceau, był jednym z owych zapowiadających się na wielkich ludzi młodzieńców, których pojawieniem się Opatrzność, chcąc zwycięstwa rewolucji i panowania Francji nad światem, zwiastowała Bonapartego; były to zaledwie zapowiedzi, na poły tylko udane zarysy, które przeznaczenie zniszczyło z chwilą, gdy wydobyło z mroku surowy i doskonały profil człowieka pełnego. A więc tutaj poległ Hoche, pomyślałem. I przypomniała mi się heroiczna data 18 kwietnia 1797 roku. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Rozejrzałem się dokoła. Na północy rozpościerała się rozległa równina; na południu, na odległość strzału z fuzji – Ren; pode mną, u stóp wzgórza stanowiącego jakby podwalinę tego grobowca – wieś ze wznoszącą się u wchodu do niej starożytną, kwadratową wieżą. W tej chwili jakiś mężczyzna przechodził przez pole o kilka kroków od pomnika; na chybił trafił zapytałem go po francusku o nazwę wsi. Mężczyzna – może stary wiarus, wojna bowiem w tej samej mierze co ogłada nauczyła naszego języka wszystkie narody świata – zawołał: Weissenthurm, po czym zniknął za żywopłotem. Ta nazwa: Weissenthurm, oznacza: biała wieża; przypomniałem sobie Turris Alba Rzymian. Hoche poległ w słynnym miejscu. To tu właśnie, dwa tysiące lat temu, Cezar po raz pierwszy przekroczył Ren. Na co to rusztowanie wokół pomnika? Czy go odnawiają? Czy rozbierają? Nie wiem. Wspiąłem się na cokół i trzymając się desek, przez jeden z otworów w granitowym sześcianie zajrzałem do grobowca. Była to niewielka czworokątna izba, pusta, ponura i zimna. Promień księżyca, przenikając przez szczelinę, podkreślał w mroku jakiś biały kształt, stojący przy ścianie. Wszedłem przez wąski otwór, pochylając głowę i czołgając się na kolanach. W środku posadzki ujrzałem jakąś dziurę, okrągłą, rozwartą, ziejącą mrokiem. Pewnie tą właśnie dziurą spuszczono niegdyś trumnę do niżej położonego grobu. Zwisał tu sznur i niknął w ciemności. Podszedłem bliżej. Zapuściłem wzrok w ten otwór, w tę ciemność, w ten grób; szukałem trumny, ale nic nie zobaczyłem. Z trudem dojrzałem rodzaj komory grobowej, wyciętej w sklepieniu, które zarysowywało się w ciemności. Trwałem tam długo, okiem i umysłem nadaremnie badając tę podwójną tajemnicę śmierci i nocy. Z grobowego otworu, niczym z otwartych ust, dobywał się jak gdyby lodowaty oddech. Nie potrafię powiedzieć, co się we mnie działo. Ten pomnik tak nagle napotkany, to niespodziewane wielkie imię, ta ponura izba, ten grób zamieszkany czy pusty, to rusztowanie, które dostrzegałem przez wyłom w pomniku, ta samotność i księżyc spowijający światłem grobowiec, myśli o tym wszystkim, a wraz z nimi cienie cisnęły mi się jednocześnie do głowy. Głęboki żal przepełniał mi serce. Oto, co dzieje się ze słynnymi zmarłymi, wygnanymi lub zapomnianymi na obczyźnie. To trofeum nagrobne wzniesione przez całą armię jest zdane na łaskę przechodnią. Generał francuski spoczywa z dala od ojczyzny, pośród grząd bobu, a pruscy murarze robią z jego grobem, co im się podoba. Wydało mi się, że z tego rumowiska kamieni dochodzi mnie głos mówiący: „Trzeba, żeby Francja odebrała Ren." W pół godziny później szedłem do Andernach, od którego dzieliło mnie zaledwie cztery piąte mili. Zupełnie nie rozumiem turystów. To przecież cudowne miejsce. Przebiegłem wzdłuż i wszerz wspaniałą okolicę. Z wierzchołków wzgórz wzrok obejmuje amfiteatr gigantów od Siedmiogórza aż po grzbiety Ehrenbreitstein. Nie ma tu ani jednego kamienia w budowlach, który nie byłby wspomnieniem, ani jednego szczegółu w krajobrazie, który nie byłby samym wdziękiem. Mieszkańcy mają serdeczne i poczciwe twarze, które zawsze radują cudzoziemców. Zajazd („Hotel Cesarski") należy do najlepszych w Niemczech. Andernach jest uroczym miastem; ale Andernach to miasto opustoszałe. Nikt tu nie przybywa. Wszyscy jeżdżą tam, gdzie jest tłum, do Koblencji, do Baden, do Mannheimu; nikt nie przyjeżdża tu, gdzie jest historia, gdzie jest przyroda, gdzie jest poezja – do Andernach. Zajrzałem po raz drugi do kościoła. Bizantyjska ornamentyka dzwonnic jest niezwykle bogata i wykonana ze smakiem barbarzyńskim, a zarazem wykwintnym. Portal południowy ma bardzo osobliwe kapitele i głęboko żłobioną, zwyczajną, żebrowaną archiwoltę. Na tympanonie o rozwartym kącie widnieje jakieś doskonale jeszcze widoczne, wyraźne malowidło bizantyjskie, przedstawiające Ukrzyżowanie. Na fasadzie, obok ostrołukowego portalu, pomalowana płaskorzeźba renesansowa przedstawia Chrystusa klęczącego z rozpostartymi ramionami, w postawie wyrażającej trwogę. Wokół niego wirują i mieszają się jak w jakimś okropnym śnie wszystkie straszliwe przedmioty, które łączą się z Jego męką: płaszcz, którym Go okryto na urągowisko, berło z trzciny, korona cierniowa, rózgi, obcęgi, młot, gwoździe, drabina, lanca, gąbka nasycona żółcią, groźny profil łotra, sine oblicze Judasza z sakiewką uwieszoną u szyi; wreszcie przed oczami boskiego Mistrza krzyż, a między ramionami krzyża, jako najboleśniejsza tortura, jako ból najbardziej z wszystkich dojmujący, kolumienka, na której wierzchołku stoi piejący kogut, co oznacza niewdzięczność i porzucenie przez przyjaciela. Ten ostatni szczegół jest niezmiernie piękny. Zawarła się w nim wielka teoria o cierpieniu duchowym, gorszym od fizycznego. Wokół tej płaskorzeźby artysta wyrył napis, który skopiowałem: „O vos omnes, qui transitis per viam, attendite et videte si est dolor similis sicut meus. 1538." Przed tą pełną powagi fasadą, o kilka kroków od tej podwójnej lamentacji Hioba i Jezusa, urocze dzieci, wesołe i różowe, bawiły się na zielonej łące i pokrzykując głośno karmiły biednego, oswojonego, lecz i przerażonego królika. Nikt inny „nie zdążał drogą". Istnieje jeszcze jeden bardzo piękny kościół w Andernach. Ten jest gotycki. Jego nawa z czternastego stulecia została obecnie zamieniona na stajnię garnizonową i strzegą jej kawalerzyści pruscy z szablą w dłoni. Przez uchylone wrota widać długi rząd kpńskich zadów niknący w mroku kaplic. Nad portalem można przeczytać następujący napis: „Sancta Maria, ora pro nobis." Teraz konie wypowiadają te słowa. Chciałem wejść na bardzo zajmującą wieżę, którą widać z mojego okna; według wszelkiego prawdopodobieństwa była to niegdyś strażnica miejska, ale schody jej są połamane, a sklepienia zapadnięte. Musiałem więc zrezygnować. A zresztą w tej wspaniałej ruderze tyle jest kwiatów, i to pięknych kwiatów, pielęgnowanych z niezwykłym staraniem i rozstawionych tak gustownie we wszystkich oknach, że można by pomyśleć, iż ktoś w niej mieszka. I tak jest w istocie, mieszka w niej bowiem najbardziej zalotna, a zarazem najbardziej nieprzystępna z mieszkanek, a mianowicie owa niewidoczna i łagodna wróżka, co obiera siedzibę w każdej ruinie, zagarnia ją w całości dla siebie, niszczy w niej wszystkie piętra, wszystkie sufity, wszystkie schody, aby kroki ludzkie nie płoszyły ptaków w gniazdach, a wreszcie w każdym oknie, u każdych drzwi stawia doniczki z kwiatami, które, jako wróżka, potrafi robić z każdego starego kamienia wyżłobionego deszczem lub poszczerbionego przez czas. LIST XIV REN ROZMAITE OŚWIADCZYNY MIŁOSNE WOBEC DZIEŁ STWORZENIA. – AUTOR PRZYTACZA BOILEAU. – AUTOR GRUPUJE WSZYSTKIE RZEKI. – HISTORIA. – WULKANY. – CELTOWIE. – RZYMIANIE. – KOLONIE RZYMSKIE. – JAKIE RUINY STAŁY NAD RENEM PRZED TYSIĄCEM DWUSTU LATY. – KAROL WIELKI. – KONIEC RENU HISTORYCZNEGO. – POCZĄTEK RENU BAŚNIOWEGO. – MITOLOGIA GOCKA. – BEZLIK PODAŃ. – OHYDNA I UROCZA GMATWANINA TYSIĄCA KSZTAŁTÓW W FANTASTYCZNYM BLASKU. – POCZET UROJONYCH POSTACI. – LEGENDY BLEDNĄ; WSTAJE DZIEŃ; ZNÓW UKAZUJE SIĘ HISTORIA. – CO ROBIĄ CZTEREJ LUDZIE SIEDZĄCY NA KAMIENIU. – RHENS. – POTRÓJNE NARODZINY TRZECH WIELKICH RZECZY PRAWIE W TYM SAMYM MIEJSCU I O TEJ SAMEJ PORZE. – REN RELIGII i WOJNY. – KSIĄŻĘTA KOŚCIOŁA POD WZGLĘDEM ZAKRESU WŁADZY NIE RÓŻNIĄ SIĘ OD PAPIEŻA. – KTO SIĘ ROZRASTA, TEN WKRACZA NA CUDZE ZIEMIE. – MAŁŻONKI PALATYNÓW POTWIERDZAJĄ ICH PRAWA SUWERENNE. – USTANOWIENIE ZAKONÓW RYCERSKICH. – NARODZINY MIAST HANDLOWYCH. – OLBRZYMI ZBÓJCY NADREŃSCY. – BURGRABIOWIE. – CO ROBIĄ TYMCZASEM RZECZY NIEWIDZIALNE. – JAN HUS. – DOUCIN. – JEDNA RZECZ POWSTAJE W NORYMBERDZE. – INNA RZECZ POWSTAJE W STRASBURGU. – ZMIENI SIĘ OBLICZE ŚWIATA. – HYMN NA CZESC RENU. – CZYM BYŁ REN DLA HOMERA, DLA WERGILIUSZA, DLA SZEKSPIRA. – CZYM JEST DLA NAS. – DO KOGO NALEŻY. – WSPOMNIENIA HISTORYCZNE. – PEPIN MAŁY. – PORÓWNANIE CESARSTWA KAROLA WIELKIEGO Z CESARSTWEM NAPOLEONA. – W JAKI SPOSÓB STULECIE PO STULECIU, STRZĘP PO STRZĘPIE, ROZPADŁO SIĘ CESARSTWO KAROLA WIELKIEGO. – JAK NAPOLEON POSŁUŻYŁ SIĘ RENEM W SWOJEJ ROZGRYWCE. – REKAPITULACJA. – CZTERY FAZY RENU. – REN SYMBOLICZNY. – Z JAKĄ RZECZĄ WIELKĄ WYKAZUJE PODOBIEŃSTWO. Sankt Goar, 17 sierpnia. Wiesz, mówiłem ci to wielokrotnie, że lubię rzeki. Rzeki przenoszą zarówno idee, jak towary. Wszystko odgrywa wspaniałą rolę w dziele stworzenia. Rzeki, niczym olbrzymie trąby, grają oceanowi pieśń o urodzie ziemi, o uprawie pól, o świetności miast i o chwale ludzi. Mówiłem ci również, że z wszystkich rzek najbardziej lubię Ren. Pierwszy raz zobaczyłem Ren w ubiegłym roku w Kehl jadąc mostem łyżwowym. Zmierzch zapadał, konie szły stępa. Pamiętam, że nie bez respektu przeprawiałem się wówczas przez tę starą rzekę. Zawsze ze wzruszeniem, a powiedziałbym nawet, że z uczuciem najgłębszego związku, stykam się z tymi wielkimi dziełami przyrody, które zarazem są wielkimi dziełami historii. Dodaj do tego, że w rzeczach najbardziej nawet różnorodnych dostrzegam, nie wiem dlaczego, ich powinowactwa i osobliwą zgodność. Czy pamiętasz, mój przyjacielu, Rodan u ujścia Valserine? Oglądaliśmy go w roku 1825 podczas tej uroczej podróży po Szwajcarii, która jest jednym z najbardziej świetlistych wspomnień mojego życia. Mieliśmy wówczas po dwadzieścia lat! Czy pamiętasz, z jaką wściekłością, z jakim straszliwym rykiem Rodan rzucał się w przepaść, a chwiejny mostek dygotał pod naszymi stopami? Otóż od tej chwili Rodan budzi w moim umyśle skojarzenie z tygrysem, a Ren – z lwem. Tego wieczoru, kiedy zobaczyłem Ren po raz pierwszy, ta myśl jeszcze nie drgnęła. Długo patrzyłem na tę dumną rzekę, gwałtowną, ale nie rozhukaną, dziką, lecz majestatyczną. Była wezbrana i wspaniała, kiedy ją przebywałem. Ocierała się o łyżwy mostu swoją zwierzęcą grzywą, „namulistą brodą", jak powiada Boileau. Jej obydwa brzegi tonęły w mroku. Jej głos był rykiem potężnym i spokojnym. Miała w sobie coś z wielkiego morza. Tak, mój przyjacielu, to szlachetna rzeka, feudalna, republikańska, cesarska, godna być zarówno francuską, jak niemiecką. Cała historia Europy, rozpatrywana w obu tych wielkich aspektach, trwa w tej rzece wojowników i myślicieli, w jej dumnym nurcie, który skłania Francję do ruchu, w jej głębokim szumie, który skłania Niemcy do marzeń. Ren łączy wszystko. Ren jest szybki jak Rodan, szeroki jak Loara, głęboki jak Moza, kręty jak Sekwana, przezroczysty i zielony jak Somma, historyczny jak Tyber, królewski jak Dunaj, tajemniczy jak Nil, pokryty złotą łuską niczym któraś z rzek Ameryki, spowity baśniami i duchami niczym któraś z rzek Azji. Zanim historia zaczęła pisać, zanim może zaistniał człowiek, tu gdzie płynie dziś Ren, dymił i miotał ognie podwójny łańcuch wulkanów, które wygasły, pozostawiając po sobie dwa kopce lawy i bazaltu, ciągnące się równolegle jak dwa długie mury. W tym samym okresie kończył się proces gigantycznych krystalizacji, tworzących góry pierwotne, wysychały olbrzymie napływy rzeczne, tworzące góry wtórne, przerażający stos, który nazywamy dziś Alpami, z wolna ostygał, a na nim gromadziły się śniegi; dwie ogromne lawiny owych śniegów zsunęły się na ziemię: jedna, zsuwając się ze stoku północnego, przebyła niziny, napotkała podwójny okop wygasłych wulkanów i ruszyła poprzez nie dalej do oceanu; druga, zsuwając się ze stoku zachodniego, spadała z góry na górę, okrążyła inną grupę wygasłych wulkanów, którą nazywamy Ardeche, i znikła w Morzu Śródziemnym. Pierwsza z owych lawin to Ren, druga – to Rodan. Pierwszymi ludźmi, co zrodzili się w dziejach nad brzegami Renu, był ów wielki ród na pół dzikich plemion, zwących się Celtami, których Rzym nazywał Galami: „Qui ipsorum lingua Celtae, nostra vero Galii vocantur" , powiada Cezar. Rorakowie osiedlili się bliżej źródła, Argentorakowie i Moguntczycy bliżej ujścia. Potem, kiedy nadeszła właściwa pora, pojawił się Rzym; Cezar przekroczył Ren; Druzus wzniósł swoich pięćdziesiąt twierdz; konsul Munatius Plancus rozpoczął budowę miasta na północnym grzbiecie Jury; Marek Wipsaniusz Agryppa zbudował fort w pobliżu ujścia Menu, a potem ustanowił kolonię naprzeciw Tuitium; senator Antoniusz założył za czasów Nerona municipium opodal Morza Batawskiego i cały Ren znalazł się w rękach Rzymu. Kiedy dwudziesty drugi legion, który obozował pod tymi oliwkami, gdzie konał Jezus Chrystus, powrócił z oblężenia Jerozolimy, Tytus wysłał go nad Ren. Legion rzymski prowadził dalej dzieło Marka Agryppy; zdobywcy, chcąc połączyć Melibocus z Taunusem, uznali, że trzeba wznieść tu miasto, legion zbudował więc zaplanowane przez Agryppę Moguntiacum, które Trajan powiększył, a Hadrian ozdobił. Rzecz uderzająca, którą trzeba odnotować nawiasem, że wraz z owym dwudziestym drugim legionem przybył Krescencjusz, który pierwszy głosił w krainie nadreńskiej słowa Chrystusa i rozkrzewił nową religię; Bóg chciał, żeby ci sami zaślepieńcy, którzy do ostatniego kamienia zburzyli świątynię nad Jordanem, założyli jej kamień węgielny nad Renem. Po Trajanie i Hadrianie przyszedł Julian, który wzniósł fortecę u spływu Renu i Mozełi; po Julianie – Walentynian, który wybudował zamki na dwóch wygasłych wulkanach: zwiemy je Lowenburg i Stromberg; w ten sposób w ciągu niewielu stuleci, opasując niby zaciskającym się łańcuchem rzekę, związano i umocniono ową długą i potężną linię kolonii rzymskich, jak Vinicella, Altavilla, Lorca, Trajani Castrum, Versalia, Mola Romano-. rum, Turris Alba, Victoria, Bodobriga, Antoniacum, Sentiacum, Rigodulum, Rigimagum, Tulpetum, Broilum, która wiedzie od Cornu Romanorum do Jeziora Bodeńskiego, biegnie wzdłuż Renu, wspierając się na Auguście, obecnie Bazylei, na Argentinie, obecnie Strasburgu, na Moguntiacum, obecnie Moguncji, na Confluentii, obecnej Koblencji, na Colonia Agrippina, obecnie Kolonii, i w pobliżu morza dotyka Traiectum ad Mosam, obecnie zwanego Maastrichtem, oraz Traiectum ad Rhenum, obecnie zwanego Utrechtem. Odtąd Ren był rzymski. Był po prostu rzeką, która zraszała leżącą po drugiej stronie prowincję helwecką, Germanię Górną i Germanię Dolną, kraj Belgów i prowincję batawską. Kudłaty Gal z północy, który w trzecim stuleciu wiedziony ciekawością zapuszczał się na południe, aby obejrzeć Gala w todze z Mediolanu i Gala w spodniach z Lyonu, został ujarzmiony. Zamki rzymskie na lewym brzegu rzeki trzymały w szachu brzeg prawy; legionista, odziany w sukno z Trewiru i zbrojny w partyzanę z Tongres, musiał już tylko baczyć z wierzchołków skał, czy nie pojawi się stary wóz wojenny Germanów, ogromna, zaprzężona w woły wieża na kołach zbrojnych w kosy, z dyszlem najeżonym pikami, z wycięciem dla każdego z dziesięciu łuczników, która zapuszczała się niekiedy na przeciwległy brzeg Renu, aż na odległość strzału z kuszy z fortec Druzusa. Ten przerażający pochód ludzi z północy ku obszarom południowym, który nieuchronnie powtarza się w pewnych okresach przejściowych życia narodów i nosi nazwę najazdu barbarzyńców, zatopił Rzym, kiedy nadeszła dla Rzymu chwila niezbędnej przemiany. Ów zalew zmiażdżył wojskową zaporę granitowych twierdz nad Renem i około szóstego stulecia grzbiety gór nadreńskich zwieńczyły się ruinami rzymskimi, jak dzisiaj wieńczą je ruiny z czasów feudalnych. Karol Wielki odnowił owe szczątki, odbudował fortece i uczynił z nich przegrodę dla dawnych hord germańskich, które odrodziły się teraz pod innymi nazwami: Boemanów, Obotrytów, Welebatów i Sarabów; w Moguncji, gdzie pogrzebano jego żonę Fastradę, zbudował most na kamiennych filarach, którego szczątki jeszcze widać podobno pod wodą; podźwignął akwedukt wiodący do Bonn; naprawił drogę rzymską do Victorii, obecnie Neuwied, do Bacchiary, obecnie Bacharach, do Vinicelli, obecnie Winkel, i do Thronus Bacchi, obecnie Trarbach, a dla siebie zbudował ze szczątków łaźni Juliana pałac, der Saal, w Nieder-Ingelheim. Ale mimo całego swojego geniuszu i całej woli Karol Wielki zgalwanizował tylko kości. Stary Rzym umarł. Zmieniło się oblicze Renu. Jak wskazałem już wyżej, na obszarach nadreńskich pod władzą rzymską zasiano niepostrzeżone ziarno. Chrześcijaństwo, niczym boska orlica, co zaczynała rozwijać skrzydła, złożyła pośród tych skał jajo, w którym zawierał się świat. Za przykładem Krescencjusza, który od roku 70 nawracał Taunus, święty Apolinary odwiedził Rigimagum; święty Goar nauczał w Bacchiara; święty Marcin, biskup Tours, głosił wiarę w Confluentii; święty Euchariusz zbudował sobie pustelnię w lasach nie opodal Trewiru i w tychże lasach święty Gezelin, stojąc przez trzy lata na słupie, walczył oko w oko z posągiem Diany, który w końcu obalił, jeśli tak można rzec, samym swoim spojrzeniem. W Trewirze wielu nieznanych chrześcijan poniosło męczeńską śmierć na dziedzińcu pałacu prefektów Galii, a prochy ich rzucono na wiatr, lecz te prochy były nasieniem. Ziarno tkwiło w bruździe, ale dopóki ciągnęli tędy barbarzyńcy, nie wzeszło. Przeciwnie, nastąpił głęboki upadek, wśród którego cywilizacja zdawała się gasnąć; pękł łańcuch pewnych tradycji; historia zdawała się zacierać; ludzie i zdarzenia tej mrocznej epoki przeprawiali się przez Ren niby cienie, zaledwie rzucając na rzekę baśniowy odblask, który rozwiewał się, gdy tylko go dostrzeżono. Stąd dla Renu po okresie historycznym nastąpił okres legendy. Wyobraźnia ludzka lęka się próżni nie mniej niż przyroda. Tam, gdzie milknie wrzawa człowiecza, przyroda każe świergotać ptakom w gniazdach, szeptać liściom na drzewach i szemrać tysiącznym głosom samotności. Gdzie zanika pewność historyczna, wyobraźnia ożywia cienie, sen i zjawy. Baśnie rodzą się, rosną, plączą się z sobą i zakwitają między szczelinami zrujnowanej historii, niczym głogi i gencjany pośród zwalisk jakiegoś pałacu. Cywilizacja jest jak słońce; ma swoje noce i dni, swoje pełnie i zaćmienia. To niknie, to znów się pojawia. Gdy tylko świt odradzającej się cywilizacji jął wschodzić nad Taunusem, na brzegach Renu zabrzmiał uroczy świegot legend i opowieści; w oświetlonych owym dalekim promieniem częściach krajobrazu rozbłysło nagle tysiąc niezwykłych i uroczych postaci, gdy w częściach okrytych jeszcze mrokiem miotały się ohydne kształty i przerażające widma. I kiedy obok rzymskich ruin, dziś już prawie niewidocznych, wznoszono z pięknego, nowego bazaltu saskie i gockie zamki, które dziś stoją w ruinie, okolice nadreńskie zapełniło mnóstwo baśniowych istot, z którymi bezpośrednio stykały się piękne panny i urodziwi rycerze; oready władające lasami; ondyny władające wodami; gnomy władające wnętrzem ziemi; duch skał; duch stukający; czarny strzelec przedzierający się przez gąszcza na jeleniu o porożu o szesnastu odnogach; dziewica z czarnego bagna; sześć dziewic z czerwonego bagna; Wodan, bóg o dziesięciu rękach; dwunastu czarnych mężczyzn; szpak, co zadawał zagadki; kruk, co krakał swoją piosenkę; sroka opowiadająca dzieje swojej babki; ludziki z Zeitelmoos; Eberhard Brodaty, który udzielał rad książętom, co zmylili drogę na polowaniu; Zygfryd Rogaty, który zabijał smoki w jaskiniach. Diabeł położył kamień w Teufelstein, a drabinę w Teufelsleiter; ośmielił się nawet wygłosić kazanie w Gernsbach, nie opodal Czarnego Lasu, ale na szczęście po drugiej stronie rzeki, naprzeciw Kazalnicy Diabła, Bóg wzniósł Kazalnicę Anioła. Kiedy Siedmiogórze, ów ogromny wygasły krater, napełniało się potworami, smokami i olbrzymimi widmami, na drugim końcu tego łańcucha, u wrót krainy nadreńskiej, zimny wiatr znad Wisper niósł aż do Bingen chmary sędziwych wróżek, nie większych niż koniki polne. Mitologia zaszczepiła się w tych dolinach na legendach o świętych i dała niezwykłe plony, osobliwe kwiaty ludzkiej wyobraźni. Drachenfels miało pod zmienionymi imionami swojego smoka i swoją świętą Martę; podwójna legenda o Echu i Hylasie umiejscowiła się w groźnej skale Lurlei; dziewica-wąż czołgała się w podziemiach Augst; Hatto, zły biskup, zginął w swojej wieży zagryziony przez poddanych zamienionych w szczury; siedem sióstr-śmieszek z Schonburg zamieniono w skały i Ren miał swoje panny, jak Moza miała swoje panie. Diabeł Urian przebył Ren w Dusseldorfie, mając na plecach złożoną we dwoje, jak worek młynarza, wielką wydmę, którą wyłowił nad morzem, aby zasypać Aix-la-Chapelle, lecz wyczerpany znojem, a przy tym zmylony przez starą kobietę, upuścił ją nieroztropnie u wrót cesarskiego miasta, gdzie ową wydmę zwą dziś Looberg. W owej epoce, pogrążonej dla nas w półmroku, gdzie tu i ówdzie przebłyskują magiczne światełka, w owych lasach, wśród owych skał, w owych dolinach nie ma nic prócz zjaw, wizji, cudownych spotkań, diabelskich polowań, piekielnych zamków, muzyki harf w zagajnikach, melodyjnych piosenek, które śpiewają niewidzialne śpiewaczki, okropnych chichotów tajemniczych wędrowców. Bohaterowie w ludzkiej postaci są prawie tak samo fantastyczni jak postacie nadprzyrodzone, Kuno z Sayn, Sibo z Lorch, tęgi miecz, Griso poganin, Attich, książę Alzacji, Thassilo, książę Bawarii, Anthys, książę Franków, Samo, król Wendów, błąkają się, pełni lęku, po nieprzebytych puszczach, poszukując i opłakując swoje piękne damy, wysokie, smukłe, blade księżniczki, noszące urocze imiona: Gela, Garlinda, Liba, Williswinda, Schonetta. Wszyscy ci błędni rycerze, tkwiący w świecie fantastycznym i tylko ocierający się o rzeczywistość, uwijają się po legendach i wieczorem nikną w gęstych lasach, jak Rycerz śmierci Albrechta Diirera, depcąc kopytami swoich ciężkich koni ciernie i kolce, a za nimi podążają ich smukłe charty, na które spośród gałęzi spoglądają straszydła, i napotykając w ciemnościach to jakiegoś siedzącego przy ogniu czarnego węglarza, co w istocie jest szatanem warzącym w kotle dusze zmarłych, to całkiem nagie nimfy, ofiarowujące im szkatułki pełne drogich kamieni, to staruszków, co zwracają im ich siostry, córki lub narzeczone, które znaleźli na szczycie góry, pogrążone we śnie na posłaniu z mchu w głębi pięknego pałacyku wyłożonego koralami, muszlami i kryształami, to wreszcie jakiegoś potężnego karła, „który – jak powiadają stare poematy – przemawia niczym olbrzym". Wśród tych fantastycznych bohaterów pojawiają się co pewien czas postacie z krwi i kości; najpierw i przede wszystkim Karol Wielki i Roland; Karol Wielki we wszystkich okresach swojego życia, jako dziecko, młodzieniec i starzec; Karol Wielki, który według legendy miał urodzić się u jakiegoś młynarza w Czarnym Lesie; Roland, który według legendy nie umarł w Roncevaux pod ciosami całej armii, ale z miłości, nad Renem, w klasztorze na Nonnenwerth; a dalej cesarz Otto, Fryderyk Barbarossa i Adolf z Nassau. Ci bohaterowie historyczni, przemieszani w marzeniach z postaciami fantastycznymi, to przekaz faktów rzeczywistych, który broni się przed naporem rojeń i wyobraźni, to historia, która toruje sobie drogę wśród baśni, to ruina, która tu i ówdzie ukazuje się spod kwiatów. A tymczasem mroki się rozpraszają, baśnie się zacierają, wstaje świt, cywilizacja się odradza i wraz z nią historia przybiera właściwą postać. I oto czterej ludzie, przybywający z czterech stron świata, spotykają się co pewien czas przy kamieniu, co tkwi na lewym brzegu Renu, nie opodal pięknego szpaleru drzew, między Rhens i Kapellen. Ci czterej ludzie siadają na tym kamieniu i tam ustanawiają i obalają cesarzy Niemiec. Ci ludzie to czterej elektorowie reńscy, a ów kamień to tron królewski, Konigsstuhl. Z miejsca, które wybrali, mniej więcej pośrodku doliny Renu, z Rhens należącego do elektora Kolonii, widać jednocześnie na lewym brzegu Kapellen, należące do elektora Trewiru; od północy zaś, na prawym brzegu, z jednej strony Oberlahnstein, stanowiące własność elektora Moguncji, a z drugiej Braubach, własność elektora Palatynatu. Każdy z elektorów może w ciągu godziny dotrzeć ze swojej siedziby do Rhens. Co roku, w drugi dzień Zielonych Świątek, wybitne osobistości Koblencji i Rhens zbierają się w tymże miejscu pod pretekstem święta i naradzają się w rozmaitych tajemniczych kwestiach. Oto zalążek gminowładztwa i mieszczaństwa, który drąży skrycie fundamenty wzniesionej już w całości ogromnej budowli germańskiej. Oto wciąż żywy, wieczny spisek małych przeciw wielkim, knuty zuchwale w pobliżu Konigsstuhl w cieniu kamiennego tronu ustroju feudalnego. Niemal w tym samym miejscu, na elektorskim zamku Stolzenfels górującym nad miasteczkiem Kapellen, a dziś stanowiącym wspaniałą ruinę, Werner, arcybiskup Kolonii, gości i wspomaga od roku 1380 do roku 1418 alchemików, którzy nie wytwarzają złota, lecz poszukując kamienia filozoficznego, odkrywają niejedno z wielkich praw chemii. Oto więc w dość krótkim czasie jedno i to samo miejsce nad Renem naprzeciw ujścia Lahny, dziś prawie niedostrzegane, jest świadkiem, jak dla Niemiec rodzi się cesarstwo, demokracja i nauka. Od tej chwili krajobraz Renu nabiera charakteru militarnego i zarazem religijnego. Mnożą się opactwa i klasztory; między wznoszącymi się na górach basztami zamków i położonymi na brzegu rzeki miasteczkami powstają kościoły, stanowiące jak gdyby łącznik między nimi, a zarazem powtarzający się na każdym zakręcie Renu wyrazisty przykład miejsca, które kapłan powinien zajmować w społeczności. Książęta Kościoła zapełniają krainę nadreńską licznymi budowlami, tak jak tysiąc lat wcześniej czynili to kapłani rzymscy. Arcybiskup Baldwin z Trewiru wznosi kościół w Oberwesel; arcybiskup Henryk z Wittlingen buduje w Koblencji most na Mozeli; arcybiskup Walram z Julich uświęca ruiny rzymskie i szczyt wulkaniczny w Godesbergu, wznosząc kamienny krzyż wspaniale rzeźbiony, a były to ruiny i wzgórza nieco podejrzane o czary. Książęta ci, podobnie jak papież, sprawowali zarazem władzę duchowną i świecką. Stąd podwójna jurysdykcja, która dotyczyła duszy i ciała i podobnie jak w państwach na wskroś świeckich nie stosowała przywileju wyłączenia spod kary śmierci tych, co umieli czytać i pisać. Jan z Barnich, kapelan w Sankt Goar, otruł winem mszalnym swoją panią, hrabinę Katzenelnbogen; elektor Kolonii, jako jego biskup, wyklął go, a jako jego władca, kazał go spalić na stosie. Ze swej strony elektor Palatynatu poczuwał się do obowiązku ustawicznego protestowania przeciw wykroczeniom, których mogliby się dopuścić trzej arcybiskupi: Kolonii, Trewiru i Moguncji, a na znak jego władzy suwerennej małżonka każdego z elektorów odbywała poród w zamku Pfalz, położonym naprzeciw Caub, na samym środku Renu. Kiedy książęta-elektorowie jednocześnie lub kolejno wzrastali w siłę, nad Renem pojawiają się zakony rycerskie. Zakon krzyżowy osiada w Moguncji, naprzeciw gór Taunus, gdy tymczasem kawalerowie rodyjscy obierają siedzibę w Martinshof, nie opodal Trewiru, naprzeciw Siedmiogórza. Z Moguncji zakon krzyżowy rozgałęzia się aż po Koblencję, gdzie zakłada jedną ze swoich komandorii. Templariusze, będący już panami Courtenay i Porentruy w biskupstwie Bazylei, posiedli nad Renem Boppard i Sankt Goar, a także Trarbach między Renem i Mozelą. Ów właśnie Trarbach, okolica wybornego wina, rzymskie Thronus Bacchi, należał później do Piotra Flotte, którego papież Bonifacy nazwał „niedowidzącym na ciele i ślepym na duchu". Kiedy książęta, biskupi i rycerze kładli podwaliny swoich siedzib, handel zakładał swoje kolonie. Wzorem Koblencji nad Mozelą i Moguncji naprzeciw Menu mnóstwo handlowych miasteczek wyrosło u spływów wszystkich rzek i wszystkich potoków, które wlewają się do Renu z niezliczonych dolin przecinających Hiinsriick, Hohenruck, grzbiety górskie Hammerstein i Siedmiogórze. Bingen rozsiadło się nad Nahe, Niederlahnstein nad Lahną, Engers nad Saynbach, Irlich nad Wied, Linz w pobliżu ujścia Ahr, Rhondorf nad Mahrbach, Bergheim nad Sieg. A tymczasem w tych wszystkich okresach, jakie dzieliły pojawienie się książąt Kościoła i władców feudalnych, komandorii zakonów rycerskich i sądów gminnych, duch czasów i przyroda tych okolic zrodziły szczególną rasę panów. Od Jeziora Bodeńskiego aż po Siedmiogórze na każdym szczycie nad Renem wznosił się gród zamkowy, a w nim zasiadał burgrabia. Ci groźni, pełni sił, urodzeni pośród brutalnej, dzikiej przyrody baronowie nadreńscy, gnieżdżący się między złomami bazaltu i wrzosem, ukryci za blankami swoich nor i obsługiwani na kolanach, niczym cesarze, przez swoich podwładnych, żądni krwi, mający w sobie coś z orła i z sowy, potężni tylko w zasięgu swojej władzy, ale w tym zasięgu wszechpotężni, władali parowem i doliną, brali żołnierza, uganiali się po drogach, nakładali myta, ściągali haracz od kupców, co przybywali z Sankt Gallen czy Diisseldorfu, zamykali spływ po Renie łańcuchami i z dumą posyłali wyzwania sąsiednim miastom, kiedy ośmieliły się ich czymś urazić. W taki właśnie sposób burgrabia Ockenfels zażądał zadośćuczynienia od potężnej gminy miejskiej Linzu, a rycerz Hausner z Hegau – od cesarskiego miasta Kaufbeuren. Niekiedy w tych osobliwych zapasach miasta nie czuły się dość silne, bały się i wzywały pomocy cesarza; wtedy burgrabia wybuchał śmiechem i w najbliższy dzień świętego patrona owego miasta udawał się butnie na turniej, na ośle swojego młynarza. Podczas okrutnych wojen, które toczyli Adolf z Nassau i Dezydery z Isenburga, wielu owych rycerzy, co mieli swoje fortece w górach Taunus, posunęło się w zuchwalstwie do tego, że w obliczu obu pretendentów, kłócących się o Moguncję, złupili jedno z przedmieść tego miasta. Na swój sposób okazali neutralność. Burgrabia nie opowiadał się ani za Isenburgiem, ani za Nassau; był za burgrabią. Dopiero za panowania Maksymiliana, kiedy jeden z wielkich wodzów świętego cesarstwa, Jerzy z Frundsberg, zburzył ostatni z grodów obronnych, Hohenkrahen, wygasło owo groźne plemię samowolnych szlachciców, które pojawiło się w dziesiątym stuleciu w postaci burgrabiów-bohaterów, a wygasło w szesnastym w postaci burgrabiów- zbójców. Ale rzeczy niewidzialne, które ucieleśniają się dopiero po wielu latach, dokonywały się również nad Renem wtedy właśnie, gdy tworzył się handel i jeśli można się tak wyrazić, duch herezji i prawa do krytyki wiary, duch wolności, płynął tymi samymi statkami w górę i w dół owej wielkiej rzeki, którą, jak się zdaje, miała płynąć cała myśl ludzkości. Można by powiedzieć, że dusza Tanchelma, który wśród przepychu i ceremoniału godnego monarchy, otoczony trzema tysiącami uzbrojonych sekciarzy, w wieku dwunastym występował przeciw papieżowi przed katedrą w Antwerpii, popłynęła w górę Renu po jego śmierci, natchnęła Jana Husa w jego domu w Konstancji, po czym z Alp spłynęła w dół Rodanem i w hrabstwie Avignonu wydała na świat Doucina. Jana Husa spalono, Doucina poćwiartowano. Godzina Lutra nie wybiła jeszcze. Na drogach Opatrzności są owoce niedojrzałe dla jednych, a dojrzałe dla innych. Tymczasem zbliżał się wiek szesnasty. W czternastym wieku Ren był świadkiem, jak opodal, w Norymberdze, narodziła się artyleria, a w piętnastym, na jego brzegu, w Strasburgu – drukarstwo. W roku 1400 w Kolonii odlano słynną kolubrynę na czternaście stóp długą. W roku 1472 Wendelin ze Spiry wydrukował swoją Biblię. Nowy świat miał się narodzić. I rzecz godna uwagi, godna podkreślenia – oto nad Renem właśnie znalazły i przybrały nowy kształt owe dwa tajemnicze narzędzia, którymi Bóg nieustannie pracuje nad cywilizacją ludzką: działo i książka, wojna i myśl. W losach Europy Ren ma jakby znaczenie opatrznościowe. To wielki, poprzeczny rów, który oddziela Południe od Północy. Opatrzność uczyniła go rzeką-granicą; fortece czynią z niego rzekę-mur. Ren oglądał postaci i odzwierciedlał odbicie prawie wszystkich wielkich wojowników, którzy od trzydziestu wieków przeorywali stary kontynent owym lemieszem, co nazywa się miecz. Cezar przeprawił się przez Ren, zdążając z południa; Attyla przeprawił się przez Ren idąc z północy. Chlodwig wygrał bitwę pod Tolbiac, Karol Wielki i Bonaparte tu rządzili. Cesarz Fryderyk Barbarossa, cesarz Rudolf Habsburg i palatyn Fryderyk I okazali tu swoją wielkość. Odnosili zwycięstwa, dokonywali niezwykłych czynów. Gustaw Adolf dowodził tu swoim wojskiem z wyżyn czatowni w Caub. Ludwik XIV widział Ren. Enghien i Kondeusz przeprawili się przezeń! Niestety, Tureniusz także. Druzus ma swój kamień w Moguncji, jak Marceau w Koblencji, a Hoche w Andernach. Myśliciel, który widzi historię żywą, ma zawsze przed sobą dwa wielkie orły wiecznie szybujące nad Renem: orła legionów rzymskich i orła pułków francuskich. Ów dumny Ren, zwany przez Rzymian Rhenus superbus, niesie bądź statki o pomostach najeżonych lancami, partyzanami albo bagnetami, z których ruszają na Niemcy armie włoskie, hiszpańskie lub francuskie, bądź wylewają się znowu na dawny świat rzymski, geograficznie nie zmieniony, również nie zmienione hordy barbarzyńców, to znów spokojnie płyną po nim sosny z Murg i Sankt Gallen, porfir i serpentyn z Bazylei, potas z Bingen, sól z Karlshall, skóry ze Strombergu, rtęć z Landsbergu, wina z Johannisbergu i Bacharach, łupek z Caub, łososie z Oberwesel, czereśnie z Salzig, węgiel drzewny z Boppard, naczynia z białego metalu z Koblencji, mozelskie szkła, kute żelazo z Bendorf, tuf i koła młyńskie z Andernach, blacha z Neuwied, woda mineralna z Antoniusstein, sukno i garnki z Vallendar, czerwone wina znad Aar, miedź i ołów z Linzu, kamień ciosowy z Konigswinter, wełny i jedwabie z Kolonii, i płynąc majestatycznie przez Europę spełnia swoją podwójną funkcję, rzeki wojny i rzeki pokoju, a między dwoma łańcuchami wzgórz, które piętrzą się nad nim w niższej części jego biegu, z jednej strony rosną dęby, z drugiej – winnice, co oznacza z jednej strony Północ, z drugiej – Południe, z jednej – siłę, z drugiej – radość. Dla Homera Ren nie istniał. Była to jedna z rzek może gdzieś tam płynących, ale nie znanych, w owym mrocznym kraju Kimmeryjczyków, gdzie wciąż pada deszcz i nigdy nie widać słońca. Dla Wergiliusza była to rzeka nie tyle nie znana, co zamarznięta: „frigora Rheni". Dla Szekspira to piękny Ren, „beautiful Rhine". Dla nas, do chwili kiedy Ren stanie się problemem europejskim, to modna, malownicza wycieczka, przechadzka dla próżniaków z Ems, Baden i Spa. Petrarka był w Aix-la-Chapelle, ale nie sądzę, żeby wspomniał o Renie. Geografia, której nieugięta wola sprawia, że o zbocza, zlewiska wód i stoki górskie żaden kongres na świecie nie może się długo spierać, oddaje lewy brzeg Renu Francji. Opatrzność trzykrotnie dała jej oba brzegi: za Pepina Małego, za Karola Wielkiego i za Napoleona. Cesarstwo Pepina Małego siedziało jakby okrakiem na Renie. Obejmowało Francję właściwą, oprócz Akwitanii i Gaskonii, oraz Niemcy właściwe aż do granicy kraju Bawarów. Cesarstwo Karola Wielkiego było dwakroć większe niż cesarstwo Napoleona. Co prawda, i to istotne, Napoleon miał trzy cesarstwa, a raczej był cesarzem na trzy sposoby: bezpośrednio i wprost władał cesarstwem francuskim, pośrednio i przez swoich braci panował nad królestwami Hiszpanii, Włoch, Westfalii i Holandii, z których uczynił przedmurza cesarstwa centralnego, pod względem zaś duchowym i prawem przewagi rządził Europą, która była już tylko z dnia na dzień coraz bardziej zagrożoną podwaliną jego wspaniałej budowli. Tak pojęte cesarstwo Napoleona dorównywało co najmniej cesarstwu Karola Wielkiego. Karol Wielki, którego cesarstwo miało ten sam ośrodek i powstawało w taki sam sposób jak cesarstwo Napoleona, zagarnął i scalił wokół dziedzictwa po Pepinie Małym Saksonię aż do Łaby, Germanię aż do Saali, Słowenię aż po Dunaj, Dalmację aż po. Zatokę Kotorską, Włochy aż do Gaety, Hiszpanię aż po Ebro. We Włoszech zatrzymał się dopiero na granicy dzielącej Benewent od Greków, a w Hiszpanii na granicy obszarów zajętych przez Saracenów. Kiedy ten ogromny twór rozpadł się po raz pierwszy w roku 843 po śmierci Ludwika Pobożnego, który zresztą pozwolił już, aby Saraceni odebrali swoją część, czyli wielki kawał Hiszpanii, między Ebro i Llobregat, dość było trzech części, na jakie rozpadło się cesarstwo, aby można było na nich ustanowić cesarza; został nim Lotar, który otrzymał Włochy z wielkim trójkątnym kawałem Galii; było także na czym ustanowić dwóch królów. Ludwika, któremu dostała się Germania, i Karola, któremu przypadła Francja. Potem, w roku 855, kiedy z kolei rozpadła się pierwsza z owych części podzielonego cesarstwa Karola Wielkiego, dało się jeszcze stworzyć cesarstwo dla Ludwika, który dostał Włochy, królestwo dla Karola w postaci Prowansji wraz z Burgundią oraz jeszcze jedno królestwo dla Lotara, który otrzymał Ąustrazję, zwaną odtąd Lotaryngią. Kiedy nadeszła chwila, gdy rozpadł się drugi z tych działów, germańskie królestwo Ludwika, z największego odłamu utworzono cesarstwo Niemiec, a w drobnych cząstkach usadowiło się nieprzeliczone mrowie hrabstw, księstw i wolnych miast, pozostające pod ochroną margrabiów, strażników granic. Na koniec, kiedy trzecia część, państwo Karola Łysego, ugięła się i rozkruszyła pod brzemieniem lat i książąt, szczątek ów starczył dla ustanowienia nowego króla, króla Francji, pięciu książąt udzielnych, Burgundii, Normandii, Bretanii, Akwitanii i Gaskonii, oraz trzech hrabiów-książąt, Szampanii, Tuluzy i Flandrii. Cesarze ci byli tytanami. Przez chwilę trzymali świat w dłoniach, potem śmierć rozluźniła ich palce i wszystko upadło. Można powiedzieć, że prawy brzeg Renu należał do Napoleona, jak należał do Karola Wielkiego. Bonaparte, inaczej niż kilku miernych polityków w toku długiej walki dynastii francuskiej z dynastią austriacką, nie marzył bynajmniej o jakimś księstwie nadreńskim. Wiedział, że nazbyt rozciągnięte wzdłuż królestwo, które nie jest wyspą, nie może istnieć; gnie się i pęka na dwoje przy pierwszym gwałtownym wstrząsie. Księstwo nie może ustawiać się w szyku zwykłym; państwa, aby móc się utrzymać i skutecznie opierać, powinny ustawiać się w szyku głębokim. Z wyjątkiem kilku cięć i kilku połączeń cesarz zachował Związek Reński w takim kształcie, jaki mu nadały geografia i historia, i ograniczył się do jego uporządkowania. Zadaniem Związku Reńskiego było utworzenie zapory i przeszkody na północy i na południu. Był zwrócony przeciw Francji, cesarz to odmienił. Jego polityka była jak dłoń, która ustanawiała i przemieszczała państwa z mocą olbrzyma i bystrym przewidywaniem szachisty. Wynosząc władców nadreńskich cesarz pojmował, że zwiększa moc korony Francji i umniejsza moc korony Niemiec. W istocie bowiem ci elektorzy, którzy zostali królami, ci margrabiowie i landgrafowie, którzy zostali wielkimi książętami, zyskiwali kosztem Austrii i Rosji to, co tracili na rzecz Francji; wielcy od przodu, mali od tyłu, byli dla cesarzy północnych królami, a dla Napoleona prefektami. Oto więc widzimy cztery całkiem odrębne fazy, gdy chodzi o Ren, cztery wyraziście odcinające się oblicza. Pierwsza faza to okres przedpotopowy, a może nawet przedadamowy, wulkany; druga – to okres historii starożytnej, walki Germanii i Rzymu, których ośrodkiem jest Cezar; trzecia – to epoka baśniowa, w której pojawia się Karol Wielki; czwarta – to okres historii współczesnej, wojny Niemiec z Francją, nad którym góruje Napoleon. Bez względu bowiem na to, co uczyniłby pisarz, żeby uniknąć monotonnego powtarzania tych sławnych imion, przebiegając dzieje Europy od kresu do kresu, wciąż napotykamy na naszej drodze te trzy ogromne słupy milowe czy raczej wiekowe, którymi są Cezar, Karol Wielki i Napoleon. A teraz już na koniec trzeba zwrócić uwagą, że Ren, rzeka opatrznościowa, wydaje się również rzeką symboliczną. W swoim spadku, biegu, obszarach, przez które przepływa, stanowi, jeśli można się tak wyrazić, obraz cywilizacji, której oddała i odda jeszcze tyle ważnych usług. Płynie z Konstancji do Rotterdamu, z krainy orłów do miasta śledzi, z grodu papieży, soborów i cesarzy do kantoru kupców i mieszczan, z Alp do oceanu, podobny w tym do ludzkości, która od myśli podniosłych, niewzruszalnych, niedostępnych, świetlistych, olśniewających dochodzi do myśli szerokich, zmiennych, burzliwych, ciemnych, użytecznych, żeglownych, niebezpiecznych, niezgłębionych, co wszystko na sobie dźwigają i wszystko z sobą niosą, wszystko zapładniają i wszystko pochłaniają; od teokracji do demokracji, od jednego wielkiego dzieła do drugiego wielkiego dzieła. LIST XV MYSZ SKĄD SIĘ BIORĄ OBŁOKI NĄ NIEBIE I UŚMIECHY KOBIET. – OBRAZ. – WELLMICH. – AUTOR GROMADZI MNÓSTWO PRZYKRYCH OPOWIEŚCI O PEWNEJ RUINIE, O KTÓREJ MÓWIONO WIELE ZŁEGO. – PONURĄ PRZYGODĄ. – ZASADA OGÓLNĄ; NIE PROS O DZWON, JEŚLI ÓW JEST ZE SREBRA, TEGO, KTO GO UKRADŁ, JEŚLI ÓW JEST WŁADCĄ. – CZYM JEST POBLISKĄ GÓRĄ. – O CZYM MYSLAŁ KONGRES W ROKU 1815, PRZEKAZUJĄC PRUSOM ZIEMIE UBIÓW. – PODRÓŻNY WCHODZI NA SCHODY, PO KTÓRYCH JUŻ NIKT NIE CHODZI. – WIDOK RENU Z LOTU PTĄKĄ. – PODRÓŻNY DOMAGA SIĘ I PROSI, ABY Z DOBREJ WOLI ZJAWIŁY SIĘ JAKIEŚ WIDMA. – TYLE TYLKO ZYSKUJE, ŻE ZOSTAŁ WYGWIZDANY. – WNĘTRZE RUINY O ZŁEJ SŁAWIE. – DROBIAZGOWY JEJ OPIS. – CZTERY PRZEGRÓDKI PUGILARESU. – PHOEDOVIUS I KUTORGA. – DIE MAUS. – NIE KAŻDY KOT ZJADA KAŻDĄ MYSZ. – PODRÓŻNY CHODZI PO GĘSTEJ TRAWIE, CO MU PRZYPOMINA PRZESZŁOŚĆ. – SPOTYKA DUCHA TYCH STRON, KTÓRY WCALE MU NIE OKAZUJE ZŁEGO HUMORU. Sankt Goar, sierpień. Ubiegłej soboty padało przez cały ranek. Wsiadłem na Dampfschiff „Stadt Mannheim" w Andernach. Płynęliśmy już od kilku godzin w górę rzeki, kiedy nagle, nie mam pojęcia, jakim wiedziony kaprysem, gdyż z tego kierunku napływają zazwyczaj chmury, wiatr południowo-zachodni, favonius Wergiliusza i Horacego, ten sam, który pod mianem Fohn sprowadza tak straszne burze nad Jezioro Bodeńskie, jednym uderzeniem skrzydła przebił grube sklepienie chmur nad naszymi głowami i z dziecięcą radością zabrał się do rozpraszania po całym niebie resztek obłoków. Po kilku minutach znowu ukazała się prawdziwa, odwieczna kopuła błękitu wsparta na czterech rogach horyzontu, a skwarne południowe słońce sprawiło, że wszyscy podróżni wrócili na pokład. W tej właśnie chwili, wciąż między winnicami i dębami, mijaliśmy Wellmich, malowniczą, starą wieś na prawym brzegu Renu, której romańską dzwonnicę, głupio zeszpeconą i odnowioną, otaczały jeszcze niedawno, niczym warowny gród jakiegoś burgrabiego, cztery wieżyczki-strażnice. Nad Wellmich wznosi się prawie pionowo jeden z owych olbrzymich zwałów lawy, którego kształt od strony Renu przypomina jak gdyby ogromną szczerbę w pniu drzewa do połowy podciętego siekierą drwala. Na tym wulkanicznym grzbiecie, niby jakaś naturalna narośl, wznoszą się ruiny wspaniałej fortecy feudalnej z tegoż co góra kamienia i tejże barwy. A tuż nad brzegiem rzeki paplała w słońcu gromadka młodych praczek, tłukących kijankami bieliznę. Ten brzeg mnie skusił; kazałem przybić do przystani i wysiadłem. Wiem, że ruiny w Wellmich cieszą się nad Renem najgorszą sławą i mało kto je odwiedza. Dla podróżnych dostęp do nich jest trudny, a nawet, powiadają, niebezpieczny. Chłopi utrzymują, że pełno tam duchów, i opowiadają o nich rozmaite okropne historie. Przebywają tam żywe płomienie, które za dnia chowają się w niedostępnych podziemiach i widać je dopiero nocą na szczycie wielkiej okrągłej baszty. Ta wielka wieża wznosi się nad ogromną, zasypaną dziś studnią, wywierconą niegdyś przez całą górę poniżej poziomu wody w Renie. Do tej studni jeden z żyjących w czternastym wieku panów na Wellmich, niejaki Falkenstein, którego imię brzmi w podaniach złowieszczo, kazał bez spowiedzi wrzucać, kogo tylko zechciał spośród wędrowców i wasali. To właśnie wszystkie te cierpiące dusze zamieszkują obecnie zamek. W owych czasach w dzwonnicy w Wellmich znajdował się srebrny dzwon, ofiarowany i poświęcony przez Winfrieda, biskupa Moguncji, w roku 740, w owych pamiętnych latach, kiedy władza cesarza Konstantyna VI sięgała od Rzymu aż po Konstantynopol, kiedy pogański król Massilies miał cztery królestwa w Hiszpanii, a we Francji panował król Chlotar, później obłożony trzykrotną ekskomuniką przez świętego Zachariasza, dziewięćdziesiątego czwartego z papieży. Bito w ten dzwon jedynie na czterdziestogodzinne nabożeństwo, kiedy któryś z panów na Wellmich był bardzo chory lub gdy zagrażała mu śmierć. Owoż Falkenstein, który nie wierzył w Boga, a nawet nie wierzył w diabła, a potrzebował pieniędzy, nabrał chętki na ten piękny dzwon. Kazał zdjąć go z dzwonnicy i przenieść do swojej wieży. Przeor w Wellmich, wielce tym wzburzony, chciał odzyskać swój dzwon, udał się więc do pana, mając na sobie ornat i stułę, pc przedzany przez dwóch ministrantów niosących krzyż. Falkenstein wybuchnął śmiechem i zawołał: „Chcesz swój dzwon? Dobbrze, będziesz go miał i nigdy już on cię nie opuści." To rzekłszy, kazał uwiązać duchownemu u szyi srebrny dzwon i wrzucić go do studni. Następnie na rozkaz burgrabiego zasypano głazar księdza, dzwon i studnię na wysokość sześćdziesięciu łokci. Pc kilku dniach Falkenstein nagle zachorował. Gdy noc zapadła, astrolog i lekarz, którzy czuwali przy jego łożu, usłyszeli z przerażeniem, że z wnętrza ziemi dobywa się żałobny dźwięk srebrnego dzwonu. Nazajutrz Falkenstein umarł. Od tej pory co roku, kiedy nadchodzi rocznica śmierci burgrabiego, nocą 18 stycznia, w dniu święta katedry Świętego Piotra w Rzymie, z wnętrza góry słychać wyraźnie odgłos srebrnego dzwonu. Oto jedna z legend. Dodaj do tego, że szczyt sąsiedni, co góruje z przeciwległej strony nad potokiem przepływającym przez Wellmich, to po prostu grób jakiegoś olbrzyma, który żył w zamierzchłych czasach, ludzka wyobraźnia bowiem, nie bez racji dopatrując się w wulkanach wielkich kuźni przyrody, szukała cyklopów wszędzie, gdziekolwiek dostrzegła dymiącą górę, toteż każda Etna ma swojego Polifema. Zacząłem się więc wspinać ku ruinom między wspomnieniem o Falkensteinie i wspomnieniem o olbrzymie. Muszę dodać, że najpierw poleciłem dzieciom wiejskim, aby mi pokazały najdogodniejszą z wiodących tam ścieżek, i za tę przysługę pozwoliłem im wziąć z mojej sakiewki, co tylko chciały, gdyż monety srebrne i miedziane tych odległych ludów, talary, grosze, fenigi to rzecz najbardziej fantastyczna i najmniej zrozumiała pod słońcem, a gdy o mnie chodzi, nie mam w ogóle pojęcia o tych barbarzyńskich monetach, które Prusowie narzucili krainie Ubiów. Rzeczywiście, ścieżka jest stroma, lecz nie niebezpieczna, chyba że dla osób skłonnych do zawrotu głowy albo może po ulewnych deszczach, kiedy ziemia i skała są śliskie. Zresztą te przeklęte i budzące grozę ruiny mają nad innymi ruinami Renu tę przewagę, że nie są źródłem niczyjego zysku. Żaden natręt nie wspina się za tobą, żaden wywoływacz duchów nie upomina się o napiwek, żadne wrota, zaryglowane i zamknięte na kłódkę, nie zatrzymują cię w połowie drogi. Wdrapujesz się, wspinasz po starych schodach burgrabiów, wykutych w bazalcie, który przeziera jeszcze miejscami, czepiasz się krzaków i kęp trawy, nikt ci nie pomaga i nikt ci nie przeszkadza. Po dwudziestu minutach znalazłem się na szczycie góry, u wchodu do ruiny. Przed wejściem do niej przystanąłem i obejrzałem się. Za mną, pod tym, co było furtą, a teraz jest bezkształtną szczeliną, pięły się strome schody, dziś zamienione w stok zarosły murawą. Przede mną roztaczał się rozległy widok zbiegających się koncentrycznie połaci ułożonych w sposób niemal geometryczny, a jednak bez oschłości; u stóp miałem wieś otaczającą dzwonnicę; wokół wsi zakręt Renu; wokół Renu ciemny półksiężyc gór w oddali zwieńczonych tu i ówdzie basztami i starymi zamkami; wokół gór i ponad nimi kopułę błękitnego nieba. Nabrawszy tchu, minąłem furtę i jąłem wspinać się po wąskim stoku murawy. W tej chwili ujrzałem przed sobą potrzaskane ruiny fortecy, których widok sprawiał wrażenie takiego spustoszenia, a wygląd był tak ponury i straszny, że wyznam, iż nie poczułbym się wcale zaskoczony, gdybym ujrzał wyłaniającą się zza zasłony bluszczów jakąś postać o nadprzyrodzonym kształcie niosącą w fartuchu dziwaczne kwiaty; mogłaby to być Gela, narzeczona Barbarossy, albo Hildegarda, małżonka Karola Wielkiego, owa łagodna cesarzowa, która, znając tajemne właściwości ziół i minerałów, zbierała je w górach. Ogarnąłem spojrzeniem mur północny z jakąś nieokreśloną nadzieją, że nagle spośród kamieni pojawią się koboldy, które są wszędzie na Północy, jak powiadał gnom do Kunona z Sayn, albo trzy starowiny śpiewające złowróżbną, baśniową piosenkę: Z olbrzyma grobowych mar Zerwałam pokrzywy wić, Uwiłam z niej długą nić, Weź, siostro, proszę, ten dar. Ale musiałem się pogodzić z tym, że nic nie widzę i nie słyszę prócz ironicznego gwizdu górskiego kosa, siedzącego nie wiadomo gdzie. A teraz, przyjacielu, jeżeli chcesz poznać dokładnie wnętrze tych słynnych, choć nieznanych ruin, nie mogę zrobić nic lepszego niż przepisać to, co idąc wciąż notowałem w moim pularesie. Trochę to poplątane, zbyt szczegółowe, chwytane na gorąco, a zatem dokładnie oddające to, com widział. „Jestem w ruinach. Okrągła baszta, choć wyszczerbiona u szczytu, jest jeszcze niezwykle wysoka. Powyżej jej połowy pionowe nacięcia po zwodzonym moście; wejście na ów most zamurowano. Ze wszystkich stron grube mury, które utraciły swój pierwotny kształt, tworzą jeszcze zarysy komnat pozbawionych drzwi i stropów. Piętra bez schodów, schody bez pokoi. Grunt nierówny, pagórkowaty, utworzony z zapadniętych sklepień, porosły trawą. Nieprzebyty gąszcz. Często zdumiewało mnie, z jaką zazdrością pustkowie, niczym skąpy właściciel, strzeże, grodzi i broni tego, co człowiek choć raz mu oddał. Z niezwykłą starannością rozmieszcza u wchodu najbardziej cierniste krzaki, najdokuczliwsze i najlepiej uzbrojone rośliny: ostrokrzew, pokrzywę, oset, tarninę, janowiec, czyli gromadzi więcej pazurów i szponów niż w klatce tygrysów. Poprzez te oporne, cierniste krzewy pełznie i prześlizguje się jeżyna, ów wąż roślinności, który kaleczy nogi. Ponieważ przyroda zawsze pamięta o ozdobach, ów gąszcz wygląda prześlicznie. Przypomina wielki, rozwichrzony bukiet roślin wszelkiego rodzaju i kształtu, jedne są ukwiecone, inne z owocami, to znów o bogatym, jesiennym listowiu, malwy, powoje, kampanule, anyż, biedrzeńce, dziewanny, żółte gencjany, poziomki, tymianek, tarnina, głóg, który w sierpniu powinien zwać się czerwonym głogiem ze względu na jego szkarłatne jagody, długie łęty jeżyn, ciężkich i krwistych. Jeden bez. Dwie śliczne akacje. I nieoczekiwany zakątek, gdzie jakiś wolnomyślny wieśniak, wykorzystując przesądy innych, uprawia dla siebie grządkę buraków. Wystarczyłoby tego na kostkę cukru. Z lewej strony wieża bez wrót i okien ani jakiegokolwiek widocznego wejścia. Z prawej podziemia z zapadniętym stropem zamienione w otchłań. Wspaniały szum wiatru, urocze skrawki błękitu, prześwitujące przez szczeliny olbrzymiej ruiny. Po zarośniętych trawą schodach wchodzę do jakby jakiejś wysokiej sali. Jestem w środku. Nic prócz dwóch wspaniałych widoków na Ren, wzgórza i wsie. Nachylam się nad miejscem, gdzie w głębi znajduje się otwór podziemia-otchłani. Nad sobą widzę wyrwane z kominków dwa bloki niebieskiego granitu z piętnastego wieku. W palenisku resztki sadzy i popiołu. Wokół nich zatarte malowidła. W górze śliczna wieżyczka bez dachu i schodów, zarośnięta kwitnącymi roślinami, które pochylają się, żeby mi się przyjrzeć. Słyszę śmiech praczek nad Renem. Schodzę do niżej położonej sali. Nic. Na posadzce ślady poszukiwań. Jacyś chłopi szukali pewno skarbu ukrytego tu przez gnomy. Inna parterowa sala. Pośrodku czworokątny otwór, odsłaniający jakiś loch. Na ścianie dwa nazwiska: «Phoedovius, Kutorga.» Ostrym kawałkiem bazaltu wyskrobuję obok moje własne. Znów jakiś loch. Nic. Stąd widać otchłań. Jest niedostępna. Wpada do niej promień słońca. To podziemie znajduje się pod wielką, kwadratową wieżą wznoszącą się w narożniku przeciwległym do wieży okrągłej. Było to zapewne więzienie zamkowe. Obszerne pomieszczenie, skąd widać Ren. Trzy kominki, jeden z kolumienkami, zwisają, wyrwane, na rozmaitych wysokościach. Pode mną trzy piętra o zapadniętych stropach. W głębi dwa sklepione łuki. Jeden spowity uschłymi gałęziami; obok drugiego delikatnie kołyszą się dwa śliczne pnącza bluszczu. Idę tam. Sklepienia wykute bezpośrednio w górskim bazalcie, doskonale widocznym. Ślady dymu. W innym przestronnym pomieszczeniu, do którego wszedłem najpierw, a które było zapewne dziedzińcem przy okrągłej wieży, widać biały tynk na murach, resztki malowidła i dwie czerwone cyfry: 23 – 18 – (sic) 2. Obchodzę zamek dookoła, idąc fosą. Wędrówka dość trudna. Trawa jest śliska. Trzeba czołgać się od krzaka do krzaka nad dość głęboką przepaścią. Wciąż nie widać wejścia ani zamurowanej bramy u stóp wielkiej wieży. Ślady malowideł na blankach. Wiatr przerzuca kartki mojego notatnika i przeszkadza mi w pisaniu. Wchodzę znów między ruiny. Jestem już pośród nich. Piszę na niewielkim jak gdyby wsporniku z zielonego aksamitu, którego użycza mi stary mur." Zapomniałem ci powiedzieć, że ta olbrzymia ruina nosi nazwę Myszy (die Maus). A oto dlaczego: W dwunastym wieku był tu tylko mały gród, stale nadzorowany i często nękany z potężnej twierdzy położonej o pół mili, którą nazywano Kotem (die Katz), skracając w ten sposób imię pana na zamku Katzenelnbogen. Kuno von Falkenstein, któremu przypadł w dziedzictwie marny gród Wellmich, kazał go zburzyć i na jego miejscu wzniósł zamek o wiele większy od sąsiedniego oświadczając, że odtąd Mysz będzie pożerać Kota. Miał słuszność. Jeszcze dziś die Maus, choć podupadła, jest złowieszczą, groźną jędzą, która niegdyś, żywa i uzbrojona, z lędźwiami z bazaltu i lawy, wyszła z głębi tego wygasłego wulkanu, wciąż jeszcze, jak się wydaje, dźwigającego ją z dumą. Myślę, że nikt nie próbował zadrwić sobie kiedykolwiek z tej góry, która zrodziła tę mysz. Zostałem w ruinie aż do zachodu słońca, kiedy zwykle pojawiają się widma i duchy. Wydawało mi się, mój przyjacielu, że znów jestem swawolnym uczniakiem; błądziłem wokół, wspinałem się, poruszałem wielkie głazy, jadłem dojrzałe jagody, usiłowałem podrażnić nadprzyrodzonych mieszkańców zamku, chcąc ich wywabić z mroku, a ponieważ chodząc tam i z powrotem, deptałem gęstą trawę, czułem, jak mnie ogarnia gorzki zapach roślin obrastających ruiny, który tak lubiłem w dzieciństwie. Bądź co bądź, ta niedostępna wieża bez wrót i bez okien, okryta złą sławą studni pełnej ludzkich dusz i szkieletów, wygląda złowieszczo i osobliwie. Tymczasem słońce skryło się za górami i chciałem właśnie jak ono udać się na spoczynek, kiedy nagle coś dziwnego poruszyło się koło mnie. Pochyliłem się. Wielka jaszczurka niezwykłego kształtu, około dziewięciu cali długa, o wielkim brzuchu i krótkim ogonie, czarna jak atrament, z dwiema żółtozłotymi smugami biegnącymi od głowy do ogona, stawiała pośród wilgotnych traw swoje cztery czarne, krzywe łapki, czołgając się z wolna do jakiejś rozpadliny w starym murze. Była tajemniczą i samotną mieszkanką tych ruin, zwierzęciem- duchem, salamandrą, zwierzęciem rzeczywistym, a zarazem bajecznym, które spoglądało na mnie łagodnie, wracając do swojej nory. LIST XVI PRZEZ POLA PODRÓŻNY DOŚWIADCZA PRZERAŻAJĄCYCH I NADPRZYRODZONYCH PRZYGÓD. – GRYMAS OLBRZYMA. – GDZIE DUSZE NIE GARDZĄ DOBRYM WINEM. – SROGIE PRAWA W NASSAU. – PODRÓŻNY NIE WIE, GDZIE SIĘ ZNAJDUJE. – PODRÓŻNY SIADA GDZIEKOLWIEK, MAJĄC NAD SOBĄ GÓRĘ, A OBŁOK POD NOGAMI. – PODRÓŻNY WIDZI NIEWIDZIALNEGO NIETOPERZA. – CZTERY WIERSZE DRUKU, KTÓRYCH NIE ZROZUMIEJĄ CI, CO NIE ZNAJĄ ALBRECHTA DURERA. – U NÓG PODRÓŻNEGO TWORZY SIĘ DZIURA. – CO PRZEZ NIĄ WIDZI. Sankt Goar, sierpień. Nie mogłem oderwać się od tej ruiny. Wiele razy zaczynałem już schodzić, a potem wracałem. Przyroda, jak uśmiechnięta matka, sprzyja wszystkim naszym marzeniom i kaprysom. Kiedy wreszcie postanowiłem opuścić Mysz, przyszło mi na myśl, i muszę przyznać, że myśl tę wykonałem, aby przytknąć ucho do podmurowania wielkiej baszty, by móc sobie powiedzieć z czystym sumieniem, że chociaż tam nie wszedłem, to przynajmniej nasłuchiwałem tuż przy murze. Spodziewałem się jakiegoś odgłosu, choć nie pochlebiałem sobie, iż dzwon Winfrieda raczy się dla mnie przebudzić. I właśnie w owej chwili, o cudzie! usłyszałem, usłyszałem naprawdę na własne uszy, nieokreślone, metaliczne drżenie, słaby, ledwie dosłyszalny dźwięk dzwonu, który wzbijał się ku mnie skroś zmierzchu i zdawał się rzeczywiście dobiegać spod ziemi. Przyznam, że na ów niezwykły dźwięk stanęły mi nagle w pamięci, jak gdyby wypisane świetlistymi głoskami, słowa, które Hamlet wypowiada do Horacja: wydawało mi się nawet przez chwilę, że rozjaśniają mój umysł. Ale szybko wróciłem do świata rzeczywistego. To dzwonili na Anioł Pański w jakiejś pobliskiej wsi, a wiatr usłużnie przyniósł mi owe dźwięki. Nie szkodzi. Tylko ode mnie zależy, bym wierzył i mówił, że słyszałem, jak dźwięczał i rozbrzmiewał we wnętrzu góry tajemniczy, srebrny dzwon z Wellmich. Ponieważ z fosy, która przemieniła się w parów zarośnięty ciernistymi krzewami, wyszedłem od strony północnej, ujrzałem nagle przed sobą pobliską górę, ów grobowiec olbrzyma. Z miejsca, gdzie się znajdowałem, widać, że skała u podnóża góry, tuż nad Renem, ma kształt ogromnego profilu leżącej głowy z otwartymi ustami. Można by rzec, że olbrzym, który według podania spoczywa tu na brzuchu, przytłoczony ciężarem góry, zdołał nieco unieść tę straszliwą bryłę i wysunąć już głowę spośród skał, gdy właśnie w tej akurat chwili jakiś Apollo czy święty Michał postawił stopę na szczycie góry, miażdżąc w ten sposób potwora, który, krzycząc rozdzierająco, wydał w tej pozycji ostatnie tchnienie. Krzyk zatracił się w mroku czternastu stuleci, a usta pozostały otwarte. Muszę zresztą powiedzieć, że ani olbrzym, ani srebrny dzwon, ani duch Fałkensteina nie przeszkadzają winorośli i tyczkom wspinać się tarasami aż pod samą Mysz. Tym gorzej dla widm osiadłych w krainie winnic! Będzie się tłoczyć wino tuż pod ich drzwiami, a wąsy winorośli wesoło będą czepiały się ich rudery, o ile, oczywista, winnic w Wellmich nie doglądają same duchy i jeśli to nie do tych właśnie osobliwych winogrodników odnosi się zdanie, które wczoraj wyczytałem w jakimś niemieckim przewodniku poświęconym Nadrenii: „Za górą Johannisberg znajduje się wieś o tej samej nazwie zamieszkana przez prawie siedemset dusz, które robią bardzo dobre wino." Zresztą nawet najbardziej spragniony przechodzień musi wstrzymać się od dotknięcia tych winogron, bez względu na to, czy są one, czy też nie są zaczarowane. Wellmich leży w księstwie pana Nassau, a obowiązujące tu prawa dotyczące upraw są bardzo surowe. Każdy przyłapany musi zapłacić grzywnę w takiej wysokości, na jaką opiewają straty poczynione przez tych, którym udało się zbiec. Ostatnio pewien angielski turysta zerwał i zjadł w polu śliwkę, za którą musiał zapłacić pięćdziesiąt florenów. Zamierzałem zatrzymać się w Sankt Goar, położonym na lewym brzegu, o pół mili od Wellmich. Wiejski przewoźnik przeprawił mnie przez Ren i wysadził uprzejmie u króla Prus, gdyż lewy brzeg należy do króla Prus. Rozstając się ze mną, poczciwiec ów w łamanym języku, na poły niemieckim, na poły galijskim, wskazał mi dalszą drogę, ale widać źle go zrozumiałem, bo zamiast iść dalej wzdłuż brzegu, ruszyłem przez góry, w przekonaniu, że tak będzie bliżej, i oczywiście zabłądziłem. Tymczasem, kiedy stąpając po świeżym ściernisku, przemierzałem wysoko położone, rdzawe równiny, gdzie pod wieczór zrywa się gwałtowny wiatr, dostrzegłem z lewej strony głęboki wąwóz. Wszedłszy do owego wąwozu, po kilku chwilach zstępowania bardzo stromą ścieżką, która przypominała miejscami schody ułożone z wielkich płyt łupkowych, ujrzałem Ren. Usiadłem tutaj; byłem zmęczony. Światło dnia całkiem jeszcze nie znikło. Głęboka ciemność ogarniała już wąwóz, w którym siedziałem, oraz doliny na lewym brzegu rzeki, wsparte o grube kolumny hebanowej czerni; ale jakiś niewysłowienie różowy blask, odbicie purpurowego zachodu, falował nad górami na przeciwległym brzegu Renu i nad niewyraźnymi zarysami widocznych zewsząd ruin. Przede mną, gdzieś w otchłani, Ren, którego szmer dobiegał aż do mnie, krył się w gęstym białawym tumanie, z którego sięgając niemal moich stóp, wyłaniała się tonąca do połowy we mgle wysoka iglica jakiejś gotyckiej dzwonnicy. Jakieś miasto kryło się z pewnością pośród tych oparów. Na prawo o kilka sążni niżej widziałem porośnięty trawą strop szarej, wielkiej, zrujnowanej wieży, która bez blanków, bez zębów u wierzchołka i bez schodów, trwała dumnie na zboczu. Na tym stropie, w resztce stojącego jeszcze muru widniał na przestrzał pusty otwór wrót, przez które nie mogła przejść już stopa ludzka. Nad sobą, w górze, słyszałem kroki i rozmowy nieznanych wędrowców i widziałem ich cienie poruszające się w ciemnościach. Różowa poświata zgasła. Długo tam siedziałem na kamieniu wypoczywając i rozmyślając, przyglądając się w ciszy, jak mijała owa mroczna pora, kiedy krepa dymów i mgieł z wolna zaciera krajobraz, a zarysy przedmiotów stają się posępne i fantastyczne. Kilka gwiazd podtrzymywało i jakby przytwierdzało do zenitu czarny całun nocy, rozpostarty na połowie nieba, i płótno zmierzchu złowrogo bielejące na jego drugiej połowie. Z wolna w parowie umilkły kroki i głosy, wiatr przycichł, a wraz z nim zamarło owo łagodne drżenie trawy, która gawędzi ze znużonym przechodniem i dotrzymuje mu towarzystwa. Z niewidzialnego miasta nie dochodził żaden odgłos, nawet Ren jakby usnął; bladawa, sina mgła zagarnęła ogromną połać nieba od zachodu do wschodu; gwiazdy zasnuwały się nią, jedna po drugiej; nad sobą miałem już tylko ołowiany nieboskłon, na którym, widzialny jedynie dla poety, unosi się ów ogromny nietoperz, noszący na odsłoniętym brzuchu napis: „Melancholia." Nagle podniósł się wiatr, mgła się rozstąpiła, ukazał się kościół, a przez otwór w tumanie w głębi przepaści ujrzałem ciemną bryłę domów ponakłuwaną tysiącem świecących się okien. Było to Sankt Goar. LIST XVII SANKT GOAR GASTHAUS „ZUR LILIE". – GDZIE TRZEBA SIĘ USADOWIĆ, ABY ZOBACZYĆ ŻOŁNIERZY PANA NASSAU. – HYMN NA CZEŚĆ TEUTOŃSKICH BRZDĄCÓW. – PAN NASSAU MUSI BARDZO POTRZEBOWAĆ CZTERECH FLORENÓW. – DIE KATZ. – BOHDAN CHMIELNICKI. – TRZY STRONICE O KOCIE. – SŁÓWKO O PSIE. – AUTOR USIŁUJE ZASZKODZIĆ ECHU. – LURLEI. – GDZIE CZYTELNIK DOWIADUJE SIĘ, CO TO TAKIEGO GALERA MALTAŃSKA. – COS, CZYM MIESZKAŃCY GARDZĄ, A CZEGO PODRÓŻNI WINNI POSZUKIWAĆ. – DOLINA SZWAJCARSKA. – POSTACIE RZYMU, GRECJI ORAZ INDII UKAZUJĄCE SIĘ AUTOROWI W TYM KRAJU BARBARZYŃCÓW. – REICHENBERG. – HISTORIA PEWNEJ MAŁEJ WRÓŻKI WIELKOŚCI KONIKA POLNEGO I OLBRZYMA, KTÓRY WIERZY, ŻE NOSI NA GRZBIECIE GNIAZDO DIABŁÓW. – DLACZEGO DO BACHARACH TRZEBA ZABIERAĆ WŁASNĄ BRZYTWĘ. – RHEINFELS. – TUTAJ AUTOR WYJAŚNIA, WOBEC KOGO BOMBY I POCISKI ZACHOWUJĄ SIĘ GRZECZNIE I OBYCZAJNIE. – ROZWAŻANIA FILOZOFICZNE O MILI PRUSKIEJ, O TURECKIEJ GODZINIE MARSZU I O HISZPAŃSKIEJ LEGUA. – OBERWESEL. – SIEDEM PANIEN ZAMIENIONYCH W SKAŁY. – PODRÓŻNY NAPOTYKA I JAKO WYTRAWNY ENTOMOLOG OPISUJE NAJWIĘKSZEGO Z WODNYCH PAJĄKÓW. – NIEMIECKA KOLACJA ZAKŁÓCONA PRZEZ FRANCUSKIEGO HUZARA. Sankt Goar, sierpień. W Sankt Goar można bardzo pracowicie spędzić cały tydzień. Trzeba koniecznie zadbać o to, aby w niezwykle wygodnym Gasthaus „Zur Lilie" wziąć pokój z oknami na Ren. Wtedy podróżny znajdzie się między Kotem i Myszą. Po lewej ma Mysz na pół przysłoniętą w głębi horyzontu oparami znad Renu; po prawej, na wprost, Kota, potężną basztę opasaną wieżyczkami, zajmującą na wierzchołku góry szczyt trójkąta, którego dwa inne kąty wyznacza swoimi dwiema starymi wieżami malownicza, nad Renem położona wieś Sankt Goarshausen; jedna z nich jest kwadratowa, druga okrągła. Dwa wrogie zamki śledzą się pilnie i jak gdyby rzucają sobie mordercze spojrzenia, choć bowiem baszta rozpadła się w ruinę, okno jej patrzy jeszcze, ale owym ohydnym spojrzeniem wyłupionego oka. Naprzeciw, na prawym brzegu, jakby gotowe rozbroić tych dwóch przeciwników, stoi ogromne widmo starego zamku-pałacu landgrafów heskich, Rheinfels. Ren w Sankt Goar nie jest już rzeką; to jezioro, prawdziwe jurajskie jezioro, zamknięte ze wszystkich stron, ciemno obramowane, pełne głębokich lśnień i donośnych szumów. Jeśli ktoś przebywa w pokoju, może przez cały dzień obserwować Ren, tratwy, długie żaglowce, wąskie łodzie i jakie osiem, dziesięć omnibusów parowych, które co chwila płyną i wracają to w górę, to w dół rzeki, przystrojone flagami, dymiąc i hałaśliwie rozpryskując wodę jak wielki pies. W dali, na przeciwległym brzegu, pod pięknymi orzechami ocieniającymi trawnik, widać, jak ćwiczą, odziani w zielone kurtki i białe spodnie żołnierze pana Nassau, i słychać donośny bęben panującego tu książątka. Całkiem blisko, pod oknami, przechodzą mieszkanki Sankt Goar w czepcach błękitnych jak niebo i podobnych do tiary, której kształt został zmieniony jak gdyby uderzeniem pięści, i słychać śmiech oraz paplaninę gromady dzieci igrających z Renem. Dlaczego nie? Dzieci z Treport i Étretat igrają przecież z oceanem. Zresztą dzieci znad Renu są urocze. Żadne z nich nie ma tej aroganckiej i nieprzystępnej miny jak na przykład dzieci angielskie. Brzdące niemieckie mają na twarzach ów wyraz pobłażliwości, jaki widać u starych księży. Amator przechadzek może za sześć su, czyli za cenę biletu w omnibusie paryskim, przeprawić się przez Ren i wejść na górę, gdzie stoi zamek Kot. W tej właśnie siedzibie baronów Katzenelnbogen w roku 1471 rozegrała się posępna przygoda kapelana Jana z Barnich. Dziś die Katz to piękne ruiny, których używalność książę Nassau odsprzedał pewnemu pruskiemu majorowi za cztery czy też pięć florenów rocznie. Kilku turystów zwraca całą tę kwotę. Przejrzałem księgę, gdzie zapisują się cudzoziemcy, i na trzydziestu stronicach obejmujących około roku nie znalazłem ani jednego nazwiska francuskiego. Wiele nazwisk niemieckich, kilka angielskich, ze trzy włoskie, oto cały rejestr. Zresztą wnętrze Kota jest zupełnie zrujnowane. W dolnej sali baszty, gdzie kapelan przygotował truciznę dla księżny, mieści się dziś piwnica na wino. Tam, gdzie niegdyś była sala portretowa, kilka wątłych latorośli owija się wokół tyczek. W niewielkim pokoju, jedynym z oknem i drzwiami, wisi na ścianie rycina przedstawiająca Bohdana Chmielnickiego z napisem u dołu: „Belli servilis autor [sic] rebelliumque Cosaccorum et plebis Ukraynen." Groźny wódz zaporoski, cudacznie ubrany w strój na poły moskiewski, na poły turecki, zdaje się, może z winy rytownika, niechętnie spoglądać na kilka portretów książąt obecnie panujących, które wiszą obok niego. Z wyżyn Kota wzrok pogrąża się w sławnej otchłani Renu zwanej Bank. Między Bank i kwadratową wieżą Sankt Goarshausen jest tylko wąski przesmyk. Z jednej strony otchłań, z drugiej rafa. Wszystko można znaleźć nad Renem, nawet Scyllę i Charybdę. Chcąc przebyć tę bardzo niebezpieczną cieśninę, trzeba uwiązać tratwę przy lewym brzegu dość długą liną do pnia zwanego „pies" (Hund) i w chwili, kiedy tratwa znajdzie się między Bank i wieżą, należy pień rzucić do kipieli. Bank chwyta z wściekłością ów pień i przyciąga go do siebie. W ten sposób utrzymuje tratwę w należytej odległości od wieży. Kiedy niebezpieczeństwo mija, trzeba przeciąć linę – i otchłań pożera psa. To poczęstunek dla tego Cerbera. Kiedy podróżny znajdzie się na platformie Kota, pyta przewodnika: „A gdzie jest Bank?" Przewodnik pokazuje mu wtedy nikłą zmarszczkę na Renie. Owa zmarszczka to topiel. Nie należy sądzić otchłani po pozorach. Nieco dalej za otchłanią Bank, przy jednym z najbardziej gwałtownych zakrętów, tysiącem granitowych stopni, które sprawiają, że wygląda jak strzaskane schody, wznosi się niemal pionowo nad Renem słynna skała Lurlei. Jest tu sławne echo, które, jak głosi wieść, powtarza siedmiokrotnie wszystko, co ktoś powie lub zaśpiewa. Gdybym nie obawiał się, że mógłbym sprawić wrażenie człowieka, który stara się zepsuć echom ich reputację, wyznałbym, że mojego głosu echo nie powtórzyło więcej niż pięć razy. Prawdopodobnie oreada Lurlei, niegdyś tak wielbiona przez tylu legendarnych książąt i hrabiów, dostała teraz chrypki i jest znudzona. Ta biedna nimfa ma dzisiaj tylko jednego adoratora, który wyżłobił sobie naprzeciw niej, na przeciwległym brzegu Renu, dwie izdebki w skale, po całych dniach gra jej na rogu myśliwskim i budzi ją strzałami z fuzji. Ów człowiek, co zmusza echo do pracy i z tego żyje, to pewien stary, dzielny huzar francuski. Zresztą na nie uprzedzonym turyście echo Lurlei sprawia nadzwyczajne wrażenie. Niewielka łódź płynąca Renem w tym miejscu swoimi dwoma wiosłami czyni okropny hałas. Zamknąwszy oczy można by pomyśleć, że przepływa tędy galera maltańska o pięćdziesięciu olbrzymich wiosłach, z których każdym porusza po czterech skutych galerników. Schodząc z Kota, nim opuścimy Sankt Goarshausen, trzeba przy jednej ze starych ulic, biegnących równolegle do Renu, obejrzeć prześliczny dom w stylu niemieckiego renesansu, będący oczywista w wielkiej pogardzie u jego mieszkańców. Potem, skręciwszy w prawo, idziemy przez most nad potokiem i wśród odgłosu młynów wodnych zapuszczamy się w Dolinę Szwajcarską, wspaniały, niemal alpejski wąwóz, ciągnący się między wysokim wzgórzem Petersbergu i jednym z tylnych grzbietów Luriei. Przechadzka po owej Dolinie Szwajcarskiej jest doprawdy urocza. Podróżny idzie, zawraca, zwiedza wysoko położone wsie, zapuszcza się w wąskie górskie gardziele tak mroczne i puste, że w jednej z nich widziałem dopiero co poruszoną ziemię i trawę zrytą ryjem dzika. Można też iść dnem wąwozu, między skałami przypominającymi mury cyklopowe, pod wierzbami i olchami. Tam, pogrążony w otchłani liści i kwiatów, możesz samotnie błądzić i marzyć przez cały dzień i, niby dopuszczony do niej przyjaciel, przysłuchiwać się prowadzonej sam na sam tajemniczej rozmowie strumienia i ścieżki. Kiedy podejdziesz potem bliżej wyjeżdżonych dróg, gospodarstw i młynów, wszystko, co ujrzysz, wydaje się tak zgrupowane i skomponowane, jak by miało zapełnić fragment jakiegoś krajobrazu Poussina. Oto na pół nagi pasterz ze swoim stadem na płowej łące, wygrywający dziwaczne melodie na czymś w rodzaju antycznej piszczałki. Oto wóz zaprzężony w woły, jaki widywałem na winietach edycji Herhana, z której w dzieciństwie tłumaczyłem i objaśniałem tekst Wergiliusza; między jarzmem i czołem wołów umieszczają tu skórzaną poduszeczkę, wyszywaną w kwiaty i jaskrawe arabeski. Oto idące drogą bosonogie dziewczęta uczesane jak bizantyjskie posągi. Jedna z nich wydała mi się urocza. Siedziała przy z lekka dymiącym piecu do suszenia owoców; wznosiła ku niebu wielkie, błękitne, smutne oczy, wycięte jak dwa migdały w twarzy wyzłoconej słońcem; na szyi miała sznury szklanych paciorków, ułożonych tak przemyślnie, aby zakrywały tworzące się wole. To zniekształcenie w połączeniu z jej urodą sprawiało, że wydawała się jakimś bóstwem hinduskim, siedzącym w kucki przy swoim ołtarzu. Oto idziesz przez łąkę, brzegi wąwozu rozchylają się i nagle widzisz na szczycie zalesionego wzgórza wspaniałe ruiny. Ów Schloss to Reichenberg. Tu właśnie, podczas panującego w średniowieczu prawa silniejszego, miał swoją siedzibę jeden z owych najgroźniejszych rycerzy-zbójców, którzy sami siebie zwali plagami tych okolic (Landesschaden). Sąsiednie miasto daremnie lamentowało, cesarz daremnie gromił na zgromadzeniach rady cesarstwa herbowego zbója, żelazny mąż zaszywał się w swojej granitowej siedzibie, nie ustawał w rabunkach i w okazywaniu swojej wszechmocy i wyklęty przez Kościół, potępiony przez radę, ścigany przez cesarza, żył sobie, póki siwa broda nie sięgnęła mu pasa. Wszedłem do Reichenbergu. Nie ma już nic w tej jaskini homeryckich zbójców prócz dzikich skabioz, poszarpanego cienia okien przesuwającego się po zwaliskach, kilku krów skubiących trawę wśród ruin, resztek poobłupywanych młotem tarcz herbowych nad wielką bramą oraz widocznych tu i ówdzie pod stopą podróżnego kamieni rozsuniętych przez pełzające tędy gady. Zwiedziłem też kilka stojących za wzgórzem Reichenbergu ruder, dziś ledwie widocznych pozostałości po dawnej wsi, zwanej wsią Balwierzy. A oto, co to była wieś Balwierzy. Diabeł, który miał pretensję do Fryderyka Rudobrodego za jego liczne wyprawy krzyżowe, postanowił pewnego dnia obciąć mu brodę. To doprawdy mistrzowska psota, najlepsza, jaką diabeł mógłby wypłatać cesarzowi. Uknuł więc z jakąś miejscową Dalilą niebywały fortel, który miał polegać na tym, że Barbarossa podczas postoju w Bacharach zostanie uśpiony, a następnie ogolony przez jednego z tamtejszych balwierzy. Owóż Barbarossa, będąc jeszcze księciem Szwabii, za czasów swoich miłostek z piękną Gelą, zdobył sobie wdzięczność pewnej starej wróżki znad Wisper, która postanowiła pokrzyżować plany diabła. Maleńka wróżka, nie większa niż konik polny, odnalazła zaprzyjaźnionego z sobą bardzo głupiego olbrzyma i poprosiła go, aby pożyczył jej swój worek. Olbrzym zgodził się, a nawet ofiarował się, że będzie jej towarzyszył, na co wróżka przystała. Mała wróżka przydała sobie pewno trochę wzrostu, a następnie udała się do Bacharach owej nocy, która miała poprzedzać przejazd Barbarossy, pozbierała wszystkich co do jednego pogrążonych w głębokim śnie balwierzy i wsadziła ich do worka olbrzyma, po czym powiedziała olbrzymowi, żeby zarzucił sobie worek na plecy i zaniósł go dokądkolwiek, byle jak najdalej. Olbrzym, który z powodu ciemności i swojej głupoty nawet nie zauważył, co zrobiła stara wróżka, usłuchał jej i wielkimi krokami, z workiem na plecach, ruszył przez uśpioną okolicę. Tymczasem balwierze z Bacharach, obijając się jeden o drugiego, zaczęli się budzić i wiercić w worku. Przerażony olbrzym przyspieszył kroku. A kiedy przechodził nad Reichenbergiem i musiał nieco unieść nogę nad wielką basztą, jeden z balwierzy, co miał brzytwę w kieszeni, wyciągnął ją i wyciął w worku wielką dziurę, przez którą wszyscy balwierze, trochę potłuczeni i posiniaczeni, powypadali w krzaki, krzycząc wniebogłosy. Pewien, że ma w worku na grzbiecie całe gniazdo diabłów, olbrzym wziął nogi za pas. Nazajutrz, kiedy Barbarossa zawitał do Bacharach, w okolicy nie było ani jednego balwierza, a pewien kruk-szyderca, który siedział na bramie miejskiej, powiedział do przybyłego tam również Belzebuba: „Mój przyjacielu, pośrodku twarzy masz coś ogromnego, czego nie zobaczysz w najlepszym lustrze, po prostu zagrano ci na nosie." Od tej pory nie ma balwierzy w Bacharach. Nawet dziś nie sposób tu znaleźć golibrody, który prowadziłby razurę. A balwierze pojmani przez wróżkę osiedli tam, gdzie upadli, i zbudowali wieś, którą nazwano wsią Balwierzy. Tym sposobem cesarz Fryderyk I, zwany Rudobrodym, zachował swoją brodę i przydomek. Oprócz Myszy, Kota, Lurlei, doliny Szwajcarskiej i Reichenbergu, w pobliżu Sankt Goar jest jeszcze Rheinfels, o którym wspomniałem ci przed chwilą. To góra, wewnątrz pusta, z grzebieniem ruin na szczycie; kilka pięter komnat i podziemnych korytarzy, wyżłobionych jak gdyby przez olbrzymie krety; ogromne zwaliska; bezmierne sale, których ostrołuki mają pięćdziesiąt stóp rozpiętości; siedem ciemnic z lochami pełnymi gnijącej wody, która, gdy wrzucić w nią kamień, pluska martwo i głucho; odgłos młynów wodnych napełnia niewielką, ciągnącą się za zamkiem dolinę, a przez wyłomy w fasadzie widać Ren, na którym oglądany z tej wysokości parostatek przypomina jakąś wielką, płynącą po powierzchni zieloną rybę z żółtymi oczyma, przywykłą do przewożenia na swoim grzbiecie ludzi i pojazdów; feudalny pałac landgrafów heskich obrócony w olbrzymią ruderę; otwory strzelnicze dla dział i katapult, zarosłe trawą i przypominające klatki dla dzikich zwierząt w starożytnych cyrkach rzymskich; gdzieniegdzie na poły wbudowane w stary, potrzaskany mur jakieś kręte, zrujnowane i osypujące się schody, których zwietrzała ślimacznica wygląda jak potwornych rozmiarów przedpotopowa muszla; łupek i nieociosane bloki bazaltu upodabniają archiwolty do jakichś pił czy rozwartych szczęk; wielkie, brzuchate przypory, oderwane w całości lub, aby dokładniej się wyrazić, leżące na boku, jak gdyby znużone, że stały prosto. Oto Rheinfels. Można to obejrzeć za dwa su. Wydaje się, że ziemia zatrzęsła się pod tymi ruinami. Ale to nie trzęsienie ziemi, to Napoleon przeszedł tędy. W roku 1807 cesarz kazał wysadzić Rheinfels w powietrze. Rzecz osobliwa! Wszystko się zawaliło z wyjątkiem czterech ścian kaplicy. Trudno przejść bez melancholijnego wzruszenia przez to miejsce pełne pokoju, które jedno tylko ocalało z tej straszliwej, zburzonej twierdzy. We framugach okien widać dostojne napisy, po dwa przy każdym oknie: „Sanctus Franciscus de Paula vixit 1500. Sanctus Franciscus vixit 1526. – Sanctus Dominicus vixit... [zatarte]. Sanctus Albertus vixit 1292. – Sanctus Norbertus, 1150. Sanctus Bernardus, 1139. – Sanctus Bruno, 1115. Sanctus Benedictus, 1140." Jest jeszcze jedno jakieś zatarte imię; następnie, cofając się tak w odległe stulecia chrześcijaństwa, od aureoli do aureoli, dociera się do tych trzech majestatycznych wierszy: „Sanctus Basilius magnus, episc[opus] Caesareae Cappadoci, magister monachorum orientalium, vixit anno 372." Obok Bazylego Wielkiego, pod samymi drzwiami kaplicy, widnieją te dwa imiona: „Sanctus Antonius magnus. Sanctus Paulus eremita." Oto, co uszanowały bomba i mina. Ten groźny zamek, który padł za Napoleona, drżał przed Ludwikiem XIV. Dawna „Gazette de France", którą drukowano w biurze informacji, na półpiętrze Luwru donosi pod datą 23 stycznia 1693, że „landgraf hesko-kasselski bierze w posiadanie miasto Sankt Goar i zamek Rheinfels, odstąpione mu przez landgrafa Fryderyka Heskiego, który postanowił dokonać życia w Kolonii". Następny numer z 5 lutego donosi, że „pięciuset chłopów pracuje z żołnierzami przy fortyfikowaniu Rheinfels". W dwa tygodnie potem czytamy, że „hrabia von Thingen rozkazał przeciągnąć łańcuchy i zbudować reduty nad Renem". Dlaczego landgraf ucieka? Dlaczego pięciuset chłopów pracuje razem z żołnierzami? Dlaczego owe reduty nad Renem i łańcuchy przeciągnięto z takim pośpiechem? Dlatego, że Ludwik Wielki zmarszczył brew. Wojna z Niemcami znów się zacznie. Dziś Rheinfels, u którego bramy widnieje jeszcze książęca korona landgrafów, wykuta w czerwonym piaskowcu, należy do jakiegoś folwarku. Rośnie tam kilka winnych łóz, kozy skubią trawę. Wieczorem, odcinając się na tle nieba, tworzy wraz ze swoimi oknami na przestrzał iście wspaniałą bryłę. Podążając w górę Renu, o milę od Sankt Goar (o milę pruską, która jak hiszpańska legua, jak turecka godzina marszu, równa się dwóm milom francuskim), dostrzegamy nagle pod przełęczą między dwiema górami piękne miasto feudalne, rozciągające się od połowy zbocza aż po brzeg Renu, ze starymi ulicami, jakie widujemy w Paryżu tylko na dekoracjach w Operze, z czternastoma blankowanymi wieżami, gęściej lub rzadziej spowitymi w bluszcz, i dwoma wielkimi kościołami w najczystszym stylu gotyckim. To Oberwesel, jedno z miast nadreńskich, które najwięcej wojowały. Stare mury Oberwesel są pokryte śladami po kulach armatnich i pociskach. Niby na jakimś palimpseście można na nich odczytać, że biły w nie pękate, wielkie i żelazne kule dział arcybiskupów Trewiru, pociski z armat Ludwika XIV i nasze rewolucyjne kartacze. Dziś Oberwesel to już tylko stary żołnierz, który zajął się uprawą winnic. Znakomite jest tu czerwone wino. Jak prawie we wszystkich miastach nadreńskich, szczyt góry wznoszącej się nad Oberwesel wieńczą ruiny tutejszego zamku Schonburg, jednego z najwspanialej zgrupowanych zwalisk w Europie. To tu właśnie, w Schonburg, miało swoją siedzibę w dziesiątym stuleciu owych siedem panien wesołych i okrutnych, które, spoglądając poprzez wyłomy ich zamku, można dziś jeszcze zobaczyć zamienione w siedem skał pośrodku rzeki. Bardzo zajmująca i pełna uroku jest wycieczka z Sankt Goar do Oberwesel. Droga biegnie brzegiem Renu, który tu zwęża się nagle wciśnięty między wysokie wzgórza. Nie widać domów, prawie nikogo się nie spotyka. Okolica pusta, odludna, milcząca. Z rzeki wyłaniają się wielkie, na pół wykruszone ławice łupku i zakrywają brzeg niczym stosy gigantycznych łusek. Tu i ówdzie widać na pół ukrytego wśród głogów i wiklin, jakby czatującego nad brzegiem Renu olbrzymiego niby-pająka, na którego kształt składają się dwie długie, elastycznie wygięte, skrzyżowane tyki, złączone w środku grubym węzłem, przytroczonym do dźwigni, i czterema swoimi końcami zanurzone w wodzie. Rzeczywiście, to pająk. Niekiedy wśród tej samotności i ciszy tajemnicza dźwignia wznosi się i wówczas widać, jak ohydny stwór z wolna się podnosi, trzymając w swoich łapach pajęczynę, w której szamocze się i wije piękny, srebrzysty łosoś. Wieczorem, po jednej z tych wspaniałych wypraw, które sprawiają, że wszystkie kiszki grają nam marsza, wracam do Sankt Goar i siadam na końcu długiego stołu, przy którym w odpowiednich od siebie odstępach siedzą milczący palacze i gdzie podają mi jedną z tych wybornych, solidnych kolacji niemieckich z perliczkami, co są większe od kurcząt. Tu można wybornie się pożywić, zwłaszcza gdy podróżny, jak wędrujący Odyseusz, umie przystosować się do obyczaju rozmaitych narodów i jest na tyle rozsądny, aby nie uważać za rzecz okropną niektórych dziwacznych połączeń, jakie można czasem napotkać w jednej potrawie, na przykład pieczona kaczka z marmoladą z jabłek lub głowizna dzika z konfiturami. Pod koniec wieczerzy na dworze rozlega się nagle pobudka przerywana strzałami. Wszyscy spieszą do okien. To francuski huzar zmusza do pracy echo w Sankt Goar. Echo w Sankt Goar jest nie mniej wspaniałe niż echo Lurlei. Rzecz jest w istocie zachwycająca. Każdy strzał z pistoletu staje się w tych górach strzałem z armaty. Koronkowe dźwięki pobudki powtarzają się niezwykle czysto w mrocznych głębiach doliny. To subtelne symfonie, misterne, przymglone, słabnące, nieco ironiczne, które, pieszcząc nas, jednocześnie jak gdyby z nas drwią. A ponieważ nie sposób uwierzyć, że ta ociężała, opasła, czarna góra ma w sobie tyle zmysłu artystycznego, po kilku chwilach padamy ofiarą złudzenia i najtrzeźwiejszy nawet myśliciel gotów przysiąc, że gdzieś w tych mrokach, w jakimś fantastycznym gaju przebywa istota nadprzyrodzona, samotna, jakaś wróżka, jakaś Tytania, która bawi się wybornie przedrzeźniając ludzką muzykę i obala połowę góry, ilekroć usłyszy strzał z fuzji. To przerażające, a zarazem pełne uroku. Efekt byłby jeszcze silniejszy, gdyby można przez chwilę zapomnieć, że stoimy przy oknie w oberży i że te nadzwyczajne wrażenia podają nam na deser. Ale wszystko odbywa się w sposób jak najbardziej naturalny: kiedy koncert milknie, służący, trzymając w ręku cynową miskę, obchodzi wokół salę i zbiera pieniądze dla huzara, który dumnie trzyma się na uboczu – i wszystko się kończy. Każdy idzie do swojego pokoju, zapłaciwszy wprzód za echo. LIST XVIII BACHARACH ZGODNA NUTA STARYCH KOBIET I KOŁOWROTKÓW. – BACHARACH. – RUPIECIE. – KURKI I WIEŻYCZKI. – CZŁOWIEK Z WOLEM I PIĘKNE DZIEWCZĘTA. – AUTOR WPADA W ZACHWYT. – JEDEN ZE ZŁOŚLIWYCH FIGLI, JAKIE SIBO Z LORCH PŁATAŁ GNOMOM. – DLA SUROWEGO MIASTA SROGI PEJZAŻ. – AUTOR UCHYLA RĄBKA SWOJEJ NIENAWIŚCI DO BIAŁYCH FASAD I ZIELONYCH OKIENNIC. – AUTOR NAZYWA OKROPNOŚCIĄ TO, CO GO ZACHWYCA. – GDZIE, U DIABŁA, ZDOŁAŁA USADOWIĆ SIĘ MODYSTKA. – AUTOR PRZYPOMINA SOBIE, CO TEZEUSZ MÓWI DO LWA W ŚNIE NOCY LETNIEJ. – WILDES GEFAHRT. – UROKI BACHARACH. – CZTERY SŁOWA O FRYDERYKU II. – WRAŻENIE, JAKIE PODRÓŻNY WYWIERA NA MIESZKAŃCACH BACHARACH. – EUROPA, CYWILIZACJA I WIEK DZIEWIĘTNASTY ZAWIESZONE NA GWOŹDZIU W PEWNYM POMIESZCZENIU. – POWAŻNE OBJAWY. – CZYM BYŁ ÓW WESOŁY, ŚLICZNY I UROCZY WIDOK PRZED OKNEM AUTORA. – ŚWIĘTY WERNER. Lorch, 23 sierpnia. Przebywam w tej chwili w starych miastach, najładniejszych, najprzyzwoitszych i najmniej znanych w świecie. Mieszkam w rembrandtowskich wnętrzach z pełnymi ptaków klatkami w oknach, z dziwacznymi latarniami u sufitu i krętymi schodkami w kącie pokoju, po których z wolna wspina się promień słońca. Stara kobieta i kołowrotek na krętej nóżce, prześcigając się nawzajem, zrzędzą razem w mroku. Spędziłem trzy dni w Bacharach, czymś w rodzaju dziedzińca cudów, co przetrwał nad brzegiem Renu zapomniany przez wykwintny smak wolteriański, przez rewolucję francuską, przez bitwy Ludwika XIV, przez kanonady z roku 1797 i 1805 oraz przez wykwintnych i mądrych architektów, którzy budują domy w kształcie komód i sekreter. Bacharach to na pewno najbardziej staroświecka siedziba ludzka, jaką widziałem w życiu. W porównaniu z Bacharach – Oberwesel, Sankt Goar i Andernach to ulice Rivoli i zespoły domów przy ulicy Bergere. Bacharach to dawne Bacchi Ara. Można by rzec, że jakiś olbrzym handlujący starzyzną, chcąc otworzyć sklepik nad Renem, potraktował górę jak półkę i od wierzchołka aż do dołu, kierując się swoim gustem olbrzyma, porozstawiał mnóstwo gigantycznych osobliwości. Zaczyna się to w samym Renie. Widać tam tuż pod powierzchnią wody, według jednych skałę wulkaniczną, według innych celtycki menhir, a jeszcze według innych ołtarz rzymski, zwany Ara Bacchi. Dalej widać na brzegu rzeki ze trzy stare kadłuby statków, stoczone przez robactwo, przecięte na pół i ustawione pionowo na ziemi, które służą jako chatki rybakom; dalej za owymi chatynkami mur niegdyś blankowany, wsparty przez cztery czworokątne wieże, najbardziej poszczerbione, najbardziej podziurawione pociskami, najbardziej rozsypujące się ze wszystkich, jakie tam są. Dalej, tuż przy murze, gdzie widnieją poprzebijane okna i dobudowane galeryjki dachów, u stóp góry, cała nieopisana wprost gmatwanina najrozmaitszych zabawnych budowli, ruder-klejnotów, fantazyjnych wieżyczek, garbatych fasad, niespotykanych ścian szczytowych, w których podwójne schody podtrzymują dzwonniczkę wyrastającą niczym szparag na każdym stopniu, ciężkich belek tworzących na chatkach delikatne arabeski, strychów z wolutami, ażurowych balkonów, kominów, co wyglądają niczym tiary i korony, a filozoficznie znoszą kłębiący się w . nich dym, dziwacznych kurków na dachach, które nie są kurkami, ale wielkimi literami ze starych manuskryptów wyciętymi w blasze sztancą i skrzypiącymi na wietrze. (Miałem między innymi nad głową wielkie R, które przez całą noc głosiło swoje miano: rrrrr.) W tym zachwycającym nieładzie plac nieregularnego kształtu, utworzony z domów, co przypadkiem spadły tu z nieba, bardziej pbfitujący w zatoki, wysepki, rafy i cyple niż fiord norweski. Z jednej strony tego placu dwa wieloboki budowli gotyckich, zwieszające się, pochyłe, wyszczerzone, a jednak butnie stojące wbrew wszelkim prawom geometrii i równowagi. Z drugiej strony piękny i rzadko spotykany kościół romański o portalu romboidalnym, zwieńczony wysoką dzwonnicą obronną, połączony z absydą galerią małych archiwolt o kolumienkach z czarnego marmuru oraz inkrustowany renesansowymi grobowcami niby monstrancja drogimi kamieniami. Nad kościołem bizantyjskim w połowie zbocza ruiny innego kościoła, z piętnastego stulecia, zbudowanego z czerwonego piaskowca, bez drzwi, dachu i witraży – wspaniały szkielet dumnie rysujący się na tle nieba. Wreszcie, jako ukoronowanie, na szczycie góry zwaliska i gruzy porośnięte bluszczem: to Schloss, zamek Stahleck, rezydencja hrabiów-palatynów w dwunastym wieku. Oto Bacharach. W tym starym grodzie-czarodziejce, gdzie roi się od baśni i podań, mieszka bardzo malownicza ludność i wszyscy oni, starzy i młodzi, brzdące i dziadkowie, ci, co mają wole, i piękne dziew– częta, swoim spojrzeniem, profilem i postawą sprawiają wrażenie, jak gdyby byli z trzynastego wieku. Nie przeszkadza to, że ładne dziewczęta są tu bardzo ładne; przeciwnie. Z wysokości Schlossu rozpościera się rozległy widok i podróżny odkrywa w zaklęsłościach gór ruiny pięciu innych zamków; na lewym brzegu Furstenberg, Sooneck i Heimburg; po drugiej stronie rzeki, na zachodzie, można dostrzec rozległy Gutenfels, pełen wspomnień o Gustawie Adolfie, a na wschodzie, nad legendarną doliną zwaną Wisperthal, na szczycie wzgórza, na niewielkim wzniesieniu służącym jej za piedestał, ową wiązkę czarnych wież, która przypomina dawną paryską Bastylię – to niegościnny dwór, którego właściciel, Sibo z Lorch, nie pozwalał otwierać drzwi gnomom podczas burzliwych nocy. Bacharach leży w odludnej okolicy. Chmury prawie zawsze zaczepiające o jego wysokie ruiny, skalne stromizny, nieujarzmiona rzeka stanowią godną oprawę tego starego, surowego miasta, które było rzymskie, romańskie, gockie i nie chce stać się miastem nowoczesnym. Rzecz godna uwagi – ławica podwodnych skał opasująca je ze wszystkich stron sprawia, że statki parowe nie przybijają tu do brzegu, i trzyma cywilizację w odpowiedniej od miasta odległości. Nic, co psułoby ogólny wygląd, żadna biała fasada o zielonych okiennicach nie mąci poważnej harmonii tej całości. Wszystko tu z sobą licuje aż po ową nazwę: Bacharach, która wydaje się jakimś starożytnym okrzykiem bachanalii przystosowanym do sabatu czarownic. Jako rzetelny sprawozdawca muszę jednak powiedzieć, że widziałem tu pewną modystkę, która pod groźnym, całkiem poczerniałym ostrołukiem z dwunastego wieku rozłożyła swoje różowe wstążki i białe czepeczki. Ren ryczy donośnie wokół Bacharach. Wydaje się, że kocha swój stary gród i pełen dumy strzeże go. Miałoby się ochotę zawołać: „Dzielnieś, Lwie, zaryczał!" Tuż pod miastem, na odległość strzału z rusznicy, rzeka zapada się i wiruje w gardzieli skał, obfitością piany i łoskotem naśladując ocean. Ten niebezpieczny wąwóz nosi miano Wildes Gefahrt i jest zarazem bardziej przerażający i mniej groźny niż Bank w Sankt Goar. Nie należy sądzić otchłani itd. Kiedy słońce rozpędza chmurę i śmieje się przez owo okienko w niebie, nie ma nic bardziej uroczego niż Bacharach. Wszystkie te zgrzybiałe fasady o skwaszonych minach tracą jakby zmarszczki i rozpogadzają się w oczach. Cienie wieżyczek i kurków tworzą tysiączne, osobliwe arabeski. Kwiaty – a pełno ich wszędzie – wraz z kobietami ukazują się w oknach, a na wszystkich progach pojawiają się wesołe, spokojne gromadki dzieci i starców i wygrzewają się w promieniach południowego słońca: starcy z owym nikłym uśmiechem, co mówi: „Już nie!", dzieci z owym słodkim spojrzeniem, co powiada: „Jeszcze nie!" Pośród tego zacnego ludu tam i z powrotem przechadza się z posępną miną pruski sierżant w mundurze. Zresztą czy sprawia to duch tego zakątka, czy pruska zazdrość, dość, że nie widziałem pośród portretów wiszących na ścianach zajazdów podobizny innego wielkiego człowieka, prócz owego zdobywcy o nie rokokowym profilu, owego męża w rodzaju Napoleo-. na w postaci Ludwika XIV, prawdziwego bohatera, prawdziwego myśliciela, prawdziwego zresztą władcy, którego zwą Fryderykiem II. W Bacharach obcy przechodzień to zjawisko wyjątkowe. Nie jest się tu tylko obcym, jest się też osobliwością. Na podróżnego patrzą tu z przerażeniem. Bierze się to stąd, że oprócz kilku biednych malarzy, wędrujących na piechotę z workiem na plecach, nikt nie raczy odwiedzić antycznej, wzgardzonej stolicy hrabiów Palatynatu, straszliwej dziury, od której stronią parowce i którą wszystkie przewodniki po Nadrenii określają jako miasto smutne. A jednak muszę jeszcze wyznać, że w pomieszczeniu przylegającym do mojego pokoju wisiała litografia przedstawiająca Europę, czyli dwie wydekoltowane damy i pięknego, wąsatego pana, śpiewających przy pianinie ten swawolny czterowiersz, niegodny Bacharach: Europa Czarowna Europa, gdzie Francja sposobna Do igraszek dyktuje swoje prawa mody. Rozkosze, sztuki piękne oraz płeć nadobna Tej ziemi najszczęśliwszej dodaje urody. Modystka z różowymi wstążkami, owa litografia i ten empirowy czterowiersz to jutrzenka dziewiętnastego stulecia, co wschodzi nad Bacharach. Pod moimi oknami miałem cały szczęśliwy i uroczy świat. Był to rodzaj dziedzińca przylegającego do romańskiego kościoła, skąd po stromych schodach z lawy można wejść aż do ruin kościoła gotyckiego. Tam co dnia, w trawie sięgającej im aż po szyje, bawiły się dzieci, trzech chłopaczków i dwie dziewczynki, które z wielką ochotą spuszczały lanie trzem chłopaczkom. Razem w piątkę mogli mieć chyba z piętnaście lat. Murawa, lekko miejscami sfalowana, była tak gęsta, że całkiem zakrywała ziemię. Na tej murawie wesoło wznosiły się dwie zielone altanki, ciężkie od wspaniałych winogron. Pośród szczepów winogradu dwa strachy na wróble, przebrane za Lubina z opery komicznej, w perukach i okropnych trój graniastych kapeluszach, starały się wzbudzić strach u małych ptaszków, co nie przeszkadzało, że na gronach rozsiadały się całe gromady wilg, pliszek i świergotek. W każ dym zakątku ogródka gwiaździste bukiety słoneczników, malw i złocieni jarzące się jak snopy sztucznych ogni. Wokół tych kęp unosił się nieustannie żywy śnieg białych motyli, między które wpadały niekiedy pióra z pobliskiego gołębnika. Każdy kwiat i każde grono otaczała poza tym chmara różnobarwnych much, które błyskały w słońcu. Muchy brzęczały, dzieci paplały, ptaki śpiewały, a brzęczenie much, paplanina, dzieci, śpiew ptaków wyraziście odcinały się od nieustannego gruchania gołębi i turkawek. Pod wieczór, w dniu mojego przyjazdu, kiedy aż do zmroku podziwiałem ten ogródek, ujrzałem owe schody z lawy i ogarnęła mnie chętka, aby w jasnym świetle gwiazd wspiąć się aż do ruin gotyckiego kościoła pod wezwaniem świętego Wernera, który poniósł śmierć męczeńską w Oberwesel. Wszedłszy po sześćdziesięciu, a może osiemdziesięciu stopniach bez poręczy i balustrady, dotarłem do platformy usłanej trawą, gdzie wznosiła się wspaniała ruina pięknej nawy. Kiedy spowite głębokim cieniem miasto spało u moich stóp, poprzez czarne otwory gotyckich okien i rozet patrzyłem stąd na niebo i na bezkształtne zwaliska zamku palatynów. Łagodny powiew nocny ledwie poruszał wyschnięte źdźbła głuchego owsa. Nagle poczułem, że ziemia ugina się i zapada pode mną. Opuściłem wzrok i w świetle gwiazd ujrzałem, że stąpam po świeżo wykopanym grobie. Rozejrzałem się; wokół zewsząd niewyraźnie majaczyły czarne krzyże z białymi trupimi czaszkami. Przypomniałem sobie wówczas miękkie sfalowanie gruntu na dole. Przyznam, że w owej chwili nie mogłem powściągnąć owego drżenia, o jakie przyprawia nas zetknięcie z czymś nieoczekiwanym. Mój uroczy ogródek, pełen dzieci, ptaków, gołębi, motyli, dźwięków, światła, życia i radości, okazał się cmentarzem. LIST XIX FEUER! FEUER! JAK BUDZĄ PODRÓŻNEGO W BACHARACH. – JAK BUDZĄ W LORCH. – DIABELSKA DRABINA. – GILGEN. – CZARODZIEJKA AVE. – RYCERZ HEPPIUS. – AUTOR UDAJE SIĘ DO CHIN. – AUTOR POLECA LORCH PIJAKOM. – W JAKI SPOSÓB BIAŁA KARTKA PAPIERU STAJE SIĘ CZERWONA. – AUTOR OTWIERA OKNO. – AUTOR OGLĄDA PRZERAŻAJĄCY WIDOK. – FEUER! FEUER! – SYLWETKI LUDZI W KOSZULACH. – AUTOR IDZIE NA STRYCH. – WIDOK NIE PRZESTAJE BYĆ PRZERAŻAJĄCY I STAJE SIĘ WSPANIAŁY. – AUTOR PRZYGLĄDA SIĘ NAJBARDZIEJ ODWIECZNEJ ZE WSZYSTKICH WALK I NAJDAWNIEJSZYM ZE WSZYSTKICH ZAPASÓW. – WIDOK Z TEGO PUNKTU OBSERWACYJNEGO. – WIELKA RZECZ, JAK WSZYSTKIE RZECZY WIELKIE, PEŁNA RZECZY MAŁYCH. – NIEDOSTRZEGALNY OGIEŃ. – OTWIERAJĄCE SIĘ I ZAMYKAJĄCE OKNA. – BŁĘKITNE PŁOMIENIE. – KOŁYSZĄCE SIĘ BELKI. – KWIECISTE TAPETY. – PIERWSZA SIELANKA: PASTERZ IGRA Z PASTERKĄ. – DRUGA SIELANKA: DRZEWO IGRA Z OGNIEM. – ANGIELKI. – BRZDĄCE. – KATASTROFA. – TO, CO POZOSTAŁO PO POŻARZE O CZWARTEJ NAD RANEM. – CZYSTOŚĆ SŁUŻBY. – UCZCIWOŚĆ CHŁOPÓW. – HISTORIA O ANGLIKU, KTORY ZJADA KOLACJĘ, KŁADZIE SIĘ SPAĆ I NIE ZAMIERZA RUSZYĆ SIĘ Z MIEJSCA. Lorch, sierpień. Gdy w Bacharach wybija północ, wszyscy idą spać, zamykają oczy, porzucają myśli, które osaczały ich przez cały dzień, i w pewnej chwili dochodzą do owego stanu, kiedy coś już w nas usypia, a jeszcze przecież trwa rozbudzone, kiedy zmęczone ciało już odpoczywa, a uparta myśl pracuje nadal, i kiedy wydaje się, że sen jeszcze czuwa, a życie zdaje się drzemać. Nagle jakiś odgłos przedziera się przez ciemności i dociera aż do ciebie, odgłos osobliwy, niewyrażalny, okropny, jakby ryk dzikiej bestii, groźny i żałosny zarazem, zmieszany z wiatrem nocnym i zdający się dobiegać z owego wysoko nad miastem położonego cmentarza, gdzie dziś widziałeś w zrujnowanym kościele Świętego Wernera jedenaście kamiennych gargulców rozwierających paszcze, jakby sposobiły się do ryku. Zrywasz się gwałtownie ze snu, siadasz na posłaniu, nasłuchujesz. Co to takiego? To nocny stróż dmie w swoją trąbę i zapewnia miasto, że nic się nie dzieje, że może spać spokojnie. No cóż, nie sądzę, aby istniał bardziej przerażający sposób uspokajania ludzi. W Lorch można być obudzonym w sposób jeszcze bardziej dramatyczny. Ale najpierw, przyjacielu, pozwól, że ci powiem, czym jest Lorch. Lorch to spore miasteczko, liczące około tysiąca ośmiuset mieszkańców, położone na prawym brzegu Renu u ujścia rzeki Wisper i ciągnące się pod kątem do niej prostym. To dolina baśni i podań, kraj małych wróżek-pasikoników. Lorch leży u stóp Drabiny Diabelskiej, wysokiej skały, prawie prostopadłej, na którą dzielny Gilgen wjechał konno, by uwolnić uwięzioną przez gnomy na jej szczycie narzeczoną. To właśnie w Lorch wróżka Ave wynalazła, jak mówią podania, sztukę tkania sukna, aby odziać w nie swojego kochanka, rzymskiego rycerza- zmarźlucha Heppiusa, od którego imienia pochodzi nazwa miejscowości Heppenheim. Warto, mówiąc nawiasem, zwrócić uwagę, że u wszystkich ludów, we wszystkich mitologiach, sztuka tkacka była wynalazkiem kobiet: u Egipcjan – Izyda, u Lidów – Arachne, u Greków – Minerwa, u. Peruwiańczyków – Menacella, żona Mankokapaka, we wsiach nadreńskich – wróżka Ave. Chińczycy przypisują tę umiejętność mężczyźnie, cesarzowi Jas; trzeba dodać, że dla Chińczyków ów cesarz nie jest mężczyzną, lecz istotą nadprzyrodzoną, którego cielesność znika pod osobliwymi tytułami, w jakie go przyoblekają. Nie znają jego natury, bo nazywają go Smokiem; nie znają jego wieku, bo mówią o nim Dziesięć Tysięcy Lat; nie znają jego płci, bo zwą go Matką. Ale co ja porabiam w Chinach? Wracam do Lorch. Wybaczcie mi ten przeskok. Najprzedniejsze czerwone wino reńskie wyrabiają w Lorch. To miasto istniało jeszcze przed Karolem Wielkim i zostawiło ślady w dokumentach z 732 roku. Henryk III, arcybiskup Moguncji, upodobał sobie to miejsce i rezydował tu w roku 1343. Dziś nie ma już w Lorch ani rycerzy rzymskich, ani wróżek, ani arcybiskupów; ale miasteczko jest szczęśliwe, okolice prześliczne, ludność gościnna. Piękny dom renesansowy nad brzegiem Renu ma fasadę tak oryginalną i tak swoiście bogatą jak u nas we Francji zamek w Meillant. Baśniowa forteca starego Sibo osłania gród któremu zza rzeki zagraża historyczny zamek Fiirstenberg ze swoją ogromną basztą, okrągłą z zewnątrz, ośmiokątną od wewnątrz. I nic bardziej uroczego, jak patrzeć na tę małą, pełną życia, kwitnącą kolonię chłopów między owymi dwoma przerażającymi szkieletami, które były niegdyś dwiema twierdzami. A teraz, jak pewnej nocy w Lorch zostałem zbudzony. W ubiegłym tygodniu, może około pierwszej w nocy, całe miasteczko już spało, a ja pisałem w moim pokoju, kiedy nagle spostrzegłem, że papier poczerwieniał mi pod piórem. Podniosłem wzrok i spostrzegłem, że nie oświetlała mnie już lampa, ale okna. Moje dwa okna przemieniły się w dwie tafle z różowego opalu, napełniając pokój osobliwym blaskiem. Otworzyłem je i spójrżałem przed siebie. Wielki łuk ognia i dymu, wydając przeraźliwy łoskot, widniał o kilka sążni nade mną. Po prostu hotel „P.", sąsiadujący z moim, zapalił się i płonął. W jednej chwili zbudziła się cała oberża, miasteczko zerwało się na równe nogi, krzyk: „Feuer! Feuer!" , wypełnił nabrzeże i ulice, rozległy się dzwony na trwogę. A ja zamknąłem okna i otworzyłem drzwi. Tu widok był inny. Szerokie, drewniane schody w moim zajeździe przyległym niemal do płonącego budynku, oświetlone wielkimi oknami, zdawały się płonąć, a na tych schodach, od góry do dołu, kłębił się tłum wzajemnie się popychających i depczących po sobie cieni o najosobliwszych zarysach. To wylegli wszyscy mieszkańcy zajazdu, jedni w kalesonach, inni w koszulach, podróżni z kuferkami, służba ze sprzętami. Wszyscy ci uciekinierzy jeszcze na pół spali. Nikt nie krzyczał, nikt nic nie mówił. Dobiegający szum przypominał szmer jakiegoś mrowiska. Przerażający blask wypełniał prześwity między tymi wszystkimi głowami. Jeśli o mnie chodzi, bo przecież każdy myśli o sobie w takich chwilach, miałem bardzo mało rzeczy, mieszkałem na pierwszym piętrze i nie groziło mi nic ponad to, że będę musiał wyskoczyć oknem. Tymczasem nadciągnęła burza, lało jak z cebra. Jak to zwykle bywa, kiedy trzeba się spieszyć, zajazd pustoszał z wolna i były chwile okropnego zamieszania. Jedni chcieli wyjść, inni wchodzili; wielkie sprzęty opuszczano na linach przez okna; materace, torby podróżne, węzełki z bielizną zrzucano z dachu na bruk. Kobiety ogarnęło przerażenie, dzieci płakały; chłopi, zbudzeni dzwonem na trwogę, niosąc skórzane Wiadra nadbiegali z gór w swoich wielkich, ociekających kroplami deszczu kapeluszach. Ogień ogarnął już strych; mówiono, że umyślnie podłożono go pod hotel „P.", co zawsze stanowi okoliczność nadającą każdemu pożarowi posępne znaczenie i jak gdyby dramatyczne tło. Wkrótce nadjechały sikawki strażackie, a ludzie, podając wodę, utworzyli łańcuchy; wszedłem na strych, ogromną kilkupiętrową gmatwaninę malowniczych belkowań, krytych tu wszędzie nad Renem wielkimi, łupkowymi dachami. Całe belkowanie sąsiedniego domu płonęło jednym wielkim płomieniem. Ta olbrzymia piramida żaru z unoszącym się nad nią ogromnym, czerwonym pióropuszem kołysała się w podmuchach burzy i pochylała się, głucho trzeszcząc, nad naszym dachem, który tu i ówdzie palił się i skwierczał. Sprawa była poważna; jeśliby zajął się nasz dach, to dziesięć domów na pewno, a może wskutek wichury trzecia część miasteczka mogłaby spłonąć. Zadanie było więc naprawdę trudne. Należało wśród języków ognia i snopów iskier obedrzeć część dachu z łupku i zerwać kurki znad lukarn. Sikawki obsługiwano znakomicie. Z okienek strychu mogłem spoglądać wprost w płomienie, byłem więc, jeśli można się tak wyrazić, w samym sercu pożaru. Pożar oglądany z bardzo bliska to rzecz przerażająca, a zarazem wspaniała. Nigdy nie patrzyłem na podobne widowisko, skoro więc już tu byłem, rad mu się przyglądałem. W pierwszej chwili, kiedy mamy poczucie, że jak gdyby tkwimy w owej potwornej ognistej jaskini, gdzie słychać okrzyki strachu i bólu, a wszystko płonie, lśni, skrzy się, trzeszczy, wybucha i zapada się, trudno wprost oprzeć się odruchowi lęku, wydaje się, że wszystko już stracone i że nic nie zdoła zwalczyć tej straszliwej siły, którą nazywamy ogniem; ale kiedy przybywają sikawki, nabieramy otuchy. Trudno sobie wyobrazić, z jaką zaciekłością woda naciera na swojego wroga. Zaledwie sikawka, ów długi wąż, dyszący gdzieś w dole, w ciemnościach, zdąży wysunąć swoją smukłą szyję ponad mur, w płomieniach zaś zalśni jej miedziana, wąska głowa, a już opluwa z wściekłością strumieniem płynnej stali tę przerażającą, tysiącgłową hydrę. Ogień, zaatakowany niespodziewanie, ryczy, prostuje się, tryska wściekle w górę, otwiera okropne paszcze pełne rubinów i niezliczonymi jęzorami liże wszystkie drzwi i okna jednocześnie. Para miesza się z dymem; białe i czarne kłęby odlatują z każdym podmuchem wiatru, zwijają się i splatają w mroku pod chmurami. Syk wody odpowiada na huk ognia. Nic straszliwszego, a zarazem większego niż ów dawny i odwieczny bój hydry ze smokiem. Siła strumienia wody wyrzucanego przez sikawkę jest wprost niezwykła. Dachówki i cegły, których dotyka, pękają i spadają jak łuski. Kiedy na koniec belkowanie runęło, a w owej wspaniałej chwili, pośród okropnego trzasku, zamiast szkarłatnego pióropusza ognia pojawiła się ogromna, wysoka kita iskier, okazało się, że na domu został jeszcze komin, przypominający małą, kamienną wieżyczkę. Strumień wody strącił go w otchłań. Ren, wsie, góry, ruiny, całe krwawe widziadło krajobrazu ukazujące się w tym blasku, wszystko to mieszało się z dymem, płomieniami, dzwonem na trwogę, łoskotem murów, jak zwodzone mosty padających pod głuchymi ciosami siekier, z odgłosami burzy i zgiełkiem w mieście. Doprawdy, było to straszne, ale i piękne. Jeśli przyjrzeć się szczegółom tego wielkiego widowiska, trudno o coś bardziej niezwykłego. Między kłębami ognia i kłębem dymu na szczycie drabiny pojawiały się głowy. Widać było, jak ci ludzie z bardzo bliska polewali rozwścieczone płomienie, które walczyły, ulatywały z wiatrem i opierały się strumieniowi wody. Pośród tego strasznego zamętu trafiały się zakątki, gdzie ogień był niemal niedostrzegalny. Drzwi i okna, już teraz niedostępne, otwierały się i zamykały na wietrze. Śliczne, błękitne płomyki migotały na końcach krokwi. Ciężkie belki odrywały się od sklepienia, zwisały na jednym haku i smagane huraganem kołysały się nad ulicą z pełgającym po nich długim płomieniem. Inne spadały w wąskie przejście dzielące dwa domy tworząc między nimi ognisty most. W pokojach paryskie tapety z pretensjonalnymi szlakami to ukazywały się, to nikły w kłębach czerwonego popiołu. Na trzecim piętrze widać było jakieś nieszczęsne tremo w stylu Ludwika XV, z rokokowymi drzewami i pasterkami w stylu Bernarda, które długo się opierało. Patrzyłem na nie z podziwem. Nigdy jeszcze nie widziałem, aby jakaś sielanka była tak odważna. Wreszcie wielkie płomienie wtargnęły do pokoju, ogarnęły ów biedny, seledynowy pejzaż i wieśniak całujący wieśniaczkę, i Tyrsis pieszczący Glicerę ulecieli z dymem. Dla harmonijnej całości skromny, mały ogródek, okrutnie zasypywany płonącymi węglami, palił się przed domem. Młoda akacja, wsparta o płonącą kratę, opierała się pożarowi przez cztery godziny i w deszczu iskier potrząsała śliczną, zieloną głową. Dodajmy do tego kilka jasnowłosych, bladych Angielek, które półnagie stały w strumieniach ulewy obok swoich kuferków, i wszystkie tutejsze dzieci, wybuchające śmiechem i klaszczące z uciechy za każdym razem, kiedy strumień z sikawki sięgał aż do nich, a będziemy mieli pełny obraz pożaru hotelu „P." w Lorch. Dom, który się pali, to tylko dom, który się pali, ale najsmutniejsze, że zginął w nim jakiś nieborak. Około czwartej nad ranem ogień, jak się to mówi, został opanowany; pożar zajazdu „P.", w którym zawalił się dach, sufity, schody i posadzki, ograniczył się do jego wnętrza, toteż udało się nam ocalić naszą oberżę. Wtedy, prawie natychmiast, woda zajęła miejsce ognia. Chmara służby, czyszczącej, szorującej, wycierającej, osuszającej, zawładnęła pokojami i w niecałą godzinę uporządkowała dom od góry do dołu. Godne uwagi, że niczego nie skradziono. Wszystkie rzeczy, powynoszone w pośpiechu, w czasie ulewy, pośród nocy, zostały skrupulatnie odniesione przez bardzo biednych chłopów z Lorch. Zresztą wypadki takie jak ten nie należą nad Renem do rzadkości. Każdy dom drewniany ma w sobie niejako zarodek pożaru, a tu pełno drewnianych domów. Choćby w Sankt Goar jest obecnie w wielu różnych miejscach cztery, pięć domów wypalonych pożarem. Nazajutrz rano na parterze spalonego domu spostrzegłem ze zdziwieniem kilka pozamykanych, całkiem nietkniętych pokojów, nad którymi szalał ów wściekły pożar, ale w niczym ich nie naruszył. A oto w związku z pożarem pewna historyjka, którą sobie tutaj opowiadają. Nie biorę za nią odpowiedzialności. Kilka lat temu pewien Anglik przyjechał dość późno do oberży w Braubach, zjadł kolację i położył się spać. W środku nocy wybuchł w oberży pożar. Ktoś wbiegł pośpiesznie do pokoju Anglika. Ów spał. Obudzono go. Wytłumaczono mu, jak rzeczy się mają, że dom się pali i że trzeba natychmiast uciekać. „Do diabła! – powiedział Anglik. – I dlatego mnie budzicie? Zostawcie mnie w spokoju. Jestem zmęczony i nie wstanę. Czyście poszaleli, myśląc, że będę biegał po polu w nocnej koszuli! Mam zamiar wyspać się przez dziewięć godzin. Gaście sobie pożar, jeśli wam się tak podoba, nie będę wam w tym przeszkadzał. A mnie jest bardzo dobrze w łóżku i zostanę tu. Dobranoc, moi mili, do jutra." To mówiąc, ułożył się do snu. Nie było sposobu, aby przemówić mu do rozsądku, a ponieważ ogień się rozprzestrzeniał, służba pouciekała, zamknąwszy uprzednio drzwi pokoju śpiącego już i chrapiącego Anglika. Pożar był okropny, ledwo zdołano go ugasić. Nazajutrz rano ludzie, którzy usuwali zwęglone zwaliska, dotarli do pokoju Anglika, otworzyli drzwi i zastali go, jak już na pół zbudzony, przecierał oczy i ziewał; kiedy ich spostrzegł, zawołał: „A nie moglibyście mi powiedzieć, czy znalazłby się tu gdzieś jakiś kruczek do wciągania butów?" Wstał, zjadł bardzo obfite śniadanie i odjechał wspaniale wypoczęty i świeży, ku wielkiemu żalowi miejscowych chłopców, liczących na to, że z mumii Anglika zrobią to, co w dolinie Renu zwie się suchy burmistrz, czyli doskonale uwędzonego i zakonserwowanego nieboszczyka, którego za kilka groszy pokazują turystom. LIST XX Z LORCH DO BINGEN JĘZYK OBOWIĄZUJĄCY PRAWNIE I JĘZYK FRANCUSKI. – PRAWO, JEDYNY PARAGRAF: KAŻDY, KTO BĘDZIE MÓWIŁ PO FRANCUSKU, ZAPŁACI KARĘ. – TEORIA PODRÓŻOWANIA NA PIECHOTĘ. – WSPOMNIENIA. – PIERWSZA PRZYGODA. – NOTATKA O CLAYE. – CO UKAZUJE SIĘ AUTOROWI MIĘDZY CZWARTĄ I PIĄTĄ LINIJKĄ. – AUTOR W BIAŁY DZIEŃ SPOTYKA NIEDŹWIEDZIE. – WDZIĘCZNY OBRAZEK Z NATURY. – AUTOR POKRÓTCE ODMALOWUJE NIEWYPOWIEDZIANĄ RADOŚĆ, JAKĄ SPRAWIAJĄ MU TRAGEDIE KLASYCZNE. – CIEKAWY EPIZOD W ŻYCIU MUCHY. – WYDARZENIE. – CO OZNACZA PRZERWA MIĘDZY SŁOWAMI „...JEŚLI AKURAT..." I „...SERENAD..." – WYDARZENIE. – WYDARZENIE. – WYDARZENIE. – WYDARZENIE. – WYJAŚNIENIE. – NIC NIE STAŁO NA PRZESZKODZIE, ŻEBY Cl CZWORONOŻNI KUGLARZE SPOŻYLI CHĘTNIE AUTORA JAKO DESER PO OBIEDZIE. – DRUGA PRZYGODA. – G. – UROJONA HISTORIA NATURALNA WEDŁUG ARYSTOTELESA I PLINIUSZA. – W JAKICH MIEJSCACH LUDZIE NAJCHĘTNIEJ POPEŁNIAJĄ NAJOKROPNIEJSZE NIEDORZECZNOŚCI. – INCYDENT. – REBUS HORACEGO. – SKĄD DOBIEGAŁ ŁOSKOT. – PORTRET DWÓCH LUDZI PODZIWIANYCH. – PORTRET WIELU LUDZI, KTÓRZY PODZIWIAJĄ. – ZAROŚNIĘTY MĘŻCZYZNA ZABIERA GŁOS. – G. DRŻY. – AUTOR SPISUJE TO, CO MÓWI SZARLATAN. – DIALOG MIĘDZY TYM, KTO STOI WYSOKO, I TYM, KTO STOI NISKO. – AUTOR WYBUCHA ŚMIECHEM I GORSZY WSZYSTKICH, CO GO OTACZAJĄ. – PRZEWAGA TEGO, CO NIEZROZUMIAŁE, NAD TYM, CO NIEROZUMNE. – GORZKIE SŁOWA G. O TRZECIM WYDZIALE AKADEMII. – W JAKICH OKOLICZNOŚCIACH AUTOR WĘDRUJE PIESZO. – FURSTENECK. – AUTOR WSPINA SIĘ DOSC WYSOKO, ABY STWIERDZIĆ POMYŁKĘ ZNAWCÓW STAROŻYTNOŚCI. – CADENET, LUYNES, BRANDES. – AUTOR ZDAJE EGZAMIN BAKALARSKI NA GOŚCIŃCU. – HEIMBERG. – SOONECK. – FALKENBURG. – AUTOR RUSZA PROSTO PRZED SIEBIE. – PRZYWOŁYWANIE IMION I WIDM. – KONTEMPLACJA.– RUINY ZAMKU. – AUTOR DO NICH WCHODZI. – CO TAM ZASTAJE. – TAJEMNICZY GROBOWIEC. – UROCZE ZJAWISKO. – AUTOR ZACZYNA MÓWIĆ PO ANGIELSKU W SPOSÓB NADER GROTESKOWY. – SZKIC TEORII O KOBIETACH, DZIEWCZĘTACH I DZIECIACH. – STELLA. – AUTOR; CHOĆ UPOKORZONY I ZNIECHĘCONY, ZDOBYWA SIĘ NA FRANCUSKI CZTEROWIERSZ. – DOMYSŁY DOTYCZĄCE CZŁOWlEKA BEZ GŁOWY. – AUTOR POSZUKUJE W FALKENBURGU ŚLADÓW GUNTRAMA I LIBY. – MOWA LUDZKA BYWA TAK KAPRYŚNA, ZE TRAJANI CASTRUM ZMIENIA SIĘ W TRECHTLINGSHAUSEN. – AUTOR JE NA OBIAD OKROPNIE TWARDĄ PIECZEŃ. – JEGO WIELKODUSZNOŚĆ W TYCH OKOLICZNOŚCIACH. – WIDOK. – SANKT-KLEMENT. – REICHENSTEIN. – RHEINSTEIN. _ VAUTSBERG. – AUTOR SNUJE WSPOMNIENIA Z DZIECIŃSTWA. – PODANIE O ZŁYM ARCYBISKUPIE. – W DZIEWIĄTYM STULECIU SZCZURY ZJADAŁY LUDZI TAK JAK DZISIAJ W OPERZE. – MORAŁ PODAŃ ODMIENNY OD MORAŁU HISTORII. – MAUTH I MAUSE. – W JAKI SPOSÓB MAŁA RYCINA W CZARNEJ RAMCE, ZAWIESZONA NAD ŁÓŻKIEM DZIECKA, STAŁA SIĘ DLA NIEGO, GDY DORÓSŁ, WIELKĄ I GROŹNĄ WIZJĄ. – ZMIERZCH. – AUTOR POWTÓRNIE ZDOBYWA SIĘ NA FRANCUSKI WIERSZ. – MIĘDZY DWIEMA GÓRAMI UKAŻUJE SIĘ PRZERAŻAJĄCA ZJAWA Z RYCINY OPRAWNEJ W CZARNĄ RAMKĘ. – MAUSETURM. – ZAWRÓT GŁOWY. – AUTOR BUDZI JAKIEGOŚ PRZEWOŹNIKA, KTÓRY MU SIĘ WŁAŚNIE NAWINĄŁ. – W JAKĄ DROGĘ WYRUSZA AUTOR. – BINGER LOCH. – BEZKSZTAŁTNA, FANTASTYCZNA RZECZYWISTOŚĆ. JAWIĄCA SIĘ W CIEMNOŚCI. – TO, CO AUTOR ZASTAJE W TYM POSĘPNYM MIEJSCU. – DROBIAZGOWY I PEŁEN SZCZEGÓŁÓW OPIS TEJ RZECZY STRASZLIWEJ, CHOĆ SŁYNNEJ. – POKŁON SZTANDAROWI. – PRZYBYCIE DO BINGEN. – WYPRAWA DO KLOPP. – WIELKA NIEDŹWIEDZICA. Bingen, 27 sierpnia. Odległość z Lorch do Bingen wynosi dwie mile niemieckie, inaczej mówiąc – cztery mile francuskie lub szesnaście kilometrów w tym okropnym języku, który prawo chce nam narzucić, jakby było rzeczą prawa tworzyć język. Przeciwnie, mój przyjacielu, w bardzo wielu wypadkach to język tworzy prawo. Znasz moje upodobania. Nigdy, kiedy tylko mogę pokonać choć część drogi pieszo, to znaczy zamienić podróż w przechadzkę, nie cofam się przed tym. W moim przekonaniu nie ma nic bardziej uroczego od tego sposobu podróżowania. Na piechotę! Człowiek należy do siebie, jest wolny, radosny; należy w całości, niepodzielnie, do wydarzeń, jakie czekają go w drodze, do gospodarstwa wiejskiego, gdzie je obiad, do drzewa, pod którym się chroni, do kościoła, w którym skupia się nabożnie. Wyrusza, zatrzymuje się, idzie dalej; nic go nie krępuje, nic nie powstrzymuje. Idziemy i idąc przed siebie oddajemy się marzeniom. Każdy krok kołysze marzenia; marzenia przesłaniają znużenie. Piękno krajobrazu skraca drogę. Nie podróżujemy, lecz wędrujemy. Z każdym krokiem przychodzi nam do głowy jakaś nowa myśl. Wydaje się nam, że roje pszczół budzą się i brzęczą w naszym umyśle. Wiele razy, siedząc w cieniu na skraju gościńca, obok wesołego źródełka, z którego wraz ze strugą wody płynie radość, życie i ochłoda, lub pod wiązem obsiadłym przez ptaki, opodal pola pełnego przetrząsaczy siana, wypoczęty, pogodny, szczęśliwy, snujący tysiąc marzeń, patrzyłem współczująco na mknący przede mną, niby hucząca jak grom trąba powietrzna, dyliżans pocztowy, co skrząc się wiózł dokądś z ogromną szybkością opieszałych, ciężkich, znudzonych, drzemiących podróżnych, podobny do błyskawicy unoszącej żółwie. Ach, jak chętnie ci biedacy, nieraz odznaczający się przecie zaletami serca i rozumu, opuściliby natychmiast to swoje więzienie, w którym harmonia krajobrazu sprowadza się dla nich jedynie do turkotu, słońce – do upału, a droga – do obłoków kurzu, gdyby tylko wiedzieli, ile kwiatów wśród krzewów, ile pereł wśród kamieni, ile hurys wśród wieśniaczek może odkryć uskrzydlona, bujna, radosna fantazja człowieka idącego pieszo! „Musa pedestris." A w dodatku ten, co idzie pieszo, wszystkiego może się spodziewać. Nie tylko budzą się w nim przeróżne myśli, spotykają go też rozmaite przygody, a jeśli o mnie chodzi, lubię przygody. Jedni lubią przygody zmyślać, inni – sami je przeżywać. Pamiętam, że przed siedmiu czy ośmiu laty wybrałem się do Claye, o kilka mil od Paryża. Po co? Już nie pamiętam, odnalazłem tylko w moim notatniku tych kilka następujących linijek. Przepisuję je dla ciebie, bo stanowią jak gdyby część tego, co chcę ci opowiedzieć. "Kanał na parterze, cmentarz na pierwszym piętrze, kilka domów na drugim – oto Claye. Cmentarz zajmuje terasę z balkonem wychodzącym na kanał, skąd do cieniów zmarłych wieśniaków z Claye mogą dobiegać, jeśli akurat wtedy rozbrzmiewają, dźwięki serenad odgrywanych na pokładzie statków pocztowych płynących z Paryża do Meaux z szybkością czterech mil na godzinę. W tej okolicy nikt nie jest pogrzebany, lecz zatarasowany. Los nie gorszy od innych." Wracałem stamtąd do Paryża pieszo; wyszedłem dość wczesnym rankiem, toteż około południa widząc piękne drzewa lasu w Bondy akurat w tym miejscu, gdzie droga skręca raptownie, oparłszy plecy o pień dębu, usiadłem na porosłej murawą skarpie, z nogami zwisającymi nad rowem, i zacząłem w mojej zielonej książeczce pisać ołówkiem ową notatkę, którą dopiero co przeczytałeś. Kiedy skończyłem czwartą linijkę, którą dziś widzę w notatniku oddzieloną od piątej dość szeroką przerwą, podniosłem mimo woli wzrok i zobaczyłem po drugiej stronie rowu, na skraju drogi, o kilka kroków ode mnie, niedźwiedzia, który pilnie się we mnie wpatrywał. W biały dzień nikt nie miewa przywidzeń; nie może nas zwieść jakiś kształt, zjawa, głaz o niezwykłym wyglądzie czy sprzeczny z naszym zwykłym o nim wyobrażeniem pień drzewa. Lo que puede un sastre jest groźne nocą, ale w południe, w majowym słońcu nikt nie miewa halucynacji. Był to rzeczywiście niedźwiedź, niedźwiedź żywy, prawdziwy, okropnie zresztą brzydki. Siedział z powagą na zadzie, ukazując zakurzone spody tylnych łap, których pazury mogłem dokładnie rozróżnić, przednie zaś niedbale skrzyżował na brzuchu. Miał rozchyloną paszczę; jedno ucho, rozdarte i krwawiące, na poły zwisało; dolna warga, do połowy wyrwana, ukazywała szczerbate kły; jedno ślepie było wybite, drugie spozierało na mnie z powagą. W lesie ani śladu jakiegoś drwala, a część drogi, którą widziałem z tego miejsca, była całkiem pusta. Trochę mnie to zaniepokoiło. Kiedy ma się do czynienia z psem, można czasem wyjść obronną ręką, wołając na niego Foks, Soliman czy Azor, ale co powiedzieć do niedźwiedzia? Skąd on się tu wziął? Co oznacza obecność niedźwiedzia w lesie w Bondy, na gościńcu z Paryża do Claye? Do czego to podobne, taki włóczęga całkiem nowego pokroju! Było to bardzo osobliwe, bardzo śmieszne, zwyczajnie bezsensowne i mimo wszystko nie bardzo wesołe. Przyznam, że byłem ogromnie zaskoczony. Jednak się nie poruszyłem; muszę powiedzieć, że niedźwiedź też się nie ruszał; w pewnej mierze wydał mi się nawet dość życzliwy. Patrzył na mnie tak tkliwie, jak tylko może patrzeć niedźwiedź jednooki. Co prawda, rzeczywiście miał otwartą paszczę, ale tak jak otwiera się usta. Nie szczerzył zębów, lecz ziewał; nie było w tym okrucieństwa, lecz niemal literatura. Ów niedźwiedź tchnął jak gdyby jakąś poczciwością, miał w sobie jakąś błogość, rezygnację i senność; później odnalazłem podobny wyraz u stałych bywalców teatralnych, przysłuchujących się tragediom. W sumie jego zachowanie było tak poczciwe, że i ja postanowiłem zrobić dobrą minę. Zaakceptowałem więc niedźwiedzia jako widza i powróciłem do tego, co zacząłem. Jąłem więc zapisywać w moim notatniku piątą linijkę tego, co ci wyżej podałem, ale owa piąta linijka, jak już wspomniałem, znajduje się w moim rękopisie dość daleko od czwartej, a to dlatego, że kiedy zacząłem pisać, patrzyłem prosto w ślepia niedźwiedziowi. Kiedy pisałem, wielka mucha siadła na zakrwawionym uchu przyglądającego mi się zwierzęcia. Podniósł wolno prawą łapę i jak kot machnął nią koło ucha. Mucha uciekła. Powiódł za nią wzrokiem; potem, kiedy zniknęła, chwycił swoje zadnie łapy przednimi i rad jakby z tej klasycznej postawy, znów zaczął mi się przyglądać. Muszę powiedzieć, że z zainteresowaniem śledziłem te jego urozmaicone ruchy. Zacząłem przywykać do owego sam na sam i pisałem właśnie szóstą linijkę notatki, kiedy znów coś się wydarzyło; na gościńcu rozległ się odgłos szybkich kroków i nagle ujrzałem ukazującego się zza zakrętu drugiego niedźwiedzia, wielkiego, czarnego niedźwiedzia; pierwszy był brunatny. Ten czarny niedźwiedź nadbiegł szybko i spostrzegłszy brunatnego, zaczął się ujmująco koło niego tarzać. Niedźwiedź brunatny nie raczył spojrzeć na czarnego, a czarny nie raczył zwrócić uwagi na mnie. Przyznaję, że to pojawienie się drugiego niedźwiedzia zdwoiło moje zdumienie, ręka mi drżała. Pisałem właśnie te słowa: „... jeśli akurat wtedy rozbrzmiewają dźwięki serenad..." Dziś widzę w rękopisie dużą przerwę między słowami „jeśli akurat..." i słowem „...serenad...". Ta przerwa oznacza: drugi niedźwiedź. Dwa niedźwiedzie! O, tego już za wiele! Do czego to podobne! Na kogo uwziął się los? Sądząc po tym, skąd pojawił się czarny niedźwiedź, oba nadbiegły z Paryża, gdzie jednak jest mało zwierząt, zwłaszcza dzikich. Siedziałem jak skamieniały. Brunatny niedźwiedź wziął w końcu udział w igraszkach czarnego i od tarzania się w kurzu obydwa stały się szare. Zdołałem tymczasem wstać i zastanawiałem się właśnie, czy sięgnąć po laskę, która zsunęła się do rowu, kiedy zjawił się trzeci niedźwiedź, rudawy, mały, niekształtny, jeszcze bardziej pokiereszowany i pokrwawiony od pierwszego, a za nim czwarty, piąty i szósty, te dwa ostatnie stąpając drobnym kroczkiem, jeden obok drugiego. Owe cztery niedźwiedzie przebyły gościniec, jak statyści przechodzą w głębi sceny, nic nie widząc, na nic nie patrząc, prawie biegiem, jakby je kto ścigał. To było nazbyt niewytłumaczalne, abym nie znalazł wytłumaczenia. Usłyszałem szczekanie psów i krzyki; z tuzin buldogów, siedmiu, ośmiu ludzi uzbrojonych w okute żelazem kije, z kagańcami w dłoniach, wypadło na gościniec, depcząc po piętach uciekającym niedźwiedziom. Jeden z tych ludzi przystanął i podczas gdy inni sprowadzali na gościniec niedźwiedzie z nałożonymi już kagańcami, wyjaśnił mi tę osobliwą zagadkę. Właściciel cyrku przy rogatce Combat, korzystając z przerwy wielkanocnej, wysłał swoje niedźwiedzie i psy, aby dały kilka widowisk w Meaux. Cała ta menażeria podróżowała pieszo; na ostatnim postoju zdjęto kagańce zwierzętom, aby je nakarmić, a kiedy ich dozorcy zasiedli do stołu w pobliskiej karczmie, niedźwiedzie skorzystały z chwili swobody, aby wedle swojej woli, radosne i same, ujść kawałek drogi. Byli to aktorzy na urlopie. Oto jedna z moich przygód pieszego wędrowca. Rozpoczynając swój poemat, Dante opowiada, że pewnego dnia spotkał w lesie panterę, po panterze lwa, po lwie wilczycę. Jeśli tradycja mówi prawdę, siedmiu mędrców Grecji w swoich podróżach po Egipcie, Fenicji, Chaldei i Indiach miało podobne przygody. Każdy z nich spotkał inne zwierzę, jak przystoi mędrcom, z których każdy jest obdarzony inną mądrością. Tales z Miletu przez dłuższy czas miał za towarzysza skrzydlatego gryfa; Bias z Priene wędrował noga w nogę z rysiem; Periander z Koryntu, wpatrując się w leoparda, zmusił go, aby się cofnął; Solon z Aten śmiało stawił czoło rozwścieczonemu bykowi; Pittakos z Mityleny napotkał bazyliszka; Kleobulosa z Rodos napastował lew, a Chejlona ze Sparty – lwica. Wszystkie te cudowne zdarzenia, jeśli im się bliżej przyjrzeć, można by wytłumaczyć za pomocą menażerii na urlopie, przerwy wielkanocnej i rogatki Combat. Opowiedziawszy w odpowiedni sposób moją przygodę z niedźwiedziami za dwa tysiące lat, miałbym może coś z Orfeusza. Dictus ob hoc lenire tigres. Jak widzisz, przyjacielu, moi biedni kuglarze są kluczem do wielu cudów. Niechaj daruja mi antyczni poeci i filozofowie greccy, ale zupełnie nie wierzę w wartość strofy wymierzonej przeciw leopardowi ani w moc sylogizmu skierowanego do hieny; sądzę natomiast, że człowiek, który mocą rozumu przemienia instynkty zgodnie ze swoją wolą, znalazł sekret upadlania lwów i tygrysów, wypaczania zwierząt, ogłupiania dzikich bestii. Człowiek wierzy zawsze i wszędzie, że dokonał wielkiego postępu, gdy przez cierpliwe pouczanie sprawia, że okrucieństwo przemienia się w głupotę. Zważywszy wszystko, istotnie może to postęp. Gdyby nie ów postęp, byłbym zjedzony – i siedmiu mędrców greckich również. Skoro wdałem się we wspomnienia, pozwól mi opowiedzieć jeszcze jedną historyjkę. Znasz G., tego starego poetę-uczonego, który jest dowodem, że poeta może być cierpliwy, uczony może być uroczy, starzec – młody. Chodzi jak dwudziestolatek. W kwietniu 183. roku wędrowaliśmy razem po Gatinais. Szliśmy obok siebie o świeżym poranku, który ogrzewało wesołe słońce. Będąc wrażliwy na uroki przyrody i ciesząc się wszelkim paradoksem, nie wyobrażam sobie milszego towarzystwa niż G. Zna wszystkie prawdy dowiedzione i wymyśla wszelkie możliwe paradoksy. Pamiętam, że właśnie nabrał chętki, by mi udowodnić, że bazyliszek istnieje. Pliniusz o nim wspomina i opisuje go – mówił. Bazyliszek rodzi się w kraju zwanym Cyrenajką, w Afryce. Jego długość wynosi około dwunastu cali; ma na głowie białą plamkę, która tworzy koronę; kiedy gwiżdże, węże uciekają. Biblia powiada, że ma skrzydła. Wiadomo z pewnością, że za czasów Leona Wielkiego w kościele Świętej Łucji w Rzymie pojawił się bazyliszek, który swoim oddechem zatruwał całe miasto. Świątobliwy papież ośmielił się zbliżyć do wilgotnej i ciemnej części sklepienia, pod którym krył się ów potwór, i, jak dość ładnym stylem pisze Scaliger: „umartwił go swoimi modłami". G., widząc, że mu nie dowierzam, jeśli idzie o bazyliszka, dodał, iż rozmaite miejsca mają szczególny wpływ na niektóre zwierzęta: na Serifos, jednej z wysp Archipelagu, żaby wcale nie kumkają; w Reggio, w Kalabrii, nie słychać pasikoników; dziki są nieme w Macedonii; węże znad Eufratu nie kąsają tubylców, nawet śpiących, tylko obcokrajowców, skorpiony zaś z góry Latmos, zupełnie niegroźne dla obcych, kłują śmiertelnie okolicznych mieszkańców. Zadawał mi, a raczej zadawał sam sobie mnóstwo Pytań, a ja mu nie przerywałem. Dlaczego na Majorce istnieje tak wiele królików, a dlaczego ani jednego nie ma na Ibizie? Dlaczego zające zdychają na Itace? Dlaczego nie sposób znaleźć ani jednego wilka na Olimpie, ani jednej sowy na Krecie, ani jednego orła na Rodos? Spostrzegłszy, że się uśmiecham, przerwał: „Ejże, ejże, mój drogi, przecież to są zdania Arystotelesa!", na co odparłem: „Przyjacielu, to wiedza martwa; a wiedza martwa nie jest wiedzą, lecz erudycją." – G., spoglądając na mnie wzrokiem pełnym powagi i zachwytu, rzekł: „Masz rację. Wiedza umiera, tylko sztuka jest nieśmiertelna. Wielki uczony sprawia, że inny wielki uczony popada w zapomnienie, wielcy zaś poeci, dzisiejsi i przyszli, muszą się starać, aby dorównać wielkim poetom przeszłości. Arystoteles został prześcignięty, Homerowi nikt nie dorównał." To rzekłszy, zamyślił się, a potem zaczął szukać biedronki w trawie czy rymu w chmurach. Dotarliśmy w ten sposób w pobliże Milly, do równiny, gdzie widać jeszcze resztki pewnej rudery, która zasłynęła podczas procesów o czary w siedemnastym stuleciu z następującej przyczyny. Jakiś wilkołak pustoszył okolice. Łowczy królewscy, wspomagani przez pachołków i chłopów, jęli go tropić. Ścigany na owej równinie wilk dopadł rudery i w niej się schronił. Myśliwi otoczyli zwaliska i wdarli się po chwili. Ujrzeli tam starą, okropną kobietę; u jej nóg leżała jeszcze wilcza skóra, której Szatan nie zdołał ukryć w swojej norze. Stara kobieta została oczywiście spalona na stosie, co odbyło się przed pięknym portalem katedry w Sens. Nie mogę się nadziwić, że ludzie, powodowani jak gdyby chęcią zwrócenia na siebie uwagi, wciąż zabiegają o owe tchnące spokojem i pogodą cuda rozumu ludzkiego, a jednocześnie dopuszczają się najokropniejszych głupstw. Działo się to w roku 1636, kiedy Corneille wystawił Cyda. Kiedy opowiadałem tę historię, G. przerwał mi nagle: „Posłuchaj!" Rzeczywiście, spoza domów ukrytych wśród drzew dobiegała fanfara wędrownego kuglarza. G. miał zawsze upodobanie do takich groteskowych, a zarazem triumfalnych odgłosów. „Świat – powiedział mi niegdyś – jest pełen wielkich, poważnych hałasów, a ten stanowi ich parodię. Gdy adwokaci prawią z mównicy o polityce, retorowie perorują z katedry o scholastyce, ja idę na łąki, kataloguję muszki, porównuję źdźbła trawy, napawam się wielkością Boga i zawsze mnie zachwyca, kiedy spotykam gdzieś na polu ów hałaśliwy emblemat ludzkiej małości, owego szarlatana dostającego zadyszki nad swoim wielkim bębnem, owego błazna, trefnisia, owo uosobienie ironiit Szarlatan wkracza w moje studia, uzupełnia je; przyszpilam tę postać w moich zbiorach jak żuka lub motyla i klasyfikuję ludzkiego owada pomiędzy innymi." G. zaciągnął mnie więc w stronę domów, skąd dochodził ów hałas: była to dość licha osada, która, jeśli się nie mylę, nazywa się Petit-Sou, co przypomniało mi owo miasteczko Asculum, leżące w połowie drogi między Trivicum i Brundisium, które skłoniło Horacego do ułożenia takiego rebusu: quod versu dicere non est, Signis perfacile est. Wyraz Asculum rzeczywiście nie mógł znaleźć się w aleksandrynie. Wieś obchodziła jakieś święto. Plac, kościół i merostwo były przystrojone uroczyście. Nawet niebo, zalotnie ozdobione mnóstwem białych i różowych obłoków, miało w sobie coś sielskiego, radosnego i niedzielnego. Kręgi dzieci i dziewcząt wirowały pod łagodnymi spojrzeniami starców, zajmując część placu pokrytą murawą; w drugim końcu placu, wybrukowanym ostrymi kamieniami, tłum otaczał rodzaj estrady wspartej o coś, co przypominało budę. Estrada składała się z dwóch desek i drabiny; buda była okryta owym, przywodzącym na myśl posłanie nędzarza, płótnem o klasycznym wzorze biało-niebieskiej szachownicy, która, stając się w razie potrzeby opończą, sprawia, że każdy służący u każdego szarlatana przybiera miano pajaca. Obok estrady było wejście do budy: po prostu w tym miejscu płótno było rozcięte, a nad wejściem na białej wywieszce widniało słowo wypisane wielkimi, czarnymi literami: „Mikroskop", i mrowiło się więcej prymitywnie wyrysowanych, przerażających zwierząt w tysiącu fantastycznych póz, więcej chimer, więcej potworów i nieprawdopodobnych istot, niż ich widział święty Antoni i wyśnił Callot. Na estradzie widać było dwóch mężczyzn. Jeden z nich, brudny jak Hiob, ciemnoskóry jak Ptah, uczesany jak Ozyrys, jęczący jak Memnon, miał w sobie coś wschodniego, bajecznego, a zarazem egipskiego, i walił w wielki bęben, dmąc co pewien czas we flet. Drugi się temu przyglądał. Wyglądał jak Sbrigani: brzuchaty, owłosiony, brodaty, kudłaty, przebrany z węgierska, z wyrazem okrucieństwa na twarzy. Wokół budy, estrady i tych dwóch ludzi mnóstwo rozgorączkowanych wieśniaków oraz urzeczonych wieśniaczek głupawo rozdziawiało usta i oczy. Za estradą kilkoro dzieci artystycznie wycinało dziury w starym, niebiesko-białym płótnie, które stawiało niewielki opór i ukazywało im wnętrze budy. Kiedy podeszliśmy całkiem blisko, Egipcjanin skończył fanfarę, a Sbrigani zaczął mówić. G. jął się przysłuchiwać. Oprócz zwyczajowego zaproszenia: „Wejdźcie, a zobaczycie itd.", oświadczam, że to, co mówiła owa kukła, było całkiem niepojęte dla mnie, dla wieśniaków i dla Egipcjanina, który przypominał teraz płaskorzeźbę i nastawiał ucha z taką godnością, jakby asystował przy poświęcaniu przez Meneftę I, ojca Ramzesa II, wielkich kolumn podtrzymujących strop sali w Karnaku. Przy pierwszych jednak słowach szarlatana G. zadrżał. Po chwili pochylił się i szepnął mi do ucha: „Jesteś młody, masz dobre oczy i ołówek, zechciej spisać, co mówi ten człowiek." Chciałem poprosić G., aby mi wyjaśnił powód tej szczególnej zachcianki, ale z taką uwagą słuchał słów padających z estrady, że nie mógł mnie słyszeć. Postanowiłem więc zadośćuczynić jego prośbie, a ponieważ szarlatan mówił dobitnie i powoli, oto, co zapisałem pod jego dyktando: „Rodzina Scyres dzieli się na dwa rodzaje; pierwszy z nich nie posiada oczu; drugi ma ich sześcioro, co odróżnia go od gromady Cunaxa, posiadającej po dwoje oczu, i gromady Bdella – czworoocznej." Tutaj G., który przysłuchiwał się temu z coraz głębszym zainteresowaniem, zdjął kapelusz i zwrócił się do szarlatana tonem najłagodniejszym i najuprzejmiejszym w świecie: – Przepraszam, ale pan wcale nie wspomina o gromadzie Gamasus? – A któż to się odezwał? – zagadnął tamten, obrzucając spojrzeniem zgromadzonych i nie okazując ani zdziwienia, ani wahania. – Ten stary? A więc posłuchaj, mój stary, w gromadzie Gamasus spotkałem tylko jeden rodzaj: to Dermanyssus, pasożyt żyjący na nietoperzach z gatunku borowca wielkiego. – Wydawało mi się, że to Glyciphagus cursor – powiedział nieśmiało G. – To pomyłka, mój drogi – odpowiedział szarlatan. – Cała przepaść dzieli gromadę Glicyphagus od gromady Dermanyssus. Skoro zajmujesz się pan tymi ważnymi zagadnieniami, studiuj pan naturę. Wesprzyj się na Degeerze, Heringu i Hermannie. Obserwuj (pisałem nadal) Sarcoptes ovis, który ma przynajmniej jedną z tylnych par nóg całkowicie wykształconą, z przyssawkami; Sarcoptes rupicaproe, u których tylne nogi są niekompletne, porośnięte szczecinkami, pozbawione pęcherzyków i członów; Sarcoptes hippopodos, osobniki, które należą może do gromady Glyciphagus... – Nie jest pan tego pewien? – przerwał G., prawie z respektem. – Nie jestem tego pewien – powiedział dostojnie szarlatan. – W imię świętej prawdy muszę wyznać, że nie jestem pewien. Jestem natomiast pewien, że znalazłem jednego przedstawiciela gromady Glyciphagus na piórach puchacza. Jestem również pewien, że zwiedzając galerię anatomii porównawczej znalazłem glicyfagi w torebkach stawowych, pod chrząstkami i pod nasadą kości długich w szkieletach ludzkich. – To bajeczne! – szepnął G. – Ale to prowadzi mnie zbyt daleko. Opowiem panom innym razem o glicyfagu i psoropte. Niezwykłe i groźne zwierzę, które pokażę wam dzisiaj, to roztocz. Rzecz przerażająca i cudowna zarazem! Roztocze, żyjące na wielbłądzie, nie przypominają roztoczy żyjących na koniu, ale są podobne do roztoczy ludzkich. Stąd pomyłki, które mogłyby być opłakane (pisałem nadal). Zbadajmy je, panowie, zbadajmy te potwory. Kształt jednych i drugich jest prawie taki sam; ale roztocz wielbłądzi jest dłuższy od roztocza ludzkiego; część między szczecinkami przednimi i tylnymi, zamiast być najmniejsza, jest u niego największa. Strona brzuszna ma też cechy odrębne. Aparat gębowy jest wyraźnie oddzielony u Sarcoptes hominis i wystawia strzępiasty szczękoczułek, który nie istnieje u Sarcoptes dromadarii. Ten ostatni jest większy od pierwszego. Istnieje też olbrzymia różnica między pazurkami u spodu tylnych łapek: są one proste u pierwszego gatunku i nierówno rozdwojone u drugiego... Tutaj, znużony spisywaniem tych tajemniczych i niezwykłych rzeczy, nie potrafiłem się oprzeć, by nie pociągnąć za łokieć G. i zapytać go po cichu: – Ależ o czym, u diabła, mówi ten człowiek? G., pochylił się lekko ku mnie i rzekł poważnie: – O świerzbie. Wybuchnąłem śmiechem tak gwałtownie, że notatnik wypadł mi z rąk. G. podniósł go, wyrwał mi ołówek i nie racząc okazać wobec mojej wesołości choćby gestu pogardy, z większą niż przedtem uwagą słuchał słów szarlatana i notował je zamiast mnie w pełnej skupienia postawie, przypominając jednego z uczniów Szkoły Ateńskiej Rafaela. Trzeba powiedzieć, że wieśniacy, coraz bardziej olśnieni, w najwyższym stopniu podzielali podziw G. Największą wiedzę i największą ignorancję łączy największa naiwność. Niejasny i groźny wywód szarlatana odniósł olbrzymi sukces u mieszkańców poczciwej wioski Petit-Sou. Lud, jak dzieci, zachwyca się tym, czego nie rozumie. Lubi to, co niezrozumiałe, najeżone trudnościami, napuszoną niedorzeczność i cudowność. Im większym jest ktoś ignorantem, tym bardziej pociąga go to, co niejasne; im większym jest barbarzyńcą, tym bardziej podoba mu się to, co zawiłe. Nikt nie jest mniej prosty niż dzikus. Narzecza Huronów, Botokudów, Czesapików to lasy spółgłosek, poprzez które, na pół zatopione w mule źle wyrażonych myśli, wloką się w nieskończoność słowa długie i brzydkie, jak przedpotopowe potwory czołgające się pod nieprzebytą roślinnością świata pierwotnego. Algonkinowie tłumaczą to tak krótkie, tak proste i słodkie słowo: Francja, przez Mittigusciuekendalakiank. Kiedy więc otwarto budę, tłum, spragniony obejrzenia przyobiecanych dziwów, rzucił się do wnętrza. Mittigusciuekendalakiank szarlatanów zamienia się zawsze w deszcz groszy lub złotych monet, zależnie od tego, czy zwracają się do ludzi niskiego stanu, czy do wysoko urodzonych. Po godzinie przechadzaliśmy się znów skrajem lasu. G. nie odezwał się do mnie jeszcze słowem. Nagle, jakby wynurzając się z głębokich rozmyślań i odpowiadając sam sobie, rzekł: – I mówi o tym znakomicie! – O świerzbie, prawda? – powiedziałem bardzo nieśmiało. – Dalibóg tak, o świerzbie! – rzekł G. stanowczo. Po chwili milczenia dodał: – Ten człowiek dokonał wspaniałych obserwacji mikroskopowych. To prawdziwe odkrycia. Poważyłem się na jeszcze jedno słówko: – Dokonywał swoich badań na tym egipskim faraonie, z którego zrobił swojego pachołka i muzykanta. Ale G. już mnie nie słuchał. – Cóż to za cudowna historia! – zawołał. – I jakiż to temat do melancholijnych rozważań! Choroba trapiąca człowieka po jego śmierci: Szkielety mają świerzb! Umilkł na chwilę, po czym rzekł: – Ów człowiek powinien być członkiem trzeciego wydziału Instytutu. Niejeden akademik to szarlatan; a oto szarlatan, który powinien być akademikiem. A teraz, drogi przyjacielu, widzę aż stąd, że ty z kolei śmiejesz się i wołasz: „Czy to już wszystko? Zachwycające przygody, znakomite historie! Jaki z ciebie wspaniały pieszy wędrowiec! Spotykać niedźwiedzia albo słuchać, jak połykacz szabli, przepasany czerwoną szarfą i z obnażonymi ramionami, zestawia na świeżym powietrzu roztocze ludzkie i wielbłądzie, robiąc wieśniakom wykład filozoficzny o świerzbie! Doprawdy, trzeba czym prędzej wsiąść do dyliżansu, bo tam można znaleźć szczęście!" Jak chcesz. Jeśli o mnie chodzi, nie wiem, czy to ranek, czy wiosna, czy moja młodość, mieszają się z tymi, niestety, już nader odległymi wspomnieniami, ale ich promienność wciąż we mnie trwa. Odnajduję w nich uroki, których nie umiem wyrazić. Śmiej się więc, ile chcesz, z pieszego wędrowca, jestem zawsze gotów zacząć od nowa i gdyby jeszcze dziś spotkała mnie taka przygoda, uczestniczyłbym w niej z największą przyjemnością. Ale takie łaskawe zrządzenia losu są nader rzadkie i kiedy wyruszam na pieszą wędrówkę, jeśli niebo tchnie radością, a wioski szczęściem, jeśli rosa drży na źdźbłach trawy, jeśli człowiek pracuje, słońce świeci i ptaki śpiewają, dziękuję za to Bogu i nie domagam się od Niego innych przygód. Któregoś zatem dnia, o wpół do szóstej nad ranem, wydawszy konieczne polecenia, by odwieziono moje rzeczy do Bingen, o świcie opuściłem Lorch, przeprawiając się statkiem na przeciwległy brzeg. Jeśli wybierzesz się kiedyś w tę podróż, zrób tak samo. Ruiny rzymskie, romańskie i gotyckie na lewym brzegu są dla pieszego wędrowca ciekawsze niż łupek na prawym. O szóstej, po dość stromej wspinaczce przez winnice i zarośla, usiadłem na grzbiecie jakiegoś wzgórza z zastygłej lawy wznoszącego się nad zamkiem Furstenberg i nad doliną, gdzie leży wieś Diebach, i tam stwierdziłem, że znawcy starożytności popełnili błąd. Rozgłaszają, a, ja, powtarzając za nimi, powiedziałem ci to w moim poprzednim liście, że wielka baszta Furstenbergu, okrągła z zewnątrz, jest ośmiokątna w środku. Otóż z tego wysoko położonego miejsca, gdzie się usadowiłem, mogłem zajrzeć dość głęboko do wnętrza baszty i spieszę cię zapewnić, jeśli cię to zajmuje, że jest okrągła zarówno wewnątrz, jak z zewnątrz. Godną zaś uwagi jest jej zawrotna wysokość i dość osobliwy kształt. A że ma ogromne blanki bez machikułów i rozszerza się ku dołowi, nie posiadając ani drzwi, ani okien, tylko poprzebijane tu i ówdzie wysokie strzelnice, w niezwykły sposób przypomina tajemnicze, ogromne wieżyce Samarkandy, Kalkuty lub Kanganoru, toteż każdy spodziewa się, że na szczycie tej niemal hinduskiej wielkiej baszty ukaże się maharadża Lahoru lub zamorin Malabaru, Ludwik Bawarski lub Gustaw Szwedzki. A jednak ta twierdza, raczej orientalna niż gotycka, odegrała ważną rolę w walkach europejskich. W chwili gdy dumałem o drabinach, które przystawiano kolejno do murów tego kamiennego giganta, i gdy wspominałem trzy oblężenia: przez Bawarczyków w roku 1321, Szwedów w roku 1632 i Francuzów w roku 1689, jakiś pełzacz żwawo się po niej wspinał. Błąd znawców starożytności spowodowała wieżyczka, broniąca twierdzy od strony gór, która, okrągła wewnątrz, jest uzbrojona na szczycie zwieńczeniem blanków ciosanych w sześć płaszczyzn. Wzięli wieżyczkę za wieżę i to, co na zewnątrz – za wnętrze. A zresztą o tej porannej godzinie, poprzez mgły okrywające jeszcze ziemię, widziałem tylko wierzchołek baszty, szczyt murów, a wokół na widnokręgu wysokie grzbiety wzgórz. Białe, gęste opary, których obrzeże ozłacało słońce, przesłaniały krajobraz rozciągający się u moich stóp. Mogłoby się zdawać, że jakiś obłok opadł na dolinę. Kiedy z tego obłoku, z dzwonnicy w. Rheindiebach, wiosce położonej pod zamkiem Furstenbergu, dobiegło siedem uderzeń, pełzacz odleciał, a ja wstałem. Gdy schodziłem, mgła podnosiła się, a gdy dotarłem do wsi, padły tam promienie słońca. Po chwili, zostawiłem wieś za sobą i nie pomyślawszy nawet, aby wypróbować słynne echo tego wąwozu, szedłem żwawo brzegiem Renu, wymieniwszy po drodze przyjazne pozdrowienia z trzema młodymi malarzami, którzy szli do Bacharach, niosąc na plecach torby podróżne i parasole. Kiedy spotykam trzech młodzieńców wędrujących pieszo ze skromnym ekwipunkiem, o dziarskim wyglądzie i spojrzeniu tak promiennym, jakby w ich źrenicach odbijały się widoki zachwycającej przyszłości, nigdy nie mogę powstrzymać się od złożenia im życzeń, aby spełniły się im owe widoki, i wspominam owych trzech braci, Cadeneta, Luynesa i Brandesa, co pewnego ranka przed dwustu laty wyruszyli pieszo na dwór Henryka IV, mając jeden płaszcz, który nosili na zmianę, a w piętnaście lat później, za panowania Ludwika XIII, jeden z nich był księciem de Chaulnes, drugi – konetablem Francji, trzeci zaś księciem de Luxembourg. Oddawajcie się więc marzeniom, młodzieńcy, i wędrujcie dalej! Owe podróże we trzech wydają się zresztą modne nad Renem, nie uszedłszy bowiem nawet pół mili i dotarłszy zaledwie do Niederheimbach, znów spotkałem trzech razem wędrujących młodzieńców. Ci byli na pewno słuchaczami jednego z owych sławnych uniwersytetów, które mnożą się w starej Teutonii, polerując młode Niemcy. Mieli na sobie klasyczne czapki z daszkiem, z widniejącymi spod nich długimi włosami, pasy do szpady, obcisłe surduty, w ręku zaś kije, fajki z kolorowanego fajansu i. jak tamci malarze, torby na plecach. Na fajce najmłodszego z nich był wymalowany herb, prawdopodobnie jego własny. Wydawało się, że rzucili wyzwanie upałowi i jak owi malarze zmierzają do Bacharach. Mijając mnie, jeden z nich zdjął czapkę i zawołał: – Dic nobis, domine, in qua parte corporis animam veteres locant philosophi. Oddałem ukłon i odparłem: – In corde Plato, in sanguine Empedocles, inter duo supercilia Lucretius. Trzej młodzieńcy uśmiechnęli się i najstarszy zawołał: – Vivat Gallia regina! Odparłem: – Vivat Germania mater! Pozdrowiliśmy się jeszcze raz ruchem dłoni i poszedłem dalej. Pochwalam ten sposób podróżowania we trzech. Kochankowie są dwojgiem, przyjaciół musi być trzech. Nad Niederheimbach piętrzą się, jedne nad drugimi, wzgórza porośnięte mrocznym lasem, zwanym Saan lub Soon, i tam, wśród dębów, wznoszą się dwie zrujnowane fortece, Heimburg, zamek Rzymian, i Sooneck, zamek rozbójników. W roku 1282 cesarz Rudolf zburzył Sooneck, czas natomiast zniszczył Heimburg. Jeszcze bardziej melancholijne ruiny ukrywają się w fałdach tych gór: to Falkenburg. Jak ci już powiedziałem, zostawiłem wieś za sobą. Słońce paliło, chłodny podmuch znad Renu stawał się cieplejszy, nad drogą wzbijał się kurz; z prawej strony poprzez wąski prześwit między dwiema skałami. ujrzałem uroczy wąwóz zacieniony od słońca; świergotało tam, jeden przez drugiego, mnóstwo ptaszków, wiodąc zaciekłe spory wśród gęstwiny drzew; strużka cieknąca ze źródła, a wezbrana od deszczu, spływała z kamienia na kamień, udawała strumień, niszczyła stokrotki, straszyła muchy i tworzyła wśród głazów małe, hałaśliwe kaskady; idąc wzdłuż strumienia, w łagodnym cieniu, jaki rzucało listowie, ledwo dostrzegłem ścieżkę, którą dla niewtajemniczonego zasłaniało, a dla poety wyściełało tysiąc dziko rosnących kwiatów, powojów, szarłatów, nieśmiertelników, mieczyków o żłobkowanych lancetowatycji liściach, kosaćców o dziewięciu liściach niebieskozielonych. Wiesz, że bywają chwile, iż prawie wierzę w inteligencję rzeczy; wydawało mi się, że mnóstwo głosów szeptało w tym wąwozie, mówiąc: „Dokąd idziesz? Szukasz miejsc, gdzie mało śladów stopy ludzkiej, a wiele śladów boskich; chcesz zespolić twoją duszę z duszą samotności; chcesz światła i cienia, ruchu i spokoju, przeobrażeń i błogości; wypatrujesz miejsc, gdzie głos rozlega się w ciszy, gdzie na powierzchni wszystkiego widać życie, a na dnie przeczuwa się wieczność; lubisz pustkowie, ale nie nienawidzisz ludzi; szukasz trawy i mchu, wilgotnych liści, gałęzi napęczniałych sakiem, nucących ptaków, potoków i strumieni i tchnących dokoła zapachów. A więc wejdź! Ta ścieżka to twoja droga." Nie dałem się długo prosić, wszedłem w wąwóz. Nie sposób wprost opowiedzieć, co tam robiłem lub raczej, co samotność mi tam ofiarowała: osy brzęczały wokół liliowych dzwonków; miedziane grabarze i niebieskie chrząszcze chroniły się w małych, mikroskopijnych jamkach, które deszcz żłobi dla nich pod korzeniami wrzosów; ptaki potrącały skrzydłami liście; coś drżało głucho pośród mchów, coś szczebiotało w gniazdach; trudno opisać niewyraźny, łagodny szmer wzrostu roślin, tworzenie się minerałów, tajemniczych zapłodnień; obfitość żuków, zapobiegliwość pszczół, wesołość ważek, cierpliwość pająków; wonie, odbłyski, rozkwity, skargi; dalekie wołania; walki owadów, katastrofy w mrowiskach, małe tragedie traw; oddechy skał podobne do westchnień, promienie padające z nieba poprzez korony drzew niczym spojrzenia, krople rosy spływające z kwiatów niby łzy; półobjawienia dostrzegane we wszystkim; spokojna, harmonijna, powolna, ustawiczna praca tych wszystkich istnień i tych wszystkich rzeczy, co chyba żyją bliżej Boga niż człowiek; gdybym ci miał o tym opowiedzieć, przyjacielu, musiałbym wyrazić to, co niewysłowione, ukazać to, co niewidzialne, odmalować to, co nieskończone. Co tam robiłem? Już nie wiem. Jak w parowach opodal Sankt Goarshausen błądziłem, dumałem, podziwiałem, modliłem się. O czym myślałem? Nie pytaj mnie o to. Bywają, jak wiesz, chwile, kiedy myśl unosi się jakby zatopiona w tysiącu nieokreślonych spraw. Wszystko w tych górach stapiało się z moimi rozmyślaniami, łączyło się z moim marzeniem: zieleń, ruiny, widma, krajobraz, wspomnienia, ludzie, którzy przemierzali te pustkowia, historia, która je rozświetliła, słońce, które tu zawsze świeci. Cezar, mówiłem sobie w duchu, szedł pieszo jak ja i może przebył ten strumień wraz z idącym za nim żołnierzem, który niósł jego miecz. Prawie wszystkie wielkie głosy, które poruszyły umysł ludzi, budziły echa okolic nadreńskich i gór Taunus. To właśnie te góry poruszyły się, gdy książę Tomasz z Akwinu, tak długo nazywany Bos mutus, wydał wreszcie ów ryk, od którego zadrżał cały świat: „Dedit in doctrina mugitum quod in toto mundo sonavit." Wśród tych właśnie gór Jan Hus, który poprzedził Lutra, jakby zasłona, co rozdzierając się w ostatniej chwili życia ukazuje jasno przyszłość, z wysokości swojego stosu w Konstancji zawołał donośnie: „Dziś palicie gęś, ale za sto łat narodzi się łabędź."* Wśród tych samych skał, w sto lat później, pojawiając się o zapowiedzianej godzinie, Luter rozpostarł skrzydła i wydał ten groźny okrzyk: „Niech zginą raczej biskupi i książęta, zakony i klasztory, kościoły i pałace, niż choćby jedna dusza!" * Hus znaczy gęś. [Przyp. aut.] I wydawało mi się, że ze wszystkich stron spośród gałęzi i cierni ruiny odpowiadały: „O Lutrze! Biskupi i książęta, zakony i klasztory, kościoły i pałace są martwe!" Czy pogrążona w tych niewyczerpanych i żywych rzeczach, istniejących, trwających, kwitnących, pokrywających się zieleniąi przysłaniających ją swoją odwieczną żywotnością, historia jest wielka czy mała? Odpowiedz na to pytanie, jeśli potrafisz. Co do mnie, myślę, że związek z przyrodą, który jest obcowaniem z Bogiem, już to umniejsza człowieka, już to czyni go większym. To wiele dla człowieka być obdarzonym inteligencją, która rządzi się własnymi prawami, dokonuje swojego dzieła i odgrywa ważną rolę pośród ogromnych zdarzeń stworzenia. To wiele, że w obliczu wielkiego, odwiecznego dębu, pełnego życia, nabrzmiałego sokami, ciężkiego od liści, zamieszkałego przez mnóstwo ptaków, można jeszcze rozmyślać o tym duchu, który był Lutrem, o tym widmie, które było Janem Husem, i o tym cieniu, który był Cezarem. Muszę ci jednak wyznać, że podczas tej przechadzki była taka chwila, kiedy wszystkie te wspomnienia rozwiały się, człowiek znikł i w duszy nie miałem nic, prócz Boga. Nie umiałbym już powiedzieć, którędy dotarłem na szczyt bardzo wysokiego wzgórza porośniętego niskim wrzosem, trochę przypominającym dęby karłowate w Prowansji, i ujrzałem przed sobą pustkowie, ale wesołe i wspaniałe, pustkowie boskie. Nie widziałem nic piękniejszego podczas moich wędrówek nad brzegami Renu. Nie wiem, jak nazywa się to miejsce. Wokół mnie, jak okiem sięgnąć, góry, łąki, źródła, zatarta zieleń, miękkie mgły, wilgotne połyski, które lśniły jak półprzymknięte źrenice, jaskrawe refleksy złota w błękitnej dali, czarodziejskie lasy podobne do pęków zielonych piór, widnokrąg mieniący się cieniem i światłem. Było to jedno z tych miejsc, gdzie ów wspaniały paw, zwany przyrodą, rozpostarł swój ogon. Za wzniesieniem, na którym siedziałem, ujrzałem na szczycie niewielkiej góry, wśród jodeł, kasztanów i klonów, jakąś posępną ruinę, ogromny stos brunatnego bazaltu. Mogłoby się zdawać, że to była lawa uformowana przez jakiegoś giganta na kształt cytadeli. Co to był za zamek? Nie umiem tego powiedzieć. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Jak wiesz, nie potrafię się oprzeć, aby każdej budowli nie przyjrzeć się z bliska. Po kwadransie byłem już w owych ruinach. Znawca starożytności, malując podobiznę napotykanej ruiny, niczym kochanek, co maluje portret swojej kochanki, oczarowuje sam siebie i naraża się na to, że zanudzi innych. Dla tych, co obojętnie słuchają zakochanego, wszystkie piękności, a także wszystkie ruiny są do siebie podobne. Nie twierdzę, mój przyjacielu, że od tej chwili oszczędzę ci wszelkiego opisu budowli. Wiem, że pasjonuje cię historia i sztuka; wiem, że jesteś słuchaczem inteligentnym, a nie gruboskórnym. Tym razem jednak powołam się na mój przesłany ci drobiazgowy opis Myszy. Wyobraź sobie gęstwę zarośli, mnóstwo zapadniętych sklepień, mnóstwo pustych okien, a nad tym wszystkim cztery, pięć diabelnie wielkich wież, czarnych, porozpruwanych, groźnych. Błąkałem się po tych zwaliskach, szukając, myszkując, badając; odwracałem potrzaskane płyty w nadziei, że znajdę na nich jakiś napis lub rzeźbę, które mogłyby mi wskazać czas, kiedy powstały, aż tu nagle otwór, który kiedyś był wrotami, utorował mi drogę pod sklepieniem, przez którego szczelinę padał jasny promień słońca. Wszedłem tam i znalazłem się jakby w parterowej izbie, do której światło przezierało przez strzelnice; ich kształt i obramowanie wskazywały, że służyły jako stanowiska onagerów, falkonetów i balist. Wychyliłem się przez jedną ze strzelnic, rozgarniając gąszcz kwiatów, które całkowicie ją zarosły; widok z tego okna nie jest wesoły. Widać stąd wąską, mroczną dolinę albo raczej szczelinę górską, gdzie niegdyś wznosił się most, z którego pozostała tylko podpora. Z jednej strony skalne urwisko, przysypane tu i ówdzie ziemią, z drugiej – potok, ciemny od bazaltowego dna, spada w dół i rozbija się w parowie. Chore, cherlawe drzewa ocieniają małe łączki, wysłane trawą gęstą jak na cmentarzu. Nie wiem, czy uległem złudzeniu, czy też za sprawą gry cienia i wiatru zdawało mi się, że dostrzegam w wysokiej trawie miękko zakreślone wielkie koła, jakby je tu wygniotły kręgi jakichś tajemniczych nocnych tancerzy. Ten wąwóz nie tylko jest odludny, ale i posępny. Mogłoby się zdawać, że bywa niekiedy świadkiem jakichś ohydnych widowisk, jakichś dziejących się w ciemności rzeczy złych, nadprzyrodzonych, i że nawet w biały dzień, w blasku słońca, trwa w nim nadal jakiś smutek pomieszany ze zgrozą. W tej dolinie, bardziej niż gdziekolwiek, odczuwa się wyraźnie mijanie czarnych, zimnych godzin nocy; wydaje się, że w zapachu traw, w barwie ziemi, w kształcie skał, pozostawiają to, co mają w sobie tajemnego, ponurego, rozpaczliwego. Miałem już wyjść z owej parterowej izby, kiedy zwrócił moją uwagę wystający spod rumowiska narożnik jakiegoś kamienia grobowego. Pochyliłem się co prędzej. Domyślasz się mojej skwapliwości; mogłem tu może znaleźć wyjaśnienie, którego szukałem, odpowiedź, której domagałem się od tych tajemniczych ruin, nazwę zamku. Rękami i nogami odgarnąłem gruz i po chwili obnażyłem bardzo piękną płytę grobową z czternastego wieku, z czerwonego piaskowca z Heilbronn. Na płycie, wyrzeźbiony prawie wypukle, spoczywał rycerz cały zakuty w zbroję, lecz bez głowy. U stóp tej kamiennej postaci widniał wyryty kapitałą rzymską, zatarty, ale jeszcze czytelny i łatwy do odcyfrowania następujący dwuwiersz: VoX tacuit. Periit luX. NoX ruit et ruit umbra. Vir caret in tumba quo caret effigies. Wiedziałem jeszcze mniej niż przedtem. Ten zamek był zagadką, szukałem jej rozwiązania i właśnie je znalazłem. Wyjaśnieniem tej zagadki był napis bez daty, epitafium bez imienia i człowiek bez głowy. Oto, chyba zgodzisz się ze mną, odpowiedź niejasna i wyjaśnienie raczej tajemnicze. O jakiej postaci mówił ów dwuwiersz posępny w treści i barbarzyński w formie? Gdyby zawierzyć drugiemu wierszowi, wyrytemu na tym nagrobku, szkielet, który pod nim spoczywał, był również bez głowy, jak wizerunek przedstawiony na zewnątrz. Co oznaczały owe trzy X wyodrębnione z napisu swoją wielkością wyróżniającą je od innych liter? Przyjrzawszy się uważniej i oczyściwszy płytę garścią trawy, znalazłem na rzeźbie dziwne znaki. Trzy cyfry były wyryte w trzech różnych miejscach; na prawej ręce, na lewej oraz na miejscu głowy: Otóż te trzy cyfry są różnymi kombinacjami tego samego monogramu. Każdy z nich składa się z trzech X, które ten, co rył epitafium, uwypuklił w napisie. Gdyby ten grób znajdował się w Bretanii, owe trzy X mogłyby być aluzją do walki Trzydziestu; gdyby pochodził z siedemnastego wieku, mogłyby wskazywać na wojnę trzydziestoletnią; ale w Niemczech, w czternastym stuleciu, cóż mogły znaczyć? A może wdał się w to po prostu przypadek, który, by jeszcze bardziej zagęścić mrok tajemnicy, użył do utworzenia tej żałobnej cyfry owej litery X, która wzbrania dostępu do każdego zagadnienia, oznacza bowiem Niewiadomą? Przyznam, że nie mogłem wydobyć się z tych ciemności. Pamiętałem zresztą, że ów sposób przesłaniania grobu i pamięci człowieka ściętego przy jednoczesnym ich opisywaniu jest charakterystyczny dla wszelkich epok i wszelkich ludów. W Wenecji, w sali Wielkiej Rady w Pałacu Dożów, czarna rama zastępuje portret pięćdziesiątego siódmego doży, a pod spodem posępna republika położyła dla przestrogi następujący napis: „Locus Marini Falieri decapitati." W Egipcie, kiedy strudzony wędrowiec dociera do Biban-el-Moluk, odnajduje wśród piasków, między ruinami pałaców i świątyń, tajemniczy nagrobek, grobowiec Ramzesa V, a na tym nagrobku napis: Ów hieroglif, opowiadający pustyni dzieje, znaczy: ten, który jest bez głowy. Ale w Egipcie, jak w Wenecji, w Pałacu Dożów, jak w Biban-el-Moluk, wiemy, gdzie jesteśmy, i wiemy, że mamy do czynienia z Marino Falieri lub z Ramzesem V. Tutaj nic nie wiedziałem, nie znałem ani nazwy miejsca, ani imienia człowieka. Moja ciekawość wzmogła się do najwyższego stopnia. Muszę stwierdzić, że te ruiny, tak doskonale nieme, intrygowały mnie i niemal irytowały. Nie przyznaję ruinom lub nawet grobowcowi prawa do zachowywania aż tak głębokiego milczenia. Miałem właśnie wyjść z owej izby parterowej, rad ze znalezienia ciekawego zabytku, ale zawiedziony, że nic o nim nie wiem, kiedy dobiegł mnie dźwięk wysokich, radosnych, wesołych głosów. Była to szybka, żywa rozmowa, z której spośród śmiechu i radpsnych okrzyków wyłowiłem następujące słowa: „Fall of the mountain... Subterranean passage... Very ugly foot-path." Po chwili, kiedy wstawałem z nagrobka, na którym siedziałem, trzy smukłe dziewczęta ubrane na biało, trzy jasne i różowe twarzyczki o niebieskich oczach i uroczych uśmiechach, pojawiły się raptem u sklepionego wejścia do sali i dostrzegłszy mnie, zatrzymały się w blasku słonecznego promienia oświetlającego jej próg. Trudno o coś bardziej czarodziejskiego i pełnego uroku dla marzyciela, siedzącego na nagrobnej płycie wśród ruin, niż takie zjawisko pojawiające się w takim blasku. Poeta miałby na pewno prawo dojrzeć tu anioły i aureole. Przyznam, że ja ujrzałem tylko Angielki. I ku wielkiemu mojemu wstydowi, muszę się zwierzyć, że natychmiast przyszła mi do głowy przyziemna i prozaiczna myśl, aby wykorzystać te anioły i dowiedzieć się nazwy zamku. Oto jak rozumowałem, i to bardzo szybko: te Angielki, bo to oczywiście Angielki, mówią bowiem po angielsku i są blondynkami, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa są turystkami, które przybyły tu z jakiejś okolicznej miejscowości letniskowej, z Bingen lub z Rudesheim. Oczywista, że te ruiny stanowiły przedmiot ich wycieczki, znają więc nazwę miejsca, które obrały jako jej cel. Z chwilą gdy to sobie uprzytomniłem, nie pozostawało mi nic innego, jak nawiązać rozmowę, i muszę przyznać, że obrałem najbardziej niezręczny sposób, jakiego można użyć w takim wypadku. Otworzyłem mój notatnik, aby dodać sobie animuszu, i przyzywając na pomoc tę odrobinę angielszczyzny, którą, jak mi się zdawało, znałem, zacząłem spoglądać ze strzelnicy ku wąwozowi, mamrocąc przy tym, jakby sam do siebie, krótkie, pełne podziwu, a zarazem śmieszne wypowiedzi w rodzaju: „Beautiful view! Very fine, very pretty waterfall!" itd. Dziewczęta, z początku onieśmielone i zdziwione spotkaniem ze mną, zaczęły coś szeptać i śmiać się z cicha. Były przy tym urocze, ale, oczywista, kpiły sobie ze mnie. Podjąłem wtedy ważką decyzję, postanowiłem iść prosto do celu i chociaż wymawiam słowa angielskie jak Irlandczyk, chociaż dźwięk th stanowi dla mnie rafę szczególnie groźną, postąpiłem w stronę wciąż nieruchomej grupki dziewcząt i zwracając się z najwdzięczniejszym, na jaki mnie stać, wyrazem twarzy do najwyższej z trzech Angielek, powiedziałem uzupełniając lakoniczność zdania przesadnym ukłonem: – Miss, what is, if you please, the name of this castle? Piękna dziewczyna uśmiechnęła się, a ponieważ zasługiwałem na głośny wybuch śmiechu i tego właśnie się spodziewałem, wzruszyła mnie owa pobłażliwość; dziewczę spojrzało na swoje towarzyszki i rumieniąc się lekko, powiedziało najczystszą pod słońcem francuszczyzną: – Zdaje się, proszę pana, że ten zamek nazywa się Falkenburg. Tak przynajmniej powiedział nam koziarz, Francuz, który rozmawia teraz z naszym ojcem w wielkiej wieży. Jeśli zechce pan pójść w tę stronę, na pewno pan ich tam zastanie. Owe Angielki były Francuzkami. Te słowa, wypowiedziane tak poprawnie i bez najlżejszego obcego akcentu, wystarczająco mi to potwierdziły; ale dziewczę zadało sobie trud, aby dodać: – Nie mamy potrzeby mówić po angielsku, proszę pana, jesteśmy Francuzkami i pan jest Francuzem. – Ależ, proszę mi powiedzieć, po czym pani poznała, że jestem Francuzem? – Po pana angielszczyźnie – powiedziała najmłodsza. Najstarsza siostra spojrzała na nią prawie surowo, jeśli tylko uroda, wdzięk, młodość, niewinność i radość mogą kiedykolwiek być surowe. Roześmiałem się. – Ależ panie też przed chwilą mówiły po angielsku. – Żeby się trochę zabawić – powiedziała najmłodsza. – Żeby trochę poćwiczyć ten język – wyjaśniła najstarsza. To pełne powagi i prawie macierzyńskie sprostowanie nie dotarło do najmłodszej, która podbiegła do nagrobka i unosząc suknię, aby nie zaczepić o porozrzucane tu wszędzie kamienie, ukazywała najpiękniejszą na świecie nóżkę. – Ach – zawołała – chodźcie to zobaczyć. Jakiś posąg leży na ziemi! Ach, nie ma głowy. To mężczyzna. – To rycerz – powiedziała najstarsza, podchodząc bliżej. I znów w tych słowach odezwała się nuta wymówki, a ton, którym zostały wypowiedziane, oznaczał: „Moja siostro, młodej osobie nie godzi się mówić: to mężczyzna, ale może powiedzieć: to rycerz." Ujmując rzecz ogólnie, to niemal cała historia kobiet. To ich pełny i wierny obraz. Kobiety odpychają od siebie sprawy, ale przyjmują je do wiadomości, gdy tylko odziać te sprawy w słowa. Trzeba jednak starannie dobierać słów. Oburzają się bowiem na słowa dosadne, obrażają się o te, które rzecz oddają ściśle, ale tolerują aluzje, chętnie słuchają określeń wykwintnych, kwitują uśmiechem omówienia. Dopiero później, najczęściej za późno, dowiadują się, ile rzeczywistej prawdy zawiera się w ogólnikowymi mniej więcej. Większość kobiet poślizguje się, a wiele nawet upada na niebezpiecznym zboczu złagodzonych niedomówień. A ponadto owo zróżnicowanie: to mężczyzna – to rycerz, wiele powiedziało o stanie tych dwóch młodych serc. Jedno spało jeszcze głęboko, drugie już się zbudziło. Najstarsza z sióstr była już kobietą, najmłodsza jeszcze dzieckiem. Zresztą dzieliły je zaledwie dwa lata. Tylko młodsza była dziewczątkiem. Od chwili, kiedy tu weszły, często się rumieniła, leciutko się uśmiechała i nie wymówiła ani słowa. A jednak wszystkie trzy pochyliły się nad nagrobkiem i fantastyczny odblask słonecznego promienia sprawił, że ich wdzięczne profile odcinały się na granitowym grobowcu widma. Przed chwilą zastanawiałem się nad jego imieniem, a teraz zastanawiałem się nad imionami tych dziewcząt i nie potrafię wyrazić, co odczuwałem, widząc, jak splatają się ze sobą dwie tajemnice, jedna pełna grozy, druga pełna uroku. Wsłuchując się w ich słodkie szepty, schwyciłem w locie jedno z imion, imię średniej. Była z nich najładniejsza. Wyglądała jak księżniczka z bajki. Jej długie, jasne rzęsy przesłaniały błękit źrenic, których czysty blask jednak je przenikał. Między starszą i młodszą była niczym skromność między naiwnością i wdziękiem, z lekka ubarwiona odbiciem tamtych dwóch. Spojrzała na mnie dwa razy, ale się nie odezwała. Nie usłyszałem głosu tylko jej jednej, ale tylko jej jednej poznałem imię. W pewnej chwili najmłodsza powiedziała do niej bardzo cicho: „Spójrz, Stello!" Nigdy lepiej niż w owej chwili nie zdawałem sobie sprawy, jak przejrzyste, jak świetlane, jak pełne uroku jest to imię, które wszak znaczy: gwiazda. Najmłodsza głośno dzieliła się swoimi wrażeniami: – Biedny ten mężczyzna (lekcja na nic się nie przydała), obcięto mu głowę. To było w czasach, kiedy mężczyznom obcinano głowy. – I krzyknęła nagle: – Tu jest epitafium! Po łacinie. Vox – tacuit – Periit lux... Trudno to przeczytać. Bardzo bym chciała wiedzieć, co to znaczy. – Moje drogie – odezwała się najstarsza – poszukajmy ojca, on nam to wyjaśni. I wybiegły z krypty jak trzy sarny. Nie pomyślały nawet, aby zwrócić się do mnie; byłem trochę upokorzony, że moja angielszczyzna dała im takie właśnie pojęcie o mojej łacinie. Niegdyś załatano ten nagrobek, obok napisu widniała bowiem biała plama gipsu, wygładzona kielnią. Chwyciłem ołówek i na tej białej karcie napisałem takie oto tłumaczenie owego wiersza: Noc głosu cię pozbawiła, Mrok zgasił płomień w tej dobie, Tego, co rzeźbie tej zbywa, Nie masz, człowieku, i w grobie. Dziewczęta odeszły ledwo przed chwilą, a już posłyszałem okrzyki: „Tędy, ojcze, tędy!" Wracały. Napisałem pospiesznie ostatni wiersz i wymknąłem się, zanim znów się pojawiły. Czy znalazły wyjaśnienie, które im zostawiłem? Nie wiem. Zagłębiłem się w zakamarki ruin i już więcej ich nie zobaczyłem. Nie dowiedziałem się również niczego o tajemniczym rycerzu bez głowy. Co za smutny los! Jaką zbrodnię popełnił ten nieszczęśnik? Ludzie zadali mu śmierć, Opatrzność dorzuciła zapomnienie. Mrok za mrokiem. Jego głowę odjęto posągowi, jego imię – legendzie, jego dzieje – pamięci ludzkiej. Jego kamień grobowy też z pewnością wkrótce zniknie. Jakiś winogradnik z Sooneck lub z Ruppertsberg zabierze go sobie pewnego pięknego dnia, kopnie nogą szkielet, który może jeszcze przykrywa, przetnie płytę na pół i zrobi z niej framugę drzwi do swojej karczmy. Chłopi zasiądą przy stole, stare kobiety będą przędły, a dzieci będą się śmiały wokół bezimiennego posągu, pozbawionego niegdyś głowy przez kata, a dziś przepiłowanego przez mularza. Bo w naszych czasach, zarówno w Niemczech, jak we Francji, robi się użytek z ruin. Stare pałace przerabia się na nowe lepianki. Niestety, stare prawa i stare społeczeństwa ulegają takim samym przeobrażeniom. Patrzmy, badajmy, rozmyślajmy i nie skarżmy się. Bóg wie, co robi. Zastanawiam się jednak czasem, dlaczego tak musi być, iż zwykły ciura nie zadowala się, że podniósł głowę, lecz zawsze wygląda tak, jakby chciał się mścić na pogrzebanym cesarzu. Widzisz, mój przyjacielu, że bardzo daleko odszedłem od Falkenburga. Już wracam. Miało to dla mnie wielkie znaczenie, że byłem w tym gnieździe legend i że mogłem powiedzieć pewne rzeczy owym starym wieżom, które wciąż stoją tak dumnie i prosto, choć są martwe, a ich trzewia poniewierają się w trawie. Znajdowałem się więc w owym słynnym zamku, którego burzliwe losy, jeśli ich nie znasz, postaram ci się opisać. Zwłaszcza Gontram i Liba przychodzą mi na myśl. To tu Gontram spotkał dwóch ludzi niosących trumnę. Na tych schodach Liba padła mu w objęcia i powiedziała ze śmiechem: „Widziałeś trumnę? Nie, to było ślubne łoże." To przy tym kominku, tkwiącym jeszcze w murze, w komnacie już bez podłogi i stropu stanęło drewniane łoże, które dopiero co przyniesiono i które mu wskazała. To na tym dziedzińcu, dziś pełnym kwitnącego szaleju, Gontram, prowadząc swoją narzeczoną do ołtarza, ujrzał, choć nikt inny ich widzieć nie mógł, rycerza w czerni i kobietę w welonie. To w tej zburzonej romańskiej kaplicy, gdzie jaszczurki żywe przebiegają po rzeźbionych, w chwili kiedy wkładał poświęconą obrączkę na różowy palec swojej narzeczonej, poczuł nagle w dłoni lodowatąrękę dziewicy z leśnego zamczyska, która nocą czesała swoje włosy, śpiewając nad otwartym, pustym grobem. W tej właśnie parterowej komnacie Gontram wyzionął ducha, a Liba umarła, widząc jego śmierć. Ruiny ożywiają baśnie życiem, a baśnie odpłacają im tym samym. Wiele godzin spędziłem w tych zwaliskach, siedząc opodal nieprzebytych zarośli i pozwalając swobodnie płynąć myślom. Spiritus loci. Mój następny list może ci je zaniesie. Tymczasem zaczął mi doskwierać głód i około trzeciej, dzięki francuskiemu koziarzowi, o którym wspomniały mi piękne podróżniczki, a którego szczęśliwym trafem spotkałem, mogłem dotrzeć nad brzeg Renu, do wsi o nazwie Trechtingshausen, dawnego Trajani Castrum. Jedyną oberżą była tutaj piwiarnia, a na obiad dostałem okropnie twardą pieczeń, od której jakiś student ćmiący fajkę na progu usiłował mnie odwieść, mówiąc, że pewien wygłodzony Anglik, bawiący tutaj godzinę przede mną, nie mógł jej napocząć, co go w końcu zupełnie zniechęciło. Nie mogłem odpowiedzieć tak dumnie jak marszałek de Crequi, gdy oblegał genueńską warownię w Gavi: „To, czego nie mógł wziąć Rudobrody, weźmie Siwobrody", ale zjadłem tę pieczeń. Ruszyłem w drogę, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Krajobraz był urzekający i surowy. Minąłem gotycką kaplicę Świętego Klemensa. Miałem po lewej stronie prawy brzeg Renu, uginający się pod winnicami i płytami łupkowymi. W dali ostatnie promienie słońca barwiły czerwonym blaskiem słynne zbocze Assmannshausen, u stóp którego mgły, a może dym, wskazały mi Aulhausen, wieś garncarzy. Nad drogą, którą szedłem, tuż nad moją głową, wznosiły się na wzgórzach, jeden nad drugim, trzy zamki: Reichenstein i Rheinstein, zburzone przez Rudolfa Habsburga i odbudowane przez hrabiego palatyna, i odnowiony obecnie przez Fryderyka Pruskiego Vautsberg, w którym mieszkał Kuno z Falkenstein. Zamek Vautsberg odegrał wielką rolę w czasie wojen toczonych w oparciu o prawo przemocy. Arcybiskup Moguncji zastawił go u cesarza Niemiec za czterdzieści tysięcy liwrów tureńskich. To mi przypomina, że kiedy Teobald, hrabia Szampanii, nie wiedział, jak wywiązać się wobec królowej Cypru, sprzedał „swojemu Najdroższemu Panu, królowi Francji, Ludwikowi" hrabstwo Chartres, hrabstwo Blois, hrabstwo Sancerre i wicehrabstwo Chateaudun, również za sumę czterdziestu tysięcy liwrów. Dzisiaj czterdzieści tysięcy liwrów to cena, jaką emerytowany komornik płaci za swój wiejski domek w Bagatelle lub w Pantin. Nie zaprzątały mnie jednak zbytnio ani otaczający mnie krajobraz, ani owe wspomnienia. Od kiedy zaczęło się zmierzchać, pochłaniała mnie tylko jedna myśl. Wiedziałem, że zanim dotrę do Bingen, nieco poniżej ujścia Nahe napotkam osobliwą budowlę, posępne zwalisko, stojące pośród trzcin na samym środku Renu, między dwiema wysokimi górami. Te ruiny to Mauseturm. Kiedy byłem dzieckiem, nad moim łóżkiem wisiał mały obrazek w czarnej ramce; umieściła go tam któraś służąca Niemka. Przedstawiał jakąś starą, pojedynczo stojącą wieżę, omszałą, zrujnowaną, otoczoną głęboką, czarną wodą, która spowijała ją mgłami, i górami, rzucającymi na nią cień. Niebo nad" tą wieżą było posępne, okryte wstrętnymi chmurami. Wieczorem, po pacierzu, a przed zaśnięciem, przyglądałem się zawsze temu obrazkowi. W nocy widziałem go znów w moich snach, a był to widok straszliwy. Wieża stawała się ogromna, kipiała wodna topiel, błyskawica rozdzierała chmury, wiatr dął w górach, niekiedy zdawało się, że jęczy. Pewnego dnia zapytałem służącą, jak. nazywa się ta wieża. Nakreśliwszy wprzód znak krzyża na piersi, odparła: Mauseturm. A potem opowiedziała mi następującą historię. Żył niegdyś w Moguncji, w jej stronach rodzinnych, pewien zły człowiek, arcybiskup imieniem Hatto, który był także opatem w Fuldzie, skąpy ksiądz – mówiła – „otwierający rękę raczej, by błogosławić niż aby dawać". Chcąc się wzbogacić, zakupił pewnego razu, w rok nieurodzaju, całe zboże, aby je potem bardzo drogo odsprzedać biedakom. Głód był tak wielki, że wieśniacy umierali po wsiach nadreńskich. Wówczas lud zebrał się wokół grodu w Moguncji, płacząc i prosząc o chleb. Arcybiskup odmówił. Teraz historia staje się straszliwa. Zgłodniały tłum nie rozchodził się i z wielkim narzekaniem oblegał pałac arcybiskupa. Hatto, sprzykrzywszy to sobie, kazał swoim łucznikom otoczyć biedaków; łucznicy pojmali mężczyzn, kobiety, starców i dzieci, całą tę gromadę zamknęli w jakiejś stodole i podłożyli pod nią ogień. Był to – mówiła stara służąca – widok, który by o łzy przyprawił karnienie. Hatto tylko się śmiał, a ponieważ ci biedacy, ginąc w płomieniach, krzyczeli żałośnie, rzekł: „Czy słyszycie, jak szczury piszczą?" Nazajutrz ze stodoły pozostał tylko popiół: nie było już ludzi w Moguncji; miasto wydawało się umarłe i opustoszałe, aż tu nagle mnóstwo szczurów rozmnażających się w spalonej stodole jak robactwo we wrzodach Aswerusa, wyłażących spod ziemi, podważających bruk, przeciskających się przez szczeliny w murach, ożywających pod stopami tych, którzy je deptali, płodzących się pod ciosami kamieni i maczug, zalało ulice, twierdzę, pałac, piwnice, pokoje i alkowy. Była to klęska, plaga, ohydne rojowisko. Hatto, przerażony, chcąc schronić się, uciekł z Moguncji na równinę, lecz szczury ruszyły za nim; zbiegł do Bingen, żeby schować się za jego wysokimi murami, ale szczury przecisnęły się przez nie i weszły do miasta. Wtedy arcybiskup kazał zbudować wieżę na środku Renu i schronił się tam, podpłynąwszy łodzią, z której dziesięciu łuczników ostrzeliwało wodę; szczury ruszyły wpław, przebyły Ren, wdrapały się na wieżę, poprzeżerały drzwi, dach, okna, podłogi i sufity i dotarłszy wreszcie do lochu, gdzie ukrył się ów nędzny arcybiskup, pożarły go żywcem. Teraz przekleństwo niebios i ludzka nienawiść ciążą nad tą wieżą, zwaną Mauseturm. Opuszczona, coraz bardziej się rozpada na środku rzeki i tylko czasem, nocą, widać, jak wydobywa się z niej jakaś osobliwa, czerwonawa mgła, przypominająca dym znad płonących zgliszczy; to wraca dusza arcybiskupa Hattona. Czy zauważyłeś, że historia jest często niemoralna, podania zaś zawsze prawe, moralne i cnotliwe. W historii najlepiej przeważnie wiedzie się temu, kto jest najsilniejszy, tyrani odnoszą zwycięstwa, katom dopisuje zdrowie, potwory przybierają na wadze, każdy Sylla staje się poczciwym mieszczuchem, każdy Ludwik XI, każdy Cromwell umiera w swoim łóżku. W podaniach zawsze widać piekło. Ani jedna wina nie uchodzi karze, czasem nawet nadmiernej, ani jedna zbrodnia nie pozostaje bez kaźni, często straszliwej, ani jeden występny nie unika nieszczęścia, stając się niekiedy naprawdę godny pożałowania. Dzieje się tak dlatego, że historia nie ma kresu, a podanie ma początek i koniec. Człowiek, który tworzy podanie, nie czuje się uprawniony do przedstawiania faktów wraz z ich przypuszczalnymi skutkami, porusza się bowiem po omacku, w mroku, nie jest niczego pewien, odczuwa potrzebę ograniczania wszystkiego za pomocą pouczenia, rady, morału i nie ośmieliłby się wymyślić zdarzeń bez natychmiastowej konkluzji. Bóg, który tworzy historię, ukazuje to, co chce, i zna resztę. Mauseturm to wygodne słowo. Widzi się w nim to, co się chce zobaczyć. Istnieją umysły, które mają się za rozumne, a są tylko Pozbawione polotu: przepędzają poezję ze wszystkiego i jak ów człowiek praktyczny zawsze gotowe są powiedzieć do słowika: „Zamknij dziób, obrzydliwe stworzenie!" Takie właśnie umysły twierdzą, że Mauseturm pochodzi od słowa Maus lub Mauth, co oznacza myto. Twierdzą, że w dziesiątym stuleciu, zanim koryto rzeki zostało poszerzone, spław Renem odbywał się tylko u lewego brzegu i że Bingen za pomocą tej wieży zapewniło sobie myto od przepływających tędy statków. Opierają się na tym, że nie opodal Strasburgą istnieją jeszcze dwie takie wieże, przeznaczone do pobierania podatku od przejeżdżających, a zwą się również Mauseturm. Dla tych poważnych myślicieli, do których podania nie przemawiają, przeklęta wieża to akcyza, a Hatto to celnik. Dla poczciwych kobiet, do których chętnie się przyłączam, Mauseturm wywodzi się od Maus, pochodzącego z kolei od mus, co znaczy szczur. Owo domniemane myto to Mysia Wieża, a ów celnik – to widmo. Ostatecznie można by pogodzić oba te poglądy. Nie jest rzeczą całkiem niemożliwą, że w szesnastym lub siedemnastym wieku, już po Lutrze i Erazmie, burmistrzowie, tęgie umysły, posłużyli się wieżą arcybiskupa Hattona i przez pewien czas pobierali jakies opłaty i myta w tych cieszących się złą sławą ruinach. Dlaczego nie? Rzym uczynił przecież ze świątyni Antonina swój urząd celny zwany dogana. To, co Rzym uczynił dla historii, Bingen mogło uczynić dla podania. Tym sposobem Mauth miałoby swoją.rację i Mause nie byłoby błędem. Jakkolwiek by to było, od kiedy stara służąca opowiedziała mi owo podanie o arcybiskupie Hattonie, Mauseturm zawsze była jedna ze zwykłych wizji mojego umysłu. Jak wiesz, nie ma ludzi, którzy nie mieliby własnych widm, jak nie ma ludzi, którzy nie mieliby swoich urojeń. W nocy należymy do snów, czasem przenika je promień, czasem płomień, toteż zależnie od zabarwiającego ów sen odblasku, staje się on chwałą niebios lub wizją piekła, Odmienne odcienie ogni bengalskich, jawiących się w wyobraźni. Muszę jednak powiedzieć, że Wieża Szczurów w otaczającej ją kałuży wody zawsze wydawała mi się okropna. Toteż, czy mi uwierzysz, kiedy przypadek, który włada mną trochę wedle własnej fantazji, sprowadził mnie na brzeg Renu, pierwsze, co przyszło mi do głowy, nie było myślą, że zwiedzę katedrę w Moguncji czy w Kolonii albo że ujrzę Pfalz, ale że zobaczę Wieżę Szczurów. Osądź więc sam, co się działo ze mną biednym, jeśli nie wierzącym, to ufnym poetą i biednym, namiętnym poszukiwaczem starożytności, którym jestem. Zmierzch z wolna gasił blaski dnia, wzgórza szarzały, drzewa poczerniały, kilka gwiazd migotało. Ren szemrał w mroku, nikogo nie było widać na drodze jeszcze bielejącej, ale już niewyraźnej, która, jeśli można tak się wyrazić, stawała się coraz krótsza, w miarę jak gęstniała ciemność i nikła we mgle o kilka kroków przede mną. Szedłem wolno, patrząc uważnie w mrok; czułem, że zbliżam się do Mauseturm i że te groźne ruiny, które dotychczas były dla mnie tylko przywidzeniem, staną się rzeczywistością. Jedno z przysłów chińskich mówi: „Jeśli napniesz łuk zbyt mocno, strzała zboczy." Przytrafia się to i myśli. Z wolna ów opar, który nazywamy marzeniem, wdzierał się do mojego umysłu. Szmer liści pośród gór był ledwo dosłyszalny, dźwięczny, cichy, uroczy odgłos z odległej kuźni dobiegał aż do mnie; niepostrzeżenie zapomniałem o Mauseturm, szczurach i arcybiskupie; zacząłem nadstawiać ucha, wsłuchiwać się w ów dźwięk kowadła, co wśród odgłosów wieczoru budzi zwykle we mnie niewyrażalne myśli; ustał, a ja jeszcze słuchałem i nie wiem, jak to się stało, że po kwadransie, jakby mimowolnie, miałem gotowy następujący lichy wiersz: Amor wciąż bił młotem. Na ten dźwięk kowadła. Zalęknione ptaki rozwierały oczy, O takiej godzinie, kiedy rosa spadła, Nad szczytami góry niby wiązka światła Wenus jako diament lśniła na roztoczy. A drozd w swoim gnieździe, przepiórka w jęczmieniu, Tak do siebie rzekły: „Cóż to on tam czyni? Co tak późno kowa?" Rudzik na wzniesieniu Tak im odpowiedział: „W moim rozumieniu To spojrzenie Stelli – zabrał je władczyni." Rozbawione ptaki swoim młodym panem Zawołały głośno: „Co tak kujesz w pocie Z onego spojrzenia? Żółcią nie skalane, Nazbyt ono czyste i nazbyt świetlane, Aby mogło służyć zdrajcy i niecnocie." A bożek Kupido pośród iskier blasku Raźno rzekł im na to: „Spijcie aż do rana, Jajeczka otulcie, zbudźcie się o brzasku, Tą czystością spojrzeń zamykam w potrzasku, Łagodnością oczu rażę jak z kołczana." Kiedy ukończyłem tę rzecz, droga skręciła nagle, a ja stanąłem w miejscu. Oto, co miałem przed sobą. U moich stóp Re płynąc śpiesznie między zaroślami z chrapliwym, zagniewanym szumem, jakby uskakiwał, stąpnąwszy niewłaściwie; z prawa i lewa góry, a raczej ogromne czarne bryły, ginące w obłokach na mrocznym niebie, tu i ówdzie ponakłuwanym gwiazdami; w bi horyzont – gruba zasłona ciemności; na środku rzeki, w dali, na płaskiej, oleistej i jakby martwej wodzie, stała wielka czarna wieża o groźnym kształcie, z której wierzchołka, dziwacznie kołysząc, wydobywała się, nie umiem tego określić dokładniej, jakaś czerwonawa mgławica. Ta jasność, która przypominała łunę bijącą z jakiegoś krateru lub dym unoszący się znad hutniczego pieca, rzucała na góry blady, sinawy całun poświaty, sprawiając, że w ciemności, w połowie zbocza po prawej stronie, widać było jakieś posępne, podobne do straszydła ruiny, odbijała się w fantastycznym lśnieniu wody i rzucała promień swojego blasku ażku mnie. Wyobraź sobie, jeśli potrafisz, ten posępny widok, ledwie zarysowany przez światła i mrok. Dokoła ani jeden dźwięk ludzkiego głosu, ani jeden krzyk ptaka nie rozlegał się na tym pustkowiu; lodowata, posępna cisza, którą zakłócała tylko gniewna, monotonna skarga Renu. Miałem przed sobą Mauseturm. Nie wyobrażałem jej sobie bardziej przerażającej. Znalazłem tu wszystko: noc, chmury, skały, drżące sitowie, szmer rzeki, pełen jakiejś tajemnej grozy, jakby syczały smoki ukryte pod wodą, słabe, smutne podmuchy wiatru, mrok, opuszczenie, osamotnienie, a nawet mglistą łunę hutniczego pieca nad wieżą, nawet duszę Hattona. Miałem więc przed sobą mój sen, który snem pozostał. Powziąłem wtedy zamiar najprostszy w świecie, który jednak w tym momencie przyprawił mnie o zawrót głowy; chciałem zaraz, o tej właśnie godzinie, nie czekając jutra, nie czekając dnia, natychmiast wejść do tych ruin, miałem zjawę przed oczyma, ciemność była głęboka, blade widmo arcybiskupa wznosiło się nad Renem; to właściwa pora, żeby zwiedzić Wieżę Szczurów. Ale jak to zrobić? Gdzie znaleźć łódź o tej godzinie i w tym miejscu? Przebyć Ren wpław oznaczałoby posunąć swoje upodobanie do zjaw nieco za daleko. Zresztą nie jestem ani tak znakomitym pływakiem, ani tak wielkim szaleńcem, aby się na to poważyć, tym bardziej że tu właśnie, o kilka sążni od Mauseturm, znajduje się jedna z najgroźniejszych kipieli, zwana Binger Loch, która niegdyś pochłaniała statki żaglowe niczym rekin śledzia, pływak więc dla niej nie stanowiłby kęsa większego niż kiełb. Znalazłem się w wielkim kłopocie. Idąc dalej, aby zbliżyć się do ruin, przypomniałem sobie, że dźwięki srebrnego dzwonu oraz duchy z baszty w Wellmich w niczym nie przeszkodziły, że kamieniste wzgórza pokryły się winnicami; rzeki w sąsiedztwie kipieli obfitują zazwyczaj w ryby, pomyślałem więc, że opodal wieży trafię na chatę jakiegoś rybaka, łowiącego tu łososie. Jeśli winogrodnicy rzucają wyzwanie Falkensteinowi i jego Myszy, rybacy mogą stawić czoło arcybiskupowi Hattonowi i jego szczurom. Nie omyliłem się. Uszedłem jednak jeszcze spory kawałek drogi, zanim coś znalazłem. Dotarłem do miejsca najbliższego ruinom, minąłem je i doszedłszy prawie do Nahe, utraciłem niemal nadzieję, że spotkam jakiegoś przewoźnika, lecz kiedy wszedłem między nadbrzeżne wikliny, spostrzegłem jedną z tych wielkich sieci-pająków, o których ci już wspomniałem. O kilka kroków od sieci była przycumowana łódź, gdzie owinięty derką spał jakiś człowiek. Wszedłem do łodzi, obudziłem owego człowieka i pokazałem mu wielki, saski talar, którego wartość wynosi dwa floreny i czterdzieści dwa krajcary, czyli sześć franków; zrozumiał mnie i po chwili, nie wymieniwszy ani jednego słowa, jakbyśmy sami byli zjawami, płynęliśmy w kierunku Mauseturm. Kiedy znaleźliśmy się na środku, wydało mi się, że wieża, do której się zbliżamy, zamiast rosnąć, maleje; pomniejszał ją ogrom rzeki. Ale to złudzenie nie trwało długo. Wynająłem łódź w miejscu leżącym powyżej Mauseturm, płynęliśmy więc z biegiem Renu, posuwając się bardzo szybko. Wpatrywałem się w wieżę, na której wierzchołku wciąż lśnił niewyraźny blask, i widziałem, jak jego krąg rozszerzał się teraz za każdym uderzeniem wiosła w sposób, który, nie wiem dlaczego, wydawał mi się straszliwy. Nagle poczułem, że łódź ugina się pode mną, jak gdyby woda się pod nią rozstąpiła, a wstrząs ten sprawił, że moja laska upadła mi pod nogi; spojrzałem na mojego towarzysza, on też spojrzał na mnie i z uśmiechem, który, oświetlony posępnie nadprzyrodzonym blaskiem bijącym z Mauseturm, miał w sobie coś przerażającego, rzekł: „Binger Loch." Byliśmy nad kipielą. Łódź się obróciła; przewoźnik wstał, jedną ręką chwycił osęk, drugą – linę i zanurzywszy osęk w kipieli, oparł się na nim całym swoim ciężarem, po czym zaczął iść wzdłuż burty. Dno łodzi ocierało się teraz z chrapliwym odgłosem o wierzchołki skał ukrytych pod wodą. Ten misterny manewr odbył się całkiem prosto, przewoźnik okazał cudowną zręczność i godną podziwu zimną krew, a z jego ust nie padło ani jedno słowo. Nagle wyciągnął osęk z wody i trzymał go jakby w zawieszęniu, poziomo, po czym rzucił linę. Łódź zatrzymała się gwałtównie. Przybiliśmy do brzegu. Podniosłem wzrok. W połowie odległości strzału z pistoletu, na niewidocznej z brzegu małej wysepce, wznosiła się Mauseturm, ciemna, olbrzymia, groźna, wyszczerbiona u szczytu, z wielkimi głębokimi dziurami u podstawy, jakby straszliwe szczury z podania wygryzły nawet kamienie. Odblask nie był już odblaskiem; był to jasny blask, którego długie promienie sięgały aż do skał, wydobywając się przez szczeliny i niekształtne ościeże wieży, niby przez otwory jakiejś ogromnej, ślepej latarni. Wydawało mi się, że słyszę dochodzący z owej złowieszczej budowli rodzaj osobliwego odgłosu, przenikliwy i ciągły, podobny do zgrzytania. Stanąłem na brzegu, dałem znak przewoźnikowi, aby na mnie zaczekał, i ruszyłem w kierunku ruin. Nareszcie znalazłem się tutaj! Była to naprawdę wieża arcybiskupa Hattona, Wieża Szczurów, Mauseturm! Miałem ją przed oczami, o kilka kroków przed sobą, i mogłem do niej wejść! Wejść w głąb dręczącego snu, poruszać się w dręczącym śnie, dotykać kamieni z dręczącego snu, wyrywać trawę w dręczącym śnie, zanurzyć stopy w wodzie z dręczącego snu, to było doprawdy niezwykłe doznanie. Fasada, ku której szedłem, miała jedno małe, okienko u szczytu i cztery okna rozmaitej wielkości, wszystkie oświetlone: dwa na pierwszym piętrze, jedno na drugim i jedno na trzecim. Na wysokości człowieka, pod oknami pierwszego piętra, widać było otwarte na oścież szerokie, niskie drzwi, które łączyła z ziemią ciężka drewniana drabina o trzech szczeblach. Owe drzwi, rzucające jeszcze więcej światła niż okna, były zbite byle jak z dębowych desek, a wiatr znad rzeki sprawiał, że skrzypiały cicho na zawiasach. Kiedy dość powoli, chcąc ominąć sterczące w zaroślach głazy, szedłem ku owym drzwiom, przemknął tuż koło mnie, prawie pod moimi stopami, jakiś krągły, czarny kształt: wydało mi się, że widziałem wielkiego szczura, który umykał w szuwary. Wciąż słyszałem zgrzyt. Mimo to szedłem dalej i po kilku jeszcze krokach stanąłem przed drzwiami. Te drzwi, które architekt złego biskupa osadził o parę stóp nad ziemią prawdopodobnie dlatego, aby stworzyć przeszkodę dla szczurów, stanowiły niegdyś wejście do sali parterowej; teraz nie było już w tej ruderze komnat położonych nisko ani wysoko. Wszystkie stropy runęły, jeden na drugi, zapadały się stopniowo i uczyniły z Mauseturm jedną salę zamkniętą czterema wysokimi murami, gdzie podłogę stanowią zwaliska, a stropem są chmury na niebie. Tymczasem zdecydowałem się spojrzeć w głąb owej sali, skąd wydobywał się ów tak osobliwy zgrzyt i owo tak niezwykłe światło. Oto, co zobaczyłem: W kącie, naprzeciw drzwi, znajdowali się dwaj ludzie odwróceni do mnie plecami. Byli pochyleni, jeden przysiadł, drugi zgiął się wpół nad czymś w rodzaju żelaznego imadła, które przy odrobinie wyobraźni można było wziąć za narzędzie tortur. Byli boso, z obnażonymi ramionami, odziani w łachmany i w skórzane fartuchy po kolana, na plecach mieli grube kaftany z kapturami. Jeden z nich był– starcem, widziałem jego siwe włosy; drugi był młody, widziałem jego jasną czuprynę, która wskutek purpurowego odblasku znad wielkiego paleniska, płonącego w przeciwległym kącie, wydawała się czerwona. Stary miał kaptur opuszczony na prawą stronę jak gwelfowie; młody zsunął go na lewo jak gibelini. Żaden z nich nie był zresztą ani gibelinem, ani gwelfem; nie byli to także dwaj kaci, dwa demony czy dwa widma, po prostu byli to dwaj kowale. Owo palenisko, w którym czerwieniała długa, żelazna sztaba, było ich piecem kowalskim. Odblask, który w tym melancholijnym krajobrazie w tak osobliwy sposób przedstawiał duszę Hattona, odmienioną przez moce piekielne w żywy płomień, to ogień i dym bijące z tego paleniska. A zgrzyt, który słyszałem, to odgłos pilnika. Przy drzwiach, obok cebra pełnego wody, dwa młoty o długich trzonkach opierały się o kowadło; dźwięk tego właśnie kowadła słyszałem jakąś godzinę temu i on to sprawił, że ułożyłem wiersz, który przed chwilą przeczytałeś. A zatem dziś Mauseturm jest kuźnią. Dlaczego więc nie mogła być kiedyś komorą celną? Jak widzisz, przyjacielu, Mauth nie jest może błędem. Trudno o coś bardziej zniszczonego i obdrapanego niż wnętrze tej wieży. Mury obwieszone kiedyś wspaniałymi biskupimi tapiseriami, w których, jak głosi podanie, szczury wygryzły wszędzie imię Hattona, są teraz całkiem nagie, poszarpane, wyżłobione deszczem, z zewnątrz pozieleniałe od mgieł nadrzecznych, a wewnątrz poczerniałe od dymu z kuźni. Dwaj kowale byli zresztą najpoczciwszymi pod słońcem ludźmi. Wspiąłem się po drabinie i wszedłem do wieży. Pokazali wąskie, poobłupywane drzwi, znajdujące się obok paleniska i wic dące do dziś niedostępnej wieżyczki bez okien, gdzie, jak powie dzieli, arcybiskup schronił się najpierw. Potem pożyczyli mi tarnię, abym mógł obejrzeć całą wysepkę. To długie, wąskie pasmo ziemi, na którym wśród sitowia i trzcin wszędzie rośnie Euphorbia officinalis. Kiedy przebiegałem wysepkę, raz po raz potykałem się o wystające wzgórki lub stopy zapadały mi w podziemne wykopy. Krety zastąpiły tu szczury. Rzeka obdarła, ogołociła do szczętu wschodni cypel wysepki, który, jak dziób okrętu, walczy z jej falami. Nie ma tu ani gleby, ani roślinności, tylko skała z różowego marmuru, który w świetle mojej latarni wydał mi się pożyłkowany krwią. Na tym właśnie marmurze wybudowano wieżę. Wieża Szczurów jest kwadratowa. Wieżyczka, której wnętrze pokazali mi kowale, tworzy na murze od strony Bingen malowniczą wypukłość. Pięciokątny przekrój tej wysokiej, smukłej wieżyczki oraz fałszywe blanki, na których się opiera, wskazują, że zbudowano ją w jedenastym stuleciu. Właśnie pod wieżyczką szczury głęboko, jak się zdaje, nadgryzły podstawę wieży. Otwory okienne na tyle utraciły wszelki kształt, że nie sposób ustalić tu jakiejś daty. Okładzina kamienna, poodłupywana tu i ówdzie, tworzy na zewnętrznych murach plamy ohydnego trądu. Bezkształtne bryły, które niegdyś były blankami i machikułami, wyglądają u wierzchołka wieży jak wprawione w mur zęby wieloryba lub kości mastodonta. Nad wieżyczką, na szczycie wysokiego masztu, powiewa i rwie się na wietrze żałosny biało-czarny strzęp. Z początku doszukiwałem się jakiegoś związku między owymi ruinami w żałobie i owym pogrzebowym łachmanem. Ale był to po prostu sztandar pruski. Przypomniałem sobie, że w Bingen kończą się posiadłości wielkiego księcia heskiego, a zaczynają się Prusy nadreńskie. Nie dopatruj się, proszę, czegoś złego w tym, co powiedziałem o sztandarze pruskim. Po prostu opisałem wrażenie, jakie sprawia, nic więcej. Wszystkie sztandary są pełne chwały. Kto kocha sztandar Napoleona, nigdy nie znieważy sztandaru Fryderyka. Obejrzawszy wszystko i zerwawszy źdźbło wilczomlecza, opuściłem Mauseturm. Mój przewoźnik spał. W chwili kiedy chwycił za wiosła i kiedy łódź zaczęła oddalać się od wyspy, dwaj kowale wrócili do kowadła i usłyszałem, jak zasyczał rozżarzony pręt, który zanurzyli w cebrze z wodą. Cóż ci więcej opowiem? Że po pół godzinie znalazłem się w Bingen, że byłem bardzo głodny, że po kolacji byłem bardzo zmęczony i że choć było bardzo późno, choć zacne mieszczuchy już spały, za cenę ofiarowanego talara wszedłem do Klopp, starego, zrujnowanego zamku, górującego nad Bingen. Stąd miałem widok, który godnie zamykał dla mnie ów dzień pełen tylu wrażeń i tylu przemyśleń. Noc osiągnęła chwilę swojego najgłębszego uśpienia i najgęstszej ciemności. Skupisko czarnych domów leżało pode mną jak mroczne jezioro. W całym mieście świeciło tylko siedem okien, podobnych do siedmiu czerwonych gwiazd. Dziwnym trafem te siedem okien odtwarzało z niezwykłą dokładnością Wielką Niedźwiedzicę, która teraz właśnie, czysta i biała, lśniła w głębi nieba i tym sposobem majestatyczna konstelacja, płonąca na wysokości milionów mil nad naszymi głowami, zdawała się przeglądać u moich stóp w atramentowym zwierciadle. LIST XXI LEGENDA O PIĘKNYM PECOPINIE I O PIĘKNEJ BALDURZE I. LEGENDA. II. PTAK FENIKS I PLANETA WENUS. III. GDZIE OBJAŚNIA SIĘ RÓŻNICĘ MIĘDZY UCHEM MŁODZIEŃCA I UCHEM STARCA. IV. GDZIE MOWA O ROZMAITYCH PRZYMIOTACH PRZYDATNYCH W ROZMAITYCH POSELSTWACH. V. DOBRY SKUTEK DOBREJ MYŚLI. VI. GDZIE DOWIADUJEMY SIĘ, ŻE NAWET. DIABEL NIE POWINIEN BYĆ ŁAKOMY. VII. KUSZĄCE PROPOZYCJE UCZONEGO, KTÓRY MIESZKAŁ W SZAŁASIE Z LIŚCI. VIII. CHRZEŚCIJANIN TUŁACZ. IX. GDZIE DOWIADUJEMY SIĘ, CZYM KARZEŁ ZABAWIA SIĘ W LESIE. X. EQUIS CANIBUSQUE. XI. NA CO MOŻNA SIĘ NARAZIĆ DOSIADAJĄC KONIA, KTÓREGO SIĘ NIE ZNA. XII. OPIS ZŁOWRÓŻBNEGO MIEJSCA POSTOJU. XIII. JAKA GOSPODA, TAKA BIESIADA. XIV. NOWY SPOSÓB SPADANIA Z KONIA. XV. GDZIE WIDAĆ, JAKĄ FIGURĄ RETORYCZNĄ PAN BÓG NAJCHĘTNIEJ SIĘ POSŁUGUJE. XVI. GDZIE ROZPATRUJE SIĘ PYTANIE, CZY MOŻNA ROZPOZNAĆ TEGO, KOGO SIĘ NIE ZNA. XVII. DROBNE SPOSTRZEŻENIA PRZY DRZWIACH. XVIII. GDZIE UMYSŁY POWAŻNE DOWIEDZĄ SIĘ, KTÓRA Z METAFOR JEST NAJBARDZIEJ GRUBIANSKA. XIX. PIĘKNE I MĄDRE SŁOWA CZTERECH DWUNOŻNYCH FILOZOFÓW, STROJNYCH W PIÓRA. Obiecałem ci którąś ze słynnych legend dotyczących Falkenburga, może nawet tę najpiękniejszą, posępną historię Guntrama i Liby. Ale zastanowiłem się nad tym. Po co miałbym ci opowiadać baśnie, jeżeli pierwszy lepszy ich zbiór opowie ci je, i to lepiej ode mnie? Skoro jednak domagasz się bajek dla swoich wnucząt, oto jedna z nich, drogi przyjacielu. Tej legendy z pewnością nie znajdziesz w żadnym zbiorze. Posyłam ci ją tak, jak ją napisałem tuż pod murami tego starego, rozpadającego się zamku, mając przed oczyma fantastyczny las Soon, i jak mi się zdawało, pod dyktando drzew, ptaków i wiatru ciągnącego od ruin. Skończyłem właśnie rozmowę ze starym, francuskim wojakiem, który został koźlarzem w górach, zdziczał i odmienił się prawie w czarownika; osobliwy koniec dla starszego dobosza z trzydziestej siódmej kompanii kawalerii lekkiej! Ten zacny człowiek, dawne dziecko pułku z wolteriańskiej armii republiki, wierzy teraz, jak mi się zdaje, we wróżki i gnomy, jak niegdyś wierzył w cesarza. Samotność zawsze w ten sposób oddziałuje na umysł; rozwija poezję, która tkwi w człowieku; każdy pasterz to marzyciel. Napisałem więc tę opowieść tam, gdzie się wydarzyła, ukryty w wąwozie-fosie, siedząc na bryle, która niegdyś była głazem, w dwunastym wieku stała się wieżą, a teraz znów jest głazem, zrywając czasem, aby wciągnąć w płuca jego woń, jakiś kwiat polny, jeden z tych powoi, co tak pięknie pachną, a tak szybko umierają, i przyglądając się to zielonej trawie, to znów olśniewającemu niebu, gdy wielkie, złote obłoki rozdzierały się o mroczne ruiny Falkenburga. A teraz opowiem ci ową baśń. I LEGENDA Piękny Pecopin kochał piękną Baldurę, a piękna Baldura kochała pięknego Pecopina. Pecopin był synem burgrabiego z Sooneck, a Baldura była córką pana na Falkenburgu. Pierwszy miał las, drugi górę. Cóż więc prostszego, jak ożenić górę z lasem? Obaj ojcowie porozumieli się i zaręczono Baldurę z Pecopinem. Owego dnia, a był to dzień kwietniowy, czarne bzy i kwitnące głogi otwierały się w lesie ku słońcu, tysiąc prześlicznych kaskad, powstałych z odmienionego w strumyki śniegu i deszczu, spływało po zboczach góry, groza zimowych dni przemieniła się w uroki wiosny, a miłość, ów kwiecień człowieka, śpiewała, lśniła i przepełniała serca narzeczonych. Ojciec Pecopina, stary, waleczny rycerz, co sławą okrył okolice Nahe, pobłogosławiwszy syna i poleciwszy jego pieczy Baldurę, zmarł wkrótce po zrękowinach. Pecopin opłakiwał go, ale z wolna zaczął odwracać spojrzenie od grobu ojca i przeniósł je na słodkie i promienne lica narzeczonej, znajdując w nich pocieszenie. Kiedy wschodzi księżyc, czy myśli się o słońcu, które zaszło? Pecopin miał wszelkie przymioty szlachcica, młodzieńca i mężczyzny. Baldura w zamku była królową, w kościele świętobliwą dziewicą, w lesie nimfą, a u kołowrotka czarodziejką. Pecopin był dzielnym myśliwym, a Baldura była piękną prządką. Otóż wrzeciona i torby myśliwskiej nie dzieli nienawiść. Prządka przędzie wtedy, gdy myśliwy poluje. Kiedy go nie ma, kądziel pociesza i rozprasza nudę. Sfora szczeka, kołowrotek śpiewa. Sfora, która znika w gęstwinie i tak daleko się w nią zapuszcza, że ledwie słychać jej ujadanie pomieszane z dźwiękiem rogu, szepcze wśród niewyraźnych odgłosów fanfary: „Myśl o twoim kochanku!" Kołowrotek, który zmusza piękną marzycielkę, aby nie podnosiła znad niego oczu, głośno i nieustannie powtarza swoim słodkim, a zarazem surowym głosem: „Myśl o twoim mężu!" A kiedy mąż i kochanek są tym samym człowiekiem, wszystko układa się jak najlepiej. Żeńcie więc prząśniczki z myśliwymi i niczego się nie lękajcie. Muszę jednak dodać, iż Pecopin zanadto lubił łowy. Kiedy siedział na koniu, kiedy trzymał sokoła na zaciśniętej pięści lub wodził spojrzeniem za sokołem wędrownym, kiedy słuchał wściekłego ujadania ogarów o krzywych łapach, ruszał przed siebie, gnał, zapominał o wszystkim. Otóż w żadnej rzeczy nie należy przesadzać. Miarkujcie wasze upodobania, trzymajcie na wodzy wasze pragnienia. Kto nazbyt kocha konie i psy, obraża kobiety; kto nazbyt kocha kobiety, obraża Boga. Gdy Baldura, a zdarzało się to często, widziała, jak Pecopin dosiada konia rżącego z radości i dumniejszego, niż gdyby niósł na sobie Aleksandra Wielkiego w cesarskich szatach, jak Pecopin go głaszcze, jak kładzie mu dłoń na karku i, starając się nie dotknąć ostrogą boku rumaka, podsuwa mu wiązkę siana, aby mu dodać animuszu, była zazdrosna o konia. Gdy owa szlachetna i dumna panna, promieniejąca miłością, młodością i urodą, widziała, jak Pecopin pieści swojego doga i przyjaźnie przygarnia do swojej pięknej, męskiej twarzy ową spłaszczoną głowę o wielkich nozdrzach, szerokich uszach i czarnej mordzie, była zazdrosna o psa. Zagniewana i smutna wracała do swojej ustronnej komnaty i płakała, potem łajała służebne, a po służebnych – karła. Bo gniew kobiet jest jak deszcz w lesie: pada dwa razy. „Bis pluit." Wieczorem Pecopin wracał okryty kurzem i znużony. Baldura boczyła się i szeptała coś, roniąc łzy z błękitnych oczu. Ale Pecopin całował jej rączkę i wtedy milkła; Pecopin całował jej czoło, a wtedy się uśmiechała. Czoło Baldury było białe, czyste i zachwycające, jak róg z kości słoniowej Karola Wielkiego. Następnie szła na swoją wieżyczkę, a Pecopin – na swoją. Nie ścierpiałaby, by ów rycerz zdjął jej opaskę. Pewnego wieczora ścisnął ją lekko za łokieć, a ona okryła się rumieńcem. Była jego narzeczoną, jeszcze jej nie poślubił. Skromność jest dla kobiety tym, czym rycerskość dla mężczyzny. II PTAK FENIKS I PLANETA WENUS Uwielbiali się. Pecopin miał w swojej zbrojowni w Sooneck wielki, złocony obraz ukazujący niebo i dziewięć sfer; każda planeta była wyobrażona w barwie sobie właściwej, a obok niej widniała wypisana cynobrem jej nazwa: Saturn był biały, ołowiany, Jupiter jasny, rozpłomieniony, trochę krwawy, Wenus lśniąca blaskiem jutrzenki, Merkury roziskrzony, Księżyc lodowatosrebrny, Słońce promieniste, całe w ogniu. Pecopin starł nazwę Wenus i zamiast niej napisał: Baldura. Baldura miała w swojej komnacie z pachnidłami pięknie tkaną tapiserię, przedstawiającą ptaka wielkości orła, z pozłacaną obręczą na szyi, o purpurowym ciele, białym ogonie przetykanym piórami barwy wiśniowej, z głową zdobną w grzebienie, nad którymi wznosił się czub z piór. Pod tym cudownym ptakiem tkacz umieścił słowo greckie: Feniks. Baldura usunęła je i wyhaftowała w tym miejscu imię: Pecopin. Tymczasem zbliżał się wyznaczony dzień zaślubin. Pecopin był uradowany, Baldura szczęśliwa. Pośród myśliwych w Sooneck był pewien dojeżdżacz, chwat bardzo zręczny, mocny w gębie, a zarazem wielce przewrotny, imieniem Erilangus. Ów człowiek, niegdyś wyborny łucznik, był upragnionym kandydatem na męża dla wielu wieśniaczek z okolic Lorch, ale uprzykrzył sobie niedoszłe małżonki i został psiarczykiem. Pewnego dnia, kiedy Pecopin zapytał go, dlaczego tak postąpił, Erilangus odparł: „Wasza wielmożność, psy bywają wściekle na siedem sposobów, kobiety – na tysiąc." Któregoś dnia, dowiedziawszy się o bliskich zaślubinach swojego pana, podszedł do niego śmiało i rzekł: „Wasza wielmożność, dlaczego się żenisz?" Pecopin wypędził swego sługę. To powinno było dać nieco do myślenia Pecopinowi, Erilangus był bowiem umysłu subtelnego i nader pamiętliwy. Ostatecznie jednak ów sługa udał się na dwór margrabiego łużyckiego, gdzie został pierwszym łowczym – i Pecopin więcej o nim nie słyszał. W tygodniu poprzedzającym ślub Baldura przędła we wnęce jednego z okien. Jej karzeł przybiegł, aby ją uprzedzić, że Pecopin idzie po schodach. Chciała wybiec narzeczonemu na spotkanie, wstała więc z zydla z rzeźbionym, prostym oparciem, ale zaplątała się w nić z kołowrotka i, biedna, upadła. Nie wyrządziła sobie krzywdy, ale wspomniała, że podobny wypadek przytrafił się niegdyś kasztelance Libie, i serce jej się ścisnęło. Pecopin wszedł promieniejący, mówił o zaślubinach, o ich szczęściu, i chmura, która spowiła jej duszę, uleciała. III GDZIE OBJAŚNIA SIĘ RÓŻNICĘ MIĘDZY UCHEM MŁODZIEŃCA I UCHEM STARCA Nazajutrz Baldura przędła w swojej komnacie, a Pecopin polował w lesie. Był sam, miał ze sobą tylko jednego psa. Najrozmaitsze przypadki polowania zawiodły go na folwark położony na skraju lasu Soon, stanowiącego linię graniczną, która dzieliła Sooneck i Falkenburg. Od wschodu ocieniały ów folwark cztery wielkie drzewa: jesion, wiąz, jodła i dąb, które w okolicy zwano Czterema Ewangelistami. Podobno były to drzewa zaczarowane. Kiedy Pecopin znalazł się w ich cieniu, siedziały na nich cztery ptaki: kraska na jesionie, kos na wiązie, sroka na jodle i kruk na dębie. Cztery głosy tych czterech pierzastych stworzeń mieszały się w osobliwy sposób i chwilami wydawało się, że ptaki nawzajem to o coś pytają, to znów sobie odpowiadają. Poza tym słychać było gruchanie niewidocznego gołębia, który znajdował się w lesie, oraz gdakanie niewidocznej kury, która znajdowała się na dziedzińcu folwarcznym. O kilka kroków dalej jakiś nisko schylony starzec układał wzdłuż muru szczapy na opał. Spostrzegłszy nadjeżdżającego Pecopina, wyprostował się i odwrócił: – Czy słyszysz, rycerzu – zawołał – co mówią te ptaki? – O mój poczciwcze – odparł Pecopin – a cóż mnie to obchodzi? – Panie – rzekł wieśniak – dla młodzieńca kos gwiżdże, kraska krzyczy, sroka skrzeczy, kruk kracze, gołąb grucha, kura gdacze; dla starca ptaki mówią. Rycerz zaniósł się śmiechem. – Dalibóg! A to ci brednie! Starzec odparł poważnie: – Mylisz się, wielmożny Pecopinie! – Nie widziałeś mnie nigdy na oczy – zawołał młodzieniec. – Skąd znasz moje imię? – Powiedziały mi je ptaki – odparł wieśniak. – Jesteś starym wariatem, poczciwcze – rzekł Pecopin. I ruszył dalej. Mniej więcej po godzinie, kiedy przejeżdżał przez jakąś polanę, usłyszał granie rogu i ujrzał wśród wysokich drzew wspaniałą gromadę jeźdźców; to hrabia palatyn udawał się na polowanie, a towarzyszyli mu burgrabiowie, którzy są hrabiami na zamkach, wildgrafowie, którzy są hrabiami na lasach, landgrafowie, którzy są hrabiami na dobrach ziemskich, rengrafowie, którzy są hrabiami Renu, i raugrafowie, którzy są hrabiami z tytułu prawa pięści. Jeden z otaczających hrabiego palatyna jeźdźców imieniem Gerfryd spostrzegł Pecopina i zawołał: – Hola, piękny myśliwcze, a nie wyruszyłbyś z nami? – Dokąd jedziecie? – spytał Pecopin. – Piękny myśliwcze – odparł Gerfryd – w Heimburgu zamierzamy upolować kanię, która tępi nasze bażanty, w Vautsbergu zamierzamy upolować sępa, który wyniszcza nasze rarogi; chcemy też upolować orła w Rheinsteinie, który wybija nasze drzemliki. Jedź z nami. – Kiedy wracacie? – spytał Pecopin. – Jutro – odparł Gerfryd. – Jadę z wami – powiedział Pecopin. Polowanie trwało trzy dni. Pierwszego dnia Pecopin ubił kanię, drugiego dnia ubił sępa, trzeciego dnia ubił orła. Hrabia palatyn zachwycił się tak wytrawnym łucznikiem. – Kawalerze z Sooneck – zwrócił się do niego – nadaję ci prawem lennym Rheineck, przynależne do mojej wieży w Gutenfels. Pojedziesz ze mną do Stahleck, aby otrzymać nadanie i złożyć mi przysięgę poddaństwa na placu publicznym i w przytomności ławników, in mallo publico et coram scabinis, jak powiadają kapitularze świętego cesarza Karola Wielkiego. Trzeba było posłuchać. Pecopin wysłał pismo do Baldury, w którym zawiadomił ją, że z łaskawej woli palatyna musi natychmiast udać się do Stahleck w bardzo istotnej i bardzo ważnej sprawie. „Bądź spokojna, moja przyjaciółko – dodał kończąc – wrócę w przyszłym miesiącu." Kiedy posłaniec wyruszył, Pecopin podążył za palatynem i ułożył się do snu z rycerzami ze świty książęcej w kordegardzie kasztelanii w Bacharach. Tej nocy miał sen. Zobaczył skraj lasu pod Sooneck, folwark, cztery drzewa i cztery ptaki; rozmawiały. Ich świergot, przeplatany głosami kury i gołębia, zamienił się w dziwny dialog, który Pecopin wyraźnie usłyszał we śnie: KRASKA Gołąb zapadł w lasy. KOS Kura na podwórzu woła Pecopina. KRASKA Gołąb przyzywa Baldurę. KRUK Pan jest w drodze. SROKA Pani jest w wieży. KRASKA Czy wróci z Aleppo? KOS Z Fezu? KRUK Z Damanhuru? SROKA Gołąb stawia za nim, kura przeciw niemu. KURA Pecopin! Pecopin! GOŁĄB Baldura! Baldura! Baldura! Pecopin obudził się zlany zimnym potem; od razu przypomniał sobie starca i, sam nie wiedząc dlaczego, zląkł się tego snu i tej rozmowy; próbował to wszystko zrozumieć i nic nie zrozumiał, wreszcie znowu zasnął, a nazajutrz o świcie, widząc piękne słońce, które przepędza widma, rozprasza senne widziadła i ozłaca mgły, nie myślał już ani o czterech drzewach, ani o czterech ptakach. IV GDZIE MOWA O ROZMAITYCH PRZYMIOTACH PRZYDATNYCH W ROZMAITYCH POSELSTWACH Pecopin był szlachcicem wybornej sławy, znakomitego urodzenia, światłego umysłu i pięknej postury. Wprowadzony na dwór hrabiego palatyna, objąwszy swoje nowe lenno, tak mu się spodobał, że ów godny władca rzekł mu pewnego dnia: – Przyjacielu, ślę poselstwo do mojego kuzyna w Burgundii i ciebie z racji twojej znakomitej sławy wybrałem na posła. Pecopin musiał uczynić to, czego życzył sobie jego władca. Stanąwszy w Dijon, tak wyróżnił się swoją piękną mową, że pewnego wieczoru, kiedy wychylili już po trzy puchary tęgiego wina z Bacharach, książę rzekł do niego: – Wielmożny Pecopinie, jesteś naszym przyjacielem; wdałem się w zwadę z jego wysokością królem Francji i hrabia palatyn przystał, abym wysłał cię na dwór monarchy, bo ciebie właśnie wybrałem na posła ze względu na twoje znamienite urodzenie. Pecopin udał się do Paryża. Król upodobał go sobie ogromnie i pewnego ranka biorąc go na stronę rzekł: – Dalibóg, kawalerze Pecopin, skoro palatyn użyczył cię Burgundczykowi, abyś służył Burgundii, Burgundczyk użyczył cię królowi Francji, abyś służył chrześcijaństwu. Trzeba mi jakiegoś szlachetnie urodzonego, kogoś, kto by w moim imieniu udzielił napomnień emirowi Maurów w Hiszpanii, i ciebie właśnie wybrałem na posła ze względu na twój światły umysł. Można odmówić swojego głosu cesarzowi, a papieżowi swojej żony, ale niczego nie można odmówić królowi Francji. Pecopin wyruszył do Hiszpanii. W Grenadzie emir przyjął go nader okazale i zaprosił na zambras w Alhambrze. Co dnia odbywały się fety, gonitwy z laskami i lancami oraz polowania z sokołem, a Pecopin brał udział w tych turniejach jako znakomity współzawodnik i wyborny myśliwy. Ciemnoskóry emir miał dobre rarogi, wspaniałe sokoły oraz zachwycające białozory, toteż podczas tych polowań można było napawać się najpiękniejszymi w świecie ich lotami. Pecopin nie zapomniał jednak o załatwieniu spraw króla Francji. Kiedy układy się skończyły, rycerz stanął przed obliczem sułtana, żeby go pożegnać. – Przyjmuję twoje pożegnanie, rycerzu chrześcijański – powiedział emir – bo musisz wyjechać zaraz do Bagdadu, – Do Bagdadu? – wykrzyknął Pecopin. – Tak, rycerzu – rzekł władca mauretański. – Nie mogę bowiem zawrzeć traktatu z królem w Paryżu bez zgody kalifa Bagdadu; który jest przywódcą wiernych; muszę więc wysłać kogoś znacznego w poselstwie do kalifa i ciebie właśnie wybrałem na posła ze względu na twoją piękną posturę. Kiedy wpadłeś między Maurów, musisz robić to, czego życzą sobie Maurowie. To niewierne psy. Pecopin udał się do Bagdadu. Tam przytrafiła mu się osobliwa przygoda. Pewnego dnia, kiedy przechodził pod murami seraju, ujrzała go faworyta sułtana, a ponieważ był piękny, dumny i smutny, rozkochała się w nim od razu. Wysłała do niego czarną niewolnicę; ta przystąpiła do rycerza w miejskim ogrodzie, pod wielką lipą drobnolistną, którą można jeszcze tam zobaczyć, i wręczyła mu pewien talizman, mówiąc: – To od księżniczki, która cię kocha, lecz której nigdy nie ujrzysz. Zachowaj ten talizman. Jak długo będziesz go nosił, zachowasz młodość. Kiedy znajdziesz się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, dotknij go, a będziesz ocalony. Pecopin na wszelki wypadek przyjął ów talizman: był to przepiękny turkus inkrustowany nie znanymi mu literami. Zawiesił go na łańcuszku, który nosił na szyi. – A teraz, wielmożny panie – dodała niewolnica odchodząc – bacz pilnie: póki będziesz miał ten turkus na szyi, nie postarzejesz się ani o jeden dzień; jeśli go stracisz, w jednej chwili przybędzie ci tyle lat, ile masz ich za sobą. Żegnaj, piękny giaurze! To rzekłszy, Murzynka odeszła. Kalif jednak widział, że niewolnica jego żony rozmawiała z rycerzem chrześcijańskim. Ów kalif, wielki zazdrośnik, był także trochę czarnoksiężnikiem. Zaprosił Pecopina na jakąś uroczystość i z nadejściem nocy zaprowadził go na wysoką wieżę. Zapominając o ostrożności, Pecopin podszedł do bardzo niskiej balustrady, a kalif tak do niego przemówił: – Rycerzu, hrabia palatyn posłał cię do księcia Burgundii ze względu na twoją dobrą sławę. Książę Burgundii posłał cię do króla Francji ze względu na twoje znamienite urodzenie, król Francji posłał cię do emira Grenady ze względu na twój światły umysł, emir Grenady posłał cię do kalifa Bagdadu ze względu na twoją piękną posturę, a ja ze względu na twoją dobrą sławę, na twoje znamienite urodzenie, na twój światły umysł i piękną posturę posyłam cię do diabła. Domawiając ostatnich słów, kalif popchnął tak silnie Pecopina, że ów stracił równowagę i runął z wierzchołka wieży. V DOBRY SKUTEK DOBREJ MYŚLI Kiedy człowiek spada w przepaść, straszliwa błyskawica razi go w oczy i ukazuje mu jednocześnie życie, które ma porzucić, i śmierć, w którą wchodzi. W tym ostatecznym momencie Pecopin, całkiem zagubiony, posłał ostatnią myśl Baldurze i położył rękę na sercu; to sprawiło, że nawet o tym nie myśląc, dotknął talizmanu. Zaledwie musnął palcami czarodziejski turkus, uczuł, że coś, jakby skrzydła, unosi go w powietrzu. Nie spadał już, leciał płasko. Fruwał tak przez całą noc. Kiedy wstawał dzień, niewidzialna, podtrzymująca go dłoń złożyła go na piasku nad brzegiem morza. VI GDZIE DOWIADUJEMY SIĘ, ŻE NAWET DIABEŁ NIE POWINIEN BYĆ ŁAKOMY Otóż wtedy właśnie przytrafiła się diabłu niezwykła i niemiła przygoda. Diabeł ma zwyczaj nosić swoje dusze w koszu, co można zobaczyć na portalu katedry we Fryburgu w Szwajcarii, gdzie przedstawiono go z głową wieprza osadzoną na ludzkich ramionach, z hakiem w dłoni i z koszem śmieciarza na plecach; szatan bowiem znajduje i zbiera grzeszne dusze na stosach śmieci, po kątach, gdzie ludzkość gromadzi wszelkie prawdy ziemskie i Boskie. Diabeł nie miał zwyczaju zamykać kosza, toteż dzięki niebiańskiej przebiegłości aniołów wielu duszom udawało się uciec. Diabeł spostrzegł to i przymocował do kosza pokrywę opatrzoną mocną kłódką. Ale dusze są bardzo zręczne, mało więc sobie robiły z pokrywy i korzystając z pomocy różowych paluszków cherubinów wymykały się przez otwory w plecionce. Widząc to diabeł, okropnie zagniewany, zabił dromadera i ze skóry na garbie zwierzęcia zrobił bukłak, który umiał doskonale zaciągać, w czym pomagał mu zły duch Hermes; kiedy zaś napełnił go duszami, był zeń bardziej rad niż student z sakiewki pełnej złotych cekinów. Obszedłszy kraje pogan i niedowiarków, diabeł napełniał zwykle ów bukłak w Górnym Egipcie, nad brzegiem Morza Czerwonego. Było to miejsce pustynne: piaszczyste wybrzeże nie opodal gaiku palmowego, znajdującego się między Coma, gdzie urodził się święty Antoni, i Clisma, gdzie umarł święty Syzoes. Pewnego dnia, kiedy polowanie powiodło się lepiej niż kiedykolwiek i kiedy radośnie napełniał swój bukłak, diabeł odwrócił się raptem i o kilka kroków od siebie zobaczył anioła, który patrzył na niego z uśmiechem. Diabeł wzruszył ramionami i dalej napełniał worek, nie przebierając, zapewniam was, w duszach, bo wszystko nadaje się do piekielnego kotła. Kiedy skończył, chwycił bukłak, aby zarzucić go sobie na plecy, ale nie mógł go podnieść, tyle w nim bowiem było dusz i tyle obciążało go niegodziwości. Chwycił więc ów piekielny wór oburącz; bukłak ani drgnął, jakby był wierzchołkiem skały tkwiącej głęboko w ziemi. – Chyba z ołowiu są te dusze! – zawołał diabeł. I zaczął kląć. Kiedy się odwrócił, znów ujrzał pięknego anioła, który spoglądał na niego ze śmiechem. – A ty czego tu chcesz! – wrzasnął diabeł. – Widzisz przecie – powiedział anioł – przed chwilą uśmiechałem się, a teraz śmieję się. – Ach te niebiańskie ptaszydła! Idź sobie, ty głupie niewiniątko – odparł Asmodeusz. Ale anioł spoważniał i tak do niego przemówił: – Smoku, oto słowa, które ci przekazuję w imieniu Tego, który jest Panem: nie zdołasz zabrać twojego ładunku dusz do Gehenny, póki któryś święty z raju lub jakiś chrześcijanin, co spadnie z nieba, nie pomoże ci go podnieść i zarzucić na plecy. To rzekłszy, anioł rozpostarł swoje orle skrzydła i odleciał. Zgniewało to diabła. – Co powiedział ten głupiec? – burczał przez zaciśnięte zęby. – Któryś święty z raju lub chrześcijanin, co spadnie z nieba? Musiałbym długo tu czekać na taką pomoc. Czemu, u licha, tak okropnie wypchałem ten wór? A jeszcze ten głupek, co nie jest ani mężczyzną, ani ptakiem, naigrawał się ze mnie! No tak, muszę teraz czekać na świętego, który przybędzie z raju, albo na chrześcijanina, co spadnie z nieba. A to ci historia, trzeba przyznać, że tym w górze niewiele trzeba do śmiechu! Kiedy tak diabeł gadał do siebie, mieszkańcom Comy i Clismy wydawało się, że burza huczy gdzieś na widnokręgu. A to diabeł tak zrzędził. Dla furmana, którego wóz ugrzęźnie w błocie, przekleństwo to już coś, ale wydobyć się z koleiny – to jeszcze lepiej. Biedny diabeł łamał sobie głowę i marzył. Ten, co zgubił Ewę, to bardzo przemyślna istota. Wciska się wszędzie. Jeśli chce, wślizguje się w miłość, wślizguje się i do raju. Podtrzymuje dobre stosunki ze świętym Cyprianem, wielkim czarodziejem, a przy rozmaitych okazjach mile widzą go również inni święci, oddaje im bowiem jakieś drobne tajemne usługi lub prawi grzeczne słówka. Ten wielki uczony potrafi prowadzić rozmowę tak, aby spodobała się każdemu. Wykorzystuje wszelkie słabostki. Świętemu Robertowi z Yorku przynosi owsiane placki z masłem. Ze świętym Eligiuszem rozprawia o złotnictwie, kucharzy ze świętym Teodorem. Ze świętym Hermanem biskupem rozmawia o królu Childebercie, ze świętym proboszczem Wandrille – o królu Dagobercie, a ze świętym eunuchem Usthazade – o królu Szapurze. Ze świętym pawłem Prostakiem o świętym Antonim, ze świętym Antonim o jego prosiaku. Ze świętym Lupusem o jego żonie Pimenioli, a świętemu Gomerowi nie wspomina o jego żonie Gwinmarii. Ba diabeł to wielki pochlebca. W sercu żółć, w ustach miód. A tymczasem czterej święci, których rozsławiła ich wielka przyjaźń, święty Nil Samotnik, święty Autremoine, święty Jan Karzeł i święty Medard wyruszyli tego właśnie dnia na przechadzkę wzdłuż brzegu Morza Czerwonego. Kiedy zatopieni w rozmowie zbliżyli się do palmowego gaju, diabeł, nim go ujrzeli, spostrzegł, że idą w jego stronę. Natychmiast przemienił się w biednego, niedołężnego starca i zaczął wydawać rozpaczliwe okrzyki. Święci podeszli do niego. – Co się stało? – spytał święty Nil. – Biada mi! Biada! – zawołał diabeł. – Moi zacni wielmoże, pomóżcie mi, błagam was! Mam bardzo złego pana, jestem biednym niewolnikiem, mam bardzo złego pana, kupca z Fezu. Otóż wiecie, że wszyscy ci ludzie z Fezu, Maurowie, Numidowie, Garamantowie, i wszyscy mieszkańcy Berberii, Nubii i Egiptu są źli, przewrotni, łakomi kobiet i zdrożnych spółkowań, i za sprawą planety Marsa zuchwali, na nic nie zważający, okrutni uwodziciele. W dodatku mojego pana gnębi żółtaczka i chroniczny katar żołądka; z tej racji nęka go oziębła i oschła melancholia, która sprawia, że jest bojaźliwy, lecz nader pomysłowy we wszystkim, co złe. Wszystko to spada na nas, biednych niewolników, na mnie starego. – Do czego zmierzasz, mój przyjacielu – spytał święty Autremoine z zaciekawieniem. – Rzecz w tym – odparł diabeł – że mój pan jest wielkim podróżnikiem. Ma swoje manie. W każdym kraju, który odwiedza, usypuje w swoim ogrodzie kopiec z piasku, zbieranego nad brzegiem morza, gdzie ów zły człek obiera sobie siedzibę. W Zelandii wzniesiono kopiec z błotnistej czarnej ziemi, we Fryzji kopiec z gruboziarnistego piasku zmieszanego z owymi czerwonymi muszlami, między którymi trafiają się czasem muszle pręgowane ślimaka stożka, a w Chersonezie cymbryjskim, zwanym dziś Jutlandią, kopiec z miałkiego piasku, zmieszanego z białymi muszlami, między którymi nierzadko można znaleźć muszle mięczaków z gatunku Tellina. – A niech cię licho porwie! – przerwał święty Nil, z natury popędliwy. – Do rzeczy! Straciliśmy cały kwadrans, słuchając twoich banialuk. Zaczynam liczyć minuty. Diabeł ukłonił się pokornie. – Liczysz, panie, minuty? To szlachetny obyczaj. Pochodzisz pewnie z południa, bo ludzie z południa są zmyślni i zdatni do matematyki, osiedlili się bowiem bliżej niż inni kręgu wędrujących gwiazd. Następnie, zanosząc się nagle łkaniem i bijąc się pięścią w piersi, zawołał: – Niestety, niestety, moi zacni książęta, mam okrutnego pana! Aby usypać taki kopiec, ja, starzec, muszę codziennie napełniał ten bukłak piaskiem znad morza. Muszę go nieść na plecach. Powtarza się to w każdej podróży, od świtu aż do zmierzchu. Kiedy chcę odpocząć, przespać się, kiedy upadam ze zmęczenia, a bukłak nie jest pełny, mój pan każe mnie chłostać. Niestety! Jestem wielkim nędzarzem, bitym, nękanym chorobami. Wczoraj sześć razy wędrowałem tak tu i z powrotem; wieczorem byłem tak zmęczony, że nie mogłem zarzucić sobie na plecy zbyt ciężkiego bukłaka, spędziłem więc tutaj całą noc, płacząc obok tego wora i drżąc przed gniewem mojego pana. Panowie, moi zacni panowie, łaski, litości, pomóżcie mi zarzucić to brzemię na ramiona, abym mógł stanąć przed moim panem, bo jeśli się jeszcze bardziej spóźnię, zabije mnie. Ach! Ach! Słuchając tych słów tchnących cierpieniem, święty Nil, święty Autremoine i święty Jan Karzeł poczuli wzruszenie, a święty Medard zapłakał, co sprawiło, że przez czterdzieści dni padał deszcz. Ale święty Nil rzekł diabłu: – Nie mogę ci pomóc, przyjacielu, i bardzo nad tym boleję; musiałbym dotknąć ręką bukłaka, który jest rzeczą martwą, a jeden z wersetów Pisma świętego zabrania dotykać rzeczy martwych, bo można się nimi skalać. Święty Autremoine powiedział diabłu: – Nie mogę ci pomóc, przyjacielu, i bardzo nad tym boleję; ale uważam, że byłby to dobry uczynek, a dobre uczynki mają tę niedogodność, że wprawiają w pychę tego, kto je spełnia, muszę się więc od tego powstrzymać, by utwierdzać się w pokorze. Święty Jan Karzeł powiedział diabłu: – Nie mogę ci pomóc, przyjacielu, i bardzo nad tym boleję; ale jak widzisz, jestem tak niski, że nie sięgam ci nawet do pasa. Jak zdołałbym zarzucić ci brzemię na ramiona? Święty Medard, cały we łzach, powiedział diabłu: – Nie potrafię ci pomóc, przyjacielu, i bardzo nad tym boleję; ale doprawdy tak jestem wzruszony, że nie mogę ruszyć ręką. I poszli dalej. Diabła ogarnęła wściekłość: – A to bestie! – wrzasnął, patrząc na oddalających się świętych. – Starzy nudziarze! Jak niedorzecznie wyglądają z tymi swoimi długimi brodami! Słowo daję, są jeszcze głupsi niż anioł! Wpadając w złość, mamy przynajmniej tę pociechę, że możemy posłać do diabła tego, kto nas zirytuje. Diabeł nie doznaje tej miłej ulgi. Toteż gniew, niczym ostrze, zagłębia się w nim samym i doprowadza go do rozpaczy. Kiedy tak złorzeczył, wzrokiem pełnym piekielnej złości spoglądając w niebo, swojego wroga, spostrzegł nagle wśród chmur jakiś czarny punkt. Ów punkt stawał się coraz większy i był coraz bliżej; diabeł patrzył: był to człowiek, rycerz w zbroi i w hełmie, chrześcijanin, miał bowiem czerwony krzyż na piersiach, i spadał z obłoków. – Niechaj byle kto będzie błogosławiony! – krzyknął diabeł, skacząc z radości. – Jestem ocalony. Oto przybywa mój chrześcijanin! Nie mogłem dojść do ładu z czterema świętymi, ale musiałby maczać w tym palce diabeł, gdybym nie poradził sobie z jednym człowiekiem. W tej chwili Pecopin łagodnie opadł na brzeg i stanął na ziemi. Spostrzegłszy starca, który wyglądał jak niewolnik, co odpoczywa przy swoim brzemieniu, podszedł do niego i zagadnął: – Kim jesteś, przyjacielu, i gdzie się znajduję? Diabeł zaczął jęczeć żałośnie. – Jesteś, panie, nad brzegiem Morza Czerwonego, a ja jestem najnieszczęśliwszy spośród nieszczęśliwych. Następnie powtórzył rycerzowi tę samą śpiewkę, którą uraczył świętych, błagając go, aby pomógł mu zarzucić bukłak na plecy. Pecopin pokręcił głową: – Poczciwcze, twoja historia jest całkiem nieprawdopodobna. – Mój piękny panie, który spadłeś z nieba – odparł diabeł – twoja przygoda wydaje się jeszcze mniej prawdopodobna, a jednak jest prawdziwa. – Słusznie – powiedział Pecopin. – Cóż mogę poradzić? – mówił dalej diabeł. – Czy to moja wina, że nieszczęścia, których doświadczam, wydają się nieprawdopodobne? Jestem biednym żebrakiem pozbawionym sprytu; nie potrafię zmyślać; moje lamenty dotyczą tylko moich nieszczęść i opowiadając je, mówię tylko prawdę. Jakie mięso, taka zupa. – Nie przeczę – powiedział Pecopin. – A zresztą – ciągnął diabeł – cóż mogłoby ci się przydarzyć, takiemu jak ty zuchowi, gdybyś pomógł biednemu, niedołężnemu starcowi zarzucić bukłak na ramiona? To ostatecznie przekonało Pecopina. Pochylił się, podniósł bukłak z ziemi bez najmniejszej trudności i trzymając go oburącz, zamierzał umieścić go na plecach pochylonego przed nim starca. Jeszcze chwila i bukłak znalazł się na plecach diabła. Diabeł ma przywary i to właśnie go gubi. Jest łakomy. W owej chwili przyszło mu na myśl, aby do tych dusz, które już miał zanieść do piekła, dorzucić duszę Pecopina; ale w tym celu należało go najpierw zabić. Wezwał więc po cichu jednego z niewidzialnych duchów i zlecił mu coś w słowach niepojętych. Wszystkim wiadomo, że kiedy diabeł rozmawia z innymi złymi duchami, posługuje się narzeczem na pół włoskim, na pół hiszpańskim. Wplata też tu i ówdzie kilka słów łacińskich. Zostało to niezbicie udowodnione i ustalone podczas wielu z nim zetknięć, a zwłaszcza podczas procesu doktora Eugeniusza Torralba, który zaczął się w Valladolid 10 stycznia 1526 roku, a zakończył, jak się należy, 6 maja 1531 roku wyrokiem skazującym wyżej wymienionego doktora na spalenie żywcem na stosie. Pecopin miał rozległą wiedzę. Jak już wspomniałem, był rycerzem światłego umysłu, człowiekiem, który mógłby śmiało stanąć do ostatniej dysputy poprzedzającej egzamin doktorski. Był oczytany. Znał diabelski język. Otóż w chwili, kiedy umocowywał bukłak do ramion starca, usłyszał, jak ów, nisko pochylony, mówi cicho: „Bamos, non sierra occhi, verbera, frappa, y echa la piedra." Słowa te oświeciły Pecopina jak błyskawica. Zrodziło się w nim jakieś niejasne przeczucie. Podniósł wzrok i zobaczył nad sobą głaz, który jakiś niewidzialny olbrzym trzymał nad jego głową. Uskoczył wstecz, lewą ręką dotknął talizmanu, prawą chwycił: sztylet i przebił bukłak z olbrzymią siłą i zręcznością – oto, czego dokonał Pecopin, jak gdyby był jakąś trąbą powietrzną, która w jednej sekundzie nadlatuje, wiruje, oślepia, grzmi i śmiertelnie razi piorunem. Diabeł wrzasnął. Uwolnione dusze wydostały się przez otwór wycięty sztyletem Pecopina i pozostawiły w bukłaku wszystkie swoje grzechy, zbrodnie i podłości, których ohydny stos zgodnie z prawem przyciągania, właściwym temu diabłu, niczym obrzydliwy guz, okryty włochatą skórą bukłaka, przywarł na zawsze do jego pleców pomiędzy ramionami. Tego właśnie dnia Asmodeusz stał się garbaty. Tymczasem, w chwili kiedy Pecopin uskakiwał, niewidzialny olbrzym rzucił głaz, który spadł na stopę diabła i zmiażdżył ją. Tego właśnie dnia Asmodeusz okulał. Diabeł, jak Bóg, ma grom na swoje rozkazy; ale jest to grom straszliwy, wewnętrzny, co dobywa się ze środka ziemi i wyrywa drzewa z korzeniami. Pecopin poczuł, że brzeg morski drży pod nim i że spowiło go coś straszliwego; oślepił go czarny dym, ogłuszył okropny huk; wydało mu się, że upadł i że szybko toczy się po piasku, jakby był zeschłym liściem porwanym przez wiatr. Zemdlał. VII KUSZĄCE PROPOZYCJE UCZONEGO, KTÓRY MIESZKAŁ W SZAŁASIE Z LIŚCI Kiedy przyszedł do siebie, posłyszał słodki głos wymawiający te oto słowa: „Fi sma", co w języku arabskim oznacza: „On jest w niebie." Poczuł czyjąś rękę na swojej piersi i usłyszał inny, poważny głos, który z wolna powiedział: „Lo, lo, maki mut", co oznacza: „Nie, nie, nie jest martwy." Otworzył oczy i ujrzał klęczących przy nim starca i młodą dziewczynę. Starzec był czarny jak noc, miał długą siwą brodę, zaplecioną w drobne warkoczyki, jak u dawnych magów, a na sobie długi, gładki całun z zielonego jedwabiu. Dziewczyna miała płeć czerwonomiedzianą, ogromne oczy jak z porcelany, koralowe usta, złote koła w nosie i w uszach. Była urocza. Pecopin nie znajdował się już nad brzegiem morza. Piekielny podmuch rzucił go w usianą głazami dolinę, pełną drzew o dziwnych kształtach. Wstał. Starzec i dziewczyna patrzyli na niego łagodnie. Podszedł do jednego z drzew: liście zwinęły się, gałęzie odchyliły się, jasne, białe kwiaty omyły się czerwienią, a całe drzewo jakby cofało się przed nim. Pecopin rozpoznał drzewo wstydu i wywnioskował, że, opuściwszy Indie, znalazł się w sławnej krainie zwanej Pudiferan. Tymczasem starzec dał mu znak. Pecopin ruszył za nim; po kilku chwilach starzec, dziewczyna i Pecopin siedli na macie w szałasie uplecionym z palmowych liści, którego wnętrze wypełniały przeróżne drogie kamienie, lśniące jak gorejący żar. Starzec zwrócił się do Pecopina i rzekł po niemiecku: – Mój synu, jestem człowiekiem, który wie wszystko, wielkim szlifierzem etiopskim, talebem Arabów. Dla ludzi zwę się Zin Eddin, a dla dobrych duchów – Evilmerodak. Jestem pierwszym człowiekiem, który dotarł do tej doliny, ty jesteś drugim. Strawiłem życie na wydzieraniu przyrodzie wiedzy o rzeczach i przekazywaniu rzeczom wiedzy o duszy. Dzięki mnie, dzięki moim naukom, dzięki promieniom, które od stu lat słały moje źrenice, kamienie w tej dolinie żyją, rośliny myślą, zwierzęta mają świadomość. To ja nauczyłem zwierzęta prawdziwej medycyny, której ludzie nie znają. Nauczyłem pelikana, jak ma upuszczać sobie krew, aby wyleczyć swoje pisklęta ukąszone przez żmije, nauczyłem ślepego węża jeść koper, aby odzyskać wzrok, nauczyłem niedźwiedzia, któremu katarakta przesłania wzrok, drażnić pszczoły, aby go kłuły w oczy. Przyniosłem orlicom, które są za wąskie, kamień zwany orlim, co sprawia, że łatwiej znoszą jaja. Jeżeli kraska, chcąc wziąć na przeczyszczenie, skubie liść laurowy, a żółw używa do tego cykuty, jeleń dyptanu, wilk mandragóry, dzik bluszczu, turkawka kruszyny; jeżeli konie, mając uderżenia krwi, same otwierają sobie żyłę w udzie; jeżeli jaszczurka w okresie linienia pożera swoją skórę, aby pozbyć się pląsawicy; jeżeli jaskółka leczy zapalenia oczu u swoich małych chalcedonem, po który leci aż za morza; jeżeli łasica, chcąc pokonać żmiję ma z sobą rutę – to ja, mój synu, ja tego je nauczyłem. Dotychczas jako uczniów miałem tylko zwierzęta. Czekałem na człowieka. Przybyłeś. Bądź moim synem. Jestem stary. Zostawię ci mój szałas, moje drogie kamienie, moją dolinę i moją wiedzę. Poślubisz moją córkę, ma na imię Aissab i jest piękna. Nauczę cię odróżniąc iskrzyki od chryzolampisów, wkładać perłopławy do garnuszka z solą i przywracać zbyt zmatowiałym rubinom ich blask zanurzając je w occie. Każdy dzień takiej kąpieli dodaje im rok urody. Będziemy pędzić spokojny żywot, zbierając diamenty i żywiąc się korzonkami. Bądź mi synem. – Dziękuję, czcigodny panie – powiedział Pecopin. – Godzę się na to z radością. Z nadejściem nocy uciekł. VIII CHRZEŚCIJANIN TUŁACZ Błąkał się długo po wielu krajach. Gdyby opowiedzieć o wszystkich jego wędrówkach, byłaby to opowieść o całym świecie. Wędrował boso i w sandałach; dosiadał wszelkich wierzchowców, osła, konia, muła, wielbłąda, zebry, onagera i słonia. Pływał po wszystkich morzach wszelkimi okrętami, ciężkimi statkami oceanicznymi i smukłymi statkami na Morzu Śródziemnym, oneraria et remigio, galerami i hiszpańskimi okrętami kupieckimi, fregatami, korwetami, felukami, stateczkami o trójkątnym żaglu, tartanami i barkami, łódeczkami i czółnami. Odważył się na podróż drewnianą karakorą Indian z Bantanu i wspomnianymi przez Herodota skórzanymi szalupami po Eufracie. Owiewały go wszelkie wichry, levante- sirocco i sirocco-mezzogiorno, tramontana i wiatr północno-zachodni. Przebył Persję, Pegu, Bramaz, Tagatai, Transianę, Sagistan, Hasubi. Zwiedził Monomotapę jak Wincenty le Blanc, Sofalę jak Piotr Ordońez, Ormuz jak pan de Fines, był u dzikich jak Acosta, u olbrzymów jak Malherbe de Vitre. Stracił na pustyni cztery palce u stopy jak Jeremiasz Costilla. Siedemnaście razy sprzedawano go jak Mendeza Pinto, był galernikiem jak Texeus i o mało nie został eunuchem jak Parisol. Zapadł na framboezję, od której giną Murzyni, na szkorbut, który tak przerażał Avicennę, na morską chorobę, od której Cyceron wolał śmierć. Wspinał się na góry tak wysokie, że dotarłszy na wierzchołek wymiotował krwią, flegmą i żółcią. Trafiał czasem na wyspę, której wcale nie szukał, a której nie można znaleźć, kiedy się jej szuka, i dowiadywał się, że jej mieszkańcy są dobrymi chrześcijanami. W Midelpalii, położonej na północy, spostrzegł zamek w tym miejscu, gdzie go nie było, ale gusła północy są tak potężne, że nie można się temu dziwić. Spędził kilka miesięcy u króla Mogoru, Ekebaza, goszczony i dobrze traktowany przez tego władcę, a później opowiadał o jego dworze to wszystko, co następnie Anglicy i Holendrzy, a nawet ojcowie jezuici, przelali na papier. Stał się mędrcem, miał bowiem dwóch mistrzów wszelkiej wiedzy, podróż i nieszczęście. Zbadał świat zwierzęcy i roślinny wszelkich klimatów. Oznaczał kierunek wiatru z lotu ptaków, a prądy morskie według wędrówek głowonogów. Widział, jak Ommastrephes sagittatus zmierza ku biegunowi północnemu, a Ommastrephes giganteus ku południowemu. Spotykał ludzi i potwory jak starożytny Grek Odyseusz. Poznał wszystkie czarodziejskie zwierzęta, konia morskiego, chruściela czarnego, nożeńca, małe mewy afrykańskie, podobne do morskich orłów, trzciniaki z Komorów, kie stawonogi, zaopatrzone w czułki, i wędrujące gromadami pelikany wielkości gęsi, moraksy większe niż tyburony, peymony z Malediwów pożerające ludzi, rybę manar o głowie byka, ptaka klaki, który rodzi się w próchnie pewnych drzew, małego saru, gadającego lepiej niż papugi, a wreszcie, w krajach tatarskich boraneta, zwierzę-roślinę tkwiące korzeniem w ziemi i skubiące trawę wokół siebie. Upolował trytona z gatunku yapiaria i wzbudził miłość w trytonie rzecznym z gatunku baepapina. Pewnego dnia, kiedy przebywał na wyspie Manar, odległej o dwieście mil od Goa, wezwali go rybacy, którzy pokazali mu siedmiu złowionych w sieci mężczyzn-biskupów i dziewięć syren. Słyszał nocny hałas z morskiej kuźni, skosztował stu pięćdziesięciu trzech rodzajów morskich ryb, które znalazły się w sieci apostołów, kiedy łowili na rozkaz Pana. W Scytii przebił strzałami smoka, z krórym toczyły bój plemiona arymaspijskie, aby zawładnąć złotem, strzeżonym przez tę bestię. Owe plemiona chciały obwołać go królem, ale im umknął. Na koniec wiele razy o mało nie poszedł na dno, zwłaszcza w okolicy cypla Guardafui, który starożytni zwali Promontorium Aromatorum, a wśród tylu przygód, pomyłek, trudów, mężnych czynów, pracy i nędzy, dzielny, zacny rycerz Pecopin miał przed sobą tylko jeden cel: znaleźć się znowu w Niemczech, jedną nadzieję: wrócić do Falkenburga, jedną myśl: ujrzeć znów Baldurę. Dzięki talizmanowi sułtanki, który wciąż nosił na szyi, nie mógł, jak wiadomo, ani zestarzeć się, ani umrzeć. Z wielkim jednak smutkiem liczył lata. Kiedy udało mu się wreszcie dotrzeć do północnych okolic Francji, pięć lat upłynęło od chwili, gdy po raz ostatni widział Baldurę. Rozmyślał o tym zwłaszcza wieczorem, po całodziennej wędrówce; siadał na przydrożnym kamieniu i płakał. Wkrótce jednak znów nabierał animuszu. „Pięć lat – myślał – tak, ale nareszcie ją zobaczę. Miała piętnaście lat, no cóż, będzie teraz miała dwadzieścia!" Odzież miał w strzępach, obuwie podarte, stopy całe we krwi, ale znów wstępowały w niego siła i radość i ruszał w dalszą drogę. W ten sposób dotarł do Wogezów. IX GDZIE DOWIADUJEMY SIĘ, CZYM KARZEŁ ZABAWIA SIĘ W LESIE Pewnego wieczora, po całodziennej wędrówce wśród skał, gdzie szukał jakiegoś przejścia na brzeg Renu, znalazł się na skraju lasu, gdzie rosły jodły, jesiony i klony. Zapuścił się między nie bez wahania. Szedł już przeszło godzinę, kiedy wiodąca go ścieżka gdzieś nagle znikła na polanie porośniętej ostrokrzewem, jałowcem i leśnymi malinami. Wokół polany rozciągały się bagna. Kiedy wyczerpany, znużony, przymierając głodem, ginąc z pragnienia, bez sił, rozglądał się wokół w poszukiwaniu jakiejś chaty, szałasu węglarza lub ogniska pasterskiego, nagle, bijąc skrzydłami i kwacząc, przebiegło obok niego stado podgorzałek. Pecopin zadrżał na widok tych dziwnych ptaków, budujących swoje gniazda w ziemi, a przez chłopów w Wogezach zwanych królikokaczkami. Rozgarnął kępy ostrokrzewu i zobaczył, że wokół w trawie kwitną i zielenią się skalnice, dzięgiele i wielkie gencjany. Gdy się pochylił, aby się upewnić, zwróciła jego uwagę jakaś muszla ślimaka, która właśnie upadła obok na trawę. Podniósł ją. Była to jedna z tych muszli, które zawierają perły wielkości grochu. Podniósł wzrok; wielki puchacz krążył nad jego głową. Pecopin poczuł niepokój. Trzeba przyznać, że miał powody. Te ostrokrzewy, maliny, podgorzałki, zioła czarnoksięskie, muszla, puchacz, wszystko to nie napełniało otuchą. Był więc niespokojny i kiedy z lękiem zastanawiał się, gdzie się znajduje, jego uszu dobiegł nagle daleki śpiew. Nastawił ucha. Głos był ochrypły, drżący, gniewny, irytujący, przytłumiony, a zarazem ostry; a oto piosenka: Me jeziorko małe, cieniem obleczone, Zrodziło Neptuna, śmieszkę Amfitrytę, Wśród gór zapomnianych darzy woda bytem Cesarza Neptuna i królową oną. Jam prastary karzeł, dziad olbrzymów młodych, Tworzę oceany z jednej kropli wody. Ze skalistej góry, skrzydłami nie tkniętej, Dla niego zielona, niebieskawa dla niej, Płynie z groty ciemnej, światłem nie skalanej, Jedna rzeka jemu, druga dla tej pięknej. Jam prastary karzeł, dziad olbrzymów młodych, Tworzą oceany z jednej kropli wody. Szmaragd przecudowny w moim żółtym piasku W Ren się tu przemienia, bogaty w połyski, Klejnot szafirowy, turkusom tak bliski, Roztapia się w Rodan i nie traci blasku. Jam prastary karzeł, dziad olbrzymów młodych, Tworzę oceany z jednej kropli wody. Pecopin nie mógł dłużej się łudzić. Nieszczęsny, znużony wędrówką, znalazł się w błędnym lesie, skąd wyjść nie sposób. Ów las jest wielki, pełen labiryntów, zawikłanych, zagmatwanych ścieżek, po których przechadza się karzeł Roulon. Karzeł Roulon mieszka w jeziorze na szczycie jednej z gór w Wogezach, a ponieważ śle stamtąd jeden strumień ku Rodanowi, a drugi ku Renowi, mieni się bezczelnie ojcem Morza Śródziemnego i oceanu. Sprawia mu przyjemność błądzenie po lesie i zwodzenie wędrowców. Podróżny, który zapuści się w ten las, nigdy już z niego nie wyjdzie. Ten głos, ta piosenka były głosem i piosenką złego karła Roulona. Pecopin, nie wiedząc, co począć, rzucił się twarzą na ziemię. – Niestety! – zawołał. – Wszystko stracone, nie zobaczę nigdy Baldury! – To prawda – powiedział ktoś obok niego. X EQUIS CANIBUSQUE Pecopin podniósł się; o kilka kroków od niego stał jakiś stary wielmoża we wspaniałym stroju myśliwskim. W rynsztunku owego szlachcica nic nie brakowało. U biodra miał kordelas o rękojeści z cyzelowanego złota, a u pasa wisiał róg bawoli, wykładany miedzią. Jego blada, uśmiechnięta twarz tchnęła czymś osobłiwym i nieokreślonym. Z rysów rozjaśnionych promieniami zmierzchającego dnia biła jakaś świetlistość. Ów stary myśliwy, który ukazał się tak nagle w tym miejscu i o tej porze i wam, i mnie wydałby się z pewnością czymś niezwykłym, ale w złowieszczym lesie, skąd wyjść nie sposób, myśli się tylko o Roulonie; ów starzec nie był karłem i to wystarczyło Pecopinowi. Poczciwiec miał zresztą minę uprzejmą, grzeczną, zachęcającą. Ponadto, choć zdobił go strój zapalonego myśliwca, był człowiekiem starym, steranym, zgarbionym, niekształtnym, o rękach pomarszczonych i jakby bezwładnych, o brwiach siwych i nogach tak wychudłych, że budził raczej litość niż obawę. Przyjrzawszy się uważnie, widać było, że jego uśmiech jest całkiem pospolitym, zwykłym uśmiechem jakiegoś króla słabego na umyśle. – Czego chcesz ode mnie, panie? – spytał Pecopin. – Zwrócić cię Baldurze – odpowiedział wciąż z uśmiechem stary myśliwy. – Kiedy? – Spędź ze mną na łowach tylko jedną noc. – Którą noc? – Tę, co się zaczyna. – I ujrzę Baldurę? – Kiedy skończy się noc naszych łowów, o. wschodzie słońca zawiodę cię do bram Falkenburga. – Mamy polować w nocy? – Czemu nie? – To bardzo dziwne! – Eee! – Ale to męczące! – Bynajmniej. – Ale jesteś, panie, w podeszłym wieku! – Nie martw się o mnie. – Jestem znużony, szedłem przez cały dzień, umieram z głodu i pragnienia. Nie będę mógł nawet dosiąść konia. Stary pan odpiął od pasa srebrną, cynkowaną manierkę i podał ją Pecopinowi. – Napij się. Pecopin podniósł łapczywie manierkę do ust. Zaledwie wypił kilka łyków, poczuł, że nabiera animuszu. Był młody, zwinny, silny, potężny, wyspany, najedzony, syty napoju. Wydało mu się nawet, że za wiele wypił. – Chodźmy – powiedział. – Chodźmy, spieszmy, polujmy całą noc! Z miłą chęcią! Ale czy ujrzę znów Baldurę? – Kiedy skończy się ta noc, o wschodzie słońca. – A co, panie, zaręczy mi spełnienie tej obietnicy? – Moja obecność. Pomoc, której ci udzielam. Mogłem zostawić cię tutaj, żebyś umarł z głodu, znużenia i biedy, porzucić na pastwę karła, co przechadza się wokół jeziora Roulon, ale ulitowałem się nad tobą. – Idę z tobą, panie – powiedział Pecopin. – A więc umówiliśmy się: o wschodzie słońca w Falkenburgu. – Hej, hej, na łów! – zawołał myśliwy, z trudem natężając swój starczy głos. Kierując ów okrzyk w stronę zarośli, odwrócił się, a wówczas Pecopin zauważył, że myśliwy jest garbaty. A potem, gdy zaczął iść, Pecopin spostrzegł, że kuleje. Na wezwanie starego pana z głębi lasu wynurzyła się gromada jeźdźców odzianych jak książęta i dosiadających iście królewskich rumaków. W głębokim milczeniu ustawili się obok starca, który wydawał się ich panem. Wszyscy byli uzbrojeni w noże lub oszczepy; on jeden miał róg. Zapadła noc; ale wokół owych szlachciców stanęło dwustu pachołków z dwustu pochodniami. – Ebbene – powiedział starzec – ubi sunt los perros? Ta mieszanina włoskiego, hiszpańskiego i łaciny nie spodobała się Pecopinowi. Ale starzec powtórzył niecierpliwie: – Psy! Psy! Ledwo to rzekł, a okropne ujadanie napełniło polanę; ukazała się sfora psów. Była to sfora wspaniała, prawdziwie cesarska. Pachołkowie w żółtych fraczkach i czerwonych pończochach, psiarczykowie o groźnych obliczach i całkiem nadzy Murzyni mocno trzymali psy na smyczach. Nigdy jeszcze psie zgromadzenie nie było pełniejsze. Były tu wszelkie łowcze psy połączone w zła je i podzielone w smycze według ras oraz temperamentów. Pierwsza grupa składała się ze stu dogów angielskich i stu chartów łańcuchowych, dwunastu par arlekinów i dwunastu par milczków berberyjskich. Druga grupa składała się z białych, czerwono podpalanych gryfonów berberyjskich, dzielnych, odpornych na hałas psów, które do trzeciego roku życia są łagodne i służą do zaganiania bydła, a potem dopiero używa się ich do wielkich łowów. Trzecią grupę stanowiło mnóstwo psów norweskich; były to psy płowe, o sierści barwy dość jaskrawej, wpadającej w rudą, z białą plamą na łbie lub na karku, obdarzone dobrym węchem i odwagą, szczególnie przydatne na jelenie; dalej psy szare, cętkowane na grzbiecie jak leopardy i z łapami tak uwłosionymi jak łapy zająca, albo pręgowane, w czerwonorude i czarne pasy. Dobór był nienaganny. Nie było wśród tych psów ani jednego mieszańca. Pecopin znał się na tym dobrze: nie dostrzegł wśród płowych ani jednego znaczonego plamami żółtymi albo szarymi, a wśród szarych ani jednego, który miałby plamy srebrzyste albo łapy płowe. Wszystkie były czystej krwi i bardzo śmiałe. Czwarta grupa była groźna: stanowiła zwartą, gęstą, zbitą ciżbę owych potężnych, niezbyt szybkich, o krótkich łapach czarnych psów z opactwa Saint-Aubert-en-Ardennes, z których wywodzą się owe tak groźne ogary, co z furią osaczają dziki, lisy i wszelką zwierzynę wydzielającą woń cuchnącą. Tak jak i norweskie psy, były wybornej rasy, istna psia szlachta, i musiały oczywiście ssać matkę blisko serca. Łby miały średniej wielkości, raczej wydłużone, pyski czerwone, podgardle czarne, a nie rude, duże uszy, lędźwie wypukłe, podpalane, muskularne bary, uda podkasane o prostych tylnych łapach, grube ogony osadzone blisko lędźwi, kształt w całości smukły, uwłosienie pod brzuchem ostre, palce zwarte w kształcie lisiej łapy, zakończone potężnymi pazurami. Piątą grupę stanowiły psy wschodnie. Musiały kosztować krocie; były wśród nich psy z Palimbotry, atakujące bawoły, psy z Cintiqui, używane do polowania na lwy, psy z Monomotapy, wchodzące w skład ochrony cesarza Indii. Wszystkie, angielskie berberyjskie, norweskie, ardeńskie i hinduskie, ujadały okropnie. Mówcy w parlamencie nie robiliby większego hałasu. Sfora ta olśniła Pecopina. Obudziły się w nim wszystkie pragnienia łowcy. A przecież owa sfora przybyła tu nie wiadomo skąd i Pecopin zaczął się zastanawiać, że skoro psy szczekały tak wściekle, powinien był je usłyszeć, zanim się ukazały. Dojeżdżacz, władający całą tą psiarnią, stał o kilka kroków od Pecopina, zwrócony do niego plecami. Pecopin podszedł do niego, aby go o to zapytać, i położył mu rękę na ramieniu; dojeżdżacz odwrócił się. Był w masce. Słowa zamarły Pecopinowi na ustach. Zaczął się bardzo poważnie zastanawiać, czy w ogóle powinien wziąć udział w tym polowaniu, ale w tej właśnie chwili starzec rzekł do niego: – No i cóż powiesz o naszych psach, rycerzu? – Powiem, mój zacny panie, że aby sprostać tym wspaniałym psom, trzeba też wspaniałych koni. Starzec, nie odpowiadając, podniósł do ust srebrny gwizdek zwisający mu u małego palca lewej ręki, który świadczył, że człowiek wykwintny może być narażony na widok wydarzeń tragicznych, i zagwizdał. Na dźwięk gwizdka pośród drzew rozległ się jakiś odgłos, obecni stanęli w szyku i nagle ukazało się czterech koniuszych w czerwonych liberiacn, prowadząc awa wspaniałe rumaki. Jeden z nich był to cudowny dzianet hiszpański o dumnej postawie, gładkim, czarniawym, wysokim, zaokrąglonym i dobrze wyżłobionym kopycie, krótkich pęcinach, suchych i żylastych nogach, kościstych i dobrze osadzonych kolanach. Miał nogi pięknego jelenia, dobrze sklepioną pierś, grzbiet szeroki, muskularny, umięśniony. Drugi był to kłusak tatarski o potężnym zadzie, wydłużonej klatce piersiowej, bokach gładkich, maści kasztanowatej. Jego szyję o łagodnym łuku; niezbyt wygiętą, okrywała krucza obfita kędzierzawa, rozwiana grzywa. Ciężki, gruby ogon sięgał aż do ziemi. Fałda skóry na czole zsuwała mu się aż na ogromne, lśniące oczy, pysk miał szeroki, uszy czujne, nozdrza rozwarte, gwiazdkę na czole i białe zakończenia nóg; tchnął śmiałością i odwagą, a liczył sobie ze siedem lat. Pierwszy miał głowę osłoniętą naczółkiem, podpiersień zbrojny i siodło wojenne. Szory drugiego miały wygląd mniej groźny, lecz za to wspanialszy: srebrne wędzidło, złocone guzy, uzdę wyszywaną złotem, królewskie siodłoczaprak brokatowy z długimi, zwisającymi frędzlami i chwiejące się trzęsidło. Pierwszy przebierał nogami, toczył pianę, chrapał, gryzł wędzidło, roztrącał kamienie i jakby pragnął walki. Drugi rozglądał się, oczekiwał oklasków, rżał wesoło, ledwie dotykał ziemi brzeżkiem kopyta, przybierał postawę króla i zachwycająco grzebał nogą. Oba były czarne jak heban. Pecopin z niemal wytrzeszczonymi z zachwytu oczami podziwiał te dwa wspaniałe rumaki. – No i co – ozwał się stary, kulawy pan, pokasłując i wciąż się uśmiechając – którego bierzesz? Pecopin, nie wahając się ani chwili, skoczył na dzianeta. – Czy dobrze siedzisz w siodle? – spytał starzec. – Tak – odparł Pecopin. Starzec wybuchnął śmiechem, jedną ręką zerwał rynsztunek, pióropusz, siodło i czaprak z tatarskiego konia, drugą chwycił go za grzywę, skoczył jak tygrys i na oklep okraczył zwierzę, które drżało na całym ciele; następnie, chwyciwszy róg zwisający mu u pasa, dobył z niego fanfarę tak przeraźliwą, że Pecopin, ogłuszony, pomyślał, że ten przerażający starzec ma w piersiach gromy. XI NA CO MOŻNA SIĘ NARAZIĆ, DOSIADAJĄC KONIA, KTÓREGO SIĘ NIE ZNA Na dźwięk rogu w głębi lasu zajaśniało tysiąc niezwykłych świateł, jakieś cienie zaczęły się przesuwać w gęstwinie, dalekie głosy zakrzyknęły: „Na łów!" Sfora szczekała, konie parskały, a drzewa drżały, jakby powiał silny wiatr. W tej chwili jakiś pęknięty dzwon dźwiękiem, który zdawał się jęczeć wśród ciemności, zaczął wybijać północ. Przy dwunastym uderzeniu, stary pan powtórnie przytknął do ust swój róg z kości słoniowej, pachołkowie spuścili ze smyczy psy, które pomknęły niczym garść kamieni wyrzuconych z balisty, okrzyki i wycie zdwoiły się, a wszyscy myśliwi, dojeżdżacze i łowczy, starzec i Pecopin ruszyli galopem. Ostry, gwałtowny, szybki, olśniewający, zawrotny, nadprzyrodzony galop porwał Pecopina, pociągnął go z sobą, uniósł i sprawił, że każdy ruch konia odbijał się echem w jego głowie, jakby miał czaszkę wybrukowaną niczym gościniec, oślepiał go jak błyskawica, upajał niczym bachanalia, podniecał jak bitwa, przemieniał się w istny wicher, który z kolei nabierał mocy huraganu. Las był bezkresny, myśliwi nieprzeliczeni, polany jawiły się jedna po drugiej, wiatr zawodził, świstały mijane zarośla, psy szczekały, ogromny czarny zarys olbrzymiego jelenia o szesnastu odnogach poroża ukazywał się co chwila poprzez gałęzie i ginął w mroku, koń Pecopina parskał straszliwie, drzewa pochylały się, aby popatrzeć na mknących pod nimi myśliwych, a potem cofały się na ich widok, raz po raz rozlegały się przeraźliwe fanfary, a potem milkły nagle i tylko z dala dochodził dźwięk rogu starego myśliwca. Pecopin nie wiedział, gdzie się znajduje. Kiedy mijał galopem jakąś ruinę ocienioną jodłami, spośród których z wierzchołka wysokiej porfirowej ściany spadała w dół kaskada, wydało mu się, że poznaje zamek w Niedeck. Następnie dostrzegł, jak po jego lewej ręce szybko przesuwają się góry przypominające mu niskie partie Wogezów; rozpoznał kolejno po ich kształcie cztery szczyty: Ban-de-la Roche, Champ-du-Feu, Climont i Ungersberg. Po chwili znalazł się w wysokich Wogezach. W niespełna kwadrans jego koń przebył Giromagny, Rotbach, Sulz, Barenkopf, Graisson, Bressoir, Haut-de-Honce, górę Lure, Tete-de-l'Ours, wielki Donon i wielki Ventron. Te wysokie szczyty ukazywały mu się pomieszane bezładnie wśród ciemności, nie powiązane z sobą, jakby jakiś olbrzym poprzemieszczał wielki łańcuch gór alzackich. Wydawało mu się chwilami, że dostrzega przed sobą jeziora, które w Wogezach rozpościerają się na szczytach, jakby góry migały pod brzuchem jego konia. W taki właśnie sposób ujrzał swój cień na Bain-des-Paiens i Saut-des-Cuves, w jeziorach Białym i Czarnym. Ale ujrzał go tak, jak jaskółki oglądają swoje odbicia, przelatując nad lustrem stawu: ledwie dostrzeżone, a już utracone. Jakkolwiek owa jazda była tak osobliwa i szaleńcza, Pecopin nie tracił otuchy, przyciskał bowiem ręką talizman i myślał, że w końcu nie oddala się od Renu. Nagle spowiła go gęsta mgła, drzewa zatraciły w niej kontury, po czym całkiem zniknęły, w ciemnościach wzmógł się odgłos łowów, a jego hiszpański dzianet ruszył ze zdwojoną szybkością. Mgła była tak gęsta, że Pecopin zaledwie mógł dojrzeć sterczące uszy swojego rumaka. W tak strasznych chwilach trzeba wielkiego wysiłku i z pewnością tym większa to zasługa, aby duszę polecić Bogu, a serce kochance. To właśnie z wielkim nabożeństwem uczynił dzielny rycerz. Myślał o Bogu i o Baldurze, może nawet więcej o Baldurze niż o Bogu, gdy nagle wydało mu się, że zawodzenie wiatru przemieniło się w głos wyraźnie wymawiający: „Heimburg". W tej chwili wielka pochodnia, którą trzymał jeden z dojeżdżaczy, rozproszyła mgłę i w jej świetle Pecopin zobaczył przelatującą nad jego głową kanię przebitą strzałą, lecz mimo to unoszącą się w powietrzu. Chciał przyjrzeć się temu ptakowi, ale jego koń skoczył do przodu, kania zatrzepotała skrzydłami, pochodnia znikła ,w głębi lasu i Pecopin znów znalazł się w ciemnościach. Po chwili wiatr odezwał się znowu, mówiąc: „Vautsberg", światło znów rozproszyło mgłę i Pecopin ujrzał sępa ze skrzydłem przebitym oszczepem, lecz mimo to unoszącego się w powietrzu. Natężył wzrok, żeby przyjrzeć się ptakowi, otworzył usta do krzyku, ale nim zdążył spojrzeć, nim zdołał krzyknąć, sęp i oszczep zniknęły. Jego koń nie zwalniał ani na chwilę i rwał z pochyloną głową pomiędzy te wszystkie widma, jakby był ślepym koniem złego ducha Pafosa lub głuchym koniem króla Sisymordachusa. Wiatr ozwał się po raz trzeci i Pecopin usłyszał, jak ów posępny głos przestworzy zawołał: „Rheinstein"; trzecia błyskawica powlokła czerwienią drzewa stojące we mgle i trzeci ptak przeleciał. Był to orzeł z brzuchem przebitym grotem, lecz mimo to unoszący się w powietrzu. Wówczas Pecopin przypomniał sobie, że bierze udział w polowaniu hrabiego palatyna, w które dał się wciągnąć, i zadrżał. Tymczasem jego dzianet galopował tak zapamiętale, drzewa i niewyraźne zarysy nocnego pejzażu uciekały tak szybko, pęd wszelkich rzeczy wokół Pecopina był tak ogromny, że nic, nawet w nim samym, nie mogło się zatrzymać. Rzeczy widome i wizje przeplatały się tak niejasno, że nie mógł nawet oddać się swoim smutnym wspomnieniom. Myśli przelatywały mu przez głowę jak wicher. Wciąż było słychać dalekie odgłosy łowów, a chwilami w gęstwinie rozlegał się ryk jakiegoś potwornego jelenia. Mgła podnosiła się z wolna. Powietrze nagle pocieplało, drzewa odmieniły kształt; dęby korkowe, drzewa pistacjowe i sosny alepskie pojawiły się wśród skał; wielki biały księżyc, obwiedziony ogromnym jasnym kręgiem poświaty, rzucał swój posępny blask na wrzosowiska, choć nie był to czas pełni. Mknąc drogą wzdłuż jakiegoś zbocza, Pecopin pochylił się i zerwał garść ziół. Przyjrzał się im w blasku księżyca i z trwogą rozpoznał przelot pospolity, rosnący w Cevennes, przetacznik i zapaliczkę pospolitą, której obrzydliwe liście są zakończone pazurami. Po pół godzinie wiatr stał się jeszcze cieplejszy, w prześwitach między gęstwiną pojawiały się tu i ówdzie jakieś złudne widoki morza; Pecopin pochylił się jeszcze raz nad zboczem i znów na chybił trafił zerwał garść ziół. Tym razem były to szczodrzenica srebrzysta z Cette, anemon gwiaździsty z Nicei, ślazówka morska z Tulonu, Geranium sanguineum z Pirenejów Dolnych, tak łatwe do rozpoznania dzięki swoim palczasto rozwidlonym liściom, i Astrantia major , której kwiat jest słońcem promieniejącym w głębi pierścienia jak planeta Saturn. Pecopin przekonał się, że oddala się od Renu z zatrważającą szybkością; minął ze sto mil między jedną i drugą garścią zerwanych ziół. Przebył Wogezy, przebył Cevennes, a teraz przebywał Pireneje. „Raczej śmierć!", pomyślał i chciał zeskoczyć z konia. Przy ruchu, który uczynił, by wysadzić się z siodła, poczuł, że jakieś wielkie żelazne ręce chwytają go za stopy. Spojrzał w dół. To chwyciły go i trzymały jego własne strzemiona. Były to strzemiona żywe. Dalekie okrzyki, rżenie koni i szczekanie psów rozlegały się dookoła; róg starego myśliwego, który wyprzedzał resztę polujących o przerażającą odległość, grał posępne melodie, a przez wielkie, niebieskawe, miotane wiatrem konary Pecopin widział, jak psy wpław przebywają jeziora, pełne czarnoksięskich odblasków. Biedny rycerz zdał się na los, zamknął oczy i pozwolił się nieść. W pewnej chwili znów podniósł powieki; twarz owiał mu żar jak z płonącego pieca, żar tropikalnej nocy; jego uszu dobiegał daleki ryk tygrysów i wycie szakali; ujrzał w przelocie ruiny pagód, na których szczytach stały w długich szeregach pełne powagi sępy, marabuty i bociany; drzewa o dziwacznym kształcie przybierały w dolinach wygląd najosobliwszy; rozpoznał wśród nich baniany i baobaby; ouenonbouyh gwizdał, oyra rameum nucił, mały gonambuch śpiewał. Pecopin znajdował się w lesie w Indiach. Zamknął oczy. Po chwili je otworzył. Po kwadransie równikowe podmuchy ustąpiły lodowatemu wichrowi. Było okropnie zimno. Pod kopytami konia skrzypiał szron. Renifery, boginki leśne i satyry biegały we mgle jak cienie. Wygląd lasów i gór był przerażająco surowy. Na widnokręgu widać było jedynie kilka skał ogromnej wysokości, wokół których krążyły mewy i rybitwy, a za okropną poczerniałą zielenią widniały długie białe fale, na które niebo zrzucało płaty śniegu, a one ciskały ku niebu płaty piany. Pecopin mknął wśród modrzewi Biarmii na Przylądku Północnym. Po chwili ciemność jeszcze bardziej zgęstniała. Pecopin nic już nie widział, ale usłyszał straszliwy łoskot i zdał sobie sprawę, że mija otchłań Maelstromu, Tartaru starożytnych i pępka mórz. Cóż to więc był za przerażający las, który opasywał całą ziemię? Jeleń o szesnastu odnogach poroża ukazywał się raz po raz; wciąż umykał i wciąż był ścigany. Cienie i wrzawa, pomieszane z sobą, biegły jego śladem, a róg starego myśliwca wzbijał się ponad wszystko, zagłuszając nawet huk kipieli Maelstromu. Dzianet stanął raptem. Ujadanie ucichło, wszystko umilkło wokół Pecopina. Biedny rycerz, który od godziny miał oczy przymknięte, otworzył je teraz. Znajdował się przed fasadą jakiejś ciemnej, ogromnej budowli, której oświetlone okna zdawały się rzucać spojrzenia. Owa fasada była czarna jak maska i żywa jak twarz. XII OPIS ZŁOWRÓŻBNEGO MIEJSCA POSTOJU Trudno byłoby powiedzieć, co to za budowla. Był to dom ufortyfikowany jak twierdza, twierdza wspaniała jak pałac, pałac groźny jak jaskinia, jaskinia milcząca jak grób. Nie słychać tu było żadnego głosu, nie widać żadnego cienia. Wokół tego zamku, którego ogrom miał w sobie coś nadprzyrodzonego, jak okiem sięgnąć ciągnął się las. Księżyc znikł z widnokręgu. Na niebie lśniło tylko kilka gwiazd czerwonych jak krew. Koń zatrzymał się u stóp głównych schodów, u których szczytu widniały wielkie, zamknięte wrota. Pecopin spojrzał w lewo i w prawo i wydało mu się, że wzdłuż fasady widać wiele innych schodów, u których stóp nieruchomo jak on stali inni jeźdźcy, jakby czekali na coś w milczeniu. Pecopin dobył sztyletu; miał właśnie uderzyć rękojeścią w marmurową poręcz schodów, kiedy nagle w pobliżu zamku, prawdopodobnie zza fasady, rozległ się odgłos rogu starego myśliwca, mocny, potężny, dźwięczny, ogłuszający, jak grzmiąca gromami burzy trąba, w którą dmie upadły anioł. Ten róg, na którego dźwięk gięły się drzewa, grał w ciemnościach przerażający sygnał myśliwski. Róg umilkł. Zaledwie ucichł jego dźwięk, wrota zamku otwarły się na oścież, jakby jakiś wiatr od wewnątrz wypchnął je naraz gwałtownie. Buchnęły z nich strugi światła. Dzianet ruszył po schodach i Pecopin znalazł się w wielkiej, wspaniale oświetlonej sali. Ściany owej sali były wybite tapiseriami przedstawiającymi sceny z dziejów Rzymu. Odstępy między oknami zdobiła boazeria z drzewa cyprysowego i kości słoniowej. W górze widniała galeria pełna kwiatów i drzew, a w rogu, pod rotundą, znajdowało się wykładane agatem miejsce przeznaczone dla kobiet. Resztę posadzki pokrywała mozaika przedstawiająca wojnę trojańską. Ani żywego ducha; sala była pusta. Trudno o coś bardziej posępnego niż ta ogromna jasność w tej ogromnej pustce. Koń, który szedł sam, stukając donośnie kopytami o posadzkę, minął powoli tę pierwszą salę i wszedł do drugiej, tak samo zalanej światłem, ogromnej i pustej. Ściany owej komnaty były wyłożone boazeriami z rzeźbionego cedru, w których jakiś tajemniczy artysta umieścił bajeczne obrazy inkrustowane macicą perłową i złotem, a przedstawiające bitwy, łowy i uczty w zamkach jarzących się sztucznymi ogniami, obleganych przez fauny oraz dzikusów, walki na. kopie, bitwy morskie między wszelkiego rodzaju okrętami mknącymi po oceanie z turkusów, szmaragdów, szafirów, które wspaniale naśladowały krągłą powierzchnię słonych wód, wypukłość oceanu. Nad owymi obrazami salę opasywał fryz wyrzeźbiony najkunsztowniejszym i najbardziej mistrzowskim dłutem, ukazujący niezliczone związki, jakie zachodzą między trzema rodzajami ziemskich istot, obdarzonych duszą: olbrzymami, ludźmi i karłami a wszędzie olbrzymy i karły nieodmiennie upokarzały człowieka mniejszego od olbrzymów i głupszego od karłów. Sufit jednak wydawał się składać jakiś złośliwy hołd geniuszowi ludzkiemu. Pokrywały go w całości przylegające do siebie medaliony, na których, oświetlone ciemnym płomieniem, z wieńćami Plutona na skroniach, lśniły podobizny tych wszystkich ludzi, którym ziemia zawdzięcza odkrycia uznane za pożyteczne i z tej racji zwanych dobroczyńcami ludzkości. Każdy z nich znajdował się tutaj ze względu na odkrycie, którego dokonał. Arabus znalazł się tu jako medyk, Dedal za labirynty, Pizystrat za księgi, Arystoteles za biblioteki, Tubalkain za kowadła, Archytas za machiny oblężnicze, Noe za nawigację, Abraham za geometrię, Mojżesz za trąby, Amfiktion za wróżby ze snów, Fryderyk Rudobrody za polowanie z sokołem i pan de Bachou, rodem z Lyonu, za kwadraturę koła. W rogach sklepienia i na pendentywach zgrupowano, niby główne konstelacje tego nieba gwiazd ludzkich, wiele słynnych twarzy: Flawiusza, który wynalazł busolę, Krzysztofa Kolumba, który odkrył Amerykę, Botargusa, który wymyślił sosy, Marsa, który wynalazł wojnę, Fusta, który wynalazł druk, mnicha Schwartza, który wynalazł proch, i papieża Poncjana, który wynalazł kardynałów. Pecopin nie znał wielu owych słynnych postaci z tej ważnej przyczyny, że ludzie ci jeszcze się nie narodzili w czasach, kiedy dzieje się opowiadana tu historia. Tym sposobem rycerz, którego wiódł jego rumak, dotarł do długiej amfilady wspaniałych sal. W jednej z nich, na ścianie wschodniej, ujrzał napis wytłoczony złotymi literami: „Arabska kahue, inaczej mówiąc kahwe, jest rośliną bardzo szeroko rozprzestrzenioną w państwie tureckim; w Indiach zwą ją zielem cudownym; należy je zaparzyć w sposób następujący: weź pół uncji tego ziela, rozetrzyj na proszek i mocz w kwarcie zwykłej wody przez trzy, cztery godziny; następnie wygotuj ten napar do jednej trzeciej jego ilości. Pij go po trosze, raczej jakby wdychając. Ludzie wysokiego stanu łagodzą jego smak cukrem i przydają mu aromatu, dorzucając szarej ambry." Naprzeciw, na ścianie zachodniej, lśnił inny napis: „Ogień grecki, który powstaje i rozpala się w wodzie, jest sporządzony z węgli wierzbowych, soli, wódki, siarki, smoły, żywicy oraz kamfory, płonie w wodzie bez żadnych domieszek i trawi wszelką materię." W innej sali całą ozdobę stanowiła bardzo udatna podobizna owego sługi, który podczas uczty Trymalchiona obchodził stół biesiadny, subtelnie opiewając sosy zaprawione będźwinem. Pochodnie, świeczniki, lichtarze, żyrandole, których blask odbijał się w olbrzymich miedzianych i stalowych zwierciadłach, lśniły w tych ogromnych, wspaniałych komnatach. Pecopin, nie spotykając nigdzie żywej duszy, przemierzał je sam i rozglądał się nieprzytomnie, ze zmąconym umysłem, niespokojny, przerażony, pełen pomieszanych myśli, jakie nawiedzają marzycieli w mroku lasów. Wreszcie dotarł do drzwi z jakiegoś czerwonawego stopu, nad którymi, wśród liści z drogich kamieni, widniało wielkie, krągłe, złote jabłko, a na nim, w dwóch linijkach, napis następujący: „Adam wynalazł posiłek, Ewa wynalazła wety." XIII JAKA GOSPODA, TAKA BIESIADA Kiedy Pecopin usiłował zgłębić posępne, ironiczne znaczenie tego napisu, drzwi otworzyły się z wolna, koń przestąpił próg i Pecopin poczuł się jak ktoś, kto, stojąc w blasku południowego słońca, wszedłby nagle do piwnicy. Drzwi zamknęły się za nim, a miejsce, gdzie się znajdował, było tak mroczne, że w pierwszej chwili pomyślał, iż oślepł. Jedynie w pewnej odległości dostrzegał jakąś szeroką bladą smugę. Z wolna jego oczy, oślepione nadprzyrodzonym światłem przebytych dopiero co komnat, przywykły do ciemności i zaczął rozróżniać jak we mgle tysiąc ogromnych filarów jakiejś bajecznej sali babilońskiej. Blask, co miał swoje źródło gdzieś pośrodku owej sali, nabrał zarysów, zaczęły pojawiać się jakieś kształty i po kilku chwilach rycerz ujrzał, jak z mroku, pośród lasu pokrętnych kolumn, wyłania się wielki stół oświetlony sinawym blaskiem świecznika, na którego siedmiu ramionach drżało chybotliwie siedem niebieskich płomyków. U szczytu owego stołu, na tronie z elektronu, siedział spiżowy, ale żywy olbrzym. Był to Nemrod. Po lewej i po prawej stronie, na żelaznych fotelach, zasiadało mnóstwo bladych i milczących biesiadników, jedni w fezach mauretańskich, inni bardziej obwieszeni perłami niż król Bisnagaru. Pecopin rozpoznał tu wszystkich słynnych myśliwych, którzy pozostawili po sobie ślad w dziejach: był tu król Mitrobuzan, tyran Machanidas, konsul rzymski Emiliusz Barbula II, Rollon, król morza, Zuentibold, niegodny syn wielkiego Arnulfa, króla Lotaryngii, Haganon, faworyt Karola Francuskiego, Herbert, hrabia Vermandois, Wilhelm Lnianowłosy, hrabia Poitiers, założyciel słynnego rodu Rechignevoisin; papież Witalian; Fardulf, opat Saint-Denis; Athelstan, król Anglii, i Aigrold, król Danii. Obok Nemroda siedział podparty na łokciach wielki Cyrus, który założył państwo perskie na dwa tysiące lat przed Chrystusem: miał na piersi swój herb, na którym, jak wiemy, na zielonym tle widnieje srebrny lew w koronie ze złotych liści lauru, ząbkowanych, o krawędziach lamowanych złotem, ozdobionej ośmioma trójdzielnymi liśćmi o srebrnych szypułkach. Stół był obsługiwany wedle etykiety cesarskiej, a u czterech jego rogów siedziały cztery wyborne i sławne łowczynie: królowa Emma, królowa Ogiwa, matka Ludwika zza Morza, królowa Gerberga i Diana, która, jako bogini, siedziała pod baldachimem oraz, jak pozostałe trzy królowe, miała przy sobie puzdro na sztućce. Nikt z tych biesiadników nie jadł, nikt nic nie mówił i na nic nie patrzył. Puste miejsce na środku obrusa zdawało się czekać na podanie potraw, a na stole widać było tylko karafki, w których lśniło tysiąc trunków z najrozmaitszych krain: wino palmowe z Indii, wino ryżowe z Bengalu, wódka z Sumatry, arak z Japonii, pamplis chiński i pechmez turecki. Gdzieniegdzie stały też ogromne gliniane dzbany, bogato zdobione emalią, a w nich pienił się ów napój, który Norwegowie nazywają wel, Gotowie buska, Karyntyjczycy wo, Słoweńcy oll, Dalmatowie bieu, Węgrzy sor, Czesi piwa, Polacy piwo. Murzyni, podobni do złych duchów, lub złe duchy, podobne do Murzynów, otaczali stół, stojąc w milczeniu, z ręcznikami przewieszonymi przez ramię i z dzbanem wody w ręce. Każdy z biesiadników, jak przystoi, miał przy sobie swojego karła, a pani Diana miała charta. Wpatrując się uważnie w najbardziej zamgloną głąb tego niezwykłego miejsca, Pecopin dojrzał, że w bezkresnym może ogromie sali, pod lasem kolumn, było mnóstwo widzów, podobnie jak on na koniach i w strojach myśliwskich, wyglądających jak cienie wskutek ciemności, jak posągi wskutek swojego bezruchu, jak widma wskutek swojego milczenia. Wydało mu się, że pośród najbliżej się znajdujących rozpoznaje tych, co towarzyszyli staremu myśliwcowi w błędnym lesie. Jak powiedziałem przed chwilą, biesiadnicy, służba i świta zachowywali tak przerażające milczenie, że raczej można by dosłyszeć szept kamieni nagrobnych niż oddech kogoś z owego tłumu. Było bardzo zimno w tym mroku. Pecopin przemarzł aż do szpiku kości, lecz mimo to czuł, że pot spływa mu po całym ciele. Nagle rozległo się szczekanie, najpierw odległe, wkrótce gwałtowne, radosne, szalone; następnie do owej wrzawy przyłączył się niespodzianie róg starego myśliwca i zagrał triumfalny, wspaniały, cudowny sygnał myśliwski, całkiem nowy i osobliwy, który po kilku stuleciach powtórnie ułożył w godzinie nocnego natchnienia Roland de Lattre, co owemu wielkiemu muzykowi przyniosło dnia 6 kwietnia 1574 roku ten zaszczyt, że papież Grzegorz XIII mianował go kawalerem Orderu Świętego Piotra ze złotymi ostrogami, de numero participantium. Na ten dźwięk Nemrod podniósł głowę, opat Fardulf odwrócił się połową ciała, a Cyrus, oparty na prawym łokciu, wsparł się na lewym. XIV NOWY SPOSÓB SPADANIA Z KONIA Ujadanie psów i dźwięk rogu przybliżyły się; wielkie podwoje naprzeciw tych, przez które wszedł Pecopin, otwarły się na oścież i w długiej, mrocznej galerii rycerz ujrzał dwustu pachołków z pochodniami, podtrzymujących na ramionach olbrzymi półmisek z elektronu, na którym leżał oblany gęstym sosem jeleń o szesnastu odnogach poroża, upieczony, ciemnorumiany i dymiący. Przed pachołkami niosącymi dwieście pochodni czerwonych jak żar wjechał na spienionym tatarskim biegunie stary myśliwiec z rogiem bawolim w ręce. Nie dął już w tę swoją trąbę, ale uśmiechał się dwornie wśród niesłychanego ujadania sfory psów gończych, które towarzyszyły jeleniowi, wciąż prowadzone na smyczy przez dojeżdżacza w masce. Kiedy ów orszak wynurzył się z galerii i wkroczył na salę, pochodnie pachołków nabrały barwy niebieskiej, a psy nagle umilkły. Te przerażające dogi o lwich pyskach, ryczące jak tygrysy, powoli, z opuszczonymi łbami, podwiniętymi ogonami, kłębami drżącymi z głębokiej trwogi, ślepiami proszącymi błagalnie, szły za swoim panem ku stołowi, przy którym siedzieli tajemniczy biesiadnicy, bladzi, nieruchomi i posępni niby marmurowe figury. Podszedłszy do stołu, starzec spojrzał prosto w oczy ponurym biesiadnikom i wybuchnął śmiechem. – Hombres et mugeres, or ca, vosotros belle signore, domini et dominae, amigos mios, jak idzie praca? – Przybywasz bardzo późno – powiedział mężczyzna ze spiżu. – Dlatego że miałem z sobą przyjaciela, któremu chciałem pokazać polowanie – odpowiedział starzec. – Tak – odparł Nemrod – ale spójrz! Mówiąc to, kciukiem prawej ręki wskazał ponad ramieniem z brązu głąb sali. Pecopin spojrzał machinalnie w kierunku wskazanym przez olbrzyma i zobaczył, że w oddali na czarnych murach zaczęły się zarysowywać bielejące ostrołuki, jakby w znajdujące się tam okna zajrzał pierwszy brzask. – No cóż – powiedział myśliwy – trzeba się spieszyć. Na jego znak dwustu pachołków trzymających pochodnie, którym pomagali Murzyni, zaczęło się sposobić do ustawienia na stole obok siedmioramiennego świecznika półmiska z pieczonym jeleniem. Wtedy Pecopin wbił ostrogi w boki dzianeta, który, rzecz osobliwa, okazał mu posłuch, może dlatego, że bliski już dzień osłabił czary, pchnął konia między pachołków i stół, uniósł się w strzemionach, chwycił miecz, przenikliwym spojrzeniem powiódł kolejno po twarzach siedzących za wielkim stołem posępnych gości i starego myśliwca i zawołał grzmiącym głosem: – Dalibóg! Kimkolwiek jesteście, zjawami, marami, widmami, straszydłami, cesarzami czy złymi duchami, zabraniam wam postąpić choć krok; w przeciwnym bowiem razie, zaklinam was na śmierć, i niech mnie Bóg wspomaga, nauczę was wszystkich, nawet ciebie, człowieku ze spiżu, ile waży na głowie upiora żelazny trzewik żywego rycerza! Jestem w jaskini cieniów, ale zgodnie z moją chęcią i wolą chcę tu dokonać rzeczy prawdziwych i strasznych! Nie mieszajcie się do tego, moi panowie! A ty, co mnie okłamałeś, stary nędzniku, możesz z powodzeniem dobyć miecza jak młodzieniec, dmiesz bowiem w swoją trąbę wścieklej niż byk! Broń się więc albo, klnę się na mszę świętą, wypuszczę z ciebie flaki, choćbyś był nawet królem Plutonem we własnej osobie! – Ach, jesteś, mój drogi – powiedział stary. – Spodziewam się, że zjesz z nami wieczerzę. Uśmiech, który towarzyszył temu uprzejmemu zaproszeniu, rozwścieczył Pecopina. – Broń się, stary łotrze! Dałeś mi obietnicę i oszukałeś mnie! – Hijo! Poczekaj końca. Cóż ty możesz wiedzieć? – Broń się, powiadam ci! – Ależ, przyjacielu, bierzesz wszystko ze złej strony. – Zwróć mi Baldurę, przyobiecałeś mi to! – A któż ci powiedział, że ci jej nie zwrócę? Ciekawe, co z nią poczniesz, kiedy ją zobaczysz! – Jest moją narzeczoną, wiesz o tym dobrze, nędzniku, i poślubię ją – powiedział Pecopin. – I zapewne będzie to wkrótce jeszcze jedno smutne i nieszczęśliwe małżeństwo – odpowiedział stary myśliwiec, kręcąc głową. – Zresztą, co mnie to właściwie obchodzi! Widać rzecz tak właśnie musi się potoczyć. Samcom i samicom na tym ziemskim padole najgorszy przykład dali ów samiec i samica na niebie, Słońce i Luna, które tworzą ohydne stadło, a nigdy przecież nie są razem. – Hola! Dość kpin – zawołał rycerz – bo cię zabiję, wytnę do nogi te wszystkie złe duchy i ich boginie i do cna oczyszczę tę norę! Starzec odparł, śmiejąc się jak kuglarz: – Oczyść, mój przyjacielu! Dam ci na to receptę: senes, rabarbar i sól gorzka. Senes wymiata żołądek, rabarbar oczyszcza dwunastnicę, a sól gorzka opróżnia kiszki. Pecopin, wściekły, rzucił się na niego z mieczem wzniesionym wysoko, ale zaledwie jego koń postąpił krok, poczuł, że zwierzę drży i osuwa się na ziemię. Rozejrzał się wokół. Zimny, biały promień dziennego blasku wciskał się do jaskini i prześlizgiwał się po zbłękitniałych płytach. Z wyjątkiem starego łowcy, który wciąż uśmiechał się i stał nieruchomo, wszystkie inne postacie zaczęły się zacierać. Światło lichtarza i pochodni zamierało; źrenice widm, które Pecopin swoją gwałtowną zaczepką na chwilę ożywił, jakby oślepły, a przez spiżowy tors olbrzyma Nemroda, niby przez ścianę szklanego słoja, Pecopin widział wyraźnie filary w głębi sali. Koń Pecopina stawał się jakby niewyczuwalny i z wolna roztapiał się pod nim. Stopy rycerza prawie dosięgały posadzki. Nagle zapiał kur. W tym dźwięcznym, metalicznym, wibrującym pianiu, które przeszyło uszy Pecopina jak stalowe ostrze, było coś niepojętego, straszliwego, czego nie sposób wyrazić. W tej samej chwili powiał chłodny wiatr, koń zniknął, Pecopin zachwiał się i omal nie upadł. Kiedy się wyprostował, wszystko się rozwiało. Był sam, stał na ziemi z mieczem w dłoni, w jakimś wąwozie zarośniętym wrzosem, o kilka kroków od strumienia pieniącego się pośród skał, u bram starego zamku. Rozwidniało się. Wzniósł oczy i krzyknął z radości. Ten zamek to był Falkenburg. XV GDZIE WIDAĆ, JAKĄ FIGURĄ RETORYCZNĄ PAN BÓG NAJCHĘTNIEJ SIĘ POSŁUGUJE Kur zapiał powtórnie. Jego głos dobiegał z podwórca zamkowego. Ów kogut, którego pianie sprawiło, że wokół Pecopina zapadły się mury pałacu pełnego zjaw nocnych myśliwców, dziobał może tej właśnie nocy okruchy, które Baldura sypała co wieczór swoimi dobrymi rękami. O potęgo miłości, szlachetna mocy serca, ciepłe promieniowanie pięknych uczuć i szczęsnych lat! Zaledwie Pecopin ujrzał znów te ukochane wieże, ukazał mu się uroczy, olśniewający obraz narzeczonej i napełnił go blaskiem, i poczuł, że jak dym rozwiewają się w nim wszystkie biedy przeszłości, poselstwa, królowie, podróże, zjawy i przerażająca otchłań wizji, z której właśnie się wydostał. Z pewnością nie w ten sposób, lecz z głową wysoko uniesioną i płonącym spojrzeniem, ukoronowany ksiądz, o którym wspomina Speculum historiale wynurzył się spomiędzy duchów, zwiedziwszy uprzednio mroczne i wspaniałe wnętrze spiżowego smoka. A ponieważ ta groźna postać objawiła się właśnie temu, kto opowiada o owych zdarzeniach, należy więc ją przekląć, napiętnować tego fałszywego mędrca o dwóch obliczach, jednym zwróconym ku światłu, a drugim do cienia, który dla Boga był papieżem Sylwestrem II, a dla diabła czarnoksiężnikiem Gerbertem. Wobec zdrajców i ludzi dwulicowych nienawiść obowiązuje. Każdy paryżanin powinien przechodząc rzucić kamieniem w Perrineta Leclerc, każdy Hiszpan w hrabiego Juliana, każdy chrześcijanin w Judasza, każdy człowiek w Szatana. Nie zapominajmy zresztą, że Bóg niezmiennie stawia jasność obok ciemności, dobro obok zła, anioła naprzeciw złego ducha. Z tej odwiecznej i wzniosłej antytezy Opatrzność wyprowadza surową naukę. Wydaje się, że Bóg mówi nam stale: „Wybierajcie." W jedenastym stuleciu przeciwstawił Gerbertowi, księdzu kabaliście, cnotliwego i uczonego Emuldusa. Czarnoksiężnik został papieżem, a święty doktor lekarzem. W ten sposób ludzie mogli obserwować pod tym samym niebem, pośród tych samych wydarzeń i w tych samych czasach białą wiedzę w czarnej szacie i czarną wiedzę w białej. Pecopin wsunął miecz do pochwy i ruszył wielkimi krokami ku zamkowi, którego okna rozbłysły już wesołym promieniem słońca i zdawały się odwzajemniać jutrzence jej uśmiech. Kiedy zbliżał się do mostu, z którego dziś pozostało tylko jedno przęsło, usłyszał, jak za jego plecami jakiś głos powiedział: „No cóż, rycerzu z Sooneck, czy dotrzymałem obietnicy?" XVI GDZIE ROZPATRUJE SIĘ PYTANIE, CZY MOŻNA ROZPOZNAĆ TEGO, KOGO SIĘ NIE ZNA Odwrócił się. Na wrzosowisku stali dwaj mężczyźni. Jednym z nich był dojeżdżacz w masce: Pecopin zadrżał na jego widok. Miał pod pachą wielki czerwony pulares. Drugim był niski, garbaty, kulawy i bardzo brzydki staruszek. To on odezwał się do Pecopina, a rycerz usiłował sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz. – Szlachetnie urodzony panie – zagadnął garbus – czy mnie poznajesz? – Ależ tak! – To doskonale! – Jesteś niewolnikiem znad Morza Czerwonego. – Jestem myśliwym z błędnego lasu – odparł staruszek. Był to diabeł. – Na honor – odparł Pecopin – bądź sobie, kim chcesz; ale skoro ostatecznie dotrzymałeś obietnicy, skoro jestem w zamku Falkenburg, skoro ujrzę Baldurę, jestem twoim sługą, mój panie, i szczerze ci dziękuję. – Oskarżałeś mnie dzisiejszej nocy. A co ci powiedziałem? – Powiedziałeś: „Czekaj końca." – A teraz mi dziękujesz; powtórzę ci jeszcze raz: „Czekaj końca!" Oskarżałeś mnie może zbyt pochopnie, a teraz może zbyt pochopnie mi dziękujesz. Mały garbus, mówiąc to, miał minę nieprzeniknioną. Prawdziwe oblicze diabła to ironia. Pecopin zadrżał. – Co chcesz przez to powiedzieć? Diadebł wskazał mu dojeżdżacza w masce. – Poznajesz tego człowieka? – Tak. – Czy go znasz? – Nie. Dojeżdżacz zdjął maskę; był to Erilangus. Pecopin wzdrygnął się. Diabeł prawił dalej: – Pecopinie, byłeś moim wierzycielem. Jestem ci dłużny dwie rzeczy: ten garb i tę zmiażdżoną nogę. A ja spłacam długi rzetelnie. Odszukałem twojego dawnego sługę Erilangusa, aby zapytać go o twoje upodobania. Powiedział mi, że przepadasz za polowaniem. I wtedy pomyślałem: „Byłoby wielką szkodą, gdybym nie zaprosił tego wybornego myśliwca na czarne łowy." O zachodzie słońca spotkałem cię na polanie. Znajdowałeś się w błędnym lesie. Przybyłem w porę; karzeł Roulon miał zamiar cię pojmać, ale ubiegłem go, biorąc cię dla siebie. To wszystko. Pecopin zadrżał mimo woli. Diabeł dodał: – Gdybyś nie miał na sobie swojego talizmanu, zatrzymałbym cię przy sobie. Ale jestem rad, że wszystko tak się ułożyło. Zemstę należy doprawiać rozmaitymi sosami. – Co chcesz przez to powiedzieć, zły duchu? – rzekł z wysiłkiem Pecopin. Diabeł mówił dalej: – Aby wynagrodzić Erilangusa za udzielone mi wiadomości, uczyniłem z niego mój pulares. Ma dobre dochody. – Łotrze, czy powiesz mi wreszcie, co to wszystko znaczy? – powtórzył Pecopin. – Co ci obiecałem? – Że jeśli spędzę z tobą tę noc na łowach, o wschodzie słońca odprowadzisz mnie do Falkenburga. – Przecież tu jesteś. – Powiedz mi, zły duchu, czy Baldura umarła. – Nie. – Czy wyszła za mąż? – Nie. – Czy wstąpiła do klasztoru? – Nie. – Czy jest w Falkenburgu? – Tak. – Czy mnie już nie kocha? – Kocha cię wciąż. – W takim razie, jeśli tylko mówisz prawdę – zawołał Pecopin oddychając z taką ulgą, jakby zrzucił z piersi jakąś olbrzymią górą – kimkolwiek jesteś i cokolwiek się stanie, dziękuję ci. – Idź już! – powiedział diabeł. – Jesteś rad i ja również. To rzekłszy, chwycił Erilangusa na ręce, choć był mały, a Erilangus wysoki, a następnie, owijając kaleką nogę wokół zdrowej i wspiąwszy się na palce, zakręcił pirueta i Pecopin zobaczył, że zagłębia się w ziemię jak świder. Po chwili zniknął. Z ziemi, zamykającej się nad diabłem, wzbiło się prześliczne fioletowe światełko, usiane zielonymi iskierkami, które odleciało, podskakując wesoło i wywijając" koziołki, po czym zatrzymało się przez chwilę w lesie, jakby zahaczyło się o drzewo, zabarwiając je tysiącem świetlistych odcieni niby tęcza, kiedy pada czasem na listowie. XVII DROBNE SPOSTRZEŻENIA PRZY DRZWIACH Pecopin wzruszył ramionami: „Baldura żyje, Baldura jest wolna – myślał – i Baldura mnie kocha! Czegóż więc mam się lękać? Wczoraj wieczorem, zanim spotkałem tego złego ducha, upłynęło właśnie pięć lat od chwili, kiedy ją opuściłem. No cóż, będzie więc starsza o pięć lat i jeden dzień! Ujrzę ją piękniejszą niż kiedykolwiek. Kobieta to płeć piękna; a dwadzieścia lat to piękny wiek." W owych latach niezachwianej wierności pięć lat rozłąki nie miało znaczenia. Monologując w ten sposób, Pecopin podszedł do zamku iz radością rozpoznawał każdy wykusz portalu, każdy kolec opuszczanej kraty i każdy ćwiek zwodzonego mostu. Czuł się szczęśliwy, wiedział, że go tu oczekują. Próg domu, który żegnamy w dziedziństwie, kiedy wracamy w wieku dojrzałym uśmiecha się do nas niczym oblicze uradowanej matki. Przechodząc przez most, zauważył przy trzeciej arkadzie wielce dorodny dąb, którego wierzchołek wystawał znacznie ponad poręcz. „To ciekawe – pomyślał – nie było tu przecież żadnego drzewa." Po chwili przypomniał sobie jednak, że na dwa lub trzy tygodnie przed owym dniem, kiedy trafił na łowy hrabiego palatyna, grał z Baldurą w żołędzie i w kostki, oparty o poręcz mostu, i że w tym właśnie miejscu upuścił do fosy jednego żołędzia. „Do licha – pomyślał – żołądź w ciągu pięciu lat stał się wielkim drzewem. Dobra tu ziemia." Cztery ptaki siedziały na gałęziach i paplały jeden przez drugiego; były to kraska, kos, sroka i kruk. Pecopin nie zwrócił na nie uwagi, podobnie jak na gołębia, który gruchał w gołębniku, ani na kurę gdaczącą na podwórku. Myślał tylko o Baldurze i bardzo się spieszył. Ponieważ słońce już wzeszło, strażnicy spuścili właśnie zwodzony most. Kiedy Pecopin stanął u bram zamku, usłyszał za sobą wybuch śmiechu, który dobiegał wprawdzie z daleka, ale był całkiem wyraźny. Rozejrzał się dokoła, ale nikogo nie dostrzegł. A to śmiał się diabeł w swojej jaskini. Pod sklepieniem znajdował się zbiornik na wodę; cień i odblask sprawiły, że jej powierzchnia zamieniła się w lustro. Rycerz pochylił się nad nią. Po trudach tej długiej wędrówki miał na sobie zaledwie strzępy odzieży, sądził też, że bardzo musiał się zmienić po przeżyciach, których doznał podczas owych nadprzyrodzonych nocnych łowów, spodziewał się więc, że przestraszy się własnego widoku. Czy było to zasługą talizmanu, który podarowała mu małżonka sułtana, czy eliksiru, którym napoił go diabeł, dość, że był teraz urodziwszy, młodszy, bardziej wyświeżony i wypoczęty niż kiedykolwiek. Ale najbardziej zdziwił się, widząc, że ma na sobie nowy, wspaniały strój. Myśli jego krążyły tak szybko, że nie mógł sobie przypomnieć, kiedy tej nocy go tak odziano. Wyglądał wspaniale. Miał na sobie szaty iście książęce, a pięknością rysów przypominał anioła. Kiedy się tak w siebie wpatrywał, nieco zdziwiony, ale wielce zadowolony ze swojego wyglądu, usłyszał drugi wybuch śmiechu, jeszcze radośniej szy niż pierwszy. Odwrócił się, ale nie zobaczył nikogo. A to diabeł śmiał się w swojej jaskini. Minął główny dziedziniec. Zbrojni wychylili się przez strzelnice; nikt go nie rozpoznał ani on nie rozpoznał nikogo. Służebne w krótkich spódnicach, które prały w sadzawce bieliznę, uderzając w nią kijankami, odwróciły się; żadna z nich go nie poznała ani on żadnej nie rozpoznał. Ale wyglądał tak dostojnie, że go przepuszczono. Wspaniała postać każe domyślać się wspaniałego imienia. Znał drogę, poszedł więc ku wieżyczce, której schody prowadziły do komnaty Baldury. Przechodząc przez dziedziniec, spostrzegł, że fasady zamku mocno pociemniały i pomarszczyły się, bluszcz, który okrywał mury od północy, stał się niezmiernie gęsty, a winorośl na murach południowych wielce się rozrosła. Ale czy kilka poczerniałych kamieni i kilka liści mniej lub więcej może przyprawiać o zdziwienie zakochane serce? Kiedy dotarł do wieżyczki, z niejakim trudem odnalazł drzwi. Sklepienie tych krętych schodów stanowił okrągły dach wieżyczki; kiedy Pecopin opuszczał swój kraj, ojciec Baldury odnowił wejście, każąc je ozdobić pięknym białym piaskowcem z Heidelbergu. Otóż to wejście, odnowione według rachuby Pecopina zaledwie pięć lat temu, było teraz sczerniałe, popękane i porośnięte trawą, a pod sklepieniem schodów jaskółki uwiły sobie kilka gniazd. Ale czy kilka gniazd jaskółczych może przyprawić o zdziwienie zakochane serce? Gdyby błyskawice miały zwyczaj wbiegać po schodach, porównałbym z nimi Pecopina. W mgnieniu oka znalazł się na piątym piętrze, przed drzwiami zacisznej komnaty Baldury. Te drzwi przynajmniej nie były ani sczerniałe, ani odmienione; czyste, wesołe, bez najmniejszej plamki, miały okucia lśniące jak srebro, sęki w drzewie jaśniały jak źrenice pięknej dziewczyny; młoda kasztelanka dbała widocznie o to, by służebna każdego ranka szorowała do czysta owe drzwi wiodące do jej dziewiczej komnaty. Klucz tkwił w zamku, jakby Baldura oczekiwała Pecopina. Mógł sięgnąć po klucz i wejść. Zatrzymał się. Radość, tkliwość, uczucie szczęścia, a także w jakiejś mierze to, że wbiegł na piąte piętro, wszystko to sprawiło, że był zdyszany. Różowe płaty latały mu przed oczami i jakby chłodziły czoło. Huczało mu w głowie; puls bił w skroniach. Kiedy się trochę uspokoił i uciszył, jął nasłuchiwać. Jak wypowiedzieć to, co tak poruszyło tę biedną duszę upojoną miłością? Usłyszał przez drzwi terkot kołowrotka. XVIII GDZIE UMYSŁY POWAŻNE DOWIEDZĄ SIĘ, KTÓRA Z METAFOR JEST NAJBARDZIEJ GRUBIAŃSKA Właściwie mógł to wcale nie być kołowrotek Baldury, lecz którejś z jej służebnych, gdyż obok swojej komnaty Baldura miała kapliczkę, gdzie często spędzała całe dnie. Przędła wiele, ale jeszcze więcej się modliła. Pecopin wszystko to sobie przypomniał, niemniej z wielkim wzruszeniem słuchał kołowrotka. Mężczyzna zakochany skłonny jest do takich głupstw, a popełnia je ten zwłaszcza, kto ma wielki umysł i wielkie serce. W takiej chwili, jaką przeżywał Pecopin, uniesienie każe czekać, a niecierpliwość każe wejść; owe siły jakiś czas się równoważą, po czym niecierpliwość zwycięża. Pecopin dotknął wreszcie klucza drżącą ręką, obrócił go w zamku, zapadka ustąpiła, drzwi się otworzyły; wszedł. – Ach! – pomyślał. – Pomyliłem się, to nie był kołowrotek Baldury. W tej komnacie rzeczywiście znajdowała się prządka, ale była to jakaś stara kobieta. Stara kobieta – to za mało powiedziane; była to stara wiedźma, bo tylko wiedźmy dożywają tak późnego wieku i osiągają ową zgrzybiałość. Otóż ta stara ochmistrzyni, do której obowiązków należało zapewne nadzorowanie młodych dziewcząt, musiała mieć przeszło sto lat. Wyobraźcie sobie, jeśli potraficie, małą ludzką albo nadludzką istotę, pochyloną, zgiętą, pokraczną, z rdzawymi plamami na policzkach, o szorstkiej, wyschniętej cerze, zasępioną, skurczoną, skwaszoną, o siwych brwiach i włosach, spróchniałych zębach i sinych wargach, półzżółkłą jak liść, chudą, łysawą, ziemistą, trzęsącą się i ohydną. A jeżeli chcecie mieć dokładne pojęcie o jej twarzy, gdzie tysiące zmarszczek zbiegało się wokół ust niczym szprychy koła ku piaście, wyobraźcie sobie, że widzicie przed sobą uosobienie obelżywej metafory Rzymian: anus . Ta czcigodna, lecz straszliwa istota siedziała skułona przy oknie z wzrokiem wbitym w kołowrotek i jak Parka trzymała w rękach wrzeciono. Poczciwina była zapewne całkiem głucha, bo nie drgnęła na odgłos otwieranych drzwi i nie usłyszała wchodzącego Pecopina. Tymczasem rycerz zdjął z hełmu przepaskę, a następnie hełm, jak się to godzi wobec osób tak wiekowych, i postępując krok do przodu, rzekł: „Powiedz, proszę, pani: gdzie jest Baldura?" Stuletnia dama podniosła wzrok, upuściła nić, zadrżała na całym swoim drobnym ciele, krzyknęła, uniosła się trochę na zydlu, wyciągnęła do Pecopina długie, kościste ręce, wlepiła w niego oczy straszydła i powiedziała głosem cichym, drewnianym, jakby wydobywającym się z grobu: – O nieba! Rycerzu Pecopin! Czego chcesz, panie? Potrzebne ci są msze święte? O mój Boże! Rycerzu Pecopin, a więc nie żyjesz, bo to twój duch tu przybył? – Na honor, moja zacna pani – odparł Pecopin, wybuchając śmiechem i mówiąc tak głośno, aby Baldura, która zapewne znajdowała się właśnie w kaplicy, mogła go usłyszeć, choć zdziwiło go trochę, że owa stara ochmistrzyni znała jego imię – nie umarłem. To nie mój duch się ukazał, to ja wróciłem, łaskawa pani, ja, Pecopin, człowiek z krwi i kości. Nie chcą mszy, chcę pocałunku mojej narzeczonej, Baldury, którą kocham bardziej niż kiedykolwiek. Czy słyszysz mnie, zacna pani? Kiedy domawiał tych słów, starucha rzuciła mu się na szyję. Była to Baldura. Niestety! Noc diabelskich łowów trwała sto lat. Z wyroku Bożego lub za sprawą złego ducha Baldura nie umarła, ale w chwili, kiedy Pecopin, równie młody i może piękniejszy niż dawniej, odnalazł ją i ujrzał znowu, nieszczęsna panna miała sto dwadzieścia lat i jeden dzień. XIX PIĘKNE I MĄDRE SŁOWA CZTERECH DWUNOŻNYCH FILOZOFÓW STROJNYCH W PIÓRA Pecopin uciekł przerażony. Zbiegł ze schodów, minął dziedziniec, pchnął bramę, popędził przez most, wspiął się na skarpę, przedarł się przez wąwóz, przeskoczył strumień, rozgarnął zarośla, wdrapał się na wzgórze i schronił się w lesie otaczającym Sooneck. Biegł przez cały dzień, wystraszony, przerażony, zrozpaczony, oszalały. Kochał nadal Baldurę, ale odczuwał wstręt do tego widma. Wydawało mu się, że postradał zmysły, pamięć, uczucie. Pod wieczór, widząc już przed sobą wieże swojego rodzinnego zamku, poszarpał na sobie bogaty, jak na szyderstwo, strój, który otrzymał od diabła, i wrzucił jego strzępy do głębokiego potoku opływającego Sooneck. Wyrwawszy sobie garść włosów, spostrzegł, że trzyma w ręku pęk siwych kosmyków. Naraz kolana zaczęły mu drżeć, uda ugięły się pod nim i musiał oprzeć się o drzewo, ręce miał okropnie pomarszczone. W oszołomieniu, jakie sprowadziła na niego rozpacz, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, chwycił talizman, który miał na szyi, rozerwał łańcuch i wraz z szatami wrzucił do potoku. I oto słowa niewolnicy sułtańskiej spełniły się natychmiast. W jednej chwili postarzał się o sto lat. Rano utracił miłość, wieczorem młodość. Nagle po raz trzeci owego fatalnego dnia ktoś wybuchnął śmiechem za jego plecami. Obejrzał się i nie zobaczył nikogo. A to diabeł śmiał się w swojej jaskini. Co miał począć po tym ostatnim ciosie? Podniósł kij, upuszczony zapewne przez kogoś, kto tu zbierał chrust; wspierając się na nim, ruszył z trudem do swojego zamku, na szczęście znajdującego się dość blisko. Doszedłszy na miejsce, w ostatnich blaskach zmierzchu dostrzegł na daszku, nad bramą, między chorągiewkami, kraskę, srokę, kosa i kruka, które jakby na niego czekały.| Usłyszał, jak kura, której nie widział, mówiła: „Pecopin! Pecopin!" Usłyszał, jak gołąb, którego nie widział, mówił: „Baldural! Baldura! Baldura!" Wówczas przypomniał sobie sen, który miał w Bacharach, i słowa, jakie niegdyś, niestety! upłynęło od tej pory sto pięć lat, powiedział do niego starzec, co układał chrust pod ścianą: „Panie, dla młodzieńca kos gwiżdże, kraska krzyczy, sroka skrzeczy, kruk kracze, gołąb grucha, kura gdacze; dla starcaptaki mówią." Nadstawił więc ucha i usłyszał taką oto rozmowę: KOS Mój piękny myśliwcze, oto jesteś w domu. KRASKA Kto na rok wyjeżdża, za dzień myśli wrócić. KRUK Polowałeś z orłem, kanią i sokołem. SROKA Lepiej by ci było chwycić miłość w locie. KURA Pecopin! Pecopin! GOŁĄB Baldura! Baldura! Baldura! LIST XXII BINGEN WSPOMNIENIE O MALARZU POTERLET. – BINGEN. – TROCHĘ HISTORII. – JAK POWSTAJĄ MIASTA U ZBIEGU RZEK. – KRAJOBRAZ. – JOHANNISBERG. – NIEDERWALD. – EHRENFELS. – RUPERTSBERG. – RUINY DISIBODENBERGU. – WSZELKIE RODZAJE PRZECIWIEŃSTW, JAKIE PANU BOGU PODOBA SIĘ TWORZYĆ. – AUTOR, CHCĄC SPOWODOWAĆ POWSZECHNE JEJ POTĘPIENIE, OPISUJE OHYDNĄ „RESTAURACJĘ" OPACTWA SAINT-DENIS. – BINGEN Z LOTU PTAKA. – PIOSENKA RUDOBRODEGO. – POECI SĄ CESARZAMI, TRZEBA WIĘC, ABY CZASEM CESARZE BYLI POETAMI. – ARIA QUASIMODA ODŚPIEWANA NA RENIE. – RUDESHEIM. – LITERACKA POCHWAŁA WIATRU POŁUDNIOWEGO. – JAK SIĘ JADA W BINGEN. – GRUBY MAJOR I CHUDY UCZONY. – MONOGRAFIA WSPÓLNEGO STOŁU. – PAN KTOŚ I PAN KTOSTAM. – POETA I ADWOKAT. – AUTOR RZUCA WYZWANIE KOMUKOLWIEK, KTO BY TO BYŁ, ŻEBY SPRÓBOWAŁ COKOLWIEK ZROZUMIEĆ Z OSTATNICH DWUDZIESTU LINIJEK TEGO LISTU. Moguncja, 15 września. Łając mnie, mój przyjacielu, w swoim ostatnim liście, masz, a zarazem nie masz racji. Nie masz racji w tym, co dotyczy kościoła w Epernay, gdyż w rzeczywistości nie napisałem tego, co sądzisz, żeś tam wyczytał. A zarazem masz racją, bo chyba nie wyraziłem się dość jasno. Piszesz, że zebrałeś informacje o kościele w Epernay, że pomyliłem się „przypisując go panu Poterlet-Galichet, że ów pan Poterlet-Galichet, zacny, poważny i czcigodny obywatel Epernay, nie ma nic wspólnego z budową kościoła, i że w dodatku są w tym mieście dwaj bardzo wybitni ludzie o tym nazwisku, z których jeden jest wielce zdolnym inżynierem, a drugi młodym malarzem, co ma przed sobą piękną przyszłość". Najzupełniej się z tym godzę; sam przed dziesięcioma laty poznałem pewnego młodego, uroczego malarza nazwiskiem Poterlet, który, jeśli śmierć nie zabrała go w wieku dwudziestu pięciu lat, jest dziś wielce utalentowanym człowiekiem dla szerokiej publiczności, jak w 1829 roku był wielce utalentowanym człowiekiem dla swoich przyjaciół. Ale nie powiedziałem tego, co mi przypisujesz. Przeczytaj jeszcze raz mój list, zdaje się, że drugi; bynajmniej nie przypisują tam budowy kościoła w Epernay panu Galichet. Powiedziałem tylko: „Ten kościół sprawia na mnie wrażenie, że zbudował go" itd. Kiepski żart, dotyczący wyłącznie kościoła. Po załatwieniu tej drobnej sprawy wracam z Epernay do Bingen. To wielka odległość i trzeba bardzo wydłużyć krok; ale jesteś jednym z owych inteligentnych i łagodnych słuchaczy, co, pojmując nieuchronność rozmaitych rzeczy i prawa natury, uznają, że poeci mogą stosować przerzutnie, a marzyciele – stąpać wielkimi krokami. Bingen jest prześliczne, naprawdę piękne, białe i czarne zarazem, pełne powagi jak miasto antyczne, wesołe jak miasto nowoczesne; to miasto, które poczynając od czasów konsula Druzusa aż po czasy cesarza Karola Wielkiego, od Karola Wielkiego po arcybiskupa Willigisa, od arcybiskupa Willigisa po kupca Montemagno, od kupca Montemagno po wizjonera Holzhausera, od wizjonera Holzhausera aż po notariusza Fabre, który obecnie panuje na zamku Druzusa, budowało się z wolna i narastało dom po domu w igreku utworzonym przez Ren i Nahe, podobnie jak rosa gromadzi się kropla po kropli w kielichu lilii. Daruj mi to porównanie złe, bo kwieciste, ale i nie pozbawione wartości, bo prawdziwe, wiernie oddające sposób powstawania wszelkich miast u zbiegu rzek. Wszystko sprzyja temu, żeby uczynić z Bingen rodzaj antytezy zbudowanej pośród krajobrazu, który sam w sobie jest żywą antytezą. Miasto ściśnięte z lewej strony przez rzekę niewielką, a z prawej przez wielką, rozwija się w kształcie trójkąta wokół gotyckiego kościoła przylegającego do rzymskiej warowni. W owej warowni, pochodzącej z pierwszego wieku, która długo służyła jako zbójeckie gniazdo rycerzom-rabusiom, jest teraz ogród proboszcza; w kościele z piętnastego stulecia znajduje się grobowiec pewnego doktora, podobno czarownika, owego Bartłomieja Holzhausera, którego elektor Moguncji kazałby zapewne spalić na stosie jako wróżbitę, gdyby go nie opłacał jako astrologa. Od strony Moguncji promienieje, skrzy się, mieni zielenią słynna równina-raj, za którą leży Rheingau. Od strony Koblencji marszczą brew mroczne góry. Tu przyroda śmieje się jak piękna, naga nimfa spoczywająca na trawie, tam zaś grozi jak leżący olbrzym. Tysiące wspomnień związanych to z jakimś lasem, to z jakimś odłamem skalnym, to znów z jakąś budowlą mieszają się ze sobą i zderzają w tym zakątku Rheingau. Tam owo zielone wzgórze to wesoły Johannisberg; a ta groźna kwadratowa baszta u stóp Johannisbergu, wbudowana w narożnik murów obronnego miasta Rudesheim, służyła Rzymianom za przyczółek mostu. Na szczycie Niederwaldu wznoszącego się na wprost Bingen, u skraju pięknego lasu, na górze, u której stóp zaczyna się dziś przełom rzeki, a w czasach przedhistorycznych zamykającej do niego dostęp, mała świątynia o białych kolumienkach, podobna do rotundy paryskiej kawiarni, wznosi się nad ponurym i wspaniałym Ehrenfels, zbudowanym w jedenastym wieku przez arcybiskupa Zygfryda, a stanowiącym skupisko posępnych wież, które, będąc niegdyś groźną twierdzą, dziś są wspaniałymi ruinami. Zabawka owa góruje nad twierdzą i uczy ją pokory. Na przeciwległym brzegu Renu, na Ruppertsbergu wznoszącym się na wprost Niederwaldu, w ruinach klasztoru Disibodenberg, poświęcona studzienka, którą wykopała święta Hildegarda, sąsiaduje z okrytą złą sławą wieżą, zbudowaną przez Hattona. Winnice otaczają klasztor, przepastne kipiele okalają wieżę. Kowale rozgościli się w wieży, pruska komora celna w klasztorze. Widmo złego Hattona słucha, jak dźwięczy kowadło, cień Hildegardy towarzyszy plombowaniu skrzyń. Osobliwy kontrast stanowi i to, że powstanie Civilisa, który zburzył most Druzusa, wojna w Palatynacie, która zburzyła most Willigisa, legiony Tutora, waśnię gaugrafów Adolfa z Nassau i Dezyderego z Isenburga, Normanowie w roku 890, mieszczanie z Creuznach w roku 1279, arcybiskup Baldwin z Trewiru w roku, 1334, dżuma w roku 1349, powódź w roku 1458, bajlif palatyn Goler z Ravensbergu w roku 1496, landgraf Wilhelm Heski w roku 1504, wojna trzydziestoletnia, armie rewolucji i cesarstwa – wszelkie kataklizmy przewaliły się kolejno przez ową szczęśliwą i pogodną równinę, a tymczasem najbardziej urzekające postacie liturgii i legend, Gela, Jutta, Liba, Guda, Gizela, słodka córa Bromseru, Hildegarda, zaprzyjaźniona ze świętym Bernardem, Hiltruda, penitentka papieża Eugeniusza, przemieszkiwały kolejno pośród tych posępnych skał. Odór krwi unosi się jeszcze nad tą równiną, woń kobiet świętych i pięknych przepaja jeszcze góry. Im dłużej przyglądamy się tej prześlicznej okolicy, tym bardziej mnożą się przeciwieństwa przed naszym wzrokiem i w naszych myślach. Występują w tysiącznych postaciach. Kiedy Nahe wpada między arkady kamiennego mostu, na którego balustradzie lew heski odwraca się tyłem do orła pruskiego, co sprawia, że mieszkańcy Hesji mówią, że lew nim gardzi, a Prusacy – że się go boi, otóż kiedy Nahe, płynąc spokojnie i powoli z Mont-Tonnerre, ukazuje się spod tego mostu-granicy, zielone, spiżowe ramię Renu chwyta nagle tę jasną, senną rzekę i pogrąża ją w Binger Loch. To, co się dzieje w tej kipieli, jest rzeczą bogów. Ale to pewne, że jeszcze nigdy Jupiter nie wydał głębiej uśpionej najady na pastwę nurtu bardziej gwałtownego. Kościół w Bingen jest otynkowany na szaro zarówno z zewnątrz, jak wewnątrz. To absurd. A jednak oświadczam ci, że te obrzydliwe „restauracje", których dokonuje się obecnie we Francji, pogodzą mnie na koniec z tynkiem. Mówiąc nawiasem, nie znam nic bardziej żałosnego w tej kwestii niż odrestaurowanie opactwa Saint-Denis, które, niestety, dopiero co ukończono, i niż restauracja katedry paryskiej, którą właśnie rozpoczęto. Któregoś dnia, bądź tego pewien, zajmę się znowu tymi dwoma barbarzyńskimi przedsięwzięciami. Nie mogę ustrzec się uczucia wstydu, kiedy myślę, że jedno z nich dokonało się u bram, drugie zaś dokonuje się w samym środku Paryża. Wszyscy jesteśmy winni tej podwójnej zbrodni architektonicznej przez nasze milczenie, naszą pobłażliwość, naszą bezczynność i to właśnie nam wszystkim, ludziom współczesnym, potomność pewnego dnia wyrazi swoje potępienie i oburzenie, kiedy w obliczu obu tych budowli, zniekształconych, spodlonych, ośmieszonych, okaleczonych, przeinaczonych, zniesławionych, nierozpoznawalnych, zażąda od nas rachunku za te dwie wspaniałe bazyliki, najpiękniejsze z najpiękniejszych kościołów, najsłynniejsze z najsłynniejszych zabytków, z których jedna była siedzibą godności królewskiej, a druga jest siedzibą Francji! Pochylmy zawczasu głowy. Podobne odnowienia równają się burzeniu. Tynkowanie ogranicza się do tego, że jest głupie. Nie niszczy. Brudzi, maże, bruka, posypuje mąką, tatuuje, ośmiesza, szpeci, ale nie burzy. Przysposabia myśl Cezara Cesariano lub Erwina ze Steinbach niczym twarz Gaultier-Garguille'a, nakłada mu maskę z gipsu. Nic ponadto. Odskrobcie biedną fasadę upapraną na biało, żółto, różowo albo szaro, a odnajdziecie żywe i czyste czcigodne oblicze kościoła. Siąść na szczycie góry Klopp, kiedy słońce chyli się ku zachodowi, i patrzeć stamtąd na miasto leżące u stóp i na ciągnący się wokół rozległy widnokrąg; patrzeć, jak góry ciemnieją, jak dym unosi się nad dachami, jak wydłużają się cienie, a wiersze Wergiliusza nabierają życia w krajobrazie; wchłaniać zapach drzew wraz z tchnieniem rzeki, z górskim wiatrem i oddechem miasta, kiedy powietrze jest ciepłe, pora łagodna, dzień piękny – to przeżycie niezwykle istotne, podniosłe, niewyrażalne, pełne małych, utajonych radości, przesłoniętych wielkością tego widoku i głębią kontemplacji. W okienkach poddaszy śpiewają dziewczęta pochylone nad swoimi robótkami; ptaki szczebioczą wesoło wśród bluszczu obrastającego ruiny; na ulicach roi się od ludzi, a zgiełk, który czynią, świadczy, że są pracowici i szczęśliwi; barki mijają się na Renie, słychać plusk wioseł, widać łopoczące żagle; gołębie fruwają wokół kościoła; rzeka lśni, niebo blednie; promień zachodzącego słońca okrywa w dali barwą purpury kurz na drodze książęcej, łączącej Rudesheim z Biebrich, i rzuca swój blask na mknące kocze, które jakby uciekały w złotej chmurze unoszone przez czwórkę koni. Praczki znad Renu rozwieszają płótno na krzakach, praczki znad Nahe tłuką kijankami bieliznę, chodzą tam i z powrotem, stąpając bosymi, mokrymi nogami po nadbrzeżnych pomostach, zbitych z pni jodłowych, i śmieją się z jakiegoś turysty szkicującego Ehrenfels. Wieża Szczurów, obecnaf i nieruchoma pośród tej radości, dymi w cieniu gór. Słońce zachodzi, zmierzcha się, nadchodzi wieczór, dachy miasta tworzą teraz jeden dach, góry skupiają się w jedną ciemną bryłę, w której niknie i ginie jasna, lśniąca biel Renu. Mglista krepa wznosi się z wolna znad widnokręgu aż po szczyt nieba; mały parowiec, kursujący między Moguncją i Bingen, zajął swoje miejsce nocnego postoju przy nabrzeżu naprzeciw hotelu „Victoria"; praczki, niosąc na głowie toboły bielizny, wracają do domu; wrzawa miejska cichnie, głosy milkną; ostatni różowy odblask, który wydaje się promieniem z innego świata, padającym na woskowobladą twarz umierającego, jeszcze jakiś czas barwi na. szczycie skały zamek Ehrenfels, białawy, zgrzybiały, zrujnowany. Po chwili odblask znika, a wtedy wydaje się, że wieża biskupa Hattona, jeszcze przed dwiema godzinami prawie niedostrzegalna, nagle ogromnieje i panuje nad całym krajobrazem. Unoszący się z niej dym, ciemny za dnia, teraz czerwienieje z wolna w blasku bijącym z kuźni i niczym zły, mściwy duch coraz bardziej się rozpłomienia w miarę, jak niebo czernieje. Przed kilkoma dniami stałem na płaskim wierzchołku Klopp i kiedy wokół mnie tworzyła się cała ta feeria, a ja pozwalałem moim myślom biec Bóg wie gdzie, nagle na jakimś dachu widocznym u moich stóp otworzyło się okienko, zabłysła świeca, ujrzałem w oknie dziewczynę i usłyszałem dźwięczny, wysoki, czysty głos, głos dziewczęcy, co na melodię powolną, żałosną i smutną śpiewał tę oto piosenkę: Plas mi cavalier frances, E la dona catalana, E l'onraz del ginoes, E la court de castelana, Lou cantaz provenzales, E la danza trevisana, E lou corps aragones, La mans a kara d'angles, E lou donzel de Toscana. Poznałem wesoły wiersz Fryderyka Rudobrodego i nie umiałbym nawet ci powiedzieć, jakie wrażenie w tej rzymskiej ruinie, przemienionej w willę notariusza, wśród ciemności, w blasku owej świecy, o dwieście sążni od Wieży Szczurów przekształconej w kuźnię, o cztery kroki od hotelu „Victoria", o dziesięć kroków od parostatku-omnibusa, wywarła na mnie ta cesarska poezja, która stała się poezją ludową, ów śpiew rycerza, który stał się pieśnią dziewczęcia, te rymy romańskie akcentowane przez usta niemieckie, ta wesołość minionego czasu odmieniona w melancholię, ten jasny promień wojen krzyżowych, co przebił cień teraźniejszości i rzucił nagle swój blask aż ku mnie, biednemu, spłoszonemu marzycielowi. Zresztą, skoro już mówię o melodiach, jakie zdarzyło mi się słyszeć nad Renem, czemu nie miałbym ci opowiedzieć, jak to w Braubach, w chwili kiedy nasz parowiec zatrzymał się w przystani, by wysadzić na ląd podróżnych, studenci siedzący na kłodzie jodłowej, która oderwała się zapewne od jakiejś tratwy spływającej z prądem Murg, śpiewali chórem po niemiecku tę zachwycającą arię Quasimoda, stanowiącą jedną z największych i najoryginalniejszych piękności opery panny Bertin. Przyszłość, mój przyjacielu, z pewnością przyzna poczesne miejsce tej pełnej powagi, wybitnej operze, którą tak gwałtownie osądzono, gdy ukazała się po raz pierwszy, i tak niesprawiedliwie odrzucono. Publiczność, zbyt często oszukiwana zgiełkiem nienawiści, który towarzyszy pojawianiu się wszystkich wielkich dzieł, rozważy w końcu, czy słuszny był ów namiętny sąd, jednomyślnie wydany przez stronnictwa polityczne, współzawodniczących z sobą muzyków oraz koterie literackie, i pewnego dnia doceni tę łagodną, głęboką muzykę, tak patetyczną i tak potężną, a chwilami tak wdzięczną i tak bolesną, ten utwór, gdzie w każdej nucie splata się, by tak rzec, to, co najtkliwsze, i to, co najpoważniejsze: serce kobiety i umysł mędrca. Niemcy już oddają jej sprawiedliwość, Francja uczyni to niebawem. Ponieważ niezbyt dowierzam wyeksploatowanym już do cna miejscowym ciekawostkom, wyznam ci, że nie oglądałem ani cudownego rogu byka, ani ślubnego łoża, ani żelaznego łańcucha w starym Bromserze. Obejrzałem natomiast kwadratową wieżę w Rudesheim, gdzie mieszka obecnie rozumny właściciel, który pojął, że te ruiny muszą pozostać ruderą, aby zachować swój pałacowy wygląd. Domostwa, jak rody szlacheckie, tym są świetniejsze, im są starsze. Owa kwadratowa baszta cóż to za zachwycający dwór! Podziemia rzymskie, mury romańskie, sala rycerska, gdzie stół oświetla lampa zdobna w ornamenty kwiatowe, podobna do lampy nad grobowcem Karola Wielkiego, renesansowe witraże, wielkie, prawie homeryckie brytany, szczekające na dziedzińcu, przytwierdzone do murów żelazne latarnie z trzynastego stulecia, wąskie, kręte schody, przerażająco przepaściste lochy, urny grobowe, ustawione w czymś w rodzaju kostnicy – ogromne zbiorowisko rzeczy czarnych i straszliwych, na którego szczycie wykwita wielka kępa zieleni i kwiatów. To okrywające te zwaliska tysiączne odmiany roślin, które obecny właściciel, odznaczający się prawdziwie dobrym gustem, pielęgnuje, dogląda i hoduje. To jakby wonny, bujnie zarośnięty taras, skąd można podziwiać wspaniałe widoki Renu. W tym ogromnym bukiecie wycięto aleje, po których można się przechadzać. Z daleka to wieniec, z bliska – ogród. Tę czcigodną basztę osłaniają i chronią od północnych wiatrów zbocza Johannisbergu. Przez okna wychodzące na Ren dociera tu ciepły wiatr z południa. Nie znam rozkoszniejszego podmuchu ani też wiatru bardziej literackiego niż wiatr południowy. To on sprawia, że rodzą się myśli wesołe, głębokie, poważne i szlachetne. Rozgrzewając ciało, oświeca jakby umysł. Ateńczycy, którzy się na tym znali, wyrazili tę myśl w jednej ze swoich najbardziej pomysłowych rzeźb. Płaskorzeźby na Wieży Wiatrów wyobrażają wichry lodowate jako postaci ohydne, obrośnięte, o głupkowatym wyrazie twarzy i w stroju barbarzyńców; wiatry łagodne i ciepłe przedstawiono w strojach filozofów greckich. Widywałem w Bingen, na drugim końcu sali, gdzie jadałem, dwa stoły całkiem odmiennie obsługiwane. Przy jednym siedział, zawsze sam, pewien gruby major bawarski, mówiący trochę po francusku, który co dnia, nie tykając prawie potraw, przyglądał się, jak przesuwa się przed nim prawdziwie niemiecka kolacja, złożona z pięciu dań. Przy drugim stole, podpierając się melancholijnie łokciami nad talerzem kwaszonej kapusty, siedział pewien biedak, który zjadłszy swoją skromną porcję, kończył wieczerzę, pożerając oczyma pantagrueliczną ucztę swojego sąsiada. Nigdy lepiej, niż będąc świadkiem tej żywej paraboli, nie pojąłem powiedzenia Ablancourta: „Opatrzność chętnie umieszcza pieniądze po jednej stronie, apetyt zaś po drugiej." Ów biedak był to młody uczony, blady, poważny, długowłosy, pochłonięty do cna przez entomologię i, co należy do upodobań uczonych, trochę zakochany w jednej ze służących z oberży. Zresztą zakochany uczony to dla mnie zagadka. W jaki sposób można pogodzić namiętność z jej nagłymi porywami, napadami gniewu, zazdrością i nieuchronną stratą czasu, ze spokojem następujących kolejno po sobie ścisłych badań, beznamiętnych doświadczeń i drobiazgowych obserwacji, wypełniających życie uczonego? Czy możesz sobie na przykład wyobrazić miłość uczonego Huxhama, który w swoim wybornym traktacie De aere et morbis epidemicis zapisał, miesiąc za miesiącem, od roku 1724 do roku 1746, ilości deszczu padającego w Plymouth przez dwadzieścia dwa lata z rzędu? Czy możesz sobie wyobrazić Romea z okiem wlepionym w mikroskop, liczącego siedemnaście tysięcy cząsteczek oka muchy, Don Juana w fartuchu z serży, analizującego siarczek antymonu i azotan potasu, lub Otella pochylonego nad najpotężniejszą z soczewek i badającego obecność mikroskopijnych skamielin w kaolinie? Jakkolwiek by to było, wbrew wszelkiej teorii przeciwstawnej, mój entomolog był zakochany. Czasem rozmawialiśmy, mówił po francusku lepiej od majora i miał obmyślony dość składny system budowy świata, ale nie miał ani grosza. Lubię systemy, jakkolwiek nie bardzo w nie wierzę. Kartezjusz marzy, Huyghens wprowadza zmiany do marzeń Kartezjusza, Mariotte wprowadza zmiany do zmian wprowadzonych przez Huyghensa. Tam, gdzie Kartezjusz widzi gwiazdy, Huyghens widzi ciała kuliste, a Mariotte – wskazówki swoich instrumentów. Czego to wszystko dowodzi? Jedynie przemijalności człowieka i wielkości Boga. To już jest coś. A jednak, jak wspomniałem, lubię systemy. Systemy to drabiny, po których wspinamy się ku prawdzie. Czasem mój młody uczony wypijał butelkę piwa przy wspólnym stole; brałem gazetę, siadałem we framudze okna i obserwowałem go. U wspólnego stołu w hotelu „Victoria" jadało towarzystwo bardzo rozmaite i niezbyt dobrane, jak wszystko, co przypadkowo się z sobą łączy. U szczytu stołu siedziała starszawa pani, Angielka, z trojgiem ślicznych dzieci. Raczej dama do towarzystwa niż piastunka; raczej ciotka niż matka. Ogromnie współczułem tym malcom. Ręka tej zacnej osoby hojnie rozdzielała klapsy. Major jadał czasem obok owej osoby, chcąc zaostrzyć sobie apetyt. Rozmawiał zwykle z pewnym przebywającym tu na wakacjach adwokatem paryskim, który wybierał się do Baden, dokąd, jak mówił, trzeba pojechać, bo wszyscy tam jeżdżą. Obok adwokata zajmował zwykle miejsce jakiś dostojny, godny, siwowłosy szlachcic, liczący sobie lat przeszło osiemdziesiąt, o owym łagodnym wyrazie twarzy, właściwym ludziom stojącym już nad grobem, i chętnie przytaczający wiersze Horacego. Ponieważ nie miał zębów, wyraz mors wymawiał jako mox , co w ustach tego starca nabierało melancholijnego znaczenia. Naprzeciw niego zasiadał pewien jegomość, który układał wiersze francuskie; podpiwszy sobie kiedyś, odczytał sąsiadom dytyramb o Holandii, napisany wierszem wolnym, gdzie w pompatycznych słowach mówił o małżonkach wyłaniających się z morza. Małżonki w morzu! Jeśli o mnie chodzi, to przyznam, że znajdowałbym tam wyłącznie małże. Całość uzupełniali dwaj bogaci kupcy alzaccy, co zbili majątek na przemycie skórek łasiczych; dziś oni są elektorami i sędziami przysięgłymi; pykali swoje fajki, opowiadając sobie wciąż te same anegdotki. Gdy wyczerpywali cały ich zapas, zaczynali od początku. Ponieważ z reguły zapominali nazwisk osób, o których mówili, jeden z nich mawiał zawsze: pan Ktoś, a drugi: pan Ktośtam. Rozumieli się wybornie. Wierszopis, poeta, jeśli wolisz, był dzielnym zwolennikiem klasyków, poglądów wolnomyślnych i konstytucji, ironistą i wolterianinem, który lubował się w podkopywaniu, jak mawiał, przesądów, czyli, powtarzając komunały wymierzone przeciw rozmaitym rzeczom przestarzałym, znieważał wiele rzeczy poważnych, tajemniczych i świętych, do których ludzie odnoszą się z czcią. Chętnie, jak powiadał, zadawał swoją lancą mocne ciosy ludzkim błędom i chociaż nie zdarzało mu się nigdy atakować prawdziwych wiatraków naszej epoki, w chwilach wesołości sam siebie nazywał Don Kichotem. Czasami poeta i adwokat kłócili się, choć byli stworzeni, żeby się porozumieć. Poeta, żeby uzupełnić jego wizerunek, był człowiekiem o inteligencji niezbyt klarownej i umyśle raczej mętnym, jednym z tych, co, pełni zahamowań, bełkocą mówiąc i bazgrzą pisząc. Adwokat miażdżył go swoją wyższością.. Czasem poeta unosił się i obrażał adwokata. Wtedy zirytowany tym adwokat przemawiał bite dwie godziny, a jego wymowa była jasna, płynna, przezroczysta i niewyczerpana, jak woda z pojemnika nad moją umywalnią, kiedy zatnie się w nim kurek. Wówczas entomolog, obdarzony poczuciem humoru, dla zabawy napadał z kolei na adwokata. Mówił naprawdę wybornie, chciał też wzbudzić zachwyt słuchaczy i zerkał co pewien czas, aby sprawdzić, czy owa ładna służąca go podziwia. Pewnego dnia bardzo trafnie rozprawiał o cnocie, o rezygnacji i o wyrzeczeniu, ale nic nie jadł. Otóż filozofia to licha kolacja, kiedy nie ma co postawić na stole. Zaprosiłem go na wieczerzę, a chociaż mógł odgadnąć zaledwie z trzech słów, które wymówiłem, z jakiego pochodzę kraju, zechciał przyjąć zaproszenie. Gawędziliśmy dość długo. Powziął do mnie sympatię i zrobiliśmy razem kilka wycieczek na Wyspę Szczurów i wzdłuż prawego brzegu Renu. Sam opłacałem przewoźnika. Oto wszystkie moje przygody w Bingen. Trzeba też dodać, że choć to miasto niewielkie, jest ono jednym z tych, gdzie, od posłańca do przewoźnika, od przewoźnika do przewodnika, od przewodnika do służącej, od służącej do chłopca stajennego, płynie owa kaskada napiwków, którą ci już gdzie indziej opisałem, a na samym jej dole sakiewka nieszczęsnego podróżnika okazuje się całkowicie płaska i pusta. Kiedy już mowa o tym, to muszę ci powiedzieć, że wyjeżdżając z Bacharach, opuściłem obszar talarów, groszy srebrnych oraz fenigów i wstąpiłem w krainę florenów i kraj carów. Wszystko stało się jeszcze bardziej zawiłe. Na przykład wchodzisz do jakiegoś sklepu. Oto jak brzmi rozmowa z kupcem: „Ile to kosztuje?" Kupiec odpowiada: „Floren i pięćdziesiąt trzy krajcary." „A czy mógłby mi pan to wyjaśnić?" „To, proszę pana, tyle, co jeden talar, dwa grosze i osiemnaście fenigów pruskich." „Przepraszam, ale nadal nie rozumiem. Ile to wynosi w pieniądzach francuskich?" „Łaskawy panie, jeden floren to dwa franki, trzy su i jeden centym; talar pruski to trzy i trzy czwarte franka; grosz srebrny to dwa i pół su; krajcar to trzy czwarte su; fenig to trzy czwarte grosza." Wtedy powiadam jak ów don Cezar, domyślasz się który: „To całkiem proste", i otwieram szeroko sakiewkę, zdając się na starodawną uczciwość, która jest zapewne owym Ołtarzem Ubiów, o którym wspomina Tacyt. „Ara Ubiorum." Rzecz staje się jeszcze bardziej zawiła z powodu wymowy: dla mieszkańców Hesji krajcar to krejse, w Badenii krisz, a w Szwajcarii krusz. LIST XXIII MOGUNCJA AUTOR OPISUJE DROGĘ ŻELAZNĄ. – CECHY SZCZEGÓLNE DROGI ŻELAZNEJ Z MOGUNCJI DO FRANKFURTU. – OKROPNE ZNISZCZENIA I OHYDNY ROZKWIT „DOBREGO GUSTU". – AUTOR PORÓWNUJE KOLONIĘ, FRANKFURT I MOGUNCJĘ. – KATEDRA W MOGUNCJI. – BUDOWLA O DWÓCH ABSYDACH. – PLAN GEOMETRYCZNY. – DZWONNICE. – SPIŻOWE BRAMY. – FACSIMILE NAPISU. – SKUPIONA I PEŁNA CIEKAWOŚCI WĘDRÓWKA AUTORA POŚRÓD GROBOWCÓW ARCYBISKUPOW-ELEKTOROW. – WYLICZANIE. – SZCZEGÓŁY. – PORÓWNANIA. – OSOBLIWE DZIEJE ASTROLOGA MABUSIUSA. – KSIĄDZ LUDWIK COLMAR, ODPOWIEDNIK PANA ANTONIEGO BERDOLET. – JAN I ADOLF Z NASSAU, ODPOWIEDNIKI ADOLFA I ANTONIEGO Z SCHAUENBURGA. – CZTERDZIEŚCI TRZY GROBOWCE. – FASTRADA, ŻONA KAROLA WIELKIEGO. – JEJ EPITAFIUM. – FACSIMILE. – 794. – ZACNY, STARY SZWAJCAR, CO OPOWIADA O OWYCH WYDARZENIACH. – ODMIENNE WYPOSAŻENIE DWÓCH ABSYD. – WSPANIAŁA SNYCERKA ROKOKOWA. – SALA KAPITULARNA. – KRUŻGANEK. – ZAGADKOWA PŁASKORZEŹBA. – FRAUENLOB. – FONTANNA NA PLACU TARGOWYM. – NAPISY. – MOGUNCJA OGLĄDANA Z WYSOKOŚCI TWIERDZY. – W JAKI SPOSÓB KOBIETY Z MOGUNCJI SĄ CIEKAWE. – ADLERSTEIN. – CZYM JEST ÓW CZARNY PUNKT, KTÓRY WIDAĆ W ODDALI. Moguncja, wrzesień. Moguncja i Frankfurt, jak Paryż i Wersal, to dziś jedno miasto. W średniowieczu dwa te grody dzieliło siedem mil, czyli dwa dni drogi; dziś dzieli je, a właściwie łączy, godzina i kwadrans. Między miastem cesarskim i miastem elektorów nasza cywilizacja umieściła ów łącznik, który zwie się drogą żelazną. Owa urocza droga żelazna chwilami biegnie brzegiem Menu, przemierza zieloną, urodzajną, rozległą równinę, bez wiaduktów, bez tuneli, bez podtorza, bez nasypów, z podłożonymi po prostu pod szyny drewnianymi belkami; droga żelazna, którą, niczym jakąś wiejską ścieżkę, po macierzyńsku osłaniają jabłonie, którą bez rowów ani krat, w szczerym polu, powierzono nieco ciężkiej dobroduszności niemieckich dzieciaków, a kiedy nią jedziecie, wydaje się, że jakaś niewidzialna ręka ukazuje kolejno sady, ogrody i pola uprawne, aby je następnie szybko zabrać i wtłoczyć bezładnie w głąb krajobrazu, niczym tkaniny poniechane przez kupującego. Frankfurt i Moguncja, podobnie jak Li?ge, to wspaniałe miasta, które niszczy dobry gust. Nie wiem, jaką właściwość rozkładową ma owa bezbarwna architektura, owe kolumnady z gipsu, kościoły-teatry i pałace przypominające podmiejskie zajazdy, ale to pewne, że wszystkie nieszczęsne stare grody rozpadają się i szybko nikną pośród owego mnóstwa okropnych białych domów. Spodziewałem się, że w Moguncji zobaczę Martinsburg, feudalną rezydencję arcybiskupów-elektorów aż po wiek siedemnasty; Francuzi zrobili z niej szpital, mieszkańcy Hesji zrównali ją z ziemią, aby powiększyć wolny port. Jeśli zaś mowa o zbudowanej w roku 1317 przez sławną Ligę Stu Miast siedzibie kupieckiej, wspaniale ozdobionej kamiennymi posągami siedmiu elektorów dzierżących swoje tarcze herbowe, ponad którymi dwie kolosalne postacie dźwigały herb cesarstwa, rozebrano ją, aby zrobić w tym miejscu plac. Liczyłem na to, że zatrzymam się naprzeciwko owej siedziby w domu zajezdnym „Pod Trzema Koronami", otwartym w roku 1360 przez rodzinę Cleemannów, najstarszej z pewnością oberży w Europie; spodziewałem się jednego z tych zajazdów, jakie opisuje kawaler de Gramont, z ogromnym kominkiem, wielką salą z filarami i belkowaniem, której ścianę stanowi witraż w ołowianych ramkach, i ze stojącym na zewnątrz słupkiem do wsiadania na muła. Nie wszedłem tam nawet. Stara oberża Cleemannów udaje dziś coś w rodzaju fałszywego hotelu „Meurice", z gipsowymi rozetami na sufitach, z mnóstwem draperii i ubóstwem firanek w oknach, charakteryzującym zajazdy niemieckie. Któregoś dnia Moguncja uczyni z domami Bona Monte i Pod Chłopcem to, co Paryż zrobił z czcigodnym domem z filarem w halach. Zburzy, aby na tym miejscu wystawić jakąś okropną fasadę ozdobioną jakimś okropnym popiersiem, dom rodzinny niejakiego Jana Gensfleischa, szambelana elektora Adolfa z Nassau, którego potomność zna pod nazwiskiem Gutenberga, podobnie jak pod nazwiskiem Moliera zna Jana Chrzciciela Poquelina, pokojowca Ludwika XIV. Tymczasem stare kościoły bronią jeszcze tego, co je otacza, toteż Moguncji trzeba szukać wokół katedry mogunckiej, jak Frankfurtu wokół kolegiaty frankfurckiej. Kolonia to gród gotycki zapóźniony w epoce romańskiej; Frankfurt i Moguncja to dwa grody gotyckie zanurzone już w renesansie i w pewnej mierze w rokoko i chińszczyźnie. To sprawia, że Moguncja i Frankfurt mają w sobie coś z miast flamandzkich, co je wyróżnia i niemal wydziela spośród miast nadreńskich. W Kolonii wyczuwa się, że surowi budowniczowie katedry, mistrz Gerard, mistrz Arnold i mistrz Jan, wycisnęli na tym mieście trwałe piętno swojego ducha. Wydaje się, że te trzy wielkie cienie przez cztery stulecia czuwały nad Kolonią, osłaniając kościół wzniesiony przez Plektrudę, kościół Annona, grobowiec Teofano, złotą komnatę jedenastu tysięcy dziewic, zastępując drogę fałszywemu gustowi, ledwie tolerując przejawy niemal klasycznej wyobraźni renesansowej, zachowując czystość ostrołuków i archiwolt, usuwając kogucie grzebienie Ludwika XV wszędzie, gdziekolwiek by się zakradły, i utrzymując w całej wyrazistości ich profilów i żebrowań ściany szczytowe z ciosu oraz pełne powagi domy z czternastego wieku, i cofnęły się dopiero, jak lew przed osłem, w obliczu głupiej i obrzydliwej sztuki architektów paryskich doby Cesarstwa i Restauracji. W Moguncji i we Frankfurcie architektura rubensowska, linie wypukłe i potężne, bujny kaprys flamandzki, gęsta, obfita flora żelaznych okratowań, przeładowanych motywami kwiatowymi i zwierzęcymi, niewyczerpana różnorodność narożników i wieżyczek; kolor, zjawisko niezwykłe; pyzaty, pękaty, dostatni, odznaczający się raczej zdrową czerstwością niż urodą kontur; maszkarony, trytony, najady, ociekające wodą delfiny, wszelka rzeźba pogańska, mięsista i tęga; bogaty; przesadny, ogromny ornament; Wspaniały zły gust – wszystko to wdarło się do miasta z początkiem siedemnastego stulecia i zgodnie ze swoją fantazyjną poetyką przyozdobiło pióropuszami i girlandami starą, dostojną mularkę niemiecką. Widać więc wszędzie strojne fasady, rzeźbione i rytowane; frontony zawile zdobione wazami, owocami granatu, szyszkami, półkolumnami, małżowinami, przypominające piramidy raków na półmiskach, oraz zwieńczenia ścian szczytowych w kształcie spływów wolutowych podobne do paradnej peruki Ludwika XIV. Oglądane z lotu ptaka Moguncja i Frankfurt, z których każde, jedno nad Renem, a drugie nad Menem, jest położone tak samo jak Kolonia, siłą rzeczy mają ten sam kształt. Most łyżwowy w Moguncji przyczynił się do powstania na przeciwległym jej brzegu Kastelu, kamienny most we Frankfurcie sprawił, że powstało Sachsenhausen, podobnie jak most w Kolonii przyczynił się do powstania Deutz. Katedra w Moguncji, jak katedry w Wormacji i w Trewirze, nie ma fasady, a na dwóch jej krańcach znajdują się dwa prezbiteria. Są to dwie absydy romańskie, każda z transeptem, położone naprzeciw siebie, a połączone ogromną nawą. Można by rzec, że są to dwa kościoły zespolone z sobą fasadami. Rzut poziomy świątyni jest ukształtowany na planie dwóch krzyżów, których podstawy łączą się z sobą. Z tego układu geometrycznego wynikła konieczność wzniesienia sześciu dzwonnic, czyli na każdej absydzie jednej wielkiej dzwonnicy między dwiema wieżyczkami, na podobieństwo księdza między diakonem i subdiakonem, zgodnie z symboliką, którą, jak to już powiedziałem gdzie indziej, wyobrażają w naszych katedrach wielkie rozety umieszczone między dwoma ostrołukami. Dwie absydy, których połączenie tworzy katedrę w Moguncji, są z dwóch różnych epok, a choć prawie jednakowe w swoim rysunku geometrycznym i w swoich rozmiarach, stanowią, jako budowle, uderzający kontrast. Pierwsza, mniejsza, pochodzi z dziesiątego stulecia. Rozpoczęto ją w roku 978, a ukończono w roku 1009. Budowa drugiej, której wielka dzwonnica ma dwieście stóp wysokości, była rozpoczęta wkrótce potem, ale ta właśnie absyda spłonęła w roku 1190 i od tamtej pory każde stulecie dokładało do niej swój kamień. Sto lat temu katedrą owładnął gust wówczas powszechnie panujący; cała flora architektury w stylu Pompadour dorzuciła tu swoje falbanki i kwiatki do bizantyjskich ząbkowań, lombardzkich lizen oraz saskich półkolistych łuków, i cała ta dziwaczna, wykrygowana ornamentyka pokrywa dziś starą absydę. Wielka dzwonnica, pękaty, przysadzisty, szeroki u podstawy stożek, okazale zwieńczona trzema bogatymi kwiatonowymi koronami, których średnice zwężają się ku wierzchołkowi, z powycinanymi wszędzie rozetami i ukosami, sprawia wrażenie, jakby była zbudowana z drogich kamieni, a nie z ciosu. Na drugiej wielkiej wieży, tchnącej powagą, prostej, bizantyjskiej, a zarazem gotyckiej, stojącej naprzeciw pierwszej, nowocześni mularze, zapewne przez oszczędność, wznieśli kopułę, również stożkowato zakończoną, wspartą u podstawy na kręgu spiczastych ścian szczytowych, podobnym do żelaznej korony królów lombardzkich, krytą cynkiem, całkiem nagą, bez złoceń i ornamentów, o zarysie nieco wypukłym, przypominającym papieskie nakrycie głowy z czasów najdawniejszych. Można by powiedzieć, że prosta, bez wszelkich ozdób tiara Grzegorza VII spoziera na wspaniale ozdobioną tiarę Bonifacego VIII. Wzniosła myśl, wyrażona przez dwóch wielkich architektów: czas i przypadek, w rzeźbie, układzie i konstrukcji budowlanej. Cały ten czcigodny zespół jest otynkowany na różowo; ów: tynk pokrywa wszystko, od góry do dołu, obie absydy, wielką nawę i sześć dzwonnic. Wykonano to w sposób wyszukanie gustowny. Tynk o barwie bladoróżowej przeznaczono dla dzwonnicy bizantyjskiej, a o barwie ciemnoróżowej – dla dzwonnicy Pompadour. Jak w kaplicy w Aix, w katedrze mogunckiej drzwi, są spiżowe, ozdobione głowami lwów; w Aix-la-Chapelle są to lwy rzymskie. Kiedy zwiedzałem Aix, widziałem te drzwi i, jak pamiętasz, nadaremnie szukałem pęknięcia, które, jak mówią, powstało i powstać musiało od kopnięcia, jakie w nie wymierzył rozwścieczony diabeł, połknąwszy duszę wilka zamiast duszy jednego ze znamienitych tamtejszych mieszczan; z drzwiami katedry mogunckiej nie wiąże się żadna podobna historia. Drzwi te pochodzą z wieku jedenastego, a ufundował je arcybiskup Willigis dla dziś już zburzonego kościoła Najświętszej Marii Panny, skąd je zabrano, aby je wprawić w majestatyczny romański portal katedry. Na obu skrzydłach, u góry, wypisano kapitałą przywileje, które arcybiskup Adalbert, drugi elektor Kolonii, przyznał miastu w roku 1135. Niżej, w jednej linii, wyryto, jeszcze dawniejszy (sic) napis. O ile Moguncja wewnątrz przypomina miasta flamandzkie, wnętrze jej katedry przypomina kościoły belgijskie. Nawa, kaplice, oba transepty i obie absydy są pozbawione witraży, brak im wszelkiej tajemniczości; otynkowano je na biało od posadzki po sklepienie, ale pełno w nich wspaniałych ozdób. Ze wszystkich stron wyłaniają się przed naszymi oczyma freski, obrazy, boazerie, kręte, pozłacane kolumny; ale prawdziwymi klejnotami tej ogromnej budowli są płyty nagrobne arcybiskupów-elektorów. Wyłożono nimi posadzkę kościoła, zrobiono z nich ołtarze, podpierają filary, pokrywają ściany; są to wspaniałe płyty z marmuru i kamienia, niektóre, ze względu na widoczne na nich rzeźbienia i na ich obróbkę, cenniejsze od złotych płyt w świątyni Salomona. Stwierdziłem, że zarówno w kościele, jak w sali kapitularnej i krużganku znajdują się następujące grobowce: jeden z ósmego wieku, dwa z trzynastego, sześć z czternastego, sześć z piętnastego, jedenaście z szesnastego, osiem z siedemnastego i dziewięć z osiemnastego; razem czterdzieści trzy nagrobki. Do tej liczby nie włączyłem ani płyt-ołtarzów, prawie niedostępnych i trudnych do zbadania, ani płyt w posadzce, stanowiących ciemną, niewyraźną mozaikę śmierci, która z każdym dniem coraz to bardziej zaciera się pod stopami tych, co tu wchodzą i wychodzą. Pominąłem także kilka pozbawionych znaczenia płyt nagrobnych z dziewiętnastego wieku. Wszystkie te płyty nagrobne, z wyjątkiem pięciu, to miejsca wiecznego spoczynku arcybiskupów. Na tych trzydziestu ośmiu pomnikach grobowych, rozrzuconych tu bez porządku chronologicznego i jakby przypadkowo pod lasem bizantyjskich kolumn o zagadkowych kapitelach, widać, jak rozwijała się sztuka sześciu stuleci, jak kwitła i jak splątała swoje gałęzie w gąszcz nieprzenikniony, z którego, niczym podwójny owoc, spada historia myśli, a zarazem historia wydarzeń. Tutaj spoczywają Liebenstein, Homburg, Gemmingen, Heufenstein, Brandenburg, Steinburg, Ingelheim, Dalberg, Eltz, Stadion, Weinsberg, Ostein, Leyen, Henneberg, Thurn-Taxis, prawie wszystkie wielkie nazwiska Niemiec nadreńskich ukazują się poprzez to mroczne promieniowanie, które grobowce roztaczają w ciemnym wnętrzu kościołów. Wszelkie zachcianki fantazji epok, artystów i konających widnieją tu we wszystkich epitafiach. Osiemnastowieczne mauzolea rozwierają swoje podwoje, przez które wymykają się szkielety trzymają w długich, kościstych palcach mitry arcybiskupie i kapelusze elektorskie. Arcybiskupi z czasów kardynała Richelieu i Ludwika XIV śnią, wsparci na łokciu, u stóp swoich sarkofagów. Spirale i chimery renesansowych arabesek widnieją na delikatnym listowiu z piętnastego stulecia i pośród tysięcy uroczych zawiłości ukazują posążki, dystychy łacińskie i barwne tarcze herbowe. Poważne imiona: Mateusz Bucheck, Conradus Rheingraf (Konrad, hrabia Renu), widnieją między mnichem z tonsurą, który symbolizuje duchowieństwo, i zbrojnym w szyszaku, który uosabia szlachtę, pod czystym zarysem zbudowanego na trójkącie równobocznym ostrołuku z czternastego stulecia, a na trzynastowiecznej, malowanej i złoconej płycie olbrzymie postacie arcybiskupów, u których stóp wiją się bestie apokaliptyczne, obiema dłońmi wkładają korony na głowy znacznie od nich mniejszych królów i cesarzy. W takiej właśnie wyniosłej postawie uporczywie przygląda się nam oczyma egipskiej mumii Zygryd, który ukoronował dwóch cesarzy: Henryka Raspe i Wilhelma Holenderskiego, i Piotr Aspelt, który ukoronował dwóch cesarzy i jednego króla: Ludwika Bawarskiego, Henryka VII i Jana Luksemburskiego. Herby, płaszcze heraldyczne, mitry, korony, kapelusze elektorów, kapelusze kardynalskie, berła, miecze, pastorały układają się w stosy, piętrzą się na tych pomnikach, aby ukazać przechodniom ową wielką i groźną postać, która przewodniczyła dziewięciu elektorom cesarstwa niemieckiego, a którą zwano arcybiskupem Moguncji. Na pół spowity mrokiem chaos rzeczy wspaniałych lub słynnych, czcigodnych lub groźnych według zamysłu tych potężńych książąt miał uosabiać pojęcie wielkości, lecz ukazuje tylko pojęcie nicości. Rzeczą godną uwagi i dowodzącą, że rewolucja francuska była wydarzeniem opatrznościowym, jakby nieuniknionym, można by rzec algebraicznym wynikiem całej dawnej jedności europejskiej, jest to, iż wszystko, co zburzyła, zburzyła na zawsze. Nadeszła o określonej godzinie jak drwal, któremu spieszno ukończyć pracę, aby pospiesznie, bez wyboru ściąć wszystkie stare drzewa, tajemnie naznaczone przez Pana. Każdy z nas czuje, jak chyba już o tym gdzieś wspomniałem, że miała w sobie quid divinum. Nic z tego, co powaliła, nie podniosło się już, nic, co skazała na zagładę, nie ocalało, nic, co strzaskała, nie wróciło do dawnego kształtu. I zauważmy tu jeszcze, że życie państw nie jest zawieszone na tej samej nitce, co życie jednostek; nie wystarczy ugodzić, aby zabić jakieś cesarstwo, miasta i królestwa upadają, kiedy mają umrzeć. Rewolucja francuska dotknęła Wenecji i Wenecja upadła; dotknęła cesarstwa niemieckiego i cesarstwo upadło; dotknęła elektorów i elektorzy rozwiali się jak dym. W tym samym roku, w wielkim roku-przepaści, znikł król Francji, człowiek, który był prawie bogiem, oraz arcybiskup Moguncji, kapłan, który był prawie królem. Rewolucja nie zdołała zniszczyć ani obalić Rzymu, Rzym bowiem nie ma fundamentów, lecz korzenie, które nieustannie rozrastają się w mroku, pod Rzymem i pod wszystkimi narodami, przewiercają i przenikają całą kulę ziemską ód krańca do krańca i ukazują się obecnie z drugiej jej strony, w Chinach i w Japonii. Wilhelm z Hagen, pisarz miejski, który był dla Kolonii Janem z Troyes, opowiada w roku 1270 w swojej kroniczce, rękopisie uszkodzonym, niestety, podczas okupacji francuskiej, z którego w Darmstadcie pozostało zaledwie kilka oddzielnych kartek, że w roku 1247, za czasów Zygfryda, owego arcybiskupa Moguncji, który na grobowcu w katedrze wygląda tak groźnie, pewien stary astrolog o nazwisku Mabusius został jako czarownik i wróżbita skazany na śmierć przez powieszenie i zaprowadzony pod kamienną szubienicę w Lorchhausen, która stanowiła granicę władzy arcybiskupa Moguncji i stała naprzeciw innej szubienicy, która oznaczała granicę włości hrabiego palatyna. Kiedy przybyli na miejsce i gdy astrolog wzbraniał się przed ucałowaniem krucyfiksu, upierając się, że jest prorokiem, mnich, który mu towarzyszył, zapytał go drwiąco, którego roku wygaśnie godność arcybiskupa Moguncji. Starzec poprosił, by mu uwolniono prawą rękę, a potem, gdy to uczyniono, podniósł gwóźdź szubieniczny, który spadł na ziemię, i po chwili głębokiego zamyślenia wyrył na szubienicy od strony zwróconej ku Moguncji osobliwy napis. Następnie oddał się w ręce kata, gdy tymczasem obecni tam szydzili z jego szaleństwa i z jego zagadki. Dziś, zestawiając owe tajemnicze cyfry wyryte przez starca, odnajdujemy ową złowieszczą liczbę: dziewięćdziesiąt trzy. Trzeba też odnotować, że ta groźna szubienica, która od trzynastego wieku nosiła na swoim złowieszczym cokole datę upadku cesarstw, wydała jednocześnie wyrok na siebie i oznaczyła datę własnego upadku. Szubienica stanowiła cząstkę dawnej władzy Rewolucja francuska nie uszanowała ani trwałości szubienic, ani trwałości dynastii. Kiedy rozpada się marmur, kruszeje też kamień. W dziewiętnastym stuleciu szafot również stracił swój majestat i wielkość. Robią go z drzewa jodłowego, jak trony. Napoleon, podobnie jak w Aix-la-Chapelle, mianował w Moguncji tylko jednego biskupa, godnego i szanowanego duszpasterza, który swoje obowiązki kapłańskie sprawował jako biskup od roku 1802 do 1818 i jak inni został pochowany w swojej katedrze. Wypada jednak przyznać, że w porównaniu z majestatyczną nicością biskupów-elektorów Moguncji, nicość księdza Ludwika Colmar, biskupa departamentu Mont-Tonnerre, którego złożono w utrzymanym w fałszywie średniowiecznym stylu, gotyckim grobowcu, co mógłby bogatym mieszczanom z ulicy Saint-Denis służyć jako prześliczny model gotyckiego zegara, gdyby zamiast biskupa wprawić weń tarcze ze wskazówkami, jest dość skromna i mała. Skądinąd ów mizerny biskup, jak już powiedziałem, był kimś wielkim, ponieważ stał się uosobieniem rewolucyjnego wydarzenia, które położyło kres książęcej władzy arcybiskupiej. Od czasów księdza Ludwika Colmar w Moguncji, obecnie stolicy Hesji nadreńskiej, jest tylko jeden biskup. Znalazłem tu również arkadyjską parę arcybiskupów braci, pochowanych naprzeciw siebie, jeden w roku 1390, drugi w roku 1419, po wielu latach władania tym samym ludem i tymi samymi duszami. Jan i Adolf z Nassau patrzą na siebie w nawie katedry mogunckiej, podobnie jak Adolf i Antoni z Schauenburga w prezbiterium katedry kolońskiej. Powiedziałem, że jeden z czterdziestu trzech grobowców pochodził z ósmego stulecia. Nie jest to pomnik arcybiskupa, ale jego właśnie najpierw szukałem i przy nim zatrzymałem się najdłużej, gdyż w moich myślach łączył się z wielkim grobowcem w Aix-ła-Chapelle. To grób Fastrady, małżonki Karola Wielkiego. Jako nagrobek służy zwykła płyta z białego marmuru, osadzona dziś w ścianie. Odczytałem następujące epitafium wyryte kapitałą z bizantyjskimi skrótami: „Fastradana pia Caroli coniunx vocitata Christo dilecta iacet hoc sub marmore tecta anno septengentisimo nonagesimo quarto." Dalej widnieje tajemniczy trójwiersz: „Quem numerum metro claudere Musa negat. Rex pie quem gessit, virgo licet hic cinerescit. Spiritus haeres sit patriae, quae tristia nescit." A niżej data w cyfrach arabskich: Rzeczywiście Fastrada, której ciało najpierw złożono w kościele Świętego Albana, spoczęła pod tą płytą w roku 794. W tysiąc lat później, bo historia łączy niekiedy rzeczy wielkie z jakąś przeraźliwą matematyczną ścisłością, w roku 1794 małżonka Karola Wielkiego przebudziła się. Jej stara Moguncja znalazła się pod bombami, kościół Świętego Albana runął, strawiony pożarem, jej grób stanął otworem. Nie wiadomo, co wówczas stało się z jej doczesnymi szczątkami. Płytę z owego grobowca przeniesiono do katedry. Dziś stary, poczciwy szwajcar w żółtawej peruce, odziany w rodzaj munduru inwalidzkiego, opowiada o tym podróżnym zwiedzającym katedrę. Jeśli pominąć grobowce, wnęki z posążkami, obrazy na deskach ze złotym tłem, płaskorzeźby na ołtarzach, każda z absyd jest odmiennie urządzona. Pośrodku starej absydy z roku 978, którą zdobi dwoje prześlicznych schodów bizantyjskich, stoi wspaniała spiżowa chrzcielnica z czternastego stulecia. Na zewnętrznej ścianie tej ogromnej czaszy wyrzeźbiono dwunastu apostołów i świętego Marcina, patrona kościoła. Pokrywa została rozbita w czasie bombardowania. Za cesarstwa, w epoce dobrego gustu, nakryto ową czaszę gotycką czymś w rodzaju garnka. Druga absyda, większa i nie tak stara, jest wyłożona, a raczej można by powiedzieć, zapchana, grubą, wypełniającą prezbiterium, boazerią z czarnego dębu, utrzymana w niespokojnym, szalonym stylu osiemnastego stulecia, który, panując tu powszechnie, buntuje się przeciw linii prostej w sposób tak gwałtowny, że staje się niemal piękny. Nigdy jeszcze nie oddano na służbę złego smaku dłuta bardziej subtelnego, wyobraźni bardziej bogatej, pomysłowości bardziej urozmaiconej. Cztery posągi: Krescencjusza, pierwszego biskupa Moguncji z roku 70, Bonifacego, pierwszego arcybiskupa z roku 755, Willigisa, pierwszego elektora, z roku 1011, i Bardona, fundatora katedry z roku 1050, stoją dostojnie wyprostowane w półkolistym prezbiterium, a wyżej, nad azjatyckim baldachimem arcybiskupim, widnieje rzeźba grupowa, przedstawiająca świętego Marcina na koniu i żebraka. U wejścia do prezbiterium wznoszą się, spowite całą tajemnicą dostojeństwa wielkiego kapłana żydowskiego, posąg Aarona, symbolizujący zewnętrzną władzę biskupa, i posąg Melchizedeka, przedstawiający jego moc duchową. Arcybiskup Moguncji, książęta-biskupi Wormacji i Leodium arcybiskupi Kolonii i Trewiru oraz papież jednoczyli w swojej osobie podwójne arcykapłaństwo. Każdy z nich był zarazem Aaronem i Melchizedekiem. Przylegająca do prezbiterium, mroczna i wspaniała sala romańska to kapitularz, w którym, wskutek wspaniałej sztuki snycerskiej w stylu Pompadour, powtarza się przeciwstawność dwóch wielkich dzwonnic. Tu – tylko wielki, nagi mur, zakurzona posadzka z wypukłościami płaskorzeźb nagrobnych, resztki witraży w niskich oknach, kolorowy tympanon wyobrażający świętego Marcina nie jako konnego rycerza rzymskiego, ale jako biskupa Tours, trzy ogromne szesnastowieczne rzeźby przedstawiające Ukrzyżowanie, Zmartwychwstanie i Wniebowstąpienie; wokół sali kamienna ława dla kanoników, a w głębi, przeznaczone dla arcybiskupa przewodniczącego kapitule, wielkie siedzisko, również z kamienia, przypominające owe proste krzesło marmurowe pierwszych papieży, które przechowują w katedrze w Awinionie. Z tej sali wchodzi się na dziedziniec krużgankowy z czternastego wieku, który od niepamiętnych czasów tchnął surową powagą, a dziś wygląda posępnie. Bombardowanie z roku 1794 wyryło tu wszędzie swoje ślady. Wysoka, wilgotna trawa, wśród której pleśnieją kamienie pokryte srebrzystą śliną węży; ostrołukowe arkady o pokruszonych filarach; grobowce poszczerbione pociskami niczym szyby w oknach; kamienni, zakuci w zbroje rycerze o obliczach poszarpanych odłamkami bomb: owe blizny zastępują im twarze; łachmany starej kobiety suszące się na sznurze; gdzieniegdzie łaty z desek na granitowym murze; posępna samotność, głęboka, otępiała cisza, przerywana nieustannym krakaniem wron – oto dzisiaj arcybiskupi krużganek w Moguncji. Podmurowanie jednej z przypór, trafione kulą armatnią, obsunęło się wraz ze swoim wgłębieniem na skutek wstrząsu, ale się nie przewróciło i wygląda jak klawisz klawesynu, na którym ktoś położył niewidzialny palec. Kilka smutnych, okropnych posągów, stojąc w kącie na deszczu i wietrze, przygląda się w milczeniu temu spustoszeniu. W galerii krużganku znajduje się pewna tajemnicza płaskorzeźba z czternastego wieku, której zagadkową treść daremnie próbowałem odczytać. Z jednej strony grupa skutych łańcuchem ludzi w rozmaitych postawach pełnych rozpaczy; z drugiej jakiś cesarz, któremu towarzyszy biskup i którego otacza mnóstwo postaci triumfujących. Czy to Rudobrody? Czy Ludwik Bawarski? Czy to bunt z roku 1160? Czy wojna między Moguncją i Frankfurtem w roku 1332? A może całkiem coś innego? Nie wiem. Poszedłem dalej. Miałem właśnie wyjść z galerii, kiedy w mroku dostrzegłem jakąś kamienną głowę, na poły wystającą ze ściany i zwieńczoną koroną o trzech baldaszkowatych kwiatonach, jaką nosili królowie w jedenastym wieku. Przyjrzałem się tej twarzy. Była łagodna, a zarazem surowa, jedna z tych twarzy tchnąca ową dostojną urodą, którą obliczu człowieka nadaje jego wzniosła myśl. Niżej ręka jakiegoś przechodnia napisała węglem: Frauenlob. Przypomniałem sobie owego Tassa z Moguncji, którego za życia obrzucano tyloma oszczerstwami, a po śmierci otoczono wielką czcią. Kiedy Henryk Frauenlob zmarł, chyba w 1318 roku, kobiety z Moguncji, które dawniej drwiły z niego i znieważały go, postanowiły nieść jego trumnę. Te kobiety oraz trumna, ciężka od kwiatów i wieńców, są wyryte na płycie nieco poniżej owej głowy. Artysta wyrzeźbił ją z oczyma otwartymi. W tym kościele pełnym nagrobków, pośród ciżby spoczywających tu książąt i biskupów, w tym uśpionym, martwym krużganku, jeden tylko poeta stoi wyprostowany i czuwa. Plac targowy, otaczający katedrę z obu stron, stanowi całość tchnącą dosytem, pełną kwiatów, miłą dla oka. Pośrodku placu wznosi się śliczna trójkątna fontanna z okresu renesansu niemieckiego; uroczy poemacik, który ze stosu tarcz herbowych, mitr, bóstw rzecznych, pastorałów biskupich, rogów obfitości; aniołów, delfinów i syren tworzy piedestał dla Najświętszej Marii Panny. Na jednym z boków fontanny można przeczytać następujący pentametr: Albertus princeps civibus ipse suis. który przypomina nieco mniej dobroduszny napis na fontannie wzniesionej przez ostatniego elektora Trewiru nie opodal jego pałacu, w nowym mieście, w Koblencji: „Clemens Venceslaus, elector, vicinis suis." „Swoim współobywatelom" brzmi zgodnie z konstytucją. „Swoim sąsiadom" – uroczo. Fontannę w Moguncji zbudował panujący około roku 1540 Albrecht Brandenburski, którego epitafium przeczytałem dopiero co w katedrze: „Albrecht, kardynał-prezbiter kościoła Swiętego Piotra w Okowach, arcykanclerz Świętego Cesarstwa, markgraf brandenburski, książę szczeciński i pomorski, elektor." Wzniósł on, a raczej kazał odtworzyć tę fontannę na pamiątkę sukcesów Karola V i uwięzienia Franciszka I, jak to stwierdza ów napis wyryty złotymi zgłoskami, którym niedawno przywrócono blask: „Divo Karolo V caesare semp[er] aug[usto] post victoria[m] Gallicam rege ipso [ad] Ticinu[m] superato ac capto trium[phante] fataliq[ue] rusticoru[m] per Ger[m]aniam (?) conspiratione prostrata Alber[tus] card[inalis] et archiep[iscopus] Mog[untiae] fonte[m] vetustate dilapsu[m] ad civiu[m] suorum posteritatisque usum restitui curavit." Patrząc na Moguncję z wysokości twierdzy widzi się szesnaście górujących nad miastem budowli, ku którym są łaskawie skierowane działa Związku Niemieckiego: sześć wież katedry, dwie okazałe baszty obronne, dwunastowieczna iglica, cztery dzwonniczki flamandzkie, a prócz tego trzykrotnie, a to niemało, powtarzająca się tu kopuła kaplicy karmelickiej z ulicy Cassette. Na zboczu góry, którą wieńczy twierdza, jedna z tych okropnych kopuł wznosi się nad nieszczęsnym, starym kościołem saskim, najsmut-. niejszym i najpokorniejszym w świecie, przylegającym do prześlicznego gotyckiego krużganku o strzelistych arkadach, gdzie cesarscy poją swoje konie w romańskich sarkofagach. Opinia o urodzie kobiet znad brzegów Renu potwierdza się w Moguncji; tyle tylko, że kobiety tutejsze okazują taką ciekawość jak Flamandki i mieszkanki Alzacji razem wzięte. Moguncja jest miejscem, w którym krzyżują się z sobą zwiadowcze spojrzenia dwóch wież-szpiegów z Antwerpii i Strasburga. Miasto, choć otynkowane na biało, zachowało w wielu miejscach swój czcigodny wygląd kupieckiego grodu Hanzy nadreńskiej. Nad niejedną bramą można jeszcze przeczytać: „Pro celeri mercaturae expeditione." Za kilka lat będzie tu napis: „Wysyłka przyspieszona." Zresztą potężne tchnienie życia, idące znad Renu, ożywia to miasto. Moguncja, tak samo jak Kolonia, jeży się tysiącami masztów, pełno tu pak z towarem i nieustannego zgiełku. Ludzie spieszą się, rozmawiają, przepychają, ciągną coś za sobą, nadchodzą, odchodzą, sprzedają, kupują, krzyczą, śpiewają, słowem, życie wre tu we wszystkich dzielnicach, we wszystkich domach, na każdej ulicy. Nocą owa ogromna wrzawa milknie i w Moguncji słychać tylko szmer Renu oraz odwieczny szum siedemnastu młynów wodnych, przycumowanych u zatopionych filarów mostu Karola Wielkiego. Cokolwiek by sprawiły kongresy, lub, aby lepiej to określić, wskutek tego, co sprawiły kongresy, pustka, którą pozostawiło w Moguncji trojakie panowanie, rzymskie, arcybiskupie i francuskie, nie została zapełniona. Nikt tu nie jest u siebie. Wielki książę heski panuje tutaj tylko formalnie. Na swojej twierdzy w Kastel może przeczytać: „Cura confoederationis conditum"; może też zobaczyć żołnierza w białym i żołnierza w niebieskim mundurze, czyli Austrię i Prusy, przechadzających się we dnie i w nocy z bronią na ramieniu przed jego twierdzą w Moguncji. Prusy i Austria też nie są tu u siebie; przeszkadzają sobie, potrącają się łokciami. Oczywiście jest to stan przejściowy. W obrębie murów twierdzy znajduje się fragment ruin na poły objęty nowym obwarowaniem, coś w rodzaju utrąconego piedestału, który dziś jeszcze nazywają kamieniem Orła, Adlerstein. To grób Druzusa. Orzeł, orzeł cesarski, orzeł groźny i wszechpotężny, trwał tu rzeczywiście przez tysiąc sześćset lat, a potem zniknął. Ukazał się znów w roku 1804; w roku 1814 odleciał ponownie. Dziś, gdy tu jestem, Moguncja dostrzega na– horyzoncie, od strony Francji, czarny punkt, który powiększa się i zbliża. To orzeł, co powraca. LIST XXIV FRANKFURT NAD MENEM JAK WYGLĄDA JEDNA Z ULIC FRANKFURCKICH W ZWYKŁY DZIEŃ. – W CO OBFITUJE FRANKFURT. – NAJWIĘKSZE NIEBEZPIECZEŃSTWO, JAKIE MOGŁOBY GROZIĆ MIASTU. – AUTOR ZWIEDZA RZEŹNIĘ. – WYDAJE GŁOŚNE OKRZYKI ZACHWYTU. – RZEŹ NIEWINIĄTEK. – AUTOR W TAKIEJ MIERZE ZAPOMINA O SWYCH OBOWIĄZKACH, ŻE ODMAWIA POSŁUSZEŃSTWA CZTEROLETNIEJ DZIEWCZYNCE. – PLAC TARGOWY. – DWIE FONTANNY. – AUTOR MÓWI WPROST, CO MYŚLI O SPRAWIEDLIWOŚCI. – ROMER.– UPRZEJMOŚĆ PEWNEJ SŁUŻĄCEJ, KTÓRA ZDEJMUJE KLUCZ Z GWOŹDZIA W SWOJEJ KUCHNI. – SALA ELEKTORSKA. – SZCZEGOŁY. – SALA CESARSKA. – CZTERDZIEŚCI PIĘĆ WNĘK. – CO DZIAŁO SIĘ NA PLACU PO WYBORZE CESARZA PRZEZ ELEKTOROW. – CO DZIAŁO SIĘ W KOŚCIELE PO TYM, CO DZIAŁO SIĘ NA PLACU. – KOLEGIATA FRANKFURCKA. – CO WISI NA ŚCIANACH – ZEGAR. – OBRAZY. – ŚWIĘTA CECYLIA TAKA, JAKĄ JĄ ZNALEZIONO W GROBIE. – KORONA CESARSKA. – ŚWIĘTY BARTŁOMIEJ. – GUNTHER ZE SCHWARZBURGA. – AUTOR WCHODZI NA DZWONNICĘ. – FRANKFURT NAD MENEM Z LOTU PTAKA. – MIESZKAŃCY NA SZCZYCIE DZWONNICY. – FILOZOFIA. Moguncja, wrzesień. Pewnej soboty byłem we Frankfurcie. W poszukiwaniu mojego dawnego Frankfurtu dość długo przechadzałem się na chybił trafił wśród labiryntu bardzo brzydkich, nowych domów i bardzo pięknych ogrodów, kiedy nagle znalazłem się u wlotu jakiejś osobliwej ulicy. Dwa równoległe rzędy czarnych, mrocznych, wysokich, posępnych, prawie jednakowych domów, odznaczających się wszakże owymi drobnymi różnicami, które w rzeczach podobnych do siebie charakteryzują rozmaite epoki architektury; między tymi ściśle, zwarcie przylegającymi domami, które jakby z lękiem tuliły się do siebie, biegła ciemna, wąska, prosta jak strzelił jezdnia; wszędzie tylko furty, zwieńczone żelazną kratą o dziwacznie pogmatwanym rysunku; wszystkie te furty pozamykane; na parterze okna z grubymi żelaznymi okiennicami; wszystkie te okiennice pozamykane; na wyższych piętrach okna w drewnianych ramach prawie wszędzie opatrzone żelaznymi sztabami; głucha cisza; nie słychać śpiewu, głosu, nawet oddechu, czasem tylko z głę. bi któregoś domu dobiegnie stłumiony szelest kroków; obok drzwi małe, wpółuchylone okratowane okienka, przez które widać jakiś mroczny korytarz; wszędzie kurz, popiół, pajęczyny, spróchniałe rumowiska, nędza raczej na pokaz niż rzeczywista; fasady domów tchną trwogą i lękiem; kilku przechodniów spoglądało na mnie nieufnie; w oknach na piętrze przelotnie pojawiały się strojne piękne dziewczęta o śniadej cerze i orlim profilu lub twarze starych kobiet o sowich nosach i zbyt wysoko upiętych uczesaniach, nieruchome i blade za zmętniałymi szybami; w korytarzach na parterze mnóstwo pak i towarów; to raczej twierdze niż domy, raczej koszary niż twierdze, raczej widma niż przechodnie. Byłem na ulicy Żydowskiej i to w dniu szabatu. We Frankfurcie są jeszcze Żydzi i chrześcijanie; prawdziwi chrześcijanie, którzy gardzą Żydami, prawdziwi Żydzi, którzy nienawidzą chrześcijan. Obie strony unikają się nawzajem, czując do siebie wstręt. Nasza cywilizacja, która utrzymuje w równowadze wszystkie idee i we wszystkim stara się zniweczyć gniew, nie pojmuje już tych pełnych obrzydzenia spojrzeń, jakimi wzajemnie mierzą się ludzie nieznajomi. Żydzi frankfurccy mieszkają w swoich posępnych domach od strony podwórza, aby uniknąć bodaj tchnienia chrześcijan. Jeszcze dwanaście lat teniu ulica Żydowska, przebudowana i nieco poszerzona w roku 1662, miała na swoich krańcach dwie bramy żelazne zamykane na sztaby i zasuwy zarówno od wewnątrz, jak od zewnątrz. Z nadejściem nocy Żydzi wracali do swoich domów i zamykano obie bramy. Ryglowano je od zewnątrz, jakby mieszkali tu zadżumieni, oni zaś barykadowali się od wewnątrz jak oblegani. Ulica Żydowska nie jest ulicą, to miasto w mieście. Wyszedłszy z ulicy Żydowskiej, znalazłem się w starodawnym grodzie. Wkroczyłem do prawdziwego Frankfurtu. Frankfurt jest miastem kariatyd i atlantów. Nigdzie nie widziałem tylu olbrzymów dźwigających brzemię, co we Frankfurcie. Niepodobna z większą wynalazczością i bardziej wyszukanym okrucieństwem sprawić, aby marmur, kamień, spiż czy drewnodźwigały ciężar z większym wysiłkiem, jęczały boleśniej i głośniej ryczały. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie widać te nieszczęsne postaci z wielu epok i w wielu stylach, obojga płci, w najrozmaitszym wieku, zrodzone z wszelkich fantastycznych przywidzeń, jak uginają się i jęczą żałośnie pod niezmierzonym brzemieniem. Rogate satyry, nimfy o flamandzkich biustach, karły, olbrzymy, sfinksy, smoki, anioły, diabły, cały ów nieszczęsny lud istot nadprzyrodzonych, pochwycony przez jakiegoś czarnoksiężnika, który bezwstydnie powyławiał je ze wszelkich mitologii naraz i obrócił w kamień, tkwi, przykuty przez niego, pod gzymsami, impostami i architrawami, wmurowany po pas w ściany. Jedne z nich dźwigają balkony, inne wieżyczki, a najbardziej obciążone – domy; inne jeszcze unoszą na ramionach jakiegoś zuchwałego, odzianego w szaty z pozłacanej cyny Murzyna z brązu lub olbrzymiego rzymskiego cesarza z kamienia, odzianego we wspaniały strój Ludwika XIV, z jego wielką peruką i szerokim płaszczem, jego tronem, podium, stolikiem z leżącą na nim koroną oraz z jego baldachimem z festonami i sutymi draperiami, całą tą ogromną machiną stanowiącą dokładne powtórzenie którejś z rycin Audrana w rzeźbie z jednej bryły o wysokości dwudziestu stóp. Owe wspaniałe pomniki służą jako szyldy zajazdów. Pod tym tytanicznym ciężarem kariatydy uginają się we wszelkich możliwych postawach, pełnych wściekłości, bólu i znużenia. Jedne pochylają głowy, inne są wpółobrócone; jedne opierają ręce na biodrach, inne przyciskają wzdętą, bliską pęknięcia pierś; widać tu Herkulesów wzgardliwie podtrzymujących jednym ramieniem sześciopiętrowy dom i grożących pięścią przechodniom; są tu smutne, garbate Wulkany, pomagające sobie kolanem, lub nieszczęśliwe syreny, których pokryte łuską ogony rozpłaszczają się pod nawisem kamienia; są zrozpaczone chimery, wściekle gryzące się nawzajem; jedne płaczą, inne śmieją się gorzko, inne jeszcze stroją do przechodniów przerażające miny. Zauważyłem, że wiele sal restauracyjnych, gdzie rozlega się dźwięk trącanych o siebie kieliszków, znajduje się na piętrach podtrzymywanych na zewnątrz przez kariatydy. Wydaje się, że dawni wolni obywatele miasta Frankfurtu mieli upodobanie w tym, aby cierpiące posągi dźwigały na sobie przybytki ich hulanek. Najstraszliwszy koszmar, jaki mógłby przytrafić się we Frankfurcie, to nie inwazja Rosjan ani najazd Francuzów, ani wojna europejska, co przewaliłaby się przez ten kraj, ani dawne wojny domowe, które znowu obróciłyby w perzynę czternaście dzielnic miasta, ani tyfus, ani cholera, lecz przebudzenie się, zrzucenie pęt i zemsta kariatyd. Jednym z miejsc godnych widzenia we Frankfurcie, które wkrótce, obawiam się, zniknie, jest rzeźnia, zajmującą dwie staromiejskie ulice. Nie sposób wprost sobie wyobrazić, aby starsze i bardziej czarne domy mogły kryć wspanialszy stos świeżego mięsa. Jakaś żarłoczna jowialność odcisnęła swoje piętno na tych fasadach dziwacznie pomalowanych siwą barwą i pokrytych rzeźbieniami, których partery, niczym głębokie, szeroko otwarte paszcze, zdają się pochłaniać niezliczone ćwiartki wołowe i baranie. Okrwawieni rzeźnicy i różowe rzeźniczki rozmawiają pogodnie pod festonami udźców. Czerwony strumień, którego barwy prawie nie zmienia woda tryskająca tu z dwóch studzien, płynie i paruje pośrodku ulicy. W chwili kiedy tędy przechodziłem, napełniał ją przerażający kwik. Nieubłagani oprawcy o herodowych twarzach dokonywali masakry prosiąt. Służące z koszykami w ręce śmiały się wśród tej wrzawy. Człowiek doznaje czasem śmiesznych wzruszeń, których nie powinien ujawniać; muszę jednak przyznać, że gdybym wiedział, co począć z niesionym przede mną przez rzeźnika i trzymanym przez niego za tylne nóżki małym, nieszczęsnym prosiakiem, który nie kwiczał, nie wiedząc, czego od niego chcą, i w ogóle nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc, kupiłbym go i ocalił. Śliczna, czteroletnia dziewczynka, która jak ja przyglądała mu się ze współczuciem, jakby zachęcała mnie spojrzeniem. Nie uczyniłem tego, co te urocze oczy mi mówiły, nie usłuchałem owego słodkiego spojrzenia i wyrzucam to sobie. Wspaniały, ogromny, pozłacany szyld, najpiękniejszy i najbogatszy w świecie, skomponowany ze wszystkich emblematów cechu rzeźnickiego i zwieńczony koroną cesarską, dopełnia i góruje nad tym niezwykłym miejscem rzezi zwierząt, godnym średniowiecznego Paryża, które z pewnością wprawiłoby w osłupienie Caltagirone w piętnastym wieku, a Rabelais'go w szesnastym. Wyszedłszy stąd, znalazłem się na niezbyt rozległym, godnym Flandrii placu, który zasłużyłby na większą sławę i podziw wet niż Stary Rynek w Brukseli. Jest to jeden z owych placów w kształcie trapezu, wokół których widać wszelkie style i wszelkie kaprysy średniowiecznej i renesansowej architektury mieszczańskiej upostaciowane w jakby wzorcowych dla nich domach, do których budowy i ozdoby, zgodnie z modą i panującym naówczas smakiem, użyto jak najstosowniej zarówno łupku, jak karnienia, zarówno ołowiu, jak drewna. Każda fasada ma swoją odrębną wartość, a jednocześnie stanowi o ogólnym układzie i harmonii placu. We Frankfurcie, podobnie jak w Brukseli, kilka nowych domów o wyglądzie tak głupim, że wydają się jakimiś tępakami pośród ludzi o wybitnym umyśle, psuje całość tego placu, lecz uwydatnia zarazem piękno starych budowli sąsiednich. Malownicza ruina z piętnastego wieku, na którą, nie wiem z jakiego powodu, składa się jakaś nawa kościelna oraz wieża ratuszowa, swoim wspaniałym, wytwornym zarysem zapełnia jeden bok trapezu. Bliżej środka placu, w dowolnie dobranych miejscach, nie wyznaczonych w sposób oczywisty jakąkolwiek zasadą symetrii, wyrosły, niczym dwa bujne krzewy, dwie fontanny, jedna renesansowa, druga z osiemnastego wieku. Na tych dwóch fontannach osobliwym przypadkiem spotykają się i stawiają sobie czoło, każda na swojej kolumnie, Minerwa i Judyta, bohaterska dziewica homerycka i bohaterska dziewica biblijna, jedna z głową Meduzy, druga z głową Holofernesa. Judyta, piękna, wyniosła, pełna wdzięku, otoczona przez cztery Famy w postaci syren, dmących u jej stóp w trąby, jest bohaterską dziewicą renesansową. Nie trzyma już głowy Holofernesa, którą unosiła lewą ręką, ale w prawej ma jeszcze miecz, a jej suknia, jakby tknięta podmuchem wiatru, ukazuje marmurowe kolano i smukłą, jędrną nogę o wspaniałym kształcie. Niektórzy utrzymują, że ów posąg przedstawia Sprawiedliwość, która w lewej ręce trzymała wagę, a nie głowę Holofernesa. Ale ja w to nie wierzę. Naprzeciw owej postaci wznoszą się, z widocznymi na nich czarną tarczą zegara i pięcioma ciężkimi oknami niejednakowej wysokości, trzy przylegające do siebie szczytowe ściany Romera. Właśnie w Romerze obierano cesarzy i na tym właśnie placu ich wybór ogłaszano. Na tym też placu odbywały się i nadal odbywają dwa słynne targi frankfurckie: targ wrześniowy, za patentem wydanym przez Fryderyka II w roku 1240, i targ wielkanocny, ustanowiony przez Ludwika Bawarskiego w roku 1330. Targi przetrwały cesarzy i cesarstwo. Wszedłem do owej budowli. Nie spotkawszy nikogo błądziłem przez jakiś czas po ogromnej parterowej sali o sklepieniu ostrołukowym, zapełnionej jarmarcznymi budami, po szerokich schodach o balustradzie w stylu Ludwika XIII, ozdobionych kiepskimi obrazami bez ram, dotarłem do niezliczonych korytarzy i ukrytych w mroku stopni, a na koniec, stukając do wszystkich drzwi, odnalazłem wreszcie jakąś służącą, która, posłyszawszy: „Kaisersaal", zdjęła w kuchni klucz z gwoździa i ruszyła ze mną do Sali Cesarskiej. Poczciwa, uśmiechnięta dziewczyna zaprowadziła mnie najpierw do Sali Elektorów, która dziś, jak mi się zdaje, służy jako miejsce posiedzeń wysokiego senatu miasta Frankfurtu. To tutaj elektorzy lub ich przedstawiciele obierali wspólnie cesarza, króla Rzymian. W fotelu, ustawionym między dwoma oknami, przewodniczył arcybiskup Moguncji. Wokół ogromnego stołu, przykrytego juchtem, zasiadali w ustalonym porządku, każdy pod wymalowaną na suficie swoją tarczą herbową, na prawo od arcybiskupa Moguncji, elektorowie Trewiru, Czech i Saksonii, na lewo – Kolonii, Palatynatu i Brandenburgii, naprzeciw niego – Brunszwika i Bawarii. Podróżny, oglądając i. dotykając zrudziałej, zamszowej skóry na owym stole, przy którym obierano cesarza Niemiec, odnosi takie wrażenie, jakie sprawiają rzeczy zwykłe, co mieszczą w sobie sprawy wielkie. Z wyjątkiem stołu, który przeniesiono do sali sąsiedniej, Sala Elektorów jest dziś w takim stanie, w jakim była w wieku siedemnastym. Dziewięć tarcz herbowych okalających brzydki fresk na suficie, obicia z czerwonego adamaszku, kinkiety z posrebrzanej miedzi wyobrażające Famy, wielkie lustro w ramie z posplatanych okrągłych listewek, naprzeciw którego w zeszłym stuleciu jako pendant powieszono portret Józefa II w całej postaci: nad drzwiami podobizna ostatniego wnuka Karola Wielkiego zwanego przez Niemców Dziecięciem, co zmarł w roku 910. Nic więcej. Całość, surowa, poważna, spokojna skłania raczej do refleksji niż do oglądania. Z Sali Elektorów udałem się do Sali Cesarskiej. W czternastym wieku kupcy lombardzcy, od których bierze się nazwa Romer i którzy tu właśnie handlowali, wpadli na pomysł, otoczenia największej z sal wnękami, aby móc w nich wystawiać swoje towary. Pewien architekt, którego imię się nie zachowało, wymierzył obwód sali i zbudował w niej czterdzieści pięć wnęk. W roku 1564 Maksymilian II został wybrany we Frankfurcie cesarzem i ukazał się ludowi z balkonu owej sali, która odtąd nazywała się Salą Cesarską i w niej to właśnie obwoływano cesarzy. Postanowiono wówczas ją ozdobić i pierwszą myślą, jaka się nasunęła, było, aby we wnękach umieścić portrety wszystkich cesarzy niemieckich obranych i ukoronowanych od wygaśnięcia rodu Karola Wielkiego, a pozostałe zachować dla następnych cesarzy. Ale począwszy od Konrada I, obranego w roku 911, do Ferdynanda I, w roku 1556, trzydziestu sześciu cesarzy ukoronowano już w Aix-la-Chapelle. Gdy dołączono do nich nowego króla Rzymian, pozostało tylko osiem wolnych wnęk na przyszłość. Było to trochę mało. Jednak rzecz wykonano i postanowiono, że w razie potrzeby salę się powiększy. Wnęki zapełniały się z wolna czterema przeciętnie cesarzami na stulecie. W roku 1764, kiedy Józef II wstąpił na tron Świętego Cesarstwa Rzymskiego, pozostało już tylko jedno wolne miejsce. Zastanawiano się znów poważnie, czy nie przedłużyć Sali Cesarskiej i nie dobudować nowych wnęk do tych, które przed pięcioma wiekami przygotował architekt kupców lombardzkich. W roku 1794 Franciszek II, czterdziesty piąty król rzymski, zajął czterdziestą piątą wnękę. Była to ostatnia wnęka i był to ostatni cesarz. Gdy sala się zapełniła, Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego przestało istnieć. Ów nieznany architekt – to przeznaczenie; owa tajemnicza sala o czterdziestu pięciu wnękach – to istota dziejów Niemiec, które po wygaśnięciu linii Karola Wielkiego miały mieć już tylko czterdziestu pięciu cesarzy. Tu, w tej podłużnej, obszernej, zimnej, niemal mrocznej sali, zapełnionej w jednym z kątów rozmaitymi gratami, wśród których dostrzegłem obity skórą stół elektorów, w tej sali ledwo oświetlonej u wschodniego krańca wybitymi w szczytowej ścianie na kształt trójkąta pięcioma wąskimi oknami różnej wielkości, między czterema wysokimi ścianami z widniejącymi na nich zatartymi freskami, pod drewnianym stropem o niegdyś złoconych żebrowaniach, osamotnione w tym półmroku sprawiającym wrażenie początku zapomnienia, widnieją prymitywnie namalowane popiersia wszystkich tych cesarzy zakutych w spiżowe zbroje, a pod każdym z nich dwie daty, początek i koniec panowania; jedni uwieńczeni laurem jak cesarze rzymscy, inni – koroną niemiecką, patrzą na siebie w milczeniu, każdy z nich w swojej ciemnej wnęce gotyckiej: trzech Konradów, siedmiu Henryków, czterech Ottonów, jeden Lotar, czterech Fryderyków, jeden Filip, dwóch Rudolfów, jeden Adolf, dwóch Albrechtów, jeden Ludwik, czterech Karolów, jeden Wacław, jeden Robert, jeden Zygmunt, dwóch Maksymilianów, trzech Ferdynandów, jeden Mateusz, dwóch Leopoldów, dwóch Józefów, dwóch Franciszków, czterdzieści pięć widm, które przez dziewięć wieków, od roku 911 do roku 1806, przewinęły się przez historię świata, dzierżąc w jednej ręce miecz świętego Piotra, a w drugiej jabłko cesarskie Karola Wielkiego. W drugim końcu sali, naprzeciw pięciu okien, pod samym sklepieniem czernieje i łuszczy się liche malowidło, przedstawiające sąd Salomona. Kiedy elektorzy dokonywali obioru cesarza, senat frankfurcki gromadził się w tej sali; mieszczanie, podzieleni na czternaście gromad według czternastu dzielnic miasta, ustawiali się na placu. Wówczas otwierało się przed oczyma zebranego ludu pięć okien Sali Cesarskiej. Największe okno, środkowe, osłonięte baldachimem, pozostawało puste. W średnim oknie, z prawej strony ozdobionym balkonem z kutego żelaza, skąd dostrzegłem drogę wiodącą do Moguncji, ukazywał się cesarz, sam, w paradnym stroju i w koronie. Na prawo od niego, w małym oknie, ukazywali się trzej elektorzy – arcybiskupi Moguncji, Trewiru i Kolonii W dwóch pozostałych oknach, na lewo od wielkiego, pustego okna, stali: w średnim – elektorzy Czech i Bawarii oraz palatyn Nadrenii; w małym – elektorzy Saksonii, Brunszwiku i Brandenburgii. Na placu, przed Romerem, pośród pustego czworoboku otoczonego strażą, wznosił się wielki stos owsa, stała czasza pełna złotych i srebrnych monet, stół z umieszczonymi na nim srebrną miednicą i pozłacanym pucharem oraz drugi stół, na którym kładziono całego upieczonego wołu. W chwili kiedy ukazywał się cesarz, rozbrzmiewały trąby i cymbały, a wielki marszałek Świętego Cesarstwa, wielki kanclerz koronny, wielki podczaszy wielki skarbnik i wielki krajczy wkraczali w orszaku na plac. Pośród okrzyków i fanfar wielki marszałek wjeżdżał na koniu na stos owsa, zanurzając się w nim aż po popręg u siodła i tam napełniał ziarnem srebrną miarkę, wielki kanclerz unosił nad stołem srebrną miednicę, wielki podczaszy napełniał winem i wodą pozłacany puchar, wielki skarbnik czerpał z czaszy monety i pełnymi garściami rzucał je ludowi, wielki krajczy odkrawał płat pieczonego wołu. Wtedy pojawiał się kanclerz, głośno obwieszczał imię nowego cesarza oraz odczytywał formułę przysięgi, a mieszczanie na placu mówili z powagą: „Tak!" Podczas składania przysięgi nowy cesarz, już obleczony groźnym majestatem, zdejmował koronę i wznosił miecz. Od roku 1564 do roku 1794 ów plac, dziś zapomniany, i owa sala, dziś pusta, dziewięć razy oglądały tę wspaniałą ceremonię. Wysokie urzędy cesarstwa, przypadające elektorom dziedzicznie, były sprawowane przez ich przedstawicieli. W średniowieczu pomniejsze monarchie miały za punkt honoru i uznawały za słuszną politykę zajmowanie wysokich stanowisk w obu cesarstwach, które powstały na miejscu cesarstwa rzymskiego. Każdy z władców ciążył ku najbliżej sąsiadującemu z nim ośrodkowi władzy cesarskiej. Król Czech był wielkim podczaszym cesarstwa niemieckiego; doża wenecki był protospatorem cesarstwa wschodniego. Po obwołaniu w Romerze następowała koronacja w kolegiacie. Zastosowałem się do tego ceremoniału. Wyszedłszy z Sali Cesarskiej, udałem się do kościoła. Kolegiata we Frankfurcie pod wezwaniem Świętego Bartłomieja składa się z podwójnej nawy poprzecznej z czternastego wieku, nad którą góruje wspaniała wieża z piętnastego wieku, niestety, nie ukończona. Zarówno kościół, jak wieża są z pięknego czerwonego piaskowca, poczerniałego i zrudziałego z upływem lat. Tylko wnętrze jest otynkowane. I tu znowu kościół przypominający świątynie belgijskie. Białe ściany; brak witraży, bogato rzeźbione ołtarze, barwne nagrobki, obrazy i płaskorzeźby. W nawach surowi rycerze z marmuru, wąsaci biskupi z czasów Gustawa Adolfa, o twarzach lancknechtów, urocze kamienne dzwonniczki, jakby żłobione i rzeźbione przez wróżki, wspaniałe miedziane lampy, przypominające lampy na obrazie Gerarda Dou Alchemik, Chrystus w grobie, malowidło z czternastego wieku, rzeźba z piętnastego wieku przedstawiająca Zaśnięcie Najświętszej Marii Panny. W prezbiterium ciekawe freski, pełne grozy ze świętym Bartłomiejem, pełne wdzięku z Marią Magdaleną; ciężka, prymitywna boazeria, wykonana około roku 1400; boazerie i freski ofiarowane przez jakiegoś rycerza z Ingelheimu, który zlecił, aby ukazać jego postać na klęczkach w rogu malowidła, z herbem w złote lilie na czerwonym polu. Na ścianach pełny zbiór owych tak charakterystycznych dla rycerstwa niemieckiego fantazyjnych szyszaków i siejących grozę kit na hełmach, porozwieszanych na gwoździach niczym rondle i warząchwie kuchenne. Nie opodal drzwi stał jeden z owych ogromnych zegarów o rozmiarach dwupiętrowej kamienicy, trzytomowej księgi, poematu w dwudziestu pieśniach, słowem – świata. W górze, wprawiona w wielki flamandzki fronton zegara, widniała tarcza wskazująca godziny dnia i nocy, niżej, w głębi jakiejś groty, w której poruszało się wśród ciemności splątane z sobą mnóstwo grubych drutów przypominających jakby czułki jakichś olbrzymich owadów, lśniła tajemniczo tarcza wskazująca pory roku. Godziny obracają się w górze, obroty pór roku widać w dole. Słońce w chwale złotych promieni, biały i czarny księżyc, gwiazdy na niebieskim tle dokonują zawiłych ruchów, które sprawiają, że w innej części zegara nabiera życia cały zbiór małych obrazków, gdzie uczniowie ślizgają się, starcy wygrzewają, wieśniacy koszą zboże, a pasterki zrywają kwiaty. Sentencje i maksymy, nieco poblakłe, lśnią na niebie w świetle gwiazd o nieco przyćmionym złocie. Za każdym razem, kiedy wskazówka staje na jakiejś cyfrze, na frontonie zegara otwierają się i zamykają drzwiczki, a figurki rycerzy uzbrojonych w młotki, wysuwając się lub chowając, wybijają godzinę i wykonują przy tym jakiś osobliwy taniec wojenny. Wszystko to żyje, dygocze i huczy w murach kościoła z łoskotem, jaki sprawiłby wieloryb zamknięty w wielkiej beczce heidelberskiej. W kolegiacie znajduje się wspaniałe Ukrzyżowanie Van Dycka. Są też tu reprezentowani Albrecht Diirer i Rubens, każdy jednym obrazem przedstawiającym Najświętszą Marię Pannę z Chrystusem u łona. Z pozoru temat jest ten sam, ale oba obrazy bardzo się różnią: Rubens usadowił na łonie Bożej Matki Dzieciątko, Diirer rzucił na nie Chrystusa ukrzyżowanego. Nic nie dorówna urokowi pierwszego obrazu, może tylko Męka ukazana na drugim. Każdy z tych dwóch malarzy usłuchał głosu swojego ducha. Rubens wybrał życie, Durer wybrał śmierć. Jeszcze jeden obraz, gdzie cierpienie i wdzięk są z sobą pomieszane, to bardzo cenne malowidło na skórze, które pochodzi z szesnastego wieku, a przedstawia wnętrze grobu świętej Cecylii. Wszystkie najważniejsze wydarzenia z życia świętej tworzą obramowanie obrazu. Pośrodku, w mrocznej krypcie, święta, wyprostowana, leży twarzą w dół, w złotej sukni, a na jej karku widać nacięcie toporem, różową, delikatną ranę, podobną do prześlicznych ust, które chciałoby się ucałować na klęczkach. Wydaje się, że za chwilę święta patronka muzyki dobędzie głosu i zaśpiewa por la boca de su herida . Nad otwartą trumną napisano złotymi zgłoskami: „En tibi sanctissimae virginis Caeciliae in sepulchro iacentis imaginem, prorsus eodem corporis situ expressam." Rzeczywiście, w wieku szesnastym jeden z papieży, zdaje się, że Leon X, kazał otworzyć grobowiec świętej Cecylii i to zachwycające malowidło jest, jak powiadają, dokładnym wizerunkiem cudownych zwłok. Tu właśnie, pośrodku kolegiaty, u wejścia do prezbiterium, w punkcie przecięcia transeptu i nawy, od czasów Maksymiliana II koronowano cesarzy. W jakimś kącie transeptu natknąłem się na zawiniętą, zapakowaną w worek z szarego papieru, co nadawało jej kształt dziecinnej czapeczki, ogromną koronę cesarską z drewna wykładanego złotem, którą podczas owej ceremonii zawieszano nad głowami cesarzy, i przypomniałem sobie, że przed rokiem widziałem dywan ozdobiony liliami burbońskimi, który rozpostarto podczas koronacji Karola X, zwinięty, związany sznurkiem i porzucony na taczce, na strychu katedry w Reims. Po prawej stronie drzwi wiodących do prezbiterium, dokładnie w tym miejscu, w którym dokonywano koronacji cesarza, na gotyckiej boazerii dębowej snycerską sztuką w następujący sposób ukazano jej przeciwieństwo: święty Bartłomiej, odarty ze skóry, którą niesie na ramieniu, z pogardą, spogląda na diabła, co siedzi po jego lewej stronie na ogromnej piramidzie mitr, diademów, szyszaków, tiar, bereł, mieczy i koron. Nieco dalej nowy cesarz mógł dojrzeć pod tapiserią, którą je zapewne przykrywano, stojące w mroku pod ścianą, jak posępna zjawa, kamienne widmo owego nieszczęsnego pseudocesarza, Guntera ze Schwarzburga, z determinacją i nienawiścią w oku jedną ręką osłaniającego się tarczą przed czołgającym się lwem, a drugą trzymającego swój cesarski szyszak; ten dumny i zarazem przerażający grobowiec przez dwieście trzydzieści lat towarzyszył intronizacjom cesarzy, a jego granitowy smutek przetrwał wszystkie uroczyste ozdoby z malowanej tektury i pozłacanego drewna. Chciałem wejść na wieżę. Nie rozumiejący ani słowa po francusku dzwonnik, który oprowadzał mnie po kościele, zostawił mnie mojemu losowi u pierwszych stopni krętych schodów, wszedłem więc tam sam. Znalazłszy się na górze, ujrzałem przed sobą żelazną przegrodę zakończoną ostrymi kolcami; zacząłem wołać, ale nikt mi nie odpowiedział, postanowiłem więc przejść przez przegrodę. Gdy ją przebyłem, znalazłem się na platformie wieży. Widok stąd był wspaniały. Nad głową miałem piękne słońce, u stóp całe miasto; na lewo plac przed Rómerem, na prawo ulicę Żydowską, której długa, czarna, prosta linia biegła pośród białych domów; tu i ówdzie kilka starych kościołów, niezbyt zrujnowanych, dwie, może trzy baszty z towarzyszącymi im wieżyczkami i z wyrzeźbionymi na nich orłami jako godłem Frankfurtu, a dalej, na widnokręgu, niby ich echo, kilka starodawnych wież-czatowni, które niegdyś wyznaczały granice tego małego, wolnego państwa; za mną srebrzysta tafla Menu z widocznymi na niej złocistymi bruzdami pozostawionymi przez płynące statki; stary most, dachy Sachsenhausen i czerwonawe mury domu Hanzy; wokół miasta szerokie pasmo drzew; za drzewami wielka, krągła jak stół równina pól uprawnych, a u jej kresu niebieskie grzbiety Taunusu. Gdy pogrążony w rozmyślaniach i marzeniach, siedziałem wsparty o resztki utrąconej dzwonnicy z roku 1509, pojawiły się nagle chmury i gnane wiatrem płynęły po niebie, raz po raz ukazując wielkie prześwity lazuru, to znów rzucając na ziemię na przemian światło i cień. Widok miasta i nieba aż po widnokrąg był wprost wspaniały. Krajobraz wtedy jest najpiękniejszy, kiedy staje się widownią gry światła i cienia. Wydawało mi się, że jestem sam na wieży, i byłem gotów zostać tu przez cały dzień. Nagle tuż koło mnie rozległ się cichy szelest; odwróciłem głowę; ujrzałem młodziutką dziewczynę, chyba czternastoletnią, która wychyliła się do połowy z okienka i patrzyła na mnie z uśmiechem. Postanowiłem przejść kilka kroków, minąłem jeden z narożników wieży, gdzie jeszcze nie byłem, i znalazłem się wśród mieszkańców dzwonnicy. Ujrzałem tu mały światek tchnący spokojem i szczęściem: dziewczątko zajęte szydełkową robótką, jakąś starą kobietę, zapewne matkę dziewczyny, przędącą u kołowrotka, gołębie gruchające w gargulcach dzwonnicy, gościnną małpkę, co wyciąga do przybysza łapkę ze swojej kryjówki, wagi wielkiego zegara, co wznoszą się i znów opuszczają z głuchym odgłosem, wprawiając przy tym w ruch marionetki w kościele, gdzie koronowano cesarzy; trzeba do tego dodać ów panujący w miejscach tak wysoko położonych głęboki spokój, na który składają się szmer wiatru, promienie słońca i piękność krajobrazu; czyż to nie całość czysta i urocza? Z pomieszczenia, gdzie dawniej były zawieszone dzwony, dziewczyna zrobiła sobie pokój; ustawiła w cieniu łóżko i tu, jak niegdyś śpiewały dzwony, ale głosem słodszym od ich głosu, śpiewa dla siebie tylko i dla Boga. W jednej z nie ukończonych dzwonniczek matka-wdowa na niewielkim piecyku gotuje skromną strawę. Oto szczyt wieży we Frankfurcie. Jak i dlaczego obie kobiety tu się znalazły i co tu robią? Nie mam pojęcia, ale przyglądałem się temu z zachwytem. Nad tym dumnym miastem cesarskim, co przetrwało tyle wojen, było ostrzelane tyloma pociskami, intronizowało tylu cesarzy, którego mury były niczym zbroja, a orzeł w swoich szponach, trzymał obie korony, jakie orzeł austriacki miał na swoich dwóch głowach, góruje teraz wieńcząc je uboga siedziba starej kobiety, skąd dobywa się nikła smuga dymu. LIST XXV REN SKĄD WYPŁYWA. – SZWAJCARIA, REN. – POSTACI I KSZTAŁTY RENU. – O TYM, ŻE RZEKA JEST DRZEWEM. – DROGA Z MOGUNCJI DO KOLONII. – GDZIE ZACZYNA SIĘ PRZEŁOM RZEKI. – GDZIE SIĘ KOŃCZY. – OBRAZY. – WINNICE. – RUINY. – WSIE. – MIASTA. – HISTORIA POMIESZANA Z ARCHEOLOGIĄ. – BINGEN. – OBERWESEL. – SANKT GOAR. – NEUWIED. – ANDERNACH. – LINZ. – SINZIG. – BOPPARD. – CAUB. – BRAUBACH. – KOBLENCJA. – CO PRZERAZIŁO AUTORA W KOBLENCJI. – MUZEA. – JACY MALARZE SĄ REPREZENTOWANI W KAŻDYM Z MIAST. – OSOBLIWOŚCI I STARZYZNA. – KRAJOBRAZY RENU. – CZYM KIEDYŚ BYŁ REN. – CZYM JEST OBECNIE. – POPŁYŃCIE W GORĘ RZEKI. – SZYBKI, SMUKŁY STATEK. – PAROWIEC. – ŁÓDŹ ŻAGLOWA. – WIELKA TRATWA. – CIEKAWE SZCZEGÓŁY O DAWNYCH WIELKICH SPŁAWACH PO RENIE. – DWADZIEŚCIA PIĘĆ PAROWCÓW PŁYNIE PO RENIE KAŻDEGO DNIA. – PORÓWNANIE DAWNEJ I OBECNEJ ŻEGLUGI. – CZTERDZIEŚCI DZIEWIĘĆ WYSP. – WSPOMNIENIA. – ŻART SCHINDERHANNESA WYPŁATANY GROMADZIE ŻYDÓW. – CO UCZYNILI W ROKU 1400 W PEWNYM WIEJSKIM KOŚCIELE CZTEREJ ELEKTORZY NADREŃSCY. – TAJNE I NIEZNANE SZCZEGÓŁY DETRONIZACJI WACŁAWA. – KONIGSSTUHL. – AUTOR DOKONUJE REKONSTRUKCJI KONIGSSTUHL, DZIŚ JUŻ NIE ISTNIEJĄCEGO. – W JAKI SPOSÓB I W JAKIEJ POSTACI DOKONYWANO WYBORU CESARZY. – KIM BYŁO SIEDMIU ELEKTORÓW ŚWIĘTEGO CESARSTWA. – PORÓWNANIE ELEKCJI WE FRANKFURCKIM ROMERZE Z ELEKCJĄ NA KONIGSSTUHL. – NOWE I NIEZNANE SZCZEGÓŁY DZIEJOWE. – CHORĄGIEW CESARSKA. – CZYM BYŁA PRZED LOTAREM. – JAKIE ZMIANY WPROWADZIŁ W NIEJ LOTAR. – CZYM BYŁA PÓŹNIEJ. – ORZEŁ DWUGŁOWY. – JEGO PIERWSZE POJAWIENIE SIĘ. – WNIOSKI, KTÓRE LUD WYSNUWAŁ Z TEGO, JAK CHORĄGIEW POWIEWAŁA. – UPADEK CHORĄGWI. – WIDOK CAUB. – OSOBLIWY WYGLĄD PFALZU. – CO TO JEST. – ZAMKI NADREŃSKIE. – ICH POCZET. – ILE ICH JEST. – JAK SIĘ NAZYWAJĄ. – DOTYCZĄCE ICH DATY. – ICH HISTORIA. – KTO JE ZBUDOWAŁ. – KTO ZBURZYŁ. – ICH WSPÓLNY LOS. – SZCZEGÓŁY O KAŻDYM Z NICH. – RZUT OKA W DOLINY. – SIEDEM ZAMKÓW W DOLINIE RZEKI WISPER. – JEDNO OPACTWO I SZESC TWIERDZ W SIEDMIOGÓRZU. – TRZY TWIERDZE NA RÓWNINIE W POBLIŻU MOGUNCJI. – GODESBERG NA RÓWNINIE W POBLIŻU KOLONII. – HYMN NA CZEŚĆ ZAMKÓW NADRENSKICH. Moguncja, 1 października. Jeden strumień wypływa z jeziora Toma na wschodnim zboczu masywu Świętego Gotharda; drugi strumień wypływa z innego jeziora u stóp góry Lukmanier; trzeci strumień sączy się z lodowca i spływa po skałach wysokich na tysiąc sążni. W odległości piętnastu mil od swoich źródeł owe potoki spływają do tego samego parowu pod Reichenau. Tu wody ich łączą się ze sobą. Czy nie podziwiasz, przyjacielu, w jak potężny i prosty sposób Opatrzność tworzy rzeczy wielkie? Spotykają się trzej pasterze – i oto rodzi się lud; spotykają się trzy strumienie – i oto rodzi się rzeka. Lud rodzi się 17 listopada 1307 roku, w nocy, nad brzegiem jeziora, gdzie właśnie uścisnęli się trzej pasterze; powstaje, bierze za świadka Boga, który stwarza chłopów i cesarzy, a potem biegnie po cepy i widły. Wiejski osiłek bierze się za bary z panującym olbrzymem, z cesarzem Niemiec. W Kussnacht obala wójta cesarskiego Gesslera, który kazał oddawać hołd swojemu kapeluszowi; w Sarnen – wójta Landenberga, który wyłupiał oczy starcom; w Thalwilu – wójta Wolfenschiessa, który mordował kobiety siekierą; na wzgórzu Morgarten – księcia Leopolda; pod Murten – Karola Śmiałego. Grzebie pod wzgórzem Buttisholz trzy tysiące Anglików Enguerranda Coucy. Utrzymuje jednocześnie w ryzach swoich czterech groźnych wrogów nacierających na niego z czterech stron świata; zwycięża pod Sempach księcia Austrii, pod Grandson – księcia Burgundii, pod zamkiem Chillon – księcia Sabaudii, pod Novarą – księcia Mediolanu, a przy okazji odnotujmy, że w Novarze, w roku 1513, owym księciem Mediolanu, który go zdobył mieczem, był Ludwik XII, król Francji. W swoich arsenałach, nad swoją chłopską odzieżą, obok żelaznego jarzma, jakie dla niego przeznaczono, lud zawiesza na gwoździu świetne zbroje pokonanych książąt, ma swoich znakomitych obywateli, najpierw Wilhelma Tella, a następnie trzech oswobodzicieli, potem Piotra Collin i Gundoldingena, którzy we własnej krwi zanurzyli sztandar swojego miasta, i Konrada Baumgartena, i Scharnachthala, i Winkelrieda, który rzucił się na piki jak Curtius w przepaść; lud walczy pod Bellinzoną o nietykalność swojej ziemi, a pod Kappel – o wolność sumienia; lud traci Zwingliego w roku 1531, ale w roku 1536 uwalnia Bonnivarda; i od tej pory trwa wyprostowany. Wypełnił swoje przeznaczenie między czterema olbrzymami kontynentu, nieugięty, niezachwiany, nieprzenikalny, tworząc ośrodek cywilizacji, schronienie dla nauki, azyl dla myśli, zaporę dla niesprawiedliwych najazdów, punkt oparcia dla prawowitej obrony. Od sześciuset lat w samym środku Europy, pośród surowej natury, pod okiem przychylnej Opatrzności, ci wielcy górale, godni synowie wielkich gór, poważni, chłodni i spokojni jak one, posłuszni prawom konieczności, zazdrośnie pilnujący swojej niezależności, trwają obok monarchii absolutnych, próżniaczych arystokracji i zawistnych demokracji i żyją swoim rzetelnym życiem ludowym, przestrzegając zarazem najpierwszego z praw – wolności, i najpierwszego z obowiązków – pracy. Rzeka rodzi się między dwiema granitowymi ścianami; o krok dalej, w romańskiej wsi Andeer, napotyka wspomnienie o Karolu Wielkim; w Chur, starożytnej Curii – wspomnienie o Druzusie; w Feldkirch – wspomnienie o Massenie; dalej, jakby naprzeciw losom oczekującym ją z racji owego potrójnego chrztu: germańskiego, rzymskiego i francuskiego, wprawiając umysł w zakłopotanie etymologią swojej nazwy, wywodzącej się z greckiego rhei i niemieckiego rinnen, a oba te słowa oznaczają: płynąć, płynie rzeczywiście, przebywa lasy i góry, dociera do Jeziora Bodeńskiego, daje susa w Szafuzie, okrąża tylne grzbiety Jury, toczy swoje wody skrajem Wogezów, przewierca łańcuch wygasłych wulkanów Taunusu, przemierza równiny Fryzji, zalewa i zatapia niziny Holandii i wyżłobiwszy w skałach, ziemi, lawie, piasku i pośród trzcin kręty parów długości dwustu siedemdziesięciu siedmiu mil, napełniwszy mrowisko europejskie nieustannym szumem swoich fal, na który jakby składały się odgłosy odwiecznej waśni Południa i Północy, zmieszawszy w sobie wody dwunastu tysięcy dopływów, minąwszy sto czternaście miast, oddzieliwszy czy raczej podzieliwszy jedenaście narodów, toczy w swoim spienionym nurcie i miesza z jego łoskotem dzieje trzydziestu stuleci oraz trzydziestu ludów i ginie wreszcie w morzu. Rzeka-Proteusz; pas mocarstw, granica ambicji, hamulec zdobywców; żmija oplatająca ogromny kaduceusz, który nad Europą wznosi bóg Handlu; ozdoba i klejnot kuli ziemskiej; długa zielona grzywa Alp, spływająca aż do oceanu. A więc trzej pasterze, trzy strumienie. Szwajcaria i Ren powstają w ten sam sposób w tych samych górach. Ren przybiera rozmaite postaci i kształty. Raz jest szeroki, to znów wąski. Jest modry, przejrzysty, bystry, pełen radości, jak wszystko, co potężne. Jest potokiem w Szafuzie, otchłanią w Laufen, rzeczką w Sickingen, wielką rzeką w Moguncji, jeziorem w Sankt Goar, bagniskiem w Lejdzie. Powiadają, że pod wieczór uspokaja się i zwalnia swój bieg, jakby usypiał; zjawisko raczej pozorne niż rzeczywiste, można je dostrzec na każdym wielkim szlaku wodnym. Napisałem gdzieś, że jedność w rozmaitości stanowi zasadę wszelkiej sztuki doskonałej. Pod tym względem przyroda jest największym z artystów. Nigdy nie pozostawia żadnego kształtu, nie podnosząc go do wszystkich wykładników potęgi. Z pozoru nic nie jest mniej do siebie podobne niż rzeka i drzewo; w istocie rzeka i drzewo są zasadniczo tym samym. Przyjrzyj się zimą drzewu odartemu z liści i wyobraź je sobie leżące płasko na ziemi, a będziesz miał obraz rzeki oglądanej z góry przez jakiegoś olbrzyma. Pień drzewa to rzeka; konary to dopływy; gałązki i gałązeczki to potoki, strumienie, źródła; splot korzeni to ujście. Wszystkie rzeki oglądane na mapie to drzewa, na których gałęziach miasta są jak owoce lub, osadzone w rozwidleniu konarów, przypominają gniazda, a ich niezliczone spływy i dopływy, zależnie od pochyłości zboczy i ukształtowania terenu, przypominają różnorodne rozgałęzienia najrozmaitszych gatunków roślin, które, jak wiadomo, wypuszczają swoje pędy bliżej lub dalej od łodygi, co jest uwarunkowane właściwą im siłą soków żywotnych i zwartością ich tkanki drzewnej. Jeśli tak spojrzeć na Ren, to warto zwrócić uwagę, że owa potężna rzeka nigdy jakby nie porzuca myśli o swoim królewskim powołaniu. Wszystkie prawie dopływy Renu: Murg, Neckar, Men, Nahę, Lahna, Mozela i Aar, mają kształt litery Y rozchylonej o prawie dziewięćdziesiąt stopni. Bingen, Niederlahnstein, Koblencja leżą pod kątem prostym. Gdyby wyobrazić sobie ogromny zarys geometryczny linii Renu stojący prostopadle do ziemi, wszystkie jego dopływy tworzyłyby linie proste, a rzeka miałaby kształt dębu. Niezliczone strumienie, na które się dzieli, nim dotrze do oceanu, to obnażone korzenie owego dębu. Najsłynniejsza, najbardziej podziwiana, przynosząca najobfitszy plon dla geologa, najciekawsza dla historyka, najważniejsza dla polityka, najpiękniejsza dla poety jest ta część środkowego Renu, co między Bingen i Konigswinter płynie ze wschodu na zachód pośród chaosu wulkanicznych wzgórz, które Rzymianie nazywali Alpami Kottyjskimi. To tutaj właśnie znajduje się ów słynny odcinek drogi z Moguncji do Kolonii, który prawie wszyscy turyści przebywają w czternaście godzin podczas długich, letnich dni. W ten sposób mogą być tylko Renem olśnieni i nic więcej. Aby dobrze przyjrzeć się wartkiej rzece, trzeba popłynąć nią pod prąd, a nie z prądem. Jeśli o mnie chodzi, to, jak wiesz, odbyłem tę drogę, wyruszywszy z Moguncji do Kolonii – i poświęciłem na nią cały miesiąc. Między Moguncją i Bingen, podobnie jak między Konigswinter i Kolonią, przez siedem, osiem mil ciągnie się urodzajna, zielona, roześmiana równina z dostatnimi, pięknymi wsiami nad brzegiem rzeki. Ale, jak ci to przed chwilą powiedziałem, wielki przełom Renu zaczyna się w Bingen, między Rupertsberg i Niederwald, dwoma spiętrzeniami łupku i fyllitu, a kończy się w Kónigswinter u stóp Siedmiogórza. Tam wszystko jest piękne. Mroczne urwiska obu brzegów przeglądają się w falistym lustrze wody. Znaczna pochyłość zboczy sprawia, że winorośl nad Renem uprawia się w taki sam sposób jak oliwki w Prowansji. Wszędzie tam, gdzie w skale znajduje się najmniejszy występ, na który w południe padają promienie słońca, chłop workami i koszami nanosi ziemię i w tej ziemi w Prowansji sadzi drzewko oliwne, a nad Renem – szczep winogradu. Następnie obstawia ten skrawek murkiem z niespojonych kamieni, który przytrzymuje ziemię, a pozwala spływać wodzie. Tutaj, z nadmiaru ostrożności, właściciel winnicy, chcąc uchronić ziemię, aby jej deszcze nie rozmyły, nakrywa ją niby dachem potrzaskanymi płytkami łupku. Tym sposobem na najbardziej stromych skalistych zboczach nadreński winograd, jak oliwki nad Morzem Śródziemnym, rośnie na czymś w rodzaju półek zawieszonych nad głowami przechodniów niby kwiaty w doniczkach w oknie na poddaszu. Na wszystkich łagodnych pochyłościach ciągną się winnice. Jest to zresztą praca niewdzięczna. Od dziesięciu lat mieszkańcy brzegów Renu nie mieli dobrych zbiorów. W wielu miejscach, szczególnie w Sankt Goarshausen, w księstwie Nassau, widziałem porzucone winnice. Z dołu wszystkie te podpory z niespojonego kamienia, biegnące po sfalowanym zboczu tysiącami zakosów, którym wgłębienia skalne nadają siłą rzeczy prawie zawsze kształt sierpa, ze zwieszającą się z nich frędzlą zielonych winorośli, przytwierdzone i jakby uczepione swoimi dwoma zwężającymi się końcami u występów skalnych, tworzą niezliczone girlandy na surowych ścianach nadreńskich. Zimą, kiedy winnice i ziemia są czarne, owe brudnoszare terasy przypominają olbrzymie sieci pajęcze, rozciągnięte, jedne nad drugimi, w rogach porzuconych ruin, stanowiąc jakby rodzaj jakichś obrzydliwych hamaków, na których zbiera się kurz. Za każdym zakrętem rzeki ukazuje się jakaś osada, miasteczko, lub gród. Nad każdą osadą wznosi się zrujnowana wieża. Miasteczka i wsie, najeżone ścianami szczytowymi, wieżyczkami i dzwonnicami, z daleka wyglądają jak kolczasta iglica, wyrastająca ponad wysokimi wierzchołkami gór. Wsie nieraz ciągną się, długie jak ogony, skrajem nadrzecznej; łąki, rozbrzmiewając śmiechem bawiących się dzieci i śpiewem praczek. Tu i ówdzie koza skubie młode pędy łoziny. Nadreńskie domy wyglądają jak wielkie łupkowe kaski, ułożone nad rzeką. Bajeczna gmatwanina pomalowanych na czerwono lub niebiesko belek poprzecznych, widocznych na tle biało wyprawionej ściany, stanowi ozdobę fasady. Wiele z tych wiosek, na przykład Bergheim i Mondorf w pobliżu Kolonii, zamieszkują rybacy poławiający łososie i koszykarze. W piękne dni letnie daje to widok prześliczny: koszykarze wyplatają kosze na progach swoich domów, rybacy naprawiają sieci w swoich łodziach, a nad ich głowami, na wzgórzu, dojrzewa w słońcu winorośl. Wszystko stworzenie czyni to, co mu Bóg nakazał, zarówno gwiazda dzienna, jak człowiek. Miasta wyglądają inaczej, ich zabudowa jest bardziej zawiła, panuje w nich zgiełk i wrzawa. Mnóstwo ich nad Renem: Bingen, Oberwesel, Sankt Goar, Neuwied, Andernach, Linz, wielki gród o kwadratowych wieżach, oblegany przez Karola Śmiałego w roku 1476, który spogląda na wznoszące się na przeciwległym brzegu miasto Sinzig, zbudowane przez Sentiusza, by strzegło ujścia Aary, Boppard, starożytna Bodobriga, forteca Druzusa, monarsza dzierżawa królów frankońskich, miasto uznane za cesarskie w tym samym czasie, co Oberwesel, obszar jurysdykcji bajlifa Trewiru, uroczy, stary gród, w którego kościele zachowało się jeszcze bóstwo pogańskie; widoczne nad miastem dwie dzwonnice romańskie, spojone mostem, sprawiają wrażenie dwóch ogromnych, jednym jarzmem złączonych wołów. Tam, u miejskiej bramy znajdującej się w górze rzeki, spostrzegłem ruiny prześlicznej absydy; dalej Caub, miasto palatynów; Braubach, wymienione w jednym z dokumentów z roku 933 jako lenno hrabiów Arnstein z Lahngau, miasto cesarskie za panowania Rudolfa w roku 1279, dominium hrabiów Katzenelnbogen w roku 1283, które przypadło Hesji w roku 1473, Darmstadtowi w roku 1632, a w roku 1802 księstwu Nassau. Braubach, sąsiadujące z kąpieliskami w górach Taunus, jest prześlicznie położone u stóp skały, na której szczycie wznosi się Marksburg. Stary zamek Świętego Marka jest dziś więzieniem stanu. Każdy markiz chce mieć paziów. Wydaje mi się, że pan Nassau pyszni się tym, że ma więźniów stanu. Nie lada to luksus. Dwanaście tysięcy sześciuset mieszkańców w tysiącu stu domach, most na trzydziestu sześciu łyżwach zbudowany na Renie w roku 1819, most o czternastu przęsłach na Mozeli, wzniesiony z kamienia wulkanicznego na tych samych fundamentach, na których stał most zbudowany około roku 1311 przez arcybiskupa Baldwina za pieniądze uzyskane z udzielonych przez niego bardzo wielu odpustów; słynny fort Ehrenbreitstein, zdobyty przez Francuzów 27 stycznia 1799 roku po blokadzie, podczas której oblężeni płacili za kota trzy franki, a za funt koniny trzydzieści su; studnia o głębokości pięćset osiemdziesięciu stóp, wykopana na polecenie Jana, margrabiego Badenii; plac, na którym wznosi się arsenał i gdzie oglądano niegdyś słynną kolubrynę zwaną Smokiem, co miotała pociski stusześćdziesięciofuntowe, a ważyła dwadzieścia ton; stary, zacny, poczciwy klasztor franciszkański, zamieniony na szpital w roku 1804; romański kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, odrestaurowany w stylu Pompadour i pomalowany na różowo; kościół. Świętego Floriana, zamieniony przez Francuzów na skład furażu, dziś kościół ewangelicki, co z punktu widzenia sztuki jest znacznie gorsze, i pomalowany na różowo; kolegiata pod wezwaniem Świętego Kastora, ozdobiona portalem z roku 1805 i pomalowana na różowo; żadnej biblioteki: oto Koblencja, której nazwę Francuzi przez grzeczność wobec Niemców piszą: Coblenz, a Niemcy – okazująe wzgląd Francuzom – Coblence. Najpierw tu, gdzie wznosi się Stary Zamek, było rzymskie castrum, potem dwór królów frankońskich i rezydencja cesarska aż do czasów Ludwika Bawarskiego; miasto znajdowało się pod patronatem hrabiów Arnstein do roku 1250, a począwszy od panowania Arnulfa II – arcybiskupów trewirskich; oblegana daremnie w roku 1688 przez Vaubana i przez Ludwika XIV w jego własnej osobie, Koblencja została zdobyta przez Francuzów w roku 1794 i oddana Prusakom w roku 1815. Nie zatrzymałem się w tym mieście. Przeraziło mnie tyle różowych kościołów. Koblencja to ważny punkt strategiczny. Jej trzy fortece strzegą miasta ze wszystkich stron. Nad drogą wiodącą do Moguncji góruje Kartuzja, Petersberg strzeże drogi do Trewiru i Kolonii, Ehrenbreitstein czuwa nad Renem i drogą do Nassau. Pod względem urody krajobrazu Koblencja jest może nazbyt wychwalana, zwłaszcza kiedy ją porównać z innymi miastami nadreńskimi, o których nikt nie wspomina ani nikt ich nie zwiedza. Ehrenbreitstein, niegdyś piękna, ogromna ruina, jest obecnie lodowatą, ponurą fortecą, która płasko wieńczy przepiękną skałę. Prawdziwymi koronami gór były dawne fortece, a każda wieża – kwiatonem. Niektóre z tych miast posiadają nieoszacowane skarby sztuki i cenne zabytki archeologiczne. W ich muzeach znajdują się liczne dzieła najstarszych mistrzów i największych malarzy. Dzieła Domenichina, Carraccich, Guercina, Jordaensa, Snydersa znajdują się w Moguncji. Malowidła Augustyna Brauna, Wilhelma z Kolonii, Rubensa, Albrechta Durera, Mesquidy znajdują się w Kolonii. Holbein, Łukasz z Lejdy, Cranach Starszy, Scorel, Rafael, Wenus śpiąca Tycjana znajdują się w Darmstadcie. W Koblencji są wszystkie, z wyjątkiem czterech, sztychy Albrechta Diirera. W Moguncji jest psałterz z 1459 roku. W Kolonii był słynny mszał z zamku Drachenfels, kolorowany w dwunastym wieku; dopuszczono tu do tego, że zaginął, ale zachowały się cenne listy Leibniza do jezuity de Brosse. Te piękne miasta i urocze wsie toną niejako w odludnej przyrodzie. Mgły snują się w parowach, obłoki, zaczepiając o wzgórza, zdają się wahać i oczekiwać na pomyślny dla nich wiatr; mroczne lasy druidyczne zacierają się pośród gór w dalekich fioletach; wielkie, drapieżne ptaki unoszą się pod niebem, którego kapryśność wywodzi się z odmienności dwóch klimatów przedzielonych Renem, to lśniącym od słonecznego blasku niczym niebo włoskie, to znów zasnutym burymi mgłami jak niebo nad Grenlandią. Brzeg jest urwisty; lawy granatowe, bazalty czarne; wszędzie odłamki miki i kwarcu; wszędzie ostre krawędzie; zarysy skał przypominają płaskonosych olbrzymów. Szczyty skał z ułożonego warstwami i jak jedwab delikatnego łupku lśnią w słońcu, przypominając grzbiety ogromnych dzików. Cała rzeka przedstawia widok niezwykły. Nie ulega wątpliwości, że przyroda, tworząc Ren, postanowiła, że będzie tu pustkowie; człowiek stworzył tu drogę. Za czasów Rzymian i barbarzyńców był to trakt żołnierski. W średniowieczu nazywano Ren drogą księżą, wszędzie bowiem nad jego brzegami ciągnęły się włości kościelne, a cała rzeka, od źródła niemal aż po ujście, należała do opata Sankt Gallen, do księcia-biskupa Konstancji, do księcia-biskupa Bazylei, do księcia-biskupa Strasburga, do księcia-biskupa Spiry, do księcia-biskupa Wormacji, do arcybiskupa-elektora Moguncji, do arcybiskupa- elektora Trewiru i do arcybiskupa-elektora Kolonii. Dziś jest to droga handlowa. Podróżny, zmierzając w górę Renu, ogląda, jeśli można się tak wyrazić, rzekę, która się do niego zbliża, co sprawia, że jej widok jest o wiele piękniejszy. ,Co chwila coś go mija: a to wąski masztowiec, którego widok wprawia w przerażenie, tylu bowiem wiezie wieśniaków, zwłaszcza w niedzielę, kiedy owi dzielni mieszkańcy nadbrzeżnych okolic, katolicy znajdujący się pod władzą hugenotów, wyprawiają się na swoją mszę niekiedy bardzo daleko, a to przystrojony chorągiewkami parostatek, a to długa łódź o dwóch żaglach latyńskich, co kierowana przez bacznego, pełnego powagi sternika spływa Renem, wioząc ładunek, który, niby garb, wystaje spod wielkiego masztu; wokół uwijają się majtkowie, jakaś kobieta siedzi u drzwi kabiny, a pośród pak z towarem widać wielki kufer marynarski ozdobiony niebieskimi, czerwonymi i zielonymi rozetami. A tu znów długie szeregi sprzężonych z sobą barek, przycumowane do ciężkich statków, płyna z wolna w górę rzeki; dalej dzielny koń holuje masywną, pękatą łódź pontonową, podobny do mrówki ciągnącej zdechłego chrabąszcza. Nagle, w załomie rzeki, na zakręcie, który się przed nami pojawia, ukazuje się w całym swoim majestacie ogromna tratwa z Namedy. Trzystu marynarzy obsługuje tę monstrualną machinę, rytmicznie poruszając potężnymi wiosłami; na bloku u wysokiego masztu wisi, rozpłatany i okrwawiony, cały wół; inny wół, żywy, obchodzi dokoła palik, do którego go uwiązano, i dyszy, widząc pasące się na brzegu jałówki; właściciel tratwy wchodzi i schodzi z podwójnych schodów, prowadzących na mostek; trójkolorowa w poprzeczne pasy flaga łopoce na wietrze; kucharz podsyca ogień pod wielkim kotłem; dym unosi się znad kilku budek, do których wchodzą i z których wychodzą marynarze; wszystko, niby w jakiejś wsi, tętni tu życiem i płynie na owej cudownej platformie z jodłowych bali. Otóż te ogromne tratwy w porównaniu z tratwami, co niegdyś płynęły Renem, są tym, czym zwykła łódź wobec trójpokładowego statku. Dawne ciągi spławne zbijano podobnie jak dziś z jodeł" przeznaczonych na maszty, z dębów, z buków i z pni mniejszych drzew, łączonych na końcach łozinowym łykiem, żelaznymi klamrami i krokwiami, zwanymi Bundsparren; niosły one na sobie piętnaście do osiemnastu domków, z tuzin czółen wyładowanych kotwicami, sondami i linami oraz tysiąc wioślarzy; ich zanurzenie wynosiło osiem stóp, szerokość – siedemdziesiąt stóp, długość zaś około dziewięciuset, to znaczy tyle, ile wynosi długość najwyższych dziesięciu jodeł znad Murg, ułożonych tak, aby stykały się swoimi końcami. Wokół głównej tratwy, przycumowane do niej przy pomocy drewnianego kloca, który zastępował i pomost, i linę, płynęło dziesięć lub dwanaście platform długości osiemdziesięciu stóp, mających utrzymywać wielką tratwę we właściwym kierunku i zmniejszać niebezpieczeństwo zatonięcia. Kloc zwano Knie, a owe platformy – Anhange. Przez główną tratwę biegła ulica, która łączyła wielki namiot z domem właściciela przypominającym jakby drewniany pałac. Pod kuchnią wciąż płonął ogień. Z ogromnego miedzianego kotła dniem i nocą buchała para. Wieczorem i rano pilot wydawał polecenia i unosił w górę kosz zatknięty na tyce; był to znak wzywający na posiłek i tysiąc pracowników zbiegało się ze swoimi drewnianymi miseczkami. Podczas jednej takiej podróży zużywano osiem kadzi wina, sześćset okseftów piwa, czterdzieści worków suszonych jarzyn, dwanaście tysięcy funtów sera, tysiąc pięćset funtów masła, dziesięć tysięcy funtów wędzonego mięsa, dwadzieścia tysięcy funtów mięsa świeżego i pięćdziesiąt tysięcy funtów chleba. Wieziono z sobą stada i rzeźników. Wartość każdego takiego ciągu spławnego wynosiła siedem, czasem osiem tysięcy florenów, czyli około dwóch milionów franków. Z trudem tylko można sobie wyobrazić ową wielką wyspę z drewna, która, płynąc z Namedy do Dordrechtu, wlokła za sobą zakosami cały archipelag wysepek przez zakręty, gardziele wodospady, wiry i serpentyny Renu. Często zdarzały się wypadki rozbicia. Toteż powiadano niegdyś i obecnie jeszcze się powiada, że przedsiębiorca spławu musi posiadać trzy kapitały: jeden na Renie, drugi na lądzie, trzeci w kieszeni. Zazwyczaj jeden tylko człowiek w każdym pokoleniu potrafił prowadzić pośród tylu przeszkód owe ogromne zespoły tratw. Pod koniec ubiegłego stulecia sekret tej sztuki posiadł mistrz flisacki z Rudesheim, zwany starym Jungiem. Kiedy Jung umarł, wielkie spławy ustały. Obecnie dwadzieścia pięć parostatków co dnia płynie w górę i w dół rzeki. Dziewiętnaście statków Kompanii Kolońskiej, łatwych do rozpoznania po biało-czarnych kominach, wyrusza ze Strasburga do Dusseldorfu; sześć statków Kompanii Dusseldorfskiej o kominach trójbarwnych zmierza z Moguncji do Rotterdamu. Ta dogodna i czysta komunikacja rzeczna ma połączenie ze Szwajcarią za pośrednictwem parowca płynącego ze Strasburga do Bazylei, a także z Anglią dzięki parostatkom idącym z Rotterdamu do Londynu. Dawna żegluga reńska, posługująca się nadal żaglowcami, różni się od nowej, w której zastąpiły je parowce. Parostatki wesołe, zalotne, wytworne, wygodne, szybkie, przystrojone wstęgami, przybrane barwami sześciu krajów, Anglii, Prus, Nassau, Hesji, Badenii i trójkolorowymi flagami Holandii, noszą jako swoje miana imiona książąt i nazwy miast: „Ludwik II" „Wielki książę heski", „Królowa Wiktoria", „Książę Nassau", „Księżna Maria Anna", „Wielki książę Badenii", „Mannheim", „Koblencja". Statki żaglowe płyną powoli, a na ich dziobach widnieją nazwy pełne powagi i słodyczy: „Pius", „Columbus", „Amor", „Sancta Maria", „Gratia Dei". Parostatki są polakierowane i pozłocone, żaglowce – smołowane. Parowce to spekulacja; statki żaglowe to dawna żegluga, tchnąca wiarą i surową ufnością. Jedne płyną, robiąc reklamę, drugie – odmawiając pacierz. Jedne liczą na człowieka, drugie – na Boga. Te jaskrawe i uderzające przeciwieństwa wciąż się wymijają i nieustannie stawiają sobie czoło na Renie. W owym kontraście z niezwykłą mocą uwydatnia się dwojaki duch naszej epoki, która jest córką religijnej przeszłości i uważa się za matkę uprzemysłowionej przyszłości. Czterdzieści dziewięć wysp, okrytych gąszczem zieleni, która przesłania unoszący się spośród kęp drzew i kwiatów dym z kominów i ocienia łodzie w prześlicznych przystaniach, ciągnie się na Renie między Kolonią i Moguncją. Na każdej z nich znajduje się jakiś zabytek: Graupenwerth, gdzie Holendrzy zbudowali fort nadając mu nazwę Księżej Mycki, Pfaffenmiitze, ale zgorszeni Hiszpanie odbili go i ochrzcili imieniem Izabeli. Dalej znów Graswerth, Wyspa Traw, gdzie Jan Filip z Reichenberga napisał swoje Antiquitates Saynenses; Niederwerth, niegdyś tak bogate w dotacje margrabiego-arcybiskupa Jana II; wyspa Urmitz, która widziała Cezara; Nonnenswerth, która oglądała Rolanda. Zabytki na brzegach rzeki zdają się odpowiadać zabytkom na wyspach. Pozwól mi ledwo tu wspomnieć o niektórych z nich; później wrócę do tego zajmującego tematu, starając się o większą dokładność w szczegółach. Każdy cień, który zarysowuje się na jednym brzegu, sprawia, że na przeciwległym pojawia się drugi. Trumna świętej Nizzy, wnuczki Ludwika Pobożnego, znajduje się w Koblencji; grobowiec świętej Idy, kuzynki Karola Młota, jest w Kolonii. Święta Hildegarda zostawiła w Eubingen obrączkę, którą dał jej święty Bernard, z wyrytą na niej dewizą: „Lubię cierpieć." Sigibert był ostatnim z królów Austrazji, który miał swoją siedzibę w Andernach. Święta Genowefa przebywała we Frauenkirchen, w lasach, w pobliżu źródła mineralnego, gdzie nie opodal stoi dziś kapliczka poświęcona jej czci. Jej mąż rezydował w Altsimmern. Schinderhannes pustoszył dolinę rzeki Nahe. Tam właśnie pewnego dnia z pistoletem w ręce urządził sobie zabawę z gromadą Żydów, którym kazał się rozzuć, a następnie zmusił ich, aby szybko wzuli swoje buty, które przedtem pomieszał. Żydzi uciekali kuśtykając, a Jan Oprawca śmiał się do rozpuku. Przed Schinderhannesem władcą tej uroczej doliny był Ludwik Czarny, książę Dwóch Mostów. Kiedy podróżny, płynąc w górę rzeki, mija Koblencję i zostawia za sobą uroczą wyspę Oberwerth, gdzie jakaś biała budowla wznosi się na miejscu starego klasztoru benedyktynek, jego oczom ukazuje się ujście Lahny. Miejsce to jest zachwycające. Nad brzegiem, za mnóstwem przycumowanych stateczków, wznoszą się dwie zrujnowane dzwonnice kościoła Świętego Jana, przypominające Jumieges. Po prawej, nad miasteczkiem Kapellen, na grzbiecie skalnym wznosi się Stolzenfels, ogromna, wspaniała twierdza arcybiskupia, gdzie elektor Werner studiował alchemię; a po lewej, nad Lahną, na widnokręgu, chmury i słońce splatały się z mrocznymi ruinami Lahnecku, zagadkowymi dla historyka i tajemniczymi dla znawcy starożytności. Po obu stronach Lahny dwa śliczne miasta, Niederlahnstein i Oberlahnstein, złączone aleją wysadzaną drzewami, spoglądają na siebie jakby z uśmiechem. Opodal wschodniej bramy Oberlahnstein, gdzie zachował się otaczający miasto czarny krąg blankowanych murów z wieżami, można poprzez rosnące w. jednym z sadów drzewa, które zarazem ją przesłaniają, dostrzec kapliczkę z czternastego wieku, zniekształconą warstwą tynku, oraz wznoszącą się nad nią wieżyczkę. Owa kaplica była świadkiem detronizacji cesarza Wacława. W tym właśnie wiejskim kościele, roku pańskiego 1400, czterej elektorowie nadreńscy: Jan z Nassau, arcybiskup Moguncji, Fryderyk z Saaswerden, arcybiskup Kolonii, Werner z Königsstein, arcybiskup Trewiru, i Ruprecht III, hrabia palatyn, stojąc na progu portalu ogłosili uroczyście detronizację Wacława, cesarza Niemiec. Wacław był człowiekiem słabym i niegodziwym, pijakiem i okrutnikiem; gdy był pijany, kazał topić księży, którzy odmawiali mu naruszania tajemnicy spowiedzi. Podejrzewając swoją żonę o niewierność, wierzył jednocześnie w jej rozsądek i ulegał jej wpływowi. To właśnie niepokoiło Rzym. Żoną Wacława była Zofia Bawarska, której spowiednikiem był Jan Hus. Jan Hus, głosząc nauki Wiklifa, podkopywał autorytet papieża; papież wymierzył swój cios w cesarza. Za namową Stolicy Apostolskiej trzej arcybiskupi wezwali hrabiego-palatyna. Nadrenia uzyskała odtąd przewagę nad Niemcami. We czterech obalili cesarza, a następnie obrali tego spośród siebie, kto nie był duchownym, czyli hrabiego Ruprechta. Ruprecht, któremu owa nagroda została z pewnością skrycie przyobiecana, był zresztą godnym i szlachetnym cesarzem. Widzisz więc, że już to jawnie, już to skrycie sprawując kuratelę nad królestwami i królami, Rzym niekiedy okazywał się w swoim działaniu dobroczynny. Orzeczenie, wydane przeciw Wacławowi, opierało się na sześciu zarzutach; cztery najważniejsze były następujące: po pierwsze – trwonienie dóbr koronnych; po drugie – odstępstwo od wiary; po trzecie – wojny domowe w cesarstwie; po czwarte – pozwalał psom spać w swojej komnacie. Jan Hus nie ustępował. Rzym również. „Zamiast się ugiąć – mówił Jan Hus – wolałbym, aby rzucono mnie do morza, przywiązawszy do szyi kamień młyński." Ujął szpadę ducha i walczył nieustraszenie z Rzymem. Następnie, wezwany na sobór, stawił się odważnie, bez listu żelaznego, ,,venimus sine salvo conductu". Znasz koniec tej sprawy, jej rozwiązanie nastąpiło 6 lipca 1415 roku. Przemijające lata, które niszczą wszystko, co cielesne i zewnętrzne, sprawiają, że wydarzenia również ulegają rozpadowi i ukazują obnażone włókna historii. Dzisiaj ten, kto dzięki owemu obnażeniu dostrzega opatrznościową konstrukcję wydarzeń tej mrocznej epoki, widzi, że detronizacja Wacława jest prologiem tragedii, której rozwiązanie stanowi stos w Konstancji. Na wprost tej kaplicy, na przeciwległym brzegu jeszcze przed pół wiekiem wznosił się ów królewski tron, starodawny Konigsstuhl, o którym już ci wspomniałem. Königsstuhl w całej swojej okazałości był wysoki na siedemnaście stóp i miał dwadzieścia cztery niemieckie stopy średnicy. A oto jak wyglądał: siedem kamiennych filarów dźwigało wielką ośmiokątną platformę, również z kamienia, którą podtrzymywał pośrodku ósmy filar, grubszy od pozostałych, co miało wyobrażać cesarza otoczonego przez siedmiu elektorów. Siedem siedzisk kamiennych, jedno naprzeciw drugiego, stało na platformie, każde w miejscu odpowiadającym jednemu z podtrzymujących ją filarów. Na ósmą, pustą część platformy, zwróconą ku południowi, wychodziły schody, stanowiące bryłę składającą się z czternastu stopni, po dwa dla każdego elektora. W tej pełnej powagi, czcigodnej budowli wszystko miało swoje znaczenie. Za każdym siedziskiem, na powierzchni każdej z siedmiu części ośmiokątnej platformy były wyrzeźbione i pomalowane herby siedmiu elektorów: lew czeski, skrzyżowane miecze brandenburskie, saski czerwony orzeł na srebrnym polu, srebrny lew na czerwonym polu hrabiego-palatyna, trewirański czerwony krzyż na srebrnym polu, koloński czarny krzyż na srebrnym polu, mogunckie srebrne koła na czerwonym polu. Owe herby, których emalie, barwy i złocenia rdzewiały od słońca i deszczu, były jedyną ozdobą tego starego granitowego tronu. To tam właśnie, na powietrzu, wśród podmuchów wiatru, pod jasnym niebiem, spoczywając w owych ogromnych kamiennych siedziskach, na które sypały się liście z drzew i padały cienie chmur, surowi i prości, naiwni i dostojni jak królowie Homera, dawni elektorowie niemieccy wybierali spośród siebie cesarza. Później owe dostojne obyczaje zatarły się, a nowy okres cywilizacji, o mniej epickim charakterze, sprawił, że wokół przykrytego skórą stołu we Frankfurcie zebrało się siedmiu książąt, których liczba pod koniec siedemnastego wieku wzrosła do dziewięciu, ponieważ do grona elektorów dołączyli władcy Bawarii i Brunszwiku. Siedmiu władców, którzy zasiadali na tych kamieniach w średniowieczu, było możnych i potężnych. Elektorzy zajmowali w Świętym Cesarstwie Rzymskim miejsce najwyższe. W orszaku cesarskim poprzedzali czterech książąt, czterech wielkich marszałków polnych, czterech landgrafów, czterech burgrabiów, czterech hrabiów głównodowodzących, czterech opatów, cztery twierdze, czterech rycerzy, cztery miasta, cztery wsie, czterech wieśniaków, czterech margrabiów, czterech hrabiów, czterech możnowładców, cztery góry, czterech baronów, cztery posiadłości czterech łowczych, cztery urzędy Szwabii i czterech służących. Przed każdym z elektorów jego własny mistrz ceremonii niósł miecz w pozłacanej pochwie. Wszystkich innych książąt nazywali głowami koronowanymi, a siebie – rękami koronującymi. Złota bulla przyrównywała ich do siedmiu darów Ducha Świętego, do siedmiu wzgórz Rzymu, do siedmiu ramion świecznika Salomona. Godność elektora była w ich przekonaniu wyższa od godności króla; arcybiskup Moguncji szedł po prawicy cesarza, król Czech po prawicy arcybiskupa. Byli tak wielcy, z tak daleka widać ich było w Europie i z tak wysoka władali narodami, że chłopi z Weesen w Szwajcarii nazywali i nazywają jeszcze dziś siedem skalnych iglic nad swoim jeziorem Sieben Kurfursten, Siedmioma Elektorami. Konigsstuhl zniknął, elektorowie również. Dzisiaj cztery głazy zaznaczają miejsce, gdzie się wznosił, ale nie ma śladu po miejscu, gdzie zasiadali elektorzy. W szesnastym stuleciu, kiedy nastał obyczaj, aby obierać cesarza we Frankfurcie, już to w sali Romeru, już to w kaplicy -konklawe w kościele Świętego Bartłomieja, elekcja stała się ceremonią nader skomplikowaną, na którą w znacznej mierze wpłynęła etykieta dworu hiszpańskiego. Rytuał był bardzo drobiazgowy, tryb postępowania pompatyczny, surowy, pełen podejrzliwości, niejednokrotnie groźny. Rano, w dniu wyznaczonym na elekcję, zamykano bramy miasta, mieszczanie chwytali za broń, słychać było warkot bębnów obozowych i dźwięk dzwonów bijących larum; elektorowie odziani w złotogłów i spowici w czerwone płaszcze podbite gronostajem, świeccy w elektorskich kołpakach, arcybiskupi w szkarłatnych mitrach przyjmowali uroczyście przysięgę magistratu, który zobowiązywał się chronić ich przed sobą nawzajem; po dopełnieniu tej ceremonii sposobili się sami do złożenia na ręce arcybiskupa Moguncji takiej samej przysięgi, po czym odprawiano w ich obecności mszę świętą; zasiadali na stolcach obitych czarnym aksamitem, a marszałek Świętego Cesarstwa zamykał podwoje i przystępowano do elekcji. Choć drzwi były zamknięte, sekretarze i notariusze wchodzili i wychodzili. Na koniec przewielebni dochodzili do zgody z najdostojniejszymi, wyznaczali króla rzymskiego, książęta wstawali ze swoich stolców i gdy z okien Romeru ukazywano ludowi cesarza, jeden z sufraganów mogunckich intonował w kościele Świętego Bartłomieja Te Deum przy wtórze trzech rodzajów instrumentów: organów kościelnych, trąb elektorskich i trąb cesarskich. Wszystko odbywało się przy dźwięku wielkich dzwonów, w które bito na wieżach kościelnych, i wśród huku ciężkich dział, z których palono z radością, powiada w swoim zajmującym rękopisie anonimowy narrator opisujący elekcję Macieja II. Na Konigsstuhl rzecz odbywała się z większą prostotą i moim zdaniem dostojniej. Elektorowie wstępowali jeden za drugim na platformę po czternastu stopniach, z których każdy miał stopę wysokości, i zasiadali na kamiennych siedziskach. Ludność Rhens, powstrzymywana przez zbrojnych, otaczała ciżbą królewskie siedzisko. Arcybiskup Moguncji stojąc mówił: „Wielce dostojny książę, tron Świętego Cesarstwa jest wolny"; następnie intonował antyfonę Veni, Sancte Spiritus, zaś arcybiskupi Kolonii i Trewiru śpiewali odpowiednie kolekty. Po zakończonym śpiewie siedmiu elektorów składało przysięgę, świeccy kładąc rękę na Ewangelii, duchowni z ręką na sercu. Piękne i wzruszające rozróżnienie, które ma oznaczać, że serce każdego kapłana winno być egzemplarzem Ewangelii. Po złożeniu przysięgi zasiadali kołem, naradzali się po cichu, każdy mógł im się przyjrzeć do woli; nagle arcybiskup Moguncji wstawał, wznosił ręce ku niebu i rzucał ludowi, rozproszonemu wśród opłotków, zarośli i łąk, imię nowego doczesnego władcy świata chrześcijańskiego. Wówczas marszałek cesarstwa zatykał nad Renem chorągiew cesarską, a lud wołał: „Vivat rex!" Przed Lotarem III, którego obrano 11 września 1125 roku, ten sam orzeł, orzeł złoty, widniał zarówno na chorągwi cesarstwa wschodniego, jak zachodniego; ale na pierwszej lśnił purpurowy odblask jutrzenki, a na drugiej zimne niebo północy. Chorągiew Wschodu była czerwona. Chorągiew Zachodu – niebieska. Lotar kazał zamiast tych barw wprowadzić barwy swojej dynastii, złoto i czerń. Zamiast złotego orła na błękitnym tle, na cesarskiej chorągwi pojawił się czarny orzeł na złotym tle. Dopóki istniały dwa cesarstwa, dopóty istniały dwa orły i każdy z nich miał jedną głowę. Ale pod koniec piętnastego stulecia, kiedy cesarstwo wschodnie się rozpadło, orzeł germański, teraz już jedyny, musiał reprezentować oba cesarstwa, a spoglądając zarazem na Zachód i na Wschód, przybrał dwie głowy. Zresztą orzeł dwugłowy pojawił się nie po raz pierwszy w dziejach. Widać go na tarczy jednego z żołnierzy na kolumnie Trajana, a jeśli wierzyć mnichowi z Attaich i zbiorowi Urstisiusa, haftowanego dwugłowego orła nosił na piersi Rudolf Habsburg 26 sierpnia 1278 roku podczas bitwy na polu zwanym Marchfeld. Kiedy na cześć nowo obranego cesarza zatykano nad Renem chorągiew, wiatr rozwiewał jej fałdy, a ze sposobu, w jaki się układały, lud odczytywał przepowiednie. W roku 1346, kiedy elektorowie, pod naciskiem papieża Klemensa VI, ogłosili z Konigsstuhl królem rzymskim Karola, margrabiego Moraw, choć Ludwik V żył jeszcze, gdy rozległ się okrzyk: „Vivat rex!", chorągiew cesarska wpadła do Renu i znikła. W pięćdziesiąt lat później, w roku 1400, złowieszcza wróżba się spełniła: Wacław, syn Karola, został zdetronizowany. Ów upadek chorągwi był również upadkiem domu luksemburskiego, który po Karolu IV i Wacławie wydał już tylko jednego cesarza, Zygmunta, i na zawsze ustąpił przed domem austriackim. Zostawiwszy za sobą to miejsce, gdzie niegdyś wznosił się Konigsstuhl, obalony jako przynależność ustroju feudalnego przez rewolucję francuską, zbliżamy się do miejscowości Braubach, mijamy Boppard, Wellmich, Sankt Goar, Oberwesel, gdy nagle, z lewej strony, na prawym brzegu rzeki ukazuje się podobna do dachu na domu przeznaczonym dla olbrzymów wielka skała łupkowa, zwieńczona ogromną wieżą, z której, jakby z jakiegoś kolosalnego komina, zdaje się wznosić chłodny dym obłoków. U stóp skały, wzdłuż brzegu śliczne, miasto, skupione wokół romańskiego kościoła z iglicą, zwraca się wszystkimi fasadami swoich domów na południe. Pośrodku Renu, naprzeciw miasta, często na pół przesłoniętego nadrzeczną mgłą, wznosi się na skale ledwie wystającej z wody jakaś podłużna, wąska budowla na wysokim podmurowaniu, o której przód i tył niczym o dziób i rufę statku rozbijają się fale, a jej szerokie i niskie okna przypominają luki i strzelnice okrętowe, wbitych zaś w dolnej części muru tysiąc żelaznych klamer przywodzi na myśl kotwice i haki. Fantazyjne wykusze i przeróżne dobudówki niczym szalupy i łodzie ratunkowe zwieszają się z murów tej osobliwej budowli, na której strzelistych dzwonniczkach obraca się, jak chorągiewki na masztach, ze sto kurków. Ta wieża to Gutenfels, a miasto – to Caub; ten kamienny okręt, odwiecznie prujący fale Renu i odwiecznie stojący na kotwicy przed miastem palatyna – to pałac, Pfalz. Wspomniałem ci już o nim. Do tej symbolicznej rezydencji, zbudowanej na marmurowej ławicy, którą nazwano Skałą hrabiów-palatynów, można było wejść, tylko po drabinie sięgającej zwodzonego, do dziś istniejącego mostu. Mieściły się tu ciemnice przeznaczone dla więźniów stanu oraz niewielka komnata, w której małżonki hrabiów palatynów musiały czekać na rozwiązanie, mając tylko tę jedną rozrywkę, że mogły schodzić do lochów pałacowych, aby obejrzeć znajdującą się tam studnię, wykutą w skale tak głęboko, że sięgała niżej koryta Renu, a woda, która ją wypełniała, nie pochodziła z Renu. Dziś Pfalz zmienił właściciela; królewska siedziba palatynów należy do księcia Nassau; pałac jest opustoszały, nad płytami jego posadzki nie buja się książęca kołyska, a kwilenie przyszłego władcy nie mąci ciszy pod czarnymi sklepieniami. Pozostała tylko owa tajemnicza, ciągle napełniająca się studnia. Niestety! Kropla wody, przenikająca przez skalę, nie obraca się w nicość tak szybko jak królewskie rody. Pfalz i Konigsstuhl sąsiadują z sobą na ogromnej przestrzeni rzeki. Niemal w tym samym miejscu Ren oglądał kobietę wydającą na świat hrabiego-palatyna i cesarstwo wydające na świat cesarza. Od Taunusu do Siedmiogórza. po obu stronach wspaniałego skalnego wąwozu, którym płynie Ren, wznosi się czternaście zamków na prawym brzegu – Ehrenfels, Fursteneck, Gutenfels, Rineck. Kot, Mysz, Liebenstein i Sterrenberg, które przezwano Braćmi, Marksburg, Philippsburg, Lahneck, Sayn, Hammerstein i Ockenfels; na lewym – piętnaście zamków: Vautsberg. Reichenstein, Rheinstein, Falkenburg, Sooheck, Heimburg, Furstenberg, Stahleck, Schonburg, Rheinfels, Rheinberg, Stolzenfels, Rheineck i Rolandseck; łącznie dwadzieścia dziewięć na pół zburzonych twierdz, pamiątek po możnowładcach nadreńskich, przesłania pamięć o dymiących tu niegdyś wulkanach; ślady wojen zatarły tu ślady lawy i groźnymi swoimi kształtami dodają wspaniałości surowym zarysom gór. Cztery z tych zamków wzniesiono w jedenastym stuleciu: Ehrenfels zbudował arcybiskup Zygfryd, Stahleck – hrabiowie-palatyni, Sayn – Fryderyk, pierwszy hrabia Sayn, pogromca Maurów hiszpańskich, Hammerstein – Otton, hrabia Wetterawii. Dwa powstały w dwunastym wieku: Gutenfels zbudowali hrabiowie Nurtingen, zaś Rolandseck – arcybiskup Arnold II w roku 1139; dwa – w trzynastym: Furstenberg zbudowali palatyni, a Rheinfels w roku 1219 – Teodoryk III, hrabia Katżenembogen; cztery w czternastym – Vautsberg przez jednego z Falkensteinów w roku 1340, a Fursteneck przez arcybiskupa Henryka III w roku 1348, Kota wzniósł hrabia Katzenelnbogen w roku 1383, a Mysz – jeden z Falkensteinów w dziesięć lat później. Z szesnastego stulecia pochodzi tylko Philippsburg zbudowany w latach 1568-1571 przez landgrafa Filipa Młodszego. Cztery z tych warowni, rzecz godna uwagi: wszystkie na lewym brzegu, Reichenstein, Rheinstein, Falkenburg i Sooneck, zostały zburzone w roku 1282 przez Rudolfa Habsburga; jedną, Rolandseck, zburzył cesarz Henryk V; pięć, w roku 1689, Ludwik XIV: Fursteneck, Stahleck, Schonburg, Stolzenfels i Hammerstein; jedną – Napoleon: Rheinfels; pożar zniszczył Rheineck, a Gutenfels – Czarna Banda. Nie wiadomo, kto wzniósł twierdze Reichenstein, Rheinstein, Falkenburg, Stolzenfels, Rheineck i Marksburg, odrestaurowaną w roku 1644 przez Jana Kłótnika, landgrafa, hesko-darmsztackiego. Nie wiadomo, kto zniszczył Vautsberg, dawną siedzibę możnowładcy, pełniącego, jak o tym świadczy nazwa, jakieś funkcje opiekuńcze, Ehrenfels, Fursteneck, Sayn, Kota i Mysz. Jeszcze głębszy mrok spowija sześć innych z owych siedzib: Heimburg, Rheinberg, Liebenstein, Sterrenberg i Ockenfels. Wyrosły z ciemności i do niej wróciły. Nie wiadomo, kto je zbudował ani kto zburzył. Nie ma nic osobliwszego w dziejach niż ta gęsta pomroka, spośród której około roku 1400 wyłania się zgiełkliwe rojowisko Hanzy reńskiej, walczącej z możnowładcami, a wcześniej jeszcze, w gęstniejących ciemnościach wzrok napotyka w dwunastym stuleciu straszliwe widmo Fryderyka Rudobrodego mordującego burgrabiów. Wiele z tych starodawnych twierdz, których dzieje zatraciły się, to budowle na poły z czasów rzymskich, na poły z epoki Karolingów. Historia nieco więcej światła rzuca na inne ruiny. Szczegóły o ich losach można odnaleźć rozproszone w starych archiwach. Górujący nad Bacharach zamek Stahleck, o którym wieść głosi, że zbudowali go Hunowie, był w wieku dwunastym świadkiem śmierci Hermana; Hohenstaufowie, Welfowie i Wittelsbachowie zamieszkiwali tę warownię, która od roku 1620 do roku 1640 była oblegana i zajmowana osiem razy. W Schonburgu, skąd wywodzi się ród Belmontów oraz legenda o Siedmiu Siostrach, urodził się wielki wódz, Fryderyk z Schonburga, który osobliwym zrządzeniem losu przyczynił się do umocnienia Braganzów i do upadku Stuartów. Rheinfels odpierał natarcia miast nadreńskich w roku 1225, oparł się marszałkowi Tallartowi w roku 1692 i poddał republice francuskiej w roku 1794. Stolzenfels był rezydencją arcybiskupów Trewiru. W Rheineck w roku 1544 zmarł ostatni z hrabiów Rheineck, kustosz katedry w Trewirze. Hammerstein odczuł skutki waśni hrabiów Wetterawii z arcybiskupami Moguncji, widział natarcie cesarza Henryka II w roku 1017, ucieczkę cesarza Henryka IV w roku 1105, wojną trzydziestoletnią, przemarsz Szwedów i Hiszpanów, zniszczenie, którego dokonali w nim Francuzi w roku 1089, a wreszcie dożył tej hańby, że w roku 1823 sprzedano go za sto talarów. Gutenfels, dumna czatownia Gustawa Adolfa, urocze schronienie pięknej hrabiny Guda i zakochanego w niej cesarza Ryszarda, czterokrotnie oblegany w latach 1604 i 1631 przez wojska heskie, a w latach 1620 i 1642 przez cesarskich, sprzedany w roku 1289 przez Garniera z Miinzenbergu elektorowi Palatynatu, Ludwikowi Srogiemu, za dwa tysiące sto srebrnych marek, został w roku 1807 kupiony za marne sześćset franków. Ów długi, podwójny rząd budowli tchnących zarazem poezją i sławą wojenną, na których murach widnieją ślady dziejów toczących się nad Renem i które opowiadają wszystkie związane z nim podania, ciągnie się od wznoszących się przed Bingen zamku Ehrenfels na prawym brzegu i Wieży Szczurów na lewym, a kończy w Konigswinter, gdzie na lewym brzegu stoi zamek Rolandseck, a na prawym – Drachenfels. Jadąc tamtędy warto zwrócić uwagę na pewne jakby symboliczne szczegóły: olbrzymia arkada Rolandsecku, porośnięta bluszczem, wznosi się naprzeciw jaskini smoka, którego powalił Zygfryd Rogaty, Wieża Szczurów stoi na wprost zamku Ehrenfels – oto spoglądające na siebie baśń i historia. Wyliczam tutaj tylko te zamki, co przeglądają się w Renie, a które musi spostrzec każdy przejeżdżający podróżny. Ale wystarczy zapuścić się w góry i parowy, a na każdym kroku napotkamy ruiny. Choćby w dolinie rzeki Wisper, na jej prawym brzegu, podczas kilkumilowej przechadzki naliczyłem ich siedem: Rheinberg, zamek hrabiów Rheingau, dziedzicznych wielkich krajczych Świętego Cesarstwa, posiadłość tego rodu, wygasłego w siedemnastym stuleciu, groźna twierdza, będąca niegdyś przyczyną ustawicznego niepokoju bogatych mieszczan z Lorch; pośród zarośli – Waldeck; wysoko, na grzbiecie łupkowej skały, nie opodal źródła mineralnego, z którego wypływający potok toczy swój nurt obok kilku nędznych chat, Sauerburg, zbudowany w roku 1356 przez Roberta, hrabiego-palatyna, i sprzedany podczas wojny bawarskiej za tysiąc florenów przez elektora Filipa jego koniuszemu, Filipowi z Kronbergu; Heppenheim, zburzony nie wiadomo kiedy; Kammerburg – dobra koronne Moguncji; Nollich, dawne castrum, z którego pozostała tylko jedna wieża; Sareck, otoczony lasem, na wprost klasztoru w Winsbach, niczym w dawnej społeczności rycerz stojący naprzeciw księdza. Obecnie zamek i klasztor, szlachcic i ksiądz – to dwie ruiny. Las tylko i społeczeństwo, odradzając się co roku, przetrwały. Jeśli ktoś zechce objechać Siedmiogórze, natrafi tam na oplecione bluszczem ruiny opactwa Schonberg i sześć zamków: Drachenfels, zburzony przez Henryka V; Wolkenburg, jak wskazuje na to jego nazwa, ukryty wśród chmur, zburzony również przez Henryka V; Lowenburg, gdzie schronili się Bucer i Melanchton i dokąd po swoim ślubie, który stanowił jakby apoteozę herezji, uciekli Agnieszka z Mansfeld i arcybiskup Gebhard; Nonnenstromberg i Olberg, wzniesione przez Walentyniana w roku 368, wreszcie Hemmerich, siedziba owych śmiałych rycerzy z Heinsbergu, którzy toczyli wojnę z elektorami nadreńskimi. Na równinie od strony Moguncji wznoszą się Frauenstein, z dwunastego wieku; Scharfenstein, lenno arcybiskupie; Greifenstein, zbudowany w 1350. W okolicach Kolonii prześliczny Godesberg. Skąd wywodzi się ta nazwa? Czy pochodzi od Goding, wyrazu oznaczającego sąd okręgowy, który w średniowieczu tam się właśnie zbierał? Czy od imienia Wodan, nazwy potwora o dziesięciu rękach, któremu Ubiowie składali tam cześć? Żaden znawca dawnej etymologii nie rozstrzygnął tej kwestii. Jakkolwiek by to było, przyroda w czasach przedhistorycznych umieściła w Godesbergu wulkan, cesarz Julian w roku 362 obóz, arcybiskup Teodoryk w roku 1210 wzniósł tu zamek, elektor Fryderyk II w roku 1375 – fortecę, elektor bawarski w roku 1593 zamienił go w ruinę; ostatni elektor koloński, Maksymilian Franciszek, założył tu winnicę. Starożytne zamki znad brzegów Renu, ogromne słupy graniczne ustawione przez feudalizm nad jego rzeką, sprawiają, że cały ten krajobraz nabiera cech nierzeczywistych. Ci milczący świadkowie minionych czasów uczestniczyli, w wydarzeniach, stanowili ich scenerię, słyszeli wypowiadane wtedy słowa. Trwają też niczym odwieczne kulisy posępnego dramatu, który od dziesięciu stuleci rozgrywa się nad Renem. Najstarsze z nich widziały, jak pośród zależnych od woli Opatrzności wydarzeń pojawiali się i znikali aktorzy owego dramatu, tak wielcy, niezwykli i groźni: Pepin, który oddawał papieżowi miasta, Karol Wielki w wełnianej koszuli i kaftanie podbitym wydrą, wspierający się na ramieniu starego diakona Piotra z Pizy i głaszczący swoją silną dłonią słonia Abulabaza, Otton Lew, potrząsający grzywą jasnych włosów, margrabia Italii, Azzo, dzierżący chorągiew zdobną w anioły, która odniosła zwycięstwo w bitwie pod Merseburgiem, Henryk Kulawy, Konrad Starszy i Konrad Młodszy, Henryk Czarny, który narzucił Rzymowi czterech papieży niemieckich, Rudolf Saski, noszący na swojej koronie wypisany papieski heksametr: „Petra dedit Petro, Petrus diadema Rodolpho" , Godfryd z Bouillon, który wbijał drzewce cesarskiej chorągwi w brzuchy wrogów cesarstwa, Henryk V, który wdzierał się konno na marmurowe stopnie bazyliki Świętego Piotra w Rzymie. Nie brak ani jednej wielkiej postaci z historii Niemiec, której sylwetka nie zarysowałaby się na tych czcigodnych kamieniach: stary książę Welf, Albrecht Niedźwiedź, święty Bernard, Fryderyk Rudobrody, który zawsze nie tą, co trzeba, ręką przytrzymywał papieskie strzemię, arcybiskup Kolonii, który wyrywał frędzle z mediolańskiego carrocium, Ryszard Lwie Serce, Wilhelm Holenderski, Fryderyk II, łagodny cesarz o greckim profilu, przyjaciel poetów jak August, przyjaciel kalifów jak Karol Wielki, oddający się badaniom w swoim namiocie-zegarze, gdzie złote słońce i srebrny księżyc wyznaczały pory roku i godziny. Obserwowały, jak na krótko pojawiali się mnich Krystian, głoszący ewangelię pruskim poganom, Herman z Salzy, pierwszy wielki mistrz zakonu krzyżackiego, wielki budowniczy miast, Ottokar II, król Czech, Fryderyk z Badenii i Konradyn ze Szwabii, ścięci w wieku lat szesnastu, Ludwik IV, landgraf Turyngii, mąż świętej Elżbiety, Fryderyk Pokąsany, który na policzku nosił ślady rozpaczy swojej matki, i Rudolf Habsburg, który sam łatał swój szary kaftan. Rozbrzmiewały zawołaniem Eberharda, hrabiego Wirtembergii: „Bogu chwała! Światu wojna!" Udzielały gościny Zygmuntowi, owemu cesarzowi, który wymierzał sprawiedliwość ciężką ręką i na oślep, Ludwikowi V, ostatniemu cesarzowi, który został ekskomunikowany, Fryderykowi III, ostatniemu cesarzowi, który został ukoronowany w Rzymie. Słyszały, jak Petrarka, łając Karola IV za to, że pozostał w Rzymie tylko jeden dzień, wołał do niego: „Cóż by powiedzieli, panie, twoi przodkowie, cezarowie, gdyby spotkali cię o tej porze w Alpach, stojącego z pochyloną głową i odwróconego plecami do Italii?" Patrzyły, jak upokorzeni i wściekli mijali je Achilles niemiecki, Albrecht Brandenburski, po lekcji, którą otrzymał pod Norymbergą, i Achilles burgundzki, Karol Śmiały, po pięćdziesięciu sześciu kolejnych próbach szturmowania Neuss. Patrzyły, jak je mijali, wyniośli i dumni, na swoich mułach i w lektykach, posuwając się długimi szeregami wzdłuż Renu, zachodni biskupi, spieszący w roku 1415 na sobór do Konstancji, aby osądzić Jana Husa, w roku 1431 na sobór do Bazylei, aby pozbawić godności papieża Eugeniusza IV i w roku 1519 na obrady sejmu wormackiego, aby przesłuchać Lutra. Widziały, jak na powierzchnię rzeki między Oberwesel i Bacharach złowieszczo wypłynęły białe, ociekające wodą zwłoki świętego Wernera, biednego dziecka, którego jasne włosy kładły się na fali, zamęczonego przez żydów i wrzuconego do Renu w roku 1287. Widziały, jak z Wiednia do Brugii niesiono w wybitej aksamitem trumnie, pod złotym baldachimem, zwłoki Marii Burgundzkiej, która zmarła spadłszy z konia podczas polowania na czaple. Odrażające hordy Madziarów, jazgot Mongołów, powstrzymanych w trzynastym wieku przez Henryka Pobożnego, krzyk husytów, którzy chcieli ograniczyć liczbę miast na całej ziemi do pięciu, groźby Prokopa Wielkiego i Prokopa Małego, wrzawa Turków, podążających w górą Dunaju po zajęciu Konstantynopola, żelazna klatka, w której z rozkazu mściwych królów obwożono Jana z Lejdy skutego wraz ze swoim kanclerzem Krechtingiem i katem Knipperdollingiem, młody Karol V, który na swojej tarczy kazał z gwiaździstych diamentów ułożyć wyraz „Nondum", Wallenstein, którego obsługiwało sześćdziesięciu paziów ze szlacheckich rodów, Tilly w zielonym, jedwabnym stroju na swoim siwym koniku, Gustaw Adolf, przemierzający Las Turyński, gniew Ludwika XIV, gniew Fryderyka II, gniew Napoleona – wszystkie te straszliwe wydarzenia, które kolejno wstrząsały lub przerażały Europę, uderzały niczym gromy w stare mury. Owe okryte chwałą zamki były świadkami odwetu Szwajcarów, którzy rozbili dawną jazdę pod Sempach, i ciosu, jaki dawnej jeździe zadał Wielki Kondeusz, rozbijając ją pod Rocroy. Słyszały trzask drabin, plusk wrzącej smoły, ryk dział. Lancknechci, owi piechurzy z lancami, którzy ustawiani w szyku bojowym na podobieństwo jeża, okazali się tak zgubni dla konnicy, nagłe wypady dzielnego rycerza Sickingena, kunsztowne szturmy wielkiego wodza Burtenbacha – wszystko to widziały, wszystkiemu stawiły czoło, wszystko przeżyły. Dziś melancholijne, zwłaszcza nocą, kiedy księżyc spowija ich widma białym całunem, ale jeszcze bardziej melancholijne w blasku słońca, pełne sławy, chwały, nicości i nudy, niszczone przez czas, kruszone przez ludzi, osłaniają winnice z roku na rok malejącym cieniem, pozwalają, by przeszłość, spadając z nich głaz po głazie, z wolna tonęła w Renie, a daty, jedne po drugich, zapadały w zapomnienie. O dostojne baszty, o nieszczęsne stare, tknięte paraliżem olbrzymy! O rycerze znieważeni! Parostatek, pełen kupców i mieszczan, mijając was, puszcza wam dym prosto w twarz. LIST XXVI WORMACJA – MANNHEIM ZAPADAJĄCA NOC. – GŁĘBOKA I WIELCE FILOZOFICZNA ROZPRAWA NA TEMAT DŹWIĘCZNYCH NAWOŁYWAŃ. – PODRÓŻNEMU WYDAJE SIĘ PRZEZ CHWILĘ, ŻE JEST MIKROMEGASEM, KTÓRY POCHYLA SIĘ, WYPATRUJĄC MIASTA W TRAWIE. – I NA CÓŻ SIĘ ZDAŁA WIELKOŚĆ? – CZTERNAŚCIE KOŚCIOŁÓW WORMACKICH. – NIEBORAK I CHWAT. – DIALOGI. – MONOSYLABA I TOWARZYSZĄCY JEJ KOMENTARZ. – KIEDY OBERŻYSTA BYWA MAJESTATYCZNY. – O ZMIENNA NATURO! – PODRÓŻNY LĘKA SIĘ WRÓŻEK I DUCHÓW. – PODRÓŻNY POSTANAWIA SKIEROWAĆ WIELE PŁASKICH POCHLEBSTW POD ADRESEM KSIĘŻYCA. – WIDMO. – JAKIE RUCHY WYKONYWAŁO OWO WIDMO. – POWTÓRNA MONOSYLABA ORAZ POWTÓRNY KOMENTARZ. – CZYTELNIK DOWIADUJE SIĘ, GDZIE ZNAJDUJĄ SIĘ STARE NUMERY STAREGO DZIENNIKA. – WIDMO STAJE SIĘ CORAZ BARDZIEJ ŁAGODNE i PRZYMILNE. – WEJŚCIE DO WORMACJI. – PODRÓŻNY, NIESTETY, TAK DOBRZE ZNA DAWNĄ WORMACJĘ, ŻE NIE ROZPOZNAJE OBECNEJ. – JAKI WIDOK CZEKA TEGO, KTO ZAGLĄDA PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA. – ŚWIĘTY RUPRECHT. – MELANCHOLIA, KTÓRĄ WZBUDZIŁ W AUTORZE PEWIEN BEDNARCZYK. – OBERŻA „POD BAŻANTEM" (A MOŻE „POD ŁABĘDZIEM" LUB „POD PAWIEM". CZYTELNIKU, NIE ZAWIERZAJ AUTOROWI W TYM WZGLĘDZIE). – CZYM ZAJMOWALI SIĘ DWAJ MĘŻCZYŹNI W JADALNI I CO ROBIŁ TRZECI. – ELOKWENCJA GŁUPCA. – PODRÓŻNY W DALSZYM CIĄGU OPISUJE MIEJSCE SWOJEGO POSTOJU. – POKÓJ SYPIALNY. – OBRAZ U WEZGŁOWIA. – DWOJE KOCHANKÓW UMYKA PRZEZ GĄSZCZ STRASZLIWEJ ORTOGRAFII. _ AUTOR PRZECHADZA SIĘ PO WORMACJI. – WEZWANIE DO PARYŻAN. – AGONIA MIASTA. – CO PERSJUSZ I HORACY POWIEDZIELI O MAŁEJ PROWANSJI W TUILERIACH. – NIEDYSKRETNE RADY UDZIELANE MŁODYM GŁUPCOM, KTÓRZY OBECNIE PSUJĄ WE FRANCJI MODĘ MĘSKĄ. – KATEDRA W WORMACJI. – JEJ OTOCZENIE. – JEJ WNĘTRZE. – ŚWIĄTYNIA LUTERANSKA. – MANNHEIM. – JEDYNA ZASŁUGA MANNHEIMU. – JACY LUDZIE MOGLIBY PODZIWIAĆ MANNHEIM. – JESZCZE JEDNA Z FIGUR RETORYCZNYCH, KTÓRYMI BÓG SZCZODRZE SZAFUJE. – ZAJMUJĄCY NAPIS ODKRYTY W MANNHEIMIE. Brzegi Neckaru, październik. Zapadała noc. Owa niepojęta tęsknota, która ogarnia duszę u kresu dnia, jakby napełnia cały widnokrąg wokół nas. Co tchnie takim smutkiem o tej porze, przyroda, a może my sami? Z głębi ogromnej doliny przecinającej Wogezy wstawały białe mgły, trzciny nadrzeczne szeptały posępnie, parowiec bił kołem o fale jak wielki, zmęczony pies, wszyscy pasażerowie, ociężali ze znużenia lub drzemiący, zeszli do kabiny pełnej tłumoków, toreb podróżnych, nie uprzątniętych stołów i śpiących ludzi; pokład opustoszał; pozostali na nim tylko trzej niemieccy studenci, nieruchomi, milczący, którzy bez gestu i bez słowa ćmili swoje fajki z malowanego w desenie fajansu; wyglądali jak trzy posągi; ja byłem czwartym i bez celu spoglądałem przed siebie. „Nic nie widzę na horyzoncie – myślałem. – Będziemy w Wormacji dopiero późną nocą. To dziwne. Nie przypuszczałem, że Wormacja leży tak daleko od Moguncji." Nagle parowiec zatrzymał się. „No cóż – pomyślałem. – Na tej równinie wody są płytkie, na Renie pełno mielizn, musieliśmy pewno utknąć na jednej z nich." Właściciel statku wyszedł ze swojej kajuty. – No cóż, kapitanie – rzekłem do niego, bo wiesz przecie, że dziś do każdej rzeczy trzeba dobierać słów pięknie brzmiących; każdy aktor nazywa się artystą, każdy śpiewak – mistrzem, a właściciel statku – kapitanem. – No cóż, kapitanie, jakaś mała przeszkoda? Na pewno nie dojedziemy przed północą. Właściciel statku spojrzał na mnie szeroko rozwartymi, błękitnymi oczami zdumionego Teutona i rzekł: – Jest pan na miejscu! Spojrzałem na niego nie mniej zdziwiony. W tym momencie obaj stanowiliśmy wyborne uosobienia dwóch zdumień: francuskiego i niemieckiego. – Na miejscu, kapitanie? – Tak, na miejscu. – Gdzie? – Ależ w Wormacji! Wydałem okrzyk zdumienia i rozejrzałem się wokół. Jesteśmy w Wormacji! Czy śnię na jawie? A może stałem się igraszką jakiejś ułudy zmierzchającego dnia? Może kapitan kpi sobie z podróżnego? Może to Niemiec ma o coś pretensję do paryżanina? Może Germanin szydzi z Gala? W Wormacji! A gdzież podział się ów wspaniały pas wysokich murów z kwadratowymi wieżami, co sięgał aż po Ren, zamieniając go jakby w fosę? Widziałem tylko ogromną równinę, której kres zamykały gęste mgły, bladawą zasłonę topól, brzeg rzeki, ledwie dostrzegalny wśród gęstych trzcin, a na owym brzegu, na zielonej trawie, całkiem blisko, kilka kobiet rozpościerało bieliznę, aby wybielała o porannej rosie. Tymczasem właściciel statku, z ręką wyciągniętą w kierunku dziobu, wskazywał mi jakiś biały, z początku nie spostrzeżony przeze mnie, nowy, kwadratowy, otynkowany dom o zielonych okiennicach, bardzo brzydki, podobny do wielkiego, białawego brukowca. – Oto Wormacja, łaskawy panie! – Wormacja? – wykrzyknąłem. – To ma być Wormacja, ten biały dom? Ależ to najwyżej oberża! – Rzeczywiście, to oberża. Będzie tu panu wybornie. – A miasto? – Miasto? To pan chce do miasta? – Ależ oczywiście! – Doskonale. Znajdzie je pan tam dalej, na równinie; ale trzeba się przespacerować, to kawał drogi. Ach! Łaskawy pan przyjechał do miasta! Bardzo rzadko ktoś się tutaj zatrzymuje; panowie podróżni zadowalają się zwykle oberżą. Bardzo tu wygodnie. Ach, pan chce koniecznie zobaczyć miasto? To całkiem co innego. Jeśli o mnie chodzi, przejeżdżam tędy późnym wieczorem albo bardzo wcześnie rano i nigdy go nie widziałem. Byłaś miastem cesarskim, miałaś gaugrafów, arcybiskupów udzielnie panujących, książąt-biskupów, pałac, cztery twierdze, trzy mosty na Renie, trzy klasztory z dzwonnicami, czternaście kościołów, trzydzieści tysięcy mieszkańców! Byłaś jednym z czterech najważniejszych pośród stu miast potężnej Hanzy! Byłaś dla tego, kto daje się uwodzić fantastycznym opowieściom, jak i dla tego, kto bada i krytycznie ocenia fakty, miejscem tak osobliwym, poetycznym i słynnym, jak żaden inny zakątek Europy! Miałaś w swojej bajecznej przeszłości wszystko, co przeszłość może zawierać: baśń i historię, owe dwa drzewa, bardziej do siebie podobne, niż to się na ogół mniema, których gałęzie i korzenie tak bardzo są nieraz splątane w ludzkiej pamięci! Byłaś miastem, które widziało zwycięskiego Cezara, przemarsz Attyli, marzenia Brunhildy zaślubiny Karola Wielkiego. Byłaś miastem, co widziało w Ogrodzie Róż walkę Zygfryda Rogatego ze smokiem i słyszało przed fasadą twojej katedry protest Krymhildy, z którego powstała epopeja, oraz protest Lutra na sejmie wormackim, z którego powstała religia! Twoja nazwa dla Wangionów brzmiała Vormatia, dla Druzusa – Bormitomagus, a Wonnegau dla poetów; byłaś siedzibą bohaterów pieśni o Nibelungach, stolicą królów frankońskich, trybunałem sądowym cesarzy! Słowem, byłaś Wormacją po to tylko, aby jakiś nieokrzesaniec, zaczadzony tytoniem, nie mając nawet pojęcia, czy jest Wangionem, czy Nemetą, mógł o tobie powiedzieć: „Ach, Wormacja? Miasto? O, jest tam! Nigdy go nie widziałem!" Tak, mój przyjacielu, Wormacja jest tym wszystkim! Jak widzisz, to sławetne miasto. Rezydencja cesarzy i królów, trzydzieści tysięcy mieszkańców, czternaście kościołów, dziś już całkiem zapomnianych, których nazwy podaję. Odnotowałem je tutaj właśnie dlatego: katedra, Sancta Caecilia, Święty Weswin, Święty Andrzej, Święty Magnus, Święty Jan, Najświętsza Maria Panna, Święty Paweł, Święty Ruprecht, Predicatores, Święty Lamprecht, Święty Sykstus, Święty Marcin, Święty Amand. Kazałem wysadzić się na brzeg ku wielkiemu zdumieniu moich towarzyszy podróży, którzy zdawali się całkiem nie pojmować tej mojej zachcianki. Parowiec popłynął dalej, do Mannheimu, pozostawiając mnie i moje bagaże w wąskiej łodzi, którą kołysały gwałtownie fale, powstające na wodzie w ślad za obracającymi się kołami statku. Podjechałem do pomostu, nie zwracając zbytnio uwagi na dwóch mężczyzn, którzy tam stali, podczas kiedy łódź się zbliżała, a parostatek się oddalał. Jeden z nich, podobny do pyzatego Herkulesa, z podwiniętymi rękawami koszuli i najbardziej bezczelnym, jaki można sobie wyobrazić, wyrazem twarzy, opierał się, paląc fajkę, o dość duży ręczny wózek. Drugi, szczupły, wątły, bez fajki i bez bezczelnej miny, stał przy małej taczce, wyglądającej najskromniej i najbardziej żałośnie ze wszystkich taczek na świecie. Był to jeden z owych bladych, wynędzniałych ludzi o nieokreślonym wieku, na których patrzymy z wahaniem, zastanawiając się, czy tak długo zachowali wygląd wyrostka, czy tak wcześnie się postarzeli. Wysiadając z łodzi i przyglądając się owemu nieborakowi przy taczce, nie spostrzegłem, że moja torba podróżna, którą przewoźnik położył przy mnie na trawie, nagle zniknęła. Tymczasem rozlegający się turkot kół sprawił, że odwróciłem głowę; to moja torba podróżna odjeżdżała na wózku, który ochoczo ciągnął za sobą mężczyzna z fajką. Drugi spoglądał na mnie ze smutkiem, bez słowa, bez najmniejszego gestu, jak ktoś uciśniony i zrezygnowany, czego zupełnie nie rozumiałem. Pobiegłem za moją torbą podróżną. – Hej, przyjacielu! – zawołałem. – Dokąd to? Stukot kół wózka, dym z fajki, a może i poczucie własnej wartości sprawiły, że mnie nie usłyszał. Zdyszany, zrównałem się z nim i powtórzyłem pytanie. – Dokąd? – rzekł po francusku, nie zatrzymując się. – No właśnie – powiedziałem. – Dalibóg, tam – odparł. I ruchem głowy wskazał biały dom oddalony już teraz o niecały rzut kamieniem. – Ach tak! A cóż to jest? – Hotel. – Ja się tam nie wybieram. Zatrzymał się od razu. Popatrzył na mnie jak właściciel parostatku z wyrazem najgłębszego zdumienia i po chwili, z pyszałkowatością właściciela jedynego zajazdu na pustkowiu, co w przekonaniu o swojej niezbędności pozwala sobie na bezczelność, rzekł: – Czy łaskawy pan sypia pod gołym niebem? Nie uznałem za właściwe okazać oburzenia. – Nie – powiedziałem.. – Idę do miasta. – Do jakiego miasta? – Do Wormacji. – Jak to, do Wormacji? – Do Wormacji. – Do Wormacji? – Do Wormacji! – O! – rzekł tylko. Ile może się zmieścić w jednym „o!". Tego „o!" nigdy nie zapomnę. Było w nim zdumienie, gniew, pogarda, zgorszenie, kpina, ironia, litość, głęboki i słuszny żal po stracie moich talarów i moich srebrnych groszy, słowem – pewien odcień nienawiści. Owo „o!" miało oznaczać: „A cóż to za człowiek! Niepotrzebnie wziąłem tę jego torbę podróżną! I toto zmierza do Wormacji! Co tam będzie robić w Wormacji? Może to jakiś awanturnik, jakiś bankrut, co się ukrywa? Zadaj sobie, człowieku, tyle trudu i zbuduj nad brzegiem Renu oberżę dla takich podróżnych! Ten człowiek mnie oszukał! A cóż za głupota wybierać się do Wormacji! Z pewnością wydałby u mnie z dziesięć franków francuskich! On mi je winien, to złodziej! Czy jest pewien, że ma prawo iść sobie gdzie indziej? Ależ to okropne! A ja tak się upodliłem, że nawet dźwigałem jego rzeczy, jakąś nędzną torbę podróżną! Oto mi podróżny, co ma tylko torbę, a w niej pewno jakieś łachmany! Czy ma chociaż koszulę? Widać oczywiście, że ten Francuz nie ma ani grosza. Zwiałby pewno nie płacąc. Jakich to nicponiów się spotyka! Na co można się narazić! Powinienem go oddać żandarmerii. No cóż, trzeba być litościwym. Niech idzie, dokąd chce. Do Wormacji, czy do diabła! Dobrze zrobię, zostawiając go z tym jego tobołkiem ot, tutaj, pośrodku drogi." O mój przyjacielu, czy zauważyłeś, że bywają długie przemówienia całkiem puste i monosylaby pełne treści? Wypowiedziawszy to wszystko w jednym „o!", chwycił mój tobołek i rzucił na ziemię. Następnie ruszył majestatycznie ze swoim wózkiem. Uznałem, że powinienem go napomnieć. – No i co – powiedziałem. – Tak pan sobie odchodzi i zostawia mnie tutaj z moją torbą podróżną? Do licha, odnieś ją przynajmniej tam, skąd ją wziąłeś! Nie zatrzymał się. – Ty gburze! – zawołałem. Ale tamten nie rozumiał już ani słowa po francusku: szedł sobie dalej, pogwizdując. Musiałem się na coś zdecydować. Mógłbym pobiec za nim, rozgniewać się, unieść; ale co robić z takim gburem, można mu tylko dobrze przyłożyć. A, mówiąc szczerze, kiedy popatrzyłem na tego człowieka, nie byłem pewien, że to on właśnie by oberwał. Natura, co nie dąży do równości, nie obdarzyła jednakowo tego Teutona i mnie. To było oczywiste, że tu, na pustym gościńcu, o zmierzchu, on górował nade mną, a nie ja nad nim. O przemożne prawo pięści, wobec którego wszyscy ludzie są doskonale nierówni! Dura lex, sed lex! Musiałem dać za wygraną. Podniosłem torbę, wsunąłem ją pod ramię i zacząłem się rozglądać. Noc już zapadła, widnokrąg był czarny, nic nie widziałem wokół siebie, prócz białawego, niewyraźnego zarysu domu, od którego z przyjemnością odwróciłem się plecami. Nie słyszałem nic, prócz łagodnego, cichego szmeru rzeki wśród trzcin. „Oto Wormacja, łaskawy panie, o, tam!" – powiedział kapitan parostatku, wskazując kres równiny. Tam! I nic więcej. Dokąd więc iść tam? Czy to stąd o dwa kroki, czy o dwie mile? Wormacja, legendarne miasto, do którego przybywałem z tak daleka, zaczynało mi się wydawać jednym z owych zaczarowanych miast, które oddalają się w miarę, jak podróżny się do nich zbliża. Przypomniałem znów sobie owe pełne okropnej ironii słowa człowieka z wózkiem: „To łaskawy pan sypia pod gołym niebem?" Wydawało mi się, że duchy Renu, wodnice i gnomy, szepczą mi je do ucha, śmiejąc się szyderczo. Właśnie była to pora, kiedy wychodzą z ukrycia i wraz z sylfami, zjawami, wróżkami i chochlikami udają się na owe tajemnicze pląsy, pozostawiając na zdeptanej murawie wielkie kręgi, którym nazajutrz rankiem krowy przyglądają się w zamyśleniu. Księżyc właśnie miał wzejść. Co robić? Przyjrzeć się tym pląsom? Byłoby to ciekawe. Ale spać pod gołym niebem? To nie fraszka! Albo wrócić i prosić o gościnę w tej oberży, którą wzgardziłem, stawić czoło nowemu „o!" tego gbura z wózkiem? Bo ja wiem? A może ktoś zamknie mi drzwi przed nosem i wokół, w trzcinach, w oparach, w drżących liściach osiki, będę słyszał za sobą coraz częstsze wybuchy śmiechu gnomów o oczach lśniących jak karbunkuły i wodnic o zielonych twarzach? Zostać tak upokorzonym przed wróżkami! Wywołać uśmiech drwiącego politowania na słodkim, świetlistym obliczu Tytanii? Nigdy! Raczej spać pod gołym niebiem! Raczej iść przez całą noc! Naradziwszy się sam ze sobą, postanowiłem wrócić do przystani. Tam znajdę zapewne jakąś ścieżkę, która zaprowadzi mnie do Wormacji. Księżyc wschodził. W myśli zwróciłem się do niego z inwokacją, stanowiącą okropną mieszaninę ze wszystkich poetów, co pisali o księżycu, poczynając od Wergiliusza, a kończąc na Lemierre. Nazwałem tę planetę bladym gońcem i królową nocy, prosiłem, aby mi trochę poświeciła, oświadczając bezwstydnie, że czuję, iż Diana jest siostrą Apollina, i pozyskawszy tym klasycznym obrządkiem jej przychylność, z torbą pod pachą ruszyłem odważnie w drogę w stronę Renu. Pogrążony w głębokiej zadumie uszedłem zaledwie kilka kroków, kiedy wyrwał mnie z niej cichy szelest. Podniosłem głowę. Nie na darmo wzywamy boginie. Księżyc sprawił, że mogłem widzieć to, co mnie otaczało. W blasku poziomo padającego promienia, który zaczynał już srebrzyć wierzchołki głuchego owsa, dostrzegłem bardzo wyraźnie, o kilka kroków przed sobą, obok starej wierzby, której spękana kora była wykrzywiona w okropnym grymasie, dostrzegłem, powiadam, bladosiną twarz, widmo, które spoglądało na mnie, wielce wystraszone. To widmo popychało taczkę. – Ach! – pomyślałem. – To jakaś zjawa. Gdy wzrok mój padł na taczkę, pierwszy odruch ustąpił drugiemu: – No proszę, to tragarz. Nie była to ani zjawa, ani tragarz; rozpoznałem owego człowieka o bladej twarzy, drugiego świadka mojego wylądowania na tym dotychczas niezbyt gościnnym brzegu. On zaś na mój widok cofnął się o krok i, jak mi się zdawało, nie czuł się zbyt pewien. Uznałem, że powinienem się odezwać. – Przyjacielu – powiedziałem – nasze spotkanie, widać, było przewidziane z dawien dawna. Mam torbę podróżną, która w tej chwili wydaje mi się bardzo ciężka, a pan ma taczki zupełnie puste. Gdybym tak położył moją torbę na twoich taczkach, cóż byś na to powiedział? Na lewym brzegu Renu wszyscy mówią i rozumieją po francusku, nawet duchy. Zjawa zapytała: – A dokąd łaskawy pan zmierza? – Do Wormacji. – Do Wormacji? – Do Wormacji. – A czy łaskawy pan chciałby zatrzymać się „Pod Bażantem"? – Czemu nie? – Jak to? Pan idzie do Wormacji? – Do Wormacji. – O! – wyrwało się człowiekowi z taczką. Wolałbym uniknąć tutaj paralelizmu, który wyglądałby na jakieś umyślne literackie zestawienie, ale jestem tylko opowiadaczem i muszę stwierdzić, iż to „o!" było dokładnym przeciwstawieniem i odwrotnością owego „o!" człowieka z wózkiem. To „o!" wyrażało zdumienie połączone z radością, zaspokojoną dumę, uniesienie, tkliwość, miłość, uzasadniony podziw dla mojej osoby i szczery zapał względem moich fenigów i krajcarów. To „o!" znaczyło: „Ach, jaki to czarujący podróżny, co za niezwykły przybysz! Ten pan udaje się do Wormacji! Zatrzyma się «Pod Bażantem»! Jak łatwo w tym rozpoznać Francuza! Ten szlachcic wyda co najmniej trzy talary w mojej oberży! Da mi suty napiwek! To szczodry pan i z pewnością wyjątkowo rozsądny! Wybiera się do Wormacji! Ma na tyle rozumu, żeby zwiedzić Wormację! Co za szczęście! Czemu tacy podróżni trafiają się tak rzadko? Niestety! A jednak to ciekawa, choć trochę żałosna sytuacja, być hotelarzem w tym mieście, gdzie są trzy oberże stale otwarte dla jednego podróżnego, który tu przybywa raz na trzy lata! Witamy cię, sławetny podróżniku, rozumny Francuzie, miły panie! Jak to, pan udaje się do Wormacji? Pan udaje się do Wormacji tak szlachetnie i prosto, w czapce na głowie, z torbą podróżną w ręku, bez wszelkiej okazałości, bez zgiełku, bez chęci zaimponowania, jak ktoś, kto jest u siebie! To wspaniałe! Jaki to wielki naród ci Francuzi! Niech żyje cesarz Napoleon!" Po tym pięknym monologu, zawartym w jednej sylabie, chwycił moją torbę, położył na taczkach i patrząc na mnie z miłym, wprost niewysłowionym uśmiechem, który zdawał się oznaczać: „Tylko torba podróżna, nic prócz torby podróżnej! Jak to wspaniale i wytwornie mieć ze sobą tylko torbę podróżną! Widać, że ten dostojny pan zna swoją godność, że sam sobie jak najsłuszniej wydaje się dostatecznie olśniewający, by nie straszyć biednego oberżysty nadmiarem dostatku w postaci licznych pakunków, stosu kuferków, tłumoków, pudeł na kapelusze, pokrowców na parasole, wielkich, zwodniczych kufrów, które zostawia się w oberży jako pokrycie kosztów, a które najczęściej zawierają tylko jakieś wióry i brukowce, siano i stare numery «Constitutionnela»! Nic prócz torby podróżnej! To jakiś książę." Po tym przemówieniu, wypowiedzianym w jednym uśmiechu, chwycił radośnie drążki swojej wreszcie obciążonej bagażem taczki i ruszył w drogę, mówiąc do mnie głosem łagodnym i przymilnym: – Tędy, łaskawy panie! Idąc nie milknął ani na chwilę; szczęście uczyniło go wymownym. Ów nieborak codziennie przychodzi na przystań i czeka na podróżnych. Najczęściej statek przepływa tędy, w ogóle się nie zatrzymując. Czasem tylko jakiś podróżny wychodzi spod pokładu, aby popatrzeć o zachodzie na widniejące na tle ciemniejącego widnokręgu melancholijne zarysy czterech dzwonnic i dwóch oberży Wormacji. Ale niekiedy parostatek zatrzymuje się, rozlega się sygnał, przewoźnik z przystani podpływa do parowca i wraca z jednym, dwoma lub trzema pasażerami. Pewnego razu ujrzano ich aż sześciu! Och, co za gratka! Nowo przybyli wychodzą na pomost z owym szczerym, zdziwionym i głupim wyrazem twarzy, który zapowiada wiele radości dla oberżystów. Niestety, nadbrzeżna oberża chwyta owych podróżnych i natychmiast pochłania. Kto odwiedza Wormację? Kto domyśla się, że Wormacja istnieje? Tak więc nasz nieborak widzi, jak wielki wózek nadbrzeżnego zajazdu znika wśród drzew, kołysząc się i skrzypiąc pod ciężarem kufrów i waliz, gdy tymczasem on, medytujący filozof, wraca w świetle gwiazd z pustą taczką. Takie wzruszenia sprawiły, że wychudł, ale wraca co dzień z poczuciem spełnionego obowiązku do tej drwiącej z niego przystani, do tej stacji wystawiającej go na pośmiewisko, aby popatrzyć na płynący Ren, na przechodzących mimo podróżnych i na zapełniającą się nimi pobliską oberżę. Nie walczy, nie irytuje się, nie wojuje, nie wypowiada ani słowa; jest zrezygnowany i protestuje na tyle, na ile może protestować mała taczka przeciw wielkiemu wózkowi. Ma w sobie i w rysach swojej twarzy, co w miarę doznawanych upokorzeń i przeżytych rozczarowań stawała się coraz bardziej nieprzeniknioną, ów wyraz siły i wielkości, który słabym i małym nadaje rezygnacja i upór. Obok dumnego, nadętego i triumfującego oberżysty znad brzegu rzeki, co nawet nie raczy dostrzegać jego istnienia, on, ten uciśniony uparciuch, cierpliwy i zawzięty, zachowuje ową poważną i niewyrażalną postawę, jaką eunuch ma wobec paszy, a rybak z wędką wobec rybaka z włokiem. Przemierzaliśmy tymczasem równiny, łąki, pola lucerny, minęliśmy po jakichś bezkształtnie zbitych z sobą starych belkach i kołkach, nakrytych rozchwierutanym pomostem z rzadko poukładanych desek, mniejszą odnogę Renu, gdzie jeszcze przed dwustu laty można było zobaczyć piękny, kryty, drewniany most, wsparty o wielką, dumną, kwadratową wieżę, zdobną w wieżyczki z festonami, zbudowaną przez Maksymiliana. Księżyc sprawił, że rozstąpiły się mgły, które teraz niosły się ku zenitowi jako białe obłoki; widnokrąg był czysty, wspaniały zarys katedry w Wormacji, z jej wieżami i dzwonnicami, ścianami szczytowymi, żebrami i łukami żebrowymi, widniał na horyzoncie jako ogromna ciemna bryła, co odcinała się posępnie na tle nieba pełnego konstelacji i była podobna do wielkiego okrętu, stojącego na kotwicy pośród gwiazd. Przeprawiliśmy się przez mniejszą odnogę Renu, mieliśmy jeszcze do przebycia rzekę. Skręciliśmy w lewo, z czego wywnioskowałem, że piękny, kamienny most, którego przyczółek wspierał się o bramę obronną nie opodal Frauenbruder, już nie istnieje. Po kilku chwilach drogi wśród uroczej zieleni dotarliśmy do rozchwianego, starego mostu, zbudowanego zapewne w tym samym miejscu, gdzie stał dawniej drewniany u bramy Świętego Magnusa. Kiedy przebyliśmy most, ujrzałem w całej okazałości wspaniałe obwarowania Wormacji, nad którymi od strony Renu wznosiło się aż osiemnaście kwadratowych wież. Niestety, cóż z nich pozostało! Kilka fragmentów muru, spękanych i poprzebijanych oknami, kilka szczątków wież, zapadających się wśród bluszczów lub poprzerabianych na mieszczańskie mieszkania z białymi firankami, zielonymi okiennicami i altankami zamiast strzelnic i blanków. Bezkształtna bryła okrągłej wieży, wznosząca się u wschodniego węgła muru, wydała mi się wieżą zwaną Nideck; ale daremnie szukałem spojrzeniem obok tej nieszczęsnej wieży smukłej iglicy katedralnej i niskiej, ślicznej dzwonniczki przy kościele Świętej Cecylii. Jeśli zaś idzie o Frauenturm, wieżę najbliżej sąsiadującą z Nideck, zastąpiono ją czymś, co wydało mi się ogrodem warzywnym. Zresztą dawna Wormacja była już pogrążona we śnie; wokół panowała głęboka cisza; wszędzie milczenie, ani jednego światła w oknach. Nie opodal ścieżki, którą szliśmy poprzez pola buraków i plantacje tytoniu, co otaczają miasto, jakaś stara kobieta, schylona pośród zarośli, zbierała zioła w blasku księżyca. Weszliśmy do miasta; żaden łańcuch nie zazgrzytał, żaden most zwodzony nie opadł, nie podniesiono kraty; weszliśmy do starego, feudalnego, obronnego grodu gaugrafów i książąt-biskupów przez wyłom, który był niegdyś bramą forteczną. Na prawo dwie topole. Po lewej stronie kupa nawozu. Taki widok nieraz się trafia, kiedy się wchodzi na jakiś folwark urządzony w którymś ze starych zamków. Skierowaliśmy się w prawo; mój towarzysz, pogwizdując wesoło, pchał taczki, a ja rozmyślałem. Przez jakiś czas szliśmy wzdłuż starego muru, po jego wewnętrznej stronie, a potem zapuściliśmy się w labirynt pustych uliczek. Widok miasta nie zmieniał się. Raczej grób niż miasto. Ani świeczki w oknie, ani jednego przechodnia na ulicy. Było około ósmej wieczorem. W końcu dotarliśmy do sporego placu, na który wychodziła jakaś droga, co w blasku księżyca wydała mi się główną ulicą. Jedną ze stron owego placu zajmowały ruiny lub, mówiąc ściślej, widmo jakiegoś starego kościoła. – Co to za kościół? – spytałem mojego przewodnika, który przystanął, aby nabrać tchu. Odpowiedział mi tym wymownym wzruszeniem ramion, które oznacza: „Nie wiem." Kościół, w przeciwieństwie do miasta, nie był ani opustoszały, ani milczący; dobiegał stamtąd jakiś hałas, a światło sączyło się przez drzwi. Podszedłem do tych drzwi. Ale co to za drzwi! Wyobraź sobie kilka tarcic, do których byle jak przybito wielkimi gwoździami ledwo obrobione deski poprzeczne, od dołu pełne wielkich nierówno rozstawionych szpar, od góry zaś powyłamywane i z owym rodzajem bezczelności, jaka cechuje prostaka panoszącego się u możnowładcy, przesłaniające wspaniały, królewski portal z czternastego wieku. Zajrzałem przez szpary, ledwo dostrzegając wnętrze kościoła. Surowe archiwolty z czasów Karola IV wyłaniały się z otaczają cej je ciemności zza nieopisanego wprost stosu pustych beczek, beczułek i baryłek. W głębi, w świetle łojówki ustawionej na kamiennym występie, który niegdyś był zapewne głównym ołtarzem, bednarz w koszuli z podwiniętymi rękawami i w skórzanym fartuchu zabijał kołkiem jakąś wielką beczkę. Klepki dudniły pod uderzeniami drewnianego młotka, wydając ów odgłos, co rozbrzmiewa, gdy pod drewnem jest pustka, tak posępny dla każdego, kto słyszał młotek grabarza zabijającego wieko trumny. Cóż to był za kościół? Nad portalem wznosiła się potężna kwadratowa wieża, która niegdyś dźwigała zapewne wysoką iglicę. Minęliśmy właśnie widoczne z lewej strony, nieco w głębi, cztery dzwonnice katedry. W pewnej odległości, w kierunku południowo-zachodnim ujrzałem jakąś absydę, zapewne kościoła Dominikanów; co prawda, nie dojrzałem stąd, na lewo, dzwonnicy kościoła Świętego Pawła, schowanej między jego dwiema niskimi wieżami, ale nie zapuściliśmy się w głąb miasta ani nie znajdowaliśmy się jeszcze dość blisko bramy Świętego Marcina, żeby to mógł być kościół Świętego Lamprechta, ponadto nie widać było jeszcze małej iglicy Świętego Sykstusa, która powinna by znajdować się z prawej strony, ani wyższej, smukłej iglicy Świętego Marcina, która powinna by być z lewej strony. Doszedłem do wniosku, że musi być to kościół Świętego Ruprechta. Ustaliwszy tak swoje domysły i dokonawszy tego odkrycia, zacząłem znów przyglądać się nędznemu wnętrzu tej czcigodnej budowli, owej świecy, lśniącej w mroku, gdzie niegdyś, jak gwiazdy, jarzyły się lampy podczas cesarskich koronacji, temu skórzanemu fartuchowi, tu, gdzie spływały fałdy purpury, temu bednarzowi, co sam jeden, w zamarłym, uśpionym mieście, zabijał kołkiem teczkę na głównym ołtarzu! Ukazała mi się cała przeszłość sławetnego kościoła. Rozmaite myśli przebiegały mi przez głowę. O biada! Ta nawa Świętego Ruprechta była świadkiem, jak główną ulicą Wormacji z wielką pompą kroczyły ku niej uroczyste orszaki papieży i cesarzy, a czasem obaj pod jednym baldachimem, papież z prawej strony, na białym mule, cesarz z lewej, na lśniąco karym koniu, z kroczącymi przed nimi trębaczami i flecistami, z orłami i chorągwiami kościelnymi, łopoczącymi na wietrze, a papieża i cesarza poprzedzali konno książęta i kardynałowie; markiz Montferrat niósł miecz, książę Urbino – berło, hrabia-palatyn – jabłko królewskie, a książę Sabaudii – koronę. Cóż począć, co minęło, nie wróci. Po kwadransie rozgościłem się w oberży „Pod Bażantem", która, muszę przyznać, sprawiała jak najlepsze wrażenie. Zjadłem wyśmienitą kolację w sali zastawionej długim stołem, w której jacyś dwaj mężczyźni palili fajki. Niestety, jadalnia była kiepsko oświetlona, co mnie zasmuciło. Wchodząc można było dostrzec tylko jedną świeczkę, migającą w gęstym obłoku. Ci dwaj puszczali więcej dymu niż dziesięciu zuchów. Zacząłem właśnie jeść kolację, kiedy wszedł jeszcze jeden gość. Ten nie palił, ale mówił. Mówił po francusku z akcentem obieżyświata; słuchając go, nie sposób było odgadnąć, czy jest Niemcem, Włochem, Anglikiem czy Owerniakiem; może po trosze był tym wszystkim na raz. Robił wrażenie zbyt pewnego siebie przy niezbyt wielkim rozumie i, jak mi się wydało, kroił na fircyka; za szeroki halsztuk, za duży kołnierz koszuli, słodkie oczy do służącej; miał około pięćdziesięciu ośmiu lat i wyglądał nie najlepiej. Zaczął mówić sam do siebie i nie milkł ani na chwilę; nikt mu w tym nie sekundował. Dwaj Niemcy palili, ja zaś jadłem. – Pan z Francji? Piękny kraj! Szlachetny kraj! Klasyczna ziemia! Kraj dobrego gustu! Ojczyzna Racine'a! Ale nie lubię waszego Bonapartego! Cesarz psuje mi w nim wodza. Jestem republikaninem, mój panie! Mówię to głośno, wasz Napoleon to tylko z pozoru wielki człowiek; jeszcze do tego wrócimy. Ale jak piękne są tragedie Racine'a! (wymawiał: biękne). Oto prawdziwa chwała Francji! W Niemczech nie cenią Racine'a; to kraj barbarzyńców; ale Napoleona kochają niemal tak jak Francuzi. Ci poczciwi Niemcy słusznie są nazywani poczciwymi Niemcami. To godne politowania; nie sądzi pan? A że koniec mojej perliczki zbiegł się z końcem jego zdania, odpowiedziałem, zwracając się do kelnera: „Proszę o jeszcze jedną porcję." Ta odpowiedź wydała mu się wystarczająca, aby nawiązać rozmowę, i prawił dalej: – Łaskawy pan dobrze uczynił, przybywając do Wormacji. Niesłusznie gardzi się tym miastem. Czy pan wie, że Wormacja jest czwartym z kolei wielkim miastem wielkiego księstwa heskiego? Że jest stolicą okręgu? Że jest tu stały garnizon, mój panie, a także gimnazjum? Że produkują tutaj tytoń i octan ołowiu; wyrabiają wino, uprawiają zboże, tłoczą oliwę. W kościele luterańskim jest piękny fresk Seekatza, dzieło pochodzące z najlepszego okresu, z roku 1710 lub 1712. Widzi pan, w Wormacji są znakomite drogi, dobrze wytyczone, nowy gościniec, Gaustrasse, wiodący do Moguncji przez Hessloch i gościniec do Mont-Tonnerre przez dolinę Zell. Dawny trakt rzymski, biegnący brzegiem Renu, jest dziś już tylko ciekawostką. A jeśli o mnie chodzi, może i pan również, nie przepadam za ciekawostkami, starożytności to głupstwa. Odkąd mieszkam w Wormacji, nie zwiedziłem jeszcze owego słynnego Rosengarten, ich Ogrodu Róż, gdzie ich Zygfryd zabił, jak powiadają, smoka. Szaleństwo! Okropne głupstwa! Kto jeszcze, po Wolterze, mógłby wierzyć w te jakieś bajdy starych kobiet! Wymysły klechów! O nieszczęsna ludzkości, jak długo dasz się powodować głupocie? Czy Zygfryd istniał naprawdę? Czy istniał smok? Czy widział pan kiedy smoka, mój drogi panie? Cuvier, uczony Cuvier, czy on widywał smoki? I czy to w ogóle możliwe? Czy zwierzę, mówiąc poważnie, czy zwierzę, powiadam, może miotać ogień z nozdrzy i paszczy? Ogień trawi wszystko; zacząłby od tego, łaskawy panie, że zamieniłby w popiół nieszczęsne zwierzę. Nie sądzi pan? To gruby błąd. Umysł nie może przejąć się tym, w co nie wierzy. To z Boileau. Niech pan zwróci na to uwagę. To Boileau (wymawiał: Poalu). Albo z tym drzewem Lutra! Nie mam ani krzty szacunku dla tego ich drzewa Lutra, które można zobaczyć, jadąc do Alzey przez Pfalzerstrasse, czyli dawnym traktem palatyńskim. Luter! Co mnie obchodzi Luter? Wolterianin może tylko litować się nad luteraninem. Albo ten ich kościół Najświętszej Marii Panny Łaskawej, za bramą Moguncką, na którego portalu wyobrażono pięć panien mądrych i pięć głupich! Cenię go jedynie za jego winnicę, z której pochodzi wino Liebfrauenmilch. Niechże go pan spróbuje, w tej oberży mają je doskonałe. Ach! Francuzi! Wy to lubicie sobie dogadzać! I niech pan skosztuje również wina z Katterloch i z Luginsland. Na honor, tylko dla trzech kieliszków takich trzech win warto przyjechać do Wormacji. Umilkł, aby nabrać tchu, jeden zaś z palaczy skorzystał z tej. przerwy, aby powiedzieć do swojego sąsiada: – Drogi panie, mój bilans pod koniec roku zawsze zamykam liczbą siedmiocyfrową. Była to zapewne odpowiedź na pytanie, które drugi palacz zadał jeszcze przed moim przybyciem; ale dwaj palacze, a w dodatku dwaj palacze niemieccy, nie troszczą się o to, aby rozmowa toczyła się wartko, i są zajęci fajką; rozmowa więc posuwa się z wolna, po omacku, w kłębach dymu. Ten dym oddał mi przysługę; skończyłem kolację i dzięki zasłonie dymnej, którą rozsnuwały obie fajki, mogłem ulotnić się niepostrzeżenie, pozostawiając na pastwę obu palaczy perorującego jegomościa; byłem pewien, że dalsza rozmowa potoczy się w kłębach słów i kłębach dymu. Wprowadzono mnie do całkiem ładnego, urządzonego na sposób niemiecki pokoju, czystego, wyszorowanego i zimnego; białe firanki w oknach, białe serwetki na łóżku. Powiedziałem: serwetki – domyślasz się, dlaczego; to, co my nazywamy prześcieradłami, nie istnieje nad brzegami Renu. Tymczasem łóżka są bardzo szerokie. Rezultat jest najdziwaczniejszy pod słońcem; ci, co sporządzali materace, przewidzieli je dla Patagończyków; ci, co kroili bieliznę pościelową, przewidywali, że będą jej używać Lapończycy. Oto sposobność do pofilozofowania. Przeciętny znużony podróżny przyjmuje z pokorą taką pogodę, jaką Bóg zsyła, i takie łóżko, jakie mu przygotuje służąca. Mój pokój był zresztą urządzony w sposób trochę przypadkowy. Trafiają się podróżni, którzy zabierają ze sobą coś na pamiątkę, ale zdarzają się też tacy, którzy coś zostawiają przez zapomnienie, toteż w urządzeniu pokojów hotelowych wyczuwa się jakby przypływ i odpływ. Tu na przykład między dwoma oknami zamiast kanapy stał duży, niewątpliwie zostawiony przez jakiegoś podróżnego drewniany kufer, na którym położono dwie poduszki. Z jednej strony kominka wisiał na gwoździu mały przenośny barometr z brązu; z drugiej strony został tylko gwóźdź, na którym kiedyś, jako odpowiednik barometru, wisiał z pewnością przenośny, poręczny termometr, zabrany zapewne przez jakiegoś niezbyt uczciwego podróżnego. Na kominku między dwoma takimi to, jakie wyrabia się na ulicy Saint-Denis, bukietami sztucznych kwiatów krytych szklanym kloszem, stała oryginalna antyczna waza z nie wypalonej gliny, znaleziona przypuszczalnie w którymś z pobliskich wykopalisk, rodzaj pękatej czaszy rzymskiej, podobna do tych, które wykopują w Sologne, nad brzegami Sauldre, zresztą dość cenna, jakkolwiek nie była ulepiona z tej samej gliny, co wazy z Nola, ani nie miała kształtu waz z Bari. Nad wezgłowiem łóżka w czarnej, drewnianej ramie wisiała jedna z owych sentymentalnych rycin w stylu Cesarstwa, którymi nasza ulica Saint-Jacques zasypała całą Europę przed czterdziestu laty. U dołu ryciny widniał następujący napis, który tu przepisuję, zachowując ortografię: „Bianka i jej kochanek uciekają do Florencji przez Apeniny. Obawa przet pośdzigiem nakazała im wybrać droge mało uczenszczaną, gdzie błonkali się przez wiele dni. Młoda Bianka, majone stopy poranione cierniami i kamieniami, zrobiła sobie obuwie z roślin." Nazajutrz przechadzałem się po mieście. Wy, paryżanie, jesteście tak przyzwyczajeni do widoku ustawicznie powiększającego się miasta; że nie zwracacie już na to uwagi. Wokół was nieustannie rozrasta się jakby bujna roślinność rusztowań i kamieni. Miasto rośnie jak las. Można by rzec, że fundamenty waszych domów nie są fundamentami, lecz korzeniami, żywymi korzeniami, przez które przepływają soki. Mały dom staje się wielkim domem w sposób tak naturalny, jak młody dąb staje się wielkim drzewem. Po całych prawie dniach i nocach słyszycie odgłosy młota i piły, żurawia, który ustawiają, drabiny, którą niosą, rusztowania, które zbijają, bloku i osi, zgrzytu kabla, kamienia, który układają, łoskotu z ulicy, którą brukują, łoskotu budowli, którą wznoszą. Co tydzień nowa próba: ciosy z piaskowca, kamień z Volvic, smołowanie, wylewanie asfaltu, chodniki z drzewa. Wyjeżdżasz na dwa miesiące, po powrocie znajdujesz wszystko odmienione. Przed twoimi drzwiami był ogród, a jest ulica; zupełnie nowa ulica, całkiem gotowa, z ośmiopiętrowymi domami, sklepami na parterze, mieszkańcami od góry do dołu, kobietami na balkonach, zatorami na jezdni, tłumem na trotuarach. Nie przecierasz oczu, nie wołasz, że to cud, nie myślisz, że śnisz na jawie. Nie, uważasz, że to całkiem zwyczajne. No, bo i cóż to takiego? Nowa ulica i tyle. Jedna rzecz tylko cię dziwi: właściciel dzierżawił komuś ogród, więc jak się to wszystko dało załatwić? Jeden z sąsiadów tłumaczy ci to. Dzierżawca płacił tysiąc pięćset franków czynszu; dano mu sto tysięcy franków, żeby się wyniósł, więc się wyniósł. Całkiem proste. Gdzie zatrzyma się ten rozwój Paryża? Któż to wie? Paryż rozrósł się już poza pięć ufortyfikowanych obwodów, mówi się teraz o konieczności zbudowania szóstego; za pół wieku miasto wypełni ten obszar, a potem go przekroczy. Każdego roku, każdego dnia, każdej godziny, za sprawą powolnej, nieodpartej infiltracji, miasto przenika na przedmieścia, przedmieścia stają się miastem. I powtarzam: was, paryżan, wcale to nie dziwi. Mój Boże, ludności przybywa, miasto więc musi się powiększać. Co was to obchodzi? Zajmujecie się waszymi sprawami. Jakimi to sprawami? Sprawami tego świata. Przedwczoraj rewolucja, wczoraj rozruchy, dziś walka i święta działalność na rzecz cywilizacji, pokoju i myśli. Co was może obchodzić, że ktoś porusza kamienie na krańcach miasta, was, którzy poruszacie umysły w całej Europie, na całym świecie? Pszczoły nie przyglądają się ulowi, patrzą na kwiaty; wy nie przyglądacie się waszemu miastu, przyglądacie się ideom. Nie myślicie nawet o tym, mieszkając w tym groźnym, żywym Paryżu, który był wielkim miastem, a stał się miastem olbrzymim, że istnieją gdzie indziej miasta, które maleją i umierają. Wormacja jest jednym z takich miast. Niestety! Rzym był pierwszym spośród takich miast; Rzym, tak do was podobny, Rzym, który was wyprzedził, Rzym, który był Paryżem świata pogańskiego. Umierające miasto! Rzecz smutna i dostojna! Ulice się rozpadają. Tam, gdzie piętrzyły się szeregiem domy, ostał się tylko mur; tam, gdzie był mur, nie ma nic. Zamiast bruku – trawa. Życie wycofuje się do środka miasta, w stronę serca, jak u człowieka konającego. Krańce miasta, niczym kończyny u człowieka, obumierają pierwsze. W opustoszałych dzielnicach zawalają się domy, a w domach na skraju miasta rozpadają się piętra. Zapadają się kościoły, tracą swój kształt, rozsypują się w pył nie z braku wiary, jak w naszych przemysłowych mrowiskach, ale z braku wiernych. Całe dzielnice obumierają. To rzecz niemal osobliwa zapuszczać się w takie miejsca; osiadają tam jakby dzikie plemiona. To już nie miasto zagarnia wieś, to wieś wraca do miasta. Karczuje się bruki, uprawia skrzyżowania, zaoruje progi domów; wozy wiozące nawóz żłobią głębokie koleiny i szczerbią stare płyty kamienne; deszcze tworzą kałuże przed bramami; zamiast rozlegającego się tu dawniej zgiełku i gwaru słychać, niczym na folwarcznym podwórku, gdakanie kur. Z placu przeznaczonego na cesarskie ceremonie zrobiono pole sałaty. Kościół staje się stodołą, pałac budynkiem gospodarskim, wieża gołębnikiem, dom szopą, sklep straganem, basen fontanny stawem, mieszczanin chłopem; miasto umarło. Wszędzie pustka, smutek, kurz, ruina, zapomnienie. Wszędzie, na opustoszałych placach, na szczelnie okutanych, posępnych postaciach przechodniów, na ich smutnych twarzach, na odłamkach zwalonych murów, na niskich, niemych, z rzadka rozrzuconych domach oko myśli dostrzega jakby długie, melancholijne cienie zachodzącego słońca. Mimo to, a może właśnie dlatego, Wormacja, obramowana wznoszącymi się na widnokręgu z jednej strony Wogezami, z drugiej Taunusem, położona nad piękną rzeką, pośród mnóstwa rozsianych na Renie wysepek, otoczona rozpadającymi się murami i pasmem świeżej zieleni, jest malowniczym, ciekawym, zajmującym grodem. Daremnie szukałem części miasta wznoszącej się poza ową linią murów i kwadratowych wież, która od bramy Świętego Marcina biegnie ku Renowi pod kątem prostym. To przedmieście już nie istnieje. Nie znalazłem nawet śladu Nowej Wieży, która ze swoją spiczastą iglicą i ośmioma wieżyczkami zamykała jego wschodni kraniec. Kamień na kamieniu nie został z owej wspaniałej, sąsiadującej z Nową Wieżą bramy Mogunckiej z dwiema wysokimi basztami, która od strony Renu wyglądała pośród dzwonnic jak kościół, a od strony równiny, pośród wież, jak twierdza. Mała nawa Świętego Amanda zniknęła, a kościół Najświętszej Marii Panny Łaskawej, wokół którego niegdyś tak ciasno tłoczyły się domy i dachy, teraz stoi wśród pól. Przed portalem panien mądrych i panien głupich dziewczęta, równie piękne jak panny mądre i równie wesołe jak panny głupie, rozkładają na łące bieliznę wypraną w Renie. Między zewnętrznymi przyporami nawy starcy, siedząc na zwalonych głazach, wygrzewają się w słońcu. „Aprici senes" – powiada Persjusz; „solibus apti" – mówi Horacy. Kiedy tak błądziłem po ulicach, olśnił mnie nagle jakiś mijający mnie miejscowy elegant. Ten dzielny młodzieniec, odziany z bohaterskim samozaparciem, miał na sobie niski, włochaty kapelusz o poszerzonej ku górze główce i szerokie, nie sięgające kostek spodnie bez strzemiączek. Kołnierz koszuli natomiast, prosty, krochmalony, przesłaniał mu uszy do połowy, a kołnierz surduta, szeroki, ciężki, podszyty sztywnym płótnem, sięgał potylicy. Biorąc pod uwagę ten okaz, mogłem sobie wyrobić pogląd na tutejsze wyobrażenie o elegancji. Przypominał murarza wystrojonego po niedzielnemu, tyle, że jego oczy nie iskrzyły się blaskiem dowcipu i zadowolenia, a cała jego postać nie tchnęła naiwną radością. Przypomniałem sobie, że tak się właśnie stroili eleganci za Restauracji. Wiesz, że nie gardzą żadnym szczegółem, bo wszystko, co dotyczy człowieka, ukazuje człowieka. Badam strój, podobnie jak studiuję budowę. Ubiór jest pierwszym odzieniem człowieka, dom – drugim. Elegant z Wormacji, ów żywy anachronizm, uzmysłowił mi wszystko, co z taką niewątpliwą korzyścią zmieniło się od dwudziestu lat w stroju we Francji, a zatem w Europie, dzięki kobietom, artystom i poetom. Ubiory kobiet, tak śmiesznie brzydkie za Cesarstwa, nabrały wdzięku i uroku. Stroje męskie mają wygląd znacznie lepszy. Kapelusz stał się wyższy, a jego rondo szersze. Surdut ma znów szerokie poły i niski kołnierz, co dla mężczyzn dobrze zbudowanych jest bardzo korzystne, uwydatnia bowiem linię bioder i zarysowuje wyraźniej ramiona, natomiast przesłania szczupłość i wątłość postaci mężczyzn źle zbudowanych. Wykrojono i podłużono kamizelki; obniżono kołnierzyk koszuli; za pomocą strzemiączek nadano kształt czemuś tak ohydnemu jak spodnie. Wszystko to bardzo dobrze, ale mogłoby być jeszcze lepiej. Daleko nam do wdzięku i pomysłowości w strojach, do owej wykwintnej elegancji, jaka panowała za czasów Franciszka I, Ludwika XIII, a nawet Ludwika XV. Mamy przed sobą jeszcze długą drogę ku pięknu i sztuce, której strój jest częścią, a jesteśmy w tej dziedzinie tym bardziej zdani na los szczęścia, że moda, ów kaprys bezmyślny, nie zwracając na nic uwagi, to posuwa się naprzód, to znów się cofa. Aby wszystko popsuć, dość, by jakiś młody, bogaty głuptas powrócił świeżo z Londynu. Tylko patrzeć, a znów ujrzymy włochate kapelusiki, wielkie proste kołnierze, bufiaste rękawy, jaskółcze ogony, wysoko wiązane halsztuki, krótkie kamizelki i spodnie do kostek, a mój elegant z Wormacji stanie się paryskim wytwornisiem. „Di, talem avertite vestem!" Katedra w Wormacji, jak tumy w Bonn, Moguncji i Spirze, należy do romańskiej rodziny katedr o podwójnej absydzie, do owych cudownych kwiatów wczesnej architektury średniowiecznej, które, w Europie raczej rzadkie, najchętniej jakby kwitły nad Renem. Podwójna absyda siłą rzeczy sprawiła, że budowano cztery dzwonnice, a zamiast portali frontowych pozostawiano jedynie portale boczne. Przypowieść o pannach mądrych i o pannach głupich, wyrzeźbiona w Wormacji na jednym z tympanonów kościoła Najświętszej Marii Panny Łaskawej, powtarza się w południowym portalu katedry. Ów piękny, pełen głębi temat był w dawnych czasach naiwnej prostoty często obierany przez rzeźbiarzy, którzy bez wyjątku byli poetami. Wszedłszy do kościoła, doznajemy silnego, a zarazem niejednolitego wrażenia. Freski bizantyjskie, malowidła flamandzkie, płaskorzeźby z trzynastego wieku, misterne kaplice w stylu późnego gotyku, neopogańskie grobowce z okresu renesansu, delikatne wsporniki, rzeźbione na krzywiznach poprzecznych łęków, barwione i złocone herby, przestrzenie między kolumnami zapełnione figurkami i posążkami świętych składają się na jedną z owych niezwykłych całości, gdzie widać naraz wszelkie style, wszelkie epoki, wszelkie kaprysy fantazji, wszelkie mody i wszelką sztukę. Przesadne, wybujałe ozdoby rokokowe z czasów ostatnich książąt-biskupów, którzy zarazem byli arcybiskupami Moguncji, wychylają się z kątów, jakby kokietując swoim ogromem. Tu i ówdzie szerokie połacie nagiego muru, niegdyś malowanego i zdobionego, zasmucają wzrok. Owe nagie mury to postęp w guście. Nazywają to, zdaje się, prostotą, powściągliwością. Ach, ile ten gust ma w sobie złego gustu! Na szczęście las arabesek i ornamentów, który wypełnia katedrę wormacką, był zbyt gęsty, aby ów gust mógł go całkowicie zniszczyć. Na każdym kroku można znaleźć jego wspaniałe resztki: w przestronnej, niskiej kaplicy, która, jak sądzę, służy jako zakrystia, podziwiałem mnóstwo istnych cudów z piętnastego wieku: chrzcielnicę, ogromny basen, na którego obwodzie przedstawiono Jezusa wśród apostołów: apostołowie są mali jak dzieci, Jezus zaś wielki jak olbrzym; wiele dłutem przedstawionych stronic Starego i Nowego Testamentu, ogromnych poematów z kamienia, skomponowanych raczej jak obrazy niż płaskorzeźby; na koniec Chrystusa Ukrzyżowanego wielkości niemal naturalnej, którego widok wprawia w zdumienie i podziw, niezwykła bowiem subtelność i doskonałość w wykonaniu szczegółów tego dzieła łączy się z jego pełnym wzniosłości wyrazem. Na wąskim, dość ciemnym i bardzo brzydkim placu, o kilka kroków od katedry wormackiej, obok tej cudownej świątyni, która swoją wysokością, głębią, tajemniczością, barwą i kształtem ucieleśnia niezniszczalną i odwieczną myśl przenikającą cały ów bajeczny przepych podobieństw i przenośni, tuż obok niej, powiadam, jak krytyka obok poezji, stoi mały, ubogi kościół luterański, zwieńczony biedną rzymską kopułą, cudacznie ozdobiony jakimś okropnym greckim frontonem, biały, kwadratowy, kanciasty, nagi, zimny, smutny, ponury, nudny, niski, zawistny – protestujący. Przeczytałem powtórnie dopiero co napisane słowa i miałbym właściwie ochotę je skreślić. Nie daj się nimi zwieść, mój przyjacielu, i nie wyczytaj tego, czego nie chciałem w nich wyrazić. To tylko pogląd artysty na dwa dzieła sztuki, nic więcej. W żadnej mierze nie traktuj tego jako oceny dwóch wyznań. Każda religia jest według mnie godna szacunku. Katolicyzm jest niezbędny dla społeczeństwa, luteranizm jest użyteczny dla cywilizacji. A zresztą znieważenie Lutra w Wormacji byłoby podwójną profanacją. Właśnie w Wormacji ów wielki człowiek był wielki. Nie, nigdy z moich ust nie padną słowa ironii względem owych myślicieli i mędrców, którzy cierpieli za to, co uznali za dobre i prawdziwe, i szczodrze szafowali swoim geniuszem, jedni, aby umocnić wiarę w Boga, drudzy – w rozum ludzki. Ich dzieło jest dla świata święte, a dla mnie – uświęcone. Szczęśliwi i błogosławieni ci, co kochają i wierzą, bez względu na to, czy, jak katolicy, czynią z filozofii religię, czy, jak protestanci, z religii filozofię. Mannheim leży na przeciwległym brzegu Renu, o kilka mil od Wormacji. Jedyna jego zasługa, w moim przekonaniu, polega na tym, że urodził się w tym samym roku, co Corneille, w roku 1606. Dwieście lat dla miasta to wczesna młodość. Toteż Mannheim jest nowiutki. Poczciwi mieszczanie, którzy sądzą, że piękne jest to, co symetryczne, a harmonijne to, co jednostajne, i całą duszą wielbią tragedie francuskie oraz kamienne arkady ulicy Rivoli, podziwialiby Mannheim. A tymczasem to miasto arcynudne. Biegnie tu trzydzieści ulic, a to jedna i ta sama ulica; wznosi się tysiąc domów, a to tylko jeden i ten sam dom. Wszystkie fasady są jednakowe, wszystkie ulice przecinają się pod kątem prostym. Zresztą jest tu czysto, skromnie, biało, wszystko jak pod sznur, owo piękno szachownicy, o którym już gdzieś wspominałem. Wiesz, że Pan Bóg jest dla mnie wielkim twórcą przeciwieństw. Jedno z owych najdoskonalszych przeciwieństw stworzył w postaci Mannheimu położonego obok Wormacji. Tu miasto, co umiera, tam miasto, co się rodzi; tu średniowiecze ze swoją pełną harmonii i głębi jednolitością, tam gust klasyczny z całą swoją nudą. Mannheim nadchodzi, Wormacja odchodzi; Wormacja to przeszłość, Mannheim to przyszłość. (Tutaj otwieram nawias. Nie wyciągaj z tego wniosku, że przyszłość opowie się za gustem klasycznym.) W Wormacji są resztki drogi rzymskiej. Mannheim leży między mostem łyżwowym i drogą żelazną. Nie muszę ci mówić, co jest mi bliższe, wiesz przecież najlepiej. Jeśli chodzi o miasta – lubię stare. Zresztą zachwycam się widokiem owej żyznej równiny, na której leży Mannheim, szerokiej na dziesięć mil, z wznoszącymi się nad nią z jednej strony wzgórzami Isenach, a z drugiej górami nad Neckarem. Pierwsze pięć mil, od Heidelbergu do Mannheimu, przebywamy koleją żelazną, drugie, od Mannheimu do Durkheimu – najętym powozem. W tym także przeszłość i przyszłość podają sobie ręce. W Mannheimie godne uwagi wydały mi się tylko wspaniałe drzewa w zamkowym parku, wyborny hotel „Palatynat", piękna rokokowa fontanna z brązu, stojąca na rynku, i ów napis złoconymi literami na szybie jakiejś fryzjerni: „Tu strzyżenie sposobem pana Chirard z Paryża." LIST XXVII SPIRA ETYMOLOGIA I HISTORIA. – ZBOŻE. – WINO GĘSIA NÓŻKA. – KATEDRA. – JAKĄ MYŚL POWZIĄŁ TAM PODRÓŻNY. – SZCZEGÓŁY O CESARZACH POCHOWANYCH W SPIRZE. – ŚWIATEŁKA PRZEBIJAJĄCE SIĘ PRZEZ MROKI HISTORII. – 1693, 1793. – „PAMIĘTAJ O KONRADZIE". Brzegi Neckaru, październik. Cóż powiem ci o Spirze, Speyer, jak zwą ją Niemcy, Spira, jak zwali ją Rzymianie? Neomagus, mówi legenda. Augusta Nemetum, mówi historia. To sławetne miasto. Cezar tu obozował, Druzus je umocnił. Tacyt o nim wspomina, Hunowie je spalili, Konstantyn odbudował, Julian powiększył, Dagobert ze znajdującej się w nim świątyni Merkurego utworzył klasztor Świętego Hermana. Otton I ofiarował tu chrześcijaństwu pierwszy turniej, Konrad II uczynił stolicę cesarstwa oraz grobowiec cesarzy. Templariusze, po których pozostały piękne ruiny, wypełnili tutaj swoją funkcję jako straż nadgraniczna. Wszystkie rzeki ludzkie, które zniszczyły i użyźniły Europę, przepłynęły przez Spirę: w ciągu pierwszych wieków Wandale i Alemanowie (czyli wszyscy ludzie, ludzie wszelkich ras, jak mówi etymologia), w ciągu ostatnich – Francuzi. Przez całe średniowiecze, od roku 1125 do roku 1422, w ciągu trzystu lat Spira doznała jedenastu oblężeń. Toteż owo stare miasto Karolingów poniosło ciężkie straty. Jego przywileje zniknęły, jego ludność przelewała krew i rozpierzchła się na wszystkie strony. Było siedzibą cesarskiej izby sądowej, którą następnie przeniesiono do Wetzlaru, oraz sejmów, których widmo przebywa teraz we Frankfurcie. Liczyło trzydzieści tysięcy mieszkańców, a ma ich obecnie osiem. Kto pamięta dziś świętego Rudigera, biskupa Spiry? Gdzie płynie strumyk Spira? Gdzie jest wieś Spira? Co zrobiono z górnym kościołem Świętego Jana? W jakim stanie znajduje się owa kaplica Oliwetanów, którą stare rejestry zwą niezrównaną? Co się stało ze wspaniałą kwadratową wieżą z narożnymi wieżyczkami, która górowała nad bramą wychodzącą na drogę do Bac? Co pozostało z kościoła Świętego Wilduberga? Gdzie jest dom, w którym mieściła się cesarska izba sądowa? Gdzie jest pałac asesorów- adwokatów, „którzy – jak powiada jeden ze starych dokumentów – sprawują i zarządzają sprawiedliwością w imieniu Jego Cesarskiej Mości, elektorów oraz innych książąt Cesarstwa w zgromadzeniu publicznym całego imperium ustanowionym przez Karola V"? Cóż pozostało z tej najwyższej instancji sądowej, której wszystkie inne były „podporządkowane jako ostatniej instancji"? Nic, nawet kamienna szubienica o czterech filarach na łące nad brzegiem Renu. Tylko słońce nadal obchodzi się ze Spirą tak wspaniałomyślnie, jak gdyby wciąż była jeszcze królową miast cesarskich. Przysłowiowo wyborne zboże Spiry wciąż jest tak samo dorodne i złociste jak za czasów Karola V, a znakomite czerwone wino zwane gęsią nóżką jest nadal godne tego, aby je spijali książęta-biskupi w szkarłatnych pończochach i elektorowie w gronostajowych czapkach. Katedra, której budowę rozpoczął Konrad I, a prowadzili Konrad II i Henryk III, została ukończona przez Henryka IV w roku 1079 i należy do najwspanialszych, jakie wzniesiono w wieku jedenastym. Konrad I, jak powiadają dokumenty, poświęcił ją „błogosławionej Maryi Pannie". Majestat tej świątyni jest dzisiaj niezrównany. Ostała się czasowi, ludziom, wojnom, natarciom, pożarom, rozruchom, rewolucjom, a nawet upiększeniom, które wprowadzali książęta-biskupi Spiry i Bruchsalu. Zwiedziłem ją, ale ci jej nie opiszę. Jak w domu Ibacha, nie mogę powiedzieć, że widziałem ów kościół, tak bowiem byłem pochłonięty myślą, która, jakem to odczuwał, go wypełniała. Nie, nie widziałem budowli, widziałem myśl. Pozwól, że ją wypowiem. O reszcie nic nie wiem; wszystko przesunęło się przed moimi oczami jak cień. Poszukaj, jeśli chcesz, w przewodnikach lub monografiach, ja, mój przyjacielu, nie dostarczę ci opisu katedry w Spirze. Coś o wiele bardziej wzniosłego, a jeszcze bardziej wspaniałego, owładnęło mną, kiedy byłem pogrążony w kontemplacji tej mrocznej budowli; zresztą dotychczas dość często miałem sposobność do opisywania ci kościołów, a sądzę, że będę do tego miał też okazję w przyszłości; tym razem pozwól, abym ukazał ci Boga. Zamysł Konrada II urzeczywistniano w ciągu trzech wieków, od roku 1024 do roku 1308. Spośród osiemnastu cesarzy, którzy panowali w tym okresie, dziewięciu pochowano w krypcie katedry w Spirze. Dziewięciu innym: Lotarowi II, Fryderykowi Rudobrodemu, Henrykowi VI, Ottonowi IV, Fryderykowi II, Konradowi IV, Wilhelmowi, Ryszardowi z Kornwalii i Alfonsowi X Mądremu, los nie zezwolił spocząć w tym dostojnym grobie. Podmuch wiatru, który dosięga ludzi w godzinie śmierci, uniósł ich gdzie indziej. Z owych dziewięciu tylko dwóch, którzy nie byli Niemcami, pochowano w ich krajach rodzinnych: Ryszard z Kornwalii spoczywa w Anglii, Alfons X Mądry w Hiszpanii. Innych los rozrzucił na cztery strony świata: Lotar spoczął w klasztorze w Konigslutter, Otton IV w Brunszwiku, Wilhelm w Middelburgu, Henryk VI i Fryderyk II w Palermo, Konrad IV w Foggii, Rudo.brody w rzece Kydnos. Rudobrody zwłaszcza, ów wielki Rudobrody, gdzież jest? W Kydnos, powiada historia; w Antiochii, powiada kronika; w grocie w Kyffhausen, powiada podanie głoszone w Wirtembergii; w grocie w Kaiserslautern, głosi podanie nadreńskie. Niemal wszyscy z dziewięciu cesarzy spoczywających pod posadzką absydy w Spirze cieszą się wielką sławą. Oto założyciel katedry, współcześnik Kanuta Wielkiego, Konrad II, ten, co podzielił starą Teutonię na sześć klas, zwanych tarczami zbrojnymi, clypei militares, co zostało obalone Złotą Bullą, ale przyjęte i odtworzone w Polsce i to tak dokładnie, że nawet w ciągu ostatnich stuleci republikański ustrój Polski, stanowiący odbicie dawnego feudalnego ustroju Niemiec, był jakby lustrem, zachowującym obraz tego, co zniknęło. Oto Henryk III, co ogłosił i utrzymał przez trzy lata pokój powszechny, ponad wojny narodu z narodem przekładając pojedynek króla z królem, na który wyzwał Henryka I; następnie Henryk IV, zwycięzca Sasów, pokonany przez Grzegorza VII; Henryk V, sprzymierzeniec Wenecji; Konrad III, przyjaciel sejmów, który mówił o sobie jako o cesarzu Rzymian; Filip Szwabski, groźny przeciwnik Innocentego III. Spoczywa tu Rudolf Habsburg, zwycięzca Ottokara, tępiciel burgrabiów, założyciel dynastii, hrabia, ojciec cesarzy; Adolf z Nassau, człowiek dzielny, zamordowany ciosem topora na polu bitwy; wreszcie Albrecht I, jego wróg, współzawodnik, zabójca, któremu król Czech, w koronie na głowie, musiał usługiwać przy stole, który zniósł myta i dzierżąc żelazną maczugę w dłoni, ujarzmił czterech groźnych elektorów nadreńskich, władca przebierający miarę we wszystkim, zarówno w ambicjach, jak w potędze; to jemu właśnie Bonifacy VIII podarował pewnego ranka królestwo Francji; wobec takiego podarunku nie wiadomo, kogo należy bardziej podziwiać: papieża, co śmiał go ofiarować, czy cesarza, co śmiał go przyjąć. Niestety! Cóż bardziej złudnego niż te wszystkie wielkości, których nieszczęśliwy kres tak był podobny! Albrecht I w Gollheimpod Moguncją własną ręką zabił swojego kuzyna i cesarza, Adolfa z Nassau; w dziesięć lat później Jan Habsburg zabija w Windisch Albrechta I, swojego stryja i cesarza. Albrecht, jednooki, brzydki, ulegający namowom żony, która, jak mówił Bonifacy VIII, miała w swoich żyłach krew żmii, sanguine viperali, został obdarzony przezwiskiem Królobójcy, Jana przezwano Ojcobójcą. Jakkolwiek by to było, wszyscy ci władcy, dobrzy, przeciętni i źli, pochowani obok siebie, których, jeśli można tak się wyrazić, łączy, mimo różnych ich losów, sława wojenna, co przypadła w udziale kilku z nich, i chwała cesarska, wspólna im wszystkim, spoczywają w podziemiach katedry w Spirze spowici tajemniczym majestatem śmierci. Wspólny dla całych Niemiec rodzaj narodowego zabobonu otacza tych uśpionych cesarzy. Wszystkie ludy, mając w sobie, jak dzieci, instynkt zwady i zuchwalstwa, nienawidzą rządzącej nimi współcześnie władzy, ponieważ jest to władza, ponieważ nimi rządzi, ponieważ rządzi nimi współcześnie. „Mieszkańcy Flandrii – powiada Filip z Commynes – zawsze kochają książęcego syna; księcia – nigdy." Biskup Ołomuńca pisał do papieża Grzegorza X: „Volunt imperatorem, sed potentiam abhorrent." Ale kiedy władza upada, wszyscy ją kochają; kiedy jest pokonana, podziwiają ją, kiedy obumiera – otaczają szacunkiem. Nie było więc nic większego, dostojniejszego, świętszego w Niemczech i w Europie niż owe dziewięć grobowców cesarskich, zakrytych jakby potrójną zasłoną ciszy, mroku i czci. Kto zakłócił ową ciszę? Kto naruszył ów mrok? Kto sprofanował ową cześć? Posłuchaj. W roku 1693 Ludwik XIV wysłał nagle do Palatynatu armię pod dowództwem ludzi, których nazwiska można wyczytać w „La Gazette des entresols du Louvre": Armia skierowana do Niemiec 11 kwietnia. – Marszałek de Boufflers, marszałek książę de Lorges, marszałek de Choiseul; generałowie: markiz de Chamilly, markiz de la Feuillśe, markiz d'Uxelles, milord Mountcassel, markiz de Revel, pan de la Brśtesche, markiz de Villars, pan de Melac. – Jenerałowie brygad: książę de la Ferte, pan de Barbezieres, hrabia de Bourg, markiz d'Alegre, markiz de Vaubecourt, hrabia de Saint-Fremond. Ówczesna cywilizacja wszędzie zaczynała przesłaniać barbarzyństwo, ale jej warstwa nie była jeszcze zbyt gruba. Przy najmniejszym wstrząsie, przy pierwszej wojnie pękała, a barbarzyństwo, znajdując ujście, rozlewało się na wszystkie strony. To właśnie zdarzyło się podczas wojny w Palatynacie. Armia wielkiego króla wkroczyła do Spiry. Wszystko tu było pozamykane, domy, kościoły, grobowce. Żołnierze pootwierali drzwi domów oraz wrota kościołów i strzaskali płyty nagrobne. Zadali gwałt rodzinie, religii i śmierci. Pierwsze dwie zbrodnie należały niemal do grzechów powszednich. Wojna w owych czasach, które budzą nadmierny nasz podziw, sprawiła, że ludzie do tych dwóch zbrodni przywykli. Ale trzecia zbrodnia była czymś potwornym. Zadano gwałt śmierci, a wraz ze śmiercią, rzecz dotychczas nie słyszana, majestatowi królewskiemu, z nim zaś zarazem całej historii wielkiego narodu, całej przeszłości wielkiego cesarstwa. Żołnierze przetrząsali trumny, zrywali całuny, okradali szkielety uśpionych cesarzy z ich złotych bereł i koron, z drogocennych kamieni, z pierścieni, które pieczętowały pokój i wojnę, z chorągwi świadczących o nadanej im władzy, hastas vexilliferas. Sprzedali Żydom to, co pobłogosławili papieże. Przehandlowali jak starzyznę owe strzępy purpury i owo dostojeństwo przysypane kurzem. Starannie powybierali złoto, diamenty i perły, a kiedy w trumnach nie pozostało już nic cennego, kiedy już nic w nich nie było prócz prochu, byle jak zmietli te wszystkie kości, kości cesarzy, do pierwszego lepszego dołu. Pijani kaprale nogą zepchnęli czaszki dziewięciu cesarzy do wspólnej mogiły. Oto, co Ludwik XIV uczynił w roku 1693. A oto, co dokładnie w sto lat później, w roku 1793, uczynił Bóg. We Francji, podobnie jak w Niemczech, były groby królewskie. Pewnego tragicznego dnia, kiedy całe barbarzyństwo dziesięciu stuleci wydobyło się na powierzchnię cywilizacji i zatopiło ją, ohydne, straszliwe, zbrojne hordy, które niosły wojnę nie jednemu, lecz wszystkim królom, nie jednej katedrze, ale całej religii, nie jednemu miastu czy państwu, lecz całej przeszłości rodzaju ludzkiego, owe, powiadam, przerażające, krwawe, obdarte, okrutne hordy rzuciły się na prastary grobowiec królów Francji. Ci ludzie, których nic nie powstrzymało w ich groźnym dziele, również zbiegli się po to, aby rozstrzaskać groby, porozrywać całuny, zbezcześcić kości. Osobliwi, tajemniczy pracownicy nadbiegli, aby popioły zamienić w proch. Posłuchaj: pierwszym widmem, które zbudzili, pierwszym królem, którego brutalnie wydarli z trumny, jak potrząsa się śpiącym zbyt długo lokajem, pierwszym szkieletem w purpurowych szatach, który pochwycili, aby go rzucić na stos kości, był Ludwik XIV. Ach, odwety losu! Rok 1693, rok 1793! Posępne zestawienie! Czy nie jesteś pełen podziwu dla tej groźnej dokładności! Po upływie jednego stulecia dla nas, po upływie jednej godziny dla Odwiecznego, to, co Ludwik XIV uczynił w Spirze cesarzom niemieckim, Bóg oddał mu w Saint-Denis. Należałoby jeszcze wspomnieć, że założyciel katedry w Spirze, najdawniejszy z owych dawnych władców germańskich, Konrad II, zanim został cesarzem niemieckim, był księciem Francji nadreńskiej. Owego księcia francuskiego znieważył jeden z królów Francji. Zniewaga żąda zadośćuczynienia! Gdyby Ludwik XIV podczas swojej kampanii niemieckiej trafił do miejscowości Otterberg, gdzie byłem przed miesiącem, zobaczyłby tam, jak w Spirze, wspaniałą katedrę, zbudowaną przez Konrada II, i może byłoby to z pożytkiem dla wielkiego króla, gdyż na głównym portalu mrocznego kościoła mógłby odczytać owo melancholijne i surowe ostrzeżenie, które dziś jeszcze tam widnieje: „Memento Conradi." LIST XXVIII HEIDELBERG AUTOR ROBI SOBIE WROGÓW ZE WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW MANNHEIMU. – HEIDELBERG. – AUTOR UDZIELA WIELU WYJAŚNIEŃ DOTYCZĄCYCH JEGO WŁASNEJ OSOBY. – DOM «POD RYCERZEM ŚWIĘTEGO JERZEGO». – WERSET Z BIBLII SKUTECZNIEJ CHRONI DOM OD POŻARU NIŻ BLASZANA TABLICZKA TOWARZYSTWA UBEZPIECZEŃ OD OGNIA. – MAŁO ZNANE SZCZEGÓŁY OBLĘŻENIA HEIDELBERGU PRZEZ WOJSKA LUDWIKA XIV. – AUTOR W LESIE. – ROZMYŚLANIA. – ZAGADKA WYRZEŻBIONA NA MURZE PEWNEJ CHAŁUPY. – DROGA FILOZOFÓW. – ZACHÓD SŁOŃCA. – KRAJOBRAZ. – ZACZYNAJĄ SIĘ TAJEMNICE ZMIERZCHU. – NOC. – AUTOR NA SZCZYCIE GÓRY. – NIEWYRAŹNY WIDOK OKROPNEGO DOŁU. – NADPRZYRODZONE ZJAWISKO PORUSZAJĄCEGO SIĘ KRZAKA. – „HEIDENLOCH!" – LICZNE ŚLADY POGAN NAD BRZEGAMI RENU. – WIECZORNE WIZJE W DOLINACH. – NECKARSTEINACH. – CZTERY ZAMKI. – SCHWALBENNEST. – LEGENDA O BLIGGERZE ZWANYM BICZEM BOŻYM. – AUTOR DAJE UPUST SWOJEMU ZACHWYTOWI DLA OPOWIEŚCI PROSTYCH KOBIET. – ZAJMUJĄCY FRAGMENT BUCHANANA O MAKBECIE. – CO AUTOR NAPISAŁ NAD BRAMĄ ZAMKU SCHWALBENNEST. – WNĘTRZE RUIN. – ŚWIETNOŚĆ, KTÓRĄ AUTOR TAM ZNAJDUJE. – ZAMEK BEZIMIENNY. – AUTOR ZAPUSZCZA SIĘ DO WNĘTRZA. – WIELKA WIEŻA. – TAJEMNICE. – CO AUTOR TAM WIDZI I SŁYSZY PRZERAŻAJĄCEGO, GDY ZAPADAJĄ CIEMNOŚCI. – AUTOR OPUSZCZA SPIESZNIE BEZIMIENNY ZAMEK. – NECKAR O ZMIERZCHU. – MAŁY GEISBERG. – KRAJOBRAZ OPOWIADA O HISTORII. – RZUT OKA NA RZECZY I CIENIE. – ZAMEK W HEIDELBERGU. – KIM BYŁ HRABIA-PALATYN. – BUNTOWNICZY GWELFIJSKI SENS NAPISÓW W PAŁACU OTTONA HENRYKA. – ELEKTOROWIE PALATYNATU MIELI ZAMIŁOWANIE DO SZTUK PIĘKNYCH I LITERATURY. – FRYDERYK ZWYCIĘZCA. – ZAMEK W HEIDELBERGU Z LOTU PTAKA. – W ZAMKU SĄ WSZELKIE RODZAJE PIĘKNA. – ŚLADY WOJEN. – CO ROBIŁA CÓRKA PALATYNA, ABY ZOSTAĆ MĘŻCZYZNĄ. – AUTOR UBOLEWA, ŻE GO TAM NIE BYŁO W ROKU 1693 I NIE MÓGŁ TROCHĘ POKIEROWAĆ DEWASTACJĄ ZAMKU. – DZIEDZINIEC WEWNĘTRZNY. – FASADA FRYDERYKA IV. – FASADA OTTONA HENRYKA. – FASADA LUDWIKA BRODATEGO. – KOLUMNY KAROLA WIELKIEGO. – PORÓWNANIE OWYCH FASAD. – SMUTEK. – OSOBLIWA UWAGA. – KRÓLOWIE I BOGOWIE. – AUTOR WYOBRAŻA SOBIE ZAMEK W BLASKU BOMBARDOWAŃ. – JAKIM USZKODZENIOM ULEGŁY POSĄGI POSZCZEGÓLNYCH KSIĄŻĄT I CESARZY. – POSĄG FRYDERYKA V. – POSĄG LUDWIKA V. – WIEŻA FRYDERYKA ZWYCIĘZCY. – PAŁAC OTTONA HENRYKA. – WNĘTRZE. – WYLICZENIE WSZYSTKICH BUDOWLI I WSZYSTKICH PAŁACÓW, KTÓRE ZNAJDUJĄ SIĘ W OBRĘBIE ZAMKU HEIDELBERSKIEGO. – WIEŻE. – WIELKA KADŹ. – NIEZNANE I ZAJMUJĄCE SZCZEGÓŁY. – ILE BUTELEK WINA MIEŚCI SIĘ W WIELKIEJ KADZI. – CO SIĘ W NIEJ DZIEJE Z WINEM. – MAŁE KADZIE. – JEDNA Z MAŁYCH KADZI ZWYCIĘŻYŁA FRANCUSKICH GRENADIERÓW. – CO WIDAĆ W CIEMNOŚCI. – PERKEO. – MORAŁ Z TYCH WSZYSTKICH PONURYCH HISTORII. – WIDMA I UPIORY HEIDELBERGU. – JUTTA. – DWAJ SĘDZIOWIE TAJNEGO TRYBUNAŁU. – GARBATY MUZYKANT. – BIAŁA DAMA. – POGARDA BIAŁEJ DAMY WZGLĘDEM PODPISU PANA VON COBENTZEL. – DWA DIABŁY, KTÓRE AUTOR WIDZI W SAMO POŁUDNIE. – SZCZEGÓŁY POMNIEJSZYCH USZKODZEŃ. – ARCHITEKCI. – INWALIDZI. – ANGLICY. – PORĘCZ GŁÓWNYCH SCHODÓW ZNISZCZONA PRZEZ BARBARZYŃCÓW, PODOBNIE JAK NASZA KRATA NA PLACU KRÓLEWSKIM PRZEZ NASZYCH WANDALÓW. – POSĘPNY WIDOK WIEŻY PĘKNIĘTEJ W ŚWIETLE KSIĘŻYCA. – NOCNE ZWIEDZANIE RUIN ZAMKU HEIDELBERSKIEGO. _ NIEZWYKŁE EFEKTY PROMIENI KSIĘŻYCOWYCH. – STRAPIENIE W PUSTYCH POKOJACH. – INCYDENT. – O JAKIM OHYDNYM WIDMIE AUTOR MUSI ROZMYŚLAĆ. – INCYDENT NABIERA CECH POSĘPNYCH I NIEWYRAŻALNYCH. – KARIATYDY I POSĄGI OKAZUJĄ AUTOROWI SWÓJ GNIEW. – AUTOR UCIEKA NA DZIEDZINIEC. – BLASK KSIĘŻYCA NA DWÓCH FASADACH. – POWRÓT DÓ MIASTA. – POSTSCRIPTUM. – ZŁORZECZENIE PIECOM. Do Pana Ludwika B[oulanger] Heidelberg, październik. Drogi Ludwiku, strzeż się, ogarnęła mnie chęć, aby napisać do ciebie nie kończący się list. Prosisz mnie o cztery strony, chcę ci ich dać sto, jak mówi Orosman. Na honor, ratuj się, jak możesz, stare przyjaźnie są gadatliwe. Przyjechałem do tego miasta, drogi przyjacielu, dziesięć dni temu i nie mogę się stąd wyrwać. Czy podróżując po Niemczech przed dwunastu laty byłeś w Heidelbergu, a zwłaszcza, czy się tu zatrzymałeś dłużej, nie należy bowiem przejeżdżać przez Heidelberg, trzeba się tu zatrzymać, trzeba tu mieszkać. Z pewnością nie powiem ci tego o owym fałszywym Wersalu badeńskim, zwanym Mannheim, mieście pozbawionym wszelkiego charakteru, gdzie ulice są jakby powycinane w bryle gipsu wzdłuż linii wytyczonych przy pomocy ekierki i gdzie dzwonnice, jak w Namur, nie są dzwonnicami, lecz nadzwyczaj udatnie utoczonymi pałeczkami do gry w bilbokieta. Zszedłszy z parostatku, którym płynąłem po Renie, zatrzymałem się w Mannheimie na krótko i gdy tylko zaprzężono konie do mojego powozu, umknąłem jak najrychlej do Heidelbergu. Jeśli kiedykolwiek znajdziesz się tutaj, zrób tak samo. W Heidelbergu, położonym wśród drzew, jakby szukał między nimi schronienia, u wejścia do doliny Neckaru, między dwoma zalesionymi wzniesieniami wyższymi niż wzgórza, lecz łagodniejszymi niż góry, są wspaniałe ruiny, dwa kościoły z piętnastego stulecia, uroczy zbudowany w roku 1595 dom o czerwonej fasadzie ze złoconymi posągami, zwany oberżą „Pod Rycerzem Świętego Jerzego", stare wieże na wodzie, most, a zwłaszcza rzeka, przejrzysta, spokojna, a zarazem zuchwała, pełna pstrągów, obfitująca w legendy, najeżona ostrymi głazami, której nurt, poprzegradzany progami, stanowi zawiłą gmatwaninę wirów i prądów; prześliczna rzeka-potok, gdzie z pewnością nigdy nie zapuści się żaden parostatek. Prowadzę tutaj bardzo, choć może trochę przypadkowo, wypełniony tryb życia, ale zapewniam cię, że nie tracę na próżno ani chwili; chodzę wciąż do lasu i do biblioteki, która też jest przecież lasem, a wieczorem wracam do siebie do oberży, jak twój przyjaciel Benvenuto Cellini, i na kartkach, które znajdą się, kto wie gdzie, opisuję moje codzienne przygody. „Questa mia vita travagliata io scrivo." Tylko że prace Benvenuta to były ciosy zadawane szpadą lub sztyletem, ucieczki z Zamku Świętego Anioła, walki ostre w obronie il Rosso z uczniami Rafaela, ufortyfikowane miasta, ogromne przedsięwzięcia, zuchwalstwa wobec papieża i księżny Etampes, cygańskie wędrówki wraz z dwoma uczniami, Pawłem i Askaniuszem, szturm domu Nesle i opróżnienie go przez okna z mebli i ludzi, a wreszcie tu i ówdzie jakieś arcydzieło, qualche bell'opera, jak sam powiada, jakaś Junona, jakaś Leda, jakiś Jupiter ze srebra wzrostu Franciszka I lub jakiś złoty igielnik, za który król Francji ofiarował kardynałowi Ferrary opactwo przynoszące siedem tysięcy talarów. Przygody i prace tego pracowitego próżniaka, którym jestem, a którego znasz przecież doskonale, drogi Ludwiku, mógłbyś wyliczyć z pamięci, bo dzieliłeś je ze mną dość długo: to samotna przechadzka odludną ścieżką, wpatrywanie się w promień słońca padający na kępę mchu, zwiedzanie jakiejś katedry lub jakiegoś wiejskiego kościoła, przeglądanie jakiejś starej książki w cieniu starego drzewa, rozmowa z jakimś biednym wieśniakiem, piękny chrząszcz- grabarz, okryty złotofioletowym pancerzem, co nieszczęściem upadł na grzbiet i daremnie przebiera nóżkami, a ja, przechodząc, pomagam mu końcem trzewika; jakieś wiersze wplatają się w to wszystko, a potem wielogodzinne rozmyślania wobec widoków la Roche-More nad Rodanem, Chateau-Gaillard nad Sekwaną, Rolandseck nad Renem, ruin nad jakąś rzeką, myśli o tym, co upada, co mija, albo też – a przyprawia to moim zdaniem o nie mniejsze wzruszenie – o tym, co kwitnie, i o tym, co śpiewa, o niezapominajkach pochylających swoje błękitne kiście nad bystrym strumieniem. Oto, co robię, lub, mówiąc ściślej, oto, kim jestem, robić bowiem wywodzi się, moim zdaniem, nieodwracalnie i bezpośrednio od być. Postępuje się tak, jakim się jest. Tutaj, w Heidelbergu, w tym mieście, w tej dolinie, wśród tych ruin, życie człowieka myślącego jest pełne uroku. Czuję, że nie opuściłbym tych okolic, gdybyś był ze mną, drogi Ludwiku, gdyby znajdowali się tu moi bliscy i gdyby lato trwało tu trochę dłużej. Rankiem wyruszam i najpierw (przebacz mi to zuchwałe, ryzykowne wyrażenie, które jednak doskonale oddaje moją myśl), chcąc uraczyć śniadaniem mój umysł, mijam dom „Pod Rycerzem Świętego Jerzego". To doprawdy zachwycająca budowla. Wyobraź sobie trzypiętrowy dom o wąskich oknach, zwieńczony trójkątnym frontonem o grubych, wijących się, ażurowych wolutach. Przez całą wysokość tych trzech pięter wznoszą się dwie dobudowane do nich wieżyczki o hełmach fantazyjnego kształtu; całą tę fasadę z czerwonego piaskowca, pokrytą rzeźbieniami, cyzelowaniami i żłobieniami, trochę kpiarską, trochę surową, od góry do dołu pokrywają arabeski, medaliony i złocone popiersia. Kiedy poeta, który wybudował ten dom, ukończył pracę, umieścił na frontonie następujący napis złotymi literami: „Si Jehova non aedificet domum, frustra laborant aedificantes eam." Było to w roku 1595. Po dwudziestu pięciu latach, w roku 1620, wojna trzydziestoletnia rozpoczęła się bitwą pod Białą Górą, nie opodal Pragi, i trwała aż do pokoju westfalskiego w roku 1648. Podczas tej długiej Iliady, której Gustaw Adolf stał się Achillesem, Heidelberg był czterokrotnie oblegany, zdobywany i oddawany, dwa razy zbombardowany, a wreszcie, w roku 1635, spalony. Jeden tylko dom ocalał z pożogi, ten z roku 1595. Reszta, te, które wzniesiono bez Boga, spłonęły od piwnic po strychy. Gdy zawarto pokój, elektor Palatynatu, Karol Ludwik, którego przezwano Salomonem Niemiec, wrócił z Anglii i odbudował swoje miasto. Po Salomonie nastąpił Heliogabal, po hrabim Karolu Ludwiku hrabia Karol, po rodzie palatynów Wittelsbach-Sinmmern ród palatynów Pfalz-Neuburg, a wreszcie po wojnie trzydziestoletniej wojna o sukcesję Palatynatu. W roku 1689 pewien człowiek, którego imieniem straszy się dziś małe dzieci w Heidelbergu, Melac, wódz naczelny armii króla Francji, złupił miasto palatynów, zamieniając je w stos gruzów. Jeden tylko dom ocalał, ten z roku 1595. Odbudowano pośpiesznie Heidelberg. W cztery lata później, w roku 1693 *, Francuzi wrócili; żołnierze Ludwika XIV zbezcześcili w Spirze grobowce elektorów, a w Heidelbergu miejsca wiecznego spoczynku palatynów. * Wspominając o tym oblężeniu, kiedy to miasto zostało zdobyte po dwunastogodzinnym natarciu z szańców, które pozostawiło w Niemczech wspomnienie, jakiego nie zatrze może nawet dziesięć stuleci, warto byłoby chyba podać tutaj garść nie znanych szczegółów, przepisując kilka zajmujących stron z „Gazette des entresols du Louvre", wspomnianej już w Liście XXVII. Przytaczam je, oczywista dosłownie, a co do sprzeczności, które mogą powstać w umyśle czytelnika, autor tej książki nie zamierzał ani ich podkreślać, ani też unikać. „Gazette" z 28 maja 1693. Pan de Melac, zastępca naczelnego wodza, w sile dwunastu batalionów i pięćdziesięciu dragonów zajmuje wzgórza nad zamkiem. Wyparł nieprzyjaciela z reduty, skąd można razić ostrzałem zaplecze urządzeń oblężniczych. Na przeciwległym brzegu Neckaru ustawiono baterię złożoną z sześciu dział. Markiz de Chamilly, zastępca naczelnego wodza, zacznie dziś wieczorem okopywać się; na linii frontu biegnącej przedmieściami prace ziemne wykona brygada pikardzka. (Z obozu pod Heidelbergiem, 21 maja 1693.) Sześciuset ludzi z oddziałów Hesse-Kassel wyprawiło się po żywność. Pan de Melac zaatakował ich w następujący sposób: Stu ludzi z regimentu pikardzkiego pod dowództwem panów de Coste i Despic wyruszyło w góry, idąc przez winnice, za nimi postępowało stu trzydziestu ludzi z regimentu królowej i pięćdziesięciu jazdy Melaca i Lalande'a, za którymi siedzieli grenadierzy. Druga kompania grenadierów z regimentu królowej, poprzedzana przez działo, szła szerokim traktem między górami i rzeką, aby zaatakować szaniec poprzeczny, usypany przez nieprzyjaciela w poprzek tej drogi. Stu pięćdziesięciu ludzi z regimentu królowej wspomagało kompanię grenadierów; jazda i dragoni wspierali piechotę. Uderzono więc na nieprzyjaciela ze wszech stron. Przeciwnik opuścił od razu pierwszy i drugi szaniec. Ale bronił zaciekle trzeciego. Pan de Melac nakazał grenadierom, aby uderzyli na nieprzyjaciela z flanki, co zmusiło go do odwrotu. Nieprzyjaciel jeszcze przez jakiś czas stawiał opór, kryjąc się pośród zarośli i winnic, ale jazda zmusiła go na koniec do ucieczki. Jedni usiłowali wejść na wzgórze pomiędzy winnicami, inni schronili się we wsi Webelingen, położonej u stóp góry. Niemniej jednak, gdy gromada uzbrojonych chłopów przyszła im w sukurs, ruszyli znów do szturmu, ale grenadierzy natarli na nich tak gwałtownie, że ponownie zmusili ich do ucieczki, zabijając ponad stu ludzi i biorąc wielu jeńców. W tej potyczce Francuzom zraniono tylko trzech ludzi: grenadiera regimentu królowej, żołnierza pikardzkiego i jezdnego z regimentu pana de Melac. „Gazette" z 1 czerwca 1693. 22 maja rano. Nieprzyjaciel, widząc się otoczony przez baterie, postanowił opuścić resztę przedmieścia w biały dzień. Przyparto go do bramy miasta; nieprzyjaciel zamknął ją za sobą; grenadierzy wyrąbali ją siekierami i mimo nie ustającego ognia zmusili nieprzyjaciela, aby schronił się za bramą zamku pozostawiając ponad pięciuset swoich ludzi na zewnątrz; zostali oni zabici lub pojmani. Oddziały ze wszystkich stron wkroczyły do miasta i zaczęły je rabować, czemu oficerowie sztabowi nie zdołali zapobiec. Z zamku poproszono o zgodę na kapitulację. Marszałek, książę de Lorges, nie zechciał przystać na kapitulację warunkową. Pokonani zdali się więc na łaskę zwycięzców i 23 maja opuścili zamek w liczbie tysiąca ośmiuset ludzi. Trzystu pojmanych żołnierzy, których umieszczono w katedrze, podpaliło dwie dzwonnice, z których ogień przeniósł się na miasto, i choć czyniono wszystko, aby go ugasić, znaczna część domów spłonęła. Znaleziono czterdzieści tysięcy funtów prochu, sporo granatów i bomb, dwanaście dział ze spiżu i dziesięć żelaznych. Zawładnięto również mostem łyżwowym, zbudowanym przez nieprzyjaciela. Paryż. 30 maja 1693. Król wyruszył z Compiegne 22 tegoż miesiąca, aby zanocować w Roye; 23-go nocował w Peronne, 24-go w Cambray i 25-go w Quesnoy. Król i królowa Wielkiej Brytanii przybyli tutaj 27 maja, aby spotkać Ich Królewskie Mości, i wysłuchali nieszporów w klasztorze kapucynów. „Gazette" z 6 czerwca 1693. ...Po zdobyciu miasta żołnierze, jezdni i dragoni wdzierali się zewsząd i zaczynali rabować... Nie zdołano ich powstrzymać mimo trudu, Jaki zadawali sobie oficerowie, aby zapobiec skutkom bezprawia i pożaru, choć nie musiano oszczędzać miasta wziętego szturmem. Markiz de Chamilly umieścił jeńców i wielu mieszczan wraz z ich żonami i dziećmi w katedrze jako miejscu bezpiecznym. Ale owi jeńcy podpalili dwie dzwonnice, a pożar ogarnął miasto i okolice, może zresztą podłożono ogień jeszcze w kilku miejscach, dość, że wszystko stanęło w płomieniach mimo usilnych starań, aby je ugasić. Pan von Heidersdorf, dowodzący obroną zamku, wyprawił posłów z prośbą, aby mu zezwolono na kapitulację. Jeden z kapucynów, w asyście podpułkownika oraz urzędnika miejskiego, kilkakrotnie chodził z jednego obozu do drugiego. Przyjęto kapitulację. Zdobyto dziesięć tysięcy funtów ołowiu w czopach, a siedem tysięcy w pociskach, pięć tysięcy naładowanych granatów, sto bomb, mnóstwo wszelkich narzędzi. Zaczęto burzyć fortyfikacje zamkowe. W tym samym numerze. Z Quesnoy, 2 czerwca 1693. 28-go zeszłego miesiąca kurier wysłany spiesznie przez marszałka, księcia de Lorges, przyniósł królowi wiadomość o zajęciu Heidelbergu. 31-go król odprawił modły i nawiedził chorych. Jego Królewska Mość mianował opata Lucerny biskupem Cahors, a opata Denville biskupem Cominges. Jego Królewska Mość nadał kanonię w Saint-Chapelle panu Boileau, dziekano– . wi kościoła w Sens, a drugą kanonię panu Basire. Z Paryża, 6 maja 1693. (Sic. Powinno być: 6 czerwca.) Pierwszego dnia tego miesiąca na polecenie króla w katedrze Najświętszej Marii Panny odśpiewano Te Deum jako akt dziękczynienia za wzięcie Heidelbergu. Oddziały wojska uczestniczyły w tym obrzędzie zgodnie ze zwyczajem, a wieczorem zapłonęły ognie na wszystkich ulicach. Po zdobyciu Heidelbergu oprócz splądrowania miasta nastąpiło jeszcze jedno posępne wydarzenie. Kiedy generał Heidersdorf, który poddał się marszałkowi de Lorges, przybył do obozu cesarskiego w Heilbronn, postawiono go przed sądem wojennym i skazano na śmierć. Został ścięty. Pewien kapitan oraz jakiś porucznik, zamieszani w proces, jaki mu wytoczono, podzielili jego los. [Przyp. aut] Marszałek de Lorges podłożył ogień pod cztery węgły elektorskiej rezydencji; pożar był straszliwy, cały Heidelberg spłonął. Kiedy przygasły płomienie i opadł dym spowijający miasto, ujrzano dom, jeden jedyny dom, stojący pośrodku stosu popiołów. I tym razem był to dom z roku 1595. Dziś urocza, szkarłatna, inkrustowana złotem fasada, nadal dziewicza, nietknięta i dumna, jedyna, którą spośród owego pospolitego skupiska białych domów, będącego obecnie Heidelbergiem, można by postawić obok zamku, wznosi się dostojnie nad miastem, lśniąc w słońcu triumfalnym napisem, z którego dowiaduję się każdego ranka, że Jehowa był budowniczym i że Jehowa był Zbawcą. Co prawda, bo trzeba powiedzieć całą prawdę, nabożność renesansu zaprawiano rozmaitymi wywodzącymi się z pogaństwa fantazjami, toteż powagę owego psalmu nieco naruszają nader świeckie słowa, wyryte przez architekta trochę wyżej: „Praestat invicta Venus", która zapewne czuje się zawstydzona trzecim napisem wieńczącym fronton: „Soli Deo Gloria." Pokłoniwszy się niezwykłemu domowi, przechodzę przez most i idę w góry. Dotarłszy tam, chwilę błądzę, a potem ruszam przed siebie pierwszą napotkaną ścieżką; przypatruję się, niby kapitelom, koronom wszystkich drzew, owych kolumn wielkiej tajemniczej katedry, i pogrążony w odczytywaniu księgi przyrody, jak starzypurytanie w rozmyślaniach nad Biblią, szukam Boga. Przyjacielu, każdy ma swoją książkę, a w Ewangelii i krajobrazie ta sama dłoń wypisała to samo. Jeśli o mnie chodzi, to myślę, że należy podziwiać wszystkie oblicza Jehowy, i ta właśnie myśl od dwudziestu lat całkowicie mnie pochłania, o czym wiesz, mój Ludwiku, ty, który mnie kochasz i którego ja kocham. Sądzę również, że badanie przyrody w niczym nie przeszkadza zwykłemu tokowi naszego życia i że umysł, który potrafi być wolny i wznosić się na skrzydłach wśród ptaków, tchnąć wonią wśród kwiatów, poruszać się i drżeć wśród fal i drzew, tchnąć dostojeństwem, pogodą i spokojem wśród gór, gdy nadejdzie pora, potrafi też, może nawet bardziej niż wszelki inny, okazać bystrość i swadę wśród ludzi. Jestem niczym, wiem, ale tworzę moje nic po trosze ze wszystkiego. Chodzę tak przez cały dzień, niezbyt dokładnie wiedząc, gdzie jestem, z okiem najczęściej wbitym w ziemię, z głową pochyloną ku ścieżce, z rękami założonymi do tyłu; pozwalam, aby godzina po godzinie mijał mi tak czas, i zbieram myśli, jeżeli je znajduję. Siadam w owych wspaniałych fotelach obitych mchem, czyli zielonym aksamitem, które antyczne Pales żłobi u stóp każdego starego dębu dla strudzonych wędrowców; dla uczczenia mojego przyjścia jak dobrotliwy władca wypuszczam na wolność wszystkie uwikłane w sieci muchy i motyle, które dostrzegam w pobliżu; udzielam im takiej małej amnestii, która, jak wszystkie amnestie, irytuje wyłącznie pająki. A potem patrzę na płynący opodal mojego tronu, w dole, w wąwozie, jakiś uroczy strumień, usiany spiczastymi głazami, na którego powierzchni tysiącem fałd marszczy się srebrzysta tunika najady, albo, jeśli z jakiejś góry nie spływa strumień, jeśli wiatr, liście i trawy milczą, jeśli miejsce jest bardzo ciche, opustoszałe i odległe od wszelkiego miasta, domu czy nawet chaty, uciszam w sobie wszystko, co wciąż w nas szepcze, i słucham piosenek jakiegoś młodego górala, ukrytego w gąszczu wraz ze swoim stadem kóz, gdzieś bardzo daleko, pode mną lub nade mną. Trudno o coś bardziej melancholijnego niż owa rozlegająca się w mroku pierwotna piosenka tyrolska, którą śpiewa, jodłując, jakiś biedny, mały, niewidzialny koźlarczyk pośród słuchającego go pustkowia. Niekiedy wśród tych wielkich gór rozbrzmiewa tylko ten głos dziecka. Górale z tych lasów sąsiadujących ze Schwarzwaldem śpiewają w sposób osobliwy, przechodząc od tonów niskich, ciemnych, do czystych, wysokich, co brzmi uroczo. Ponieważ odbywam moje przechadzki codziennie, wieśniacy już mnie znają i przywykli do mojego widoku. Dzieci, które bawią się w Wojsko, rozstępują się, aby mnie przepuścić. Wozak z doliny Neckaru uśmiecha się do mnie spod swojego pilśniowego kapelusza przybranego sztucznymi różami i srebrnym galonem ze zwisającą frędzlą. Chłopi kłaniają mi się z powagą wielkimi kapeluszami w stylu Henryka IV. Dziewczęta i stare kobiety spoglądają na mnie jak na znajomego i mówią: „Guttag." Kiedy już; o tym mowa, tutaj częściej niż gdzie indziej, kiedy idę ulicą jakiegoś miasteczka czy osady, zastanawiam się, jak się to dzieje, że takie śliczne dziewczątka stają się takimi brzydkimi starymi kobietami. Szkicuję tu i ówdzie chaty odznaczające się czymś charakterystycznym. W tych okolicach, niszczonych wojnami prowadzonymi przez panów feudalnych, przez królów i przez rewolucjonistów, chaty wznosi się z ruin zamków, co sprawia, że powstają nader osobliwe budowle. Pewnego dnia ujrzałem nastepujący widok: cztery ściany chłopskiej chaty były ulepione z gliny z sieczką i pobielone wapnem; w nich jedne drzwi i jedno okno, na prawo od drzwi bawarski lew w koronie, z jabłkiem i i berłem, wyrzeźbiony niemal w pełnym kształcie na szerokiej płycie z czerwonego piaskowca. Na lewo od okna jeszcze jedna płyta z czerwonego piaskowca z wielką płaskorzeźbą przedstawiającą pięść zaciśniętą na katowskim pieńku, nadciętą w połowie toporem. Nad toporem data częściowo zatarta: 16... nad pieńkiem druga: 1731; pomiędzy tymi dwiema datami widniało słowo: „Renovatum." Trudno o coś bardziej tajemniczego i posępnego niż owa płaskorzeźba. Nie widać człowieka, tylko jego pięść; nie widać kata, tylko jego topór. Ta rzecz okropna jakby wyłaniała się zza chmury. Obie płaskorzeźby są wmurowane w ścianę nieco poniżej starych łat dachu. Lew palatyński, jakby gniewny i wściekły, zwraca się ku owej na pół przeciętej pięści. Kto przyniósł tu tego lwa, co oznacza ta okropna płaskorzeźba, jaka zbrodnia kryje się za tą torturą, jaki to osobliwy kaprys losu sprawił, że ów ryczący lew i ta okrwawiona dłoń ozdobiły chłopską chatę? Ciężki od gron krzak winorośli wesoło wije się wokół tej ponurej zagadki. Przyglądając się uważnie, odnalazłem kilka zatartych liter wyrytych w górze płaskorzeźby przedstawiającej rozciętą pięść; rozgarnąwszy liście i grona odczytałem wyraz: „Burg-Freyheit" . Tego samego dnia wyszedłem w południe z miasta tak zwaną Drogą Filozofów, która wiedzie, nie wiem dokąd, jak przystoi drodze filozofów, i pod wieczór znalazłem się w jakiejś dolince. Zacząłem wspinać się na zbocze wysokiego wzgórza jedną z tych odwiecznych ścieżek, tak licznych w tej okolicy, będących właściwie schodkami o stopniach z wielkich nieciosanych płyt skalnych, które sprawiają wrażenie jakiegoś muru cyklopowego płasko ułożonego na ziemi; nieucy przypisują owe ścieżki olbrzymom, uczeni zaś Rzymianom, a więc, tak czy inaczej, olbrzymom. Dzień gasł za mną na nadreńskiej równinie. Był to jeden z owych posępnych zachodów, kiedy, słońce miażdżone granitowymi chmurami, bezkształtne, zatopione w ogromnej kałuży krwi, jakby już na zawsze zapadało w ciemność. Szedłem wolno pod górę w tym blasku. Ów blask z wolna przygasał, bladł, wreszcie zniknął. W połowie zbocza spojrzałem za siebie. Miałem przed oczyma jeden z tych rozległych krajobrazów zasnuwających się mrokiem, kiedy góry ciągną się na widnokręgu niby ogromne ślimaki, a białawe, niewyraźnie rysujące się we mgle rzeki i strumienie wydają się ich srebrzystym śladem. Stok stawał się coraz bardziej stromy, skalne stopnie pięły się w nieskończoność; ale wrzos i młode, karłowate kasztany szumiały wokół mnie przyjaźnie i gościnnie, zachęcając wędrowca, aby nie ustawał w drodze. Zacząłem więc wspinać się wyżej. Kiedy dotarłem na szczyt jednego z niższych stoków wzgórza, księżyc w pełni, okrągły, jaśniejący, taki, jaki na równinach ma barwę miedzi, a, w górach – złota, ukazał się nagle przede mną i wspinając się również po zboczu sąsiedniego wzgórza ślizgał się tuż nad czarną ziemią wśród czarnych zarośli niby jakiś cudowny krąg toczony przez niewidzialne duchy. Cały ten łańcuch szczytów i dolin oglądany w tym blasku, stopnie owej drogi gigantów, wszystko to wyglądało jak zaczarowane. Zacząłem odczuwać potrzebę pomocy. Księżyc oświetlał mi drogę, co mi bardzo dogadzało. Zarazem mój cień zaczął sunąć koło mnie, jakby chciał mi dotrzymać towarzystwa. Minęło jeszcze dziesięć minut i znalazłem się na szczycie. Z dołu owa góra nie wydawała mi się tak wysoka. Mówiąc nawiasem, podobnie dzieje się ze wszystkimi wielkimi rzeczami oglądanymi z dołu. Stąd też pomniejszające i ciasne sądy wydawane przez ludzi małych o ludziach wielkich. Na niebie widniał tylko księżyc; ani obłoku, ani gwiazdy. Była to jedna z owych bardzo jasnych nocy, co trafiają się raz w miesiącu. Ze szczytu wzgórza, rozległego grzbietu porośniętego wrzosem i omiatanego wiatrem, miałem przed sobą widok nie tyle krajobrazu, co ogromnej, niemal kolistej mapy, wycieniowanej przez odległość i mgłę, jaką zapewne oglądał Jezus Chrystus, kiedy szatan wziął Go na wysoką górę, aby dać Mu wszystkie królestwa świata. A tak mówiąc nawiasem, ofiarować się z czymś podobnym Temu, kto wie, że jest Bogiem, i o kim wiadomo, że jest Bogiem, ofiarować królestwa ziemskie temu, kto posiada królestwo niebieskie, to, między nami, przejaw głupoty, jakiej nie jestem w stanie pojąć u owego przedpotopowego Woltera, którego zwiemy diabłem. Od strony północy wrzosowisko przytykało do lasu. Ani chaty, ani nawet szałasu drwala. Zupełne pustkowie. Przechadzając się po owym grzbiecie, opodal prawie niewidocznej ścieżki, wśród jeżących się zarośli (jeśli mowa o zaroślach, to trzeba dodać, że w naszym języku brak wyrazu: horridus, który oznacza mniej niż okropny, lecz więcej niż zjeżony), dostrzegłem jakąś jakby dziurę, ku której skierowałem kroki. Był to dość duży dół, głęboki na dziesięć do dwunastu stóp, szeroki na osiem, może dziewięć, nad którym zwisały czerwonawe pnącza i dokąd docierały promienie księżyca, przenikając przez gąszcz krzaków. Na dnie tego dołu mogłem dojrzeć ułożone tam wielkie płyty kamienne, podmyte przez deszcze, cztery ściany zaś były obmurowane głazami, które zniekształcił czas i ohydnie zarosły zielska i mchy. Wydawało mi się, że na tej posadzce dostrzegam jakieś zwietrzałe rzeźby, poniewierające się pośród gruzów, a między owymi gruzami wielką zaokrągloną bryłę o grubo ciosanych wywiniętych brzegach, z niewielkim kwadratowym otworem pośrodku, która mogła być jakimś ołtarzem celtyckim lub kapitelem z dziesiątego wieku. Nie było tam ani jednego stopnia, po którym można by zejść do owego dołu. Był to może zwykły zbiornik na wodę, ale zapewniam cię, że pora, miejsce, księżyc, ciernie i ledwie dostrzegalne zarysy w głębi owego dołu nadawały jakiejś grozy tej tajemniczej, odludnej komorze bez schodów, wkopanej w ziemię, z niebem zamiast powały. Cóż to za osobliwy dół? Znasz mnie: zacząłem uparcie badać, chciałem wiedzieć więcej o tym lochu, niż mogły mi powiedzieć światło księżyca i to pustkowie; rozgarnąłem laską ciernie i trzymając się winnych latorośli, pochyliłem się nad ową mroczną jamą. W tej chwili usłyszałem, jak poważny, zdarty głos rzekł wyraźnie za moimi plecami: „Heidenloch." Znając bardzo słabo niemiecki, zrozumiałem, że słowo to oznacza: Jama Pogan. Odwróciłem się. Nie dostrzegłem nikogo na wrzosowisku; tylko wiatr dął i księżyc świecił. Nic więcej. Wydało mi się nagle, że od strony lasu, o jakieś trzydzieści kroków ode mnie, między księżycem a mną pojawił się jakiś mroczny kształt, jakiś wysoki krzak, którego dotychczas nie spostrzegłem. Sądząc, że się pomyliłem i jak wszyscy, którzy przechadzają się samotnie po pustkowiach, stałem się ofiarą jakichś przywidzeń, zabrałem się znowu do badania brzegu jamy. W tej chwili głos rozległ się powtórnie i znów usłyszałem za sobą te dziwne trzy sylaby: „Heidenloch." Odwróciłem się natychmiast i z kolei zapytałem: „Kto tu?" W tej chwili, nie bez mimowolnie przenikającego mnie dreszczu, spostrzegłem, że wysoki krzak przybliżył się o kilka kroków. Powtórzyłem: „Kto tu?", i właśnie gdy postanowiłem podejść do krzaka, ujrzałem, że to on zmierza ku mnie, i usłyszałem po raz trzeci chrypliwy głos: „Heidenloch." W tak opustoszałych miejscach, o tak niezwykłej nocnej porze, z łatwością ulega się przesądom i muszę ci powiedzieć, że gdy zaczęły mi się przypominać i jak mgliste opary napływać do głowy wszystkie opowieści znad brzegów Renu i Neckaru, zaklęty krzak odwrócił się. Wówczas to, co okrywał mrok, znalazło się w blasku księżyca; ujrzałem małą zgarbioną staruszkę, której podbródek niemal dotykał sękatego kija, prawie niewidoczną zza ogromnej wiązki chrustu, co wlokła się za nią po ziemi i kołysała nad jej głową w sposób najzupełniej fantastyczny. Patrzyła na mnie wyblakłymi oczyma i powtarzała: „Heidenloch! Heidenloch!" Wyglądała niczym jakaś stara driada, spłoszona przez drwali i niosąca swoje drzewo na plecach. Była to po prostu jakaś poczciwa starowina, wracająca z lasu, gdzie ścinała gałęzie na opał, która, spostrzegłszy obcego, udzieliła mu informacji i szła teraz w blasku księżyca do swojej chaty, wlokąc za sobą chrust po ścieżce olbrzymów. Odwdzięczyłem się jej kilkoma krajcarami, patrząc na nią z podziwem. Nigdy w życiu nie widziałem mniejszej starowiny niosącej na plecach większą wiązkę chrustu. Ona z kolei podziękowała mi mrucząc coś i wykrzywiając twarz w okropnym grymasie uśmiechu, który przed pięćdziesięciu laty był świeży i uroczy. A następnie obróciła się do mnie plecami, a właściwie gałęźmi, i po kilku chwilach, dotarłszy na skraj zbocza, zapadła się pod ziemię, zniknęła jak zjawa. Jej wyjaśnienie niczego zresztą nie wyjaśniło. Posępne słowo dodane do posępnej rzeczy. To wszystko. Przyznam ci się, że długo jeszcze tam stałem wpatrując się w Jamę Pogan, która jest może otwartym pustym grobem jakiegoś olbrzyma, może komnatą druidów, może zbiornikiem ściekowym rzymskiego obozu lub cysterną na wodę deszczową jakiegoś już nie istniejącego bizantyjskiego klasztoru, albo ohydnym, wypełnionym niegdyś szkieletami i spryskanym krwią ludzką dołem, do którego wrzucano zwłoki skazańców traconych na obalonej już dziś szubienicy, a wokół niego z ogłuszającym zgiełkiem sprawiając swój sabat wirowały w tańcu czarownice, mrocznym dołem, na który pada dziś blady promień księżyca i posępne słowo starej kobiety. Gdy schodziłem ze wzgórza, ujrzałem na pobliskim szczycie, między drzewami, jakąś zrujnowaną wieżę, z którą najpewniej ma związek owa jama o nie znanym dziś przeznaczeniu. Zresztą poganie, czyli, zdaniem jednych, Sugambrowie, według innych, Rzymianie, pozostawili głębokie ślady w tradycji ludowej, które wszędzie tu splatają się z historią i kładą się na niej ciężkim brzemieniem. W Lorch, u wejścia do doliny rzeki Wisper, znajduje się druga jama pogańska, zwana również Heidenloch. W nadreńskim Winkel, starożytnej Vinicelli, jest ulica Pogan, Heidengasse, a w Wiesbadenie, starożytnym Visibadum, Mur Pogan, Heidenmauer. Nie zaliczam do tych zabytków pogańskich czegoś w rodzaju arkady, której szczątki spowite bluszczem rozsypują się w górach w pobliżu Caub, o jaką milę od Gutenfels, a którą wieśniacy zwą Mostem Pogan, Heidenbriicke, wydaje mi się bowiem oczywiste, że są to ruiny mostu wybudowanego tu przez Szwedów podczas wojny trzydziestoletniej. Zresztą tradycja nie myli się zbytnio. Gustaw Adolf to niemal Scypion, a to, czego dokazał w siedemnastym stuleciu nad Renem, było wielką wojną klasyczną, wojną rzymską. Strategia taka sama jak ta, o której mówi Polibiusz, opisując wojnę punicką, a którą Folard odnajduje i stwierdza w sposobie prowadzenia wojny trzydziestoletniej. Oto, drogi Ludwiku, moje przygody podczas przechadzek i doprawdy nie dziwię się wcale, że baśnie i legendy co krok rodziły się w okolicach, gdzie krzaki wędrują po nocy i odzywają się ludzkim głosem do podróżnych. Innego wieczora, o zmierzchu, znalazłem się naprzeciw czarnego, łysego górskiego grzbietu, zasłaniającego cały widnokrąg i zwieńczonego ruinami ogromnej wieży, stojącej samotnie jak wieże Maksymiliana w Luisenthal. Cztery olbrzymie blanki, zniszczone, wyszczerbione działaniem czasu, przemienione w trójkąty, dopełniały mrocznego zarysu wieży i tworzyły na niej koronę o spiczastych kwiatonach. Wieśniacy, obecni mieszkańcy tych ruin, rozpalili z chrustu ogromne ognisko, którego jarzący się blask przenikał na zewnątrz przez trzy jedyne w tej wieży otwory: sklepioną bramę na dole i dwa okna w górze. Tak oświetlona wieża nie wydawała się wieżą, lecz czarną, ogromną głową budzącego grozę Plutona, który rozwiera swoją ziejącą ogniem paszczę i spogląda ponad wzgórze gorejącymi ślepiami. O tej porze, kiedy słońce już zaszło, a księżyc jeszcze się nie pokazał, wydaje się, że doliny są pełne jakichś osobliwych zwalisk; to chwila, kiedy ruiny wyglądają jak skały, a skały jak ruiny. Niekiedy poeta, co tkwi we mnie, bierze górę nad również tkwiącym we mnie badaczem starożytności i raduję się tymi urojonymi widokami. Niekiedy wracam dopiero nazajutrz o świcie; badam ruiny krok po kroku i usiłuję odgadnąć ich wiek po występach blanków, kształcie ząbków lub rozwartości łuków. O dwie mile od Heidelbergu jest taka właśnie urocza dolina, dolina dla archeologa i dla marzyciela. Cztery stare zamki na czterech garbach skalnych niby spoglądające na siebie cztery sępy; pomiędzy tymi czterema basztami stare, biedne miasteczko, jakby pełne trwogi, schroniło się na szczycie stożkowatej góry, gdzie tuli się między swoimi murami i skąd od sześciuset lat z uwagą baczy na groźną postawę zamków. Neckar, jak się zdaje, opowiedział się po stronie miasta i otacza miasto na górze swoim stalowym ramieniem. Stare lasy, kapiące wprost o tej porze od złota jesieni, pochylają się ze wszystkich stron nad tą doliną jakby w oczekiwaniu jakiejś bitwy. Pośród dębów i lasków kasztanowych rosną tam wielkie jodły, na których gnieżdżą się sowy i wiewiórki. O pewnych godzinach wszystko to nie jest już krajobrazem, lecz sceną, i czekamy, że nadejdzie chwila, gdy aktorzy, owo miasto i zamki, owo rojowisko karłów i czterech skamieniałych olbrzymów, znowu ożyją i rozpocznie się przedstawienie. To cudowne miejsce zwie się Neckarsteinach. W jednym z tych czterech zamków założono folwark, drugi przemieniono w dom wiejski. Dwa pozostałe, doszczętnie zrujnowane, zniszczone i puste, szczególnie mnie zajęły, toteż wracałem tam wielokrotnie. Jeden z nich nazywał się w dwunastym stuleciu i nazywa się dziś jeszcze Schwalbennest, co oznacza: Jaskółcze Gniazdo. Zbudowano go rzeczywiście w taki sposób, jakby go jakaś olbrzymia jaskółka ulepiła pod sklepieniem skalnego gzymsu ogromnej góry z czerwonego piaskowca. Ów zamek był za czasów Rudolfa Habsburga siedzibą straszliwego szlachcica- rozbójnika, noszącego miano Bligger Bicz Boży. Cała dolina, od Heilbronn po Heidelberg, była wydana na pastwę tego krogulca o ludzkiej twarzy. Jak każdego z jemu podobnych wezwano go przed trybunał sejmowy. Bligger w ogóle się tam nie stawił. Cesarz skazał go na banicję. Bligger zaśmiewał się z tego. Związek stu miast wysłał swoje najbitniejsze oddziały i najlepszego ze swoich dowódców, nakazując oblężenie Schwalbennest. Bicz Boży dokonał trzech wypadów i wymordował oblegających. Ów Bligger był wojownikiem ogromnej postaci i siekł mieczem niczym kowal. Na koniec papież wyklął go wraz z jego towarzyszami. Gdy jeden ż panów chorągwianych Świętego Cesarstwa stojąc u stóp murów czytał na głos formułę wyklęcia, Bligger wzruszył ramionami. Gdy nazajutrz zbudził się, ujrzał, że jest sam w zamku, którego bramę i furtę wypadową zamurowano. Wszyscy jego zbrojni opuścili w nocy przeklętą twierdzę i zamurowali z niej wyjścia. Jeden z nich, który ukrył się na górze, za jedną ze skał, skąd było widać dziedziniec zamku, ujrzał, jak Bligger Bicz Boży z pochyloną głową przechadzał się po nim wolnym krokiem. Ani na chwilę nie wszedł do zamku i chodził tak aż do wieczora sam, a jego stalowe obcasy dzwoniły o płyty podwórca. W chwili gdy słońce zapadło za wzgórze Neckargemiind, straszliwy burgrabia padł jak długi na dziedzińcu. Nie żył. Syn Bliggera, chcąc uwolnić swój ród od klątwy, wziął udział w wyprawie krzyżowej i przywiózł z niej głowę sułtana, która do dziś figuruje pośrodku tarczy herbowej kamiennego rycerza, Ulricha Landschaden, syna Bliggera, spoczywającego na płycie nagrobnej w kościele w Steinach. Rodzina ta już wygasła. Czy to nie piękna historia, Ludwiku, o której tak samo warto opowiadać, jak o wielkich bitwach lub o królewskich zaślubinach? Po takie historie należy jednak sięgać do pamięci ludu. Historycy gardzą takimi szczegółami. Twierdzą, że to sprawy drobne, ja zaś uważam, że to sprawy wielkie. To opowieści prostych kobiet – dodają; ale czy znasz coś wspanialszego i straszliwszego niż opowieści prostych kobiet? Dla mnie Homer jest tak wzniosły, że zaliczam Iliadą do opowieści prostych kobiet. Buchanan, którego przeglądałem w tych dniach w bibliotece w Heidelbergu, czyni na ten temat naiwne wyznanie. Oto, co pisze o Makbecie: „Multa hic fabulose affingunt; sed, quia theatris aut fabulis milesiis sunt aptiora quam historiae, ea omitto." To, co Buchanan pomija, to Szekspir. Lud nie myli się w tym zresztą. Kocha wielkość i kocha baśnie. Wyolbrzymia nawet bohaterów swoich legend, stawia ich, dodając dostojeństwa rozmaitym szczegółom, na równi z wielkimi postaciami historycznymi. Gdy chodzi o okrycie blaskiem świetności jednego z jej bohaterów, wieść gminna, podobnie jak historia, nie odczuwa jakiegokolwiek skrępowania w obalaniu wszelkich praw natury. Kiedy szkocki lord Dunwald zamordował w zamku Fores króla Duffa, wydarzyły się cuda, a słońce przesłonił mrok jak w godzinie śmierci Cezara. Póki opowiadający o tych wielkich wydarzeniach nazywają się Hektor Boece lub Hailes, nie jest to historia, lecz opowieści. Z chwilą kiedy ich nazwiska brzmią Homer, Wergiliusz lub Szekspir, to więcej niż historia, to epopeja. Schwalbennest jeszcze dziś ma wygląd dumny i groźny. To kwadratowa wieża obronna, której dwa węgły od strony doliny giną i stapiają się z okrągłymi wieżyczkami o blankowanym zwieńczeniu, otoczona podwójnym oszańcowaniem zarośniętym bluszczem, a cała ta bryła, jak ci już powiedziałem, przylepiona do zbocza góry, zwisa niemal nad Neckarem. Wspiąłem się tam niegdyś groźną ścieżką, na którą z blanków spływała wrząca oliwa, płonąca smoła i roztopiony ołów. Wszedłem przez ową furtkę i bramę niegdyś zamurowane, a dziś będące szerokimi otworami dostępnymi każdemu, i na jednym z kamieni gzymsu nad bramą jakimś znalezionym tu gwoździem napisałem te słowa: „Kiedy wrota rodowego grobowca zamykaja się, by nigdy już się nie otworzyć, wrota domu otwierają się, by nigdy już się nie zamknąć." Wnętrze zamku jest posępne. Korzenie drzew podważają tu i ówdzie stare, dwunastowieczne płyty, o które uderzając zadźwięczała ogromna zbroja Bliggera, gdy burgrabia padł martwy. Z góry, obfitującej w źródła, kropla po kropli sączy się woda do na pół zasypanej cysterny. W szczelinach między płytami bujnie kwitną poziomki. W osmaganych deszczem i zwietrzałych od blasku księżyca kamieniach muru tysiące otworów dają schronienie gąsienicom nocnych motyli, które snują w ciemności swoje kokony. Nigdzie nie słychać tu ludzkiego kroku. W niedostępnych oknach zamku widać jego płochliwe kasztelanki, to paprocie poruszają swoimi wachlarzami, a szaleje pochylają swoje parasolki. Wielka sala, której sklepienie i powały się zapadły, jest jeszcze po królewsku zdobna w trzynaście okien otwartych na oścież na dolinę. W chwili kiedy tam byłem, w jednym z nich zachodzące słońce obejmowało złotą ramą widok niby na najwspanialszym obrazie Claude Lorraina. Drugi zamek nie ma nazwy, nie ma historii, nie wiadomo, kiedy go wzniesiono, brak już mu niemal jakiegoś określonego kształtu i wygląda znacznie groźniej niż Jaskółcze Gniazdo. Jeśli zapomnimy na chwilę o górującej nad nim kwadratowej wieży, nie jest to już ani zamek, ani ruiny, ani rudera, ani budowla o ludzkim kształcie (bo człowiek nadaje kształt budowli); to jakaś bryła, jakaś masa jamista, skała pełna dziur i ślepych kanałów jak płuco, jakaś ogromna madrepora, poprzerastana ze wszystkich stron splątanymi ze sobą czułkami, stopami, palcami, zwojami, ryjkami, ssawkami, liśćmi obfitej roślinności, wciskającej się wszędzie jak straszliwy polip. Wszedłem tam z wielkim trudem, przedzierając się przez krzaki z łomotem i chrzęstem niby dzikie zwierzę. Ten zamek jest starszy od Schwalbennest o dwa stulecia. Kwadratowa wieża ma tylko jeden otwór, bramę z dziewiątego stulecia, pod którą na wysokości około czterdziestu stóp widać jeszcze wystające z murów dwa ozdobione fryzem diamentowym kamienne wsporniki podtrzymujące niegdyś zwodzony most. Odcinająca się na ciemnym tle archiwolta tego niedostępnego wejścia jest tak czysta, jakby kamień był ciosany wczoraj. Oprócz wieży kwadratowej jeszcze coś zachowało się tu w swoim pierwotnym kształcie, a mianowicie wielka, okrągła, w trzech czwartych ścięta wieża, wznosząca się niegdyś u jednego z narożników, którą spostrzegłem, kiedy wspinałem się w górę. Zapuściwszy się w labirynt lochów zburzonego zamku, niełatwo zdołałem odszukać drogę powrotną. Na koniec między dwiema kępami jeżyn wypatrzyłem wylot wąskiego korytarza. Wśliznąłem się tam i po chwili dotarłem do małego, dość osobliwego skrzyżowania: były to cztery podłużne, niskie, sklepione celki, ze strzelnicami zwróconymi ku czterem różnym punktom w dolinie, skupione w końcowej części korytarza, do którego wszedłem. Wyobraź sobie wnętrze odlewu szponów jakiegoś ogromnego orła. Owe cztery celki służyły jako strzelnice dla balist i falkonetów. Z miejsca, gdzie się znajdowałem, burgrabia mógł widzieć jednocześnie przez pierwszą strzelnicę po prawej stronie tył góry, przez następną, na wprost siebie – Schwalbennest, przez trzecią – miasto na wierzchołku wzgórza, a przez czwartą, na lewo od siebie – dwa sąsiednie zamki w dolinie. Orla łapa, która zamiast szponów miała cztery machiny wojenne, stanowiła wnętrze okrągłej baszty. Granitowy mur między tymi czterema otworami strzelniczymi był ściśle spojony solidną zaprawą. Naszkicowałem Schwalbennest widziany przez otwór strzelniczy. Wiosną owe ruiny, zamienione w cudowny bukiet kwiatów, muszą być urocze. Zresztą nikt nic nie wie o tym zamku. Nie ma on nawet związanej z nim legendy ani własnego ducha. Pokolenia jego mieszkańców wchodziły tu kolejno jak do lochu bez dna i ani jeden cień stamtąd nie wrócił. Ponieważ przybyłem o zachodzie, noc zapadła, kiedym tu był jeszcze. I oto w owych ruinach-zaroślaeh zaczęły z wolna rozbrzmiewać osobliwe odgłosy. Drogi Ludwiku, jeśli wspomnę ci kiedykolwiek o ciszy panującej nocą w ruinach, pamiętaj, proszę, że nie dotyczy to owego bezimiennego zamku w Neckarsteinach. Nigdy w życiu nie słyszałem podobnego zgiełku. Dochodził cię pewnie nieraz ów uroczy gwar, który rozlega się w zaroślach w kwietniu, o wschodzie słońca; z każdego listka tryska nuta, z każdego drzewa – melodia; gajówka świergocze, turkawka grucha, szczygieł podśpiewuje, wróbel, ów wesoły flecik, popiskuje radośnie przedzierając się przez tutti. Las jest orkiestrą. Wszystkie te skrzydlate głosy śpiewają jednocześnie i ślą ku wzgórzom i łąkom tajemniczą symfonię wielkiego niewidzialnego muzyka. W bezimiennym zamku o zmierzchu dzieje się to samo, lecz to muzyka straszliwa. Wszelkie potwory ciemności budzą się i zaczynają się roić. Wielkouchy nietoperz bije skrzydłami, pająk uderza w mur swoim młotem, ropucha potrząsa swoją ohydną grzechotką. Jakieś jadowite, złowieszcze życie czołga się wśród głazów, wśród traw, wśród gałęzi. Potem – głuche pomruki, osobliwe stuknięcia, skomlenia, trzaski pod liśćmi, gdzieś w pobliżu ciche westchnienia, jakieś nie słyszane przedtem jęki, jakieś bezkształtne istoty wydają posępne odgłosy, rozlegają się jakieś niepojęte wrzaski lub szepty. Chwilami ze zburzonych, pustych komnat dobiegają nagle okropne krzyki: to puszczyki skarżą się jak konający. Kiedy indziej znów wydaje się, że ktoś, niedaleko, stąpa pośród gęstwiny: to utrudzone gałęzie same się poruszają. Dwa żarzące się węgle, które wypadły nie wiadomo z jakiego paleniska, błyszczą w mroku pośród jeżyn: to sowa patrzy. Trochę nieswój, chciałem jak najśpieszniej stąd wyjść, nie wiedząc, o co oprzeć ręce w ciemności, i końcem laski po omacku dotykając kamieni. Zapewniam cię, że kiedy wyszedłem spod ciemnego, nieprzeniknionego sklepienia roślinności, która okrywa i otacza ze wszystkich stron ruiny, odczułem prawdziwą radość na widok granatowego, ogromnego, rozgwieżdżonego, wspaniałego nieba, które ukazało mi się pomiędzy górami na kształt jakiejś ogromnej, usianej złotem czary z lapis-lazuli. Wydało mi się, że wyszedłem z grobu i znów widzę życie. Wieczorem po takich wyprawach wracam do miasta. Spotykam po drodze gromady studentów z wielkiego uniwersytetu w Heidelbergu, szlachetnych, poważnych młodzieńców o myślących twarzach. Droga prowadzi brzegiem Neckaru. Dzwon opactwa w Neuburgu miarowo rozlega się w oddali. Wielkie cienie wzgórz kładą się na rzece; woda lśni w blasku księżyca, trzepocząc się jak srebrzysty motyl; długie, ciemne łodzie mkną jak strzała z wartkim nurtem albo też nie widać ani łodzi, ani przechodniów, ani domów; dolina milczy, rzeka jest pusta, a skały wynurzają się bezładnie spośród wirów, przybierając kształty krokodyli lub ogromnych żab, które wieczorem wychylają się nad powierzchnię wody, aby nabrać tchu. Ponieważ jestem już przy zachodach słońca, zmierzchach i blaskach księżyca, muszę ci opowiedzieć o moim przedwczorajszym wieczorze. Dla mnie, jak wiesz, owe ogromne widoki nie są nigdy takie same i nie uważam, że mogę nie patrzeć na niebo dzisiaj, skoro je widziałem wczoraj. Ciągnę więc dalej moją opowieść. Dzień chylił się ku zachodowi, kiedy idąc pięknym kasztanowym laskiem, co rośnie nad zamkiem heidelberskim, wchodziłem na wysokie wzgórze zwane małym Geisbergiem. W dwunastym wieku wznosiła się tu twierdza, którą zbudował Konrad von Hohenstaufen, hrabia Świętego Cesarstwa, książę Franków, szwagier Fryderyka Rudobrodego. Ze szczątków tej twierdzy, spalonej w roku 1278 wraz z Heidelbergiem, Szwedzi wznieśli oszańcowanie z nie spojonych z sobą głazów, a za naszych dni budulcem owego oszańcowania Gustawa Adolfa jakiś wieśniak ogrodził swoje pole kartofli. Równina nadreńska, kiedy patrzeć na nią z małego Geisbergu, przypomina ocean oglądany z urwistego brzegu Bois-Rose. Widnokrąg jest olbrzymi. Mannheim, Philippsburg, wysokie dzwonnice Spiry, mnóstwo wsi, lasów, bezkresnych równin, Ren, Neckar, niezliczone wyspy, a w głębi Wogezy. Na prawo, na Heiligenbergu, zalesionym grzbiecie zwanym przed dwoma tysiącami lat Mons Piri, a przed tysiącem lat Mons Abrahae, wznoszące się tam ruiny opowiadają tę samą historię,. co ruiny zamku Konrada na Geisbergu. Rzymianie wznieśli tu świątynię Jowisza i świątynię Merkurego; ze szczątków tych dwóch świątyń Chlodwig zbudował po bitwie pod Tolbiac, w roku 495, pałac, w którym mieszkali królowie Franków. Po czterystu latach, za panowania Ludwika Niemieckiego, Teodroch, opat w Lorsch, wzniósł kościół z rumowisk pozostałych po pałacu Chlodwiga. W roku 1622 cesarscy pod wodzą hrabiego Tilly zawładnęli Heidelbergiem, obrócili w perzynę opactwo romańskie Teodrocha i z jego szczątków zbudowali baterie i szańce na grzbiecie góry. Dziś z tych głazów, które były świątynią Jowisza, pałacem królów frankońskich, kościołem katolickim, baterią cesarską, chłopi z okolicznych wsi budują chaty. Usiadłem na szczycie Geisbergu, obok wiciokrzewu jeszcze okrytego kwiatami, na głazie położonym tu podczas wojny trzydziestoletniej. Słońce zaszło. Podziwiałem ów wspaniały widok. Kilka obłoków mknęło ku wschodowi. Zachód kładł na fioletowych Wogezach swoje długie wstążki o barwach widma słonecznego. Na najjaśniejszym skrawku nieba lśniła jedna gwiazda. Wydawało mi się, że wszyscy ci ludzie, wszystkie te zjawy, wszystkie cienie, które przesunęły się przez owe góry od dwóch tysięcy lat, Attyla, Chlodwig, Konrad, Rudobrody, Fryderyk Zwycięzca, Gustaw Adolf, Tureniusz, Custine, stoją za mną i przyglądają się, iak ja, olśniewającemu krajobrazowi. Miałem pod stopami ruiny Hohenstaufów, na prawo – ruiny Rzymian, pode mną pochylone nad przepaścią ruiny hrabiów-palatynów, w głębi, we mgle, ubogi kościół, zbudowany przez katolików w piętnastym stuleciu, opanowany przez protestantów w szesnastym, a dziś rozdzielony przepierzeniem między protestantów i katolików, czyli, w oczach Rzymu, na poły raj, na poły piekło, sprofanowany, zburzony; dookoła tego kościoła skromne miasto, czterokrotnie spalone, trzykrotnie bombardowane, łupione, wznoszone, niszczone i odbudowywane; wczoraj – rezydencja książęca, dziś – miasto uniwersyteckie i fabryczne, w którym są szkoły i warsztaty, siedziba abiturientów i robotników, czyli zbiorowisko dzieci badających mroki i ludzi kształtujących coś z niczego; przed sobą, w oddali, widziałem rzeki zawsze mieniące się jak macica perłowa, niebo zawsze szafirowe, chmury zawsze purpurowe, gwiazdy zawsze diamentowe; koło siebie, tuż obok, kwiaty zawsze pachnące, wiatr zawsze wesoły, drzewa zawsze szumiące i młode. W owej chwili odczułem w całym ich ogromie nicość człowieka i wielkość Boga i ogarnęło mnie uczucie takiego olśnienia widokiem przyrody, jakiego z pewnością doznają owe orły pogrążone w głębokiej zadumie, gdy je widzimy znieruchomiałe o wieczornej porze na szczytach Alp lub Atlasu. Wiesz, Ludwiku, że na wyżynach w chwilach uroczystych odczuwa się gwałtowny napływ myśli, który z wolna nas opanowuje i niemal pochłania. Niepodobna, abym opowiedział ci o wszystkim, co przemknęło mi przez myśl podczas tych paru godzin dumania na Geisbergu. Przed czterema tysiącami lat ta rozległa równina, wyglądająca ze szczytu Geisbergu jak morze, rzeczywiście była wypełniającym całą tę wielką kotlinę jeziorem, ogromnym jeziorem, którego fale uderzały o stoki gór Tonnerre, Taunus, Melibocus, Pirus i Wogezów. Ren, jak Niagara, spływał z jeziora do jeziora, aż ku oceanowi. W jednej dawnej opowieści mowa o tym, że pewien nekromanta, pojmany przez króla, chcąc odzyskać wolność, osuszył to jezioro. Ów uwięziony czarownik to właśnie Ren, który przełamał zaporę gór zamykającą jezioro od zachodu i z tym większą mocą utorował sobie drogę między dwoma łańcuchami wygasłych wulkanów, biorących początek w górach Taunus, a kończących się w paśmie Siedmiogórza. Odtąd jezioro stało się równiną, zamiast fal pojawili się ludzie, a zamiast podwodnych progów – wieże obronne. Wspomniałem ci dopiero co o kilku wielkich zjawach historii, które przez dwadzieścia wieków przemierzały tę równinę. Cezar był z nich pierwszy, Napoleon ostatni. Są takie miasta, nad którymi w pewnych, niemal jednakowych odstępach czasu, czy to wskutek osobliwego składu unoszącego się nad nimi powietrza, czy też wskutek szczególnego związku między ich położeniem geograficznym i ich znaczeniem politycznym, u wysokich, wznoszących się nad nimi szczytów tworzą się gęste kłęby chmur. Heidelberg jest jednym z takich miast. Dość wspomnieć o tutejszym zamku (a muszę ci o nim opowiedzieć, co więcej, od tego właśnie powinienem był zacząć), iluż przygód doświadczył! Przez pięćset lat oddziaływały nań wszystkie wstrząsy, których doznawała Europa, aż na koniec sam padł. Co prawda, stało się tak dlatego, że zamek heidelberski był siedzibą hrabiego-palatyna, który nie miał nad sobą nikogo prócz królów, cesarzy i papieży i będąc zbyt wielki, by trwać przed nimi ze zgiętym karkiem, nie mógł podnieść głowy, aby zarazem ich nie potrącić, otóż, powtarzam, stało się tak dlatego, że ów zamek zawsze okazywał jakiś rodzaj oporu wobec wszelkiej rządzącej potęgi. Już w roku 1300, w czasach, kiedy go budowano, zaczyna swoją Tebaidę: jej Eteoklesem i Polinikiem są palatyn Rudolf i cesarz Ludwik, owi dwaj wyrodni bracia. Elektor wciąż wzrasta w potęgę. W roku 1400 palatyn Ruprecht II wraz z trzema elektorami nadreńskimi obala cesarza Wacława i zajmuje jego miejsce; po stu dwudziestu latach, w roku 1519, palatyn Fryderyk II z młodego króla hiszpańskiego Karola I czyni cesarze Karola V. W roku 1415 hrabia Ludwik Brodaty ogłasza się opiekunem soboru w Konstancji i więzi w swoim zamku w Heidelbergu papieża Jana XXIII, którego w liście do cesarza nazywa ,,waszym świętokupczym Baltazarem Cossa". W sto lat później Luter chroni się w Mannheimie, nie opodal Heidelbergu, w cieniu palatyna Fryderyka. Pomijam tu rozmyślnie, aby za chwilę opowiedzieć o nim szczegółowiej, Fryderyka Zwycięzcę, tytana Heidelbergu. W roku 1619 Fryderyk V, jako młodzieniec, wbrew woli cesarza przywdział królewską koronę Czech, a w roku 1687 palatyn Filip Wilhelm, jako starzec, wbrew woli króla Francji przywdział kapelusz elektorski. Stąd dla Heidelbergu rozgorzały walki, zaczęły się niesnaski, nie kończące się wstrząsy, wojna trzydziestoletnia, która przyniosła chwałę Gustawowi Adolfowi, wojna o sukcesję Palatynatu, która stała się plamą dla Tureniusza. Wszystkie te groźne sprawy uderzały w zamek. Trzej cesarze, Ludwik V, Adolf z Nassau i Leopold I, oblegali go, Pius II obłożył go klątwą, Ludwik XIV cisnął w niego grom. Można by nawet powiedzieć, że i niebo się w to wdało. 23 czerwca 1764 roku, w dniu poprzedzającym przybycie Karola Teodora, który miał tu zamieszkać i uczynić z zamku swoją rezydencję (co, mówiąc nawiasem, byłoby wielkim nieszczęściem, gdyby bowiem Karol Teodor spędził tu swoje trzydzieści lat, surowe ruiny, które dziś podziwiamy, byłyby najniewątpliwiej okryte owymi okropnymi zdobieniami w stylu Pompadour), a więc w dniu poprzedzającym jego przybycie, kiedy wszystkie sprzęty stały już u wrót kościoła Świętego Ducha, ogień z nieba spadł na ośmiokątną wieżę, zapalił jej dach i w kilka godzin dokonał zniszczenia tego pięciusetletniego zamku. Już dwieście lat przedtem, w roku 1537, dawny pałac, zbudowany przez Konrada na Geisbergu i zamieniony przez Fryderyka II w prochownię, trafiony piorunem wyleciał w powietrze. Rzecz szczególna, jednakowy los spotkał oba zamki heidelberskie, wieżę obronną Hohenstaufów i siedzibę palatynów. Oba przestały istnieć jak mara w tragedii, oduderzenia pioruna. Owa wspomniana przed chwilą głucha, skryta zawiść, którą elektor żywił wobec cesarza, niezawisły hrabia – wobec panującego władcy, uwidocznia się nawet na fasadach zamku. Na pałacu Ottona Henryka artysta, całkiem w duchu księcia, umieścił medaliony przedstawiające cesarzy rzymskich. Wśród nich ukazał z całą wyrazistością Nerona i przemycił Brutusa. Przyjęty przez siebie układ trzypiętrowy podporządkował czterem posągom dumnie rozstawionym na parterze. Owe cztery posągi to symbole: półbogowie i półkrólowie zarazem. Oto oni: Jozue, Samson, Herkules, Dawid. Ukazując Dawida, artysta wyrzeźbił go jako pasterza, a nie króla. Każdy posąg ma na cokole stosowny napis, który wypowiada do końca dumną myśl palatyna. U stóp Jozuego czytamy: „Książę Jozue (Herzog Joshua) z pomocą Bożą zgładził trzydziestu jeden królów." Samson, jeśli wierzyć umieszczonemu tu napisowi, staje się niemal jednym z elektorów-palatynów: „Silny Samson był wodzem Bożym i rządził Izraelem przez dwadzieścia lat." Herkules to Fryderyk II, który, dwukrotnie ocaliwszy Niemcy i pokonawszy Turków jako wódz naczelny wojsk Rzeszy, powiada: „Jestem Herkules, syn Jowisza, sławny z moich świetnych prac, wielce sławny." Dawid na koniec, pasterz Dawid, który w jednej ręce trzyma procę, a w drugiej głowę Goliata, to uzurpator usprawiedliwiony chwałą, Fryderyk Zwycięzca, który zdaje się mówić do cesarza Adolfa: „Dawid był młodzieńcem odważnym i ostrożnym, zuchwałemu Goliatowi uciął głowę." Goliat powinien był uznać to za przestrogę. Elektor Palatynatu był rzeczywiście wielkim i groźnym władcą. Zajmował takie samo miejsce pomiędzy elektorami-książętami, jakie między elektorami-biskupami zajmował arcybiskup Moguncji. Niósł jabłko Świętego Cesarstwa podczas uroczystości w Niemczech. Od czasów Karola V dołączył je do swojego herbu. Hrabiowie-palatyni dbali o wykształcenie, które jest ozdobą i urokiem prawdziwych władców. W czternastym stuleciu Ruprecht Stary założył uniwersytet w Heidelbergu; w siedemnastym wieku palatyn Karol był doktorem uniwersytetu oksfordzkiego. Otton Wspaniałomyślny rysował i rzeźbił. To prawda, że Otton Henryk był synem owego wspaniałego szesnastego stulecia, które na swoich olśniewających szczytach jednoczyło władcę i artystę. Karol V podniósł Tycjanowi pędzel. Franciszek I, podobnie jak później Karol IX, układał wiersze, malował i rysował. „Molte volte – mówi Paweł Lomazzo – si dilettava di prendere lo stilo in mano e esercitarsi nel disegnare e dipingere." Fryderyk Zwycięzca, co w piętnastym wieku był jakby bliźniakiem Karola Śmiałego, a którego przyjaźń waleczny książę Burgundii przełożył nad tytuł królewski, otrzymał wykształcenie dzięki swojemu staremu nauczycielowi Mateuszowi Kemnatowi. Historia nie zna dumniejszej postaci. Zaczął od przywłaszczenia sobie władzy, jego kraj bowiem potrzebował mężczyzny, a nie dziecka. Bronił Palatynatu przed cesarzem i arcybiskupa Moguncji przed papieżem; był trzykrotnie wyklęty; pokonał sprzymierzonych z sobą przeciw niemu trzynastu książąt; udzielił znacznego wsparcia nadreńskiej Hanzie; stawił czoło całym Niemcom; wygrał bitwy pod Pfeddersheim i Seckenheim; ugościł margrabiego badeńskiego Karola, biskupa Jerzego z Metzu i hrabiego Wirtembergii Ulryka oraz stu dwudziestu trzech rycerzy, swoich więźniów, słynną wieczerzą bez chleba; wypowiedział wojnę burgrabiom-rozbójnikom i uwolnił od nich Neckar, jak Rudobrody i Rudolf Habsburg uwolnili od nich Ren; wreszcie po życiu w obozie zmarł w klasztorze. Żył tak jak później Fryderyk Wielki, a zmarł jak później Karol V. Był to bohater o podwójnym profilu, jakby Opatrzność w nim właśnie chciała zarysować przyszłe sylwetki tych dwóch wielkich mężów. Oglądany z lotu ptaka zamek w Heidelbergu ma niemal dokładnie kształt litery F, jak gdyby przypadek chciał uczynić z tej wspaniałej siedziby gigantyczny inicjał owego zwycięskiego Fryderyka, jej najsławniejszego mieszkańca. Pionowa kreska owego F biegnie równolegle do Neckaru, zwrócona ku miastu, nad którym w połowie zbocza góruje zamek. Górna, dłuższa kreska, ustawiona pod kątem prostym do kreski pionowej, ciągnie się nad doliną, która dzieli ją od gór po wschodniej stronie. Kreska mniejsza, skrócona jeszcze o znajdujące się u jej końca ruiny, obejmuje zamek od zachodu, od strony równiny nadreńskiej, i zwraca się ku małemu Geisbergowi swoimi wieżami, które jakby jeszcze trzyma w strzaskanej ręce. W zamku heidelberskim można znaleźć wszystkiego po trosze. To jedna z tych budowli, gdzie gromadzą się i mieszają z sobą rozproszone gdzie indziej piękności. Są tu wieże z hełmami jakw Pierrefonds, fasady-klejnoty jak w Ańet, ogromne płyty ocembrowania do połowy zwalone do fos jak w Rheinfels, wielkie, smutne, rozpadające się, omszałe baseny jak w Villa Pamphili, zarośnięte jeżynami królewskie kominki jak w Meung-sur-Loire, wielkość jak w Tancarville, wdzięk jak w Chambord, groza jak w Chillonie. Wszędzie tu widać ślady szturmów i wojen. Nie możesz wprost sobie wyobrazić, z jaką furią zwłaszcza Francuzi niszczyli ten zamek między rokiem 1689 i 1693. Wracali tu trzy, cztery razy. Podłożyli minę pod terasy i wnętrza głównych wież, podpalili dachy, bombardowali najkunsztowniejsze fasady, zdobne w Diany i Wenery. Widziałem ślady pocisków na obramowaniach prześlicznych parterowych okien Sali Rycerskiej, przez które skakała córka palatyna, usiłując stać się mężczyzną. Ta właśnie córka palatyna, taka bystra, taka zła i taka zrozpaczona, że jest dziewczyną, stała się później przyczyną wojny. Rzecz osobliwa – są miasta, do których zguby przyczyniły się kobiety cudownie piękne, a ten cud brzydoty zgubił Heidelberg. A jednak niezależnie od zniszczeń, wstępując na zamek po schodach, idąc pod sklepieniami i poprzez prowadzące do niego terasy, żałujemy, że część paradna, zwrócona ku miastu, choć prześlicznie skomponowana, ze strzaskaną, niegdyś największą wieżą u zachodniego węgła, a z piękną ośmiokątną wieżą, co niegdyś była dzwonnicą, u węgła wschodniego, z pałacem o dwóch fasadach w stylu siedemnastowiecznym, będącym niegdyś rezydencją Fryderyka IV, żałujemy, powtarzam, że cała ta część paradna jest nieco monotonna. Przyznam, że chętnie bym tu widział parę wyłomów. Gdybym miał zaszczyt towarzyszyć panu marszałkowi de Lorges w dopełnionym przez niego w roku 1693 barbarzyńskim dziele zniszczenia, doradziłbym mu oddanie kilku strzałów armatnich, które by nieco urozmaiciły linię głównej fasady. Jeśli się tworzy ruiny, trzeba to robić dobrze. Pamiętasz oczywiście wspaniały zamek w Blois, tak głupio spożytkowany jako koszary, na którego wewnętrznym dziedzińcu widać cztery fasady świadczące o czterech epokach wielkiej architektury. Kiedy wchodzimy na wewnętrzny dziedziniec zamku palatynów, doznajemy nie mniej głębokiego i złożonego wrażenia. Jesteśmy olśnieni. Mamy ochotę zamknąć oczy, jak mamy ochotę zatkać sobie uszy przed Godami w Kanie Galilejskiej Pawła Veronese. Wydaje się, że na tym dziedzińcu zewsząd bije jakiś ogromny blask. Wszystko tu nas zaprasza i wzywa. Jeśli zwrócić się ku pałacowi Fryderyka IV, ma się przed sobą dwa wysokie trójkątne frontony tej gęsto zdobionej, ciemnej fasady, o wystających gzymsach nadokiennych, na której między czterema rzędami okien widnieją rzeźby wybornego dłuta przedstawiające dziewięciu palatynów, dwóch królów i pięciu cesarzy.* Z prawej strony wznosi się wykwintna włoska fasada z czasów Ottona Henryka, pełna bóstw, chimer i nimf, żyjących i oddychających, spowitych miękkim, szarym cieniem, rzymskich cezarów, greckich półbogów, hebrajskich bohaterów, oraz portyk, rzeźbiony poemat Ariosta. Po lewej stronie widać główną gotycką fasadę pałacu Ludwika Brodatego, wściekle podziurawioną i poszczerbioną, jakby ją pobódł jakiś ogromny byk. Z tyłu, pod ostrołukami portyku, ocieniającego na poły zasypaną studnię, znajdują się cztery kolumny z szarego granitu, ofiarowane przez papieża wielkiemu, cesarzowi z Aix-la-Chapelle, które w ósmym stuleciu przywieziono z Rawenny nad brzeg Renu, w piętnastym zaś przeniesiono znad Renu nad brzeg Neckaru, a które, będąc najpierw świadkami, jak pałac Karola Wielkiego rozpadał się w Ingelheim, patrzą teraz, jak wali się w gruzy zamek palatynów w Heidelbergu. Cały wyłożony płytami dziedziniec jest zasypany odłamkami zrujnowanych schodów, szczątkami wyschłych fontann, resztkami poszczerbionych ich basenów. Wszędzie popękane kamienie, a spośród nich wyrasta pokrzywa. Obie fasady renesansowe, które przydają tyle blasku temu dziedzińcowi, są z czerwonego piaskowca, zdobiące zaś je posągi z piaskowca białego, a owo wspaniałe połączenie świadczy, że ci wielcy rzeźbiarze byli również wielkimi kolorystami. * Pierwszy rząd od góry: Karol Wielki, cesarz; Otton Wittelsbach, palatyn bawarski; Ludwik, książę Bawarii i pierwszy hrabia palatyn reński; Rudolf I, palatyn. Drugi rząd: Ludwik Bawarski, cesarz; Ruprecht II, cesarz; Otton, król Węgier; Krzysztof, król Danii. Trzeci rząd: Ruprecht Stary, palatyn; Fryderyk Zwycięzca, palatyn; Fryderyk II, palatyn; Otton Henryk, palatyn. Czwarty rząd: czterej palatyni, Fryderyk Pobożny, Ludwik, Jan Kazimierz i Fryderyk IV, budowniczy pałacu. Dynastia palatynów wywodziła się w linii żeńskiej od Karola Wielkiego. [Przyp. aut.] Z czasem czerwony piaskowiec okrył się rdzawą pleśnią, a biały nabrał barwy złocistej. Jedna z tych dwóch fasad, fasada pałacu Fryderyka IV, jest niezwykle surowa; druga, Ottona Henryka, pełna wdzięku. Pierwsza jest historyczna, druga baśniowa. Nad jedną góruje Karol Wielki, nad drugą Jowisz. Im dłużej przyglądamy się tym dwóm, jeden przy drugim stojącym pałacom, im bardziej wpatrujemy się w ich wspaniałe szczegóły, tym większy ogarnia nas smutek. Osobliwe są losy dzieł sztuki z marmuru i kamienia! Niemądry przechodzień je uszkadza, głupi pocisk je unicestwia i to nie artyści, lecz królowie . łączą z nimi swoje imiona. Nikt dziś nie wie, jak nazywali się ci wspaniali ludzie, co wznieśli i pokryli rzeźbami mury Heidelbergu. Sława, którą można by obdarzyć co najmniej dziesięciu wielkich artystów, unosi się nad tymi słynnym ruinami, ale nie sposób powiązać jej z jakimkolwiek nazwiskiem. Jakiś nieznany Boccador stworzył pałac Fryderyka IV; jakiś zapoznany Primaticcio skomponował fasadę Ottona Henryka; jakiś zagubiony w mroku historii Cezar Cesariano nakreślił najczystsze w linii ostrołuki, oparte na trójkącie równobocznym, w siedzibie Ludwika V. Oto arabeski Rafaela, oto posążki Benvenuta. Ciemności okrywają to wszystko. Wkrótce te poematy z marmuru umrą, poeci już zmarli. Czy nie sądzisz, Ludwiku, że najbardziej gorzkim zaprzeczeniem sprawiedliwości jest zaprzeczenie sławy, zapomnienie? Dla kogo więc pracowali ci wspaniali ludzie? Niestety, dla wiejącego wiatru, dla rosnącej trawy, dla bluszczu, który porównuje swoje liście z ich liśćmi, dla przelatującej jaskółki, dla padającego deszczu, dla zstępującej nocy. Rzecz osobliwa, że owe trzykrotne czy czterokrotne bombardowania, które przeorały obie te fasady, nie zniszczyły ich w sposób jednakowy. Na fasadzie Ottona Henryka strzaskały wyłącznie gzymsy i architrawy. Nieśmiertelne bóstwa Olimpu, które ją zamieszkują, nie ucierpiały. Ani Herkules, ani Minerwa, ani Hebe nie doznali uszczerbku. Kartacze i pociski padały wokół tych nietykalnych posągów, nie trafiając w żaden z nich. Natomiast szesnastu ukoronowanych rycerzy, co jako nakolanniki mają lwie głowy i z taką dzielną miną trwają na pałacu Fryderyka IV, zostało potraktowanych przez bomby jako wojownicy. Niemal wszyscy zostali zranieni. Cesarz Otton ma pokiereszowaną twarz. Otton, król Węgier, ma zdruzgotaną nogę. Otton Henryk, palatyn, ma urwaną rękę. Kula zeszpeciła Fryderyka. Pobożnego. Wybuch bomby rozciął na dwoje Fryderyka II i uszkodził postać Jana Kazimierza. Podczas tych natarć ten, co w górze, pod samym niebem, rozpoczyna ów poczet posągów królewskich, Karol Wielki, utracił jabłko monarsze, a ten, co kończy go u dołu, Fryderyk IV, swoje berło. Zresztą nic wspanialszego niż ten legion książąt, z których każdy jest okaleczony, lecz wszyscy stoją. Gniew Leopolda I i Ludwika XIV, piorun, ów gniew niebios, rewolucja francuska, ów gniew ludu, daremnie ich atakowały; wszyscy są tu jeszcze, bronią swojej fasady, z ręką wspartą o biodro, nogą wyprostowaną, stoją pewnie na ziemi z wysoko uniesioną głową. U ich stóp lew bawarski ukazuje swoje dumne lwie rysy. Na drugim piętrze, pod zieloną gałęzią, która przebiła architraw i wdzięcznie igra z kamiennym pióropuszem na jego hełmie, Fryderyk Zwycięzca dzierży miecz do połowy wyciągnięty z pochwy. Rzeźbiarz nadał jego rysom coś z twarzy Ajaksa, gdy wzywa Jowisza, aby przechylił na jego stronę zwycięstwo, lub Nemroda proszącego Jehowę, aby pobłogosławił jego strzałę. Wspaniały musiał być widok obu tych pałaców, Ottona Henryka i Fryderyka IV, w blasku wybuchających bomb, które w nie wymierzono owej fatalnej nocy 21 maja 1693 roku. Pan de Lorges rozstawił jedną baterię na równinie nie opodal wsi Neuenheim, drugą na Heiligenbergu, trzecią na drodze do Wolfsbrunn, czwartą na małym Geisbergu. Z tych czterech naprzeciw siebie znajdujących się punktów otaczające Heidelberg moździerze, niczym krąg jakichś straszliwych smoków, bez wytchnienia i ze wszystkich stron naraz miotały płomienie na zamkowy dziedziniec; żeliwne kule żłobiły kamienne płyty; pociski zapalające i łączone padały z dział, ciągnąc za sobą smugę ognia, a w ich blasku na fasadzie Fryderyka IV rysowały się ogromne postaci palatynów i cesarzy w postawie bojowej, okrytych pancerzami jak chrabąszcze, z mieczami w dłoniach, niespokojnych i groźnych, gdy tymczasem obok nich, na drugiej fasadzie, nadzy, pogodni i spokojni, w migotliwym odblasku rozrywających się kartaczów, pod gradem bomb uśmiechali się promienni bogowie i zaróżowione boginie. Wśród tych królewskich postaci, które wydają się raczej skamieniałymi duszami niż posągami, dwie tylko, jak mi się wydało, utraciły coś ze swojej dumy: Ludwik V i Fryderyk V. To prawda, że nie należą do owej olśniewającej konstelacji książąt rozsianej na pałacu Fryderyka IV. Pogrążeni w cieniu, opierają się plecami o ruiny, które były niegdyś Grubą Wieżą. Fryderyk V jest wielce przygnębiony; sprawia wrażenie, jakby rozmyślał o popełnionym przez siebie błędzie, który przesądził jego los. Korona Czech, zdarta przez Czechów ze skroni Ferdynanda II, została przez nich ofiarowana elektorowi saskiemu, który jej nie przyjął, następnie księciu Sabaudii, Karolowi Emanuelowi, który również jej nie przyjął, wreszcie królowi Danii Chrystianowi IV, który także ją odrzucił; na koniec ofiarowano ją palatynowi Fryderykowi V, a ten za radą swojej żony skwapliwie ją pochwycił obiema rękami. Koronował się w Pradze w roku 1619; następnie wybuchła wojna i Fryderyk, wskutek spowodowanych przez siebie wydarzeń wypędzony, tułał się po obczyźnie i zmarł z dala od swojego kraju. Jego żoną była Elżbieta, wnuczka Marii Stuart. Wniosła w wianie swojemu mężowi zły los ciążący nad jej rodziną. To nie Elżbieta poślubiła tron, lecz Fryderyk V poślubił wygnanie. Fryderyk V, ukryty w mrocznej niszy, gdzie krzaki zasłaniają go niemal całkowicie, ma jeszcze na głowie ową czeską koronę, od której wzięła początek wojna trzydziestoletnia, ale nie ma już obu rąk, którymi tak skwapliwie ją pochwycił. Rzecz osobliwa, że obłupała mu je bomba szwedzka. Jego sąsiad, Ludwik V, jest nie mniej od niego chmurny. Mogłoby się zdawać, iż wie, że nie ma już straży na fortyfikacjach, że wieża Nigdy Pusta jest pusta, że nie ma już księży w kaplicy, że nie ma już lwów w wieży Olbrzyma, że nie ma już elektorów w Niemczech, a w Heidelbergu palatynów, i że zbudowana przez niego po wieży w Bourges najwyższa w Europie Gruba Wieża zwisa roztrzaskana tuż za nim. Spogląda ze smutkiem na bluszcz, co z wolna obrasta mu twarz. Ta Gruba Wieża miała swój odpowiednik na drugim krańcu owego pałacu-twierdzy. Była to wieża Fryderyka Zwycięzcy. Około roku 1455 Fryderyk I, pragnąc uczynić swój zamek nie do zdobycia, kazał wznieść potężną wieżę nad niewielką doliną, dzielącą go na wschodzie od gór. Wieża miała osiemdziesiąt stóp wysokości, zbudowano ją z granitu i opatrzono żelaznymi wrotami. Jej mur, zwrócony ku nieprzyjacielowi, był szeroki na dwadzieścia stóp. Fryderyk kazał zmieścić w jej wnętrzu, jedną nad drugą, trzy groźne baterie i w olbrzymie sklepienia wmurował żelazne pierścienie, mające ułatwić obsługę machin wojennych. Pierścienie te wiszą do dziś. W roku 1610 jego stryjeczny prawnuk, Fryderyk IV, podwyższył jeszcze ową ogromną wieżę, nadbudowując wysokie ośmiokątne piętro. Kiedy ta niezwykła budowla została całkowicie ukończona, rozgniewany król Francji uderzył w nią pięścią i rozłupał jak orzech. Dzisiaj wieża Fryderyka Zwycięzcy nazywa się wieżą Rozłupaną. Połowa tego ogromnego dzieła murarskiego w kształcie walca spoczywa w fosie. Wiele nadpękniętych fragmentów odrywa się od wierzchołka i runęłoby już dawno, gdyby olbrzymie drzewa nie pochwyciły ich w swoje potężne szpony i nie przytrzymywały nad przepaścią. O kilka kroków od tych przerażających ruin przypadek umieścił ruiny zachwycające: to wnętrze owego pałacu Ottona Henryka, który dotychczas, drogi Ludwiku, pokazałem ci tylko od strony fasady. Znajduje się tam, stoi otworem, dostępne dla każdego, w słońcu, w deszczu, w śniegu i w wietrze, bez sklepienia, bez stropów, bez dachu, poprzebijane jakby przypadkowo w zrujnowanych ścianach dwanaścioro drzwi renesansowych, dwanaście klejnotów sztuki złotniczej, dwanaście dzieł sztuki, dwanaście kamiennych idylli, złączonych jakby z tych samych korzeni wyrosłym zachwycającym, uroczym lasem dziko rosnących kwiatów godnych palatynów, consule digne. Nie potrafię ci powiedzieć, ile ta gmatwanina sztuki z rzeczywistością ma w sobie niewyrażalnego; jest w tym zarazem walka i harmonia. Przyroda, która współzawodniczy z Beethovenem, współzawodniczy również z Janem Goujon. Arabeski tworzą zarośla, zarośla tworzą arabeski. Nie wiadomo, co wybrać i co bardziej podziwiaćliść prawdziwy czy liść rzeźbiony. Jeśli o mnie chodzi, owe ruiny wydały mi się pełne boskiego porządku. Myślę, że ów zbudowany przez renesansowe wróżki pałac jest teraz w przyrodzonym sobie stanie. Wszystkie te cudowne fantazje sztuki wolnej i śmiałej musiały czuć się nieswojo w owych salach, kiedy podpisywano tam traktat pokojowy lub wypowiadano wojnę, kiedy rozmyślali w nich posępni władcy, kiedy poślubiano królowe, kiedy naradzano się nad wyborem cesarzy Niemiec. Czy te wszystkie Wertumnusy, te Pomony i Ganimedy, będąc tego świadomi mogli cokolwiek pojąć z owych myśli, które dobywały się z głowy Fryderyka IV lub Fryderyka V, z łaski Bożej hrabiego-palatyna Nadrenii, namiestnika Świętego Cesarstwa Rzymskiego, elektora- księcia Górnej i Dolnej Bawarii? W tej komnacie jakiś wielmoża sypiał z córką króla pod książęcym baldachimem; teraz w tej komnacie nie ma ani wielmoży, ani córki królewskiej, ani baldachimu, ani powały; mieszka w niej powój, a dzika mięta napełnia ją swoim zapachem. To dobrze. Tak jest lepiej. Te zachwycające rzeźby zostały stworzone po to, aby całowały je kwiaty, a gwiazdy na nie patrzyły. Przyroda, sprawiedliwa i święta, sprawia tu święto na cześć owego dzieła, o którego wykonawcy ludzie zapomnieli. Oprócz nieprzeliczonego mnóstwa basenów, grot i fontann, pawilonów i łuków triumfalnych, oprócz kaplicy pod wezwaniem Świętego Udalryka, wyniesionej przez Juliusza III do godności najpierwszej kaplicy Niemiec, oprócz wielkiego placu ćwiczeń, dwóch arsenałów, sali gry w piłkę elektora Karola, menażerii lwów, gołębnika, ptaszarni, składu pierza, Głównej kancelarii, mennicy z czterema wieżyczkami, zamek heidelberski łączył w sobie, tworząc z nich olśniewającą całość, osiem pałaców ośmiu książąt z ośmiu rozmaitych epok: jeden z czternastego wieku – pałac hrabiego Palatynatu Rudolfa I, jeden z piętnastego wieku – pałac cesarza Ruprechta, trzy z szesnastego wieku – pałac Ludwika V, pałac Fryderyka II i pałac Ottona Henryka, trzy z siedemnastego wieku – pałac Fryderyka IV, pałac Fryderyka V i pałac Elżbiety. Jego ruiny składają się dziś z tych wszystkich ruin. Pomijając wieżyczki, gloriety i schody wewnętrzne umieszczone w oddzielnych basztach, było dziewięć wież zewnętrznych: Wieża Karola, Okrąglak, Gruba Wieża, Wieża Fryderyka Zwycięzcy, Wieża Nigdy Pusta, Wieża Obwieszczeń, Wieża Olbrzyma, Wieża Ośmiokątna, i owa Wieża Książnicy, gdzie mieściła się Biblioteka Palatyńska Watykanu i gdzie w roku 1622 rękopisy greckie i mszały bizantyjskie z braku słomy służyły jako ściółka koniom armii cesarskiej . Z tych wież zostało jeszcze pięć: Wieża Książnicy, Wieża Ośmiokątna, Gruba Wieża, Wieża Rozłupana i Wieża Olbrzyma, jedyna wieża czworokątna. Osobliwy los! Ten cudowny pałac, który był widownią uczt i wojen, który był siedzibą hrabiów reńskich i książąt Bawarii, królów Czech i cesarzy niemieckich, stanowi dziś nader przemyślną osłonę kadzi. Podziemia w Tournus są kościołem, podziemia w Saint-Denis – grobowcem, podziemia w Heidelbergu – piwnicą. Kiedy już minąłeś owe wspaniałe zwaliska, owe gruzy godne eposu, owe zrujnowane zbrojownie, owe mroczne puste pałace zarośnięte mchem i kolczastymi krzewami, owe wieże, które zachwiały się jak ludzie pijani i upadły jak ludzie umarli, owe rozległe dziedzińce, gdzie zaledwie przed dwustu laty lancknecht z piką stał u głównych schodów, kiedy przeszedłeś już przez całą tę wielką budowlę i całą tę wielką historię, podchodzi do ciebie człowiek z latarnią, otwiera niskie drzwi, wskazuje ciemne schody i daje znak, abyś nimi zszedł. Schodzisz; podziemie jest obszerne, pod sklepieniem ciemność. Z okien sączy się nabożny półmrok, spodziewasz się, że ujrzysz grobowce palatynów, a znajdujesz ogromną kadź w guście Pantagruela, rodzaj tronu dla jakiegoś ogromnego Ramponneau. Na widok tej osobliwości, wydaje ci się, że w ciemności spowijającej te ruiny rozlega się szalony wybuch śmiechu Gargantui. Wielka Kadź w zamku heidelberskim to Rabelais, który zamieszkał u Homera. Wielka Kadź, spoczywająca na brzuchu w przestronnej piwnicy, wygląda jak statek w przystani odwrócony spodem do góry. Ma dwadzieścia cztery stopy średnicy, trzydzieści trzy długości, a na przedniej ścianie rokokową tarczę herbową, na której jest wyrzeźbiony monogram elektora Karola Teodora. Wokół niej wije się dwoje schodów, sięgających dwóch pięter i prowadzących na platformę, która stanowi jej wierzch. Mieści dwieście trzydzieści sześć beczek, a każda beczka ma pojemność tysiąca dwustu podwójnych butelek, z czego wynika, że Wielka Kadź heidelberska mieści w sobie pięćset sześćdziesiąt sześć tysięcy czterysta butelek zwykłych. Napełniano ją przez otwór wybity w sklepieniu nad jej czopem, a opróżniano pompą, która wisi tu jeszcze na ścianie. Tę ogromną kadź trzykrotnie napełniano winem reńskim. Za pierwszym razem elektor wraz ze swoim dworem tańczył na stanowiącej jej wierzch platformie. Od roku 1770 jest pusta. Wino w niej nabierało szlachetności. Zresztą nie jest to dawna Wielka Kadź heidelberska, pokryta tak ciekawymi rzeźbami, a zbudowana w roku 1595 przez elektora Jana Kazimierza dla uczczenia jakiejś ugody między luteranami i kalwinistami. Karol Teodor kazał ją rozbić około roku 1750, aby zbudować zamiast niej obecną, większą, ale nie tak ozdobną. Oprócz Wielkiej Kadzi, w piwnicach zamku palatyńskiego, których głębie rozwierały się ze wszystkich stron niczym jaskinie, znajdują się tak zwane małe kadzie. Małe kadzie sięgały najwyżej pierwszego piętra. Było ich dziesięć czy dwanaście. Pozostała już tylko jedna i pokazano mi ją w przeznaczonej dla niej komorze, o kilka kroków od Wielkiej Kadzi. Pojemność jej wynosiła jedną piątą pojemności Wielkiej Kadzi. Musiał wspaniale wyglądać ten zbiór dębowych kadzi, które były wykonane za czasów Ludwika XIII, ozdobione przez elektorów Palatynatu bawarskimi tarczami herbowymi i głowami lwów po bokach, a przez żołnierzy francuskich kilkoma uderzeniami topora. Stało się to w roku 1799. Kadź była napełniona winem reńskim, nasi żołnierze postanowili ją rozbić. Ale kadź oparła się tym zakusom. Francuzi zburzyli mury cytadeli, ale nie potrafili wybić otworu w kadzi. Ta mała kadź jest pusta od roku 1800. Przechadzając się w cieniu Wielkiej Kadzi, nagle, za dębowymi belkami, które ją podpierają, ujrzałem osobliwą figurę z drewna, na którą z piwnicznego okienka padało blade światło. Figura przedstawia jakiegoś cudacznie wystrojonego jowialnego staruszka, obok którego wisi na gwoździu zwykły ścienny zegar. Z tego zegara zwisa sznurek; kiedy go pociągnąć, zegar otwiera się niespodzianie i wyskakuje z niego lisi ogon, uderzając cię prosto w twarz. Ten mały staruszek to dworski błazen, a ów zegar to jego błazeństwo. Oto jedyna rzecz, co jeszcze żyje i porusza się w zamku heidelberskim – figiel królewskiego błazna. Na górze, wśród zwalisk, Karol Wielki nie dzierży już berła, Fryderyk Zwycięzca nie ma wieży, król Czech nie ma ramienia, Fryderyk II nie ma głowy, królewskie jabłko Fryderyka V roztrzaskał w jego dłoni pocisk, także rodzaj królewskiego jabłka; wszystko runęło, skończyło się, zgasło, z wyjątkiem błazna. On jest jeszcze tutaj, stoi, oddycha, mówi: „Oto jestem!" Ma swój niebieski fraczek, dziwaczną kamizelkę, błazeńską perukę, na pół zieloną, na pół czerwoną; patrzy na ciebie, zaczepia, ciągnie za rękaw, raczy cię swoim głupim żartem i śmieje ci się prosto w nos. Według mnie tym, co w rumach heidelberskich wież jest najbardziej posępne i gorzkie, to nie ci wszyscy umarli książęta i królowie, lecz ten wciąż jeszcze żyjący błazen. Był to błazen palatyna Karola Filipa. Nazywał się Perkeo. Miał trzy stopy i sześć cali wzrostu, jak jego figura, pod którą wyryto jego imię. Wypijał piętnaście podwójnych butelek reńskiego dziennie. W tym tkwił jego talent. Około roku 1710 rozśmieszał do łez palatyna- elektora Bawarii i cesarza Niemiec – cienie, które wówczas przemknęły. Pewnego dnia, kiedy wielu obcych książąt gościło u palatyna, postawiono Perkeo obok jednego z owych ogromnych grenadierów Fryderyka I, króla Prus, którzy w butach na wysokich obcasach i w ogromnych futrzanych czapach musieli schodzić tyłem z pałacowych schodów. Błazen sięgał ledwo trochę powyżej butów grenadiera. To ogromnie wszystkich rozśmieszyło – powiada jeden z ówczesnych świadków wydarzeń. Nieszczęśni książęta zgrzybiałej epoki zajęci karłami i olbrzymami, a zapominający o ludziach! Jeśli Perkeo nie wypił swoich piętnastu butelek, czekała go chłosta. W gruncie rzeczy wesołe miny, które stroił ów nieszczęśliwiec, kryły oczywiście sarkazm i pogardę. Książęta, w wirze który ich otaczał, tego nie dostrzegali. Olśniewający przepych dworu palatyna przyćmiewał błyski nienawiści rozjaśniające niekiedy tę twarz, ale dziś, w mroku ruin, one właśnie znów się pojawiają, pozwalając odgadnąć utajoną myśl błazna. Śmierć, która nie dostrzegła owego śmiechu, odjęła mu żartobliwość, pozostawiając tylko ironię. Wydaje się, że figura Perkeo szydzi z posągu Karola Wielkiego. Nie należy wracać, aby powtórnie obejrzeć Perkeo. Za pierwszym razem zasmuca, za drugim – przeraża. Trudno o coś bardziej przeraźliwego niż zastygły uśmiech. W tym opustoszałym zamku, obok tej pustej kadzi, rozmyślamy o owym biednym szaleńcu, chłostanym przez swoich panów, kiedy nie był pijany, i ta maska ohydnie rozradowana budzi w nas strach. To już nie śmiech drwiącego błazna, lecz okrutny grymas mściwego demona. W ruinach pełnych upiorów Perkeo również jest widmem. Przepraszam cię, drogi Ludwiku, że korzystając z okazji, opowiem ci o duchach. Wieść głosi, że w zamku heidelberskim jest ich bardzo wiele. Przechadzają się tu nocami podczas pełni księżyca lub podczas burzy. Czasem jest to Jutta, żona Anthysa, księcia Franków, która blada, w koronie, zasiada pod małymi łukami gloriety Ludwika Brodatego. To znów dwaj sędziowie tajnego trybunału, dwaj czarni rycerze przechodzą obok posągu Jowisza po niedostępnym fryzie na pałacu Ottona Henryka. Kiedy indziej znów garbaci muzykanci, duchy swojskie, gwiżdżące sataniczne melodie na dachu kaplicy. Wreszcie idąca pod sklepieniami biała dama, której głos można usłyszeć. Powiadają, że ta właśnie biała dama ukazała się po raz pierwszy w roku 1655 w Sali Rycerskiej pałacu Ottona Henryka księciu Dwóch Mostów Fryderykowi i przepowiedziała mu upadek Palatynatu. Kiedy władali palatynowie, ukazywała się zawsze wtedy, gdy któryś z nich miał umrzeć. Nie ukazywała się za czasów wielkich książąt Badenii. Zdaje się, że nie uznała traktatu zawartego w Luneville. Oto, drogi Ludwiku, diabły, których poszukują turyści w tym starym pałacu. Jeśli o mnie chodzi, muszę wyznać, że nie spotkałem tu innych diabłów, a nawet innych turystów, oprócz dwóch ogromnych kominiarzy ze Schwarzwaldu, którzy przyszli tu pewnego dnia około południa, aby jako artyści i znawcy obejrzeć niezwykły kominek palatynów, i pełni zachwytu na jego widok, całkiem czarni z wyjątkiem białych zębów, wywijali obiema rękami, wprawiając w ruch swoje obszerne piaszcze, które zwieszały się z ich ramion niby szale, co sprawiało wrażenie, jakby dwa wielkie nietoperze z Odeonu inscenizowały Wolnego strzelca w ruinach zamku heidelberskiego. Żaden rodzaj zniszczenia nie ominął zamku. Dotychczas wspomniałem ci o panu de Tilly, o hrabim von Birkenfeld, o marszałku de Lorges, o cesarzu Niemiec i o królu Francji – o wielkich burzycielach. Nie wspomniałem ani razu o małych. Kiedy patrzy się na tropy lwów, nie dostrzega się śladów szczura. A Heidelberg miał swoje szczury. Najpodrzędniejsi niszczyciele, oficjalni architekci, zwalili się na ten zabytek historyczny, jakby znajdował się we Francji, w Paryżu. Inwalidzi, którzy znaleźli tu schronienie, okaleczyli starą budowlę z nienawiścią ruin względem ruin. Całkowicie zniszczyli dwa frontony z czterech istniejących w sypialni Ottona Henryka. Anglicy roztrzaskali młotami kariatydy-pilastry w sali jadalnej, aby zabrać je ze sobą. Pewien architekt, któremu zlecono doprowadzenie wody z Heidelbergu do Mannheimu, zburzył sklepienie Sali Rycerskiej, aby pozyskać cegły do budowy swoich akweduktów. Przypominasz sobie, że nasza krata na placu Królewskim, dość rzadki i zachowany w całości zabytek sztuki ślusarskiej siedemnastego wieku, owa stara, poczciwa krata, która, jak mówi pani de Sevigne, widywała „ptaszki z Tournelles", o którą ocierał się Corneille, spiesząc do Marion Delorme, i Molier, idąc do Ninon de Lenclos, została sprzedana w tym roku, tuż u mojej bramy, po pięć s u za f unt. No cóż, drogi Ludwiku, głupcy, którzy się tego dopuścili, nie wpadli na ten pomysł sami. Twórcze głuptasy w tej dziedzinie pochodzą z Heidelbergu, nasi to tylko głupcy plagiatorzy. Wzdłuż głównych schodów w pałacu Ottona Henryka biegła wspaniała renesansowa poręcz z kutego żelaza. Architekci miejscy sprzedali ją na wagę mniej niż po sześć groszy za funt. Przytaczam tu fragment aktu sprzedaży. I cóż o tym powiesz? Te sześć groszy jest dokładnie tyle warte co nasze pięć su. Z pewnością zapomniałeś, że kiedy zacząłem ci opowiadać o zamku heidelberskim, byłem na wzgórzu małego Geisbergu, a nawet ja sam, zagłębiony w myślach, całkiem o tym zapomniałem. Tymczasem zapadła noc, obłoki zasnuły niebo, księżyc stanął niemal w zenicie, a ja wciąż siedziałem na tym samym głazie, spoglądając w otaczający mnie mrok i na cienie przesuwające się we mnie. Nagle na miejskiej dzwonnicy, u moich stóp, zaczęła wybijać godzina: była północ; wstałem i zacząłem schodzić ze wzgórza. Droga do Heidelbergu prowadzi obok ruin. W chwili kiedy tam dotarłem, księżyc, przysłonięty strzępkami chmur i otoczony ogromnym kręgiem blasku, rzucał posępne światło na to wspaniałe zwalisko. Za fosą, o trzydzieści kroków ode mnie, pośród kępy gęstych krzewów, Wieża Rozłupana, którą oglądałem wewnątrz, ukazywała mi się teraz niby wielka trupia czaszka. Widziałem otwory nosa, kość podniebienną, łuki brwiowe, głębokie, okropne jamy zagasłych oczu. Gruby, środkowy filar z kapitelem wyglądał jak nasada nosa. Zrujnowane ściany wewnętrzne to były chrząstki. W dole, na zboczu parowu, występy poszczerbionego muru przypominały szczękę. Nigdy nie widziałem nic bardziej melancholijnego niż ta wielka trupia czaszka leżąca na owej ogromnej nicości, która zwie się zamkiem palatynów. Ruiny, zawsze stojące otworem, są o tej porze puste. Przyszło mi na myśl, żeby tam wejść. Dwa kamienne olbrzymy, strzegące czworobocznego dziedzińca, przepuściły mnie. Minąłem czarny portyk, gdzie wisi jeszcze stara żelazna brama, i znalazłem się na dziedzińcu. Księżyc znikł niemal za chmurami. Z nieba spływała tylko blada poświata. Ludwiku, nie ma nic większego nad to, co upadło. Owe ruiny, spowite tym blaskiem, gdy patrzyłem na nie o tej porze, tchnęły smutkiem, słodyczą i jakimś niewysłowionym majestatem. Wydawało mi się, że w ledwo wyczuwalnym drżeniu drzew i krzewów tkwi jakaś głęboka powaga i respekt. Nie dochodził mnie odgłos kroków, dźwięk czy podmuch. Na dziedzińcu nie było ani światła, ani cieni; jakiś słaby, niewyraźny poblask nadawał kształt każdej rzeczy, oświetlał wszystko i przesłaniał. Gmatwanina wyłomów i szczelin sprawiała, że blade promienie księżyca docierały nawet do najciemniejszych zakątków, toteż widziałem, jak w czarnych głębiach pod sklepieniami i w niedostępnych korytarzach z wołna przesuwały się jakieś jasne plamy. O tej godzinie fasady starych, opuszczonych budowli nie są już fasadami, lecz stają się twarzami. Stąpałem po nierównych płytach, starając się iść jak najciszej, i pośród tych czterech otaczających dziedziniec ścian odczuwałem ów dziwny niepokój, owo nie dające się określić uczucie, które starożytni nazywali grozą świętych gajów. Posępność pomieszana ze wspaniałością budzi nieprzezwyciężoną trwogę. Po zielonych, wilgotnych, starych schodach bez poręczy wszedłem do pozbawionego dachu starego pałacu Ottona Henryka. Może będziesz się śmiał, ale zapewniam cię, że nic tak nie przeraża, jak nocna wędrówka po pokojach, gdzie kiedyś mieszkali ludzie, gdzie na drzwiach widać jeszcze zdobienia, gdzie można rozróżnić przeznaczenie każdego z tych pomieszczeń i mówić: oto sala jadalna, oto sypialnia, oto alkowa, oto kominek, czuć pod stopami trawę, a nad głową widzieć niebo. Pokój, który wygląda jeszcze jak pokój, a którego powałę, niby wieczko pudełka, uniosła jakaś niewidzialna dłoń, staje się czymś, czemu brak nazwy i co przeraża. To już nie dom, to nie grób. W grobowcu czuje się duszę człowieka; tu – tylko jego cień. W chwili kiedy już zamierzałem wejść z przedsionka do Sali Rycerskiej, nagle przystanąłem. Dobiegał stamtąd jakiś dziwny odgłos i to tym wyraźniej, że grobowa cisza panowała w pozostałej części ruin. Było to jakby rzężenie, słabe, lecz przenikliwe, nieustające, mieszające się chwilami z ostrym i szybkim stukiem, które dochodziło czy to z głębi mroku, z jakichś najdalszych miejsc w zaroślach albo w budynku, czy to spod moich stóp, jakby przenikało przez szpary w posadzce. Skąd dochodził ów odgłos? Co to za nocna istota stukała i krzyczała? Nie wiem. Ale wydawało się, że to skrzypi jakiś warsztat, i słuchając, nie mogłem odpędzić myśli, że ów okropny powroźnik, o którym mowa w podaniach, splata nocą w ruinach sznur szubieniczny. Poza tym nic, nikogo, ani żywego ducha. Sala była pusta jak cały plac. Stuknąłem laską o posadzkę, odgłos umilkł, a po chwili rozległ się znowu. Stuknąłem jeszcze raz, umilkł, a po chwili znów go usłyszałem. Zresztą nic nie widziałem, prócz ogromnego nietoperza, który, spłoszony uderzeniem laski o posadzkę, zerwał się z rzeźbionego wspornika i jął zataczać nad moją głową kręgi owego żałobnego lotu, jakby przeznaczonego do wnętrz rozpadających się wież. Czy powiedzieć ci wszystko do końca? Czemu nie? Czy nie jesteś człowiekiem, co pojmuje wszelkie rojenia umysłu? Wydawało mi się, że przeszkadzam komuś w tych ruinach. Komu? Nie wiem. Ale to pewne, że naruszałem jakąś tajemnicę. Noc była tutaj sama; przeszkadzałem jej. Wszyscy nadprzyrodzeni mieszkańcy tych królewskich ruin spoglądali na mnie jednocześnie przerażonym, błędnym wzrokiem. Trytony, satyry, syreny o rozdwojonych ogonach, skrzydlaty amor, który od trzech stuleci igra wśród girland na progu Sali Rycerskiej, dwie nagie boginie Zwycięstwa, uszkodzone przez inwalidów, kariatydy schowane pod purpurowymi krzewami, chimery, co trzymają w zębach pierścienie, najady wsłuchane w szmer kamiennej wody, która wypływa z ich urny, były jak gdyby rozdrażnione i smutne; zastygły uśmiech mieszkańców miał wyraz niezwykły; w bladej poświacie posępnie rysowała się w mroku czerniejąca w przedsionku owa chmurna Izyda, której deszcze, żłobiąc ją i cieniując, dały nieopisany uśmiech postaci Prud'hona; dwa sfinksy w hełmach, z kobiecymi piersiami i uszami faunów, zdawały się szeptać cicho, patrząc na mnie, transversa tuentes; i wydawało mi się, że słyszę oddech lwów sprzed kominka, które, od kiedy zamyślony palatyn przestał opierać stopę na ich marmurowych grzywach, zaszyły się w gąszczu krzaków. Coś nieruchomego i okropnego drżało wokółmnie wśród tych wszystkich murów i za każdym razem, kiedy podchodziłem do jakichś drzwi ziejących mrokiem lub do jakiegoś spowitego mgłą zakątka, czułem spoglądający stamtąd na mnie czyjś tajemniczy wzrok. Czy masz przywidzenia jak ja? Czy odczułeś to kiedy? Posągi śpią za dnia, ale nocą budzą się i stają się widmami. Wyszedłem z pałacu Ottona i znów znalazłem się na dziedzińcu, wciąż ścigany owym cichym, niezwykłym odgłosem, który sprawiał ktoś, kto czuwał w Sali Rycerskiej. Kiedy schodziłem ze schodów, księżyc, czysty i lśniący, pojawił się między chmurami; ujrzałem nagle dwufrontonowy pałac Fryderyka IV, wspaniały, oświetlony jak w biały dzień, wraz z jego bladymi i groźnymi szesnastoma olbrzymami, gdy tymczasem z prawej strony przez wszystkie dwadzieścia cztery okna fasady pałacu Ottona, całej czarnej na tle świetlistego nieba, przenikał oślepiający blask promieni księżyca. Powiedziałem: oświetlony jak w biały dzień; pomyliłem się; był oświetlony bardziej, a zarazem mniej niż w biały dzień. Księżyc wśród ruin to więcej niż światło – to harmonia. Nie kryje żadnego szczegółu i nie powiększa żadnej blizny; spowija jakby welonem potrzaskane szczątki i jakąś mglistą aureolą otacza majestat starych budowli. Zrujnowany pałac czy klasztor lepiej oglądać w nocy niż w dzień. Jaskrawy blask słońca nuży ruiny i zakłóca smutek posągów. Cienie cesarzy i palatynów zaczęły z kolei patrzeć na mnie; simulacra . Rzecz osobliwa, wydało mi się przed chwilą, że syreny, nimfy i chimery patrzyły na mnie ze złością; teraz odnosiłem wrażenie, iż wszyscy ci starzy groźni władcy spoglądali na mnie, mizernego wędrowca, życzliwie i przyjaźnie. Niektórzy w fantastycznej poświacie księżyca wydawali się jeszcze więksi. Jeden z nich, którego dosięgła bomba i niemal obaliła, Jan Kazimierz, o sinawej twarzy, orlim nosie i długiej brodzie, oparty o ścianę; wyglądał jak Henryk IV wydobyty z grobu. Wyszedłem z pałacu od strony ogrodu: schodząc, zatrzymałem się na chwilę na jednym z niżej położonych tarasów. Za mną ruiny, przesłaniając księżyc, tworzyły w połowie zbocza ogromną kępę mroku, z której we wszystkie strony strzelały długie linie cienia i światła, tworząc pasy na niewyraźnym, mglistym tle krajobrazu. Pode mną, drzemiąc na dnie doliny, u stóp gór, spoczywał Heidelberg z wygaszonymi wszystkimi światłami i szczelnie pozamykanymi wszystkimi wrotami; dalej, poniżej Heidelbergu, rozlegał się szmer Neckaru, który jakby półgłosem rozmawiał ze wzgórzem i równiną, a trawiące mnie przez cały wieczór myśli o nicości człowieka, gdy przeminie, o jego słabości, gdy istnieje, o wielkości przyrody i o wieczności Boga, znów do mnie wróciły w trojakiej postaci, jakby ucieleśnione, kiedy tak schodziłem z wolna w mroku – w owej zawsze żywej i czuwającej rzece, w owym uśpionym mieście i owym umarłym zamku. Postscriptum Karlsruhe, listopad. Drogi Ludwiku, oto doszedłem do kresu tego nie kończącego się listu. Chwal Boga, a mnie przebacz. Nie czytaj tego in folio, które ci przesyłani, lecz pojedź obejrzeć Heidelberg. Zrobiłem wspaniałą wycieczkę po Bergstrasse. Pełno tam było błota i śniegu, ale wiesz, że jestem trochę góralem. Bardzo się jednak nacierpiałem, nie tyle z powodu zimna, co przez piece. Wyobraź sobie, że odkąd jestem w Niemczech, nie zdołałem jeszcze ogrzać się ciepłem kominka, palących się głowni, płonącą wiązką chrustu. Mają tylko okropne piece z rurami, które wiją się przez pokoje niczym węże. Wydobywa się z nich zdradliwe, wstrętne ciepło, od którego wrze ci w głowie, a nogi są lodowate. Tu ludzie nie ogrzewają się, ale się duszą. Poza tą małą niedogodnością, duszeniem się rano i wieczorem, kraj jest naprawdę prześliczny. Pada całą noc; słyszę przez sen, jak ulewa siecze szyby w moim pokoju; spodziewam się okropnych dni pełnych wilgoci i nie wiem, jak to się dzieje, że rano chmury się rozpraszają, mgła znika, a ja oglądam najpiękniejsze w świecie rzeczy. Nocte pluit tota, redeunt spectacula mane. Żegnaj, drogi przyjacielu. Do prędkiego zobaczenia. Za kilka tygodni uścisnę twoją zacną dłoń. Kochaj mnie. LIST XXIX STRASBURG CO WIDAĆ Z OKNA „CZERWONEGO DOMU". – PORÓWNANIE POCZTYLIONA BADEŃSKIEGO Z POCZTYLIONEM FRANCUSKIM, ŚWIADCZĄCE, ŻE AUTORA NIE ZAŚLEPIA NARODOWA MIŁOŚĆ WŁASNA. – OKROPNA NOC. – NOWY SPOSÓB, W JAKI CZWÓRKA KONI CIĄGNIE PODRÓŻNEGO. – PEŁNY I SZCZEGÓŁOWY OPIS MIASTA SEZANNE. – POGŁĘBIONY I DROBIAZGOWY OBRAZ PHALSBOURGA. – VITRY-SUR-MARNE. – BAR-LE-DUC. – AUTOR PRAWI BANAŁY O NAJADACH. – KAŻDA ISTOTA PACHNIE TYM, CO JADA. – TEORIA O ARCHITEKTURZE I KLIMACIE. – WIELCE POCHLEBNA STATYSTYKA DOTYCZĄCA KONFITUR W BAR. – AUTOR WSPOMINA O CZYMŚ, CO SPRAWIAŁO RADOŚĆ PEWNEMU DZIECKU. – WIDOKI. – LIGNY. – TOUL. – KATEDRA. – AUTOR PRAWI GORZKĄ PRAWDĘ KATEDRZE W ORLEANIE. – NANCY. – WYTWORNY ZARYS PLACU RATUSZOWEGO. – TEORIA I OBRONA ROKOKO. – PRZEBUDZENIE O ŚWICIE W KARETCE POCZTOWEJ. – WSPANIAŁY WIDOK. – STOK SAVERNE. – FRAGMENT, CO ZACZYNA SIĘ NA NIEBIE, A KOŃCZY W MYDELNICZCE. – WIEŚNIACY. – WOZACY. – WASSELONNE. – ZAKRĘT. – WIDOK TUMU. Strasburg, sierpień. Oto, przyjacielu, jestem w Strasburgu. Moje okno wychodzi na plac Broni. Na prawo kępa drzew, na lewo katedra, której dzwony biją w tej chwili donośnie, a przede mną, w głębi placu, bardzo piękny dom z szesnastego wieku, choć wymalowany na żółto i z zielonymi okiennicami; za tym domem wysoki mur szczytowy jakiejś starej nawy, w której obecnie znajduje się miejska biblioteka; pośrodku placu drewniany barak, który, jak wieść głosi, kryje pomnik Klebera; dookoła krąg dość malowniczych starych dachów; o kilka kroków od mojego okna latarnia na słupie, pod którą szwargoce kilku małych Niemców, jasnowłosych i brzuchatych. Co pewien czas przed „Czerwonym Domem", gdzie mieszkam, zatrzymuje się zgrabny angielski wózek pocztowy, kocz albo lando powożone przez badeńskiego pocztyliona. Pocztylion badeński jest uroczy; ma na sobie jaskrawożółtą kurtkę, czarny, lakierowany, opasany szerokim, srebrnym galonem kapelusz, a przez ramię na taśmie, której ogromny czerwony chwast opada mu na plecy, przerzucony mały róg myśliwski. Nasi pocztylioni są ohydni; pocztylion z Longjumeau jest w ogóle mitem; oto strój francuskiego pocztyliona: stara, brudna kurtka oraz bawełniany okropny kaszkiet. A teraz nad tym wszystkim, nad pocztylionem, wózkiem pocztowym, małymi Niemcami, starymi drzewami, barakiem i wieżą, zawieś śliczne błękitne niebo z obłokami, a będziesz miał niejakie pojęcie o tym widoku. Nic zresztą ciekawego mi się nie przydarzyło; spędziłem dwie noce w dyliżansie, co pozwoliło mi wyrobić sobie jak najlepsze zdanie o solidności, z jaką stworzono naszą ludzką machinę. Noc w dyliżansie to rzecz okropna. W momencie odjazdu wszystko jest jak najlepiej, pocztylion strzela z bicza, dzwoneczki wesoło pobrzękują, czujesz się nieco osobliwie, ale miło, kołysanie pojazdu budzi w tobie radość, a zmierzch napełnia cię melancholią. Z wolna zapada mrok, rozmowa sąsiadów coraz bardziej rwie się, powieki stają się ociężałe, zapalają się latarnie, następuje zmiana koni, po czym dyliżans rusza dalej jak wicher; jest już zupełnie ciemno, usypiasz. W tej właśnie chwili trakt staje się okropnie wyboisty; garby i dziury kolejno następują po sobie; karetka zaczyna podskakiwać. To już nie droga, lecz łańcuch gór, pełen jezior i grzbietów, dostarczający zapewne wspaniałych widoków mrówkom. Wtedy dwa przeciwne kierunki ruchu opanowują pojazd i wstrząsają nim wściekle, niczym dwie ogromne ręce ciągnące go ku sobie: ruch w tył, ruch w przód, ruch w prawo, ruch w lewo – kołysanie się boczne i kołysanie podłużne. Ta nader szczęśliwa zbieżność powoduje, że każdy wstrząs mnoży się sam przez się na poziomie piast i urasta do trzeciej potęgi we wnętrzu pojazdu, toteż jakiś napotkany kamień wielkości pięści powoduje, że osiem razy uderzasz głową w to samo miejsce, jakby chodziło o wbicie tam gwoździa. Wspaniale, nie ma co. Od tej chwili nie jesteś już w pojeździe, lecz w jakimś wirze powietrznym. Wydaje się, że coś opętało karetkę. Wygodny pojazd, wynaleziony przez pana Conte, przeistacza się w obrzydliwą dorożkę, wolterowski fotel zamienia się w nędzną dryndę. Podskakujesz, tańczysz, wzbijasz się w górę, spadasz na sąsiada, a wszystko to – śpiąc. Najwspanialsze bowiem w tym jest to, że wszyscy śpią. Sen trzyma cię w kleszczach z jednej strony, piekielny pojazd z drugiej. Koszmar nieopisany. Nic się nie da porównać ze snem człowieka ulegającego wstrząsom. Śpi się i nie śpi, trwa się zarazem na jawie i we śnie. To sen jakby podwójny. Co pewien czas z lekka unosisz powiekę. Wszystko jest zniekształcone, zwłaszcza kiedy pada deszcz, jak tamtej nocy. Niebo jest czarne, a właściwie nie ma nieba, wydaje ci się, że bez opamiętania pędzisz w przepaść; latarnie rzucają blade światło, które powiększa do ogromnych rozmiarów końskie zady; niekiedy widać w świetle rozczochrane grzywy wiązów, które po chwili nikną w ciemności; kałuże tryskają wodą, skwiercząc jak tłuszcz na patelni; krzaki są przysadziste i nieprzyjazne; pryzmy żwiru wyglądają jak leżące trupy; patrzysz zamglonym spojrzeniem; drzewa na równinie nie są już drzewami, lecz ohydnymi olbrzymami, co jakby z wolna posuwały się ku skrajowi drogi; każdy stary mur przypomina ogromną bezzębną szczękę. Nagle mija cię jakieś widmo z rozpostartymi ramionami. Za dnia byłby to po prostu drogowskaz, który objaśniłby, jak Pan Bóg przykazał: droga z Coulommiers do Sezanne. W nocy jest to obrzydliwe straszydło, które jakby rzuca przekleństwo na podróżnego. Poza tym, nie wiem dlaczego, w myślach wciąż masz pełno wężów; można by uwierzyć, że węże czołgają się po mózgu; z jeżyn u stóp zbocza dobiega syk jakby z gniazda wężów; bicz pocztyliona to unosząca się w powietrzu żmija, która ściga pojazd i usiłuje ukąsić cię przez szybę; daleko, we mgle, linia wzgórza wije się faliście jak brzuch boa trawiącego swoją ofiarę i w powiększających wszystko snach przybiera postać czarodziejskiego smoka, który oplata horyzont. Wiatr rzęzi jak znużony cyklop i nasuwa myśl o jakimś przerażającym robotniku, pracującym w pocie czoła pośród ciemności. Wszystko żyje tym straszliwym życiem, jakie burzliwe noce nadają każdej rzeczy. Mijane miasta również zaczynają wirować, ulice wznoszą się i opadają niemal pionowo, domy pochylają się bezładnie nad pojazdem, niektóre zaś, te, gdzie w oknach jeszcze się świeci, przyglądają mu się płonącymi oczyma. Około piątej nad ranem jesteś całkiem złamany, ale słońce wschodzi i już o tym nie myślisz. Oto, czym jest noc spędzona w dyliżansie, a mówię tu o nowych dyliżansach, za dnia zresztą doskonałych pod warunkiem, że droga jest dobra, a to rzecz rzadka we Francji. Domyślasz się oczywiście, drogi przyjacielu, że niełatwo mi opisać okolicę, którą w taki sposób zwiedziłem. Byłem w Sśzanne – i oto, co mi z tego pozostało: długa, zaniedbana ulica, niskie domy, plac z fontanną, otwarty sklepik, w którym jakiś mężczyzna hebluje deskę w blasku świeczki. Minąłem Phalsbourg – i tyle z tego miasta zachowałem: skrzypienie łańcuchów i zwodzonych mostów, żołnierze z latarniami przyglądający się nam bacznie i czarne bramy fortyfikacji, w które zanurzał się dyliżans. Z Vitry-sur-Marne do Nancy jechałem dniem. Nie spostrzegłem nic godnego uwagi. Co prawda, z dyliżansu nic nie widać. Vitry-sur-Marne to rokokowa twierdza. Saint-Dizier to jedna długa i szeroka ulica, a przy niej tu i ówdzie piękne domy z ciosanego kamienia w stylu Ludwika XV. Bar-le-Duc jest dość malownicze; przepływa przez nie śliczna rzeczka. To chyba Ornain, ale jeśli o rzekę chodzi, nie mogę tego twierdzić na pewno, zdarzyło mi się już bowiem kiedyś wzburzyć całą Bretanię myląc Vilaine i Couesnon. Najady są drażliwe i nie mam ochoty zadzierać z rzekami o zielonych włosach. Uznaj więc, że nic w tej mierze nie powiedziałem. A, właśnie: całą tę drogę odbyłem w towarzystwie pewnego zacnego notariusza z prowincji, który ma swoją kancelarię w jakimś, nie mam pojęcia jakim, miasteczku na południu, a jechał na urlop do Baden, gdyż, jak twierdził, wszyscy jeżdżą do B a d e n. Oczywiście niepodobna było nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Ów czcigodny rejencina pachnie papierem stemplowym jak królik kapustą. Ponieważ podróż czyni nas jednak rozmownymi, usiłowałem rozmaitymi sposobami wdać się z nim w pogawędkę, aby przekonać się, czy jak powiada Diderot, byłby dla mnie jadalny. Napoczynałem go ze wszystkich stron, ale nie wydobyłem z niego nic prócz głupoty. Dużo jest takich ludzi. Byłem jak dzieci, które za wszelką cenę chcą nadgryźć nieprawdziwy cukierek: szukają cukru, a znajdują gips. Nad miastem Bar wznosi się zbocze porośnięte winogradem, który jest bardzo zielony w sierpniu, i kiedy tędy przejeżdżałem, winnica ukazała mi się na tle błękitnego nieba. Nie było nic rażącego w zestawieniu tej zieleni i tego błękitu, spowitych ciepłymi promieniami słońca. W okolicach Bar-le-Duc panuje moda, aby w domach budowanych w sposób bardziej wyszukany zamiast drzwi wejściowych wznosić niewielki portyk z ciosanego kamienia z czworobocznym daszkiem osłaniającym schody. Wygląda to dość ładnie. Wiesz, że zawsze zwracam uwagę na oryginalne szczegóły budownictwa miejscowego, kiedy, jak ci to już mówiłem ze sto razy, owo budownictwo jest naturalne, nie wypaczone przez architektów. Klimat również pozostawia swój ślad w architekturze. Spiczaste dachy świadczą o częstych deszczach, płaskie – o słońcu, obciążone kamieniami – o wietrze. Nic zresztą szczególnego nie spostrzegłem w Bar-le-Duc, chyba to tylko, że konduktor dyliżansu zamówił tam czterysta słoików konfitur do całorocznej sprzedaży i że gdy opuszczałem miasto, wkraczał do niego stary kulawy koń, udając się zapewne do oprawcy. Czy przypominasz sobie słynnego konika, własność naszego kochanego dziecka, naszej drogiej małej D., który tak długo był narażony na wszelkie burze i tonął wśród deszczu w kącie balkonu na placu Królewskim i nie miał już ani uszu, ani ogona, tylko nos z szarego papieru i trzy kółka? Tak właśnie wyglądał mój biedny koń z Bar-le-Duc. Między Vitry i Saint-Dizier krajobraz jest dość przeciętny. Na rozległych wzniesieniach ciągną się pola już skoszonego zboża, rudawe, o tej porze roku wyglądające posępnie. Ani oraczy, ani żeńców, ani kłosarek idących boso, z głową pochyloną i chudym snopkiem pod pachą. Zupełne pustkowie. Czasem jakiś myśliwy i wyżeł, nieruchomi na szczycie wzniesienia, odcinają się na tle jasnego nieba. Wsi nie widać; przycupnęły wśród wzgórz, w głębi zielonych dolinek, w których niemal zawsze płynie strumyk. Czasem można dostrzec wierzchołek jakiejś dzwonnicy. Pewnego razu taki wierzchołek dzwonnicy sprawił na mnie osobliwe wrażenie. Wzgórze było zielone – wyglądało jak trawnik. Nad tym wzgórzem widniał tylko cynowy dach jakiejś wieży kościelnej, który sprawiał wrażenie, jakby go położono na szczycie owego wzgórza. Dach miał kształt flamandzki. (We Flandrii wieże wiejskich kościołów mają kształt dzwonu.) Wyobraź to sobie: ogromny zielony dywan, na którym jak gdyby Gargantua przez zapomnienie zostawił swój dzwonek. Za Saint-Dizier droga jest przyjemna. Wszędzie widać świeże, obfite listowie drzew, doliny stają się głębsze, wzgórza smukleją i chwilami przybierają zwodniczy wygląd gór. Złudzenie tym jest pełniejsze, że gdzieniegdzie mimo swojej urody ziemia tu jest jałowa, wierzchołki wzgórz wynędzniałe i łyse. Odczuwa się, że gleba nie ma dość sił, by donieść aż tam swoje żywotne soki. To sprawia, że wzgórza wydają się wyższe, co prawda tylko z pozoru, ale jednak wyższe. Ładnym miastem jest Ligny. Kilka zbiegajacvch się tu wzgórz utworzyło dolinę w kształcie gwiazdy. Wszystkie domy w Ligny mieszczą się w jej głębi, jakby stoczyły się ze wzgórz, toteż miło patrzeć na to urocze miasteczko; poza tym jest tu śliczna rzeka i dwie piękne, zrujnowane wieże. Wzgórza są urocze, z całą grzecznością skłaniają dyliżans do powolniejszej jazdy, toteż mogłem wysiąść i podążając za pojazdem przyjrzeć się miasteczku. Mam rozmaite wątpliwości co do katedry w Toul. Podejrzewam ją o jakieś związki z katedrą w Orleanie, tym okropnym kościołem, który z daleka tyle obiecuje, a z bliska nie dotrzymuje żadnej z tych obietnic. Mimo wszystko nie mam aż tak złego zdania o katedrze w Toul; co prawda, nie widziałem jej z bliska, Toul leży w dolinie, karetka pędzi w dół galopem; słońce właśnie zachodziło i rzucało piękne poziome promienie na fasadę katedry; budowla wygląd ma bardzo wiekowy, stanowi szlachetną bryłę, jest piękna. Z bliska wydało mi się, że jest równie zniszczona, jak wiekowa, że jej wieże są ośmioboczne, co mi się nie spodobało, i że zwieńcza je balustrada podobna do zwieńczeń wież katedry orleańskiej, i to niemile mnie uderzyło. Ale nie potępiam katedry w Toul. Oglądana od strony absydy wydaje się dość piękna. Gdy przejeżdżaliśmy przez most w Toul, mój towarzysz podróży spytał mnie, czy ród lotaryński to nie to samo, co ród Medyceuszów. Nancy, jak Toul, leży w dolinie, ale w dolinie pięknej, szerokiej i dostatniej. Miasto nie ma zachęcającego wyglądu; dzwonnice katedralne przypominają pieprzniczki w stylu Pompadour. A jednak pogodziłem się z Nancy, przede wszystkim dlatego, że zjadłem tam kolację, a byłem bardzo głodny, a poza tym dlatego, że plac Ratuszowy jest jednym z najładniejszych, najweselszych i najlepiej zachowanych placów rokokowych, jakie kiedykolwiek widziałem. To doskonale zrobiona dekoracja, wspaniale dopasowana do przeróżnych rzeczy zgodnie z sobą sąsiadujących i nawzajem się wspierających celem uzyskania najlepszego efektu; fontanny z muszli i kamieni, gaiki kunsztownie przystrzyżonych i wymodelowanych drzew, grube żelazne kraty, pozłacane i misternie splecione, posąg króla Stanisława, łuk triumfalny w niewymuszonym, zabawnym stylu, szlachetne, wykwintne fasady, dobrze z sobą powiązane i ustawione pod zręcznie dobranymi kątami. Nawet bruk, ułożony z drobnych kamieni, tworzy szachownicę i wygląda jak mozaika. Słowem, to nie plac, lecz klejnot. Ogromnie żałowałem, że brakowało mi czasu, aby dokładnie i do woli obejrzeć to miasto, całe w stylu Ludwika XV. Architektura osiemnastego wieku może okupić właściwy jej zły smak jedynie swoim niezwykłym bogactwem. Jej fantazja rozrasta się i rozkwita na szczytach budowli, tworząc istne gąszcze kwiatów tak niezwykłe i tak obfite, że cała nasza złość mija i w końcu jakoś się z tym godzimy. W ciepłym klimacie, na przykład w Lizbonie, która jest również miastem rokokowym, wydaje się, że owa roślinność kamienna rozwinęła się pod wpływem działania słońca tak samo jak roślinność naturalna. Jak gdyby soki żywotne krążyły w granicie, wezbrały w nim, przebiły się na światło dzienne i wyrosły na wszystkie strony cudownymi gałęźmi arabesek, które pną się, nabrzmiałe, ku niebu. Na klasztorach, pałacach, kościołach zewsząd, bez wszelkiego powodu, pod jakimkolwiek pozorem lub też bez pozoru pojawiają się ozdoby. Ani jedna fasada w Lizbonie nie jest utrzymana w spokojnych liniach. Godne uwagi jest również i to, co ostatecznie pozwala utożsamić architekturę osiemnastego wieku z roślinnością, a co zaobserwowałem jeszcze raz, obchodząc dookoła katedrę w Nancy, a mianowicie, że podobnie jak pnie drzew są czarne i smutne, niższe części budowli w stylu Pompadour są nagie, żałobne, ciężkie i posępne. Rokoko ma brzydkie nogi. Przyjechałem do Nancy w niedzielę o siódmej wieczorem; o ósmej dyliżans odjeżdżał. Ta noc nie była tak okropna jak poprzednia. A może byłem już bardzo zmęczony? Może droga była lepsza? Nie wiem,ale spałem, uczepiwszy się pasów pojazdu. Tak właśnie obejrzałem Phalsbourg. Ocknąłem się około czwartej nad ranem. Chłodny podmuch owiewał mi twarz, pojazd pędzący galopem, pochylony ku przodowi, zjeżdżał ze słynnego zbocza koło Saverne. To jedno z najpiękniejszych wrażeń w moim życiu. Deszcz przestał padać, mgły się rozpierzchły, nów mknął wśród obłoków lub niekiedy płynął swobodnie po jakimś trapezowym wycinku lazuru, niczym łódź po małym jeziorze. Podmuch znad Renu lekko poruszał koronami drzew wzdłuż drogi. Co pewien czas w prześwitach między drzewami odsłaniała się przede mną olśniewająca, przepastna dal; na pierwszym planie gęsty las kryjący górę; dalej ogromna równina poprzecinana zakolami wód lśniącymi jak błyskawice; w głębi ciemna, niewyraźna, gruba krecha, Czarny Las – oto czarodziejska panorama w świetle księżyca. Te ulotne widoki mają może więcej uroku od innych. Są to marzenia, których się dotyka, na które się patrzy. Wiedziałem, że mam przed sobą Francję, Niemcy, Szwajcarię, Strasburg z jego strzelistą wieżą, Czarny Las z jego górami, Ren i jego zakola; wypatrywałem, szukałem, domyślałem się wszystkiego, a nie widziałem nic. Nigdy nie doświadczyłem tak niezwykłego uczucia. Dodaj do tego porę, szybkość, konie mknące po biegnącej w dół drodze, donośny turkot kół, brzęk do połowy opuszczonych szyb, mijające nas ustawicznie cienie drzew, podmuchy, które rankiem idą od gór, szmery budzącej się już równiny, urodę nieba, a zrozumiesz, co czułem. W dzień ta dolina zachwyca, nocą – urzeka. Zjazd ze zbocza trwa kwadrans. Długość tej drogi wynosi milę i ćwierć. Po pół godzinie zaczęło szarzeć; świt nisko bielił niebo na lewo ode mnie, kilka białych domów krytych czarną dachówką, odcinając się wyraziście na tle nieba, widniało na szczycie wzgórza, zza widnokręgu z wolna wznosił się blask dziennego lazuru, minęło nas już kilku wieśniaków, co szli do swoich winnic, jasne, zimne, liliowe światło walczyło z szarą poświatą księżyca, gwiazdy bladły, dwie, z gromady Plejad, zniknęły, trzy konie pociągowe biegły truchtem do stajni z niebieskimi wrotami, było chłodno, przemarzłem, musiałem podnieść szyby. Po chwili wzeszło słońce i pierwszą rzeczą, jaką mi ukazało, był wiejski notariusz, który, przytykając niemal nos do nadtłuczonego lusterka, golił się w oknie na tle zasłony z czerwonego perkalu. O milę dalej chłopi nabrali malowniczości, a wozacy – okazałości: jeden z nich miał, jak naliczyłem, trzynaście mułów sprzężonych łańcuchem w dużych odstępach jeden od drugiego. Odczuwało się już bliskość Strasburga, starego niemieckiego miasta. Minęliśmy galopem Wasselonne, długi rów między dwoma rzędami domów wtłoczony w ostatnią przełęcz Wogezów od strony Strasburga. Mignęła mi tylko osobliwa fasada kościoła o trzech, jedna przy drugiej, okrągłych, spiczastych dzwonnicach, które szybki ruch pojazdu umieścił nagle w mojej szybie i uniósł natychmiast, potrząsając nimi jak scenicznymi dekoracjami. Nagle, na zakręcie drogi, mgła uniosła się i zobaczyłem tum. Była szósta rano. Olbrzymia katedra, najwyższa budowla wzniesiona ręką ludzką po wielkiej piramidzie, rysowała się wyraźnie na tle ciemnych gór o wspaniałym kształcie, pośród których słońce zalewało miejscami blaskiem szerokie doliny. Dzieło Boże stworzone dla człowieka i dzieło ludzkie uczynione dla Boga, góry i katedra swoim ogromem walczyły z sobą o lepsze. Nie widziałem nigdy nic wzniosłejszego. LIST XXX STRASBURG KATEDRA. – FASADA. – ABSYDA. – AUTOR NADER POWŚCIĄGLIWIE WYRAŻA SIĘ O JEGO EMINENCJI KSIĘCIU KARDYNALE DE ROHAN, BISKUPIE STRASBURGA. – WITRAŻE. – AMBONA. – CHRZCIELNICA. – DWA GROBOWCE. – KILKA GŁUPSTW NA TEMAT PEWNEGO ANGLIKA. – LEWA NAWA BOCZNA. – PRAWA NAWA BOCZNA. – NATRĘTNY SZWAJCAR ŹLE POTRAKTOWANY. – KATEDRA. – KOGO AUTOR SPOTYKA WCHODZĄC NA DZWONNICĘ. – AUTOR NA DZWONNICY KATEDRALNEJ. – STRASBURG Z LOTU PTAKA. – PANORAMA. – POSĄGI DWÓCH ARCHITEKTÓW DZWONNICY STRASBURSKIEJ. – KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO TOMASZA. – GROBOWIEC MARSZAŁKA SASKIEGO. – INNE GROBOWCE. – NAD KSIĘDZEM – PROBOSZCZ, NAD PROBOSZCZEM – BISKUP, NAD BISKUPEM – KARDYNAŁ, NAD KARDYNAŁEM – PAPIEŻ, NAD PAPIEŻEM – ZAKRYSTIAN. – GRUBY, PYZATY KOŚCIELNY PROPONUJE AUTOROWI, ŻE GO ZAPROWADZI DO JAKIEJŚ KRYJÓWKI. – JEDEN Z HRABIÓW NASSAU I JEDNA Z HRABIANEK NASSAU POD SZKŁEM. – JAKIE OSTATECZNE UPOKORZENIE PRZEZNACZONO CZŁOWIEKOWI. Wrzesień. Wczoraj zwiedziłem kościół. Munster jest doprawdy cudem. Portale są piękne, zwłaszcza wielki portal romański; na fasadzie widnieją wspaniałe postacie na koniach, rozeta o doskonałym wykroju ma wygląd szlachetny, cała przednia fasada to poemta, kunsztownie skomponowany. Ale naprawdę największą wspaniałością w tej katedrze jest iglica. To prawdziwa tiara z kamienia z jej krzyżem i koroną. Istny cud ogromu, a zarazem misterności. Widziałem Chartres, widziałem Antwerpię, zachwycił mnie dopiero Strasburg. Nie ukończono budowy tego kościoła. Absyda, szkaradnie ucięta, została przerobiona zgodnie z gustem kardynała de Rohan, tego głupca, wsławionego historią z naszyjnikiem. Jest szkaradna. Jest ohydna. Witraż, który tam wprawiono, ma wzór zwykłego dywanu: to haniebne. Inne witraże są piękne, z wyjątkiem kilku później wstawionych części, na przykład tej w wielkiej rozecie. Cały kościół okropnie pomalowano; niektóre rzeźbienia odnowiono z pewnym smakiem. Mnóstwo rąk dotykało tej katedry. Ambona to niewielka budowla z piętnastego stulecia, późny gotyk, zachwycająca w swoim kształcie i stylu. Na nieszczęście pozłocono ją w sposób najgłupszy. Chrzcielnica pochodzi z tego samego okresu i odnowiono ją znakomicie. Jest to wielka czasza otoczona gąszczem najwspanialszych rzeźbień. Obok, w mrocznej kaplicy, są dwa grobowce. Jeden, któregoś z biskupów z czasów Ludwika V, wyraża ową groźną myśl, którą sztuka gotycka wypowiadała pod wszelkimi postaciami: łoże, pod którym jest grób, sen ponad śmiercią, człowiek nad trupem, śmierć nad wiecznością. Grobowiec ma dwa poziomy. Biskup w stroju pontyfikalnym, z mitrą na głowie, spoczywa na łożu pod baldachimem; śpi. Niżej, w cieniu, pod nogami łoża widnieje ogromny głaz, w który wprawiono dwa ogromne żelazne pierścienie. To płyta nagrobna. Nic więcej nie widać. Architekci w szesnastym wieku ukazywali zmarłego (przypomnij sobie grobowce w Brou); ci z czternastego wieku ukrywali go, co jeszcze bardziej przeraża. Trudno o coś bardziej ponurego niż te dwa żelazne pierścienie. Kiedy tak stałem, głęboko pogrążony w myślach, wyrwał mnie z nich nagle jakiś Anglik, który pewien, że to grobowiec kardynała de Rohan, zapytał mnie o sprawę naszyjnika i o panią de la Motte. W jakimkolwiek innym miejscu nie zdołałbym się powstrzymać od śmiechu. I nie miałbym racji; któż bowiem może się pochwalić, że nie ma takiej dziedziny, w której by nie był zupełnym ignorantem. Znam i ty znasz pewnego znakomitego lekarza, który mówi: proszek dentystyczny, co świadczy, że nie zna ani łaciny, ani własnego języka. Nie, pamiętam, który to z adwokatów, występując w Izbie Deputowanych jako przeciwnik prawa autorskiego, powiedział: pan Reaumur, pan Fahrenheit, pan Centigrade. Pewien nieomylny filozof, nasz współczesny, wymyślił czas przeszły: recollexit. Raulin, wielce uczony rektor uniwersytetu paryskiego w piętnastym wieku, gorszył się, że studenci pisali: mater tuus, pater tua, a sam mówił: Smarkaczowie. Barbaryzm prawił morały solecyzmowi. Ale wracam do katedry. Grobowiec, o którym ci mówiłem, znajduje się w lewej nawie bocznej. W prawej jest kaplica, której nie mogłem obejrzeć, bo stały w niej rusztowania. Obok tej kaplicy biegnie wzdłuż muru wprawiona weń balustrada z piętnastego wieku. O tę balustradę opiera się jakaś postać rzeźbiona i malowana i wydaje się podziwiać stojący naprzeciw niej filar, otoczony umieszczonymi jeden nad drugim posągami, który rzeczywiście sprawia niezwykłe wrażenie. Według tradycji owa postać to pierwszy budowniczy katedry, Erwin ze Steinbach. Posągi mówią mi bardzo wiele, toteż z uporem zadaję im pytania, a kiedy trafiam na taki, co mi się podoba, stoję przed nim bardzo długo. Trwałem więc sam na sam z wielkim Erwinem, pogrążony w głębokim zamyśleniu od z górą godziny, kiedy nagle zaczepił mnie jakiś dziadyga. Był to tutejszy szwajcar, który, chcąc zarobić trzydzieści su, zaofiarował się oprowadzić mnie po swojej katedrze. Wyobraź sobie okropnego szwajcara, pół Niemca, pół Alzatczyka, ofiarowującego mi swoje objaśnienia: „Żanowny ban nie widzieć gablidzy?" – odprawiłem dość ostro tego handlarza szwargotem. Nie zdołałem obejrzeć znajdującego się w nawie zegara astronomicznego, uroczego budyneczku z szesnastego stulecia. Właśnie go odnawiają, jest cały zastawiony deskami. Obejrzawszy kościół, wszedłem na dzwonnicę. Znasz moje upodobanie do podróży pionowych. Za nic nie pominąłbym najwyższej wieży świata. Katedra strasburska ma prawie pięćset stóp wysokości. Jej dzwonnica należy do tych, na które trzeba się wspinać po ażurowych schodach. To wspaniała rzecz wspinać się krętymi schodami wśród tej ogromnej bryły kamiennej, którą ze wszystkich stron przenika powietrze i światło, pustej w środku jak owe bibelociki wyrabiane w Dieppe, podobnej zarówno do latarni, jak do piramidy, co chwieje się i drga za każdym podmuchem wiatru. Dotarłem aż na sam szczyt pionowo osadzonych schodów. Wchodząc, spotkałem turystę, który pobladły i drżący schodził prawie niesiony przez przewodnika. Ale nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa. Mogłoby grozić, począwszy od miejsca, gdzie się zatrzymałem, u nasady samej iglicy. Dwie pary spiralnych ażurowych schodów, odpowiadających czterem pionowym wieżyczkom, wplątane w subtelną gmatwaninę ociosanego i obrobionego kamienia, wspierają się o wewnętrzną ściankę iglicy pod jej kątem nachylenia i wiodą aż do miejsca zwanego koroną, znajdującego się około trzydziestu stóp poniżej latarni zwieńczonej krzyżem stanowiącym szczyt dzwonnicy. Stopnie tych schodów, bardzo wysokie, wąskie, im wyżej, tym są coraz węższe. Na samej górze są nie szersze od obcasa. Trzeba wspinać się tak jakie sto stóp w górę, znajdując się na wysokości czterystu stóp nad brukiem. Żadnej poręczy albo pojawia się tu tak rzadko, że nie warto o niej wspominać. Wejścia na te schody strzeże żelazna krata. Otwiera sią ją wyłącznie za specjalnym pozwoleniem mera Strasburga i można tam wejść jedynie w towarzystwie dwóch robotników dekarzy, którzy opasują zwiedzającego przez pół liną, a w miarę jak ów posuwa się w górę, zwalniają ją, przywiązując za każdym razem jej koniec do żelaznych sztab łączących słupki. Przed tygodniem trzy kobiety, trzy Niemki, matka i dwie córki, dokonały tej wspinaczki. Nikt zresztą z wyjątkiem dekarzy, którzy czuwają nad stanem dzwonnicy, nie dociera do latarni. Tam nie ma już schodów, tylko zwykłe żelazne pręty, osadzone jak szczeble drabiny. Stąd, gdzie się znajdowałem, widok jest przepyszny. Miałem pod sobą cały Strasburg, stare miasto z koronkowymi fasadami, wielkimi dachami mansardowymi, z wieżami i kościołami, tak malownicze, jak żadne inne miasto we Flandrii. Ill i Rodan, dwie śliczne rzeki, rozweselają to mroczne skupisko budowli swoimi jasnymi, zielonymi wodami. Wokół murów, jak okiem sięgnąć, rozpościera się ogromna równina, pełna drzew i usiana wioskami. Ren, który zbliża się do miasta na odległość mili, płynie przez tę równinę zakolami. Obchodząc dzwonnicę dokoła, można dostrzec trzy łańcuchy górskie: na północy grzbiety Czarnego Lasu, na zachodzie Wogezy, a na południu Alpy. Na tej wysokości krajobraz przestaje być krajobrazem. Przypomina to, co widziałem z góry wznoszącej się nad Heidelbergiem, a mianowicie mapę, ale mapę żywą, pełną mgieł, dymów, cieni i blasków, migocących wód i drżących liści, chmur, deszczu i promieni słońca. Słońce okazuje wiele życzliwości tym, co wchodzą na wysokie szczyty. Kiedy znajdowałem się na dzwonnicy, ukazało się nagle spoza chmur okrywających niebo przez cały dzień i prześwietliło wszystkie miejskie dymy, wszystkie mgły na polach, zsyłając deszcz złota na Saverne, którego wspaniałe zbocze widziałem teraz w głębi widnokręgu, odległe o dwanaście mil, przesłonięte jakimś mieniącym się, lekkim welonem. Za mną z ciężkiej chmury deszcz spływał na Ren; u moich stóp rozlegał się cichy gwar miasta i ta mowa docierała do mnie pośród uderzeń wiatru; słychać było dzwony ze stu wsi; stado wołów, wyglądających jak białe i rude mszyce, ryczało na łące na prawo ode mnie; kanonierzy, mszyce niebieskie i czerwone, ćwiczyli się w strzelaniu na poligonie na lewo; czarny chrząszcz, dyliżans, poruszał się drogą w stronę Metzu, a na północy, na grzbiecie jakiegoś wzgórza, błyszczał lśniącą plamą, niczym drogocenny klejnot, pałac wielkiego księcia Badenii. A ja chodziłem od wieżyczki do wieżyczki, przyglądając się kolejno oświetlonym tym samym promieniem słońca Francji, Szwajcarii i Niemcom. Każda z tych wieżyczek spogląda ku jednemu z owych krajów. Schodząc, zatrzymałem się na chwilę przy jednej z wysokich furt wieżyczki mieszczącej schody. Po obu stronach owej furty stoją kamienne posągi obu architektów katedry. Ci dwaj wielcy poeci są tu tak wyobrażeni, jakby przysiadłszy i odchyliwszy wstecz głowy, podziwiali wysokość własnego dzieła. Przybrałem taką samą pozycję, trwając tak jak oni jako posąg przez długą chwilę. Na platformie wpisałem, jak mnie o to poproszono, moje nazwisko do jakiejś księgi, a następnie odszedłem. Dzwony i zegar nie są warte, aby je oglądać. Z katedry udałem się do najstarszego w mieście kościoła Świętego Tomasza, gdzie znajduje się grobowiec marszałka Maurycego Saskiego. Ów grobowiec jest w Strasburgu tym, czym Wniebowzięcie Bridana w Chartres, dziełem bardzo znanym, bardzo chwalonym i bardzo poślednim. To wielka operowa machina z marmuru w oschłym stylu Pigalle'a, gdzie wychwala się Ludwika XV jako twórcę i przewodnika, auctor et dux, zwycięstw marszałka Saskiego. Otwierają ci szafkę, gdzie znajduje się głowa w gipsowej peruce; to popiersie Pigalle'a. Na szczęście w kościele więtego Tomasza są jeszcze inne rzeczy do oglądania; nade wszystko sam kościół romański, o przysadzistych, mrocznych dzwonnicach posiadających wiele wyrazu; ponadto witraże, piękne, choć w nie tak głupio wprawiono u dołu mleczne szyby; następnie grobowce i sarkofagi, tak liczne w tym kościele. Jeden z nich pochodzi z czternastego wieku; to kamienna płyta wprawiona w mur, na której wyrzeźbiono jakiegoś rycerza niemieckiego w dumnej postawie. Jego serce w srebrnej pozłacanej szkatule zostało złożone w kwadratowym otworze, wyciętym w brzuchu posągu. W roku 1793 miejscowi Brutusowie, z nienawiści do rycerzy i z zamiłowania do srebrnych pozłacanych szkatuł, wydarli serce posągowi. Został tylko zupełnie pusty kwadratowy otwór. Na innej kamiennej płycie jest wyrzeźbiony polski pułkownik, w hełmie z pióropuszem, w tej pięknej zbroi, którą żołnierze nosili jeszcze w siedemnastym wieku. Uważa się, że to jakiś rycerz; bynajmniej, to pułkownik. Są tu między innymi dwa wspaniałe kamienne sarkofagi; jeden z nich ogromny, z tarczami herbowymi na nim, jak to nakazywał pełen przepychu styl szesnastego wieku, to trumna jakiegoś szlachcica duńskiego, który nie wiem dlaczego, spoczywa w tym kościele; drugi, jeszcze ciekawszy, a może nawet piękniejszy; schowano go w szafie jak popiersie Pigalle'a. Powszechna to reguła: zakrystianie chowają wszystko, co mogą schować, aby żądać zapłaty za obejrzenie rzeczy schowanych. W ten sposób ciągną za każdym razem po pięćdziesiąt centymów z tych nieszczęsnych granitowych sarkofagów, które nie mogą się temu sprzeciwić. Ten drugi pochodzi z dziewiątego wieku: wielka rzadkość. To trumna pewnego biskupa, który sądząc po tym, w czym go zamknięto, nie mógł mieć więcej niż cztery stopy wzrostu. Zresztą to wspaniały sarkofag, okryty bizantyjskimi rzeźbami, posągami i kwiatami, a podtrzymują go trzy lwy, jeden u wezgłowia, dwa w nogach. Ponieważ jest zamknięty w szafie opartej o ścianę, można obejrzeć tylko jego wieko. Nadzwyczaj to irytujące, jeśli idzie o sztukę i byłoby lepiej, gdyby owa kamienna trumna nie opierała się o ścianę i znajdowała w jakiejś kaplicy. Kościół, sarkofag i podróżny zyskaliby na tym, ale co stałoby się z zakrystianem? Zakrystian przede wszystkim, to reguła obowiązująca we wszystkich kościołach. Nawa romańska kościoła Świętego Tomasza jest oczywiście pomalowana na kolor jaskrawożółty. Zamierzałem już wyjść, kiedy mój protestancki zakrystian, gruby, pyzaty, czerwony szwajcar, liczący sobie około trzydziestu lat, chwycił mnie za ramię: – Czy chce pan zobaczyć mumie? Zgodziłem się. Znowu jakiś schowek, znowu kłódka. Wchodzę do grobowca. Te mumie nie mają w sobie nic egipskiego. Pewien hrabia Nassau i jego córka, których znaleziono zabalsamowanych przeszukując podziemia kościoła, zostali umieszczeni pod szkłem w tym kącie. Dwoje biednych zmarłych śpi tu w blasku dnia w trumnach, z których zdjęto wieka. Trumna hrabiego Nassau jest ozdobiona malowanymi herbami. Stary władca, w prostym stroju skrojonym wedle mody panującej za Henryka IV, ma na sobie długie rękawiczki z żółtawej skóry, czarne buty na wysokich obcasach, gipiurowy kołnierz i płócienną kapuzę ozdobioną koronką. Twarz barwy ciemnobrązowej. Oczy zamknięte. Widać jeszcze resztkę wąsów. Jego córka ma na sobie wspaniały strój w stylu elżbietańskim. Głowa utraciła ludzki kształt: to czaszka trupia, włosy wypadły, na nagiej czaszce pozostała jedynie różowa kokarda. Zmarła ma na szyi kolię, na palcach pierścienie, na nogach pantofelki, mnóstwo wstążek, klejnoty, koronki u mankietów, a na piersi krzyżyk kanoniczki bogato ozdobiony emalią. Splotła drobne, szare, wychudłe dłonie i śpi na pościeli, na jakiej dzieci układają lalki. Wydało mi się rzeczywiście, że patrzę na ohydną lalkę śmierci. Nie wolno dotykać trumny. Gdyby ktoś poruszył to, co było niegdyś hrabianką Nassau, rozsypałoby się to w proch. Kiedy znów popatrzyłem na hrabiego, uderzył mnie widok jakby jakiejś lśniącej warstwy tłuszczu rozsmarowanej na jego twarzy. Zakrystian, wciąż ten zakrystian, wytłumaczył mi, że przed ośmiu laty, kiedy znaleziono tę mumię, uznano, że należy ją polakierować. I cóż ty na to? Na cóż zdało się być hrabią Nassau, żeby w dwieście lat po śmierci zostać polakierowanym przez francuskich malarzy pokojowych? Biblia przyobiecała zwłokom człowieka wszelkiego rodzaju przemiany, wszelkie upokorzenia i złe losy, z wyjątkiem tego właśnie. Rzekła: żywi rozsypią cię jak proch, podepcą jak błoto, spalą jak nawóz; ale nie powiedziała: na koniec wypolerują cię pastą do obuwia jak parę butów! LIST XXXI FRYBURG BRYZGOWIJSKI MALOWNICZA SYLWETKA BADENSKIEGO DYLIŻANSU. – JAKI RODZAJ BLASKU RZUCAJĄ LATARNIE TEGO DYLIŻANSU NA KRAINĘ WIELKIEGO KSIĘCIA BADENSKIEGO. – JESZCZE JEDNO PRZEBUDZENIE O BRZASKU. – AUTOR JEST DOPROWADZONY DO OSTATECZNOŚCI BEZCZELNOŚCIĄ MAŁEGO KARŁA, NIE WIĘKSZEGO OD ORZECHA, KTÓRY W ZMOWIE Z NAOLIWIONĄ ŚRUBĄ NATRZĄSA SIĘ Z NIEGO. – PORANNE NIEBO. – WENUS. – CO UKAZUJE SIĘ NAGLE NA TLE NIEBA. – WJAZD DO FRYBURGA. – POCZĄTEK OSOBLIWEJ PRZYGODY. – PODRÓŻNY, NIE MAJĄC JUŻ ANI GROSZA I NIE WIEDZĄC, CO Z SOBĄ POCZĄĆ, PRZYGLĄDA SIĘ FONTANNIE. – DALSZY CIĄG OSOBLIWEJ PRZYGODY. – TAJEMNICE DOMU Z PŁONĄCĄ LATARNIĄ. – WIDMA PRZY STOLE. – PODRÓŻNY ODPRAWIA ROZMAITE EGZORCYZMY. – NAWIEDZA GO SZCZĘŚLIWA MYŚL, ABY WYMÓWIĆ MAGICZNE SŁOWO. – SKUTEK TEGO SŁOWA. – BLADA DZIEWCZYNA. – LAKONICZNA, CHOĆ PRZERAŻAJĄCA ROZMOWA PODRÓŻNEGO Z BLADĄ DZIEWCZYNĄ. – PRAWDZIWY CUD. – CUDOWNIE URATOWANY PODRÓŻNY ŚWIADCZY O WIELKOŚCI BOGA. – CZY TO NIE OCZYWISTE, ŻE ŹLE MÓWlĆ PO ŁACINIE I KALECZYĆ HISZPAŃSKI, TO ZNAĆ NIEMIECKI? – HOTEL „NA DWORZE ZAHRINGEN". – CO PORABIAŁ AUTOR POPRZEDNIEGO DNIA. – WZRUSZAJĄCA HISTORIA O ŁADNEJ AKTORCE I O CELNIKACH, KTÓRZY KAZALI JEJ ZAPŁACIĆ SIEDEMNAŚCIE SU. – PORÓWNANIE KATEDRY WE FRYBURGU Z KATEDRĄ W STRASBURGU. – TROCHĘ ARCHEOLOGII. – DOM PRZY KOŚCIELE. – POWAŻNE I BEZSTRONNE PORÓWNANIE CZŁONKÓW RAD MIEJSKICH WE FRANCJI I W NIEMCZECH Z DZIKUSAMI MÓRZ POŁUDNIOWYCH POD WZGLĘDEM GUSTU, SZTUKI I NAUKI. – RODZAJ MALOWANIA, KTÓRY MA POWODZENIE I ROZKWITA NAD BRZEGAMI RENU. – KOŚCIÓŁ WE FRYBURGU. – WITRAŻE. – AMBONA. – AUTOR CHŁOSZCZE ARCHITEKTÓW PO PLECACH KUSTOSZÓW KOŚCIELNYCH. – GROBOWIEC KSIĘCIA BERTHOLDUSA. – GDYBY KIEDYKOLWIEK ÓW KSIĄŻĘ ZJAWIŁ SIĘ U AUTORA, PORTIER MA ROZKAZ, ABY NIE WPUSClC GO DO DOMU.– SARKOFAGI. – CHÓR. – KAPLICE W ABSYDZIE. – GROBOWCE KSIĄŻĄT ZAHRINGEN. – AUTOR SPRZENIEWIERZA SIĘ SWOIM ZWYCZAJOM I NIE WCHODZI NA WIEŻĘ. – DLACZEGO. – WCHODZI WYŻEJ. – FRYBURG Z LOTU PTAKA. – WIELKI WIDOK NATURY. – INNA DOLINA. – KILKA SŁÓW OD SMAKOSZA. 6 września. Oto mój wjazd do Fryburga: dochodziła prawie czwarta nad ranem; jechałem przez całą noc w badeńskim dyliżansie opatrzonym godłem z ukośnym czerwonym pasem na złotym tle i powożonym przez tych wspaniałych, żółto odzianych pocztylionów, o których już ci wspomniałem; przejeżdżając przez mnóstwo ślicznych wiosek, czystych, bezpiecznych, szczęśliwych, usianych pełnymi zieleni ogródkami wokół domów, zraszanych bystrymi rzeczkami, gdzie na mostkach stoją drewniane figury, które widziałem w blasku latarni, rozmawiałem aż do jedenastej z moim sąsiadem, młodym mężczyzną, bardzo skromnym i wielce inteligentnym, architektem w Hagenau, a następnie usnąłem, bo droga tu dobra, a karetki pocztowe wielkiego księcia badeńskiego jadą powoli. I oto około czwartej nad ranem wesoły chłodny podmuch wpadł przez opuszczoną szybę i owiał mi twarz; obudziłem się tylko na pół, mając już niejakie pojęcie o przedmiotach rzeczywistych, ale jeszcze na tyle zanurzony w półśnie i marzeniu, że mogłem śledzić spojrzeniem jakiegoś małego, dziwacznego karzełka odzianego w złotą kapę i rudą perukę, nie większego od mojego małego palca, który raźno tańczył za pocztylionem, na zadzie konia przewodnika, strojąc dziwaczne miny, podskakując jak linoskoczek, przedrzeźniając wszystkie ruchy pocztyliona i komicznie podrygując celem uniknięcia bata, gdy ów przypadkiem znajdował się gdzieś w jego pobliżu. Co pewien czas ów karzełek odwracał się do mnie i, jak mi się wydawało, kłaniał się ironicznie, zaśmiewając się do rozpuku. W przodzie pojazdu znajdowała się źle naoliwiona śruba, która wyśpiewywała piosenkę budzącą zachwyt małego zbytnika. Chwilami jego figle i bezczelność wprawiały mnie niemal w gniew i miałem ochotę powiedzieć o tym wszystkim pocztylionowi. Kiedy na zewnątrz bardziej się rozwidniło, a w mojej głowie pozostało mniej snu, zobaczyłem, że owym podskakującym karłem w złotej kapie był miedziany guz z czerwonym chwastem, umocowany nad końskim zadem. Każdy ruch zwierzęcia udzielał się ze wzmożoną siłą tej części uprzęży i sprawiał, że ów miedziany guz poruszał się przybierając najrozmaitsze pozycje. Obudziłem się na dobre. Padało przez całą noc, ale wiatr rozganiał teraz chmury; rozproszone wełniste mgły tu i ówdzie plamiły niebo niby kłaki jakiegoś czarnego futra; na prawo ode mnie ciągnęła się wielka brunatna równina, ledwie muśnięta brzaskiem; na lewo, za ciemnym wzgórzem, na którego wierzchołku widniały ostre zarysy drzew, widnokrąg z lekka już błękitniał. W tym błękicie, nad drzewami, lecz pod obłokami, jaśniała Wenus. Wiesz, jak lubię Wenus. Patrzyłem na nią, nie mogąc oderwać oczu, kiedy nagle, za zakrętem, pośrodku widnokręgu ujrzałem czarną, ażurową sylwetkę jakiejś ogromnej iglicy. Byliśmy we Fryburgu. Po kilku chwilach pojazd zatrzymał się na szerokiej, nowej, białej ulicy, gdzie przed wielką bramą wjazdową, oświetloną słabo świecącą latarnią, w nieładzie zaczęto wyładowywać z niego tobołki, kuferki i podróżnych. Mój towarzysz Francuz skłonił mi się i odszedł. Byłem zadowolony, że przyjechaliśmy, upadałem ze zmęczenia. Raźnie ruszyłem, zamierzając wejść do domu, gdy tymczasem jakiś człowiek chwycił mnie za ramię, zagrodził mi drogę, a zarazem szybko wypowiedział po niemiecku kilka słów, całkowicie dla mnie niezrozumiałych. Zacząłem wykrzykiwać coś zacną francuszczyzną, zwracając się do otaczających mnie osób; byli to wyłącznie podróżni pruscy, austriaccy i badeńscy, z których każdy niósł swoją torbę podróżną czy kuferek, ale sami Niemcy i to jeszcze bardzo zaspani. Moje głośne wypowiedzi rozbudziły ich trochę, usiłowali mi coś wyjaśnić. Ale nikt z nich nie mówił ani słowa po francusku, a ja – po niemiecku. Przekrzykiwaliśmy się więc niezrozumiale jeden przez drugiego. Pojąłem wreszcie, że to nie brama wjazdowa hotelu, lecz po prostu stacji pocztowej. Co robić, gdzie się udać? Ale tych słów już nikt z nich nie rozumiał. Chętnie poszedłbym za nimi, ale byli to przeważnie mieszkańcy Fryburga, spieszący do swoich domów, toteż rozeszli się, każdy w swoją stronę. Z goryczą przyglądałem się, jak odchodzą kolejno, jeden po drugim, i po pięciu minutach zostałem przed bramą sam. Dyliżans odjechał. Nagle spostrzegłem, że moja torba podróżna, w której miałem nie tylko swoje rzeczy, lecz także pieniądze, zniknęła bez śladu. Rzecz zaczynała nabierać cech tragicznych. Uznałem to za zrządzenie Opatrzności i znalazłszy się nagle bez rzeczy, bez pieniędzy, bez schronienia, zagubiony w dodatku wśród Sarmatów, skręciłem w prawo i ruszyłem przed siebie. Byłem dość senny. Tymczasem słońce, które nikogo nie opuszcza, odbywało nadal swoją drogę. Świtało. Przyglądałem się kolejno każdemu domowi jak ktoś, kto miałby wielką ochotę wejść do jednego z nich; ale wszystkie były pomalowane na żółto lub szaro i szczelnie zamknięte. Jedynym pocieszeniem w moich bezradnych poszukiwaniach okazała się prześliczna piętnastowieczna fontanna, gdzie z czterech lśniących miedzianych kurków woda spływała wesoło do kamiennego basenu. Było na tyle jasno, że mogłem dojrzeć na wznoszącej się pośrodku kolumnie umieszczone na niej na trzech poziomach posążki, i nie bez żalu stwierdziłem, że posążek z piaskowca heilbrońskiego, który powinien był wieńczyć tę uroczą małą budowlę, zastąpiono obracającą się jak chorągiewka obrzydliwą Famą z malowanej blachy. Obszedłszy kilkakrotnie fontannę, aby dobrze przyjrzeć się posążkom, ruszyłem dalej. W drugim czy trzecim domu od fontanny nad rozwartą bramą płonęła latarnia. No cóż, wszedłem. Nikogo w bramie. Wołam, nikt nie odpowiada. Przede mną schody; na lewo boczne drzwi. Pchnąłem je na wszelki wypadek; otwierały się do środka. Wszedłszy, znalazłem się w zupełnie ciemnym pokoju, z oknem niewyraźnie rysującym się na lewo ode mnie. Wołam: – Hej, hej! Jest tu kto? Żadnej odpowiedzi. Idę po omacku wzdłuż ściany, trafiam na drzwi; otworzyły się za popchnięciem. Znowu jakiś ciemny pokój ze słabym blaskiem światła w głębi i uchylonymi drzwiami. Podszedłem do tych drzwi i spojrzałem. Teraz zaczęło się coś przerażającego. W podłużnej, przestronnej sali z dwoma filarami pośrodku stał długi stół słabo oświetlony z rzadka porozstawianymi świecami, a wokół niego zasiadały jakieś osobliwe postacie. Były to istoty blade, poważne, senne. U znajdującego się bliżej mnie szczytu stołu siedziała wysoka, trupio blada kobieta w birecie z ogromnym, czarnym pióropuszem. Obok niej młodzieniec może siedemnastoletni, o twarzy sinej, pełnej powagi, owinięty w obszerny szlafrok z kwiecistej materii, w kapuzie z czarnego jedwabiu, nasuniętej na oczy. Obok młodzieńca starzec o zielonkawej cerze, dźwigający na głowie trzypiętrowe nakrycie: pierwsze piętro – bawełnianą szlafmycę; drugie – jedwabny fular; trzecie – kapelusz. Następnie na pozostałych krzesłach ciągnął się rząd pięciu lub sześciu żywych dziadków do orzechów, jakie wyrabiają w Norymberdze, groteskowo wystrojonych, w ogromnych pilśniowych kapeluszach; twarze ciemnobrązowe, oczy jak z emalii. Dalej przy tym długim stole nie było nikogo; biały, gładki jak całun obrus niknął gdzieś w mroku w głębi sali. Każdy z owych osobliwych biesiadników miał przed sobą na małej tacce białą filiżankę i kilka czarek dość niezwykłego kształtu. Nikt z nich się nie odzywał. Co pewien czas w najgłębszej ciszy podnosili do ust białe filiżanki, z których parował jakiś czarny płyn, i wychylali je z powagą. Domyśliłem się, że te widma piły kawę. Po zastanowieniu się uznałem, że nadszedł moment, aby jakoś zwrócić na siebie uwagę, popchnąłem więc uchylone drzwi i odważnie wszedłem do sali. Nic, żadnego wrażenia. Tylko wysoka kobieta w hełmie giermka odwróciła głowę i zaczęła mi się przyglądać nieufnie, po czym podniosła filiżankę z naparem. I znów nie padło ani jedno słowo. Inne widma nawet na mnie nie spojrzały. Nieco stropiony, z czapką w ręku, postąpiłem o trzy kroki w kierunku stołu, pełen lęku, że może nie okazuję dostatecznego szacunku owemu zamkowi Udolfo. – Proszę panów, czy to nie oberża? Na to starzec w potrójnym nakryciu głowy wydał z siebie jakiś niezrozumiały pomruk, który zapadł ciężko w jego halsztuk. Inni nawet nie drgnęli. Wyznam ci, że straciłem cierpliwość i wrzasnąłem na cały głos: – Hej tam! Oberżysto, szynkarzu, do stu diabłów! Hotelarzu! Służba! Niech tu ktokolwiek przyjdzie! Kellner! Podczas moich nadreńskich wędrówek pochwyciłem ten wyraz: Kellner, nie pojmując jego znaczenia, ale starannie przechowywałem w głębi pamięci, mając niejasne przeczucie, że może mi się przydać. Rzeczywiście, owo magiczne słowo: Kellner, sprawiło, że jakieś drzwi otwarły się w mrocznej części lochu. Sezamie, otwórz się! – nie podziałałoby lepiej. Drzwi zamknęły się za zjawą, która zmierzała prosto ku mnie. Była to młoda, ładna dziewczyna, blada, o podkrążonych oczach, ubrana na czarno, w osobliwym stroiku na głowie, wyglądającym jak ogromny czarny motyl z rozpostartymi skrzydłami przylepiony płasko do jej czoła. Szyję miała owiniętą sporą chustą z czarnego jedwabiu, jak gdyby to urocze widmo musiało ukrywać czerwoną, okalającą ją ranę, jak Maria Stuart lub Maria Antonina. – Kellner? – spytała. – Kellner! – odparłem nieulękle. Wzięła kaganiec i dała mi znak, bym szedł za nią. Mijaliśmy pokoje, przez które dotarłem do sali, i pośrodku pierwszego wskazała mi z uśmiechem mężczyznę, który spał snem sprawiedliwego na drewnianej ławie z moją torbą podróżną pod głową. Zdumiony tym nowym cudem jąłem potrząsać owym mężczyzną. Obudził się; dziewczę po cichu wymieniło z nim kilka słów i w kilka chwil później moja torba podróżna i ja znaleźliśmy się w wygodnym pokoju o firankach białych jak śnieg. Byłem w hotelu „Na Dworze Zahringen". A oto wyjaśnienie tej opowieści w stylu Anny Radcliffe: Na komorze celnej w Kehl konduktor dyliżansu badeńskiego usłyszawszy, że mówię po łacinie (nie bez barbaryzmów) z pewnym czcigodnym pastorem, powracającym do Zurychu, i po hiszpańsku z niejakim pułkownikiem Duarte, który przez Sabaudię zmierzał do don Carlosa, wywnioskował, że znam niemiecki, i przestał się mną zajmować. We Fryburgu Kellner, czyli totumfacki hotelu „Na Dworze Zahringen", oczekiwał przybycia dyliżansu; konduktor po przybyciu wskazał mnie, bez mojej wiedzy, owemu człowiekowi, mówiąc: „Oto podróżny dla ciebie", po czym wręczył mu moją torbę, gdy ja tymczasem miotałem się wśród Niemców. Kellner, sądząc, że mnie uprzedzono, wziął moją torbę podróżną, ruszył przodem i czekał na mnie w hotelu, gdzie w końcu zasnął spokojnie na dole. Łatwo odgadniesz resztę. Widzę jednak, że w tej przygodzie traf okazał się dla mnie bardzo szczęśliwy; oto wychodząc z bramy, ruszyłem w prawo, a nie w lewo. Bóg jest wielki. Obojętne widma, które piły kawę, byli to po prostu pasażerowie dyliżansu zdążającego z Frankfurtu do Genewy, którzy korzystali ze zwykłej o świcie godzinnej przerwy w podróży; zacnym tym osobom, postrojonym cudacznie na niemiecką modłę, które wydawały mi się tak dziwne, ja również musiałem wydać się niedorzeczny. Dziewczyna była ładną służącą w hotelu „Zahringen". Wielki, czarny motyl to miejscowe przybranie głowy. Przybranie zresztą urocze: szerokie, jedwabne wstążki splecione w kokardę nad czołem, przyszyte do czarnego czepeczka, niekiedy haftowanego złotem, spod którego spadają na plecy włosy splecione w dwa długie warkocze. Dwa końce czarnej chusty również według miejscowej mody spadają na plecy dziewcząt. Poprzedniego dnia opuściłem Strasburg o siódmej wieczorem. Zmrok zapadał, gdy w Kehl po moście łyżwowym przebyłem Ren. Kiedy dyliżans stanął na przeciwległym brzegu, celnicy badeń scy zabrali się do dzieła. Oddałem im kluczyki i poszedłem obejrżeć Ren o zmierzchu. To mi zaoszczędziło formalności celnych oraz przykrości oglądania tego, o czym opowiedział mi później mój towarzysz podróży, architekt, a mianowicie tarapatów pewnej nieszczęsnej, udającej się do Karlsruhe aktorki, ładniutkiej Cyganki, której celnicy dla zabawy postanowili trochę dokuczyć, każąc jej zapłacić siedemnaście su za nie obrębioną perkalową t u r n i u r ę oraz wyciągając z kuferka biednej, okropnie skonfundowanej dziewczyny wszystkie jej błyskotki i peruki. Katedra fryburska pod względem wysokości dorównuje niemal katedrze w Strasburgu. Odmienna w rysunku, odznacza się takim samym wykwintem, śmiałością i werwą, taką samą potężną bryłą rdzawego, ciemnego kamienia, poprzebijanego tu i ówdzie świetlistymi otworami wszelkich kształtów i wszelkiej wielkości. Architekt nowej, z lanego żelaza wzniesionej dzwonnicy w Rouen miał, jak powiadają, przed oczami dzwonnicę we Fryburgu. Niestety! W katedrze fryburskiej są jeszcze dwie inne dzwonnice, romańskie, małe, niskie, surowe, o półkolistych łukach, o bizantyjskich ząbkowaniach, ustawione nie, jak to zwykle bywa, na końcach transeptu, lecz w rogach, co tworzy przecięcie małej nawy z dużą. Tum jest też w jakiś sposób niezależny od kościoła, choć ściśle do niego przylega. Wbudowano go u wejścia do wielkiej nawy, nad kruchtą niemal romańską, pełną malowanych i złoconych, niezmiernie interesujących posągów. Na placu przed kościołem znajduje się śliczna fontanna z szesnastego wieku, a przed kruchtą trzy kolumny z tego samego okresu, jedna zwieńczona figurą Najświętszej Marii Panny, dwie pozostałe – figurami świętego Piotra i świętego Pawła. Płyty wokół kolumn są ułożone według wzoru wyobrażającego labirynt. Po prawej stronie, na tymże placu, widać w cieniu kościoła dom z piętnastego stulecia, o ogromnym dachu krytym kolorową dachówką, o szczytach uskokowych, z dwiema spiczastymi wieżyczkami po bokach, wsparty na czterech arkadach, z uroczymi w rysunku otworami okiennymi, zdobny w barwne tarcze herbowe, z osadzonymi na pierwszym piętrze misternej roboty balkonami, między którymi widnieją cztery kolorowe i złocone posągi cesarza Maksymiliana I, króla Kastylii Filipa I, cesarza Karola V i cesarza Ferdynanda I. Ta wspaniała budowla służy jakimś przyziemnym celom użyteczności miejskiej i publicznej, a pomalowano ją na czerwono. Po tej stronie Renu maluje się na czerwono. Tutejsi mieszkańcy przyozdabiają swoje kościoły jak barwiący sobie twarze dzicy, co zamieszkują wyspy mórz południowych. Katedra na szczęście nie jest pomalowana. Kościół pokryto warstwą szarej zaprawy, co jest prawie dopuszczalne, zważywszy, że można go było otynkować na kolor buraka. Witraże, niemal wszystkie, zachowały się w dobrym stanie i są rzadkiej piękności. Ponieważ iglica zajmuje na fasadzie miejsce wielkiej rozety, boki frontonu kończą się rozetami średniej wielkości, wpisanymi w trójkąty, co sprawia wrażenie czegoś niezwykle tajemniczego i pełnego wdzięku. Ambona późnogotycka jest wspaniała; baldachim nad nią jest dość nędzny. Tego rodzaju ambony nie miały baldachimu. Kustosze kościołów powinni się o tym dowiedzieć, zanim zaczną paprać wedle własnej fantazji te piękne budowle. Cała dolna część kościoła jest romańska, podobnie jak dwa portale boczne, z których jeden, ten po prawej stronie, jest zasłonięty renesansową kruchtą. Trudno, moim zdaniem, o coś ciekawszego nad owe spotkania stylu romańskiego z renesansowym; archiwolta bizantyjska, tak surowa, i archiwolta neoromańska, tak wykwintna, jedna przy drugiej, łączą się z sobą, a ponieważ obie są niezwykłej wspaniałości, owa wspólnota spaja je z sobą w harmonii i sprawia, że trwają tu we wzajemnej zgodzie. Sznur złączonych z sobą arkad romańskich stanowi jak gdyby obrębienie obu stron wielkiej nawy. Każdy z kapiteli należałoby rysować osobno. Kapitele romańskie są bardziej urozmaicone niż gotyckie. Pod jedną z owych arkad spoczywa jakiś książę imieniem Bertholdus, zmarły bezpotomnie w roku 1218 i pochowany pod swoim posągiem; sub hac statua, głosi epitafium. Haec statua to wykuty w kamieniu olbrzym o długim torsie, oparty o mur, stojący na posadzce, wyrzeźbiony w owej posępnej manierze dwunastego stulecia i groźnie patrzący na przechodzących. Byłby budzącym trwogę komandorem. Nie miałbym ochoty usłyszeć któregoś wieczora, jak idzie po moich schodach. Posadzka tej wielkiej nawy, zaciemnionej przez witraże, jest w całości wyłożona pozieleniałymi od mchu płytami nagrobnymi; przechodzący zacierają obcasami cyzelowane herby i surowe oblicza rycerzy bryzgowijskich, dumnych szlachciców, z których ani jeden nie zniósłby niegdyś na swojej twarzy książęcej dłoni, a teraz każdy z nich musi ścierpieć, że depcą po niej wolarze. Przed wejściem na chór należy przyjrzeć się z podziwem dwóm wspaniałym portykom renesansowym, znajdującym się po prawej i po lewej stronie nawy poprzecznej; dalej, w okratowanej kaplicy, w głębi niewielkiej, wyzłoconej niszy widnieje okropny szkielet, odziany w złotem przetykany brokat i perły: to święty Aleksander, męczennik; dalej zwracają uwagę dwie posępne kaplice, również okratowane, jedna naprzeciw drugiej; w jednej pełno postaci – to Ostatnia Wieczerza: Jezus, wszyscv apostołowie, zdrajca Judasz; w drugiej znajduje się tylko jedna postać, Chrystus w grobie; dwie żałobne karty, jedna uzupełnia drugą, verso i recto owego wspaniałego poematu zwanego Męką Pańską. Na grobie Chrystusa wyrzeźbiono śpiących żołnierzy. Prezbiterium i kaplice zakrystian zachowuje do swojego wyłącznego użytku. Można wejść, ale trzeba płacić. Zresztą nie należy żałować tego wydatku. Owa absyda, jak absydy we Flandrii, to istne muzeum, w dodatku muzeum bardzo urozmaicone. Mamy tu bizantyjskie złotnictwo, gotyckie snycerstwo, weneckie tkaniny, perskie tapiserie, obrazy Holbeina, klejnoty wytworów ślusarstwa, może nawet wykonane przez Biscornette'a. Grobowce książąt Zahringen, znajdujące się w prezbiterium, są z pięknych płyt, szlachetnie rzeźbionych; dwoje romańskich drzwi dwóch dzwonniczek, z których jedna jest ząbkowana, są niezwykle ciekawe; ale najbardziej podziwiałem w jednej z kaplic położonych w głębi wyobrażenie bizantyjskiego Chrystusa wysokości około pięciu stóp, które przywiózł z Palestyny jeden z biskupów Fryburga. Chrystus i krzyż są z miedzi pozłacanej, a blasku dodają lśniące kamienie. Postać Chrystusa, utrzymana w stylu barbarzyńskim, lecz potężna w wyrazie, jest odziana w misternie utkaną tunikę. Nie oszlifowany, ogromny rubin symbolizuje ranę w boku. Kamienny posąg biskupa, oparty o sąsiednią ścianę, spogląda na Chrystusa pełen czci. Biskup stoi; ma dumne, brodate oblicze, mitrę na głowie, pastorał w dłoni, pancerz na brzuchu, miecz u boku, tarczę u łokcia, żelazne nagolenniki i stopę wspartą o lwa. Bardzo to piękne. Nie wszedłem na dzwonnicę. Nad Fryburgiem wznosi się wielkie wzgórze, niemal góra, wyższe od dzwonnicy. Wolałem wejść raczej na nie. Za mój trud zostałem zresztą sowicie wynagrodzony olśniewającym widokiem. Pośrodku, pode mną, czarny kościół z iglicą wysoką na dwieście pięćdziesiąt stóp; dookoła mury z kamienia, chorągiewki na dachach, których wielobarwne dachówki tworzą arabeski; tu i ówdzie widać wśród domów stare, czworokątne wieże, pozostałe po dawnych obwarowaniach; dalej, za miastem, ogromna równina zielonego aksamitu, obszytego frędzlą żywopłotów, na której jak złote cekiny lśnią odblaski słońca odbijającego się w szybach chłopskich chat; z lewej strony zalesiona wyniosłość, której kształt przypomina nakrycie głowy weneckiego doży; cały widnokrąg – to piętnaście mil gór. Padało przez cały dzień; ale gdy znalazłem się na szczycie wzgórza, niebo się przetarło, ogromny łuk chmur rozpiął się nad ciemną iglicą, całą przenikniętą promieniami słońca. Kiedy zamierzałem już zejść, dostrzegłem ścieżkę wijącą się między dwiema prostopadłymi skałami. Ruszyłem nią i po kilku krokach znalazłem się jakby w oknie wychodzącym na inną dolinę, całkiem inną niż fryburska. Można by pomyśleć, że to gdzieś o sto mil stąd. Dolina tu była ciemna, wąska, ponura, z kilkoma zaledwie domami ukrytymi wśród drzew, ściśnięta ze wszystkich stron wysokimi wzgórzami. Niskie chmury opierały się na porozstawianych daleko od siebie wierzchołkach gór, niczym dach wieży na blankach, a w przełęczach pomiędzy owymi szczytami, jak w oknach jakiejś ogromnej baszty, błękitniało niebo. Gdy mowa o Fryburgu, muszę dodać, że jadłem tam pstrągi z górnego Renu, wyborne niewielkie ryby, bardzo ładne, niebieskie z czerwonymi plamkami. LIST XXXII BAZYLEA KRAJOBRAZY. – PROFILE TOWARZYSZY PODRÓŻY AUTORA. – ŁADNE STROJE DZIEWCZĄT. – CO MOŻE PROWADZIĆ FILOZOF. – TUTAJ CZYTELNIK WIDZI SKRAWEK CZARNEGO LASU. – BAZYLEA. – HOTEL „POD BOCIANEM".– TEORIA FONTANN. – GROBOWIEC ERAZMA. – INNE GROBOWCE. Bazylea, 7 września. Drogi przyjacielu, wczoraj o piątej rano wyjechałem z Fryburga. W południe przybyłem do Bazylei. Droga staje się z każdym dniem coraz bardziej malownicza. Widziałem wschód słońca. Około szóstej słońce z całą mocą przebiło się przez chmury, a jego poziome promienie powędrowały daleko, aby na horyzoncie wydobyć z mroku ogromne garby Jury. Garby te budzą już grozę. Wyczuwa się, że to ostatnie sfałdowania owych potężnych spiętrzeń granitu, które zwiemy Alpami. Dyliżans badeński był zapełniony po brzegi. Skład pasażerów jego wnętrza przedstawiał się następująco: bibliotekarz Niemiec, zmartwiony, że zapomniał swojej kurtki w jakiejś oberży na Righi; mały staruszek, ubrany jak za czasów Ludwika XV, szydził z wyglądającego jak Elleviou w podróży drugiego starca w stroju incroyable, zadając mu pytanie, czy zwiedził Gryzonię; na koniec bogaty komiwojażer, sukiennik, który, śmiejąc się głośno, rozpowiadał, iż nie zdołał nigdzie umieścić swoich próbek, teraz więc podróżuje jako próżniak, a ponadto miał na policzkach faworyty, które ostrzyżone pudle mają gdzie indziej. Przyjrzawszy się im, wszedłem na imperiał. Chłód doskwierał; byłem tu sam. Dziewczęta na tym brzegu górnego Renu noszą piękne stroje; ten czepeczek-kokardę, o którym ci wspomniałem, brązową spódnicę w szerokie fałdy i męskie kurtki z czarnego sukna, w talii i u rękawów przybrane wypustkami z czerwonego jedwabiu. Niektóre zamiast kokardy mają czerwone chustki zawiązane pod brodą. Wyglądają uroczo, co nie przeszkadza, że nos ucierają palcami. Około ósmej rano, w miejscu odludnym, stosownym do marzeń, spostrzegłem jakiegoś jegomościa w wieku czcigodnym w żółtej kamizelce, szarych pantalonach, w szarym surducie, w szerokim okrągłym kapeluszu, z parasolem u lewego ramienia, z książką w prawej ręce. Pochłonięty był lekturą. Niepokoiło mnie tylko, że w lewej ręce trzymał bat. W dodatku z przydrożnych krzaków dochodziły mnie dziwne chrząkania. Raptem krzaki się rozchyliły i zobaczyłem, że ów filozof prowadził stado świń. Droga z Fryburga do Bazylei wiedzie wzdłuż wspaniałego łańcucha wzgórz tak wysokich, że stanowią zaporę dla chmur. Co pewien czas widać wóz ciężarowy zaprzężony w woły poganiane przez chłopa w szerokim kapeluszu, którego strój przypomina Dolną Bretanię, lub jakiś furgon ciągnięty przez osiem mułów, albo jakąś długą belkę, która dawniej była jodłą, a teraz toczy się do Bazylei na dwóch parach kół, połączonych nią jak myślnikiem, albo jakąś starą kobietę klęczącą przed starym, rzeźbionym krzyżem. W odległości dwóch godzin drogi od Bazylei trakt biegnie skrawkiem lasu; nieprzenikniony gąszcz krzaków, jodły, świerki i modrzewie; tu i ówdzie polanka, gdzie na środku stoi wielki dąb sam, jak świecznik siedmioramienny, a dalej wąwozy, skąd dobiega szmer strumieni. To Czarny Las. Opowiem ci szczegółowo o Bazylei w moim następnym liście. Zamieszkałem „Pod Bocianem" i z okna, przy którym do ciebie piszę, widzę na małym placyku dwie śliczne, stojące obok siebie fontanny, jedną z piętnastego wieku, drugą z szesnastego. Większa, ta z piętnastego, tryska do kamiennego basenu, pełnego zielonej, mieniącej się wody, a promienie słońca, które się w niej załamują, napełniają go jak gdyby mnóstwem złotych węgorzy. Fontanny to zresztą rzecz godna uwagi. We Fryburgu naliczyłem ich osiem; w Bazylei widać je na każdym rogu ulicy. Pełno ich w Lucernie, Zurychu, Bernie i Solurze. To właściwość gór. Góry tworzą potoki, potoki tworzą strumienie, strumienie tworzą fontanny, z czego wynika, że wszystkie te urocze, gotyckie fontanny w miastach szwajcarskich należałoby zaklasyfikować pomiędzy kwiaty Alp. W katedrze widziałem rzeczy piękne i ciekawe; między innymi grobowiec Erazma. To prosta marmurowa płyta, koloru kawowego, ustawiona pionowo, na której widnieje bardzo długie łacińskie epitafium. Nad epitafium wyryto twarz w jakiejś mierze przypominającą portret Erazma pędzla Holbeina, a pod nią pełne tajemnicy słowo: „Terminus". Jest tu też sarkofag cesarzowej Anny, żony Rudolfa Habsburga, obok której spoczywa jej dziecko, a w jednym z ramion nawy poprzecznej jeszcze jeden grobowiec z czternastego wieku, na którym leży ciemna kamienna postać markizy, pani na Hochbergu. Ale nie chcę wybiegać naprzód, opowiem ci o Bazylei w następnym liście. Jutro, o piątej nad ranem, wyjeżdżam do Zurychu, gdzie właśnie wybuchła jakaś rzecz bagatelna, którą zwą tutaj rewolucją. Jeśli trafi mi się burza na jeziorze, niczego nie zabraknie w tym widowisku. LIST XXXIII BAZYLEA PIÓRO I SCYZORYK, ELEGIA. – FRICK. – BAZYLEA. – KATEDRA. – OBURZENIE PODRÓŻNEGO. – KOLOROWE TYNKI. – IGLICE. – FASADA. – JEDYNI DWAJ ŚWIĘCI NA KONIACH. – LEWY PORTAL. – ROZETA. – PRAWY PORTAL. – GORZKIE WSPOMNIENIE O KRUŻGANKU KLASZTORU SAINT-WANDRILLE. – OBFITOŚĆ GROBOWCÓW. – WNĘTRZE KOŚCIOŁA. – STALLE. – AMBONA – KRYPTA. – LĘK, JAKI SIĘ TAM ODCZUWA. – ARCHIWA. – NA SZCZYCIE DZWONNIC. – BAZYLEA Z LOTU PTAKA. – PRZECHADZKA PO MIEŚCIE. – OSOBLIWOŚCI MIEJSCOWEJ ARCHITEKTURY. – DOM RUSZNIKARZY. – RATUSZ. – MUNATIUS PLANCUS. – AUTOR CIESZY SIĘ NA WIDOK POSŁAŃCA MIEJSKIEGO U DRZWI JEDNEGO Z ZAJAZDÓW. – ARCHEOLOGIA BYŁABY ZGUBIONA, GDYBY SŁUŻĄCE NIE SPIESZYŁY NA POMOC AMATOROM STAROŻYTNOŚCI. – BIBLIOTEKA. – WSZĘDZIE HOLBEIN. – STÓŁ SEJMU KANTONÓW. – PRZYKŁADNE I GODNE PODZIWU STARANIA, KTÓRYMI BIBLIOTEKARZE BAZYLEJSCY OTACZAJĄ JEDEN Z OBRAZÓW RUBENSA. – NADER WAŻNA OSTATNIA UWAGA DOTYCZĄCA BIBLIOTEKI. – KONIEC ELEGII NA CZEŚĆ PIÓRA I SCYZORYKA. Frick, 8 września. Drogi przyjacielu, mam okropne pióro i czekam na scyzoryk, żeby je zaostrzyć. To jednak, jak widzisz, nie przeszkadza mi w pisaniu do ciebie. Miejscowość, gdzie się znajduję, zwie się Frick i nie ofiarowała mi nic szczególnego, prócz dość ładnego krajobrazu i wybornego śniadania, które właśnie pochłonąłem. Byłem bardzo głodny. Ach, właśnie przyniesiono mi scyzoryk i atrament. Zacząłem ten list, maczając pióro we flakoniku w moim przyborze do pisania. Skoro jednak mam już dobry atrament, opowiem ci o Bazylei, jak ci przyobiecałem. Na pierwszy rzut oka katedra w Bazylei drażni i oburza. Przede wszystkim nie ma w niej witraży; po drugie otynkowano ją brudnoczerwonym kolorem nie tylko wewnątrz, co by uszło, ale i od zewnątrz, co jest haniebne, i to od powierzchni placu po szczyt dzwonnic, toteż obie iglice, którym architekt w piętnastym wieku nadał tak zachwycający kształt, wyglądają teraz jak dwie ażurowe marchewki. Ale kiedy minie pierwsza złość, patrzymy na kościół i zaczynamy się w nim rozsmakowywać; są tu piękne resztki. Dach z kolorowego łupku jest oryginalny i wdzięczny (belkowanie wewnętrzne nie jest ciekawe). Iglice ze schodkami-latarniami po bokach są ładne. Na głównej fasadzie widnieją cztery ciekawe posągi kobiet: dwie kobiety świętobliwe, zamyślone i czytające, dwie kobiety lekkomyślne, skąpo odziane, ukazujące piękne ramiona otyłych, jędrnych Szwajcarek, szydzą z siebie i wyzywają się wśród głośnych wybuchów śmiechu z obu stron gotyckiego portalu. Ten sposób przedstawiania diabła jest pomysłową nowością. Dwaj święci rycerskiego stanu, święty Jerzy i święty Marcin, wyobrażeni na koniach, więksi niż w naturze, uzupełniają wystrój fasady. Święty Marcin oddaje biedakowi połowę swojego płaszcza, który był może lichą, wełnianą opończą, a przeistoczony dziełem jałmużny stał się płaszczem z marmuru, granitu, jaspisu, porfiru, aksamitu, jedwabiu, purpury, srebrnej lamy, złotego brokatu, obszytym brylantami lub perłami, cyzelowanym przez Benvenuta, rzeźbionym przez Jana Goujon, malowanym przez Rafaela. Święty Jerzy, któremu dwaj aniołowie wkładają na skronie niemiecki szyszak, mocnym pchnięciem wbija lancę w paszczę smoka, wijącego się na cokole z jakiejś ohydnej roślinności. Lewy portal jest pięknym poematem romańskim. Pod archiwoltą czterej ewangeliści; z lewa i z prawa wszelkie uczynki miłosierdzia, wyobrażone w małych stallach, wznoszących się jedna nad drugą i obramowanych dwoma filarami, na których spoczywa architraw. Tworzy to dwa rodzaje filarów, na których szczycie archanioł dmie w trąbę na chwałę Bożą. Poemat kończy się odą. Portal ten uzupełnia rozeta bizantyjska, toteż kiedy świeci słońce, tworzy to bajeczny obraz w pełnej przepychu ramie. Prawy portal nie jest tak zajmujący, ale sąsiaduje z szlachetnym w stylu krużgankiem z piętnastego wieku, którego posadzka, ściany i sklepienia są wyłożone płytami nagrobkowymi, a który nieco przypomina wspaniały krużganek klasztoru Saint-Wandrille, tak bezmyślnie zniszczony przez jakiegoś bezrozumnego fabrykanta. Płyty grobowe zwisają i piętrzą się naokoło pod ostrołukami o gotyckich krzyżach okiennych; są to płyty misternie rzeźbione, jedne z kamienia, inne z marmuru, jeszcze inne, jest ich kilka, z miedzi; rozpadają się i niszczeją; mech wżera się w granit, śniedź trawi brąz. Widać tu gmatwaninę wszelkich stylów z ostatnich pięciuset lat, dobitnie świadczącą o upadku architektury. Najprzeróżniejsze martwe formy tej wielkiej sztuki są tu pomieszane bezładnie, poszturchują, się narożnikami, niszczą się nawzajem, jakby pochowane w owych grobowcach; ostrołuk, łuk półkolisty, łuk zniżony z czasów Karola V, kabłąkowaty fronton z czasów Karola III, kręta kolumna z czasów Ludwika XIII, koguci grzebień z czasów Ludwika XV. Wszystkie te wytwory ludzkiej fantazji kolejno po sobie następujące, zawieszone na murze niczym obrazy w salonie, stanowią obramowanie epitafiów. Jedna jedyna myśl tkwi u źródła tych olśniewających dzieł sztuki, myśl o śmierci. Urozmaicona, bujna roślinność architektury rozkwita wokół tej myśli. Pośrodku krużganka znajduje się czworoboczny dziedzińczyk gęsto zarośnięty piękną trawą, jaka zwykle rośnie na grobach. W kościele, oprócz grobowców, o których wspomniałem w moim poprzednim liście, natknąłem się na stalle ze wspaniałą snycerką z piętnastego i szesnastego wieku. Te małe budowle z cyzelowanego drewna wydają mi się zajmującymi książkami; każda stalla to osobny rozdział. Snycerka w Amiens to Iliada tych epopei. Ambona z piętnastego wieku wyłania się z posadzki jak ogromny kamienny tulipan, zaplątana w widniejącą nad nią nieprzebytą sieć żebrowań. Nad tym pięknym kwiatem rozpostarto baldachim równie tu absurdalny jak we Fryburgu. W ogóle kalwinizm, zresztą bez wszelkich złych zamiarów, źle potraktował ów nieszczęsny kościół; wymalowano go, w okna wstawiono zwykłe szyby, piękny porządek romański wysokich murów nawy przesłoniła balustrada o pękatych kolumienkach, a wreszcie atmosferę pod tym wspaniałym katolickim sklepieniem napełniła jakaś purytańska nuda. Stara katedra księcia biskupa Bazylei, który nosił czarny pastorał zdobny srebrem, stała się po prostu protestancką celą. A jednak metodyzm uszanował romańskie kapitele chóru, najbardziej tajemnicze i najciekawsze; uszanowano kryptę pod ołtarzem, gdzie znajdują się filary z dwunastego stulecia i malowidła z wieku trzynastego. Kilka potworów romańskich, chimerycznie niekształtnych, które wydarto zapewne z jakiegoś dawnego, nie istniejącego już kościoła, leży tu na ciemnej posadzce owej krypty jak śpiące dogi. Są tak przerażające, że przechodzi się obok nich w mroku z niejakim lękiem, by ich nie zbudzić. Stara kobieta, która mnie oprowadzała, ofiarowała się pokazać mi archiwum katedralne; przystałem na to. A oto, czym jest owo archiwum: ogromny, drewniany, rzeźbiony kufer z piętnastego stulecia, wspaniały, lecz pusty. Kiedy wchodzimy do sali, gdzie mieści się archiwum, rozlega się okropne ziewnięcie: to otwiera się wielka skrzynia. Idę dalej. Potężna szafa z tego samego okresu z tysiącem szufladek. Zajrzałem do kilku: są również niemal zupełnie puste. W którejś z nich znalazłem niewielkie ryciny przedstawiające Zurych, Berao i Righi; w największej znajdował się obrazek ukazujący kilku przykucniętych wokół ogniska mężczyzn; u dołu tego obrazka w guście na wskroś szwajcarskim odczytałem następujący napis: „Obóz Cyganów." Dodaj do tego kilka starych żelaznych pocisków, leżących na parapecie jednego z okien, mnóstwo broni, dwie spisy szwajcarskich chłopów, które swoimi czterema rzędami gwoździ, ustawionymi niby szczęki rekina, może dręczyły Karola Śmiałego, kiepskie oleodrukowe reprodukcje Tańca śmierci Jana Klaubera, zniszczonego w roku 1805 wraz z cmentarzem dominikanów, stół zastawiony skamielinami ze Schwarzwaldu, dwa dość interesujące kafle fajansowe z szesnastego stulecia, almanach leodyjski na rok 1837, a będziesz miał archiwum w Bazylei. Dociera się do tego archiwum, mijając piękną czarną kratę, gęstą, powyginaną, przemyślnie splątaną i liczącą sobie czterysta lat. Pośród jej ciemnego listowia z kutego żelaza widać pousadzane gdzieniegdzie ptaki i chimery. Widok ze szczytu dzwonnic jest wspaniały. O trzysta pięćdziesiąt stóp pod sobą miałem szeroki, zielony Ren; dookoła Wielką Bazyleę, na wprost Małą Bazyleę, rzeka dzieli bowiem miasto na dwie części; i jak we wszystkich miastach, które rzeka dzieli, jedna jego część rozwija się kosztem drugiej. W Paryżu jest to część na prawym brzegu, w Bazylei na lewym. Obie części Bazylei łączy długi, drewniany most, często wstrząsany przez Ren, podparty kamiennymi słupami już tylko po jednej stronie, ze wznoszącą się pośrodku śliczną wieżyczką strażniczą z piętnastego wieku. Obie części miasta biegną wzdłuż obu brzegów Renu niby zdobiąca je koronka kamiennych murów, gotyckich fasad, dachów z widniejącymi na nich kurkami, wieżyczek i wież. Ta koronka starych domów odbija się, odwrócona, w Renie. Powtórzony na powierzchni rzeki obraz mostu ma osobliwy wygląd ogromnej drabiny, wspartej swoimi końcami o oba brzegi. Kępy drzew i mnóstwo ogrodów jakby zawieszonych przed domami wplatają się w zygzaki tych wysokich starych budowli. Grzbiety kościołów, wieże obwarowań tworzą czarne węzły, z którymi łączą się tu i ówdzie kapryśne linie dzwonnic, biegnące bezładnie ku ścianom szczytowym, a od nich ku poddaszom. Wszystko to śmieje się, śpiewa, mówi, gada, tryska radością, czołga się, toczy, chodzi, tańczy i lśni pośrodku wysokiego ogrodzenia gór rozstępujących się na widnokręgu, aby przepuścić Ren. Zszedłem do miasta, w którym pełno rzeczy zajmujących i niezwykłych, bram wybornie pomyślanych, nadzwyczajnych okuć, ciekawych budowli z wszelkich epok; jest tu między innymi ogromny, służący dziś jako remiza przedsiębiorstwa przemysłowego, dom, nad którego wszystkimi otworami, furtami, drzwiami, oknami widnieją najosobliwsze zdobienia splecione w istne węzły gordyjskie, nieraz przez architekta rozcięte. Niczego podobnego nigdzie nie widziałem. Kamień jest tu poskręcany i posplatany jak wiklina. Można zobaczyć kabłąki w Normandii, ale żeby zobaczyć pełny łęk, trzeba przyjechać do Bazylei. Nie opodal owej remizy znajduje się stary dom cechu rusznikarzy, piękna budowla z szesnastego wieku, z fasadą ozdobioną malowidłami, nader zręcznie ukazującymi zarazem Wenus i Najświętszą Pannę. Ratusz pochodzi z tej samej epoki. Fasada, nad którą góruje dzierżący herb miasta zbrojny mąż z pióropuszem, byłaby piękna, gdyby jej nie otynkowano (jak zawsze na czerwono!) i, co gorsza, gdyby jej nie ozdobiono okropnymi, malowanymi posągami, wspartymi o markowany balkon w gotyckim stylu z roku 1810. Dziedziniec wewnętrzny poddano takiemu samemu tatuażowi. Dwie rzeźby zdobią schody paradne; jedna z nich, na dole, wyobrażająca bardzo pięknego wojownika renesansowego, ma być posągiem rzymskiego konsula Munatiusa Plancusa, druga zaś, na górze, w kącie, pod impostem nisko sklepionych drzwi, wyobraża miejskiego posłańca, który trzyma w ręku list; rzeźba jest pomalowana; posłaniec ma na sobie czarno-białą odzież w herbowych barwach miasta, a na starannie złożonym liście widnieje czerwona pieczęć. Ów gotycki posłaniec miejski przetrwał wszystkie rewolucje w Europie. Spotkałem go tego samego rana w pobliżu hotelu „Pod Trzema Królami", gdy zdrów i cały szedł ulicą, poprzedzany przez zbrojnego ze szpadą, co ogromnie rozśmieszyło kilku subiektów sklepowych, czytających „Constitutionnela" przed drzwiami jakiejś kawiarni. Nagle z nisko sklepionych drzwi wyszła hoża służąca; powiedziała do mnie kilka słów po niemiecku, a ponieważ jej nie zrozumiałem, ruszyłem za nią. Dobrze na tym wyszedłem. Poczciwa dziewczyna wprowadziła mnie do pokoju, gdzie znajdowały się kręte schody, a następnie do sali w całości wyłożonej polerowanym dębem, z pięknymi witrażami w oknach i wspaniałymi renesansowymi drzwiami znajdującymi się w tym miejscu, gdzie my zwykle umieszczamy kominek; tutaj, jak w Alzacji i w Niemczech, nie ma kominków, są piece. Obejrzawszy te wszystkie cuda, ofiarowałem miłemu dziewczęciu srebrną monetę francuską, za którą podziękowała mi uśmiechem. Nad schodami ratusza znajduje się ciekawy fresk z szesnastego wieku przedstawiający Sąd Ostateczny. Nie wyjechałbym z Bazylei nie zwiedziwszy biblioteki. Wiedziałem, że Bazylea jest dla Holbeina tym, czym Frankfurt dla Albrechta Diirera. Biblioteka jest istnym gniazdem, stosem, spiętrzeniem prac Holbeina, gdziekolwiek się obrócić, wszędzie Holbein. Jest tu Luter, jest Erazm, jest Melanchton, jest Katarzyna von Bora, jest sam Holbein, jest żona Holbeina, piękna, czterdziestoletnia kobieta, wciąż jeszcze urocza, która płakała, a teraz marzy pomiędzy dwojgiem swoich zamyślonych dzieci i choć patrzy wzrokiem kobiety, co wiele wycierpiała, budzi zarazem chęć, aby ucałować jej piękną szyję. Jest również Tomasz Morus z całą swoją rodziną, ojcem i dziećmi oraz z małpą, bo poważny kanclerz lubił małpy. Są również dwie Męki Pańskie, malowidło oraz rysunek piórkiem, i dwa dzieła przedstawiające Chrystusa w grobie, na których ukazane martwe ciało wstrząsa widzem do głębi. To wszystko jest dziełem Holbeina, to wszystko jest wspaniałym arcydziełem realizmu, poezji oraz inwencji. Zawsze lubiłem Holbeina; jego malarstwo ma w sobie dwie wzruszające mnie rzeczy: smutek i słodycz. Oprócz obrazów w bibliotece są również rozmaite sprzęty; mnóstwo rzymskich brązów znalezionych w Augst, jakaś chińska skrzynia, wenecka tapiseria-portiera, bajeczna szafa z szesnastego wieku (za którą, jak twierdził mój przewodnik, ofiarowywano już dwanaście tysięcy franków), a wreszcie stół z sali posiedzeń sejmu trzynastu kantonów. Wspaniały stół z szesnastego stulecia, podtrzymywany przez węże, lwy i satyry, na których wspiera się tarcza herbowa Bazylei, z wyrytymi na niej herbami wszystkich kantonów, inkrustowana cyną, macicą perłową i kością słoniową; stół, przy którym naradzali się naczelnicy i zwierzchnicy kantonalni, budzący lęk w cesarzach; stół, na którym ku przestrodze owych rządców widniał napis: „Supra naturam praesto est Deus." Ów stół jest zresztą w złym stanie. Biblioteka w Bazylei jest dość kiepsko utrzymywana; wszystko tu poukładano niczym skorupy ostryg. Na jakiejś drewnianej skrzyni widziałem oparty o stos książek niewielki obraz Rubensa, który nieraz już pewno spadał na podłogę, ramy bowiem były całkiem potrzaskane. Jak widzisz, w tej bibliotece znajduje się wszystkiego po trosze: obrazy, sprzęty, rzadkie tkaniny, a także nieco książek. Przyjacielu, kończę teraz ten list, pisany, jak sam widzisz, chyba na jakimś egipskim papirusie, bardziej porowatym i chłonnym niż gąbka. To jedno z tych udręczeń, jakich nie życzyłbym najgorszemu wrogowi, pisać pryskającym piórem na wsiąkliwym papierze. LIST XXXIV ZURYCH AUTOR SŁYSZY JAKIEŚ NOCNE HAŁASY, WYCHYLA SIĘ PRZEZ OKNO I STWIERDZA, ŻE TO REWOLUCJA. – UROK POGODNEJ NOCY. – WENUS. – RZECZY GWAŁTOWNE PRZEMIESZANE Z BŁAHYMI. – MURY BAZYLEI. – JAKĄ KORZYŚĆ MAJĄ MIESZKAŃCY BAZYLEI Z GROŹNEJ FOSY OTACZAJĄCEJ ICH MIASTO. – AUTOR ŚMIAŁO SOBIE POCZYNA Z GARGULCEM. – BRAMY BAZYLEI. – ARMIA BAZYLEI. – FONTANNA NIE NA SWOIM MIEJSCU. – Z BAZYLEI DO ZURYCHU. – AUGST. – ERGOLZ. – WARMBACH. – RHEINFELDEN. – FONTANNA NA WŁAŚCIWYM MIEJSCU. – AUTOR ZASIADA WSROD CHEMIKÓW. 9 września. Jestem w Zurychu. Na baszcie miejskiej przy wtórze trąb wybiła czwarta nad ranem; wydało mi się, że to pobudka, otworzyłem okno. Ciemno, choć oko wykol, a nikt nie śpi. Zurych brzęczy jak podrażnione pszczoły w ulu. Drewniane mosty drżą pod miarowym krokiem batalionów, które widać niewyraźnie w ciemności. Ze wzgórz słychać bicie bębnów. Alpejskie Marsylianki rozbrzmiewają przed szynkami, jarzącymi się światłem na rogach ulic. Zuryscy gwardziści odziani po cywilnemu ćwiczą na placyku przylegającym do hotelu „Pod Szpadą", gdzie mieszkam, i słyszę komendę: „Prezentuj broń! Na ramię broń!" Z sąsiedniego pokoju jakieś dziewczę odpowiada im tkliwą, heroiczną i monotonną pieśnią, której melodia wyjaśnia mi treść słów. U szczytu baszty widać jakieś oświetlone okienko, a drugie na strzelistej iglicy katedry. W blasku mojej świecy widzę niewyraźnie białą flagę w niebieskie pasy powiewającą u nabrzeża. Słychać wybuchy śmiechu, krzyki, trzaskanie drzwiami, jakiś dziwny szczęk. Cienie przesuwają się we wszystkie strony. Radosna wrzawa wojenna ożywia cały ten ludek. Tymczasem, w lśnieniu gwiazd, od jeziora aż ku mojemu oknu niesie się uroczysty szept owych słów pokoju, pobłażliwości i zgody, które przyroda wypowiada do człowieka. Patrzę, jak na falach tworzą się i nikną mroczne mieniące się połyski nocy. Kogut pieje, a wysoko, wysoko, na lewo ode mnie, nad katedrą, między dwiema czarnymi wieżami, błyszczy Wenus jak ostrze lancy między blankami. Otóż w Zurychu wybuchła rewolucja. Małe miasta chcą postępować jak wielkie. Każdy markiz chce mieć pazia. Zurych właśnie zamordował swojego burmistrza i dokonał zmiany swoich władz. Skoro mnie obudzono, skorzystałem z tego, aby do ciebie napisać, drogi przyjacielu. Oto, co zawdzięczasz tej rewolucji. Dzień się właśnie budził, kiedy wczoraj opuszczałem Bazyleę. Droga do Zurychu biegnie przez ćwierć mili wzdłuż starych wież miejskich. Nie opowiedziałem ci jeszcze o wieżach Bazylei, a są doprawdy godne uwagi; różnią się między sobą zarówno kształtem, jak wysokością, a łączy je blankowany mur, wznoszący się nad groźną fosą, gdzie Bazylea obecnie uprawia z powodzeniem ziemniaki. Za czasów łuków i strzał te obwarowania były groźnym puklerzem, ale dziś to już tylko koszula. Wejść do miasta strzegą jeszcze owe piękne brony z czternastego wieku, których kolce widoczne nad bramami są tak pstre, że wychodząc z wieży ma się wrażenie, iż uszło się z paszczy jakiegoś potwora. W związku z tym muszę ci opowiedzieć, że będąc przedwczoraj na najwyższej części iglicy w Bazylei, zetknąłem się oko w oko z jednym z gargulców, który pilnie mi się przyglądał; pochyliłem się, odważnie wsunąłem dłoń w paszczę – i nic się nie stało. Możesz to zapisać na rzecz tych, co zachwycają się Van Amburgiem. Prawie wszystkie wjazdy do Wielkiej Bazylei to bramy forteczne w pięknym stylu, ta zwłaszcza, która wiedzie na poligon; wspaniała baszta o spiczastym dachu z dwiema wieżyczkami po bokach, ozdobiona posągami, jak brama Vincennes i dawna brama starego Luwru. Rozumie się, że ją otynkowano, wygładzono, zaprawiono wszystkie jej nierówności i pomalowano (na czerwono). Dwie wyrzeźbione na blankach postacie łuczników są dość ciekawe. Owi łucznicy stoją zapierając się o mur nogami w trzewikach z długimi nosami i jakby z największym wysiłkiem podtrzymują tarcze herbowe miasta, które ciężko widać udźwignąć. W tej chwili minął bramę jakiś oddział, złożony z około dwustu ludzi, który wracał z poligonu z armatą. Wydaje mi się, że to właśnie armia Bazylei. W pobliżu tej bramy znajduje się wspaniała fontanna renesansowa, której ocembrowanie pokrywają płaskorzeźby przedstawiające działa, moździerze, stosy pocisków, a woda tryska z niej z ptasim szczebiotem. Ta nieszczęsna fontanna jest haniebnie uszkodzona i zniszczona; na stojącej pośrodku kolumnie znajdowało się mnóstwo wybornie rzeźbionych postaci, z których pozostały jedynie torsy lub gdzieniegdzie jakieś ramię lub noga. Nieszczęsne arcydzieło, ofiara gwałtu wszystkich wiarusów arsenału! Ale wracam na drogę z Bazylei do Zurychu. Przez cztery godziny, aż do Rheinfelden, droga ta biegnie wzdłuż Renu prześliczną doliną, na którą z obłoków spływały wilgotne blaski poranka. Z lewej strony mija się Kreuznach, którego wysoką wieżę z białym cyferblatem widać z dzwonnic w Bazylei, a potem Augst. Augst – to nazwa barbarzyńska. Naprawdę brzmi ona – Augusta. Augst jest miastem rzymskim, stolicą Rauryków, starożytną Raurica, Augusta Rauricorum, założoną przez Munatiusa Plancusa, któremu mieszkańcy Bazylei wznieśli pomnik w ratuszu, opatrzony epitafium autorstwa pewnego poczciwego bakałarza nazwiskiem Beatus Rhenanus. Oto wielka chwała – pomyślałem – i bardzo małe miasto. Bo Augusta Rauricorum to dziś już tylko urocza dekoracja szwajcarskiego wodewilu. Grupa malowniczych chat osadzonych na skale, pomiędzy dwiema starymi bramami fortecznymi; dwa spróchniałe mosty, pod którymi mknie śliczny strumień, Ergolz, spływając pośród gałęzi drzew; łoskot wodnych młynów; drewniane balkony umajone winogradem; stary, położony nad Renem i sprawiający wrażenie, jakby się ku niemu obsuwał, cmentarz, na którym mimojazdem spostrzegłem jakiś dziwny grób z czwartego wieku – oto Augst, oto Raurica, oto Augusta. Ziemia jest zryta pracami wykopaliskowymi. Wydobywa się tu mnóstwo brązowych posążków, które zebrane w bibliotece bazylejskiej, zamieniają ją w istny magazyn starożytności. O pół godziny stąd, na przeciwległym brzegu Renu, widać śliczną wstęgę starych drewnianych domów, którą dzieli kaskada – to Warmbach. A dalej, kiedy przejeżdża się jeszcze pół mili wśród drzew, strumieni i łąk, ukazuje się Ren, pośród którego widać wielką skałę pokrytą ruinami i połączoną z oboma brzegami krytym, drewnianym mostem osobliwego kształtu. Jakieś gotyckie miasteczko, najeżone wieżami, blankami i dzwonnicami, w nieładzie opada ku mostowi; to Rheinfelden, gród słynny w dziejach wojskowości i religii, jedno z czterech miasteczek-leśnictw, miejsce sławne i urocze. Owe ruiny pośrodku Renu to stary zamek, zwany Kamieniem Rheinfelden. Pod owym drewnianym mostem o jednej tylko arkadzie, za skałą, po przeciwległej stronie od miasteczka, Ren nie jest już rzeką, lecz kipielą. Każdego dnia rozbijają się tam statki. Zatrzymałem się na dobry kwadrans w Rheinfelden. Szyldy oberż zwisają z ogromnych, gęstych gałęzi wykutych z żelaza i wyglądających bardzo zabawnie. Główną ulicę rozwesela piękna fontanna, gdzie na kolumnie stoi posąg jakiegoś zbrojnego szlachcica, który dumnie wznosząc rękę nad głową wskazuje herb miasta. Od Rheinfelden do Brugg krajobraz jest niezwykle uroczy, ale amator starożytności nie ma tu nic do oglądania, chyba że, jak ja, jest raczej człowiekiem ciekawym niż archeologiem, raczej włóczęgą wałęsającym się po gościńcach niż podróżnym. Jestem pilnym obserwatorem wszelkich rzeczy i nikim więcej, ale wydaje mi się, że mam słuszność; każda rzecz zawiera w sobie jakąś myśl; usiłuję wydobyć myśl z rzeczy. To także swoisty rodzaj chemii. LIST XXXV ZURYCH WIDOKI. – OBRAZY FLAMANDZKIE W SZWAJCARII. – KROWA. – KOŃ, KTÓRY NIGDY NIE STAJE DĘBA, – PROSTAK, KTÓRY ODNOSI SIĘ DO PŁCI PIĘKNEJ, JAKBY BYŁ UCZNIEM KSIĘCIA BUCKINGHAM. – UL I CHATA. – MIKROKOSMOS. – WIELKIE W MAŁYM. – SACKINGEN. – DOLINA AARY. – JAKIE SŁYNNE RUINY NAD NIĄ GÓRUJĄ. – BRUGG. – AUTOR PO DŁUGICH Z CIERPLIWYCH BADANIACH PODAJE MNÓSTWO NAUKOWYCH I WAŻNYCH SZCZEGÓŁÓW, DOTYCZĄCYCH GŁOWY HUNA WYRZEZBIONEJ NA MURACH BRUGG. – STROJE I OBYCZAJE. – KOBIETY I MĘŻCZYŹNI W BRUGG. – RZECZ ZROZUMIAŁA WSZĘDZIE Z WYJĄTKIEM BRUGG. – AUTOR DLA DOBRA SZTUKI OPISUJE NAKRYCIE GŁOWY, KTÓRE TAK SIĘ MA DO WSZELKICH ZNANYCH NAKRYĆ GŁOWY JAK PORZĄDEK KOMPOZYTOWY DO CZTERECH PORZĄDKÓW PODSTAWOWYCH. – NIEBEZPIECZEŃSTWO NIEPRAWIDŁOWEJ WYMOWY PIERWSZYCH SŁÓW PROKLAMACJI. – BADEN. – LIMMAT. – FONTANNA PODOBNA DO ARABESKI NARYSOWANEJ PRZEZ RAFAELA. – AQUAE VERBIGENAE. – ZACHÓD SŁOŃCA. – WIDOK. – MROCZNA WIZJA I MROCZNE WSPOMNIENIE. – WSIE. – ROZPRAWA O ZURYSKIEJ CHACIE. – PODRÓŻNY ZASYPIA W DYLIŻANSIE. – GDZIE I JAK SIĘ BUDZI. – KRYPTA, JAKIEJ NIGDY JESZCZE NIE WIDZIAŁ. – ZURYCH W PEŁNYM ŚWIETLE. – AUTOR MÓWI WIELE ZŁEGO O MIEŚCIE I WIELE DOBREGO O JEZIORZE. – GONDOLA-DOROŻKA. – AUTOR ZACZYNA POJMOWAĆ PRZYCZYNĘ ZAMIESZEK W ZURYCHU. – DNO JEZIORA. – KOMU ZURYCH POWINIEN SIĘ PODOBAĆ. – CO SIĘ STAŁO Z WIEŻĄ WALLEMBERG. – AUTOR USIŁUJE OCZERNIĆ HOTEL „POD SZPADĄ", PONIEWAŻ BYŁ BARDZO NIEZADOWOLONY Z JEGO USŁUG. – WIERSZ RONSARDA, KTÓRY WŁAŚCICIEL HOTELU MÓGŁBY UMIEŚCIĆ NA SWOIM SZYLDZIE. – ETYMOLOGIA, ARCHEOLOGIA, TOPOGRAFIA, ERUDYCJA, CYTAT I EKONOMIA POLITYCZNA W KILKU WIERSZACH. – AUTOR UDOWADNIA, ZE MA DŁUGIE RĘCE. Wrzesień. Gdy jedziemy równiną, zajmuje nas to, co widać na skraju drogi; kiedy przemierzamy okolicę górzystą, zajmuje nas widnokrąg. Jeśli o mnie chodzi, nawet mając przed oczyma ową piękną linię Jury, chcę widzieć wszystko i patrzę zarówno na skraj drogi, jak na skraj nieba. Skraj drogi bowiem o tej porze jest tutaj cudowny. Łąki, zupełnie jak na wiosnę, są pełne niebieskich, białych, żółtych i fioletowych kwiatów; kolce wspaniałych jeżyn drapią pudło przejeżdżającego dyliżansu; tu i ówdzie urwiste skarpy naśladują kształt gór, a strużki wody szerokości palca udają bystre potoki; jesienne pająki rozwiesiły wszędzie swoje hamaki na tysiącach krzaków, a rosa toczy się po nich wielkimi perłami. A poza tym w rozmaitych scenach życia domowego przejawiają się miejscowe osobliwości. Nie opodal Rheinfelden trzej mężczyźni podkuwali krowę, która, natknąwszy się na taką przeszkodę w swoim zwykłym zajęciu, miała bardzo głupi wygląd. W Augst biedne, pokraczne drzewo, oparte o sochę, służyło za konia małym wiejskim chłopakom, których przodkami byli Rzymianie. Pod bramą miejską w Bazylei jakiś mężczyzna bił swoją żonę, co czynią zarówno chłopi, jak królowie. Czyż Buckingham nie powiedział pani de Chevreuse, że „kochał trzy królowe i że musiał okładać pięściami wszystkie trzy"? O sto kroków od Frick widziałem ul ustawiony na desce nad drzwiami chaty. Rolnicy wchodzili i wychodzili drzwiami chaty, a pszczoły wchodziły i wychodziły drzwiczkami ula: ludzie i owady wykonywali Boży trud. Wszystko to mnie bawi i zachwyca. We Fryburgu niewielki kawałek łąki, na której siedziałem, przesłonił mi kiedyś ogromny widok, jaki rozciągał się przede mną. Było to na jakiejś małej, odludnej wyniosłości wzgórza. Ujrzałem tu cały osobny świat. Chrząszcze powoli wędrowały pod najniżej osadzonymi gałązkami i liśćmi; kwiaty szaleju w kształcie parasolek udawały włoskie pinie; w długim liściu, podobnym do na pół otwartego strączka fasoli, widać było krople deszczu niby naszyjnik brylantowy w szkatułce wybitej zielonym jedwabiem; biedny, zmoknięty trzmiel w żółtym i czarnym aksamicie wspinał się z trudem po kolczastej gałęzi; gęste chmary muszek zasłaniały mu światło; liliowy dzwonek drżał na wietrze, a cały rój mszyc schronił się pod tym olbrzymim namiotem; w pobliżu kałuży, której zawartość nie wypełniłaby miednicy, widziałem wydobywającego się z mułu, wijącego się ku niebu i wdychającego powietrze jakiegoś robaka, podobnego do przedpotopowego pytona, na którego czeka w tym mikroskopijnym świecie jego Herkules, co go zabije, i jego Cuvier, co go opisze. Ostatecznie ten świat, który tu oglądałem, był równie wielki jak nasz świat. Wydawało mi się, że jestem Mikromegasem; moje chrząszcze należały do rodziny Megatherium giganteum, trzmiel był skrzydlatym słoniem, mszyce – orłami, kałuża – jeziorem, a te trzy kępy trawy – dziewiczą puszczą. Czy nie odnajdujesz w tym, przyjacielu, moich już dawniej znanych ci myśli? Rzucające się w oczy swoim wyglądem szyldy zajazdów w Rheinfelden nie mniej mnie zajęły niż katedry; mam umysł tego rodzaju, że czasem jakiś wiejski staw, lśniący jak lusterko z polerowanej stali, otoczony chatami, z płynącym po nim stadkiem kaczek, raduje mnie niczym widok Jeziora Genewskiego. W Rheinfelden oddalamy się od Renu i tylko przez chwilę znowu go widzimy w Sackingen; brzydki kościół drewniany, kryty most, miasto byle jakie w głębi prześlicznej doliny; dalej droga biegnie przez wesołe wioski po rozległym i wysokim płaskowyżu, skąd widać nagle pojawiające się w dali ogromne zwały gór. Niespodzianie ukazuje się jakaś kępa drzew nie opodal oberży, słychać zgrzyt hamulca i wjeżdżamy w olśniewającą dolinę Aary. Wzrok biegnie najpierw na skraj nieba i tam w głębi widnokręgu trafia na ostre, strome i chropawe grzbiety gór, zwane, jak mi się zdaje, Szarymi Szczytami, a potem kieruje się w głąb doliny, odnajdując tam Brugg, śliczne, ciasno spowite malowniczą przepaską murów i blanków miasteczko z mostem nad Aarą, i po ciemnym, lesistym wzgórzu o kształcie bani znów wznosi się aż do wysokich ruin. Owe ruiny to zamek Habsburg, kolebka dynastii austriackiej. Długo przyglądałem się tej wieży, skąd zerwał się do lotu dwugłowy orzeł. Aara, zarzucona głazami, poszarpała dno doliny, tworząc cyple i przylądki. Ten piękny krajobraz należy do najważniejszych miejsc w historii. Prowadził tu wojnę Rzym, tu szczęście uśmiechnęło się do Witeliusza, a odwróciło od Galby, tu zrodziła się Austria. Z tej rozpadającej się baszty, zbudowanej w jedenastym wieku przez zwykłego szlachcica alzackiego, imieniem Radbot, na całą historię nowoczesnej Europy rozlała się ogromna rzeka arcyksiążąt i cesarzy. Ku północy dolina gubi się we mgle. Tam zbiegają się Aara, Reuss i Limmat. Limmat wypływa z Jeziora Zuryskiego i niesie z sobą roztopione śniegi z góry Todi; Aara wypływa z jezior Thun i Brienz, niosąc wody kaskad Grimsel; Reuss wypływa z Jeziora Czterech Kantonów, niosąc wody potoków z Righi, Wingalle i gór Pilatu. Ren niesie to wszystko do morza. Wszystko, o czym ci tu pisałem, owe trzy rzeki, ruiny, wspaniałe kształty skalnych brył, które szczerbi Aara, pochłaniało moje myśli, gdy dyliżans zjeżdżał galopem do Brugg. Nagle z tych rozmyślań wyrwał mnie widok miasta, którego prześliczny układ staje się widoczny, gdy się do niego zbliżamy. To najbardziej urocza gmatwanina dachów, wież i dzwonnic, jaką kiedykolwiek widziałem. W swoim czasie przyrzekłem sobie, że jeśli kiedykolwiek znalazłbym się w Brugg, zwrócę baczną uwagę na bardzo starą płaskorzeźbę, wprawioną w mur tuż przy moście, która, jak powiadają, przedstawia głowę Huna.. Ale właśnie wypadła niedziela, na moście było mnóstwo zajmujących, uśmiechniętych, pięknie wystrojonych dziewcząt, toteż całkiem zapomniałem o tej głowie Huna. Przypomniałem sobie o niej, kiedy miasteczko było o milę za mną. Z kokardami ze wstążek nad czołem, mniej nastroszonymi niż we Fryburgu, w czarnych, sztywnych jak pancerz, aksamitnych gorsetach, poprzetykanych srebrnymi łańcuszkami i obszytych rzędami guzików, w chustkach aksamitnych o złotem haftowanych rogach i zaciśniętych na szyi jak żelazne opaski chroniące gardła rycerzy, w brązowych fałdzistych spódnicach, z rezolutnym wyrazem twarzy, wszystkie kobiety z Brugg wydają się ładne i wiele rzeczywiście jest ładnych. Mężczyźni swoim ubiorem przypominają naszych murarzy przy niedzieli, są okropni. Mogę pojąć, że w Brugg są zakochani, ale nie dopuszczam do siebie myśli, że są tam zakochane. Miasto czyste, zdrowe, z wyglądu szczęśliwe, składające się z ładnych domów, niemal wszystkich solidnie murowanych, jest nie mniej pociągające od wewnątrz niż od zewnątrz. Rzeczą osobliwą jest to, że obie płci podczas swoich niedzielnych zgromadzeń oddają się takim samym igraszkom jak Alfejos i Aretuza. Przejeżdżając przez miasto zobaczyłem wszystkie dziewczęta zgromadzone przy bramie Mostowej, a wszystkich mężczyzn u kresu głównej ulicy, przy bramie Zuryskiej. Na łąkach obie płci również nie mieszają się ze sobą; tu spotyka się gromadkę mężczyzn, tam zaś gromadkę kobiet. Ten zwyczaj, któremu podlegają nawet dzieci, obowiązuje w całym kantonie i sięga aż po Zurych. To rzecz osobliwa i, jak wiele rzeczy osobliwych, mądra. W tej kramie obfitych soków żywotnych i urody, bujnej natury i pięknych strojów, mężczyźni siłą rzeczy są bardzo przedsiębiorczy, a strój czyni z kobiety kokietkę; wdaje się w to obyczaj, rozdziela płci, stawia między nimi przegrodę. Dolina ta jest nie tylko spływem rzek, ale też rozmaitych strojów. Kiedy mijamy Reuss, aksamitny, czarny pancerz zamienia się w adamaszkowy, kwiecisty gorsecik, z wszytym pośrodku szerokim złotym galonem. Mijamy Limmat, brązowa spódnica staje się czerwona z muślinowym haftowanym fartuszkiem. Nakrycia głowy i stroiki również się zmieniają; w odstępach dziesięciu minut spotykamy piękne dziewczęta z ogromnymi grzebieniami, jakie nosi się w Limie, inne znów w bardzo wysokich kapeluszach z czarnej słomki, jak we Florencji, jeszcze inne przesłaniają oczy koronką, jak w Madrycie. Każda ma u boku bukiet świeżych kwiatów. Rozmaitość nakryć głowy jest tak wielka, że można spodziewać się wszystkiego. Za mostem nad Reuss jest niewielkie zbocze. Kiedy na nie wchodziłem, zobaczyłem idącą z przeciwnej strony jakąś starą kobietę w czymś w rodzaju szerokiego hiszpańskiego sombrero z czarnej skóry, ozdobionego w dodatku parą butów i parasolem. Chciałem już uznać to za jakieś nowe osobliwe nakrycie głowy, gdy spostrzegłem, że owa kobieta niesie po prostu kuferek jakiegoś podróżnego. Podróżny szedł o kilka kroków za nią; ów poczciwiec, żywiąc zapewne ambicję, że mówi po francusku, zatrzymał się, aby mi opowiedzieć o rewolucji w Zurychu. Z jego nieopisanego bełkotu zdołałem pojąć tylko to, że burmistrz ogłosił proklamację, która zaczynała się następująco: „Dzielni mieszkańcy strychu!" Przypuszczam, że ten zacny człek chciał powiedzieć: „Dzielni mieszkańcy Zurychu!" Dolinę Aary, niby ramię, zdobią dwie prześliczne bransoletki, Brugg u jej nasady, a Baden u jej kresu. Baden leżv nad Limmatem. Przez pół godziny jedzie się brzegiem Limmatu, który z okropnym łoskotem płynie w głębi uroczego wąwozu o urwistych zboczach na wszystkich wyniosłościach obsadzonych winogradem. Nagle drogę przegradza baszta-brama z czterema wieżyczkami; za tą bramą widać zbudowane na stoku, jedne nad drugimi, drewniane domy, które jak gdyby nawzajem poszturchują się swoimi mansardami; wyżej pośród drzew wznosi się stary zrujnowany zamek, którego blanki tworzą jakby koguci grzebień na szczycie góry. W głębi, pod krytym mostem, Limmat mknie skalistym łożyskiem, co nadaje jego nurtom znacznej gwałtowności. A dalej widać dzwonnicę krytą kolorowym łupkiem, sprawiającą wrażenie, że narzucono na nią skórę węża. To Baden. W Baden można znaleźć wszystko, ruiny gotyckie, ruiny rzymskie, źródła mineralne, posąg Izydy, wykopaliska obfitujące w mnóstwo kości do gry, ratusz, gdzie książę Eugeniusz i marszałek de Villars wymienili podpisy, itd. Chcąc przybyć do Zurychu przed nocą, zadowoliłem się, gdy zmieniano konie, obejrzeniem na głównym placu ślicznej renesansowej fontanny, nad którą, jak w Rheinfelden, wznosi się wyniosła, surowa postać żołnierza. Woda tryska z przerażającej paszczy węża z brązu, którego ogon wplata się w żelazne okucia fontanny. Dwa oswojone gołębie przysiadły na wężu, a jeden z nich zanurzał dziób w cieniutkiej jak srebrny włos, półkolistej strużce wody płynącej z kurka do basenu. Rzymianie nazywali źródła mineralne w Baden wodami gadatliwymi (aquae verbigenae). Kiedy piszę do ciebie, wydaje mi się, mój przyjacielu, że napiłem się tej wody. Słońce zachodziło, góry stawały się coraz wyższe, konie galopowały wybornym gościńcem w kierunku przeciwnym biegowi Limmatu. Jechaliśmy przez całkiem odludną okolicę; pod naszymi stopami bielił się jakiś klasztor z czerwoną dzwonnicą podobny do dziecinnej zabawki; przed nami wznosiła się góra wyglądająca jak wzgórze, ale tak wysoka, że las na niej wyglądał jak wrzos; w skromnym ogrodzie klasztornym przechadzał się zakonnik w białym habicie rozmawiając z zakonnikiem w czarnym habicie; ponad górą widniała jakaś stara wieża, w połowie zasłonięta i poczerwieniała od promieni zachodzącego słońca. Co to za ruiny? Nie mam pojęcia. Konrad z Tagerfelden, jeden z morderców cesarza Ąlbrechta, miał zamek na tym pustkowiu. Czy to właśnie te ruiny? Jestem tylko podróżnym i nic nie wiem; pozostawiłem tym posępnym okolicom ich tajemnicę, ale nie mogłem powstrzymać się od rozmyślań o ponurym zamachu z roku 1308 i o zemście Agnieszki, gdy tymczasem owa okrwawioną wieża, kryjąc się za fałdami falistego terenu, z wolna znikała na tle gór. Droga skręca; nagle przez jakąś szczelinę między górami strzelił ogromną smugą blask zachodzącego słońca; znów pojawiły się wsie, dymy z kominów, stada i ludzie, a piękna dolina Limmatu uśmiechnęła się radośnie. Wsie w kantonie zuryskim są rzeczywiście godne uwagi. To olbrzymie chaty, kryte strzechą i podzielone na trzy części. Z jednego końca dom mieszkalny, drewniany, z więźbą murarską z niskimi otworami okiennymi na trzech poziomach, z małymi okrągłymi szybkami; z drugiego końca pomieszczenie dla bydła, stajnia i obora, zbite z desek; pośrodku – pomieszczenia na wozy i narzędzia, zamknięte wielką bramą wjazdową. Pod ogromnym dachem stodoła i strych. Jeden dach kryje trzy domy. Trzy głowy pod jedną czapką. Oto zuryska chata. Jak widzisz, to raczej pałac. Zapadła noc; zwykłym obrotem rzeczy zdrzemnąłem się w dyliżansie, gdy nagle przebudził mnie stukot kopyt uderzających o deski. Otworzyłem oczy. Znajdowałem się jakby w jakiejś jaskini, oszalowanej w najdziwniejszy sposób. Nade mną grube, pochylone belki tworzyły niskie arkady podparte krzyżującymi się łukami, które dźwigały jakieś mroczne sklepienie; wznoszące się z prawa i z lewa niskie łuki wsparte na przysadzistych balach pozwalały mi dojrzeć dwie galerie, mroczne i wąskie, poprzebijane tu i ówdzie czworokątnymi otworami, poprzez które docierał do mnie chłód i szum rzeki. W głębi, na samym końcu tej osobliwej krypty, dostrzegłem niewyraźnie lśniące bagnety. Pojazd z ogłuszającym hałasem sunął wolno po pełnej szpar, ułożonej z desek jezdni. Jakaś migocąca na wietrze pochodnia niepewnym blaskiem oświetlała te masywne, drewniane arkady, które raz po raz zapadały w mrok. Znajdowałem się na krytym moście w Zurychu. Wokół biwakowały patrole. Nic nie odda wrażenia, jakie sprawiał ów most oglądany w takich okolicznościach i o takiej porze. Wyobraź sobie więźbę jakiejś katedry, ułożoną poprzecznie na rzece i uginającą się pod kołami dyliżansu. Kiedy ci to wszystko piszę, już się rozwidniło. Jestem trochę rozczarowany. Zurych traci urok za dnia; żal mi niewyraźnych nocnych zarysów. Dzwonnice katedry to jakieś okropne okrągłe wieże o stożkowatych szczytach. Prawie wszystkie fasady są wygładzone i pobielone. Na prawo ode mnie stoi coś w rodzaju pałacu Guenegaud. Ale jezioro jest piękne, a mur Alp tam w dali wspaniały. Ów mur wynagradza mi jakby to, co sprawia, że otoczone białymi domami i zielonymi uprawami jezioro jest może trochę za bardzo roześmiane. Góry zawsze wydają mi się jak gdyby wielkimi grobowcami; niskie spowija czarny całun modrzewi, wysokie – biały całun śniegu. Czwarta po południu. Odbyłem dopiero co przejażdżkę po jeziorze łodzią przypominającą jakby jakąś małą gondolę, płacąc trzydzieści su za godzinę, jak dorożkarzowi. Wrzuciłem szczodrą ręką trzy franki do Jeziora Zuryskiego; trochę mi ich żal. Widoki piękne, ale zbyt milutkie. Mają Neu- Münster, którą pokazują ci z dumą, a która przypomina kościół w Pantin. Senatorowie zuryscy mieszkają w willach z gipsowymi ozdobami, w fałszywym stylu wiejskich domków w Vaugirard. Boże, przebacz! Widziałem tu przejeżdżający omnibus taki jak w Passy. Już wcale się nie dziwię, że te zuchy urządzają rewolucje. Na szczęście błękitna woda jeziora jest przejrzysta. Poprzez tę oszkloną toń widziałem na jego dnie góry, a na górach lasy. Widząc skały i algi, mogłem sobie dość dobrze wyobrazić ziemię podczas potopu, toteż pochylony nad burtą mojej dorożki o dwóch wiosłach, byłem tak wzruszony jak Noe, gdy stanął w oknie arki. Czasem dostrzegałem przepływające opodal wielkie ryby w szerokie, czarne pręgi podobne do pręg tygrysich. Końcem laski uratowałem życie kilku bliskim zatonięcia muchom. Miasto powinno bardzo podobać się ludziom, którzy wielbią fasadę seminarium Saint-Sulpice. Wzniesiono tutaj ostatnio wiele wspaniałych budowli, których architektura przypomina kościół Świętej Magdaleny i kordegardę na bulwarze Tempie. Jeśli o mnie chodzi, to pomijając romański portal katedry, kilka starych domów zagubionych i jakby zatopionych wśród nowych, dwie iglice kościelne, trzy, cztery wieże miejskich obwarowań, z których jedna, ogromna, przypomina jakby pantagruelowy brzuch jakiegoś burmistrza, nie jestem godzien podziwiać Zurychu. Daremnie szukałem słynnej wieży Wallemberg, która stała pośrodku Limmat i która służyła jako więzienie hrabiemu Habsburgowi oraz radcy Waldmannowi, ściętemu w roku 1488." Czyżby ją zburzono? Ach, teraz, kiedy dopisuje mi wena, pomówmy o oberży! W hotelu „Pod Szpadą" podróżnego nie obdzierają ze skóry, lecz w uczony sposób rozczłonkowują. Właściciel hotelu sprzedaje widok swojego jeziora za osiem franków dziennie od każdego okna. Jadło, które podają w hotelu „Pod Szpadą", przypomniało mi pewien wiersz Ronsarda, który, jak się wydaje, jadał nie najlepiej: Życie jest w zaprzęgu Dwóch marnych koni, picia i jedzenia. Nigdzie te dwa konie nie są gorsze niż w hotelu „Pod Szpadą". O, właśnie nie powiedziałem ci, że Zurych nazywał się niegdyś Turegum. Limmat dzieli go na dwa miasta, Wielki Zurych i Mały Zurych, połączone trzema mostami łyżwowymi, po których „często przechadzają się mieszczanie", powiada Jerzy Bruin z Kolonii. Winnice są dobrze nasłonecznione. Istnieje wino zuryskie i zboże zuryskie. Ściskam cię, choć znajduję się o trzysta dwadzieścia stóp wyżej od ciebie. LIST XXXVI ZURYCH PADA DESZCZ. – OPIS POKOJU. – TO, CO NA ZEWNĄTRZ, ODBIJA SIĘ WEWNĄTRZ. – PODRÓŻNY DECYDUJE SIĘ NA GRZEBANIE W SZAFACH. – CO TAM ZNAJDUJE. – TAJEMNE MIŁOSTKI I WSTYDLIWE PRZYGODY NAPOLEONA BUONAPARTE. – KSIĄŻKA. – RYCINY. – 1814. – 1815. – RZECZY CIEKAWE. – RZECZY POWAŻNE. – PADA DESZCZ. Wrzesień. Wyprowadziłem się z hotelu „Pod Szpadą". Zamieszkałem w mieście, byle gdzie. Nie jestem już w kiepskim zajeździe, ale nie mam też widoku na jezioro. Zdarzają się chwile, że jednak żałuję kiepskiego obiadu i pięknego krajobrazu. Przedwczoraj przeżyłem jeden z takich momentów. Padało. Siedziałem w pokoju, w którym teraz mieszkam, w smutnym, zimnym pokoiku, mającym za cały sprzęt pomalowane na szaro łóżko z białymi firankami, kilka krzeseł z oparciem w kształcie liry, a obitym niebieskawą tapetą, popstrzoną owym pozbawionym gustu i stylu deseniem, jaki nieodmiennie widać na sukniach źle ubranych kobiet i na ścianach źle urządzonych pokoi. Otworzyłem okno, jedno z tych ohydnych okien sprzed pół wieku, które zwano oknem-gilotyną, i melancholijnie patrzyłem na deszcz. Ulica była pusta; wszystkie okna przeciwległego domu pozamykane; ani jednej twarzy za szybą, ani jednego przechodnia na bruku, ułożonym z małych, okrągłych, czarnych kamieni, lśniących w deszczu jak dojrzałe kasztany. Jedyną rzeczą urozmaicającą ów widok była rynna na sąsiednim dachu, rodzaj blaszanego gargulca w kształcie oślej głowy z rozwartym pyskiem, z którego lała się strumieniem żółta, brudna woda deszczowa, co umyła już dachówki, a teraz umyje bruk. To smutne, że coś zadaje sobie trud, aby spaść z nieba tylko w tym celu, aby zamienić kurz w błoto. Musiałem więc siedzieć w domu, w miejscu zresztą niezbyt miłym. Co robić? La Fontaine napisał wiersz na taką okoliczność. Zacząłem więc rozmyślać. Byłem zresztą w takim znanym ci z pewnością usposobieniu, kiedy nie ma się najmniejszego powodu, żeby być smutnym, i żadnej przyczyny, żeby być wesołym, kiedy jest się niezdolnym zarówno do wybuchów śmiechu, jak do wylewania strumienia łez, kiedy życie wydaje się doskonale logiczne, monotonne, płaskie, nudne i smutne, kiedy wszystko jest szare i blade, zarówno zewnątrz, jak wewnątrz. Panowała we mnie taka sama pogoda jak na ulicy i jeśli nie oburzy cię ta przenośnia, powiedziałbym nawet, że deszcz padał w moim umyśle. Jestem, jak wiesz, podobny do jeziora: odbijam zarówno lazur, jak chmury. Myśl, którą mam w duszy, jest podobna do nieba, jakie mam nad głową. Spoglądając w siebie – daruj mi jeszcze i to wyrażenie – widzimy krajobraz w sobie. Otóż w tym właśnie momencie krajobraz, jaki mogłem ujrzeć w sobie, nie był piękniejszy niż ten, który miałem przed oczyma. W pokoju było kilka szaf. Otwierałem je machinalnie, jak gdybym mógł znaleźć w nich jakiś skarb. Ale szafy w zajazdach są zawsze puste; pełna szafa to mieszkanie stałe. Wędrowiec nie ma gniazda. Nic więc nie znalazłem w tych szafach. A jednak, kiedy zamykałem ostatnią, dostrzegłem na najwyższej półce coś, co zwróciło moją uwagę. Sięgnąłem po to. Najpierw mnóstwo kurzu, a pod nim książka. Książeczka, kwadratowa jak almanachy leodyjskie, w broszurowanej szarej okładce, pokryta kurzem, zapomniana tu od lat. Co za szczęśliwy traf! Otrzepuję kurz, otwieram na chybił trafił. Była to książeczka francuska. Patrzę na tytuł: Tajemne miłostki i wstydliwe przygody Napoleona Buonaparte, z rycinami. Patrzę na ryciny: mężczyzna z wielkim brzuchem i profilem poliszynela, w surducie i kapeluszu o małej główce, wśród wszelkiego rodzaju nagich kobiet. Patrzę na rok wydania: 1814. Ciekawość sprawiła, żem to przeczytał. Ach, mój przyjacielu, cóż ci o tym powiedzieć? Co począć, abyś zdołał sobie wyobrazić treść tej książki, wydanej przez jakiegoś paszkwilanta w Paryżu i zostawionej w Zurychu przez jakiegoś Austriaka. Napoleon Buonaparte był brzydki: małe, głęboko osadzone oczy, profil wilka i odstające uszy sprawiły, że wygląd miał okropny. Mówił źle; był człowiekiem słabego ducha, pozbawionym przytomności umysłu; chodził niezgrabnie, poruszał się bez wdzięku i brał lekcje u Talmy, ilekroć wypadało mu „zasiadać na tronie". Zresztą jego sława wojskowa była mocno przesadzona: trwonił życie innych; odnosił zwycięstwa tylko dzięki sile swoich batalionów. (Zarzucać zdobywcom siłę ich batalionów! Czy nie wydaje ci się, że słyszysz tych, co zarzucają poetom używanie przenośni?) Przegrał więcej bitew, niż wygrał. To nie on zwyciężył pod Marengo, lecz Desaix; nie on zwyciężył pod Austerlitz, lecz Soult; nie on zdobył Moskwę, lecz Ney.* Był dowódcą drugorzędnym, znacznie niżej stojącym od wodzów z czasów Ludwika XIV, od Tureniusza, Kondeusza, Luxembourga czy Vendóme, a nawet w naszych czasach jego „talent wojskowy" był niczym w porównaniu z „geniuszem wojennym" księcia Wellingtona. Był tchórzem. Znalazłszy się w ogniu, odczuwał strach. Ukrył się podczas kanonady w Brienne. (W Brienne!) Miał mnóstwo przywar. Kłamał jak lokaj. Był tak skąpy, że pewnej kobiecie, którą utrzymywał w mieszkaniu na małej, odludnej uliczce na przedmieściu Saint-Marceau, dawał tylko dziesięć franków dziennie. (Autor powiada: „Widziałem uliczkę, dom i kobietę.") Był tak zazdrosny, że owa kobieta prawie nigdy nie wychodziła z domu i żyła z dala od świata, bez ludzkiej pomocy, miotana rozpaczą i strachem. Oto, czym była miłość Napoleona Buonaparte! Miał poza tym – okropny bowiem ten zazdrośnik był ohydnym rozpustnikiem, kimś w rodzaju Otella podszytego Don Juanem – we wszystkich dzielnicach Paryża, najmowane pod zmyślonymi nazwiskami, przeróżne pokoiki, piwnice, poddasza, lochy, do których pod najrozmaitszym pozorem werbował biedne dziewczęta itd. Stąd całe stada dzieci, małych, nieznanych spadkobierców tronu, dziś żyjących po rozmaitych strychach lub zbierających odpadki i łachmany u miejskich rogatek! Oto czym były miłostki Napoleona Buonaparte! Śmiejesz się z tego? Muszę przyznać, że ja się nie śmieję. Obelgi miotane przeciw wielkim ludziom jeszcze za ich życia sprawiają, że serce ściska mi się z żalu. Myślę wtedy: oto w jaki sposób współcześni okazują wdzięczność tym geniuszom, których potomność otacza szacunkiem, jednych dlatego, że uczynili swoje narody większymi, innych dlatego, iż uczynili ludzkość lepszą. Bądź Molierem, a oskarżą cię, że poślubiłeś własną córkę; bądź Napoleonem, a oskarżą cię, że żyłeś ze swoimi siostrami. Powiadasz, że nienawiść i zazdrość nie są zbyt pomysłowe; powtarzają prawie zawsze te same głupstwa, które stają się niegroźne, w miarę jak się je powtarza. I cóż to za oszczerstwo, które jest plagiatem! * W roku 1814 posługiwano się przeciw Buonapartemu tak zasłużenie głośnymi nazwiskami dowódców Napoleona; dziś wszystko jest na swoim miejscu: Desaix, Soult, Ney są wielkimi i sławnymi postaciami; Napoleon w swojej chwale jest tym, kim był dla swojej armii – cesarzem. [Przyp. aut] Oczywiście, gdyby ludzie o tym wiedzieli; ale czy ludzie wiedzą, że o wielkich postaciach współczesnych mówi się to samo, co mówiono o wielkich postaciach przeszłości? Zazdrość i nienawiść nie są pomysłowe. Zgoda. Ale tłum o niczym nie ma pojęcia. Powiesz także, iż wielcy ludzie gardzili tym wszystkim. Zapewne; ale skąd wiesz, czy ich cierpienie nie było równie gwałtowne jak ich pogarda? Któż może wiedzieć, ile dojmującego bólu tkwi w niemych głębiach pogardy? Cóż bardziej oburza niż niesprawiedliwość i co przysparza więcej goryczy niż wielka zniewaga, gdy zasługuje się na wielki wieniec? I czy jesteś pewien, że ta obrzydliwa książeczka, z której dziś się śmiejesz, nie została usłużnie przesłana w roku 1815 więźniowi na Świętą Helenę, i choć wydaje ci się tak głupia – i zresztą jest głupia – nie sprawiła, że ów człowiek, który spał tak głębokim snem w przededniu Marengo i Austerlitz, spędził bardzo złą noc? Czy nie istnieją takie chwile, kiedy nienawiść w swoich bezczelnych i wściekłych twierdzeniach może omamić nawet geniusza, który ma świadomość własnej mocy i przyszłej sławy? Ukazać się potomności jako karykatura, kiedy uczyniło się wszystko, aby pozostawić jej swój wielki cień! Nie, przyjacielu, nie potrafię śmiać się z tego haniebnego paszkwilu. Gdy badam głębie przeszłości, gdy zwiedzam ruiny starych lochów więziennych, traktuję to wszystko na serio, zarówno odwieczne kalumnie, które wydobywam z zapomnienia, jak ohydne, zardzewiałe narzędzia tortur, które znajduję w kurzu. Należy piętnować tych nędznych służalców wypełniających najniższe posługi, których jedynym zadaniem jest dręczenie za życia tych, których po śmierci czcić będzie potomność! Jeśli bezimienny autor tej haniebnej książki żyje dziś jeszcze w jakimś zapadłym kącie Paryża, jakąż karą, jeśli na swoje nieszczęście trafił na plac Vendóme, musi być dla tego plugawego starca, którego siwe włosy są wyłącznie wieńcem sromoty i wstydu, widok nieustannie pozdrawianej przez tłumy spiżowej postaci Napoleona, spowitej obłokami i blaskiem promieni na szczycie jego odwiecznej chwały i wiecznej kolumny! Kiedy zamknąłem książkę, wszystko pociemniało; deszcz na dworze padał jeszcze gęściej, a mnie ogarnął jeszcze większy smutek. Okno było wciąż otwarte i mój wzrok bezwiednie zatrzymał się na groteskowej, blaszanej rynnie, z furią wypluwającej żółtawą, gęstą ciecz. Ten widok mnie uspokoił. Pomyślałem, że ci, co czynią zło, najczęściej nie zdają sobie sprawy, że kieruje nimi raczej niewiedza i głupota niż złośliwość; i trwałem tak nieruchomo, pobierając w milczeniu tajemniczą naukę, jakiej udzielają nam rzeczy dzięki łączącym je harmonijnym związkom, wsparty łokciem na tej głupiej broszurze, z której wylewało się tyle nienawiści i oszczerstwa, wpatrzony w ów ośli pysk rzygający brudną wodą. LIST XXXVII SZAFUZA WIDOK SZAFUZY. – SCHAFFHAUSEN. – SCHAFFOUSE. – SCHAPHUSE. – SCHAPFUSE. – SHAPHUSIA. – PROBATOPOLIS. – STRASZLIWY BÓJ I OKROPNA BIJATYKA ERUDYTÓW I ZNAWCÓW STAROŻYTNOŚCI. – DWAJ NAJGROŹNIEJSI ATAKUJĄ SIĘ Z FURIĄ. – AUTOR UMYKA TCHÓRZLIWIE Z POLA WALKI, POZOSTAWIAJĄC NA NIM. ZWAŚNIONYCH. – ZAMEK MUNOT. – CZYM BYŁA SZAFUZA PRZED DWUSTU LATY. – CO BYŁO KLEJNOTEM WOLNEGO MIASTA. – AUTOR OBIADUJE. – JEDNA Z NIEZLICZONYCH PRZYGÓD, KTÓRE PRZYTRAFIAJĄ SIĘ TYM, CO MAJĄ ODWAGĘ PODRÓŻOWANIA WBREW MIEJSCOWEJ ORTOGRAFII. – GODZ DO WODOZPATU. – AUTOR Z CAŁYM SPOKOJEM CHCE UCZYNIĆ COS, CO PRZERAZIŁOBY GARGANTUĘ. Wrzesień. Od kilku godzin jestem w Szafuzie. Pisz Schaffhausen, a wymawiaj tą nazwę, jak ci się podoba. Wyobraź sobie szwajcarski Anxur, niemiecką Terracinę, miasto z piętnastego wieku, którego domy są czymś między szałasem z Unterseen i starym, rzeźbionym domostwem z Rouen, wznoszące się na górze, przecięte Renem, co z łoskotem wije się po kamienistym łożysku, zwieńczone zrujnowanymi wieżami, pełne stromych i zakosami biegnących ulic, wydane na pastwę ogłuszającego zgiełku nimf lub wód, nymphis, lymphis, czytaj Horacego według swojego uznania, i klekotu kijanek, którymi praczki piorą bieliznę. Minąwszy ogromną bramę miejską z trzynastego stulecia, odwróciłem się i ujrzałem nad ostrołukiem następujący napis: „Salus exeuntibus." Wysnułem stąd wniosek, że po drugiej stronie napisano: „Pax intrantibus." Lubię tego rodzaju gościnność. Powiedziałem ci, żebyś pisał Schaffhausen, a wymawiał to słowo, jak ci się podoba. Ale możesz pisać również, jak ci się podoba. Nic się nie da porównać z uporem i różnicą zdań gromady znawców starożytności, chyba tylko upór i różnica zdań gromady gramatyków. Platina pisze Schaphuse, Strumphius pisze Schapfuse, Jerzy Braunius pisze Shaphusia, a Miconnis pisze Probatopolis. I dojdź z tym do ładu. Po kwestii nazwy przychodzi kwestia etymologii. Nowy problem. Schaffhausen znaczy miasto baranów, powiada Glareanus. Wcale nie! – woła Strumphius: Schaffhausen oznacza port dla statków, od schafa – barka i hause – dom. Miasto baranów! – odpowiada Glareanus; herb miasta to czarny baran na złotym tle. Port dla statków! upiera się Strumphius: tutaj statki przystają, nie mogąc płynąć dalej. Pal sześć etymologię! Zostawiam Strumphiusa i Glareanusa, niech się biorą za czuby. Należałoby toczyć podobny bój o stary zamek Munot, znajdujący się nie opodal Schaffhausen, na Emmersbergu, którego etymologia, jak twierdzą znawcy starożytności, wywodzi się od Munitio, od rzymskiej twierdzy, która tutaj się znajdowała. Dziś zostało tylko trochę ruin, wielka wieża i ogromne sklepione podziemie, gdzie mogłoby się pomieścić kilkuset ludzi. Przed dwoma wiekami Szafuza była jeszcze bardziej malownicza. Ratusz, klasztor pod wezwaniem Wszystkich Świętych, kościół Świętego Jana znajdowały się w całej swojej krasie; wieże miejskie stały nietknięte i żadnej nie brakowało. Było ich trzynaście, nie licząc zamku i dwóch wysokich wież, na których wspierał się ów dziwny, wspaniały most na Renie: wysadził go nasz Oudinot 13 kwietnia 1799 roku, zdradzając swoją ignorancję i beztroski stosunek do dzieł sztuki, co można wybaczyć tylko bohaterom. Wreszcie nieco poza miastem, z dala od bramy warownej wiodącej w kierunku Czarnego Lasu, w górach, na wzniesieniu obok kapliczki, już z daleka na zamglonym widnokręgu widniał jakiś ohydny budyneczek z drewna i kamienia: była to szubienica. W średniowieczu, a nawet nie więcej niż przed stu laty, w każdej udzielnej gminie stosownie urządzona szubienica była czymś wykwintnym i oznaczała symbol władzy. Miejscowość ozdobiona szubienicą, szubienica ozdobiona wisielcem, oto wolne miasto. Byłem bardzo głodny, zrobiło się już późno; zamówiłem obiad. Francuski kelner podał mi francuski obiad i francuską kartę. Nieco osobliwości, zapewne nieumyślnych i nie bez wdzięku, znalazło się w ortografii owej karty. Kiedy chcąc jakąś rozrywką uzupełnić posiłek, błądziłem wzrokiem pośród wyskoków bujnej fantazji miejscowego redaktora owego tekstu, znalazłem pod następującymi trzema wierszami: Homlet z gżypami, Bewsztyg z sałatom z żeżuchy, Łopatka jagnieńcia z jażynami – ten oto napis: Godż do wodozpatu – 10 franków. Dalibóg! – pomyślałem – oto miejscowy przysmak: godż do wodozpatu. Muszę tego spróbować. Dziesięć franków. Na pewno to specjalność kuchni w Szafuzie. Przywołałem kelnera. – Proszę o godż do wodozpatu. Rozmowa toczyła się po francusku. Powiedziałem ci już, że kelner mówił po francusku. – Toskonale, broszę bana. Judro w cień. – Nie – powiedziałem. – Proszę zaraz. – Ale, mój banie, jest bardzo późno. – A cóż to szkodzi? – Za pół gociny pędzie dziemno. – No to co? – Nidz ban nie zobadży. – Nic nie zobaczę? A cóż ja mam widzieć? Nie chcę nic oglądać. – Ja bana nie rosumiem. – Ach tak? Więc ten wasz godż do wodozpatu tylko ładnie wygląda? – Parco ładnie, fzpaniale, dzudofnie! – No to zapalisz wokół niego cztery świeczki! – Szdery świedżki! Ban szartuje (Czytaj: pan żartuje!) Nie rosumiem. – Dalibóg! – powtórzyłem już trochę zniecierpliwiony. – Ja siebie doskonale rozumiem: jestem głodny i chcę jeść. – Ale co jeszcz? – Jeść wasz godż. – Nasz godż? – Wasz wodozpat. – Nasz wodozpat? Jeszcz nasz godż! Ban szartuje. Jeszcz wodozpat Renu? Wybuchnąłem śmiechem. Biedny kelner nic nie rozumiał, a ja teraz zrozumiałem. Padłem ofiarą halucynacji: mój umysł, zwiedziony olśniewającą ortografią oberżysty, zadrwił sobie ze mnie. Godż do wodozpatu to znaczyło: kocz do wodospad u. Inaczej mówiąc, w karcie, oprócz spisu potraw, wymieniono dla wygody gości wycieczkę za dziesięć franków koczem nad Ren, do wodospadu znajdującego się pod Laufen. Widząc, jak się zaśmiewam, kelner uznał mnie za szaleńca i odszedł mrucząc: „Jeszcz godż! Ośfietlacz godż przez sztery szfiece! Ten ban szartuje!" Zamówiłem na rano godż do wodozpatu. LIST XXXVIII WODOSPAD RENU PISANE NA MIEJSCU. – PRZYBYCIE. – ZAMEK LAUFEN. – WODOSPAD. – WIDOK OGÓLNY. – SZCZEGÓŁY. – POGADANKA PRZEWODNIKA. – DZIECKO. – POSTOJE. – SKĄD NAJLEPIEJ WIDAĆ. – AUTOR OPIERA SIĘ O SKAŁĘ. – DEKORACJA. – PODPIS I PARAFA. – ZMIERZCHA SIĘ. – AUTOR PRZEPRAWIA SIĘ PRZEZ REN. – REN, RODAN. – PIĘĆ CZĘŚCI WODOSPADU. – SKAZANIEC. Laufen, wrzesień. Przyjacielu, cóż ci powiem? Właśnie ujrzałem tą rzecz niezwykłą. Jestem od niej o kilka kroków. Słyszę jej łoskot. Piszę do ciebie, nie bardzo wiedząc, co wyrażają moje myśli. Myśli i obrazy układają się byle jak, pospiesznie, jedne przez drugie, rozpadają się i ulatują jak dym, jak piana, jak odgłos, jak mgła. Czuję w sobie jakieś ogromne wrzenie. Wydaje mi się, że wodospad Renu grzmi w moim mózgu. Piszę na chybił trafił, jak napływają słowa. Może zdołasz zrozumieć. Przybyliśmy do Laufen. To zamek z trzynastego wieku, o pięknej bryle, w wielce szlachetnym stylu. U bramy widać dwa złocone węże z otwartymi paszczękami, jakby szczekały. Mogłoby się zdawać, że to one wydają ów dobiegający nas tajemniczy odgłos. Wchodzimy. Jesteśmy na dziedzińcu zamkowym. To już nie dziedziniec, lecz folwark. Kury, gęsi, indyki, kupa nawozu; w kącie dwukolny wózek; kadź z wapnem. Otwierają się jakieś drzwi. Widać przez nie wodospad. Cudowny widok! Pierwsze wrażenie to przerażający łoskot. A potem patrzymy. Wodospad żłobi zatoki napełnione wielkimi białymi łuskami. Jak podczas pożarów, są i tutaj niewielkie obszary zacisza pośród owej rzeczy pełnej grozy; gaiki wychylające się z piany, urocze strumienie między mchem; źródła dla arkadyjskich pasterzy Poussina, ocienione lekko poruszającymi się gałązkami. Potem owe szczegóły znikają i ogarnia nas wrażenie całości. Wieczna burza. Gwałtowna, wściekła śnieżyca. Toń jest tu niezwykle przejrzysta. Pod wodą widać złowieszcze oblicza czarnych skał. Wydaje się, że są tuż pod powierzchnią, a dzieli je od niej dziesięć stóp. Poniżej dwóch głównych ujść wodospadu widać dwa wielkie pieniste tumany; które unoszą się nad rzeką i rozpierzchają, przybierając postać zielonkawej mgły. Na przeciwległym brzegu Renu widziałem kilka zacisznych domków, między którymi dreptały gospodynie. Kiedy to wszystko obserwowałem, mój przewodnik mówił: „Jezioro Bodeńskie zamarzło zimą z roku 1829 na rok 1830. A nie zamarzało od stu czterech lat. Przejeżdżano po nim powozem. W Szafuzie wielu biedaków zginęło z zimna." Zszedłem nieco niżej ku otchłani. Niebo było szare i zasnute. Wodospad wydaje ryk niczym tygrys. Łoskot przerażający, szybkość straszliwa. Pył wodny, przypominający zarazem kurz i deszcz. Poprzez ową mgłę widać wodospad w całej jego okazałości. Przerzyna go pięć wielkich skał, tworząc pięć szerokich strug o różnym wyglądzie i rozmaitej wielkości. Wydaje się, że to pięć podmywanych przez wodę filarów jakiegoś mostu tytanów. Zimą na tych czarnych nasadach lód tworzy niebieskie arkady. Najbliższa z owych skał ma kształt osobliwy; można by przypuszczać, że ze wściekle spienionej wody wyziera ohydna, nieruchoma głowa jakiegoś hinduskiego bóstwa z trąbą słonia. Drzewa i krzewy splątane na jej wierzchołku wyglądają jak jego zjeżone włosy. W najgroźniejszym miejscu wodospadu to ukazuje się, to znika w odmętach piany jakaś wielka skała niby czaszka pochłoniętego przez ów żywioł olbrzyma, na którą od sześciu tysięcy lat spada ten okropny prysznic. Mój przewodnik wygłaszał nadal swój monolog: „Wodospad Renu znajduje się o milę od Szafuzy. Cała masa wodna rzeki spada tu z wysokości siedemdziesięciu stóp." Stroma ścieżka, prowadząca z zamku Laufen ku przepaści, wiedzie przez ogród. Kiedy nią szedłem, ogłuszony łoskotem wodospadu, jakieś dziecko, nawykłe do obcowania z tym cudem świata, bawiło się wśród kwiatów i śpiewając wkładało paluszki w różowe lwie paszcze. Na tej ścieżce znajdują się w rozmaitych odległościach od siebie różne postoje, na których trzeba uiścić jakąś niewielką opłatę. Biedny wodospad nie może przecież pracować za darmo. Pomyśl, jak się trudzi. Rozrzucając tyle piany na drzewa, skały, rzeką i chmury, musi wrzucić też trochę grosza do czyjejś kieszeni. Więcej się od niego nie wymaga. Idąc ową ścieżką, dotarłem do czegoś w rodzaju rozchwianego balkonu zawieszonego nisko nad otchłanią, jakby w otchłani. Tu doznajesz wszelkich wzruszeń naraz. Jesteś olśniony, ogłuszony, wstrząśnięty, przerażony, oczarowany. Opierasz się o drewnianą, uginającą się balustradę. Pożółkłe drzewa – jest jesień – i czerwone jarzębiny otaczają mały pawilon w stylu kawiarni tureckiej, skąd można obserwować całą tę grozę. Panie okrywają się ceratowymi pelerynkami (frank od osoby). Spowija nas przeraźliwa, grzmiąca ulewa. Śliczne, żółte ślimaczki rozkoszują się wędrówką w rosie zbierającej się na brzegu balkonu. Ze skały zwisającej nad balkonem kropla po kropli sączy się do wodospadu. Na skale znajdującej się na jego środku stoi wyrzeźbiona w drzewie, malowana postać rycerza trubadura wspartego o białą tarczę z czerwonym krzyżem. Jakiś człowiek musiał zaryzykować życie, aby umieścić tę dekorację z Ambigu pośród wielkiej, odwiecznej poezji Jehowy. Dwa olbrzymy wystawiające głowy, czyli dwie największe skały, zdają się z sobą rozmawiać. Ów grzmot to ich głos. Nad ogromną grzywą piany widać jakiś zaciszny domek z przyległym małym sadem. Można by rzec, że ów straszliwy smok jest skazany, aby wiecznie unosić na swoim grzbiecie tę cichą, szczęśliwą chatkę. Poszedłem aż na sam koniec balkonu; oparłem się o skałę. Tu widok jest jeszcze groźniejszy. Spadająca masa wód przeraża. Ohydna, a zarazem wspaniała kipiel ciska z wściekłością deszcz pereł w twarze śmiałków, którzy oglądają ją z tak bliska. To cudowne. Cztery wielkie garby wodne spadają, wznoszą się i znowu spadają. Sprawia to wrażenie czterech obracających się i miotających błyskawice kół rydwanu burzy. Drewniany pomost cały był zalany. Deski śliskie. Zbutwiałe liście szeleściły mi pod stopami. W jakimś zagłębieniu skały dostrzegłem kępkę uschniętej trawy. Uschniętej pod wodospadem w Szafuzie! W tym potopie zabrakło dla niej kropli wody. Istnieją serca podobne do owej trawy. Usychają pośród wiru ludzkiego szczęścia. Brak im bowiem, niestety, tej kropli wody, która nie dobywa się z ziemi, lecz spada z nieba – miłości! W tureckim pawilonie, ozdobionym kolorowymi witrażami – i to jakimi! – znajduje się księga, w której podróżni wpisują swoje nazwiska. Spostrzegłem następujący podpis: Henryk, oraz parafę. Czy to oznacza V? Jak długo tam byłem, pochłonięty tym wspaniałym widowiskiem? Nie umiałbym tego powiedzieć. Kiedy pogrążony w myślach patrzyłem na ów widok, godziny mijały mi niepostrzeżenie jak fale spadające w przepaść, nie pozostawiając śladu ani wspomnienia. Tymczasem ktoś podszedł do mnie, aby przypomnieć, że dzień ma się ku końcowi. Ruszyłem więc w stronę zamku, a stamtąd zszedłem na wybrzeże, tam, skąd można się przeprawić na prawy brzeg Renu. Miejsce to znajduje się poniżej wodospadu i podróżni płyną przez rzekę w odległości kilku od niego sążni. Przeprawa odbywa się na małym, ślicznym, lekkim, wykwintnym stateczku, zbudowanym w kształcie pirogi z drewna tak elastycznego jak skóra rekina, mocnym, giętkim, jakby uplecionym z włókna, niemal co chwila ocierającym się o skały, lecz wychodzącym z tego bez zadrapań, kierowanym, jak wszystkie łodzie na Renie i Mozeli, przy pomocy bosaka i wiosła w kształcie łopaty. Trudno o osobliwsze uczucie niż to, którego doświadcza się, siedząc w tej łupinie wstrząsanej gwałtownymi uderzeniami fal. Kiedy barka oddalała się od brzegu, spoglądałem na wznoszące się nade mną blanki kryte łupkiem i na ciosowe mury zamku, zawieszone nad przepaścią. Na kamieniach na brzegu suszyły się rybackie sieci. A zatem łowi się w tym wirze? Tak, z pewnością. Ponieważ ryby nie mogą przepłynąć przez wodospad, łowi się tu dużo łososi. A zresztą w jakich to wirach człowiek nie łowi? Teraz chciałbym zebrać wszystkie te tak żywe, dojmujące wrażenia. Po pierwsze: nie wiadomo, co powiedzieć, czujemy się zmiażdżeni jak przez każdy wielki poemat. Potem z wolna wyłania się całość. Spośród mgły wybłyskują piękności. Słowem, rzecz to wielka, mroczna, straszliwa, ohydna, wspaniała, niewyrażalna. Na przeciwległym brzegu Renu owa siła obraca koła młyńskie. Na jednym brzegu zamek; na drugim wieś, która nazywa się Neuhausen. Poddając się kołysaniu łodzi, podziwiałem przepyszny kolor wody. Wydawało mi się, że mkniemy serpentyną płynnej zieleni. Rzecz dziwna, spływając z gór, obie wielkie rzeki alpejskie mają tę barwę co morza, do których zmierzają. Rodan, wypływając z Jeziora Genewskiego, jest błękitny jak Morze Śródziemne; Ren, opuszczając Jezioro Bodeńskie, jest zielony jak ocean. Niebo było, niestety, zasnute chmurami. Nie mogę więc powiedzieć, że widziałem wodospad w Laufen w całej jego świetności. Trudno o coś wspanialszego i cudowniejszego niż ów wspomniany już przedtem deszcz pereł, które wodospad tak szczodrze rozrzuca, ale musi to wyglądać z pewnością jeszcze piękniej, kiedy słońce przemienia te perły w brylanty, a tęcza zanurza swoją szmaragdową szyję w olśniewającej pianie niby jakiś boski ptak, co gasi pragnienie w przepaści. Z przeciwległego brzegu Renu, skąd teraz właśnie do ciebie piszę, widać wodospad w całości, podzielony na pięć wyraźnie odrębnych części, z których każda ma swoje oblicze, a które razem tworzą jakby crescendo. Pierwsza przypomina odnogę doprowadzającą wodę do młyna; druga, ukształtowana działaniem prądu, a zarazem czasu, wygląda jak fontanna w Wersalu; trzecia – to kaskada; czwarta – lawina; piąta – chaos. Jeszcze słówko i już kończę ten list. O kilka kroków od wodospadu bardzo piękna skała wapienna jest eksploatowana jako kamieniołom. Pośrodku jednego z wyłomów jakiś skazaniec w odzieży w szaro-czarne pasy, z kilofem w ręce i z podwójnym łańcuchem na nogach, przyglądał się wodospadowi. Przypadek lubi czasem stawiać naprzeciw siebie jako antytezy, które budzą w nas uczucie już to melancholii, już to przerażenia, twory przyrody i twory społeczeństwa. LIST XXXIX VEVEY. – CHILLON. – LOZANNA CZEGO AUTOR SZUKA W SWOICH PODRÓŻACH. – VEVEY. – KOŚCIÓŁ. – STARA KOBIETA KOŚCIELNYM. – DWA GROBY. – EDMUND LUDLOW. – ANDRZEJ BROUGHTON. – DAVID. – WYGNAŃCY. – PORÓWNANIE EPITAFIÓW. – FILOZOFIA. – TRZECI GROBOWIEC. – APTEKARZ. – NICOŚĆ SPRAW LUDZKICH GŁOSZONA PRZEZ CZŁOWIEKA, KTÓRY CAŁE ŻYCIE STARAŁ SIĘ NAŚLADOWAĆ PANA DE POURCEAUGNAC. – WIECZÓR. – WSPOMNIENIA MŁODOŚCI. – VAUGIRARD I MEILLERIE. – KRAJOBRAZ. – BLASK KSIĘŻYCA. – HISTORIA. – ŚLADY WSZYSTKICH LUDÓW W SZWAJCARII. – GRECY. – RZYMIANIE. – HUNOWIE. – WĘGRZY. – CHILLON. – ZAMEK. – FRANCUZKA. – PODZIEMIE. – TRZY GŁÓWNE JEGO CZĘŚCI. – POSĘPNE SZCZEGÓŁY. – SZUBIENICA. – CELE WIĘZIENNE. – BONNIVARD. – KLATKA SPRAWIA, ŻE MYŚLICIEL ZACHOWUJE SIĘ W NIEJ TAK SAMO JAK DZIKIE ZWIERZĘ. – WZRUSZAJĄCA, CHOĆ POSĘPNA HISTORIA MICHAŁA COTIE. – JEGO RYSUNKI NA MURZE. – DOBITNY DOWÓD BEZSILNOŚCI ŚWIĘTEGO KRZYSZTOFA. – IMIĘ LORDA BYRONA WYRYTE PRZEZ NIEGO NA JEDNYM Z FILARÓW. – SZCZEGÓŁY. – SKLEPIENIE STAJE SIĘ BŁĘKITNE.– UTAJONA SZCZODROŚĆ ORAZ UKRYTA WSPANIAŁOMYŚLNOŚĆ PRZYRODY. – ZIMORODKI, – SIEDEM KOLUMN; SIEDEM CEL. – TRZY ZNAJDUJĄCE SIĘ NAD SOBĄ LOCHY. – MALOWIDŁA WYKONANE PRZEZ WIĘŹNIÓW. – LOCH DLA SKAZANYCH NA DOŻYWOCIE. – CO TAM ZNALEZIONO. – ZASYPANA PIWNICA. – ODMOWA ZEZWOLENIA NA JEJ ZWIEDZENIE, Z KTÓRĄ SPOTKAŁ SIĘ LORD BYRON. – AUTOR SCHODZI DO PODZIEMIA, DO KTÓREGO NIE MÓGŁ WEJSC LORD BYRON. – CO TAM WIDZI. – KSIĄŻĘ PIOTR SABAUDZKI. – JESZCZE O LOSACH SARKOFAGÓW. – CMENTARZ. – KAPLICA. – KOMNATA KSIĄŻĄT SABAUDZKICH. – WNĘTRZE. – CO W NIM UCZYNILI MIESZKAŃCY BERNA. – OKNO. – DRZWI. – ŚLADY SZTURMU. – JAKI PTAK WSUWAŁ DZIÓB W OTWÓR W DRZWIACH. – SALA SĄDOWA. – CO W NIEJ DZIŚ WIDAĆ. – IZBA TORTUR. – GRUBA BELKA. – TRZY DZIURY. – OKROPNE SZCZEGÓŁY. – OSOBLIWOŚĆ ZAMKU W CHILLON. – AUTOR UDOWADNIA, ŻE MAŁE PTASZKI NIE MAJA NAJMNIEJSZEGO POJĘCIA O WYNALEZIENIU ARTYLERII. – PORÓWNANIE LUDLOWA I BONNIVARDA. – LOZANNA. – CZEGO PARYŻ MA WIĘCEJ NIŻ VEVEY. – ZŁY GUST KALWINISTÓW. – LOZANNA ZESZPECONA PRZEZ UPIĘKSZACZY. – RATUSZ. – ZAMEK BAJLIFOW. – KATEDRA. – WANDALIZM. – KILKA GROBOWCÓW. – PAN NA GRANDSON. – DLACZEGO MA OBCIĘTE RĘCE. – PAN DE REBECQUE. – LOZANNA Z LOTU PTAKA. – KRAJOBRAZ. – ZAPOWIEDŹ NOCNEJ BURZY. – POWRÓT DO PARYŻA. Do Pana Ludwika B[oulanger] Vevey, 21 września. Piszę do ciebie ten list, drogi Ludwiku, trochę na los szczęścia, nie wiedząc, gdzie cię zastanie, ani nawet czy cię w ogóle zastanie. Gdzie jesteś w tej chwili? Co robisz? Czy jesteś w Paryżu? A może w Normandii? Czy wpatrujesz się w płótna, które twoja myśl czyni olśniewającymi, czy też, jak ja, zwiedzasz galerię malarstwa Bożego? Nie wiem, co robisz, ale myślę o tobie, piszę do ciebie i kocham cię. Podróżuję teraz jak jaskółka. Idę przed siebie, szukając pogody. Biegnę tam, gdzie dostrzegam skrawek błękitnego nieba. Chmury, deszcz, zawieja, zima spieszą za mną jak ścigający mnie wrogowie i opanowują nieszczęsne okolice w miarę, jak ja je opuszczam. Ulewny deszcz pada teraz w Strasburgu, który zwiedzałem przed dwoma tygodniami, w Zurychu, gdzie byłem przed tygodniem, i w Bernie, gdzie byłem jeszcze wczoraj. A ja jestem w Vevey, ślicznym, małym miasteczku, czystym, na modłę angielską, wygodnym, ogrzewanym niby piecami przez południowe stoki góry Chardonne i osłoniętym Alpami jakby parawanem. Mam przed sobą letnie niebo, słońce, zbocza okryte dojrzałym winogradem i ów wspaniały szmaragd Lemanu, zamknięty pośród ośnieżonych szczytów jak w srebrnej oprawie. Żałuję, że cię tu nie ma. Vevey ma tylko trzy rzeczy, ale owe trzy rzeczy są urocze: czystość, klimat i kościół; powinienem był raczej ograniczyć się tylko do wieży kościoła, sam kościół bowiem nie jest godzien uwagi. Poddano go owemu troskliwemu, planowemu i ociekającemu od lakieru procesowi zniszczenia, na który protestantyzm naraża kościoły gotyckie. Wszystko jest oskrobane, wygładzone, wymiecione, zniekształcone, pobielone, wyświecone i wywoskowane. To głupia, pretensjonalna mieszanina barbarzyństwa i czystości. Żadnych ołtarzy, kaplic, relikwiarzy, rzeźbionych i malowanych figur; stół i drewniane stalle wypełniające nawę – oto kościół w Vevey. Przechadzałem się tam w dość posępnym usposobieniu z towarzyszącą mi niezmiennie zawsze tą samą starą kobietą, która w świątyniach kalwińskich pełni obowiązki kościelnego, i obijałem sobie kolana o ławki pana prefekta, pana sędziego pokoju, panów pastorów itd., kiedy, mijając jakąś zamkniętą kaplicę, gdzie przyciągnęły moją uwagę stare czternastowieczne wsporniki, oszczędzone przez purytańskiego architekta, dostrzegłem w ciemnym wgłębieniu wprawioną w mur wielką płytę z czarnego marmuru. To grób Edmunda Ludlowa, jednego z sędziów Karola I, który, schroniwszy się w Vevey, zmarł tu w roku 1698. Sądziłem, że ten grobowiec znajduje się w Lozannie. Gdy się pochyliłem, aby podnieść ołówek, który upadł mi na posadzkę, wyraz „depositorium", wyryty na płycie, rzucił mi się w oczy. Stąpałem po innym grobie, po innym królobójcy, po innym wygnańcu, Andrzeju Broughtonie. Andrzej Broughton był przyjacielem Ludlowa. Tak jak on zabił Karola I, jak on kochał Cromwella, jak on nienawidził Cromwella, jak on śpi w zimnym kościele w Vevey. W roku 1816 David, uciekinier jak Ludlow i Broughton, trafił do Vevey. Czy zwiedził kościół? Nie wiem; ale sędziowie Karola I mieli sporo do powiedzenia sędziemu Ludwika XVI. Mieli mu do powiedzenia, że wszystko się rozpada, nawet szczęśliwe losy zbudowane na szafocie, że rewolucje to tylko fale, w których nie należy być ani pianą, ani błotem, że wszelka idea rewolucyjna jest narzędziem o dwóch ostrzach, jednym, którym zabija się innych, drugim, którym zabija się siebie, że banita, który skazywał innych na banicję, prześladowany, który prześladował innych, wloką za sobą zły cień, litość pomieszaną z gniewem, odbicie nędzy innych, lśniące jak miecz anioła zawisły nad ich własnym nieszczęściem. Mogli również powiedzieć temu wielkiemu – prawda, Ludwiku? – malarzowi, że człowiek myślący, patrząc choćby jeden dzień na pogodne niebo, na głęboki lazur Jeziora Lemańskiego, dobędzie z nich więcej szlachetnych idei, ożywionych duchem życzliwości i użytecznych dla rodzaju ludzkiego, niż można ich było wydobyć w ciągu dziesięciu stuleci z dwudziestu rewolucji takich jak te, w których wyniku poderżnięto gardło Karolowi I i Ludwikowi XVI, że ponad zamętem politycznym, ponad owymi klimakterycznymi zaburzeniami w życiu narodów, przynoszącymi wraz z błotem swojego przypływu zarówno Marata, jak Mirabeau, dla dusz wielkich istnieje sztuka, co ma w sobie duchową istotę człowieka, i przyroda, co ma w sobie tchnienie Boże! Kiedy tak rozmyślałem, promień zachodzącego słońca, wśliznąwszy się, przez nie wiem jakie okienko, i jakby nieswój w tym nagim, posępnym kościele, padł na grobowiec niby blask pochodni – mogłem więc odczytać epitafia. Są to długie, pełne powagi oświadczenia, z których jakby tchnie dusza dwóch starych królobójców, zresztą nieposzlakowanych, czystych i wielkich. Obaj przedstawiają wydarzenia swojego życia i swoje śmierci bez gniewu, ale też niczego nie odwołując. Są to zdania chłodne i wyniosłe, godne, by wypowiadał je marmur. Czuje się, że obaj tęsknią do ojczyzny. Ojczyzna jest zawsze piękna, nawet Londyn widziany znad Jeziora Lemańskiego. Ale najbardziej uderzyło mnie, że ci dwaj starcy przyjęli w grobie postawę odmienną. Edmund Ludlow wzbił się radośnie ku wieczystym przybytkom: „sedes aeternas laetus advolavit" – mówi epitafium oparte o mur, Andrzej Broughton, znużony trudami życia, zasnął w Panu, „in Domino abdormivit", powiada epitafium leżące na ziemi. A więc jeden rozradowany, drugi znużony. Jeden znalazł w grobie skrzydła, drugi znalazł tam Jasiek. Jeden zabił króla i zapragnął raju; drugi uczynił to samo i chciał spoczynku. Czy nie wydaje ci się, jak mnie, że w tych dwóch tak zwięzłych zdaniach znajduje się klucz do serc dwóch ludzi i odcień stanowiący o różnicy dwóch poglądów? Ludlow był myślicielem; zapomniał już o zmarłym królu, widział tylko wyzwolony lud. Broughton był robotnikiem; nie myślał już o ludzie, ale wciąż miał przed sobą ów ciężki trud, jakim było obalenie króla. Ludlow zawsze widział tylko cel, Broughton – tylko prowadzący do niego sposób. Ludlow patrzył w przód, Broughton oglądał się za siebie. Jeden zmarł olśniony, drugi utrudzony. Kiedy odszedłem od tych dwóch grobów, moją uwagę zwróciło trzecie epitafium, długa i uroczysta apostrofa do podróżnego, wyryta złotymi zgłoskami na marmurze czarnym jak grobowiec Ludlowa. Mój drogi Ludwiku, wszelkiej rzeczy wielkiej zawsze towarzyszy parodia. Obok dwóch królobójców spoczywa aptekarz. Czcigodny praktyk imieniem Wawrzyniec Matte, człowiek nad wyraz uczciwy i miłosierny, który dorobiwszy się majątku w Libourne, wycofał się z interesów w Vevey i zapragnął, aby przechodzień zatrzymał się przy jego grobie i zastanowił się nad nietrwałością rzeczy ludzkich: „Morare parumper, qui hac transis et respice rerum humanarum inconstantiam et ludibrium." Jeśli kiedykolwiek jakiś pełen przesady grobowiec mógłby okazać się śmieszny, to z pewnością właśnie ten, który przylega do dwóch surowych płyt, pod którymi Ludlow i Broughton spoczywają z zakrwawionymi rękami. Wieczorem, było to wczoraj, przechadzałem się brzegiem jeziora. Myślałem o tobie, Ludwiku, o naszych miłych spacerach w roku 1828, kiedy mieliśmy po dwadzieścia cztery lata, kiedy pracowałeś nad swoim Mazepą, a ja nad moimi Orientales, kiedy cieszył nas promień zachodzącego słońca nad Vaugirard. Księżyc był prawie w pełni. Wysoki grzbiet Meillerie, czarny u wierzchołka i niewyraźnie, miękko zarysowany w połowie zbocza, wypełniał widnokrąg. W głębi, na lewo, pod księżycem, zębaty szczyt Oche przesłaniał częściowo uroczy, perłowoszary obłok, a mgła osnuwała jeden po drugim inne górskie wierzchołki. Wszystko, co w tym krajobrazie było groźne i niespokojne, miękło w cudownym blasku księżyca. Szedłem tuż nad brzegiem. Był to czas zrównania dnia z nocą. Jezioro falowało niespokojnie, jak wielkie masy wód wprawione w ruch w okresach wielkich przypływów. Fale sięgały chwilami kamienistej ścieżki, którą szedłem, i moczyły podeszwy moich butów. Gdy patrzyłem na nie w kierunku zachodnim, tam, gdzie leży Genewa, jezioro, zagubione we mgle, wyglądało jak ogromna płyta łupkowa. Dochodziły mnie odgłosy miasta i zobaczyłem nagle, jak z przystani w Vevey wypływa łódź rybacka. Te łodzie na Lemanie są takiego kształtu, jaki nadało im jezioro. Mają dwa żagle latyńskie, umocowane u oddzielnych masztów, każdy w przeciwnym kierunku, aby mogły chwytać dwa silne wiatry wiejące nad jeziorem z jego dwóch krańców. Jeden znad równin, od Genewy, drugi, z gór, od Villeneuve. Za dnia, w słońcu, jezioro jest błękitne, żagle są białe i sprawiają, że łódź wygląda jak mknąca po wodzie mucha z rozpostartymi skrzydełkami. W nocy woda jest szara, a mucha czarna. Przyglądałem się więc tej ogromnej musze z odcinającymi się w księżycowym blasku błoniastymi, przezroczystymi skrzydłami, która z wolna podążała ku Meillerie. Jezioro szemrało u moich stóp. Ogrom przyrody tchnął ogromem spokoju. Była w tym jakaś wielkość, a zarazem łagodność. Po kwadransie łódź zniknęła, niespokojne jezioro ucichło, miasto zasnęło. Byłem sam, ale czułem, że wokół mnie żyje i marzy całe dzieło Stworzenia. Rozmyślałem o moich dwóch królobójcach, którzy również uczestniczą w owym śnie i spoczynku wszechrzeczy. Pogrążyłem się w rozpamiętywaniu dziejów tego jeziora, które Bóg napełnił swoim pokojem, a ludzie swoimi wojnami. Najbardziej urocze miejsca mają jakiś smutny przywilej ściągania ku sobie wszelkich najazdów i inwazji. Ludzie są jak śnieg, roztapiają się i spływają w doliny zalane słońcem. Całe to prześliczne niskie wybrzeże Jeziora Lemańskiego od trzech tysięcy lat było nieustannie grabione przez uzbrojonych przybyszów, którzy nadchodzili, rzecz dziwna, zarówno z południa, jak z północy. Rzymianie odnaleźli tu ślady Greków, Niemcy natrafili na ślady Arabów. Wieża Glerolles została wzniesiona przez Rzymian dla obrony przed Hunami. W dziewięćset lat później mieszkańcy kantonu Vaud, broniąc się przed Węgrami, zbudowali wieżę Gourze. Jedna strzeże Vevey; druga osłania Lozannę. Przeglądając któregoś dnia w bibliotece bazylejskiej dość zajmujący egzemplarz Commentarii Cezara, trafiłem na wzmiankę, w której Cezar powiada, że znalazł w obozie helweckim tabliczki pisane greckim alfabetem i zanotował te słowa: „Repertae sunt tabulae litteris graecis confectae" (De bello Gallico, XL, I). Rzymianie pozostawili temu prześlicznemu krajowi kilka wież obronnych, grobowce, między innymi posępne, a zarazem wzruszające epitafium Julii Alpinuli, broń, kamienie milowe, wielki trakt wojskowy, jak szrama przecinający te piękne doliny, od Valais, przez Vevey i Attaline, aż po Avenches, którego resztki można odnaleźć jeszcze tu i ówdzie. Grecy pozostawili, przypominające ich uroczyste theorie, procesje-pantomimy, podczas których wiezie się na rydwanach dziewczęta w wieńcach z bluszczu. Zostawili mu także owe koraules z Gruy?re, tańce, które sama nazwa tłumaczy: koros i aule A zatem fortece, nagrobki, epitafium, które jest elegią, droga strategiczna – to znamię Rzymu; procesje urządzane jakby przez Tespisa i taniec przy dźwiękach fletu – to ślad Greków. Dziś rano w blasku słońca udałem się do Chillonu. Droga biegnie między winnicami otaczającymi brzeg jeziora. Wiatr sprawił, że Leman wyglądał jak wielki płat błękitnej mory; lśniły białe żagle. Mewy przysiadły na skałach tuż nad powierzchnią wody. Widnokrąg od strony Genewy udawał ocean. Chillon to bryła składająca się, z kilku wież osadzonych na bryle skalnej. Cały zamek wzniesiono w dwunastym i trzynastym stuleciu, tylko niektóre w nim boazerie, drzwi, stoły, sufity itd. pochodzą z wieku szesnastego. Dziś służy jako arsenał i prochownia kantonu Vaud. Wyloty dział tkwią w strzelnicach przeznaczonych dla katapult. Zwiedzającym zamek towarzyszy pewna Francuzka, czyniąc to z ogromnym wdziękiem oraz inteligencją. Podziemie, znajdujące się na poziomie wód jeziora, dzieli się na trzy główne części. Pierwsza, która stanowi jakby rygiel u wejścia do dwóch pozostałych, była przeznaczona dla straży. To rozległa sala, utworzona z dwóch przylegających do siebie ostrołukowych sklepień, wspartych na rzędzie filarów, które biegnąc pośrodku sali, przegradzają ją na pół. Następna część, mniejsza, dzieli się na dwa bardzo mroczne pomieszczenia. Pierwsze było ciemnicą, drugie to miejsce jeszcze bardziej złowieszcze. W pierwszym widać wielkie kamienne łoże, wykute w skale; w drugim między dwoma ogromnymi czworokątnymi filarami, z których jeden jest częścią muru, po kilku chwilach przebywania w tym lochu z trudem można dostrzec dębowy dyl, obu końcami poprzecznie osadzony w granicie; jego górny kant ma głębokie nacięcia, wyglądające niby zęby piły, jak gdyby ów dyl był wielokrotnie używany i głęboko w różnych miejscach nacinany, aby można na nim było umocować łańcuch lub sznur. Pośrodku tej poprzecznej belki znajduje się otwór przepuszczający światło, jeśli można nazwać światłem blady, ziemisty poblask, tu i ówdzie rozwidniający jakiś załom sklepienia. To trudne do określenia, a zarazem okropne urządzenie jest szubienicą. Owe nacięcia rzeczywiście powstały od zawieszonych na belce łańcuchów szubienicznych. Przez ów otwór przeciągano linę zabezpieczającą. Dwie drabiny, przeznaczone dla ofiary oraz dla kata, które opierano o dwa wznoszące się naprzeciw siebie filary, zniknęły. Na wprost szubienicy była w murze nisza, a w niej otwór, przez który wrzucano trupa do jeziora. Ten otwór zamurowano i pozostało ciemne, niskie wgłębienie, tworzące czarną plamę u dołu ściany. O dwa kroki od owego wgłębienia kończą się kręte schody, prowadzące do sali sądowej, a opatrzone masywnymi, dębowymi drzwiami, z grubsza tylko ociosanymi. Trzecia część podziemia jest podobna do pierwszej, tylko znacznie ciemniejsza. Zamurowano strzelnice, pozostawiając jedynie małe okienka. Cele znajdowały się między filarami. Usunięto przepierzenia i owe cele, które przez trzysta lat były przybytkiem tak Wielkiej ludzkiej nędzy, zniknęły bez śladu. Piąta z owych cel stała się sławna jako więzienie Bonnivarda. Z celi tej pozostał jedynie filar, z łańcucha skuwającego nogi więźnia – tylko pierścień wmurowany w ów filar, z łańcucha, który mu skuwał szyję – tylko otwór w tym właśnie filarze. Długo, jakbym sam był do niego przykuty, stałem przy tym filarze, wokół którego ów więzień sumienia krążył przez sześć lat niby dzikie zwierzę. Z największym trudem mógł położyć się na nagiej skale, nie mając jednak możliwości rozprostowania kończyn. Nie miał innych rozrywek, prócz tych, jakie są udziałem zamkniętych w klatce dzikich zwierząt. Szczerbił obcasem podstawę filara. Włożyłem rękę w szczelinę, którą w taki sposób wyżłobił. Znaczył, xównież obcasem, granitowy występ aż do miejsca, do którego łańcuch pozwalał mu sięgnąć. Przed sobą, zamiast widnokręgu, miał ohydną ścianę nagiej skały naprzeciw muru, wznoszącego się z dna jeziora. Oto w jakich klatkach zamykano myśl w roku 1530. Pierwsza cela zainteresowała mnie nie mniej niż piąta. W lochu Bonnivarda zamknięto umysł, w tej zaś uwięziono poświęcenie. Pewien młodzieniec z Genewy, Michał Cotiś, żywił względem przeora klasztoru Świętego Wiktora przywiązanie i podziw. Dowiedziawszy się; że Bonnivard jest w Chillonie, postanowił go ocalić. Znał zamek, ponieważ pełnił w nim dawniej służbę; wrócił więc tam i jął się jakiejś pracy. Zdradziła go nieostrożność; schwytano go, gdy usiłował porozumieć się z Bonnivardem. Uznano go za szpiega i umieszczono w celi (pierwszej na prawo od wejścia). Zostałby powieszony, ale książę sabaudzki chciał uzyskać zeznania, które skompromitowałyby Bonnivarda. Cotie dzielnie zniósł tortury. Pewnej nocy spróbował się uwolnić; przepiłował łańcuch, ponacinał mur gwoździem i wspiął się aż do jednego z okien, w którym wyłamał żelazną sztabę. Sądził, że jest uratowany. Noc była bardzo ciemna; skoczył do jeziora; przebywał w zamku tylko w lecie i pamiętał, że powierzchnia wody znajduje się zaledwie o kilka stóp poniżej okienek; ale teraz była zima; w zimie śnieg nie topnieje, woda jeziora opada, odsłaniając skały, na których wznosi się zamek; młodzieniec nie dostrzegł ich i roztrzaskał się o nie. Oto dzieje Michała Cotiś. Nic po nim nie zostało, prócz kilku rysunków węglem na murze: są to postacie prawie naturalnej wielkości, którym nie brak pewnego stylu: Chrystus ukrzyżowany całkiem niemal zatarty, jakaś święta klęcząca i napis gotyckimi literami wokół jej głowy, święty Krzysztof (którego skopiowałem, znasz moją manię) i święty Józef. Przygoda Cotiego, ku mojemu wielkiemu żalowi, zaprzecza legendzie Christofori faciem itd.; jego święty Krzysztof nie ocalił od śmierci gwałtownej. Okienko, przez które Michał Cotie skoczył do wody, znajduje się naprzeciw trzeciego filara. Na tym właśnie filarze Byron nakreślił swoje imię, używając do tego starego rylca o trzonku z kości słoniowej, znalezionego w roku 1536 w komnacie księcia sabaudzkiego przez mieszkańców Berna, którzy uwolnili Bonnivarda. To nazwisko: Byron, wyryte na granitowej kolumnie wielkimi, nieco pochylonymi literami, nadaje tej celi osobliwego blasku. Było południe, a ja jeszcze znajdowałem się w podziemiu i rysowałem świętego Krzysztofa. Uniosłem przypadkiem wzrok i ujrzałem, że sklepienie jest błękitne. Zjawisko zachodzące w Lazurowej Grocie powtarza się w podziemiach Chillonu i Jezioro Genewskie wcale nie spisuje się gorzej niż Morze Śródziemne. Jak widzisz, Ludwiku, przyroda o niczym nie zapomina; nie zapomniała też o Bonnivardzie wtrąconym do lochu. W południe przemieniała podziemie w pałac; wyściełała całe sklepienie błękitną morą, o której przed chwilą ci wspomniałem, a Leman był owej celi sufitem. Przyroda też przysyłała więźniom zimorodki, które śmiały się i igrały w okienkach ich lochów. Książęta sabaudzcy zniknęli z zamku Chillon, zimorodki wciąż tu przebywają. Nie lękają się tego okropnego podziemia; można by pomyśleć, że sądzą, iż zbudowano je dla nich; wchodzą śmiało przez strzelnice i chronią się tam czy to przed słońcem, czy przed burzą. W podziemiu jest siedem filarów i było w nim siedem cel. Berneńczycy znaleźli tam sześciu więźniów, między nimi Bonnivarda, uwolnili wszystkich z wyjątkiem mordercy nazwiskiem Albrignan, którego powiesili na belce w ciemnicy. Szubienica posłużyła wówczas po raz ostatni. Każda z wież Chillonu mogłaby opowiedzieć ponure historie. W jednej z nich pokazano mi trzy, położone jedna nad drugą, cele; do znajdującej się najwyżej wchodzi się przez drzwi, do pozostałych przez ruchomą kamienną płytę, którą unoszono, a następnie zamykano nad więźniem. Loch najniższy miał trochę światła sączącego się przez okienko; do środkowego nie docierało ani świeże powietrze, ani światło. Przed półtora rokiem ludzie zeszli tam, posługując się linami, i znaleźli na posadzce posłanie ze słomy, na którym był jeszcze widoczny ślad leżącej postaci, a obok rozrzucone kości. Loch górny zdobią posępne malowidła więźniów, wykonane jakby krwią. Arabeski, kwiaty, herby, jakiś pałac renesansowy o strzaskanym frontonie. Przez okienko więzień mógł widzieć trochę liści i trawy porastającej fosę. W innej wieży, przeszedłszy kilka kroków po stoczonej przez robactwo podłodze, która grozi zawaleniem się i nie wolno po niej chodzić, dostrzegłem wyżłobiony w jej bryle czworokątny otwór nad przepaścią; to lochy skazanych na dożywocie. Mają dziewięćdziesiąt jeden stóp głębokości, a ich dno było najeżone ostrzami. Znaleziono tu rozpadły szkielet i starą derkę z koziej wełny w czarno-szare pasy, którą rzucono w kąt i na której stałem, patrząc w ową przepaść. W jeszcze innej wieży była jakaś zasypana piwnica. Lord Byron poprosił w roku 1816 o pozwolenie dokonania tam poszukiwań. Odmówiono mu pod jakimś pozorem wymyślonym przez architekta. Później piwnicę odgruzowano. Zszedłem tam. Znajdował się tu niegdyś grobowiec księcia Piotra Sabaudzkiego, wielkiego człowieka swoich czasów, którego przezwano małym Karolem Wielkim (mówiąc nawiasem niezbyt fortunne zestawienie słów). W roku 1268 książę Piotr z wielką pompą został pochowany w tym podziemiu. Dziś grobowiec i książę zniknęli. Widziałem spróchniałe stare drzwi podziemia, bez zawiasów i zamka, oparte o ścianę jakiegoś składu na sąsiednim dziedzińcu. I nie pozostało nic po wielkim księciu Piotrze, oprócz czworokątnego śladu wezgłowia jego sarkofagu, który Bemeńczycy wydarli z muru. Ów sąsiedni dziedziniec był niegdyś cmentarzem, gdzie wielu możnych panów sabaudzkich miało swoje groby. Teraz jest tu tylko trochę trawy i starego, uschniętego bluszczu, owiniętego wokół jakiejś starej, chwiejącej się belki. Nie mogłem zwiedzić kaplicy pełnej kartaczy. Komnata książęca znajduje się nad kryptą grobową. Berneńczycy zniszczyli tu sztukaterie i urządzili kordegardę. Dym z fajek zaczernił drewniany zdobny w lilie burbońskie, strop kasetonowy o żebrowaniach usianych srebrnymi krzyżami. Na kominku widnieje berneński niedźwiedź. Tarczę herbową Sabaudii wydrapano. Pokazują tutaj dziurę w murze, gdzie, podobno, był ukryty skarb i skąd Berneńczycy z okrzykami radości wydobyli wspaniałe srebra księcia sabaudzkiego. Te wszystkie bajeczne naczynia Benvenuta i Colomba musiały z pewnością sprawić niesłychane wrażenie, gdy toczyły się bezładnie po posadzce kordegardy. Wyobraź to sobie, Ludwiku; gdybyś namalował taki obraz, byłby wspaniały. Komnatę zdobił piękny relikwiarz, pokryty malowidłem al fresco, na którym widać jeszcze jakieś nogi i ramiona. Oprawa okna, z zewnątrz pokryta misterną rzeźbą, pochodzi z piętnastegowieku. Drzwi tej książęcej komnaty wyrwano po szturmie. Pokazano mi je w wielkiej sąsiedniej sali, gdzie, mówiąc nawiasem, znajduje się kilka cennych stołów i piękny kominek. Drzwi są z masywnych dębowych desek obitych kutą blachą pancerną. U dołu drzwi widać okrągły, skośnie wycięty otwór, przez który przesuwała się lufa falkonetu. Kula berneńska przebiła opancerzenie i utkwiła w drewnie. Wkładając palec w otwór wyczuwa się pocisk. Sala sądowa przylega do książęcej komnaty. Wyobraź sobie wspaniałą salę z sufitem kasetonowym i z ogromnym kominkiem, ożywioną światłem padającym z jakiegoś tuzina pochodzących z trzynastego wieku ostrołukowych okien w kształcie trójliścia, a dziś zastawioną armatami, co jej bynajmniej nie szpeci. Wewszystkich sąsiednich salach pełno pocisków, bomb, moździerzy i dział; niektóre z nich, pochodzące z ostatnich stuleci, odznaczają się pięknymi, choć potwornymi kształtami. Przez uchylone drzwi widać lśniące w mroku miedziane otwory groźnych luf. Na końcu sali sądowej znajduje się izba tortur. O kilka stóp poniżej stropu przecina ją od końca do końca gruba belka. Zauważyłem w tej belce trzy otwory; przez te otwory przeciągano linę, na której zawieszano torturowanego za ręce. Ta belka poprzeczna wspiera się na drewnianym filarze, zwieńczonym prześlicznym, malowanym i złoconym kapitelem z czternastego wieku. W dolnej części filara, do której przywiązywano skazańca, widać głębokie, czarne nadpalenia. Narzędzia tortur, przesuwając się po ciele człowieka, trafiały czasem na drewno. Stąd te ohydne ślady. Izbę tę oświetla piękne okno ostrołukowe, przez które widać olśniewający krajobraz. Rzecz to godna uwagi, że zamek Chillonu, choć otoczony wodą, jest tak doskonale osłonięty od wilgoci, że okna są tu otwarte latem i zimą. Na wiosnę małe ptaki wiją gniazda w lufach moździerzy. Po trzech godzinach opuściłem Chillon, wróciłem do Vevey i powtórnie odwiedziłem Ludlowa w jego kościele. Opatrzność miała swój głęboki cel w tym, aby grób Ludlowa umieścić opodal lochu Bonnivarda. Tajemnicza nić, wiążąca wydarzenia z dwóch stuleci, łączy tych dwóch ludzi. Ta sama myśl o wyzwoleniu ducha człowieczego i ludu ożywiała Bonnivarda i Ludlowa. Reforma Lutra, z którą współdziałał Bonnivard, po stu trzydziestu latach przemieniła się w rewolucję Cromwella, w której uczestniczył Ludlow. To, czego Bonnivard pragnął dla Genewy, Ludlow pragnął dla Londynu. Tylko że Bonnivard to idea prześladowana, Ludlow zaś to idea prześladująca; to, co książę sabaudzki uczynił względem Bonnivarda, Ludlow zwrócił z nawiązką Karolowi I. Dzieje ludzkiej myśli są pełne zadziwiających nawrotów. Toteż, i tu właśnie zamyka się wspaniały sylogizm wyroków Opatrzności, obok więzienia Bonnivarda musiał znaleźć się grób Ludlowa. Lozanna, 22 września, dziesiąta wieczorem. W Lozannie, drogi Ludwiku, kończę ten niekończący się list. Lodowaty wiatr dosięga mnie przez okno; ale zostawiam je otwarte przez miłość do jeziora, które stąd widzę prawie w całości. Rzecz osobliwa, Vevey jest najcieplejszym miastem Szwajcarii, Lozanna – najzimniejszym. Cztery mile dzielą Lozannę od Vevey; Prowansja graniczy tu z Syberią. Średnia roczna wynosi w Paryżu sto pięćdziesiąt dni deszczowych, w Vevey – pięćdziesiąt sześć. Tłumacz to sobie, jak chcesz, i otwórz parasol. W Lozannie nie ma ani jednego pomnika, którego by nie zeszpecił zły gust purytański. Wszystkie prześliczne studnie z piętnastego wieku zamieniono na okropne granitowe czworoboki, bezsensowne i brzydkie jak wszystkie tego rodzaju studnie. Ratusz zachował swoją basztę, dach i gargulce z kunsztownie wyrobionej blachy, wyciętej i pomalowanej; ale okna i drzwi przerobiono w sposób nieznośny. Stary zamek bajlifów, kamienny sześcian podwyższony blankami z cegieł, z czterema wieżyczkami na czterech rogach, stanowi piękną bryłę, ale wszystkie w nim otwory zrobiono na nowo; zielone okiennice w stylu Jana Jakuba w najgłupszy sposób poprzyczepiano do czcigodnych okien krzyżowych Wilhelma z Challant. Katedra to szlachetna budowla z trzynastego i czternastego wieku, lecz niemal wszystkie z niej posągi starannie pousuwano; nie ma w niej ani jednego obrazu, ani jednego witraża; wymalowano ją na szaro, w barwie papieru pakunkowego; odnowiono nieudolnie iglicę dzwonnicy nad nawą poprzeczną, a na dzwonnicy nad portalem umieszczono spiczastą czapkę czarodzieja Rothomago. Pod południowym portalem są jednak jeszcze wspaniałe posągi i z wyjątkiem kilku figur pozostawiono nietknięte piękne drzwi w stylu późnogotyckim ufundowane przez pana de Montfaucon, ostatniego biskupa Lozanny. Pomyliłem się, w katedrze pozostał jeden witraż: w rozecie. Uszanowano też prześliczną ławkę, dzieło okresu przejściowego między późnym gotykiem i renesansem, dar tegoż biskupa de Montfaucon, znaczną liczbę wielce kunsztownych kapiteli romańskich i kilka wspaniałych grobowców, między innymi rycerza, pana na Grandson, którego postać spoczywa na płycie nagrobnej z obciętymi rękami, został bowiem pokonany w pojedynku. Nad rycerzem w żelaznej koszulce spostrzegłem płytę nagrobną pana de Rebećque, przodka Benjamina Constant. Kiedy wyszedłem z kościoła, zaczęło się już ściemniać i znów myślałem o tobie, mój wielki malarzu. Lozanna jest skupiskiem malowniczych domów, rozsianych na kilku wzgórzach, rozchodzących się z jednego punktu, a katedra wieńczy je niby tiarą. Znajdowałem się na placu przed kościołem, obok portalu, można by powiedzieć, na głowie miasta. Ponad dachami widziałem jezioro, nad jeziorem góry, nad górami obłoki, a nad obłokami gwiazdy. Były to jakby schody, po których wstępowała moja myśl, z każdym stopniem stając się coraz większa. Zauważyłeś na pewno, jak ja, że chmury pod wpływem wieczornego chłodu wydłużają się, stają się płaskie i przybierają kształt krokodyli. Jeden z tych wielkich czarnych krokodyli płynął wolno w powietrzu ku zachodowi; jego ogon przesłonił świetlisty portyk z obłoków na tle dogasającego dnia; z jego brzucha spływał deszcz na Genewę zasnutą mgłami; dwie, trzy lśniące gwiazdy błyskały w jego paszczy jak iskry. Pod nim ciemne jak metal, połyskujące jezioro rozlewało się po ziemi niczym struga roztopionego ołowiu. Nad dachami miasta unosił się dym. Widnokrąg od strony południowej wyglądał okropnie. Spod ogromnych tumanów mgły widać było tylko szerokie podnóża gór. Tej nocy będzie burza. Wracam do hotelu i zabieram się do pisania. Wolałbym oczywiście uścisnąć twoją dłoń i porozmawiać z tobą. Staram się, aby mój list stał się jakby oknem, przez które mógłbyś zobaczyć to, co ja widzę. Do widzenia, Ludwiku, do prędkiego zobaczenia się. Wiesz, jak ci jestem oddany, proszę, abyś odwzajemnił to uczucie. Jestem pewien, że to, co robisz tam, jest piękne; moje myśli są najserdeczniejsze, przeznaczam je dla ciebie, należysz bowiem do tych, których kocham. Wiesz o tym, prawda? Za dziesięć dni będę w Paryżu. ZAKOŃCZENIE I Oto jak wyglądał układ polityczny Europy w pierwszej połowie siedemnastego wieku, przed przeszło dwustu laty. Sześć mocarstw pierwszego rzędu: Stolica Święta, Święte Cesarstwo, Francja, Wielka Brytania; powiemy za chwilę o dwóch pozostałych. Osiem mocarstw drugiego rzędu: Wenecja, kantony szwajcarskie, Zjednoczone Prowincje Niderlandów, Dania, Szwecja, Węgry, Polska, Moskwa. Pięć mocarstw trzeciego rzędu: Lotaryngia, Sabaudia, Toskania, Genua, Malta. Wreszcie sześć państw czwartego rzędu: Urbino, Mantua, Modena, Lukka, Raguza, Genewa. Burząc powyższy porządek tych dwudziestu pięciu państw i ustalając go ponownie według kształtu politycznego każdego z nich, otrzymamy pięć monarchii elekcyjnych: Stolicę Apostolską, Święte Cesarstwo oraz królestwa Danii, Węgier i Polski; dwanaście monarchii dziedzicznych: cesarstwo tureckie oraz królestwa Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Szwecji, wielkie księstwa moskiewskie i toskańskie, księstwa Lotaryngii, Sabaudii, Urbino, Mantui i Modeny; siedem republik: Zjednoczone Prowincje Niderlandów, trzynaście kantonów, Wenecję, Genuę, Lukkę, Raguzę i Genewę; na koniec Maltę, która była rodzajem republiki na poły duchownej, na poły wojskowej, rycerz bowiem był tam biskupem, a zarazem księciem, klasztor służył za koszary, morze było obozem, wyspa schronieniem, galera bronią, świat chrześcijański ojczyzną, chrześcijaństwo patronem, wojna środkiem, cywilizacja celem. W tym wyliczeniu republik pomijamy nieskończenie mało znaczące w świecie polityki; nie wymieniamy ani Andory, ani San Marino. Historia nie jest mikroskopem. Jak stwierdziliśmy przed chwilą, dwa wielkie trony elekcyjne nazywały się święte: Stolica Święta i Święte Cesarstwo. Pierwsza z republik, Wenecja, była państwem drugiego rzędu. W Wenecji doża był uważany za osobę prywatną i miał tylko godność zwykłego księcia panującego; poza Wenecją doża był uważany za osobę publiczną, reprezentował republikę i zajmował miejsce pośród głów koronowanych. Godne uwagi, że wśród mocarstw pierwszego rzędu nie było ani jednej republiki, były natomiast dwie monarchie elekcyjne: Rzym i Cesarstwo. Godne uwagi także i to, że pośród państw trzeciego i czwartego rzędu nie było monarchii elekcyjnej, było natomiast pięć republik: Malta, Genua, Lukka, Raguza, Genewa. Każda z tych pięciu monarchii elekcyjnych podlegała ograniczeniom, papież przez Święte Kolegium i przez sobory, cesarz przez elektorów i sejmy, król Danii przez pięć stanów królestwa, król Węgier przez palatyna, który sądził króla, gdy lud go oskarżał, król Polski przez wojewodów, hetmanów i posłów na sejm. Rzeczywiście, kto mówi: elekcja, mówi: uzależnienie. Dwanaście rnonarchii dziedzicznych, zarówno małych, jak wielkich, to monarchie absolutne z wyjątkiem króla Wielkiej Brytanii, ograniczonego w swojej władzy przez dwie izby Parlamentu, oraz króla Szwecji aż do Gustawa Wazy obieralnego i ograniczonego w swojej władzy przez dwunastu doradców, przez wicehrabiów rządzących w poszczególnych prowincjach oraz przez niemal wszechwładne mieszczaństwo Sztokholmu. Obok tych dwóch władców można by w pewnym sensie umieścić króla Francji, który, z rzadka co prawda, musiał się liczyć ze Stanami Generalnymi i nieco częściej z ośmioma głównymi parlamentami królestwa. Dwa mniejsze parlamenty, Metzu i Dolnej Nawarry, nie pozwalały sobie nigdy na remonstracje; król zresztą nic by sobie nie robił z tych skomleń. Z ośmiu republik cztery były arystokratyczne: Wenecja, Genua, Raguza i Malta; trzy były mieszczańskie: Zjednoczone Prowincje Niderlandów, Genewa i Lukka; jedna tylko była ludowa – Szwajcaria, gdzie jednak wielce szanowano szlachtę, a w niektórych miastach nie mógł zostać urzędnikiem nikt, kto nie mógł wykazać się czterema pokoleniami szlachectwa. Maltą rządził wielki mistrz, mianowany dożywotnio, wspomagany przez ośmiu bajlifów zakonnych, którzy nosili wielki krzyż i mieli sześćdziesiąt talarów gaży, a doradcami byli wielcy przeorzy dwudziestu prowincji. Wenecja miała dożę mianowanego dożywotnio; cała republika nadzorowała dożę, wielka rada nadzorowała republikę, senat nadzorował wielką radę, Rada Dziesięciu nadzorowała senat, trzej inkwizytorzy państwowi nadzorowali Radę Dziesięciu, w razie potrzeby usta z brązu denuncjowały inkwizytorów państwowych. Każdy urzędnik wenecki miał sinobladą twarz szpiegowanego szpiega. Doża genueński pełnił swoje obowiązki przez dwa lata; musiał liczyć się z dwudziestoma ośmioma rodzinami stanowiącymi sześć rodów, z Radą Czterystu, z Radą Stu, z ośmioma gubernatorami, z cudzoziemskim podestatem, z syndykami najwyższej instancji, z konsulami, z najwyższym sądem kościelnym, z Radą Świętego Jerzego i z Radą 44 *. Po upływie dwóch lat przychodzono po niego na stopnie Pałacu Dożów i odprowadzano go do domu, mówiąc: „Vostra serenita ha finito suo tempo, vostra eccelenza sene vada a casa." Raguza, mikrokosmos wenecki, rodzaj chorobliwej narośli dawnej Albanii, wykwitłej na wierzchołku skały wynurzającej się z Adriatyku, w tej samej mierze gniazdo piratów, co siedziba szlachty, miała jako władzę zarządcę wybieranego potrójnym sposobem: przez głosowanie, przez aklamację i przez losowanie. Ten karłowaty doża panował miesiąc, miał za opiekunów i dozorujących podczas swojej trzydziestodniowej władzy wielką radę składającą się z całej szlachty, sześćdziesięciu pregadi, jedenastu członków rady mniejszej, pięciu intendentów, sześciu konsulów, pięciu sędziów, trzech urzędników od wełny, Zgromadzenia Trzydziestu, dwóch szambelanów, trzech skarbników, sześciu dowódców nocnych, trzech kanclerzy oraz hrabiów zagranicznych; po skończonym panowaniu otrzymywał za swój trud pięć dukatów. Siedem Zjednoczonych Prowincji podlegało władzy stathoudera, który nazywał się Orange lub Nassau, niekiedy obu na raz, i Stanów Generalnych, gdzie zasiadali: szlachta, znaczne miasta, chłopi z Ameland, a z których było wyłączone duchowieństwo Holandii oraz Fryzji, Utrecht natomiast je dopuszczał. Lukka, rządzona przez osiemnastu obywateli z rady rozjemczej, stu sześćdziesięciu z wielkiej rady i komandora Signorii, któremu towarzyszyło trzech tercjarzy od Najświętszego Zbawiciela, od Świętego Paulina i od Świętego Marcina, miała jako najwyższego zwierzchnika gonfaloniera obieranego przez elektorów. Dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców tworzyło rodzaj gwardii narodowej, która broniła miasta i utrzymywała w nim spokój; stu cudzoziemskich żołnierzy strzegło Signorii. Dwudziestu pięciu senatorów to cały rząd Genewy. Sejm powszechny, zbierający się w Bernie, stanowił władzę najwyższą, z której wywodziło się trzynaście kantonów, zarządzanych, każdy oddzielnie, przez swoich landmannów lub naczelników. * Należy wymawiać: czterech czterech. Radę tę nazywano w ten sposób, ponieważ ustanowiono ją w roku 1444. Składała się z ośmiu członków. [Przyp. aut.] Jak widzimy, owe republiki były rozmaite. Lud nie istniał na Malcie, nie liczył się w Wenecji, podnosił głowę w Genui, mówił w Holandii i panował w Szwajcarii. Te dwie republiki, Szwajcaria i Holandia, były federacjami. Oto więc już od początku siedemnastego stulecia w zespole dwudziestu pięciu państw europejskich władza polityczna w rozmaite] mierze zstępowała ze szczytów ku podstawom każdego z narodów oraz przybierała i wprowadzała w życie wszelkie formy, jakie podsuwała teoria. Władza ta była całkowicie monarchiczna w dziesięciu państwach, monarchiczna, lecz ograniczona, w siedmiu, arystokratyczna w czterech, mieszczańska w trzech, całkiem ludowa tylko w jednym. W tym zespole państw, stworzonych przez Opatrzność, przejście od państw monarchicznych do ludowych było widoczne. Przykładem była Polska, rodzaj państwa, które było królestwem, ponieważ miało swojego koronowanego króla, a zarazem republiką, ponieważ jego obywatele korzystali z przywilejów. Należy zwrócić uwagę, że w układzie tego odrębnego jakby świata wskutek jakichś tajemniczych praw równowagi potężne monarchie osłaniały słabe republiki i podtrzymywały, by tak rzec, w sposób osobliwy owe zalążki współczesnego mieszczaństwa, zarysy przyszłej demokracji, niekształtne poczwarki wolności. Opatrzność wszędzie otacza staraniem wschodzące kiełki. Wielki książę Toskanii, sąsiad Genui, zamierzał odebrać jej Korsykę, a ponieważ Lukka z nim sąsiadowała, owa słaba republika nie mogła mu się oprzeć; ale król Hiszpanii nie pozwalał mu tknąć Genui, cesarz niemiecki zaś zabraniał mu tknąć Lukki. Raguza znajdowała się między dwoma groźnymi sąsiadami, Wenecją na zachodzie i Konstantynopolem na wschodzie. Mieszkańcy Raguzy, niepokojeni z obu stron, wpadli na pomysł, aby zaofiarować sułtanowi czternaście tysięcy cekinów rocznie; sułtan przyjął tę daninę i odtąd bronił swobód mieszkańców Raguzy. Miasto kupujące wolność u sułtana to rzecz dość osobliwa, ale rezultaty tego były jeszcze osobliwsze. Co pewien czas Wenecja groziła Raguzie, a wtedy sułtan mówił: dość! Wielka republika chciała pożreć małą, a jeden z władców absolutnych do tego nie dopuszczał. Osobliwy widok! Lwiątko zagrożone przez lwicę i bronione przez tygrysa. Święte Cesarstwo, serce Europy, było tworem złożonym podobnie jak Europa, która zdawała się w nim odbijać. W czasach, o których tu mowa, w skład tego wielkiego skupiska, zwanego cesarstwem niemieckim, wchodziło dziewięćdziesiąt osiem państw, które, jedno nad drugim, spoczywały u stóp cesarza; w tych dziewięćdziesięciu ośmiu państwach były reprezentowane wszystkie bez wyjątku systemy polityczne, rozpowszechnione w Europie. Istniała władza dziedziczna, na której szczycie stało jedno arcyksięstwo, Austria, i jedno królestwo, Czechy; panowanie elekcyjne i dożywotnie, wśród których trzy nadreńskie elektoraty kościelne zajmowały pierwsze miejsce; wreszcie istniało siedemdziesiąt wolnych miast, czyli republik. Cesarz z tytułu swojej władzy cesarskiej miał wówczas tylko siedem milionów dochodu. To prawda, że był to dość znaczny dodatek, jako arcyksiążę Austrii i król Czech był bowiem znacznie bogatszy. Osiągał pięć milionów jedynie z Alzacji, Szwabii i Gryzonii, gdzie dynastia austriacka miała pod swoją jurysdykcją czternaście gmin. Choć główny przywódca państw niemieckich miał z pozoru niewielkie dochody, cesarstwo niemieckie było w siedemnastym stuleciu ogromne. Na północy sięgało do Bałtyku, na zachodzie aż po ocean, na południu – po Adriatyk. Graniczyło z Cesarstwem Otomańskim od Knina do Szolnoku, z Węgrami w Boszormeny, z Polską od Munkacza po Lauenburg, z Danią w Rendsburgu, z Holandią w Groningen, z Flandrią w Aix-la-Chapelle, ze Szwajcarią w Konstancji, z Lombardią i Wenecją w Rovereto, a posiadając część Alzacji, uszczuplało obszar dzisiejszej Francji. Włochy były tworem nie gorzej skonstruowanym niż Święte Cesarstwo. Kiedy stulecie po stuleciu bada się owe wielkie formacje historyczne ludów i państw, co chwila odnajduje się w nich tyle subtelnych spojeń, tyle pomysłowych nacięć, dokonanych ręką Najwyższego, że w końcu spoglądamy na ten kontynent jak na kunsztowne dzieło złotnika. Włochy, mniejsze i nie tak potężne jak Niemcy, dzięki swojemu słońcu były żwawsze, ruchliwsze i pozornie żywotniejsze. Krzyżowała się tu sieć interesów w taki sposób, że nic nigdy nie mogło jej zerwać ani rozsupłać. Stąd ustawiczne, godne podziwu utrzymywanie równowagi, nieustanne intrygi wszystkich przeciw jednemu i jednego przeciw wszystkim, ciągły ruch ludzi i idei, które krążyły jak samo życie we wszystkich żyłach Włoch. Książę Sabaudii, mający swoją siedzibę w górach, był potężny. Ów wielki pan, markiz Susy, Cleves i Saluzzo, hrabia Nicei i Maurienne, miał dochodu milion w złocie. Był sprzymierzeńcem Szwajcarów, którzy pragnęli spokojnego sąsiedztwa; był sprzymierzeńcem Francji, która potrzebowała tego księcia, aby ją przedzielał od władców włoskich, i płaciła mu za jego przyjaźń markizatem Saluzzo; był sprzymierzeńcem dynastii austriackiej, której mógł pozwolić lub zabronić przejścia, gdyby Austriacy chcieli wprowadzić oddziały mediolańskie do Holandii, „która wcale nie jest spokojna i wciąż stoi na chwiejnych nogach" – jak mawiał Mazarin; na koniec był sprzymierzeńcem książąt niemieckich, gdyż wywodził się z dynastii saskiej. Tak obwarowany poczwórnym przymierzem, wydawał się nie do pokonania; ale miał trzy roszczenia, jedno względem Genewy jako republiki, drugie względem Montferrat z powodu księcia Mantui, trzecie względem Achai za jej stosunki z Wysoką Portą, i to właśnie sprawiało, że co pewien czas wpadał w sidła polityki, która narażała na szwank lub obalała jego sojusze. Wielki książę Toskanii władał krainą zwaną żelaznym państwem, z granicą z fortec i granicą z gór; miał półtora miliona talarów dochodu, dziesięć milionów złotem w skarbcu i dwa miliony w klejnotach, pięćset koni kawaleryjskich, trzydzieści osiem tysięcy pieszych, dwanaście galer, pięć wielkich galarów, dwa wielkie statki kupieckie, arsenał w Pizie, port wojenny na Elbie, piec do wyrobu sucharów w Livorno. Przez małżeństwo był sprzymierzeńcem dynastii austriackiej, a przez pokrewieństwo – księcia Mantui; ale sprawa Korsyki waśniła go z Genuą, a sprawa granic z mniej od niego potężnym księciem Urbino, natomiast zazdrość budził w nim potężniejszy od niego książę Sabaudii. Jego góry miały tę wadę, że stały otworem przed papieżem, jego fortece – że mogłyby okazać się przydatne w wojnie domowej, ponieważ zbudowano je raczej przeciw ludowi niż przeciw wrogowi zewnętrznemu, a jego władza – że obejmowała trzy starodawne republiki, Florencję, Sienę i Pizę, wtopione i zamienione w jedną monarchię. Księciem Mantui był Gonzaga; prócz Mantui, potężnego grodu warownego wzniesionego, nim powstała Troja, do którego można dotrzeć tylko przez mosty, posiadał sześćdziesiąt pięć miast, pięćset tysięcy talarów dochodu i najlepszą we Włoszech kawalerię; ale podobnie jak markizowi Montferrat, ciążył mu książę Sabaudii. Księciem Modeny był Este; posiadał Modenę i Reggio; ale jako księciu pretendentowi Ferrary ciążył mu papież. Książę Urbino pochodził z rodu Montefeltro; jego włości ciągnęły się na obszarze o sześćdziesięciu milach długości i trzydziestu pięciu milach szerokości, miał skrawek Umbrii i skrawek Marche, siedem miast, trzysta zamków i tysiąc dwustu żołnierzy nawykłych do wojny; ale ponieważ graniczył z Ankoną, ciążył mu papież, któremu płacił co rok dwa tysiące dwieście czterdzieści talarów. W samym środku Włoch, w krainie o przedziwnym kształcie, niby wstęga dzielącym półwysep na dwie części, rezydował papież, którego panowanie jako władcy świeckiego opiszemy może później bardziej szczegółowo. Papież dzierżył w prawej ręce klucze raju, co nie przeszkadzało mu dzierżyć w lewej Gaety, klucza do Włoch południowych. Będąc władcą państwa kościelnego, panował udzielnie i bezpośrednio nad królestwami Neapolu i Sycylii, księstwami Urbino i Parmy, a do czasów Henryka VIII składali mu hołd królowie Wielkiej Brytanii w imieniu Anglii oraz Irlandii. Był we Włoszech tym potężniejszym władcą, że Neapol i Mediolan należały do królów nieobecnych. Jego potęga moralna była ogromna. Szanowany z bliska, czczony z daleka, nadawał, niczym nie umniejszając swojej władzy, godności królestwom, koronował swoich kardynałów tym dumnym heksametrem: „Princibus praestant et regibus aequiparantur" , mógł obdarzać, nie ponosząc straty, wynagradzać, nie ponosząc wydatków, i karać bez wojny; rządził wszystkimi księżniczkami chrześcijańskimi za pomocą złotej róży, która kosztowała go dwieście trzydzieści talarów, a wszystkimi książętami – za pomocą złotego miecza, który kosztował go dwieście czterdzieści talarów, jeśli zaś chciał nakłonić cesarzy niemieckich, którzy mogli postawić na nogi dwieście tysięcy ludzi, co dzisiaj równa się milionowi żołnierza, aby pokornie uklękli, wystarczyło, aby ukazał im czapki i pióropusze swojej gwardii szwajcarskiej, która kosztowała go dwieście talarów rocznie. Na północy Europy trwały w polarnym półmroku dwie monarchie, zbyt z pozoru odległe, aby mogły wstrząsnąć środkiem kontynentu. A jednak w szesnastym stuleciu, na prośbę Henryka II, Chrystian II Okrutny, król Danii, mógł wysłać do Szkocji dziesięć tysięcy żołnierzy na stu okrętach. Szwecja miała trzydzieści dwie chorągwie, z których każda składała się z siedmiuset pieszych, trzynaście zwykłych kompanii kawalerii, pięćdziesiąt żaglowców w czasie pokoju, siedemdziesiąt w czasie wojny, co roku przekazywała do królewskiego skarbca siedem ton złota, czyli około stu tysięcy talarów. Szwecja nie wydawała się zbyt olśniewająca aż do chwili, kiedy Karol XII skupił cały jej blask w oślepiającej błyskawicy. W owym czasie Francja jako potęga wojskowa przemawiała w Europie donośnym głosem, ale Francja jako siła duchowa jeszcze szczebiotała. Anglia dla narodów kontynentu była tylko dość znaczną wyspą, której mieszkańców pochłaniały jakieś niezrozumiałe zamieszki wewnętrzne. Szwajcaria, co stanowi w oczach historyków jej hańbę, sprzedawała żołnierza każdemu, kto go chciał kupić. Autor tych słów zwiedzał przed kilku laty arsenał w Lucernie. Podziwiając witraże z szesnastego stulecia, których senat, jak powiadają, omal nie pozwolił zabrać zagranicznemu finansiście w cenie tysiąca franków za okno, dotarł do sali, gdzie jego przewodnik wskazał mu dwie rzeczy: zwykłą kurtkę góralską, zawieszoną obok piki, i wspaniałą, czerwoną, szamerowaną złotem opończę obok halabardy. Owa kurtka to strój górali z Sempach: szamerowana opończa była mundurem gwardii szwajcarskiej cesarza Niemiec. Podróżny zatrzymał się przed tym smutnym, chwytającym za serce przeciwieństwem. Ów łachman ludowy, owo znoszone odzienie cesarskie, ów kaftan pasterski, owa liberia lokajska – to cała duma i cała hańba narodu zawieszone na dwóch gwoździach. Cudzoziemscy podróżni, również zwiedzający arsenał w Lucernie, wykrzyknęli mijając autora tej książki: „Co oznacza ta halabarda obok piki?", a on nie mógł się powstrzymać, aby im nie odrzec: „Oznacza historię Szwajcarii." * * Ogólnikowe potępienia, które głosi historia, zawsze dopuszczają wyjątki dotyczące jednostek. Należy powściągnąć surowość, aby nie sprzeniewierzyć się prawdzie i sprawiedliwości. Niewątpliwie i bez względu na wszelkie motywy natury polityczno-gospodarczej, mające swoje źródło w nadmiarze ludności, którego można by było się wyzbyć w sposób szlachetniejszy poprzez emigrację lub kolonizację, owa dokonywana przez naród wolny sprzedaż zbrojnych najemników wszystkim despotyzmom potrzebującym żołnierza, jest rzeczą niemoralną i haniebną. Tym sposobem, powtórzymy to raz jeszcze, z obywateli czyniono kondotierów, z człowieka wolnego – lancknechta, z munduru – liberię. Trzeba, niestety, powiedzieć, że w siedemnastym, a nawet w osiemnastym wieku strój wojskowy najemnych Szwajcarów tak właśnie wyglądał. Smutne to również, że wyraz: Szwajcar, który nasuwa myśl o niepodległości, może też nasuwać myśl o służbie domowej. Mamy wciąż przecie szwajcarów w pałacach czy w katedrach. „Sprowadził mnie z Amiens, abym został szwajcarem."Byłoby jednak niesłuszne, gdyby potępienie czegoś, co dotyczy narodu rozpatrywanego jako całość, miało rozciągać się na wszystkich jego członków, często godnych szacunku i zacnych, którzy uczestniczyli w tym, za co potępiamy cały naród, lub też ponieśli tego skutki. Powiedzmy więc od razu, że pod ową liberią kryli się też bohaterowie. Szwajcarzy, nawet jako najemnicy, często odznaczali się szlachetnością. Sprzedawszy swoje usługi, które można było kupić za pieniądze, okazywali poświęcenie, którego nie można opłacić. Pomijając dość kłopotliwą genezę tych układów wojskowych, z pewnego historycznego punktu widzenia, którego autor niniejszej książki bynajmniej nie odrzuca, Szwajcarzy okazali się godni podziwu na przykład w Tuileriach. To chyba piękne, że naród, który pierwszy w Europie przelał krew za rodzącą się wolność, oddał ją jako ostatni za umierającą władzę królewską i pod tym względem 10 sierpnia 1792 roku może się mierzyć z 17 listopada 1307 roku. [Przyp. aut.] Obraz ówczesnej Europy, jaki możemy sobie naszkicować w naszym umyśle, nie byłby pełny, gdybyśmy sobie nie wyobrazili na północy, w zmierzchu wiecznej zimy, pewnej niezwykłej postaci, która zasiadła z tej strony Donu, na granicy Azji. To widmo, które pobudzało wyobraźnie w siedemnastym stuleciu jako istota niezwykła, na poły bóstwo, na poły książę z Tysiąca i jednej nocy, nosiło miano wielkiego kniazia moskiewskiego. Owa osobistość, raczej azjatycka niż europejska, raczej baśniowa niż rzeczywista, panowała nad rozległym obszarem, często pustoszonym najazdami Tatarów. Król polski miał Ruś Czarną, czyli ziemię; kniaź natomiast miał Ruś Białą, czyli śnieg. Po salonach paryskich krążyły o nim setki baśni oraz opowieści i wśród zachwytów nad sekstynami Benserade'a do Julii d'Angennes, chcąc odmienić tok konwersacji, zastanawiano się, czy rzeczywiście wielki kniaź mógł wystawić na wyprawę wojenną trzysta tysięcy koni. Rzecz wydawała się nieprawdopodobna i ci, co twierdzili, że było to niepodobieństwem, przypominali, iż król polski, Stefan Batory, wkroczył zwycięsko do Moskwy i omal jej nie zdobył z sześćdziesięcioma tysiącami żołnierzy, a w roku 1560 Wielki Mogoł wdarł się do Moskwy w osiemdziesiąt tysięcy koni i spalił ją. „Kniaź jest bardzo bogaty – pisała pani Pilou – jest panem i absolutnym władcą wszystkiej rzeczy. Jego poddani polują, aby zdobyć futra. Kniaź zabiera dla siebie najlepsze i najdroższe skóry, ustalając ich ilość wedle własnej woli." Władcy europejscy raczej przez ciekawość niż ze względu na politykę słali do kniazia niemal drwiących z niego posłów. Król Francji wahał się, czy tytułować go wysokością. Były to czasy, kiedy cesarz Niemiec przyznawał królowi polskiemu zaledwie tytuł jaśnie oświeconego, a margrabia brandenburski poczytywał sobie za wielki zaszczyt, że ma godność wielkiego szambelana cesarstwa. Filip Pernisten, którego cesarz wysłał do Moskwy na zwiady, wrócił przerażony widokiem korony kniazia, której wartość, jego zdaniem, przekraczała wartość czterech razem wziętych koron papieża, króla Francji, króla Hiszpanii i cesarza. Jego szaty „były usiane brylantami, rubinami, szmaragdami i innymi drogimi kamieniami wielkości orzechów laskowych". Pernisten przywiózł w upominku cesarzowi „osiem czterdziestek soboli i tumaków, a każda z tych skór została oceniona w Wiedniu na dwieście lirów". Dodał ponadto, że „Czerkiesi z pięciu gór sprawiali owemu księciu wiele kłopotu". Oszacował piechotę moskiewską na dwadzieścia tysięcy ludzi. Jakiekolwiek by były owe opowieści wschodnie, Europa, zajęta podówczas tyloma uciążliwymi wojnami, znajdowała rozrywkę w dochodzących ją niekiedy z oddali pobrzękiwaniach mieczem kniazia moskiewskiego, który ucierał się gdzieś tam na swoim odludziu z władcą tatarskim. O potędze i sile kniazia moskiewskiego Europa miała dość mgliste wyobrażenia. Przebywając gdzieś znacznie dalej niż król polski, niż król węgierski o zgolonej głowie i długich wąsach, niż wielki książę litewski, władca o wyglądzie raczej dzikim, ubrany w futro i czapkę również futrzaną, siedział nieruchomo na czymś w rodzaju kazalnicy-tronu, między wizerunkami Jezusa i Najświętszej Panny, z pastorałem i w mitrze, z mnóstwem pierścieni na palcach, odziany w długą białą szatę jak papież i otoczony ludźmi od stóp do głów okrytymi złotem. Kiedy odwiedzali go posłowie europejscy, chcąc ich olśnić, codziennie zmieniał mitrę. Jeszcze dalej, za Moskwą i wielkim kniaziem, w najodleglejszej dali i w najsłabszym świetle, można było dostrzec olbrzymi kraj, gdzie pośrodku lśniło pełne pereł jezioro Kaniklu i gdzie roiło się od kobiet wymieniających między sobą monety z kory drzew za muszle morskie, wymalowanych, odzianych jak ziemia dziewicza: na czarno w lecie i na biało w zimie, oraz mężczyzn noszących na sobie skóry ludzkie zdarte z poległych nieprzyjaciół. Pośród ciżby owego ludu, który wyznawał religię stworzoną z nauki Mahometa, Jezusa Chrystusa i z wiary Jowisza, w ogromnym mieście Kambałuk, zamieszkanym przez pięć tysięcy astrologów i strzeżonym przez nieprzeliczone oddziały kawalerii, można było dostrzec, wśród gromów i wichru, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na okrągłym dywanie z czarnej pilśni, wielkiego chana Tatarów, który z groźną miną powtarzał z przerwami następujące słowa, wyryte na jego pieczęci: „Bóg na niebie, wielki chan na ziemi." Paryscy próżniacy opowiadali o chanie, podobnie jak o kniaziu, niestworzone historie. Mówiono, że państwo chana stworzył marszałek Kangist, którego zwiemy dziś Czyngis-chanem. Autorytet owego marszałka był taki, że siedmiu książąt okazało mu posłuszeństwo, kiedy kazał im pozabijać ich własne dzieci. Następcy nie byli od niego gorsi. Imię panującego chana było wypisane złotymi zgłoskami na frontonach wszystkich świątyń, a ostatni z tytułów tego władcy brzmiał: dusza Boga. Chan dzielił z wielkim kniaziem panowanie nad hordami. Kubilaj-chan dowiedziawszy się pewnego dnia od astrologów, że w Kambałuku ma wybuchnąć bunt, kazał zbudować obok drugie miasto, które nazwał Tatu. Oto, kim był wielki chan. W siedemnastym stuleciu, a nie zapominajmy, że to zaledwie dwieście lat temu, istniało już poza Europą, na północy i na wschodzie, mnóstwo jakichś niezwykłych i nieprawdopodobnych władców, przebywających gdzieś w mroku; osobliwy miraż, przedmiot fascynacji poetów i awanturników, który w trzynastym wieku pobudził Dantego do marzeń i skłonił do podróży Marka Polo. Kiedy wybierano się na ich dwory, owi władcy jak gdyby cofali się w ciemność; ale szukając ich włości, znajdowano albo jak Kolumb Nowy Świat, albo jak Camoes – epopeję. Na pólnocnej granicy Europy pierwszą z owych niezwykłych postaci, najbliższą i najlepiej widoczną, był wielki książę litewski; drugą, jeszcze dość wyraźną, wielki kniaź moskiewski; trzecią, już przysłoniętą, wielki chan tatarski; za tymi trzema zwidami wielki szeryf na srebrnym tronie, wielki sufi na złotym tronie, wielki zamorin na spiżowym tronie, Wielki Mogoł otoczony słoniami oraz działami z brązu, władający czterdziestu siedmioma królestwami, wielki lama, wielki władca Kataju, wielki dair, coraz mniej wyraźni, coraz osobliwsi, coraz więksi, przesuwali się, jeden za drugim, w gęstych mgłach Azji. II Oprócz kilku szczegółów, które pojawią się w odpowiedniej chwili i w niczym nie zmącą tej całości, tak wyglądała Europa we wskazanym przez nas momencie. Jak mogliśmy stwierdzić, palec Boży, wiodący pokolenia drogą kolejnych postępów, był wtedy wszędzie widoczny w wewnętrznym i zewnętrznym układzie elementów, które składały się na Europę, i ten istny ul królestw i narodów był tak właśnie wspaniale skonstruowany, aby swobodnie mogły krążyć w nim idee i skrycie dokonywać się dzieła cywilizacji. Biorąc rzecz w całości z tymi wszystkimi ograniczeniami, które zachowaliśmy w pamięci, owa praca, stanowiąca właściwe zadanie rodzaju ludzkiego, dokonywała się w Europie w początkach siedemnastego stulecia skuteczniej niż gdziekolwiek indziej. W tych czasach kiedy oddychając tym samym powietrzem, a zatem tą samą myślą, wzbogacając się obserwacją tych samych wydarzeń, żyli Galileusz, Grotius, Kartezjusz, Gassendi, Harvey, Lope de Vega, Guido Reni, Poussin, Ribera, Van Dyck, Rubens, Wilhelm Orański, Gustaw Adolf, Wallenstein, młody Richelieu, młody Rembrandt, młody Salvatore Rosa, młody Milton, młody Corneille i stary Szekspir, każdy król, każdy lud, każdy człowiek, za sprawą biegu rzeczy, dążył do tego samego celu, do którego wciąż jeszcze zmierzają obecne pokolenia, a mianowicie do ogólnej poprawy wszystkiego przez wszystkich, czyli do istoty cywilizacji. Europa, i na to kładziemy szczególny nacisk, była tym, czym jest jeszcze dziś: wielkim warsztatem, gdzie wspólnie tworzono owo wielkie dzieło. Tylko dwie siły, które kierując się swoimi egoistycznymi celami nie uczestniczyły w powszechnym działaniu, nieustannie wypatrywały stosownej dla siebie chwili i śledziły ów ogromny warsztat europejski, jedna posługując się najazdem, druga z wolna zagarniając cudze posiadłości; jedna hałaśliwa i okrutna w swoim postępowaniu, łamiąca co jakiś czas przegrody i dokonująca wyłomów w murze; druga zręczna, zwinna, chytra, wciskająca się przez każde uchylone drzwi; obie wciąż powiększając swoje obszary niepokoiły Europę, zaciskały ja między sobą niby w kleszczach i stanowiły dla niej zagrożenie. Te dwie siły, zresztą nawzajem sobie wrogie, uosabiały się w dwóch mocarstwach, a oba te mocarstwa były olbrzymie. Pierwszy z tych olbrzymów, który władał częścią kontynentu położoną na najdalej wysuniętym na wschód krańcu Morza Śródziemnego, przejawiał ducha wojny, gwałtu, podboju, był wcieleniem barbarzyństwa. Drugi, mający swoją siedzibę po przeciwnej stronie, u progu owego morza, przejawiał ducha handlu, przebiegłości i podboju, był ucieleśnieniem zepsucia. Oto dwaj naturalni wrogowie cywilizacji. Pierwszy z nich miał mocne oparcie w Afryce i w Azji. W Afryce posiadał Algier, Tunis, Trypolis w Berberii i cały Egipt, od Aleksandrii po Syene, czyli całe wybrzeże od Penon de Velez po Przesmyk Sueski; stąd sięgał do Arabii Troglodyckiej, poczynając od Suezu nad Morzeni Czerwonym, a kończąc na Suakin. Posiadał trzy z pięciu tablic, na które Ptolemeusz podzielił mapę Azji, pierwszą, czwartą i piątą. Posiadanie pierwszej tablicy oznaczało: mieć Pont, Bitynię, Frygię, Likię, Paflagonię, Galację, Kapadocję, Armenię Mniejszą, Karamanię, czyli cały Trapezus Ptolemeusza od Aleksandretty po Trebizondę. Posiadanie czwartej tablicy oznaczało: mieć Cypr, Syrię, Palestynę, całe wybrzeże od Firamide aż po Aleksandrię, Arabię Pustynną i Arabię Skalistą, Mezopotamię i Babilon, który nazywano Bagadetem. Posiadanie piątej tablicy oznaczało: mieć wszystko, co leży między dwiema liniami, z których jedna biegnie od Trebizondy na północy po Hermanassę Ptolemeusza i po Bosfor Kimeryjski, -zwany przez Włochów Ustami Świętego Jana, druga zaś, zahaczając o Arabię Szczęśliwą, wiedzie od Suezu po ujście Tygrysu. Oprócz tych trzech ogromnych obszarów olbrzym ów posiadał Armenię Większą oraz to wszystko, co Ptolemeusz umieszcza w trzeciej tablicy Azji – aż po pogranicze Persji i Tatarii. A zatem jego władania azjatyckie graniczyły na północy z Archipelagiem i morzem Marmara, Morzem Czarnym, Jeziorem Meotyckim i Sarmacją azjatycką; na wschodzie – z Morzem Kaspijskim, Tygrysem, Zatoką Perską, którą zwano morzem Elkalifa; na zachodzie – z Zatoką Arabską, inaczej Morzem Czerwonym; na południu – z Oceanem Indyjskim. W Europie posiadał Adriatyk od Knina nad Raguzą, Archipelag, Propontydę, Morze Czarne aż do Kaffy na Krymie, zwanej niegdyś Teodozją, górne Węgry aż po Budę, Trację, obecnie Rumelię, całą Grecję, czyli Tesalię, Macedonię, Epir, Achaję i Moreę, niemal całą Ilirię, a także Dalmację, Bośnię, Serbię, Dację i Bułgarię, Mołdawię, Wołoszczyznę i Transylwanię, których trzej wojewodowie mu podlegali, cały bieg Dunaju, od Watzen aż do ujścia. Posiadał jedenaście tysięcy dwieście osiemdziesiąt mil wybrzeży morskich, a powierzchni lądowej – milion dwieście trzy tysiące dwieście dziewiętnaście mil kwadratowych. Wyobraźmy sobie tego olbrzyma o dziewięciuset milach szerokości i tysiącu stu milach długości, leżącego na brzuchu w poprzek starego świata, wspierającego lewą piętę na Afryce, prawe kolano na Azji, jeden łokieć na Grecji, drugi na Tracji; cień jego głowy padał na Adriatyk, Austrię, Węgry i Podole, a jego potworne oblicze zwracało się to ku Wenecji, to ku Polsce, to znów ku Niemcom – i spozierało na całą Europę. Drugi olbrzym miał jako główną swoją siedzibę położony pod najpiękniejszym w świecie niebem półwysep, który od wschodu oblewało Morze Śródziemne, od zachodu ocean, od Afryki oddzielała wąska odnoga morska, a od Europy łańcuch wysokich gór. Ów półwysep składał się z osiemnastu królestw, którym olbrzym narzucił jedność. Dzierżył Serpę i Tanger, stanowiące rygle do cieśniny Gibraltaru, i zależnie od tego, czy raczył je otworzyć, czy zamykał, czynił z Morza Śródziemnego bądź morze, bądź jezioro. Z brzegów półwyspu słał swoje okręty na owo morze z dwudziestu ośmiu wielkich portów kontynentalnych; nad oceanem miał ich trzydzieści siedem. Posiadał w Afryce Peńon de Velez, Melillę, Oran, Marzalcabil, najdogodniejszy port na Morzu Śródziemnym, Nazagan oraz całe wybrzeże od przylądka Aguirra do przylądka Gardafui; w Ameryce znaczną część półwyspu północnego, wybrzeża Florydy, Nową Hiszpanię, Jucatan, Meksyk, przylądek Kalifornii, Chile, Peru, Brazylię, Paragwaj oraz niemal cały półwysep południowy aż po obszary zamieszkane przez Patagończyków; w Azji Ormuz, Diu, Goa, Malakkę, cztery najpotężniejsze twierdze wybrzeża, Daman, Bazin, Zanaa, Ciaul, port Colomban, królestwa: Kamanor, Kochin, Kolan, wraz z ich twierdzami, i z wyjątkiem Kalkuty – całe wybrzeże Oceanu Indyjskiego od Damanu do Melippur. Na morzach, na wszystkich morzach, miał trzy wyspy Balearów, dwanaście Wysp Kanaryjskich, Azory, Santo Puerto, Maderę, siedem wysp u wybrzeży Zielonego Przylądka, wyspę Świętego Tomasza, Mozambik, wielką wyspę Baarena, wyspę Manar, Cejlon; czterdzieści z wysp filipińskich, z których główna, Luzon, ma dwieście mil długości, Porto Rico, Kubę, San Domingo, czterysta wysp Archipelagu Bahama i wyspy Morza Północnego, których liczba nie jest znana. Znaczyło to mieć całość obszarów morskich, niemal całą Amerykę, a w Afryce i w Azji prawie to wszystko, czego drugi olbrzym nie posiadał. W Europie oprócz własnego rozległego półwyspu, ośrodka swojej potęgi i wpływu, miał Sardynię i Sycylię, które są nazbyt królestwami, aby je zaliczać do wysp. Dzierżył Włochy z obu ich krańców, władając królestwem Neapolu i księstwem Mediolanu, które również do niego należały. Jeśli chodzi o Francję, uciskał ją chyba jeszcze bardziej, trzy bowiem krainy, które u jego granic zataczały jakby półkole, Roussillon, Franche-Comté i Flandria, opasywały ją ciasno niby jego wyciągnięte ramię. Pierwszym z tych dwóch olbrzymów była Turcja, drugim – Hiszpania. III Te dwa mocarstwa narzucały Europie – pierwsze: głęboki lęk, drugie: głęboką nieufność. Poprzez Turcję rozplenił się w Europie duch Azji; poprzez Hiszpanię – duch Afryki. Za Mehmeda II islam, budząc grozę, przekroczył starożytny Bród Wołów, Bos Poros, i zuchwale osadził swój umocowany u piki koński ogon w mieście, co jak Rzym rozciągało się na siedmiu wzgórzach i w którym kościoły wznosiły się już wtedy, gdy w Rzymie były jeszcze tylko świątynie. Od owego fatalnego roku 1453 Turcja, jak powiedzieliśmy uprzednio, reprezentowała w Europie barbarzyństwo. Istotnie, wszystko, czego tknęła, traciło w ciągu kilku zaledwie lat cechy cywilizacji. Wraz z przybyciem Turków niewygasające pożary i dżuma rozgościły się w Konstantynopolu. Nad tym miastem, nad którym od tak dawna jaśniał krzyż Konstantyna, unosił się teraz wir płomieni i czarna chorągiew. Jeden z owych tajemniczych przypadków, w których umysł ludzki zdaje się dostrzegać czytelnie wypisane bezpośrednie nauki Opatrzności, wydał na pastwę tego groźnego ludu główny ośrodek wspólnoty cywilizacji, ojczyznę myśli, kraj poezji, filozofii i sztuki – Grecję. W chwili pierwszego zetknięcia się z Turkami Grecja, córa Egiptu i matka Włoch, stała się barbarzyńska. Jakiś trąd zniekształcił jej lud, jej glebę, jej budowle, nawet jej wspaniałą mowę. Na jej najsłodszych, najdźwięczniejszych, najbardziej harmonijnych, najpiękniej wypowiadanych przez poetów słowach wyrosło mnóstwo barbarzyńskich spółgłosek i szorstko brzmiących zgłosek niby gąszcz ciernistych krzaków zarastających ruiny. Greka w ustach Turków stawała się gwarą. Słownictwo tureckie, zbiór wszelkich narzeczy azjatyckich, zmąciło na zawsze ów język tak przejrzysty, tak czysty i wspaniały, wdzierając się bezładnie w tę krystaliczną mowę, z której dobyła się diamentowa poezja. Nazwy miast greckich zniekształciły się i stały się okropne. Podobnego zohydzenia doznały krainy sąsiednie, na które Hellada rzucała niegdyś swoje promienie. Argos zamieniło się w Filokię, Delos w Dili, Didymo-Tychos w Dimotu, Tzorolus w Czurli, Zephirium w Zafrę, Sagalassos w Sadżaklu, Nysa w Nous-Szer, Moryssus w Moucious, Kibyra w Bustereh, rzeka Acheloos w Aspropotamos, a rzeka Poretus w Prut. Czy nie wzbudzają w nas bolesnych uczuć owe poniżające i ośmieszające nazwy, na przykład Stan-Ko, zamiast. Kos, ojczyzny Apellesa i Hipokratesa; Fionda, dawna Faselis, gdzie Aleksander musiał jedną stopę zanurzyć w morzu, tak wąskie było bowiem przejście o nazwie Climax; Hesen-now, dawne Novus, gdzie znajdował się skarbiec Mitrydatesa; Skipsilar dawne Skapta-Hyla, gdzie Tukidydes posiadał kopalnie złota i pisał swoją historię; Temesvar, dawne Tomi albo Tomis, dokąd został zesłany Owidiusz; Kokso, Coutousos, dokąd wysiedlono świętego Chryzostoma; Giustendil, Justiniana, kolebka Justyniana; Salenti, dziś Konstanca; Traianopolis, grobowiec Trajana! Olimp, Ossę, Pelion i Pindos nazwano paszalikiem Janiny; pasza, siedząc w kucki na tygrysiej skórze, marszczył brew na tej samej górze co Jowisz. Gorzkie szyderstwo, jakby tchnące ze słów, tchnęło również z rzeczy; Etolia, owa starożytna republika, tak potężna i dumna, tworzyła despotat. Jeśli zaś chodzi o dolinę Tempe, „frigida Tempe", która stała się dzika i niedostępna pod narzuconym jej mianem Lycostomo, pełna obecnie nienawiści, kolczastych pnączy i mroku, przeistoczyła się w Dolinę Wilków. Okropna myśl, którą budzi barbarzyństwo, co stało się narodem, posiadające flotę i armię, wcieliła się w tureckiego sułtana. Europa tylko z daleka ośmielała się spoglądać na tego budzącego przerażenie władcę. Bogactwa sułtana Turczyna, jak go zwano, były bajeczne; jego dochód przewyższał piętnaście milionów sztuk złota. Sułtanka, siostra Selima, otrzymywała dwa tysiące pięćset złotych cekinów dziennie. Turczyn był najpierwszym z władców pod względem posiadanej jazdy. Nie licząc jego gwardii przybocznej, składającej się z czternastu tysięcy pieszych janczarów, utrzymywał stale wokół siebie w rynsztunku bojowym pięćdziesiąt tysięcy spahisów i sto pięćdziesiąt tysięcy timariotów, łącznie w liczbie dwustu tysięcy koni. Posiadał niezliczone galery. W rok po klęsce pod Lepanto flota otomańska mogła jeszcze stawić czoło wszystkim zjednoczonym siłom morskim chrześcijaństwa. Sułtan miał tak wspaniałą artylerię, że, jeśli dać wiarę opowieściom ludowym, podmuch wywoływany przez jego armaty obalał mury miast. Wspominano z lękiem, że podczas oblężenia Konstantynopola Mehmed II kazał murarzom zbudować opasany żelaznymi obręczami ogromny moździerz, który przetaczano na kołach, a dwa tysiące wołów ledwie mogło go uciągnąć; z paszczy owego moździerza skierowanego na miasto dniem i nocą biły potoki smoły i leciały bryły skalne. Inni władcy wraz ze swoimi machinami i bombardami wydawali się niczym wobec owych dzikich sułtanów, którzy razili miasta wybuchami wulkanu. Potęga Turczyna była tak ogromna, a sułtan tak wszędzie potrafił stawić czoło, że, wojując z Europą, Sulejman zdołał jednocześnie odebrać Persji Dyarbekir, Murad zaś Medię; Selim zdobył na Mamelukach Egipt i Syrię, natomiast Murad II wymordował Gruzinów, którzy sprzymierzyli się z dynastią Safawidów. Sułtan porozumiewał się z władcami chrześcijańskimi wyłącznie od wrót swojego pałacu. Listy, które do nich pisywał, a raczej rozkazy, jakie im wydawał, pieczętował swoim cesarskim strzemieniem. Kiedy wpadał w gniew, rozkazywał katowi wybijać pięścią zęby ich posłom. Nawet Turków ogarniała groza na sam widok sułtana. Miana, jakie mu dawali, wyrażały nade wszystko trwogę; nazywali go synem niewolnika, a jego letni pałac domem mordercy. Wobec innych narodów gloryfikowali go w sposób posępny, mówiąc: „Gdzie przejdzie jego koń, trawa nie porośnie." Król Hiszpanii oraz Indii Zachodnich, rodzaj sułtana katolickiego, był bogatszy od wszystkich razem wziętych władców chrześcijaństwa. Jeśli liczyć tylko jego zwykłe dochody, z Włoch i Sycylii otrzymywał corocznie cztery miliony sztuk złota, z Portugalii dwa miliony, z Hiszpanii czternaście milionów, z Ameryki trzydzieści milionów. Siedemnaście prowincji Holandii, w której skład wchodziły wówczas Artois, Cambresis i Ardeny, rok w rok płaciło królowi katolickiemu trzy miliony sztuk złota. Mediolan był tłustym kąskiem, na który wszyscy ostrzyli sobie zęby, a zatem niełatwym do upilnowania. Należało pilnie baczyć na Wenecję., zazdrosną sąsiadkę, osłonić wojskiem granicę z Sabaudią, aby powstrzymać księcia „zwalającego się znienacka", jak mawiał Sully, dobrze uzbroić twierdzę w Fuentes, aby trzymać w szachu Szwajcarów i mieszkańców Gryzonii, mieć w gotowości i ponaprawiać solidne warownie wewnątrz kraju, zwłaszcza w Novarze, Pawii i Cremonie, która, jak pisał Montluc, „ma wyborną wieżę obronną, zaliczaną do cudów Europy". Ponieważ miasto było niespokojne, należało trzymać w nim hiszpański garnizon składający się z sześciuset zbrojnych, z tysiąca lekkiej kawalerii i z trzech tysięcy piechoty oraz zachowywać w dobrym stanie zamek mediolański, w którym prace prowadzono bez przerwy. Mediolan, jak widzimy, był wielce kosztowny, ale odliczywszy wszystkie wydatki i tak co roku dostarczał Hiszpanii osiemset tysięcy dukatów. Najmniejsza nawet cząstka tej ogromnej monarchii dorzucała swój grosz; Baleary płaciły pięćdziesiąt tysięcy talarów rocznie. To wszystko, powtarzam, stanowiło zwykłe dochody. Nadzwyczajnych niepodobna zliczyć. Sam dochód z cruzada wynosił tyle co dochód z królestwa; z subsydiów kościelnych król utrzymywał stale sto doskonałych galer. Trzeba dodać do tego sprzedaż godności komandorskich, unieważnienia nadań stanowisk i dóbr, sprzedaż stanowisk sądowych, trzecie części zbiorów pobierane od feudałów, konfiskaty, dary ludów i lenników. Co trzy lata królestwo Neapolu dawało milion dwieście tysięcy talarów w złocie, a w roku 1615 Kastylia ofiarowała królowi, który raczył przyjąć ów dar, cztery miliony sztuk złota płatne w ciągu czterech lat. To bogactwo przeistaczało się w potęgę, którą sułtan zawdzięczał jeździe, a król Hiszpanii – piechocie. Mawiano w Europie: jazda turecka, piechota hiszpańska. Być godnym jak szlachcic, ruchliwym jak partyzant, odpornym na ataki szwadronów, niewzruszonym wobec salw muszkietów, znać swoje przewagi i braki w rzemiośle wojennym, panować w milczeniu nad swoją zapalczywością, spieszyć za dowódcą, trwać w szeregu, nie zbłądzić z drogi, o niczym nie zapominać, nie rozprawiać, wykorzystywać każdą okoliczność, znosić dzielnie chłód, upał, głód, pragnienie, niewygody, trud i zmęczenie, maszerować, jak inni walczą, walczyć, jak inni maszerują, z cierpliwości uczynić podstawę wszystkiego, a z odwagi szczyt cierpliwości – oto zalety hiszpańskiego piechura. Piechur hiszpański przepędził z kraju Maurów, wylądował w Afryce, ujarzmił wybrzeże, zawładnął Etiopią i krajem Kafrów, zajął Malakkę i wyspy Moluki, podbił stare Indie i Nowy Świat. Wspaniała piechota, która załamała się dopiero natknąwszy się na wielkiego Kondeusza! Po hiszpańskiej piechocie, wedle stopnia doskonałości, szła piechota walońska, ale piechota walońska również podlegała królowi Hiszpanii. Jego jazda ustępowała tylko jeździe tureckiej i była najlepiej wyposażona w Europie; dzianety pochodziły z Hiszpanii, kłusaki z Kastylii, zwykłe konie z Burgundii i Flandrii. Arsenały króla katolickiego wprost pękały od amunicji. Tylko w trzech zbrojowniach Lizbony zgromadzono lekkich pancerzy dla piętnastu tysięcy pieszych i ciężkiej zbroi dla dziesięciu tysięcy jeźdźców. Król posiadał niezliczone twierdze, i to wszędzie, a dziesięć z nich, Collioure, Perpignan i Salses na południu, Gravelines, Dunkierka, Hesdin, Arras, Valenciennes, Philippeville i Marienborg na północy, stanowiły wyłomy w dzisiejszej Francji. Największą siłą Hiszpanii, tak potężnej dzięki swoim twierdzom, jeździe oraz piechocie, nie była ani jazda, ani twierdze, ani piechota, tylko marynarka. Król katolicki, który posiadał najlepszych żołnierzy w Europie, miał również najlepszych marynarzy. Żaden z ludów żeglarskich owych czasów nie dorównywał Katalończykom, Baskom, Portugalczykom i Genueńczykom. Sewilla, którą zaliczano wtedy do głównych miast morskich Europy, choć położona dość daleko w głębi kraju, a do której portu przybijały wszystkie statki Meksyku i Peru, była istną szkołą marynarzy. Aby mieć ścisłe pojęcie o znaczeniu dawnej Hiszpanii jako potęgi morskiej, postanowiliśmy dokładnie się dowiedzieć, czym była wielka armada Filipa II, tak słynna i tak mało znana jak wiele rzeczy słynnych. Historia mówi o niej i zachwyca się nią, ale historia, która nienawidzi szczegółów i która według nas popełnia wskutek tego błąd, nie podaje cyfr. A my zaczęliśmy szukać owych cyfr w pomroce, w jaką wtrąciła je historia; odnaleźliśmy je z wielkim trudem; oto one. W naszym mniemaniu nie ma ponad to nic bardziej pouczającego i ciekawego. Było to w roku 1588. Król Hiszpanii postanowił skończyć za jednym zamachem z Anglikami, którzy już go zaczepiali i drwili sobie z olbrzyma. Uzbroił więc flotę. Owa flota składała się z dwudziestu pięciu wielkich okrętów z Sewilli, z dwudziestu pięciu z Baskonii, z pięćdziesięciu małych statków z Katalonii i z Walencji, z pięćdziesięciu barek hiszpańskiej żeglugi przybrzeżnej, z dwudziestu szalup z czterech wsi z wybrzeża Guipuzcoa, ze stu szkut portugalskich, z czternastu galer i z czterech wielkich galarów z Neapolu, z dwunastu galer z Sycylii, z dwudziestu galer hiszpańskich i trzydziestu szybkich łodzi żaglowych z Niemiec; razem trzysta pięćdziesiąt żagli obsługiwanych przez dziewięć tysięcy marynarzy. Nie docenilibyśmy należycie tej eskadry, jeśli nie przypomnimy sobie, czym była wtedy galera. Galera kosztowała niemało. Całe północne wybrzeże Afryki, z wyjątkiem Algieru i Trypolisu, nie mogło dostarczyć sułtanowi środków na zbudowanie i utrzymanie choćby dwóch galer. Zaprowiantowanie armady przedstawiało się imponująco. Oto liczby dość osobliwe, ale bardzo dokładne: sto sześćdziesiąt siedem tysięcy pięćset kwintali sucharów, dostarczonych z Murcji, Burgos, Campos, Sycylii, Neapolu i wysp, jedenaście tysięcy kwintali solonego mięsa, dostarczonego z Estramadury, Galicji i Asturii, jedenaście tysięcy kwintali słoniny z Sewilli, Rondy i z Baskonii, dwadzieścia trzy tysiące baryłek solonych ryb z Kadyksu i z Algarve, dwadzieścia osiem tysięcy kwintali sera z Majorki, Senegalu i Portugalii, czternaście tysięcy kwintali ryżu z Genui i Walencji, dwadzieścia trzy tysiące beczek oliwy i octu z Andaluzji (beczka ważyła dwadzieścia pięć funtów), dwadzieścia sześć tysięcy faneguas fasoli z Kartageny i z Sycylii, dwadzieścia sześć tysięcy beczułek wina z Malagi, Maxovelli, Ceresy i Sewilli. Dostawy zboża, żelaza i płótna pochodziły z Andaluzji, Neapolu i Baskonii. Ich liczby się zagubiły. Owa flotylla unosiła całą armię: dwadzieścia pięć tysięcy Hiszpanów, pięć tysięcy żołnierzy z pułków we Włoszech, sześć tysięcy z Wysp Kanaryjskich, Indii i z garnizonów portugalskich, reszta to rekruci; dwanaście tysięcy Włochów pod dowództwem dziesięciu rotmistrzów, dwadzieścia pięć tysięcy Niemców, tysiąc dwustu szwoleżerów kastylijskich, dwustu z wybrzeża i dwustu z pogranicza, czyli tysiąc sześciuset jezdnych; trzy tysiące ośmiuset kanonierów i czterystu gastaduros; razom, wliczając w to dziewięć tysięcy marynarzy, było to siedemdziesiąt sześć tysięcy ośmiuset ludzi. Ta ogromna, uzbrojona załoga unicestwiłaby Anglię. Uniósł ją podmuch wiatru. Ów podmuch wiatru, który uderzył nocą 2 września 1588 roku, odmienił kształt świata. Oprócz sił jawnych Hiszpania miała też siły tajne. Rzeczywiście, jej powierzchnia była wielka, ale jej głębokość była ogromna. Miała wszędzie podziemne galerie, podkopy, miny i kontrminy, ukryte przewody, nieznane rozwidlenia, nieoczekiwane korzenie. Później, kiedy Richelieu zaczął rozkopywać stary grunt europejski, zdumiewał się co chwila, że jego łopata nieustannie natrafia na Hiszpanię. To, co widać było w dziennym świetle, sięgało daleko; to, czego nie można było dojrzeć, docierało jeszcze dalej. Można by rzec, że w sprawach tego świata więcej było w owych czasach Hiszpanii pod ziemią niż na wierzchu. Miała w ręku książąt włoskich przez małżeństwa, „Austria, nube", republiki kupieckie przez handel, papieża przez religię, przez coś, co było jeszcze bardziej katolickie niż Rzym, świat cały przez złoto, do którego miała klucz. Ameryka była kasą pancerną, a Hiszpania kasjerem. Rządzona przez dynastię austriacką majestatycznie górowała nad Niemcami i kierowała nimi skrycie. Niemcy w ciągu tysiąca lat swoich nowożytnych dziejów raz uległy duchowi Francji, za czasów Karola Wielkiego, i raz duchowi Hiszpanii, za czasów Karola V. Ale gdy zmarł Karol V, Hiszpania nie wypuściła Niemiec ze swoich rąk. Jak widzimy, Hiszpania miała jeszcze coś potężniejszego niż swoją potęgę: była to jej polityka. Potęga jest ramieniem, polityka dłonią. Łatwo pojąć, że Europa źle się czuła między tymi dwoma gigantycznymi mocarstwami, które ciążyły na niej brzemieniem dwóch światów. Ścieśniona przez Hiszpanię na zachodzie, przez Turcję na wschodzie z każdym dniem stawała się jakby coraz mniejsza i jej granice, z wolna przesuwane, cofały się ku środkowi. Połowa Polski i połowa Węgier były już zajęte, zaledwie Buda i Warszawa ostały się barbarzyństwu. Śródziemnomorski zakon joannitów został za Karola V wyparty z Rodos na Maltę. Genua, która niegdyś rozciągała swoją władzę aż po Tanais, posiadała Cypr, Lesbos, Chios i Perę oraz skrawek Tracji, a której cesarz Bizancjum dał Mitylenę, ustępowała krok po kroku przed Turkami ze swoich włości, aż wreszcie została przyparta do Korsyki. Europa wszakże opierała się obu państwom najeźdźczym. Napinała przeciw nim wszystkie swoje siły, by użyć dosadnego języka Sully'ego i Matthieu. Francja, Anglia i Holandia stawiały czoło Hiszpanii; Święte Cesarstwo, wspomagane przez Polskę, Węgry, Wenecję, Rzym i Maltę, walczyło z Turkami. Król polski był biedny, choć bogatszy, niż gdyby był królem jednej z trzech monarchii takich, jak Szkocja, Sardynia lub Nawarra, które nie przynosiły nawet stu tysięcy talarów dochodu; otrzymywał sześćset tysięcy talarów rocznie, a i Litwa łożyła na niego. Nie utrzymywał piechoty z wyjątkiem kilku pułków szwajcarskich czy niemieckich; ale jego jazda, złożona ze stu tysięcy wojowników polskich i siedemdziesięciu tysięcy litewskich, była doborowa. Owa jazda, osłaniająca dość rozległą granicę, była dlatego skuteczna jako obrończyni ogromnej i drżącej ze strachu gromady narodów cywilizowanych, że zorganizowano ją na sposób turecki i że dzika, zuchwała i gwałtowna przypominała z postawy jazdę otomańską, jak pies-wilk przypomina wilka. Cesarz bronił pozostałej części granicy od Knina nad Adriatykiem po Szolnok opodal Dunaju, mając na swoje rozkazy dwadzieścia tysięcy lancknechtów; sumy na nich wydatkowane podczas wojny były niewystarczające, a w czasie pokoju znacznie obciążały cesarstwo. Wenecja i Malta osłaniały morze. O Genui wspominamy już tylko mimochodem, Genua, po tylekroć upokorzona, strzegła swojego wybrzeża z pomocą czterech galer, pozwalając, by dwadzieścia pięć tych okrętów butwiało w jej arsenale, rzadko uczestniczyła w jakichś działaniach wojennych i powierzała się opiece króla Hiszpanii. Malta miała potrójną zbroję w postaci twierdz, okrętów i waleczności swoich kawalerów. Ci dzielni panowie, którzy na Malcie podlegali tak surowej regule ograniczającej zbytek, że najznaczniejszy nawet z nich nie mógł sobie sprawić nowej odzieży bez zezwolenia odpowiedniego bajlifa, jakby chcąc sobie powetować tę klasztorną dyscyplinę, okazywali niezwykłą odwagę i, będąc jagniętami na wyspie, stawali się lwami na morzu. Galera maltańska, nie mająca nigdy na pokładzie więcej niż szesnaście armat i pięciuset wojowników, bez wahania nacierała na trzy galeony tureckie. Wenecja, zuchwała, opływająca w dostatki, wsparta o siedem należących do niej miast warownych w Lombardii i Marche, władczyni Friuli oraz Istrii, pani Adriatyku, nad którym straż kosztowała ją pięć tysięcy dukatów rocznie, powstrzymująca uskoków pięcioma zawsze uzbrojonymi żaglowcami, dumnie władająca na Korfu, Zante, Cefalonii i na wszystkich wyspach przybrzeżnych od Zary aż po Cerigo, utrzymująca stale w gotowości bojowej dwadzieścia pięć tysięcy cernidów, trzydzieści pięć tysięcy lancknechtów, Szwajcarów i Gryzończyków, tysiąc pięciuset włóczników, tysiąc lekkiej jazdy lombardzkiej i trzy tysiące dalmackich istradiotów, stanowiła dla sułtana istotną przeszkodę. Nawet kiedy utraciła Andros i Paros, które posiadała na Archipelagu, zachowała Kandię i stojąc tam na owej wspaniałej naturalnej tamie, zamykającej Morze Egejskie, uniemożliwiała Turkom wyjście z Archipelagu i dostęp do Morza Śródziemnego, tym sposobem trzymając barbarzyńców w szachu. W Wenecji służbę na morzu pełniła szlachta. Wszyscy kapitanowie i zwierzchnicy na okrętach byli szlachcicami weneckimi. Republika miała zawsze na morzu czterdzieści galer, z czego dwadzieścia dużych. W swoim wspaniałym arsenale, jedynym na świecie, miała dwieście galer, robotników, którzy mogli w ciągu dziesięciu dni wyprawić na morze trzydzieści okrętów, oraz uzbrojenie wystarczające do pokonania wszystkich flot na świecie. Wielką pomoc okazywała Stolica Apostolska. Trudno o coś bardziej zajmującego niż dociekać dzisiaj, jaką władzę doczesną, jaką potęgę polityczną i wojskową miał podówczas papież, tak wysoko stojący jako władca duchowy. Z otaczającego niegdyś Rzym muru obronnego długości pięćdziesięciu mil pozostała już tylko część długości szesnastu mil; zamiast czternastu bram, z których każda prowadziła do jednego z raggione, było ich teraz trzynaście; Rzym uległ siedmiu wielkim zniszczeniom połączonym z rabunkiem, lecz zgwałcony – pozostał nadal święty, zburzony – zachował moc. Rzym, jeśli wolno powtórzyć, co powiedziano już na innym miejscu, zawsze pozostanie Rzymem. Papież dzierżył jedną z marchii Włoch, Ankonę, i jedno z czterech księstw lombardzkich, Spoleto; miał Ankonę, Comachio, ujście Padu w Zatoce Weneckiej, Civitavecchia nad Morzem Tyrreńskim. Państwo Kościelne składało się z Kampanii rzymskiej i z Dziedzictwa Świętego Piotra, z Sabiny, Umbrii, czyli całego obszaru u stóp Apeninów, z marchii Ankony, z Romanii, z księstwa Ferrary, z Perugii wraz z okolicą i z Bolonii wraz z przyległą do niej krainą, a także ze skrawka Toskanii; należało do niego jedno miasto wielkie – Rzym, jedno nieco mniejsze – Bolonia, osiem jeszcze mniejszych – Ferrara, Perugia, Ascoli, Ankona, Forli, Rawenna, Fermo i Viterbo, czterdzieści pięć miast rozmaitej wielkości, a między nimi Rimini, Cesena, Faenza i Spoleto, pięćdziesiąt biskupstw i półtora miliona mieszkańców. Ponadto Ojciec Święty posiadał we Francji hrabstwo Venaissin, którego sercem był groźny zamek warowny w Avignonie. Państwo rzymskie, oglądane na mapie, miało, podobnie jak dziś, kształt postaci siedzącej z powagą bogów egipskich, której tron stanowiły Abruzzy, Modena i Lombardia znajdowały się nad jej głową, Toskania na jej piersi, Ziemia di Lavoro, leżąca u jej stóp, opierała się o Adriatyk, a Morze Śródziemne sięgało jej po kolana. Papież był majętny. Siał odpusty, a zbierał dukaty. Wystarczył jego podpis, aby obłożyć świat daniną. Jak długo będę miał pióro – mawiał Sykstus V – tak długo będę miał pieniądze. Głowa papieża czy wielkiego pisarza? Rzeczywiście, Sykstus V, który był wielce wykształcony, odznaczał się inteligencją oraz zamiłowaniem do sztuk pięknych i nie cofał się przed iście królewskimi wydatkami, zgromadził cztery miliony sztuk złota w Zamku Świętego Anioła. Z danin pochodzących od wiernych z całego świata mógł stworzyć sobie doborową armię, złożoną z dwudziestu pięciu tysięcy ludzi z Marche i Romanii oraz z dwudziestu pięciu tysięcy z Kampanii i ziem Dziedzictwa Świętego Piotra; połowę tych wojsk trzymał u granic, połowę w Rzymie. W razie potrzeby powiększał te siły zbrojne. Grzegorz VII i Aleksander III stawili czoło władcom rozporządzającym armią cesarstwa, które znajdowało się wówczas w rozkwicie, oraz połączonym z nią wojskom Królestwa Obojga Sycylii. Pewnego dnia książę Ferrary ośmielił się załadować na statek sól w Comachio. „Ojciec Święty – przytaczamy tu fragment listu Mazarina – odwołując się do swoich racji oraz armii, którą zgromadził, skłonił księcia do wyrażenia skruchy i zabrał mu jego państwo." Oto czym byli żołnierze papieża. Owa milicja wybornie potrafiła utrzymać respekt dla państwa rzymskiego. Dodajmy do tego Umbrię, wielką, naturalną warownię, która zmusiła do odwrotu Hannibala, oraz wybrzeża, zarówno na północy, jak na południu, najbardziej wystawione na wiatry w całych Włoszech. Nie można tu było lądować. Od strony obu mórz burze chroniły papieża. Mając takie położenie i osłonę, papież współdziałał w wielkiej, ustawicznej wojnie z Turczynem. Dzisiaj Ojciec Święty posyła paszy Egiptu w darze kamee i odbywa przejażdżki parowcem „Mahmoudieh". Rzecz niesłychana, ukazująca nagle, jeśli się nad tym zastanowić, niezwykłą przemianę rzeczy: oto papież siedzący spokojnie w owym hugenockim wynalazku, nazwanym tureckim imieniem! W tamtych czasach papież walecznie wypełniał swoją posługę i swoje zdobne w tiarę galery słał pod Lepanto. Gdy tylko pojawiały się półksiężyce i turbany, papież wyżuwał się ze wszystkiego, co posiadał, ani jeden żołnierz, ani jeden grosz nie były już jego własnością. Z kolei więc ściągał daniny. Tym sposobem to, co chrześcijanie dawali papieżowi, papież w razie potrzeby oddawał chrześcijaństwu. Gdy w roku 1542 zawiązała się liga przeciw Otomanom, Paweł III posłał Karolowi V dwanaście tysięcy piechoty i pięćset koni. Pod koniec szesnastego wieku, w roku 1588, burza ocaliła Anglię od Hiszpanów; pod koniec siedemnastego wieku, w roku 1683, Sobieski ocalił Niemców od Turków. Ocalenie Anglii to ocalenie Anglii, ale ocalenie Niemiec było ocaleniem Europy. Można rzec, że w owych pamiętnych okolicznościach Polska spełniła powinność Francji. Aż do owej chwili barbarzyńcy zawsze napotykali Francję, zawsze rozpraszali się przed jej obliczem. W roku 496 nadciągająca z północy fala barbarzyństwa ustąpiła przed Chlodwigiem, w roku 732 przed Karolem Młotem. A tymczasem zwycięstwo Boga odniesione nad niezwyciężoną armadą ani zwycięstwo Sobieskiego odniesione nad Kara Mustafą nie uspokoiły Europy. Hiszpania i Turcja wciąż trwały niewzruszone i w wieku siedemnastym sądzono, że ustawicznie się rozrastają, że są coraz groźniejsze, że w niedalekiej, strasznej przyszłości okażą się niezwykle niebezpieczne. Polityka, owa nauka podobnie jak medycyna oparta na domniemaniach, nie przewidywała wówczas, że rzeczy mogą ułożyć się inaczej. Uspokajano się tylko niekiedy, słysząc, że dwa olbrzymy natykają się na siebie na Morzu Czerwonym i ścierają w Azji. Owo starcie w Arabii Szczęśliwej, tak odległe i mgliste, nie rozpędziło w oczach myślicieli ciężkich chmur gromadzących się nad światem cywilizowanym. W epoce, której obraz naszkicowaliśmy pokrótce, niepokój sięgnął szczytu. W broszurze zatytułowanej Les forces du roy d'Espagne, wydanej w Paryżu w roku 1527 z przywilejem królewskim oraz sztychami Izaaka Jaspara, czytamy: „Ambicją tego króla będzie posiadanie wszystkiego. Jegookręty, nieustannie w ruchu, trzymają na wodzy Anglię i przeszkadzają okrętom innych państw poruszać się wedle ich woli." W innej broszurze, ogłoszonej w owym czasie i noszącej tytuł Discours sommaire de l'état du Turc, czytamy: „On [Turczyn] daje chrześcijaństwu wiele powodów do obaw, ma bowiem mnóstwo sposobów, aby wystawić wielką armię, powołując pod broń ludzi z krajów, którymi włada. Trzeba nie mieć wyobraźni, aby nie zdawać sobie sprawy z groźby podobnego potopu." IV Dziś niepojętą siłą rzeczy Turcja już upadła, upadła już Hiszpania. Kiedy wypowiadamy te słowa, asygnaty *, to najokropniejsze robactwo starych, zmurszałych społeczeństw, pożerają cesarstwo tureckie. Od dawna już inny naród posiada Gibraltar, podobny w tym do dzikusa, co przyszywa sobie do płaszcza pazur zabitego lwa. A zatem w niespełna dwieście lat dwa olbrzymy, które przerażały naszych dziadów, obróciły się wniwecz. Czy Europa się poczuła wyzwolona? Nie. Jak w siedemnastym wieku, zagraża jej podwójne niebezpieczeństwo. Ludzie przemijają, ale człowiek pozostaje; cesarstwa upadają, egoizmy kształtują się na nowo. Otóż w chwili obecnej, tak samo jak przed dwustu laty, dwa ogromne egoizmy uciskają Europę i pragną ją podbić. Duch wojny, przemocy i podboju trwa jeszcze na wschodzie, duch handlu, podstępu i ryzyka trwa jeszcze na zachodzie. Dwa olbrzymy przesunęły się nieco na północ, chcąc jak gdyby natrzeć na kontynent z góry. Dziedzicem Turcji jest Rosja, dziedzicem Hiszpanii – Anglia. Proszę w myśli wyciąć z kuli ziemskiej odcinek, który, otaczając biegun północny, ciągnąłby się od Przylądka Północnego w Europie po Przylądek Północny w Azji, od Torneo po Kamczatkę, od Warszawy po zatokę Anadyr, od Morza Czarnego po Morze * W Turcji ich nazwa brzmi: szim. [Przyp. aut.] Ochockie, a na zachodzie, napoczynając Szwecję obrzeżałby Bałtyk, pożerał Polską, na południu wdzierał się w Turcję, pochłaniał Kaukaz i Morze Kaspijskie, obejmował Persję, tworzył długią linię, biegnącą od Uralu aż po Przylądek Wschodni, graniczył z Turkiestanem i Chinami, zahaczał o Japonię przylądkiem Łopatka i biegnąc ze środka Europy, zmierzał ku Cieśninie Beringa, a poprzez Azję graniczył z Ameryką; oprócz Polski trzeba dodać do tego ogromnego odcinka kuli ziemskiej Krym, Gruzję Południową, Szyrwan, Imeretię, Abchazję, Armenię i Syberię, zgrupować dokoła wyspy Nowej Ziemi, Spitsbergen, Wajgacz i Kolgujew, Wyspy Alandzkie, Dago i Oesel, Clarke, wyspy Świętego Mateusza, Świętego Pawła, Świętego Jerzego, Wyspy Aleuckie, Kodiak, Sitkę i wyspę Księcia Walii, i rozproszyć na tej ogromnej przestrzeni sześćdziesiąt milionów ludzi, a będziemy mieli Rosję. Rosja ma dwie stolice: jedną kokieteryjną, wytworną, zarzuconą ogromnymi błyskotkami w stylu Pompadour, który przybrały tam pałace i sobory, wyłożoną białym marmurem, zbudowaną wczoraj, stanowiącą siedzibę dworu i przedmiot zainteresowania cesarza, oraz drugą, przeładowaną miedzianymi kopułami i minaretami z cyny, mroczną, pradawną i poniechaną. Pierwsza, Sankt-Petersburg, reprezentuje Europę, druga, Moskwa, reprezentuje Azję. Orzeł rosyjski, jak orzeł niemiecki, ma dwie głowy. Rosja może wystawić studziesięciotysięczną armię. Myśl o zalewie rosyjskim sprawiła, że naprawiono mur chiński i wzniesiono mur paryski. Cesarz Rosji jest obecnie tym, kim niegdyś był wielki kniaź moskiewski. Proszę porównać te dwie postacie i zdać sobie sprawę z kroków, które Bóg każe stawiać człowiekowi. Kniaź stał się księciem, książę stał się carem, car stał się cesarzem. Przyznajmy, że owe przeistoczenia to istne awatary. Władca moskiewski, wciąż zmieniając skórę, za każdym razem coraz bardziej upodabnia się do Europy, czyli do cywilizacji. Ale niechaj Europa nie zapomina, że upodabniać się to nie znaczy bynajmniej: utożsamiać się. Anglia posiada Szkocję, Irlandię, Hebrydy i Orkady; grupą Wysp Szetlandzkich oddziela Danię od Wysp Owczych oraz Islandii, zamyka Morze Północne i obserwuje z nich Szwecję; wyspami Jersey i Guernesey zamyka kanał La Manche i obserwuje z nich Francję. Rusza potem dalej, okrąża półwysep, utwierdza swój wpływ w Portugalii, staje pewną stopą w Gibraltarze i wkracza w Morze Śródziemne, wziąwszy wprzód do niego klucz. Daje krok nad Balearami, Korsyką, Sardynią i Sycylią; tu się zatrzymuje, napotyka Maltę, rozsiada się na niej, między Sycylią i Tunisem, między Włochami i Afryką; wyruszywszy z Malty, dociera do Korfu, skąd, zamykając Adriatyk, ma baczenie na Turcję, do Sancta Maura, Cefalonii i Zante, skąd władając Morzem Jońskim nadzoruje Moreę; do Cerigo, skąd, blokując Archipelag, strzeże Kandii. Tutaj trzeba zawrócić z drogi, Egipt broni przejścia, Kanał Sueski jeszcze nie wykopany; zawraca więc i dociera do Oceanu. Okrążyła Hiszpanię, ów mały półwysep, okrąży Afrykę, ów ogromny półwysep. Droga jest niedogodna, biegnie wybrzeżem, gdzie ocean piasku miesza się z oceanem fal. Jak człowiek, który, przebywając bród, ostrożnie stąpa z kamienia na kamień, Anglia za każdym krokiem przystaje. Najpierw zatrzymuje się w Saint-James, u ujścia Gambii, skąd śledzi Senegal francuski. Jej następny krok odciska się na wybrzeżu, w Cacheo, trzeci w Sierra Leone, czwarty na Przylądku Korsykańskim. Następnie zapuszcza się na Atlantyk i jednoczy pod swoim sztandarem Wyspy Wniebowstąpienia, Świętą Heleną i Fernando Po, trójkąt wrzynający się głęboko w Zatokę Gwinejską. Tak podparta, dociera do Przylądka Dobrej Nadziei i opanowuje najdalej położony cypel Afryki, jak w Gibraltarze zagarnęła najdalej położony cypel Europy. Z Przylądka Dobrej Nadziei wraca na północ przeciwległą stroną półwyspu afrykańskiego, zatrzymuje się na wyspach Maskarenach na wyspie Mauritius, w Port Louis, skąd czuwa nad Madagaskarem, osiada na Seszelach, skąd włada całym wschodnim wybrzeżem, od przylądka Delgado po przylądek Guardafui. A tutaj już tylko Morze Czerwone dzieli ją od Morza Śródziemnego i od Archipelagu; opłynęła Afrykę dokoła; wróciła niemal do punktu, skąd wyruszyła. Oto Ocean Indyjski, oto Azja. Anglia wkracza do Azji; od Seszeli tylko krok do Lakkadiwów, bierze więc Lakkadiwy, a potem wyciąga rękę i chwyta Hindustan, cały Hindustan, Kalkutę, Madras i Bombaj, owe trzy prowincje Kompanii Indyjskiej, wielkie jak cesarstwa, oraz siedem królestw, Nepal, Oude, Barodę, Nagpur, Nizam, Mysore i Travancore. Tutaj styka się z Rosją; dzieli ją od niej tylko chiński Turkiestan. Władczyni Zatoki Omańskiej, oblewającej ogromny pas wybrzeża, jaki posiada, od Hajdarabadu do Trivanderam, dociera do Persji oraz Turcji przez Zatokę Perską, którą może zamknąć, i do Egiptu przez Morze Czerwone, które również może zablokować. Hindustan daje jej Cejlon. Z Cejlonu przeciska się między Nikobarami i Andamanami, ląduje na długim obrzeżu gór Mog w Indochinach i opanowuje Zatokę Bengalską. Mieć w swoim posiadaniu Zatokę Bengalską to znaczy dyktować prawa cesarstwu Birmy. Góry Mog otwierają jej drogę na półwysep Malakki; gromadzi tam swoje siły i wzmacnia je. Z Malakki baczy na Borneo. Tym sposobem z archipelagu Singapur baczy również na Sumatrę; posiadając przylądek Romania i przylądek Komoryn, ma w swoim władaniu dwa wielkie cyple Azji, podobnie jak posiada najdalej wysunięte cyple Europy i Afryki. W chwili obecnej otwarcie atakuje Chiny, spróbowawszy uprzednio je zatruć lub przynajmniej uśpić. Ale to nie wszystko; pozostają jeszcze dwa kontynenty, Nowa Holandia i Ameryka, oba je więc chwyta. Wyruszywszy z Malakki, przemierza nieprzebyty gąszcz Archipelagu Sundajskiego, ową zdobycz dawnych żeglarzy holenderskich, i podbija całą Nową Holandię, ziemię dziewiczą, którą użyźnia, osadzając tam galerników, i której strzeże zazdrośnie, oszańcowana na wyspie Bathurst na północy i na wyspie Van Diemena na południu, stanowiących dla niej jakby dwie fortece. Potem kroczy przez chwilę dawną drogą Cooka, zostawia po lewej stronie sześć archipelagów Oceanii, myszkuje wzdłuż ogromnego łańcucha Kordylierów i Andów, opływa przylądek Horn, płynie w górę wybrzeży Patagonii i Brazylii, ląduje na koniec pod równikiem u szczytu Ameryki Południowej, w Stabrock, gdzie tworzy angielską Gujanę. Jeszcze krok, a staje się władczynią Wysp Zawietrznych, owego kromlechu zamykającego Morze Antylskie; następny krok – i staje się władczynią Wysp Lucayes, długiej barykady zamykającej Zatokę Meksykańską. Z dwudziestu czterech Małych Antyli bierze dwanaście; istnieją cztery wielkie Antyle, Kuba, San Domingo, Jamajka i Porto Rico; zadowala się jedną, Jamajką, skąd utrudnia życie pozostałym trzem. Następnie, w samym środku przesmyku panamskiego, u wejścia do Zatoki Honduraskiej, wycina w stałym lądzie kawałek Jucatanu i osadza tam kolonię, Belize, niby budkę strażniczą między dwiema Amerykami. Tutaj jednak Meksyk trzyma ją w szachu, a oprócz Meksyku Stany Zjednoczone, owa kolonia, której narodowość jest dla niej afrontem. Powtórnie wsiada na okręt i z Wysp Lucayes, wspierając się o Bermudy, gdzie zatyka swoją flagę, dociera do Nowej Ziemi, owej wyspy, która z lotu ptaka ma kształt wielbłąda klęczącego na oceanie i wyciągającego głowę w kierunku bieguna. Nowa Ziemia to stacja końcowa dla jej ostatniego wielkiego wysiłku. Wysiłek to olbrzymi. Jeszcze raz wyciąga rękę i przywłaszcza sobie za jednym zamachem całą północ Ameryki, od Oceanu Atlantyckiego po Ocean Spokojny, wyspy Nowej Szkocji, Kanadę i Labrador, Zatokę Hudsona i Morze Baffina, Nowy Norfolk, Nową Kaledonię i archipelag Quadra oraz Vancouver, obszary zamieszkałe przez Irokezów, Czipewejów, Eskimosów, Kristinosów, Koliugisów, a w chwili kiedy miała zawładnąć plemionami Ugalamiutisów oraz Kitegów, stanęła w miejscu; Rosja była tuż, tuż. Tam, gdzie Anglia dotarła morzem, Rosja dostała się drogą lądową, gdyż Cieśnina Beringa nie liczy się – i tam, w kole podbiegunowym, pośród okropnych wystraszonych dzikusów, wśród, gór i ławic lodowych, w odblaskach odwiecznych śniegów, w świetle zorzy polarnej, zetknęły się ze sobą te dwa olbrzymy. Podsumujmy. Anglia dzierży sześć największych zatok świata, Gwinejską, Omańską, Bengalską, Meksykańską, Baffina i Hudsona; otwiera lub zamyka wedle swojej woli dziewięć mórz: Morze Północne, kanał La Manche, Morze Śródziemne, Adriatyk, Morze Jońskie, morze Archipelagu, Zatokę Perską, Morze Czerwone, Morze Antylskie. Posiada jedno państwo w Ameryce – Nową Anglię, jedno państwo w Azji – Hindustan, i jeden kontynent na Oceanie Spokojnym – Nową Holandię. Ponadto posiada niezliczone wyspy, rozrzucone po wszystkich morzach i nie opodal wszystkich kontynentów, jak okręty zakotwiczone na redzie, z którymi, sama będąc wyspą i okrętem stojącym na kotwicy u brzegu Europy, utrzymuje nieprzerwaną łączność przy pomocy swoich nieprzeliczonych statków, pływających wysp. Lud angielski nie jest ludem suwerennym, lecz dla innych narodów jest suzerenem. Rządzi feudalnie dwoma milionami dwustu osiemdziesięcioma tysiącami Szkotów, ośmioma milionami dwustu osiemdziesięcioma tysiącami Irlandczyków, dwustu czterdziestoma czterema tysiącami Afrykańczyków, sześćdziesięcioma tysiącami Australijczyków, milionem sześciuset tysiącami Amerykanów i stu dwudziestoma czterema tysiącami Azjatów, czyli czternaście milionów Anglików włada na ziemi stu trzydziestoma siedmioma milionami ludzi. Wszystkie miejsca, które wymieniliśmy tu na kilku stronicach, to punkty zaczepienia ogromnej sieci, w którą Anglia pochwyciła świat. V Oto co zgubiło Turcję: Po pierwsze, ogrom terytorium złożonego z sąsiadujących z sobą i nie scementowanych państw. Cementem narodów jest wspólna myśl. Ludy nie mogą się ze sobą zrastać, jeśli nie posługują się wspólnym językiem, którego słowa krążą niby moneta ducha powszechnego stająca się kolejno własnością każdego. Otóż tym, co pozwala językowi krążyć, co nadaje słowom kształt, co tworzy wspólną myśl, jest nade wszystko sztuka, poezja, literatura, hurnaniores litterae. Ani śladu sztuki lub literatury w Turcji, a zatem ani śladu języka krążącego od ludu do ludu, ani śladu wspólnej myśli, ani śladu jedności. Tu mówiono po łacinie, tam po grecku, gdzie indziej po słoweńsku, jeszcze gdzie indziej po arabsku, persku lub hindusku. Nie było to cesarstwo – była to bryła wyciosana szablą, niejednolity twór, na który składały się narody graniczące z sobą, ale nie przenikające się nawzajem. Trzeba dodać do tego pustynie, czy to utworzone skutkiem podboju, czy za sprawą klimatu, ogromne pustkowia, poprzez które żywotne soki społeczne nie mogły przenikać. Po drugie, despotyzm władcy. Sułtan był zarazem najwyższym kapłanem i cesarzem, władcą doczesnym i duchowym, przywódcą politycznym, wojskowym oraz religijnym. Jego poddani należeli do niego ciałem i duszą wraz z całym swoim mieniem, niby jego własna rzecz, a nawet jeszcze bardziej niż rzecz. Mógł ich skazywać na śmierć i wieczne potępienie. Jako sułtan był panem ich życia, jako przywódca wiernych miał rząd ich dusz. Otóż nieszczęsny jest ten, kto, będąc zwykłym człowiekiem, jest zarazem jako władca niezwykły. Nadmiar władzy nie służy człowiekowi. Być kapłanem, królem i bogiem to za wiele! Zgiełk wszystkich rozbudzonych życzeń, domagających się jednocześnie zadośćuczynienia, ogłusza biedny mózg człowieka obdarzonego wszechwładzą, wypacza jego rozum, miesza mu myśli, czyni go szalonym. Można powiedzieć, mając na to dowody, że większość cesarzy rzymskich i sułtanów nie odznaczała się wybitnym umysłem. Trzeba oczywiście przyznać, a historia notuje z rzadka takie niezwykłe przypadki, że despota okazywał się człowiekiem światłym, rozumnym, wyższym ponad przeciętność, ale biorąc rzecz ogólnie, sułtan niemal zawsze był kimś pospolitym. Stąd ciągłe objawy nieładu, ustawiczna zaciekłość najwyższej woli, która potrąca i łamie wszystko w państwie. Despotyzm, rzecz użyteczna, przydatna, twórcza, potrzebna niekiedy ludziom genialnym, przeraża i wprawia w zakłopotanie człowieka przeciętnego. Wino silnych jest trucizną słabych. Po trzecie, przewroty w seraju, pałacowe spiski; despota dusi swoich braci, bracia trują despotę lub podrzynają mu gardło; nieufność ojca wobec syna, syna wobec ojca, podejrzliwość w ogniskach domowych, nienawiść w alkowie; nieznane choroby, podejrzane gorączki, tajemnicze zgony; ustawiczne sprzysiężenie możnych, wciąż zawieszonych między niczym nie ograniczonym, wznoszeniem się po szczeblach władzy i upadkiem bez dna; zamieszki i wrzenie wśród słabych, zawsze nieszczęśliwych i ciągle rozdrażnionych; strach panujący w rodzinie cesarskiej, ciągłe wstrząsy w państwie; zdarzenia poważne, smutne i wciąż się powtarzające, stanowiące logiczny skutek despotyzmu. Po czwarte, złe rządy, surowe, a zarazem miękkie, których źródłem, nader niestałym, był ów despota, co nigdy nie myślał, i ów pałac ustawicznie miotany niepokojem; niespójna władza narzucona niejednolitemu państwu. Ludy tego cesarstwa, na poły barbarzyńskie, trwały w cieniu; o sobie oraz o innych, o własnych interesach i przyszłości niewiele wiedziały i niewiele dokoła dostrzegały; rząd, który powinien je prowadzić i który rzeczywiście czasem się na to porywał, nie wiedział prawie o niczym, a reszty był nieświadomy. Otóż zarówno dla rządów, jak dla poszczególnych jednostek nieświadomość jest gorsza od niewiedzy. Dokąd podąży ten silny, potężny, żywotny, groźny, ale wszystkiego nieświadomy naród? Kto go prowadzi i dokąd prowadzi? Porusza się po omacku, widzi tylko na krok przed sobą, a jego rząd widzi jeszcze mniej. Osobliwy widok! Krótkowidz prowadzony przez ślepca. Po piąte, niewola nałożona niby jarzmo na lud. Pod władaniem tureckim rolnik nie należał do siebie, lecz do właściciela. Pierwszym zwierzęciem była sztuka w stadzie, drugim zwierzęciem – chłop. Wzrastające wyludnienie, ani śladu prawdziwej uprawy, bruzda znienawidzona przez oracza. Własność i wolność sprawiają, że człowiek kocha ziemię; niewola budzi nienawiść do niej. Serce się ściska, kiedy badamy ten stan rzeczy; czy ogląda się go z góry, czy z dołu, obie te skrajności są do siebie podobne ubóstwem umysłowym. Do czego może dojść społeczność ludzka żyjąca między władcą, którego ogłupia despotyzm, i chłopem, którego niewolnictwo doprowadza do stanu zezwierzęcenia? Po szóste, nadmiar kolonii wojskowych. Timarioci byli osadnikami wojskowymi. Turcy popełnili błąd sądząc, że w ten sposób można odtworzyć jakąś społeczność. Takie działanie mija się z celem. Wieś, będąca pułkiem, nie jest już wsią. Pułk ma zawsze kształt czworoboku; tworząc wieś, ludzie muszą obrać właściwe miejsce, wieś musi rozwijać się tam w sposób naturalny, rozrastać się w słońcu. Wieś to drzewa, a pułk to belka. Aby stworzyć żołnierza, trzeba zabić w nim chłopa. Otóż w wewnętrznym, istotnym życiu państw więcej jest wart chłop niż żołnierz. Po siódme, ucisk podbitych krajów; barbarzyński język narzucony pokonanym; szlachetny naród, sławetny, o wielkiej przeszłości historycznej, wielki we wspomnieniach i sympatii Europy, niegdyś wolny, niegdyś republikański, teraz zdziesiątkowany, niszczony, wydany na pastwę szabli i bata, miażdżony, składający ofiary ze swoich mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci, odzierany ze swojej ojcowizny, przenoszony w odległe kraje, rzucany na wiatr, deptany. Temu sposobowi postępowania ludu zwycięskiego z ludem pokonanym towarzyszą okrzyki zgrozy, a cały świat na to się oburza. Kiedy godzina wreszcie wybija, ludy uciśnione powstają i cały świat staje u ich boku. Po ósme, religijność wyzuta z rozsądku, wiara bez refleksji jest bałwochwalstwem; naród pobożny, ale niezdolny do bezpośredniej percepcji piękna, prawdy i sprawiedliwości, nie ma w głowie nic oprócz dwojga mętnych i źle widzących oczu swoich wierzeń, oprócz człowieka i nieuchronnego przeznaczenia, przez które widzi Boga. A zatem ogromne, niespójne terytorium, nierozumny rząd, pałacowe knowania, nadmiar kolonii wojskowych, niewola chłopów, okrutny ucisk podbitych krajów, despotyzm władcy, fanatyzm ludu – oto co zgubiło Turcję. Niechaj Rosja się nad tym zastanowi! A oto co zgubiło Hiszpanię: Po pierwsze, stan własności ziemskiej. W Hiszpanii to, co nie należało do króla, należało do Kościoła lub do arystokracji. Duchowieństwo hiszpańskie było, niech nam będzie wolno użyć tego ściśle ewangelicznego wyrazu, gorsząco bogate. W czasach Filipa III arcybiskup Toledo miał dwa tysiące dukatów dochodu, co dziś wynosi około pięciu milionów franków. Ksieni klasztoru de las Huelgas w pobliżu Burgos była panią dwudziestu czterech miast i pięćdziesięciu wsi oraz miała prawo udzielania dwunastu komandorii. Duchowieństwo, pomijając dziesięciny i prebendy, posiadało trzecią część ziemi, grandowie – resztę. Włości grandów hiszpańskich były niemal małymi królestwami. Królowie Francji skazywali swoich książąt i parów na wygnanie do ich własnych posiadłości; królowie Hiszpanii skazywali grandów na wygnanie do ich państw, en sus estados. Panowie hiszpańscy mieli najwięcej ziemi, najwięcej upraw i najwięcej stad w królestwie. W roku 1617 markiz Gebraleon posiadał stado liczące osiemset tysięcy owiec. Tak powstały całe prowincje, leżące odłogiem, na przykład Stara Kastylia, przeznaczone na nic niewarte pastwiska. Niewątpliwie drobna własność i małe uprawy mają swoje złe strony, ale płyną z nich również nieoszacowane korzyści. Wiążą lud, każdą w nim jednostką, z ziemią. W każdej bruździe, by tak rzec, tkwi niewidzialne ogniwo, łączące właściciela ze społecznością. Człowiek kocha ojczyznę poprzez łan. Czy posiadamy skrawek ziemi, czy połowę jakiejś prowincji, coś posiadamy, a to już mówi wszystko, to istota rzeczy. Otóż gdy Kościół i arystokracja posiadają wszystko, lud nie posiada nic; gdy lud nic nie posiada, o nic też nie dba. Przy pierwszym zagrożeniu zostawia państwo swojemu losowi. Po drugie, wielka nędza klas niższych. Kiedy wszystko znajduje się u góry, na dole nie ma nic. Pole należało do pana, a zatem i zboże, a zatem i chleb. Panowie sprzedawali chleb ludowi, ale sprzedawali drogo. Okropny błąd, który zawsze popełniają wszystkie arystokracje. Z tego się bierze sztucznie utrzymywany głód. Nawet za panowania Karola V, podczas ostrych mrozów, biedni umierali z zimna i głodu na ulicach Madrytu. Wielka nędza to wielka zawziętość. Głód żłobi otwór w sercu ludu i wypełnia go nienawiścią. Któregoś dnia otwierają się wszystkie piersi i dobywa się z nich rewolucja. Ale nim wybuchnie rewolucja, zaczyna się rabunek. Madryt był w rękach złodziei; gdzie indziej złodzieje tworzą bandy, w Madrycie stworzyli cech. Każdy ostrożny podróżny układał się z nimi, wliczał w koszta przejazdu i oddawał im ich część. Nikt nie wychodził z domu bez sakiewki dla złodziei. Podczas małoletności Karola II, za rządów drugiego Don Juana Austriackiego, corregidor Madrytu zwrócił się z supliką do regentki, aby usunęła z miasta pułk z Aytona, gdyż z nadejściem zmierzchu żołnierze pomagali bandytom w rabunku mieszczan. Po trzecie, sposób, w jaki były zarządzane podbite kraje i dominia zamorskie. Dla całego Nowego Świata istniało tylko dwóch zarządców, wicekról Peru i wicekról Meksyku, i ci dwaj zarządcy bywali przeważnie jak najgorsi. Jako reprezentanci Hiszpanii zohydzali ją i ściągali na nią nienawiść swoim zdzierstwem. Ukazywali owym zamorskim ludom tylko dwa jej oblicza, przekupstwo i okrucieństwo, rabując ich mienie i uciskając ludzi. Zabijali prawowitych władców tych krajów i wycinali w pień ludność tubylczą. Jeśli chodzi o wicekrólestwa europejskie, istniało włoskie przysłowie. Mówi ono w sposób jednoznaczny, czym było panowanie hiszpańskie: urzędnik na Sycylii chrupie, urzędnik w Neapolu zjada, urzędnik w Mediolanie pożera. Po czwarte, nietolerancja religijna. Pomówimy może dalej o inkwizycji. Teraz powiemy tylko, że biskupi mieli w Hiszpanii ogromne znaczenie. Liczne rzesze ludności krajowej – heretycy i Żydzi – były wyjęte spod prawa. Każde duchowieństwo ubogie odznacza się cnotami ewangelicznymi, każde duchowieństwo bogate jest światowe, zmysłowe, rozpolitykowane, a zatem nietolerancyjne. Jego pozycja budzi pożądanie, musi więc się bronić i potrzebuje na to środków. Jednym z nich jest nietolerancja. Posługując się tą bronią, rani rozum ludzki i przekreśla prawo Boże. Po piąte, ogromne zadłużenie państwowe. Choć Hiszpania była niezmiernie bogata, jej zobowiązania stanowiły dla niej znaczny ciężar. Rozrzutność dworu, ogromne uposażenia dygnitarzy, beneficja kościelne, wciąż powiększający się wrzód nędzy ludowej, wojna w Niderlandach, wojny w Ameryce i Azji, wysokie koszta tajnej polityki, opłacanie najrozmaitszych, wszędzie skrycie utrzymywanych ośrodków poparcia, podziemna sieć intryg, na które trzeba było łożyć i utrzymywać na całym świecie, oto mnóstwo przyczyn, które wyniszczały Hiszpanię. Skarb ciągle był pusty. Oczekiwano jakiejś galeoty, a jak pisał marszałek de Tesse: „Jeśli ją burza zatopi lub uprowadzi jakiś nieprzyjaciel, wszystko stanie się beznadziejne." Za panowania Filipa III markiz Spinola musiał z własnych funduszów opłacić armię w Niderlandach. Przed dwoma stuleciami Europa pod względem finansowym przypominała źle rządzącą się rodzinę: monarchie były synami marnotrawnymi, republiki zaś lichwiarzami. To odwieczna historia szlachcica zapożyczającego się u kupca. Widzieliśmy, że Szwajcaria sprzedawała swoje wojska; Holandia, Wenecja i Genua sprzedawały pieniądze. Tym sposobem władca kupował w trzynastu kantonach gotową armię, kantony dostarczały ją w oznaczonym dniu, a Wenecja za nią płaciła; później, kiedy należało zwrócić dług Wenecji, władca oddawał całą prowincję; niekiedy tracił całe państwo. Hiszpania pożyczała u wszystkich i wszystkim była winna. W roku 1600 król katolicki był zadłużony tylko w Genui na szesnaście milionów sztuk złota. Po szóste, sąsiedni naród, naród bratni, by tak to określić, żyjący od dawna osobno, posiadający własne prowincje i swoich możnowładców ulega pewnego dnia najazdowi przez zaskoczenie, niemal przez zdradę, i zostaje brutalnie wcielony do monarchii centralnej, z królestwa odmieniony w prowincję oraz traktowany jak kraj podbity. Po siódme, rodzaj uzbrojenia Hiszpanii. Siły zbrojne lądowe były niczym w porównaniu z siłami zbrojnymi na morzu. Potęga Hiszpanii opierała się głównie na flocie. Ale oznaczało to zależność od podmuchu wiatru. To, co przytrafiło się armadzie, ukształtowało dzieje Hiszpanii. Podmuch wiatru, który w Europie zwiemy trąbą powietrzną, a w Chinach tajfunem, jest odwieczny. Nieszczęsne to mocarstwo, które może powalić wiatr! Po ósme, rozczłonkowanie terytorium. Rozległe posiadłości Hiszpanii, rozsiane po wszystkich morzach i zakątkach ziemi, nie miały z nią żadnej więzi. Niektóre, na przykład Indie, były oddalone od niej o cztery tysiące mil i, jak to już powiedzieliśmy, łączyły je z metropolią tylko bruzdy jej okrętów. A czym jest bruzda okrętu? Nicią. A jak długo można utrzymać świat zawieszony na nici? Ubiegłego roku znaleźliśmy gdzieś pod warstwą kurzu pewną starą książkę, której dziś nikt nie czyta i może nie czytał, kiedy się ukazała. To in quarto, zatytułowane Discours de la monarchie d'Espagne, opublikowane bez nazwiska autora w roku 1617 w Paryżu, u Piotra Chevalier, na ulicy Saint-Jacques, w domu pod godłem Świętego Piotra, nie opodal Maturynów. Otwarliśmy tę książkę w miejscu przypadkowym i na stronicy sto pięćdziesiątej drugiej natrafiliśmy na ustęp, który przytaczamy w pełnym brzmieniu: „Niektórzy upierają się, że ta monarchia nie ma przed sobą długiej przyszłości z tej racji, że jej ziemie są tak porozdzielane i rozrzucone, iż trzeba niewiarygodnych wydatków, aby wysyłać wszędzie okręty i ludzi, a ponadto mieszkańcy tych tak bardzo odległych krajów mogą wreszcie zdać sobie sprawę z niewielkiej liczby Hiszpanów, nabrać odwagi, sprzysiąc się przeciw nim i ich wygnać." Jakiś nieznany autor ośmielił się napisać i wydrukować tę szaleńczą przepowiednię w roku 1617, kiedy Europa drżała przed Hiszpanią, podczas rozkwitu owej monarchii. Ta szaleńcza przepowiednia okazała się przyszłością. Po dwustu latach spełniła się we wszystkich szczegółach i dziś każde słowo anonima z roku 1617 stało się rzeczywistością; „ziemie rozrzucone" pociągnęły za sobą „niewiarygodne wydatki", monarchia wyczerpała zasoby „ludzi i okrętów", a „mieszkańcy tych tak bardzo odległych krain" zdali sobie „sprawę z niewielkiej liczby Hiszpanów", „nabrali odwagi, sprzysięgli się przeciw nim i wygnali ich". Można by rzec, że ta przepowiednia dotyczy nadejścia mesjasza Bolivara w jego własnej osobie. Przed dwustu laty Ameryka była skupiskiem kolonii; dzisiaj, reakcja uderzająca, Ameryka, z wyjątkiem Brazylii, jest skupiskiem republik. A zatem bogata arystokracja, właścicielka ziemi, sprzedająca ludowi chleb, zamożne, posiadające wielkie wpływy, fanatyczne duchowieństwo, stawiające poza prawem całe warstwy mieszkańców kraju, nietolerancja biskupów, nędza ludu, ogromne zadłużenie, zła administracja odległych wicekrólestw, bratni naród traktowany jak kraj podbity, kruchość potęgi morskiej opartej na fali oceanu, rozczłonkowanie terytorium na wszystkich krańcach globu, brak spoistości między posiadłościami i metropolią, tendencje krajów kolonialnych do uzyskania własnego bytu narodowego, oto, co zgubiło Hiszpanię. Niechaj Anglia się nad tym zastanowi! Wreszcie, aby określić jak najzwięźlej wspólną cechę cesarstwa otomańskiego i monarchii hiszpańskiej, powiemy: egoizm, egoizm bezwzględny i głęboki, egoizm i, rzecz osobliwa, ani śladu jedności! Niemoralna i gwałtowna polityka z jednej strony, podstępna, zdradzająca alianse dla interesów z drugiej; pierwsze z tych mocarstw ożywiał duch wojny, pozbawiony rycerskości, która czyni z żołnierza podporę społeczeństw; drugie ożywiał duch handlu wyzuty z rozumnej rzetelności, która czyni z kupca spoiwo państwa; pierwsze reprezentowało, jak powiedzieliśmy, barbarzyństwo, drugie – zepsucie; słowem, pierwsze było wojną, a drugie handlem, a zarazem ani pierwsze, ani drugie nie były cywilizacją – oto co obaliło te dwa olbrzymy przeszłości. Przestroga dla dwóch olbrzymów dzisiejszych. VI Zanim posuniemy się dalej, wypada nam oświadczyć, że wszystko to jest tylko beznamiętnym, chłodnym rozważaniem historycznym. Piszący te słowa pojmuje nienawiść dzielącą różne ludy, antypatie rasowe, zaślepienia narodowe; rozumie je, ale ich nie podziela. Nic w tym, co dotychczas napisał i co napisze dalej, nie zawiera potępienia, jakie mogłoby spaść na ludy, o których wspomina. Autor potępia niekiedy rządy, ale nigdy nie potępia narodów. Ogólnie rzecz biorąc, narody są tym, czym powinny być; tkwią w nich korzenie dobra, Bóg je rozwija i sprawia, że owocują. Nawet cztery państwa, których obraz tu odmalowano, oddadzą cywilizacji znaczne usługi w dniu, kiedy obiorą sobie za swój wspólny cel – cel ludzkości. Hiszpania jest sławetna; Anglia jest wielka; Rosja i Turcja kryją w sobie wiele najlepszych zalążków przyszłości. Uważamy za konieczne, aby oświadczyć jeszcze z całą niezależnością naszego umysłu, że tego, co powiedzieliśmy o rządach, nie rozciągamy na. władców. Nic dziś łatwiejszego niż znieważać królów. Zniewaga wobec króla jest pochlebstwem skierowanym w inną stronę. Otóż ten, co tu przemawia, nie ma potrzeby oddalać od siebie chęci pochlebiania w ten sposób komukolwiek, czy to na szczytach, czy na nizinach; czuje się wolny i jest wolny, gdyż wie, że ma dość siły, aby, gdy nadarzy się taka sposobność, głosić pochwałę każdego, kto wyda mu się jej godny, nawet gdyby to miał być król. Mówi więc dobitnie i z pełnym przekonaniem, że nigdy, a świadczy to o doskonałości naszego stulecia, że nigdy i w żadnym czasie, jakąkolwiek byłaby epoka, którą chciano by porównać z naszą, władcy i ludy nie znaczyły tyle, ile znaczą dzisiaj. Nie należy więc doszukiwać się w dociekaniach historycznych, którym autor tu się oddaje, jakichkolwiek napomknień raniących honor królestw lub godność narodów; nie ma ich tutaj. Praca niniejsza ma nade wszystko charakter filozoficzny i badawczy. Mówi o sprawach ogólnych i o niczym więcej, uogólnia wynikające z nich myśli i nic ponadto. Autor nie ma w sobie goryczy. Nie wątpi, że przyszłość rodu ludzkiego będzie spokojna i szczęśliwa. Pokłada nadzieję we władcach, wierzy w ludy. VII Oświadczywszy to wszystko, przystąpmy znów do badania podobieństw między dwoma mocarstwami, które niepokoiły świat w przeszłości, oraz dwoma mocarstwami, które budzą niepokój obecnie. Pierwsze podobieństwo. Turek i Rosjanin mają w sobie coś z Tatara. Geniusz ludu zawsze zachowuje jakiś ślad swojego pochodzenia. Turcy, potomkowie Tatarów, są ludźmi Północy, którzy wędrując przez Azję, dotarli do Europy od południa. Napoleon powiedział na Świętej Helenie: „Poskrobcie Rosjanina, a znajdziecie Tatara." To, co powiedział o Rosjanach, można powtórzyć mówiąc o Turkach. Człowiek Północy, ściśle rzecz biorąc, jest zawsze taki sam. W pewnych okresach klimatycznych zstępuje spod bieguna i ukazuje się narodom południowym, potem odchodzi i wraca w dwa tysiące lat później, a historia odnajduje go takim, jakim go zostawiła. Oto jego obraz historyczny, jaki mamy w tej chwili przed oczami: „To rzeczywiście barbarzyńca. Ma przysadziste kończyny, krótką i grubą szyję, coś ohydnego w całym swoim ciele, jego czoło wydaje się podobne do czoła dwunożnego potwora lub owych słupów grubo ciosanych w kształt ludzki i podtrzymujących balustrady schodów. Jest całkiem dziki. Kiedy trzeba, obywa się bez ognia nawet do przyrządzania strawy. Jada korzenie i mięso ugotowane, a raczej zepsute pod końskim siodłem. Chroni się pod dachem tylko wtedy, kiedy inaczej nie może. Nie cierpi domów, jakby to były grobowce. Wędruje przez góry i doliny, pędzi na oślep, nawykły od dziecka do znoszenia głodu, pragnienia i zimna. Nosi wielkie futrzane czapy, brzuch opasuje wełnianą płachtą, na uda naciąga kozie skóry, a jego plecy okrywają pozszywane skórki szczurze. Nie potrafiłby bić się pieszo. Mając na nogach ciężkie buty porusza się z trudem i to sprawia, że tkwi w siodle jakby stanowił jedno ze swoim koniem, zwinnym i silnym, ale brzydkim i małym. Żyje na koniu, prowadzi układy z konia, kupuje i sprzedaje na koniu, pije i je na koniu, śpi i śni na koniu. Nigdy nie orze ziemi, nie uprawia pól, nie wie, co to pług. Błąka się wciąż, jakby szukał ojczyzny i domowego ogniska. Jeśli go spytasz, skąd pochodzi, nie będzie wiedział, co odpowiedzieć. Dziś jest tutaj, ale wczoraj był tam; wychowywał się tam, ale urodził się jeszcze gdzie indziej, dalej. Kiedy bitwa się zaczyna, wydaje straszliwy ryk, nadjeżdża, uderza, znika i wraca znów jak piorun. W jednej chwili unosi wszystko, rabuje oblegany obóz. Z bliska tnie szablą, z dala kłuje długą piką, której ostrze jest kunsztownie osadzone."* Oto człowiek Północy. Kto go naszkicował, w jakiej epoce, kto posłużył jako model? Z pewnością w roku 1814 jakiś przerażony redaktor „Le Moniteur" według postaci Kozaka, kiedy padała Francja? Nie, ten obraz został naszkicowany według postaci Huna, w roku 375, przez Ammianusa Marcellina i Jordanisa, w chwili gdy padał Rzym. Minęło tysiąc pięćset lat, postać pojawiła się znowu i portret jest nadal podobny. Odnotujmy przy okazji, że Hunowie w roku 375, jak Kozacy w roku 1814, przybyli znad granic Chin. Człowiek Południa zmienia się, przekształca, rozwija, zakwita, daje owoce, umiera i odradza się jak roślinność; człowiek Północy jest wieczny jak śnieg. * Zobacz: Jordanis, XXIV; Ammianus Marcellinus, XII. [Przyp. aut.] Drugie podobieństwo. W Rosji, zarówno jak w Turcji, nic nie jest czyjeś na stałe, nikt nic nie posiada na własność, niczego z całą pewnością nie dziedziczy. Rosjanin, jak Turek, w zależności od woli lub kaprysu tych, co stoją u szczytu, może utracić swój urząd, stopień, godność, wolność, dobra, szlachectwo, nawet nazwisko. Wszystko należy do monarchy, podobnie jak wedle pewnych teorii, bardziej może szaleńczych niż niebezpiecznych, które daremnie zamierza się wypróbować na umysłach Francuzów, wszystko ma należeć do wspólnoty. Warto zwrócić uwagę, i podajemy to pod rozwagę demokratów absolutnych, że właściwością despotyzmu jest zrównywanie. Despotyzm zrównuje wszystko pod sobą. Im pełniejszy jest despotyzm, tym pełniejsza jest równość. W Rosji, jak w Turcji, z wyjątkiem buntu, który nie jest czymś normalnym, nie istnieje nic, co mogłoby stanowczo stawić opór. Książę rosyjski, podobnie jak pasza, może zostać obalony; książę, jak pasza, rnoże stać się prostym żołnierzem i w armii, w której już kapral jest cyfrą, być po prostu zerem. Księcia można stworzyć jak paszę; domokrążca staje się Mehmetem-Alim, piekarczyk Mienszykowem. Owa równość, którą tu stwierdzamy, bynajmniej jej nie oceniając, sięga niekiedy tronu; w Turcji zawsze, w Rosji niekiedy, tworzy z nim jedność. Niewolnica jest sułtanką; służąca jest carycą. Despotyzm, jak demagogia, nienawidzi wyższości naturalnych i wyższości społecznych. W wojnie, jaką despotyzm im wypowiada, nie cofa się, podobnie jak demagogia, nawet przed zamachami, ścinając głowę samemu społeczeństwu. Nie istnieją dla niego ludzie genialni; Tomasz More nie znaczy więcej dla Henryka Tudora niż Bailly dla Marata. Nie ma dla niego głów koronowanych; Maria Stuart nie znaczy więcej dla Elżbiety niż Ludwik XVI dla Robespierre'a. Pierwszą rzeczą, która uderza, gdy porównujemy Rosję z Turcją, jest podobieństwo; pierwszą rzeczą, która uderza, gdy porównujemy Anglię z Hiszpanią, jest odmienność. W Hiszpanii monarchia jest absolutna, w Anglii – ograniczona. Zastanawiając się nad tym, dochodzimy do osobliwego wniosku: ta odmienność płodzi podobieństwo. Przesadny monarchizm, jeśli chodzi o władzę monarszą i jeśli będziemy tę kwestię rozważać tylko pod tym szczególnym względem, daje taki sam rezultat, jak przesadny konstytucjonalizm. I w jednym, i w drugim wypadku król jest unicestwiony. Król Anglii, któremu służono na kolanach, był królem nominalnym; król Hiszpanii, któremu również służono na kolanach, był także królem nominalnym. Obaj byli nieomylni. Rzecz szczególna: oto podstawowa zasada monarchii najbardziej absolutnej była również podstawową zasadą monarchii najbardziej konstytucyjnej. „El rey no cae", król nie błądzi, powiada stara reguła hiszpańska; „the king can do no wrong", król nie może się omylić, powiada stara reguła angielska. Cóż bardziej uderzającego niż to, że kiedy żłobimy historię, z faktów najbardziej z pozoru odmiennych wynika, iż monarchia najbardziej absolutna i monarchia najbardziej konstytucyjna opierają się na tej samej podstawie i wywodzą z tych samych korzeni. Królem Hiszpanii, jak królem Anglii, mogło być bez przeszkód dziecko, mógł być nieletni, prostak, idiota. Parlament rządził za jednego, despacho universal za drugiego z tych władców. Kiedy wiadomość o zajęciu Mons dotarła do Madrytu, Filip IV uradował się ogromnie, głośno współczując temu biednemu królowi Francji, „ese pobrecito rey de Francia". Nikt nie ośmielił się powiedzieć jemu, królowi Hiszpanii, że Mons należało do niego. Spinola, oblegając Bredę, której Holendrzy bronili wspaniale, w długim liście do Filipa III opisywał szczegółowo nieprzeliczone trudności, związane ze zdobyciem miasta; Filip odesłał mu ów list, skreśliwszy własną ręką na marginesie tylko tyle: „Markizie, bierz Bredę." Aby napisać coś podobnego, trzeba być albo głupcem, albo geniuszem; trzeba albo nic nie wiedzieć, albo chcieć wszystkiego, być Filipem III lub Bonapartem. Oto, w jaką nicość mógł popaść król Hiszpanii, samą formą swojej władzy odgrodzony od wszelkiej myśli i wszelkiego działania. Wielka Karta Swobód odgradza króla Anglii niemal w taki sam sposób. Hiszpania walczyła z Ludwikiem XIV, mając za króla głupca. Anglia walczyła z Napoleonem, mając za króla szaleńca. Czy to nie dowodzi, że w obu przypadkach król jest wyłącznie nominalny? Czy to dobrze, czy źle? To jeszcze jeden fakt, który stwierdzamy, bynajmniej go nie oceniając. Nikt nie posiada mniej swobody od króla Anglii, może tylko król Hiszpanii. Obydwóm mówi się: „Możesz wszystko, pod warunkiem, że niczego nie zechcesz." Parlament ogranicza pierwszego, etykieta drugiego; ironia historii przejawia się zatem w tym, że oba te tak różne hamulce mają w niektórych wypadkach te same skutki. Niekiedy Parlament buntuje się i zabija króla Anglii; niekiedy etykieta buntuje się i unicestwia króla Hiszpanii. Osobliwa, lecz niezaprzeczalna równorzędność, w której szafot Karola I stanowi odpowiednik stosów Filipa III. Jednym z najważniejszych skutków owego unicestwienia władzy królewskiej z przyczyn niemal całkowicie przeciwstawnych było to, że prawo salickie okazało się zbędne. Zarówno w Hiszpanii, jak i Anglii mogą panować kobiety. Między tymi dwoma ludami, jak o tym świadczy uważne ich porównanie, istnieje niejeden czynnik wspólny. W Anglii, jak w Hiszpanii istotą charakteru narodowego są duma i cierpliwość. Jeśli rozpatrzeć rzecz wszechstronnie i odrzucić pewne zastrzeżenia, które wskażemy gdzie indziej, jest to znakomite usposobienie, skłania bowiem narody do rzeczy wielkich. Duma jest cnotą narodu. Cierpliwość jest cnotą jednostki. Duma umożliwia panowanie; cierpliwość – działalność kolonizatorską. A cóż kryje się w głębi dziejów Hiszpanii oraz w głębi dziejów Wielkiej Brytanii? Panowanie i kolonizowanie. Przed chwilą z okiem wlepionym w historię, nakreśliliśmy opis piechoty hiszpańskiej. Należy go przeczytać powtórnie. Jest to bowiem również opis piechoty angielskiej. Przed chwilą wymieniliśmy kilka cech duchowieństwa hiszpańskiego. Anglia ma również swojego arcybiskupa Toledo; zwie się arcybiskupem Canterbury. Jeśli zaczniemy rozpatrywać najdrobniejsze szczegóły, stwierdzimy, że w nich właśnie, w owych drobnych szczegółach życia zarówno wewnętrznego, jak materialnego, stanowiących jakby drugą naturę ludności, oba narody, rzecz to osobliwa, są w takiej samej mierze uzależnione od oceanu. Herbata dla Anglii jest tym, czym kakao było dla Hiszpanii: nawykiem narodowym, skutkiem czego, zależnie od zbiegu okoliczności, stają się one powodem przymierza lub wojny. Przejdźmy jednak do myśli innego rzędu. Niektóre ludy trzymały się i nadal się trzymają pewnych niewzruszonych, a okropnych wyobrażeń, sprzeciwiających się ludzkim uczuciom i sumieniu, przeciwnych interesowi ogólnemu, który kształtuje istotę życia państwowego. Owe wyobrażenia to tragiczne odejście od naczelnej zasady religii, w kilku państwach podniesione do rangi prawa, które powiada, że kiedy palimy ciało, ratujemy duszę, że tortury w życiu doczesnym chronią istoty ludzkie przed mękami w życiu przyszłym, że za cenę cierpień fizycznych można kupić niebo i że Bóg jest po prostu wielkim katem, który z wyżyn swojego wiekuistego piekła spogląda z uśmiechem na wszelkie ohydne męczarnie, jakie człowiek może wymyślić. Jeżeli jakakolwiek zasada sprzeciwiała się rozwojowi wspólnoty ludzkiej w duchu przyjaźni, to ta właśnie. Ona stanowi zaprzęg straszliwego wozu z Dżagarnat; ona przed stu laty odgrywała główną rolę w rzeziach w Dahomeju. Każdy, kto czuje i myśli, odrzuca ową zasadę ze zgrozą. Religie Wschodu daremnie usiłowały przekazać ją religiom Zachodu. Żadna filozofia jej nie przyjęła. Od trzech tysięcy lat, nie przyciągnąwszy ani jednego z myślicieli, trupi blask owych grobowych doktryn powleka niewyraźną czerwienią podnóża potwornego przedsionka teogonii hinduskich, mrocznej, olbrzymiej budowli, która, ledwie dostępna spojrzeniu przerażonej ludzkości, niknie w bezdennym mroku nieskończonej tajemnicy. Owa zasada roznieciła w Europie szesnastego wieku stosy dla Żydów i heretyków; wznosiła je inkwizycja, podpalała je Hiszpania. Owa zasada dziś jeszcze roznieca w Azji stosy, na których płoną wdowy; Anglia ich nie wznosi i nie podsyca, ale patrzy, jak płoną. Nie pragniemy wydobyć z tych porównań nic ponad to, co się w nich mieści, a jednak musimy stwierdzić, że naród, który wkroczyłby w pełni na drogę cywilizacji, nie mógłby, choćby ze względów politycznych, ścierpieć owych posępnych, okrutnych, haniebnych szaleństw. Francja w szesnastym wieku odrzuciła inkwizycję. Gdyby Indie były w dziewiętnastym wieku kolonią francuską, Francja od dawna ugasiłaby sati. Skoro, odnotowując niektóre, wprawdzie niemal niedostrzegalne, ale istniejące, cechy wspólne Hiszpanii i Anglii, napomknęliśmy o Francji, zauważmy, że można je odnaleźć nawet w wydarzeniach z pozoru całkiem przypadkowych. Hiszpania więziła Franciszka I; Anglia podzieliła z nią tę chwałę lub ten wstyd. Więziła Napoleona. Istnieją rzeczy charakterystyczne i pamiętne, które powracają i powtarzają się w dziejach jak dalekie echo ku pouczeniu uważnych umysłów. Słowa spod Waterloo: „Gwardia umiera i nie poddaje się", są jedynie heroicznym przekładem słów spod Pawii: „Wszystko stracone z wyjątkiem honoru." Na koniec, oprócz bezpośrednich zestawień, historia odsłania między tymi czterema ludami, stanowiącymi przedmiot rozważań w niniejszym rozdziale, osobliwe, jak gdyby biegnące po przekątnej, więzi, które łączą je w sposób tajemniczy i wskazują człowiekowi myślącemu ukryte podobieństwo ich ukształtowania, a może nawet przeznaczeń. Zanotujmy tutaj tylko dwie takie więzi. Pierwsza łączy Anglię z Turcją: Henryk VIII mordował swoje żony jak Mehmed II. Druga łączy Rosję z Hiszpanią: Piotr I zabił swojego syna jak Filip II. VIII Rosja pochłonęła Turcję. Anglia pochłonęła Hiszpanię. Według nas jest to upodobnienie całkowite i ostateczne. Jedno państwo pochłania drugie tylko wówczas, kiedy chce je odtworzyć. Dość rzucić okiem na dwie mapy Europy, sporządzone w odstępie lat pięćdziesięciu, aby spostrzec, w jak nieodparty, powolny i nieodwracalny sposób państwo moskiewskie zagarnęło w swoje granice obszary cesarstwa otomańskiego. To ponury i groźny widok jakiegoś ogromnego przypływu. Co chwila i ze wszystkich stron nadciąga fala, a brzeg znika. Fala to Rosja, a brzeg – Turcja. Niekiedy fale cofają się, ale po chwili wznoszą się znowu i zalewają jeszcze większy obszar. Znaczna część Turcji jest już zalana, można ją dostrzec tylko niewyraźnie pod rosyjskim przypływem. 20 sierpnia 1829 roku fala dotarła do Adrianopola. Cofnęła się; ale kiedy wróci, dosięgnie Konstantynopola. Jeśli chodzi o Hiszpanię, to tylko rozkład cesarstwa rzymskiego oraz państwa Karolingów może dać pojęcie o niezwykłym rozczłonkowaniu, któremu uległo to mocarstwo. Nie licząc Mediolanu, który wzięła Austria, nie licząc Roussillon, Franche-Comté, Ardenów, Cambresis i Artois, które powróciły do Francji, ze skrawków dawnej monarchii hiszpańskiej, gdy zostawimy z boku właściwe królestwo Hiszpanii, powstały w Europie cztery królestwa: Portugalia, Sardynia, Królestwo Obojga Sycylii i Belgia, w Azji równe cesarstwu wicekrólestwo Indii, a w Ameryce dziewięć republik: Meksyk, Gwatemala, Kolumbia, Peru, Boliwia, Paragwaj, Urugwaj, La Plata i Chile. Znaczną część tego ogromnego dziedzictwa, czy to jako obszary swoich wpływów, czy sprawując tam bezpośrednio swoją zwierzchność, posiada dziś Wielka Brytania. Należą do niej niemal wszystkie wyspy, które stanowiły własność Hiszpanii, a było ich, niemal dosłownie, bez liku. Jak powiedzieliśmy na początku, Wielka Brytania pochłonęła Hiszpanię, jak Hiszpania pochłonęła Portugalię. Przebiegając spojrzeniem posiadłości brytyjskie, widzimy dziś niemal wyłącznie nazwy portugalskie i hiszpańskie: Gibraltar, Sierra Leone, la Ascension, Fernando Po, las Mascarenhas, el Cabo Delgado, el Cabo Guardafui, Honduras, las Lucaias, las Bermudas, la Barbada, la Trinidad, Tobago, Santa Margarita, la Grenada, San Cristoforo, Antigua. Wszędzie tam widać Hiszpanię, wszędzie tam znów ukazuje się Hiszpania. Nawet pod naciskiem Anglii części cesarstwa Karola V nie utraciły jeszcze swojego kształtu i, proszą darować to porównanie, które jednak tak dobrze oddaje naszą myśl, we włościach Wielkiej Brytanii można rozpoznać całą monarchię hiszpańską, podobnie jak w brzuchu boa można jeszcze znaleźć na pół strawionego jaguara. IX Jak to ukazaliśmy dość ogólnie w rozdziale piątym, przyczyny upadku dwóch mocarstw w wieku siedemnastym tkwiły w ich budowie. Chwilowo jednak żyły w takim napięciu i rozgorączkowaniu, że przed upadkiem mogłyby zdławić cywilizację. Trzeba było, aby jakaś doniosła okoliczność zewnętrzna przyspieszyła rozwój owego procesu, który wiódł do upadku. Tą okolicznością, o której również wspomnieliśmy, był opór Europy. W siedemnastym stuleciu Europa, strażniczka cywilizacji, zagrożona zarówno od zachodu, jak wschodu, oparła się Turcji i Hiszpanii. W dziewiętnastym wieku Europa za sprawą władczych działań Opatrzności znalazła się dokładnie w takim samym położeniu i musi stawić opór Rosji i Anglii. Jakże się więc teraz oprze? Co, jeśli spojrzeć na to tylko z tego punktu widzenia, pozostało ze starej Europy, która toczyła walkę, i gdzie teraz znajdują się punkty oparcia nowej Europy? Stara Europa, owa twierdza, którą w myśli usiłowaliśmy odtworzyć na stronicach, gdzie opisaliśmy nasz punkt wyjściowy, jest dziś na poły zdruzgotana i ze wszystkich stron pełna głębokich szczelin. Prawie wszystkie małe państwa, księstwa, republiki lub wolne miasta, które uczestniczyły we wspólnej obronie, upadły. Holandia, po tylekroć przebudowywana, uległa zmniejszeniu. Węgry, które stały się Walią, Asturią lub Delfinatem Austrii, znikły. Polska zniknęła. Wenecja zniknęła. Genua zniknęła. Malta zniknęła. Papież ma już tylko władzę nominalną. Katolicyzm utracił grunt; utracić grunt to utracić płacących podatki. Rzym stał się biedny. Otóż jego państwa nie zdołałyby dostarczyć mu armii, a nie ma on pieniędzy, żeby ją sobie kupić, zresztą nie żyjemy już w czasach, kiedy wojska sprzedawano. Jako władca doczesny papież zniknął. Cóż więc pozostało ze starego świata? Co jeszcze trwa w Europie? Tylko dwa narody, Francja i Niemcy. No cóż, mogłoby to wystarczyć. Francja i Niemcy to w istocie Europa. Niemcy są sercem; Francja głową. Niemcy i Francja to w istocie cywilizacja. Niemcy czują; Francja myśli. Uczucie i myśl to w istocie człowiek cywilizowany. Między tymi dwoma ludami istnieje bliski związek, niezaprzeczalne pokrewieństwo. Wywodzą się z tych samych źródeł; wspólnie walczyli z Rzymianami; byli braćmi w przeszłości, są nimi dzisiaj i będą w przyszłości. Ich oblicze kształtowało się tak samo. Nie są wyspiarzami ani zdobywcami; są prawdziwymi synami ziemi europejskiej. Uświęcony i głęboki charakter synów ziemi, jest im tak mocno wpojony i rozwijał się w nich z taką siłą, że przez długi czas, mimo upływu lat i mimo zasad obowiązujących w starożytności, uniemożliwiał im mieszanie się z najeźdźcą, kimkolwiek by był i skądkolwiek by nadszedł. Nie licząc Żydów, narodu wędrownego i nie trudniącego się podbojem, który zresztą wszędzie żyje w odosobnieniu, możemy na przykład stwierdzić, że plemiona słowiańskie, zamieszkujące ziemię niemiecką od sześciu stuleci, jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu nie były zniemczone. Trudno o coś bardziej zdumiewającego pod tym względem niż to, co opowiada Tollius, który w roku 1687 przebywał na dworze brandenburskim; elektor rzekł do niego pewnego dnia: „Mam na swoich ziemiach Wandalów. Zamieszkują wybrzeża Morza Bałtyckiego. Mówią po słoweńsku, gdyż przybyli tu niegdyś ze Słowenii. To szelmy, nie dotrzymują słowa, lubią ciągłe zmiany, buntownicy; mają sporo miasteczek zamieszkanych przez jakie pięćset, sześćset rodzin; potajemnie obrali sobie króla swojej własnej narodowości, który nosi berło i koronę, i płacą mu rocznie sestercję od każdej głowy. Ujrzałem kiedyś owego króla, młodzieńca zdrowego na ciele i umyśle; ponieważ przyglądałem mu się uważnie, jakiś starzec spostrzegł to i przejrzawszy moją myśl, chcąc odwrócić moją uwagę, rzucił się na owego króla, na swojego króla, i przepędził kijem jak niewolnika. To lekkoduchy, umykające, gdy się do nich podchodzi, w lasy i nieprzebyte bagna; uniemożliwiło mi to założenie u nich szkół; ale kazałem przetłumaczyć na ich język Biblię, Psalmy i katechizm. Mają broń, ale ją ukrywają. Pewnego razu, wraz z ośmiuset grenadierami, znalazłem się nagle osaczony przez pięć, a może sześć tysięcy Wandalów; moich ośmiuset grenadierów z niemałym trudem ich rozproszyło." Po chwili milczenia, widząc, że Tollius zasępił się, elektor dorzucił owe wiele mówiące słowa: „Jesteś waść alchemikiem. Może zdołasz zamienić miedź w złoto, ale zabraniam ci zamieniać Wandala w Prusaka." Zjednoczenie było rzeczywiście trudne; ale tego, czego żaden alchemik nie mógł dokazać, naród niemiecki, wspomagany blaskiem oświecenia dziewiętnastego stulecia, wreszcie dokona. W obecnej dobie takie same zjawiska ustawodawcze dają o sobie znać we Francji i w Niemczech. To, co dało Francji utworzenie departamentów, przyniosła Niemcom unia celna; dała im jedność. Aby świat zachował równowagę, trzeba, by w Europie na podobieństwo dwóch przęseł sklepienia wznoszącego się nad kontynentem były dwa wielkie państwa nadreńskie, oba użyźniane i ciasno z sobą splecione przez tę odradzającą rzekę; jedno południowe i wschodnie, Niemcy, wsparte o Bałtyk, Adriatyk i Morze Czerwone, ze Szwecją, Danią, Grecją i księstwami naddunajskimi jako przyporami; drugie, południowe i zachodnie, Francja, wsparta o Morze Śródziemne i ocean, z Włochami i Hiszpanią jako przyporami. Od tysiąca lat zagadnienie to wielokrotnie pojawiało się w rozmaitych kształtach i trzej wielcy władcy usiłowali już urzeczywistnić ów plan. Najpierw próbował tego Karol Wielki. W ósmym wieku nie byli to Turcy ani Hiszpanie, nie byli to Anglicy ani Rosjanie, lecz Sasi i Normanowie. Karol Wielki zbudował swoje państwo właśnie przeciw nim. Cesarstwo Karola Wielkiego było pierwszą, jeszcze nieforemną i niewyraźną, ale już rozpoznawalną próbą nadania Europie dopiero co naszkicowanego przez nas kształtu, który pewnego dnia stanie się niewątpliwie ostatecznym kształtem Europy. Następnie Ludwik XIV. Ludwik XIV chciał zbudować południowe państwo nadreńskie, takie, jakie ukazaliśmy. Osadził swoją rodzinę w Hiszpanii, we Włoszech i na Sycylii i tym sposobem wsparł Francję. Pomysł był nowy, ale dynastia zużyta; zamysł wielki, ale dynastia mała. Owa niewspółmierność udaremniła sukces. Zamierzenie było dobre, rzemieślnik dobry, ale narzędzia złe. Wreszcie Napoleon. Napoleon także rozpoczął od odbudowania południowego państwa nadreńskiego. Usadowił swoją rodzinę nie tylko w Hiszpanii, Lombardii, Etrurii i Neapolu, ale i w księstwie Berg, i w Holandii, aby mieć u dołu całe Morze Sródziemne, a u góry cały bieg Renu aż po ocean. Kiedy odtworzył w ten sposób to, co stworzył Ludwik XIV, zapragnął odtworzyć to, co stworzył Karol Wielki. Próbował urządzić Niemcy wedle tej samej myśli co Francję. Poślubił Austrię, dał Westfalię swojemu bratu, Szwecję Bernadotte'owi, a Poniatowskiemu przyobiecał Polskę. W tym ogromnym dziele napotkał Anglię, Rosję oraz Opatrzność – i roztrzaskał się o nie. Czas jeszcze nie nadszedł. Gdyby mu się powiodło, cały kontynent byłby ukształtowany. Kto wie, czy dzieło Karola Wielkiego i Napoleona nie dokona się bez Napoleona i Karola Wielkiego., Ci wielcy ludzie są może dlatego niedogodni, że nazbyt uosabiają ideę i samą swoją istotą, raczej francuską niż niemiecką, budzą zawiści narodowe. Mogą z tego wyniknąć nieporozumienia, a ludy – dojść do przekonania, że służą człowiekowi, a nie sprawie, ambicji jednostki, a nie cywilizacji wszystkich. Toteż odsuwają się. To właśnie przydarzyło się w roku 1813. To nie Karol Wielki czy Bonaparte powinien bronić się przed wrogami ze Wschodu lub Zachodu; bronić się musi cała Europa. Kiedy powstanie Europa środkowa, a zdarzy się to pewnego dnia, interes wszystkich okaże się oczywisty; Francja, oparta o Niemcy, stawi czoło Anglii, która jak już powiedzieliśmy, uosabia ducha handlu, i odrzuci ją na morza; Niemcy, wsparte o Francję, stawią czoło Rosji, która, o czym również wcześniej powiedzieliśmy, uosabia ducha podboju, i odrzucą ją do Azji. Handel jest na swoim miejscu na morzach. A co do ducha podboju, który jako narzędziem posługuje się wojną, dodaje on nowych sił, wskrzesza cywilizacje martwe, zabija zaś żywe. Wojna jest dla jednych odrodzeniem, dla innych kresem. Azja jej potrzebuje, Europa nie. Cywilizacja dopuszcza ducha wojny i ducha handlu, ale nie składa się wyłącznie z nich. Miesza je we właściwych proporcjach z innymi elementami życia ludzkiego. Poprawia ducha wojowniczego przez współżycie społeczności, a ducha kupieckiego przez bezinteresowność. Bogacenie się nie jest jej wyłącznym celem; powiększanie obszaru nie jest jej najwyższą ambicją. Oświecać, aby ulepszać, oto jej cel, i poprzez namiętności, przesądy, złudzenia, błędy i szaleństwa ludów oraz jednostek wschodzi dzień w spokojnych, majestatycznych promieniach myśli. Podsumujmy. Związek Niemiec i Francji będzie hamulcem dla Anglii i Rosji, ocaleniem dla Europy, pokojem dla świata. X Polityka angielska i polityka rosyjska, panujące na kongresie wiedeńskim, pojęły to właśnie w roku 1815. Nastąpiło wówczas zerwanie między Francją i Niemcami. Warto w zwięzłych słowach przypomnieć przyczyny owego zerwania. Car, odnoszący się z entuzjazmem do Bonapartego, stał się na krótko Francuzem; ale spostrzegłszy, że Napoleon podburza Europę północną przeciw Rosji, stał się na powrót Rosjaninem. Nie sposób ganić Napoleona, że, choć jako człowiek obdarzał Aleksandra sympatią, uzbrajał Europę przeciw Rosjanom. Karolowie Wielcy i Napoleonowie muszą budować swoją Europę w pewien określony sposób, podobnie jak bóbr musi budować swoje schronienie w określonym kształcie, i osłonięte od określonego wiatru. Podobnie jak zwierzę jest wyposażone w dwa wielkie prawa natury, w instynkt samozachowawczy i instynkt rozmnażania się, geniusz też jest obdarzony instynktem, tak samo silnym i niezawodnym i tak samo obojętnym na wszystko, co nie prowadzi go do celu. Dąży do owego celu, trzeba mu na to pozwolić, i zarówno w dziele cesarza, jak bobra podziwiać Opatrzność. Anglia ani przez chwilę nie miała złudzeń co do Aleksandra. Pokój zawarty w Amiens trwał nie dłużej niż błyskawica; Fox był co najwyżej urzeczony Napoleonem. Europa Bonapartego również, a nawet przede wszystkim, była zbuntowana przeciw Anglii. Toteż carowi, aby sprzymierzyć się z Anglią, dość było pochwycić od dawna wyciągniętą ku niemu dłoń. Wiemy, co wydarzyło się w roku 1812. Cesarz Napoleon wspierał się na Niemczech jak na Francji; ale osaczony ze wszystkich stron, znienawidzony i zdradzony przez królów dawnego autoramentu, kąsany przez chmarę londyńskich pamflecistów jak byk przez rój trzmieli, skrępowany w swoich poczynaniach, napotykający na ciągłe przeszkody w swoich gigantycznych, a zarazem kunsztownych działaniach, popełnił dwa wielkie błędy, jeden na Południu, drugi na Póinocy; uraził Hiszpanię i zranił Prusy. Ich skutkiem była reakcja, gwałtowna, ale pod pewnymi względami usprawiedliwiona. Podobnie jak Hiszpania, zbuntowały się Prusy. W Niemczech ziemia zakołysała się pod stopami cesarza. Szukając punktu oparcia, Napoleon wycofał się do Francji, gdzie znalazł twardy grunt. Tu przez trzy długie miesiące walczył jak olbrzym oko w oko z Europą. Ale siły w tym pojedynku były nierówne; jak w bitwach opisywanych przez Homera, ocean i Azja wspierały Europę. Z oceanu wynurzyli się Anglicy, z Azji – Kozacy. Cesarz padł; Francja spowiła kirem głowę; ale nim zamknęła oczy, na czele nadciągających ord rosyjskich ujrzała Niemcy. Oto przyczyna zerwania obu tych ludów. Niemcy miały swoje powody do zawziętości, Francja miała powody do gniewu. Ale zawziętość narodów szlachetnych, zbratanych pochodzeniem i myślą, przemija, a gniew ustaje; wielkie nieporozumienie z roku 1813 musiało się na koniec wyjaśnić. Niemcy, bohaterskie w czasie wojny, stały się znów marzycielskie w czasie pokoju. To, co chwalebne i wzniosłe, nawet poza ich granicami, znajduje w nich pełnych powagi, entuzjastycznych i bezinteresownych wielbicieli. Kiedy nieprzyjaciel jest ich godny, walczą z nim, póki trwa na polu bitwy, czczą go, gdy upada. Napoleon był zbyt wielki, aby Niemcy nie zaczęły go znów podziwiać, zbyt nieszczęśliwy, aby nie zaczęły go znów kochać. A dla Francji, której serce ścisnęło się z powodu Świętej Heleny, ten, kto kocha i podziwia cesarza, jest Francuzem. Oba narody zostały więc jakby skłonione do tego, aby w pewnej chwili porozumieć się z sobą i pojednać. Anglia i Rosja przewidziały ową nieuniknioną przyszłość; aby do tego nie dopuścić, świadome, że upadek cesarza jest tylko chwilową przyczyną zerwania, ustanowiły między Niemcami i Francją trwałą przyczynę nienawiści. Zabrały Francji i oddały Niemcom lewy brzeg Renu. XI Była to polityka dalekowzroczna. Dokonano wyłomu w wielkim południowym państwie nadreńskim, stworzonym w zarysie przez Karola Wielkiego, zbudowanym przez Ludwika XIV, dopełnionym i odrestaurowanym przez Napoleona. Osłabiono Europę środkową, wywołując sztucznie rodzaj chronicznej choroby, która z czasem mogłaby ją zabić, ponieważ w pobliżu jej serca utworzył się nieustannie jątrzący się, bolesny wrzód. Uczyniono wyłom we Francji, we Francji prawdziwej, która jest zarówno nadreńska, jak śródziemnomorska; Francia rhenana – powiadają stare dokumenty Karolingów. Ustanowiono forpocztę obcej straży w odległości pięciu dni drogi od Paryża, a nade wszystko skłócono na zawsze Francję z Niemcami. Owa dalekowzroczna polityka, która przejawia się w tym zamyśle, jest widoczna w jego wykonaniu. Dać lewy brzeg Renu Niemcom – to była myśl. Ale oddać go Prusom – to arcydzieło. Arcydzieło nienawiści, podstępu, niezgody i klęski; lecz arcydzieło. W polityce zdarzają się takie arcydzieła. Prusy są narodem młodym, żywym, energicznym, silnym duchowo, rycerskim, liberalnym, wojowniczym, potężnym. To lud z przeszłością, który ma przed sobą przyszłość. Prusy zmierzają do wielkich przeznaczeń, zwłaszcza pod berłem swojego obecnego króla, władcy pełnego powagi, szlachetnego, inteligentnego, lojalnego, który jest godzien dać swojemu ludowi to, co w wielkości jest najwspanialsze – wolność. W słusznym poczuciu nieuchronności swojego rozwoju, kierując się chwalebnym, choć według nas źle pojmowanym honorem, Prusy nie mogą chcieć oddać cokolwiek z tego, co raz pochwyciły. Polityka angielska strzegła się, aby nie oddać tego lewego brzegu Austrii. Austria od dwóch stuleci wyraźnie słabnie i maleje. W wieku osiemnastym, kiedy Piotr Wielki stworzył Rosję, Fryderyk Wielki stworzył Prusy; a stworzył je w znacznej mierze ze skrawków Austrii. Austria to przeszłość Niemiec; Prusy to przyszłość. Jak Francja, co za chwilę ukażemy, jest zarazem stara i młoda, dawna i nowa, podobnie Prusy są w Niemczech tym, czym Francja jest w Europie. Między Francją i Prusami powinno było zrodzić się wspólne dążenie do jednego celu, wspólna ku niemu droga, serdeczne porozumienie, sympatia. Podział Renu stworzył antypatię. Powinna była istnieć przyjaźń; podział Renu stworzył nienawiść. Skłócić Francję z Niemcami to niemałe osiągnięcie; skłócić Francję z Prusami – to pełny sukces. Powtórzmy jeszcze raz: osadzenie Prus w prowincjach nadreńskich było najważniejszym dokonaniem kongresu wiedeńskiego. Lord Ćastlereagh okazał tu wielką zręczność, pan de Talleyrand popełnił tu wielki błąd. XII Zresztą wszystkie te tragiczne zmiany dokonane w roku 1815 były skutkiem tej właśnie myśli. To, co nastąpiło ponadto, dokonało się przypadkowo. Kongres myślał jedynie o zdezorganizowaniu Francji, a nie o zorganizowaniu Niemiec. Władcom nadano ludy, a władców – ludom, niekiedy nie oglądając się wcale na ich sąsiadów, a niemal nigdy nie badając ich historii, przeszłości, narodowości, ambicji. Narody mają również swoje ambicje, których głosu, dodajmy tu ku ich chwale, słuchają częściej niż tego, co dyktuje im interes. Jeden przykład, jaskrawy, wystarczy, aby ukazać, w jaki sposób potoczyła się w tym względzie praca kongresu. Moguncja jest miastem sławnym. W dziewiątym stuleciu Moguncja była dość silna, aby ukarać swojego biskupa Hattona; w dwunastym wieku Moguncja była dość potężna, aby bronić przed cesarzem oraz cesarstwem swojego arcybiskupa Adalberta. W roku 1285 Moguncja była głównym ośrodkiem Hanzy Reńskiej i węzłem stu miast. Była stolicą minnesingerów, czyli poezji gotyckiej; była kolebką drukarstwa, czyli myśli nowoczesnej. Zachował się w niej i dziś jeszcze pokazują dom, gdzie w latach 1443-1450 mieszkali Gutenberg, Jan Fust i Piotr Schoffer; ów dom, przez jak najbardziej słuszne skojarzenie, zwie się Dreikonigshof, „Dom Trzech Króli". Przez osiemset lat Moguncja była stolicą pierwszego z elektoratów niemieckich; przez dwadzieścia lat była jednym z przyczółków Francji. Kongres oddał ją, niczym jakąś lichą mieścinę, państwu pięciorzędnemu, Hesji. Ludność Moguncji była świadoma swojej odrębności, odznaczała się stanowczością, wyniosłością i dumą. Elektorat moguncki miał w Europie swoje znaczenie. Dziś stoi w mieście obcy garnizon. Moguncja jest już tylko czymś w rodzaju kordegardy, w której Austria i Prusy pełnią straż, z okiem wlepionym we Francję. W roku 1135 Moguncja na brązowych drzwiach, które ofiarował jej Willigis, wyryła napis głoszący swobody, jakich jej udzielił Adalbert. Posiada jeszcze brązowe drzwi, ale nie ma już swobód. Z najodleglejszych okresów swoich dziejów Moguncja zachowała pamiątki po Rzymie: znajduje się tu grobowiec Druzusa. Ma też wspomnienia dotyczące Francji: Pepin, pierwszy koronowany król Francji, został namaszczony w roku 750 przez arcybiskupa Moguncji, świętego Bonifacego. Nie ma żadnych wspomnień związanych z Hesją prócz jednego: w siedemnastym wieku Jan Kłótnik, landgraf heski, splądrował jej obszary. Oto jak postępował kongres wiedeński. Nigdy jeszcze operacja chirurgiczna nie odbyła się w sposób bardziej przypadkowy. Spieszno było wszystkim amputować Francję, okaleczyć ludy nadreńskie, wytępić w nich ducha Francji. Z całą bezwzględnością rozerwano na strzępy cesarstwo Napoleona; jeden wziął to, tamten owo, nie zwracając nawet uwagi, czy ów strzęp nie cierpi, czy nie został oddzielony od swojego ośrodka życiowego, czyli od swojego serca, czy będzie zdolny żyć inaczej, przywrzeć do czegoś innego. Nie nałożono żadnego opatrunku, nie podwiązano przeciętych żył. To, co krwawiło przed dwudziestu pięciu laty, krwawi jeszcze dziś. Tym sposobem dano Bawarii kilka ogniw łańcucha Wogezów długości dwudziestu sześciu mil, a dwudziestu jeden szerokości, z pięćset siedemnastoma tysiącami mieszkańców, trzy skrawki trzech naszych departamentów: Sarre, Bas-Rhin i Mont-Tonnerre. Z tych trzech skrawków Bawaria zrobiła cztery okręgi. Dlaczego te właśnie liczby, a nie inne? Poszukajcie przyczyny; nie znajdziecie nic prócz kapryśnej dowolności. Księstwo Hessen-Darmstadt otrzymało południowy kraniec Wogezów, północną część departamentu Mont-Tonnerre i sto trzynaście tysięcy czterystu mieszkańców. Z tych mieszkańców i z tych Wogezów Hesja zrobiła jedenaście okręgów. Jeśli spojrzeć na mapę Niemiec w to miejsce, gdzie Men łączy się z Renem, odczuwa się miłe zdziwienie na widok jak gdyby jakiegoś wielkiego rozwiniętego kwiatu o pięciu płatkach, delikatnie wystrzyżonego nożyczkami kongresu w roku 1815. Frankfurt jest słupkiem owej róży. Słupkiem, gdzie ciesząc się wszelką pomyślnością przebywa dwóch burmistrzów, czterdziestu dwóch senatorów, sześćdziesięciu administratorów, osiemdziesięciu pięciu prawodawców oraz czterdzieści sześć tysięcy mieszkańców, w tym pięć tysięcy Żydów. Pięć płatków, każdy namalowany na mapie innym kolorem, należy do pięciu różnych państw; pierwszy do Bawarii, drugi do księstwa Hessen-Kassel, trzeci do księstwa Hessen-Homburg, czwarty do księstwa Nassau, piąty do księstwa Hessen-Darmstadt. Czy istotnie było rzeczą konieczną, aby tak obejść się z tym sławetnym miastem, gdzie ten, kto do niego przybywa, słyszy jak gdyby bicie serca Niemiec? Tu obierano i koronowano cesarzy; tu obraduje parlament niemiecki, tu urodził się Goethe. Gdy podróżny przemierza dzisiaj prowincje nadreńskie, nad którymi przed niespełna trzydziestu laty unosił się jeszcze blask owej potężnej jedności, co przed półtora wiekiem tak głęboko przeniknęła starożytną posiadłość landgrafów Alzacji, od czasu do czasu napotyka słup biało-niebieski: jest więc w, Bawarii, a potem widzi słup biało-czerwony: znajduje się więc w Hesji, wreszcie słup biało-czarny: jest w Prusach. Dlaczego? Czy można to czymś uzasadnić? Czy przebył jakąś rzekę, mur, góry? Czy dotarł do jakiej granicy? Czy cokolwiek się zmieniło w obszarze, który przebył? Nie. Zmieniały się wyłącznie barwy słupów. Naprawdę jednak podróżny nie znajduje się ani w Prusach, ani w Hesji, ani w Bawarii; stoi na lewym brzegu Renu, czyli we Francji, jak stojąc na prawym brzegu znajduje się w Niemczech. Podkreślmy więc – układ z roku 1815 był podziałem, w którym jedna ze stron zagarnęła lwią część. Królowie powiedzieli sobie jedno: „Dzielmy." Oto szaty Józefa, rozedrzyjmy je i niech każdy zachowa to, co mu zostanie w ręku. Te strzępy są dziś przyszyte u dołu każdego z państw; można je zobaczyć; nigdy jeszcze tak osobliwie poszarpane łachmany nie poniewierały się na mapie świata, nigdy jeszcze byle jak pozszywane przez ludzką politykę strzępy nie przesłoniły odwiecznych, przez Boga ustanowionych granic, nie poprzebierały dziwaczniej rzek, mórz i gór. Toteż prędzej czy później sławetne ludy nadreńskie zaczną się nad tym zastanawiać, bo im właśnie kongres najmniej poświęcił uwagi. Z tych kilku siłą rzeczy pobieżnych zdań można się zorientować, z jaką pogardą kongres potraktował historię, przeszłość, powinowactwa geograficzne i handlowe, wszystko, co tworzy istotę narodu. Rzecz szczególna, rozdzielano ludy, ale o nich nie myślano. Powiększano swoje obszary, zaokrąglano je, rozpościerano swoją władzę – to wszystko. Każdy płacił swoje długi jakimś skrawkiem Francji. Ustalano koncesje dożywotnie i koncesje z prawem odkupu. Układano się między sobą. Jeden z władców domagał się zadatku, dawano mu miasto. Inny upominał się o dopłatę, rzucano mu wieś. Ale pod tą pozorną beztroską kryły się, jak to wykazaliśmy, głębokie zamysły, zamysł angielski i rosyjski, który, powiedzmy to otwarcie, dokonał się zarówno kosztem Niemiec, jak kosztem Francji. Ren jest rzeką, która powinna je łączyć; zrobiono z niego rzekę, która je dzieli. XIII Ten stan rzeczy jest oczywiście sztuczny, stworzony przemocą, sprzeczny z naturą, a zatem chwilowy. Czas sprawia, że wszystko wraca do równowagi; Francja odzyska swój naturalny kształt i niezbędne wymiary. Naszym zdaniem może to osiągnąć drogą pokojową, siłą rzeczy połączoną z siłą idei. Istnieją jednak dwie przeszkody: przeszkoda materialna; przeszkoda moralna. XIV Przeszkoda materialna to Prusy. Nie będziemy wracać do tego, co już powiedzieliśmy na ten temat. Niepodobna jednak, aby w stosownym czasie Prusy nie uznały trzech rzeczy następujących: Po pierwsze, że pomijając osoby władców, ich związek, jako państwa położonego w Europie środkowej, z Rosją nie jest czymś prostym i oczywistym. Są to ugody, przez które prześwieca utajona myśl. Królestwa i ludy mogą się kochać na wiele sposobów. Rosja kocha Niemcy, jak Anglia kocha Portugalię i Hiszpanię, jak wilk kocha owcę. Po drugie, że mimo wszelkich wysiłków podejmowanych przez Prusy od lat dwudziestu pięciu, mimo wielu ustępstw na rzecz dobrobytu mieszkańców, jak obniżenie podatku od tytoniu, chmielu i wina, mimo wielce ojcowskiego postępowania rządu pruskiego, co zresztą musimy mu przyznać, lewy brzeg Renu pozostał francuski, gdy tymczasem prawy, z natury rzeczy i w sposób oczywisty niemiecki, stał się natychmiast pruski. Przebiegnijcie brzeg prawy, wejdźcie do zajazdów, szynków, sklepów, wszędzie zobaczycie zawieszone na ścianie portrety wielkiego Fryderyka i bitwę pod Rossbach. Przebiegnijcie brzeg lewy, zajrzyjcie do takich samych miejsc, wszędzie, jak na niemy protest, natkniecie się na Napoleona i Austerlitz. Wolność prasy nie istnieje w pruskich włościach, ale wolność ścian jeszcze istnieje i wystarcza, jak widać, aby ukrywane myśli stawały się rzeczą publiczną. Po trzecie wreszcie: Prusy spostrzegą, że ich państwo, takie, jak je wykrajały kongresy, jest wadliwe. Bo czym są w istocie dzisiejsze Prusy? To trzy wyspy na stałym lądzie. Rzecz brzmi osobliwie, ale to prawda. Ren, a zwłaszcza brak sympatii oraz jedności, dzielą na dwoje wielkie księstwo Dolnego Renu, odgraniczone od dawnych Prus cieśniną, w którą sięga jedno z odgałęzień Związku Rzeszy i gdzie stykają się Hanower i dawny elektorat heski. Między dwoma najbliżej położonymi punktami tej cieśniny, Liebenau i Witzenhausen, leży Kassel, jakby dla przecięcia wszelkiej łączności. Niezwykłe uzależnienie, które dałoby się streścić w słowach brzmiących niemal absurdalnie: król pruski, aby udać się do siebie do domu, musi wyjść ze swojego domu. Oczywiście i ten stan jest tymczasowy. Prusy, trzeba im to powiedzieć, wytężają siły, aby stać się, i staną się, wielkim jednolitym królestwem, zwartym we wszystkich swoich częściach, potężnym na lądzie i na morzu. W obecnej chwili Prusy mają swoje porty wyłącznie nad Bałtykiem, płytszym niż Jezioro Bodeńskie, którego głębokość sięga ośmiuset stóp, łatwiejszym do zamknięcia niż Morze Śródziemne i nie posiadającym, w odróżnieniu od Morza Śródziemnego, tej nieoszacowanej zalety, że jest ośrodkiem cywilizacji. Lud w kręgu Morza Śródziemnego może stać się Rzymem. A cóż się stanie z ludem w kręgu Morza Bałtyckiego? Prusy potrzebują portów nad oceanem. Nikt nie zna tajemnic przyszłości i tylko Bóg swoim palcem władczo przesuwa, cofa, zaciera zielone i czerwone linie, które ludzie wykreślają na mapach świata. Ale można obecnie stwierdzić, gdyż jego część jest już widoczna, że dzieło Boże się dokonuje. Już teraz Opatrzność powoli, nieuchronnie i majestatycznie przywraca ład w tym, co zmąciły kongresy. Oddzielając dzięki błogosławionemu nadejściu młodej dziewczyny koronę Hanoweru od korony Anglii, wyodrębniając małe królestwo od wielkiego, dotykając rozmaitymi niesprawnościami duchowymi i fizycznymi, a można by nawet rzec najróżnorodniejszymi zaślepieniami na raz gałąź brunszwicką, która pozostała niemiecka i stała się znów niemiecka, czyli naznaczając ją stygmatem bliskiego już wygaśnięcia rodu, odsłania jakby jeszcze niewyraźnie swoje środki i swój cel: Hanower dla Prus, Ren dla Francji. Mówiąc: Ren, mamy na myśli lewy jego brzeg. Otóż Prusy posiadają więcej prawego brzegu niż lewego, toteż zachowają brzeg prawy. Dla Hanoweru wcielenie do Prus to wielki krok ku wolności, godności i potędze. Dla Prus posiadanie Hanoweru oznacza przede wszystkim doprowadzenie do scalenia terytorium, zniesienie wciskającej się w nie obcej cieśniny i przeszkody, złączenie księstwa Nadrenii ze starymi Prusami, a następnie nieuchronne zawładnięcie Hamburgiem i Oldenburgiem, wyjście na ocean, swobodę żeglugi, możliwość uzyskania potęgi morskiej równej potędze wojsk lądowych. Czymże wobec tego wszystkiego jest lewy brzeg Renu? Jeśli chodzi o Niemcy w ścisłym znaczeniu tego słowa, muszą one w przyszłości szukać swoich kompensacji w księstwach naddunajskich. Czy to nie oczywiste, że cesarstwo otomańskie słabnie i obumiera po to właśnie, aby Niemcy się powiększały? XV Przeszkoda moralna to niepokój, który Francja budzi w Europie. Francja dla całego świata to myśl, rozum, jawność głoszenia idei, książka, prasa, trybuna, słowo; to język, najgorsza z rzeczy, jak powiada Ezop, lecz także najlepsza. Aby ocenić, jaki wpływ wywiera Francja na atmosferę kontynentu i jakie światło, jaki żar tu rozpala, wystarczy porównać Europę dzisiejszą z Europą sprzed lat dwustu, której obraz naszkicowaliśmy na początku. Jeśli jest prawdą, że postęp społeczeństw, w co stanowczo wierzymy, to dążenie poprzez stopniową, powolną, kolejną i pokojową przemianę do zastąpienia władzy jednego człowieka władzą wielu ludzi, a władzy wielu ludzi władzą sprawowaną przez wszystkich, wówczas na pierwszy rzut oka wydaje się oczywiste, że Europa, zamiast iść po tej drodze naprzód, jak łudzą się umysły poczciwe, cofnęła się. W istocie, nie uwzględniając nawet drugorzędnych monarchii Związku Niemieckiego i biorąc w rachubę tylko państwa całkowicie niepodległe, pamiętamy, że w wieku siedemnastym było w Europie tylko dwanaście monarchii dziedzicznych; obecnie jest ich siedemnaście. Było pięć monarchii obieralnych; jest już tylko jedna, Stolica Święta. Było osiem republik; jest już tylko jedna, Szwajcaria. Należy zresztą dodać, że Szwajcaria nie tylko przetrwała, lecz także powiększyła swój obszar. Z trzynastu kantonów wzrosła do dwudziestu dwóch. Dorzućmy nawiasem, kładąc bowiem nacisk na przyczyny moralne, nie chcemy pomijać przyczyn fizycznych, że wszystkie republiki, które zniknęły, były położone na równinach lub na morzu; jedyna, jaka pozostała, jest położona w górach. Góry zachowują republiki. Od pięciu stuleci, mimo najazdów i sprzysiężeń, na globie są trzy republiki górskie: jedna w Europie, Szwajcaria, panująca nad Alpami, jedna w Afryce, Abisynia *, panująca nad Górami Księżycowymi, jedna w Azji, republika czerkieska, panująca nad Kaukazem. * Abisyńczycy odrzucają tą nazwę jako obraźliwą, mówiąc o sobie, nazywają się aryjczykami, czyli wolnymi. [Przyp. aut.] Jeśli po Europie przyjrzymy się Związkowi Niemieckiemu, owemu mikrokosmosowi Europy, oto, co ujrzymy: oprócz Prus i Austrii, które zaliczamy do wielkich monarchii niezawisłych, sześć głównych państw Związku, czyli Bawarię, Wirtembergię, Saksonię, Hanower, Hesję i Badenię. Z tych sześciu państw cztery pierwsze były księstwami, a dziś są królestwami, dwa ostatnie, Hesja, rządzona przez landgrafa, oraz margrabstwo badeńskie, są dzisiaj wielkimi księstwami. Należące do Związku Niemieckiego państwa o władzy obieralnej były liczne i obejmowały mnóstwo księstw o zwierzchności duchownej; wszystkie przestały istnieć, a na ich czele trzy wielkie arcybiskupie elektoraty nadreńskie. Jeśli przejdziemy teraz do państw rządzonych przez przedstawicieli ludu, okaże się, że w Niemczech istniało siedemdziesiąt wolnych miast; teraz jest ich tylko cztery, Frankfurt nad Menem, Hamburg, Lubeka i Brema. Proszę zwrócić uwagę, że dokonując tego zestawienia, nie zajęliśmy najdogodniejszej pozycji, by wykazać to, co pragniemy udowodnić, gdyby bowiem obrać zamiast roku 1630 na przykład rok 1650, można by skreślić niektóre państwa monarchiczne, a do państw demokratycznych wieku siedemnastego dodać republikę angielską, która zniknęła już dziś jak inne. Idźmy dalej. Z pięciu monarchii elekcyjnych dwie należały do pierwszego rzędu, Rzym i Cesarstwo. Jedyna, jaka dziś pozostała, Rzym, spadła do trzeciego rzędu. Z ośmiu republik tylko jedna, Wenecja, należała do mocarstw drugiego rzędu. Jedyna, która ostała się do naszych dni, Szwajcaria, jest, jak Rzym, państwem trzeciego rzędu. Pięć wielkich mocarstw obecnie przewodzących, Francja, Prusy, Austria, Rosja i Anglia to monarchie dziedziczne. Cóż zatem według tego zaskakującego zestawienia zyskało na znaczeniu? Monarchia. Co znaczenie to utraciło? Demokracja. Takie są fakty. Otóż fakty się mylą. Fakty są tylko pozorami. Najgłębsze i jednakie uczucia narodów zaprzeczają faktom i twierdzą, że prawda jest przeciwna. Monarchia się cofnęła, demokracja posunęła się naprzód. Aby liberalny układ starej Europy nie tylko nic nie stracił, lecz przeciwnie, znacznie zyskał, mimo zwiększenia liczby i wzrostu królestw, mimo upadku wszystkich państw niemieckich rządzonych dożywotnio i niejako prezydialnie, mimo zniknięcia czterech z pięciu wielkich monarchii obieralnych, siedmiu z ośmiu republik i sześćdziesięciu sześciu z siedemdziesięciu wolnych miast, dość było tylko jednego, a mianowicie, aby Francja będąca niegdyś monarchią, stała się monarchią ludową." To tylko krok, ale krok ten zrobiła Francja i w swoim czasie wszystkie kroki, jakie zrobi Francja, zrobi też cały świat. To prawda niezbita, ilekroć bowiem Francja zaczyna się spieszyć, świat buntuje się przeciw niej, pozywa przed sąd, uważając, że łatwiej z nią walczyć niż iść jej śladem. Toteż polityka Francji musi być polityką przywódczą i zawsze streszczać się w dwóch hasłach: nigdy nie posuwać się zbyt wolno i nie powstrzymywać Europy, nigdy nie posuwać się zbyt szybko, aby Europy nie przegonić. Obraz, jaki naszkicowaliśmy na kilku poprzednich stronicach, stanowi najlepszy dowód, że słowa są niczym, a idee wszystkim. Po cóż w istocie toczyć boje za lub przeciw wyrazowi r e p u b l i k a, kiedy wykazano, iż siedem republik, cztery państwa o władzy obieralnej i siedemdziesiąt wolnych miast mniej znaczy w cywilizacji europejskiej niż idea wolności, którą Francja głosi na cały świat? W istocie państwa szkodzą lub służą cywilizacji nie tyle przez miano, jakie noszą, ile przez przykład, jaki dają. Przykład to proklamacja. Otóż jaki to przykład dawały państwa, które zniknęły, a jaki przykład daje Francja? Wenecja namiętnie kochała równość. Doża miał tylko jeden głos w senacie. Policja wchodziła do doży jak do najostatniejszego z obywateli i z maskami na twarzach w jego obecności przeglądała jego papiery, a on nie śmiał wyrzec słowa sprzeciwu. Krewni doży byli podejrzani dla republiki tylko dlatego, że byli krewnymi doży. Kardynałowie weneccy byli podejrzani jako książęta cudzoziemscy. Katarzyna Cornaro, królowa Cypru, była w Wenecji tylko wenecką panią. Republika zabraniała używania tytułów. Pewnego dnia jeden z senatorów, mianowany przez cesarza hrabią Świętego Cesarstwa, kazał wyrzeźbić w kamieniu nad drzwiami swojego pałacu koronę hrabiowską nad herbem. Już nazajutrz rano korona zniknęła. Rada Dziesięciu kazała ją rozbić młotem. Senator przełknął zniewagę i dobrze uczynił. Ża panowania Franciszka Foscariego, gdy król Dacji odwiedził Wenecję, republika nadała mu godność obywatela i nic ponadto. Jak dotąd wszystko idzie jak najlepiej i nic nie można zarzucić najskrupulatniej nawet pojmowanej zasadzie równości. Ale oprócz obywateli byli niżej od nich stojący mieszczanie. Obywatele to była szlachta, mieszczanie to był lud. Otóż mieszczanie, czyli lud, nie mieli żadnych praw. Ich najwyższy urzędnik, zwany kanclerzem mieszczan, który był kimś w rodzaju plebejskiego doży, stał znacznie niżej od najniższego ze szlachty. Między górą i dołem istniał tak nieprzebyty mur, iż pochodząc ze stanu mieszczańskiego nie można było w żaden sposób stać się wielmożnym. Tylko raz, w czternastym wieku, trzydziestu zamożnych mieszczan zrujnowało się niemal, aby ratować republikę, i jako zadośćuczynienie lub, ściślej mówiąc, zapłatę otrzymało szlachectwo, ale była to niemal rewolucja; i te trzydzieści nazwisk w oczach prawdziwych patrycjuszy uchodziło aż do naszych czasów za trzydzieści plam w złotej księdze szlachty weneckiej. Panowie twierdzili, że jedyny ich obowiązek względem ludu to dostarczanie im taniego chleba. Trzeba do tego dodać panujący przez pięć miesięcy karnawał, a Juwenal mógłby powiedzieć: „Panem et circenses." Oto jak Wenecja rozumiała równość. Prawo francuskie zniosło wszelkie przywileje. Proklamowano wolny dostęp każdemu do wszelkich zatrudnień zgodnie ze zdolnościami i owa równość w prawach politycznych zarówno pierwszego, jak ostatniego z obywateli kraju jest jedyną rzeczą słuszną, jedyną rzeczą rozumną, jedyną rzeczą niewątpliwą. Owa równość, niezależnie od przypadkowości czyjegoś pochodzenia, pozwala na ujawnienie i potwierdzenie zdolności wrodzonych, a przez zrównanie warunków uwypukla nierówność zasobów inteligencji. W Genui, jak w Wenecji, istniały dwa państwa, wielka republika, rządzona przez to, co nazywano pałacem, a więc przez dożę i arystokrację, oraz mała republika, którą władało Stowarzyszenie Świętego Jerzego. Ale w przeciwieństwie do Wenecji republika niższa uciskała, krępowała, a nawet ciemiężyła republikę wyższą. Stowarzyszenie Świętego Jerzego składało się ze wszystkich wierzycieli państwa, których nazywano pożyczającymi. Było potężne i skąpe, często też nakładało grzywnę na możnowładców. Położyło rękę na podatkach od soli, miało udział we wszystkich przywilejach i posiadało wyłączną władzę nad Korsyką, którą rządziło z wielką surowością. Nie ma nic bezwzględniejszego niż władza szlachty z wyjątkiem władzy kupców. Wydana całkowicie i samej sobie na pastwę, Genua była narodem dłużników rządzonym przez naród wierzycieli. W Wenecji podatki obciążały przede wszystkim mieszczan. W Genui miażdżyły często szlachtę. Francja, która ogłosiła równość wszystkich wobec prawa, ogłosiła również równość wszystkich pod względem podatkowym. Nie toleruje jakiegokolwiek zróżnicowania w państwowej kasie. Każdy do niej wpłaca i każdy z niej czerpie. A o słuszności tej zasady świadczy to, że podobnie jak równość w dziedzinie praw politycznych dopuszcza nierówność pod względem zasobu inteligencji, równość w dziedzinie podatkowej uwzględnia nierówność majątkową. W Wenecji państwo sprzedawało urzędy i na zasadzie prawa, które nazywano nakazem rady, nieletni mogli zostawać członkami zgromadzeń, uczestniczyć w ich posiedzeniach i głosować przed osiągnięciem odpowiedniego wieku. Francja zniosła sprzedaż urzędów publicznych. W Wenecji panowało milczenie. We Francji rządzi słowo. W Genui wymierzał sprawiedliwość trybunał zawsze składający się z pięciu biegłych w prawie cudzoziemców. W Lukce trybunał składał się tylko z trzech biegłych w prawie: pierwszy z nich to podesta, drugi to sędzia cywilny, trzeci – sędzia karny, którzy nie tylko musieli być obcokrajowcami, lecz w dodatku urodzić się w odległości ponad pięćdziesięciu mil od Lukki. Francja wprowadziła nie tylko jako zasadę, ale i jako fakt, że jedyną sprawiedliwością jest sprawiedliwość własnego kraju. W Genui doży strzegło pięciuset Niemców; w Wenecji obronę republiki na lądzie stałym powierzono armii cudzoziemskiej, zawsze pod wodzą generała cudzoziemca; w Raguzie stróżami prawa było stu Węgrów ze swoim dowódcą, których używano do wykonywania wyroków; w Lukce możnowładcy byli chronieni w swoim pałacu przez stu cudzoziemskich żołnierzy, którzy, podobnie jak sędziowie, musieli być urodzeni o przeszło pięćdziesiąt mil od miasta. Francja powierza władcę, rząd i prawo publiczne pod opiekę gwardii narodowej. Dawne republiki jakby nie ufały sobie. Francja ufa Francji. W Lukce istniała instytucja nadzorująca życie prywatne mieszkańców. Denuncjacja, wrzucona do skrzynki owej instytucji, sprawiała, że każdy obywatel mógł zostać uznany za człowieka dającego zły przykład i być skazany na trzyletnią banicję, a gdyby z niej powrócił, odpowiadał za to głową. Stąd niezliczone nadużycia. Francja zniosła wszelki ostracyzm. Francja chroni życie prywatne swoich obywateli. W Holandii wszystkim rządził wyjątek. Stany głosowały prowincjami, a nie pogłównie. Każda prowincja miała swoje osobne prawa, we wschodniej Fryzji feudalne, w Groningen mieszczańskie, w Ameland ludowe. W prowincji holenderskiej tylko osiemnaście miast posiadało prawo do konsultacji w sprawach ogólnych i zwykłych republiki; siedem innych dopuszczano do głosu wyłącznie w sprawach wojny lub pokoju oraz przyjęcia nowego władcy. Z wyjątkiem tych dwudziestu pięciu żadne z pozostałych miast nie było konsultowane, jedne – bo należały do poszczególnych możnowładców, inne – bo nie były miastami zamkniętymi. Trzy miasta cesarskie, bijące monety, rządziły Over-Yssel, a każde z nich miało inny przywilej; Deventer było pierwszym miastem, Kampen drugim, Zwolle trzecim. Miasta i wsie Brabancji podlegały stanom generalnym, nie mając prawa do posiadania tam swoich przedstawicieli. We Francji jedno prawo rządzi we wszystkich miastach i obejmuje wszystkich obywateli. Genewa była protestancka, ale nietolerancyjna. Posępne skwierczenie stosów towarzyszyło kłótliwym głosom jej doktorów. Stosy Kalwina paliły się równie dobrze i płonęły równie jasno w Genewie, jak stosy Torquemady w Madrycie. Francja głosi, poświadcza i wprowadza w życie zasadę wolności sumienia. Któż by w to uwierzył? Szwajcaria, z pozoru ludowa i chłopska, była krajem przywilejów, hierarchii i nierówności. Republika była podzielona na trzy okręgi. Pierwszy składał się z trzynastu kantonów i posiadał władzę. Drugi obejmował opactwo i miasto Sankt Gallen, Gryzonię, Valais, Richterswil, Biel i Miluzę. Trzeci – krainy zdobyte, podporządkowane lub kupione. Owe krainy były zarządzane w sposób najbardziej niejednolity i najosobliwszy. Na przykład Baden w Argowii, zdobytej w roku 1415, i Turgowia, zdobyta w roku 1460, należały do ośmiu pierwszych kantonów. Siedem pierwszych kantonów posiadało wyłączną władzę nad Wolnymi Prowincjami, zajętymi w roku 1415, oraz Sargansem sprzedanym Szwajcarii w roku 1483 przez hrabiego Jerzego, pana na Werdenbergu. Trzy pierwsze kantony były suwerenami Bilitony i Bellinzony. Ragaz, Lugano, Locarno, Mendrisio, Valmaggia, oddane Związkowi Szwajcarskiemu w roku 1513 przez Franciszka Sforzę, księcia Mediolanu, okazywały posłuch wszystkim kantonom z wyjątkiem Appenzell. Francja nie uznaje hierarchii między poszczególnymi częściami swojego terytorium. Alzacja jest równa Turenii, Delfinat jest równie wolny jak Maine, Franche-Comté jest suwerenne na równi z Bretanią, Korsyka jest tak samo francuska jak Ile-de-France. Jak widzimy, a wystarczy zbadać powyższe zestawienie, dawne republiki wyrażały pojęcia miejscowe; Francja wyraża pojęcia ogólne. Dawne republiki reprezentowały interesy. Francja reprezentuje prawa. Dawne republiki, powstałe przypadkowo, były wyłącznie owocem historii, przeszłości i gleby. Francja pielęgnuje i hoduje drzewo, a na przeszłości, która przypadła jej w udziale, zaszczepia przyszłość taką, jaką wybiera. Nierówność między jednostkami, między miastami i prowincjami, inkwizycja względem sumień, względem życia prywatnego, wyjątki w opodatkowaniu, przekupstwo w rozdziale godności, podział na kasty, milczenie narzucone myśli, nieufność stanowiąca prawo państwowe, obce sądownictwo w miastach, obca armia w kraju, oto co stosowały dawne republiki zależnie od swoich potrzeb politycznych lub interesów. Jeden naród, jedno prawo, wolność sumienia, prymat myśli, zniesienie wszelkich przywilejów, równomiernie rozłożone podatki, sądownictwo narodowe, armia narodowa, oto, co głosi Francja. Dawne republiki powstawały zawsze w wyniku jakiegoś określonego stanu rzeczy, przeważnie jedynego w swoim rodzaju, ze zbieżności jakichś zjawisk, z nieprzewidzianego układu najrozmaitszych czynników, z przypadku, nigdy jednak w wyniku określonego systemu. Francja wierzy w swoje istnienie, rozważa trwałość swoich podstaw, ocenia je i wypróbowuje ich moc; tworzy dogmaty i orzeka o ich istocie; ma jedną wiarę – doskonalenie wszystkiego; jeden kult – wolność; jedną ewangelię – prawdę we wszystkim. Republiki, które zniknęły, wiodły ciche i skromne życie w swoich wątłych układach politycznych; myślały o sobie, wyłącznie o sobie; niczego nie głosiły, niczego nie nauczały; ich wolność nie obrzydzała i nie krępowała niczyjego despotyzmu; nie miały w sobie nic, co mogłoby przydać się innym narodom. Francja zaś zawiera umowy korzystne dla ludu i dla wszystkich ludów, dla człowieka i dla wszystkich ludzi, dla sumienia i dla wszystkich sumień. Posiada to, co ocala narody – jedność; nie posiada tego, co je gubi – egoizmu. Podbój nowych prowincji jest według niej rzeczą dobrą, ale podbój umysłów – jeszcze lepszą. Republiki przeszłości, otoczone swoimi blankowanymi murami, przejawiały działalność ograniczoną, im tylko właściwą; ich kształt, trzeba to podkreślić, był nie do naśladowania dla innych; ich cel nie wykraczał poza nie. Jedna z nich budowała ustrój feudalny, inna – ustrój mieszczański, jeszcze inna gminą lub wreszcie sklepik. Francja buduje społeczeństwo ludzkie. Dawne republiki zgasły. Świat ledwie to spostrzegł. W dniu, kiedy zgaśnie Francja, zmrok ogarnie ziemię. Jesteśmy jednak dalecy od tego, aby twierdzić, że dawne republiki były zbędne dla postępu Europy, ale to pewne, że Francja jest niezbędna. Streszczając to wszystko w jednym zdaniu, trzeba powiedzieć, że dawne republiki tworzyły tylko fakty; Francja tworzy zasady. Jest to dobrodziejstwem. Ale tkwi w tym też niebezpieczeństwo. Z istoty posłannictwa, które Francja sobie narzuciła, czyli, naszym zdaniem, otrzymała od Opatrzności, wynika niejedno zagrożenie, a nade wszystko niejedna przyczyna niepokoju. Ogrom zasad francuskich sprawia, że inne narody mogą zechcieć je wypróbować. Być Wenecją nie jest pokusą dla żadnego narodu; być Francją – to pokusa dla wszystkich. Stąd mogą wyniknąć przedsięwzięcia, których lękają się dwory królewskie. Francja mówi głośno, nieustannie i do wszystkich. Jej słowa odbijają się donośnym echem, które spędza jednym sen z powiek, stąd też wielkie poruszenie, które w innych budzi lęk. Nieraz to, co jest obietnicą dla ludów, wydaje się groźbą dla władców. Nieraz też ten, kto proklamuje, deklamuje. Francja podsuwa myślicielom wiele zagadnień do rozważenia. Ale to, co sprawia, że medytują myśliciele, może też sprawić, że zaczną medytować szaleńcy. Wśród tych zagadnień jest kilka takich, które silne i rzetelne umysły rozwiązują przy pomocy zdrowego rozsądku; są też takie, które umysły spaczone rozwiązują fałszywie; są wreszcie i takie, które umysły nieokrzesane rozwiązują przez bunt, zasadzkę lub zabójstwo. Oto na przykład, i w tym tkwi właśnie niedogodność wszelkich teorii, zaczynamy od odrzucenia przywilejów – i mamy całkowitą rację; następnie odrzucamy prawo dziedziczenia – i mamy rację tylko w połowie; dalej odrzucamy własność – i tu już nie mamy zupełnie racji; odrzucamy rodzinę – i tu popełniamy zasadniczy błąd; odrzucamy ludzkie uczucia – i stajemy się potworami. Zresztą odrzucając przywileje, już popełniliśmy błąd, nie odróżniając przywileju przyznanego jednostce, który jest czymś złym, od przywileju nadawanego w interesie społeczeństwa, ten bowiem jest czymś słusznym. Umysł ludzki, wiedziony przez ową rzecz ślepą, którą nazywamy logiką, zmierza chętnie od pojęć ogólnych do absolutu, od absolutu do abstrakcji. Otóż w polityce abstrakcja z łatwością zmienia się w okrucieństwo. Posuwając się od jednej abstrakcji do drugiej, można się stać Neronem lub Maratem. W półwieczu, które właśnie mija, Francja, czego nie należy przemilczać, szła tą drogą, która prowadzi w dół, ale ostatecznie jęła wspinać się ku prawdzie. W roku 1789 śniła o raju, w roku 1793 urzeczywistniła piekło; w roku 1800 ustanowiła dyktaturę, w roku 1815 Restaurację, w roku 1830 była państwem wolnym. To wolne państwo stworzyła z pomocą prawa wyborczego i prawa dziedziczenia. Nim zyskała mądrość, jej udziałem były wszelkie szaleństwa; nim stała się wolna, doświadczyła wszelkich rewolucji. Otóż jej mądrość dzisiejszą oskarża się o szaleństwa wczorajsze, a jej wolność czyni się odpowiedzialną za jej rewolucje. Proszę nam teraz pozwolić na pewną dygresję, która zresztą pośrednio zbliża nas do celu. Wszystko, co zarzuca się Francji, wszystko, co zrobiła Francja, Anglia uczyniła wcześniej. Ale może niczego nie zarzuca się Anglii dlatego właśnie, że zasady, które stanowiły wynik rewolucji angielskiej, nie były tak zapładniające jak te, które wynikły z rewolucji francuskiej? Anglia, egoistyczna jak wszystkie inne republiki umarłe, działała wyłącznie na rzecz ludu angielskiego, Francja, jak to właśnie powiedzieliśmy, działała na rzecz całej ludzkości. Porównanie zresztą jest korzystne dla Francji. Rzezie w Connaught przewyższają swoją okropnością rzezie z roku 1793. W rewolucji angielskiej moc zła była większa niż w naszej, a moc dobra mniejsza; owa rewolucja zabiła jednego z największych królów i wydała o wiele mniejszego wielkiego człowieka. Wszyscy podziwiamy Karola I; nad Ludwikiem XVI można się tylko litować. A co do Cromwella, nasz zachwyt ulega wahaniom wobec tego szpetnego wielkiego człowieka. To, co Cromwell ma w sobie ze Scarrona, niweczy to, co ma z Richelieu; to, co ma z Robespierre'a, psuje to, co ma z Napoleona. Można by rzec, że zasięg i promieniowanie rewolucji angielskiej, zresztą jak sama Anglia, są ograniczone morzem. Morze odosabnia idee, wydarzenia i narody. Protektorat z roku 1657 pozostaje do cesarstwa z roku 1811 w takim stosunku jak wyspa do kontynentu. Choć tak niezwykłe były owe wydarzenia zachodzące w połowie siedemnastego stulecia w tak potężnym narodzie, współcześni zaledwie mogli w nie uwierzyć. Nic określonego nie rysowało się pośród owego osobliwego zamieszania. Ludy mieszkające na przeciwległym brzegu cieśniny nie dostrzegały wielkich, złowieszczych postaci rewolucji angielskiej, ukrytych za pianą fal rozbijających się o urwiska i za mgłą oceanu. Ponura i burzliwa tragedia, w której połyskiwały miecz Cromwella i topór Hewletta, ukazywała się królom na kontynencie poprzez odwieczną zasłonę burz, którą przyroda rozsnuwa między Anglią i Europą. Z tej odległości i wśród owych mgieł nie byli to ludzie, lecz cienie. Należy zwrócić uwagę i podkreślić, że w Anglii zaledwie w ciągu półwiecza spadły dwie głowy monarsze, jedna pod nożem królewskim, druga na ludowym szafocie, nie budząc u europejskich głów koronowanych innych uczuć niż litość." Kiedy głowa Ludwika XVI spadła w Paryżu, rzecz wydała się nowa, a zamach niesłychany. Cios zadany nikczemną ręką Marata i Couthona przejął większą trwogą królów niż ciosy zadane władczym ramieniem Elżbiety i groźną dłonią Cromwella. Nie byłoby chyba pomyłką, gdybyśmy powiedzieli, że jeśli coś nie stało się we Francji, dla świata jakby wcale się nie dokonało. Daty 1587 i 1649, jakkolwiek bardzo posępne, sprawiają wrażenie, jakby ich w ogóle nie było, i znikają w posępnym blasku złowrogich cyfr 1793. To pewne, że jeśli idzie o Anglię, pojęcie „penitus toto divisos orbe Britannos" było przez długi czas prawdziwe. W pewnej mierze jeszcze dziś jest prawdziwe. Anglia nie jest tak blisko kontynentu, jak sądzi. Król Kanut Wielki, który żył w jedenastym wieku, wydaje się Europie równie daleki jak Karol Wielki. Mgły średniowiecza osnuwają rycerzy Okrągłego Stołu tak samo jak palatynów. Sława Szekspira potrzebowała stu czterdziestu lat na przebycie cieśniny. Za naszych dni los czterystu dzieci paryskich, rzuconych w ciszy na stos jak październikowe muchy pod poczerniałe węgły starej bramy Świętego Marcina i wdeptywanych w bruk przez trzy wieczory, głębiej wstrząsa Europę niż cała dzika wrzawa angielskich wyborów. Na lęk, który Francja budzi wśród władców europejskich, składa się więc zarówno pewne wrażenie wzrokowe, jak słuchowe, których nasilania należałoby się wystrzegać. Królowie nie widzą Francji takiej, jaką jest. Anglia sprawia wiele zła; Francja sprawia wiele hałasu. Przeróżne zastrzeżenia, jakie, zwłaszcza od roku 1830, są czynione w Europie wobec ducha Francji, naszym zdaniem należałoby omawiać wprost i bezpośrednio i gdy o nas chodzi, nie zamierzamy się przed tym uchylić. Oświadczamy z radością i dumą, że w wieku dziewiętnastym celem Francji jest lud, jego stopniowy rozwój umysłowy, stałe łagodzenie położenia licznych warstw uciskanych, polepszenie teraźniejszości przez kształcenie dorosłych, zapewnienie przyszłości przez kształcenie dzieci. Oto z pewnością święte i wzniosłe posłannictwo. Nie ukrywamy jednak, że w obecnej chwili pewna część ludu, niewątpliwie najmniej godna, a może najmniej cierpiąca, wydaje się ulegać złym instynktom; budzi się w niej zazdrość i zawiść; człowiek leniwy z warstw niższych patrzy ze zgrozą na próżniaka z warstw wyższych, do którego jednak jest podobny, a znajdująca się między tymi dwiema skrajnościami, bliższymi sobie, niż im się to wydaje, prawdziwa społeczność, która wytwarza wszelakie dobra i myśli, jest najbardziej tym konfliktem zagrożona. Nienawiść i gniew działają pod ziemią, w ciemnościach, i co pewien czas jakieś gwałtowne objawy tej działalności dają nam o niej znać, trudno więc zaprzeczyć, że ludzie rozważni, którzy dziś poświęcają tyle serdecznej uwagi warstwom cierpiącym niedostatek, nie powinni im okazywać tak bezgranicznej ufności. Sądzimy, że nie chodzi tu o to, aby obawiać się owych warstw, lecz aby mieć nad nimi jakiś nadzór. Trzeba jednak od razu powiedzieć, że te wszystkie wydarzenia, które napełniają lękiem Europę i wydają się czymś niesłychanym, nie są bynajmniej nowe. Anglia miała swoich rewolucjonistów przed nami; Niemcy, proszę nam tego nie brać za złe, przed nami miały swoich komunistów. Anglicy wcześniej niż Francuzi ścięli swojego króla; w Czechach wcześniej niż we Francji podano w wątpliwość istniejący tam system społeczny. Nie wiem, czy nasi współcześni doktrynerzy wiedzą, że husyci już w wieku piętnastym wprowadzili w życie wszystkie ich teorie. Wywiesili dwa sztandary; na jednym napisali: „Pomsta biednych na możnych!", co zagrażało istniejącemu porządkowi społecznemu, a na drugim: „Zmniejszyć liczbę wszystkich miast na ziemi do pięciu!", co zagrażało odwiecznemu porządkowi społecznemu. Jak widać, w swoich koncepcjach, byli tak skrajnie postępowi jak ci, których dziś nazywa się komunistami; oto, co zdołali osiągnąć: wygnali ze swojej stolicy, Pragi, króla Zygmunta; zawładnęli królestwem Czech; mieli genialnego dowódcę, Żiżkę; zlekceważyli w roku 1431 sobór w Bazylei i osiem sejmów: w Bernie, Wiedniu, Preszburgu, dwa we Frankfurcie i trzy w Norymberdze; sami zwołali sejm, dokonali uroczystej detronizacji króla i ustanowili regencję; stawili czoło dwóm krucjatom, które zwołał przeciw nim papież Marcin V; budzili taką grozę w Europie, że ustanowiono stałą radę wojenną w Norymberdze, powołano milicję, którą dowodził elektor brandenburski, zawarto ogólny pokój, pozwalający Niemcom na połączenie wszystkich ich sił do bezwzględnej z nimi walki, oraz nałożono powszechny podatek, daninę publiczną, którą płacił zarówno panujący, jak chłop. Trwoga przed ich nadejściem sprawiła, że przeniesiono koronę Karola Wielkiego oraz insygnia cesarstwa z Karlsteinu do Budy, a z Budy do Norymbergi. W oczach uzbrojonych i przerażonych Niemiec w okropny sposób spustoszyli osiem prowincji: Miśnię, Frankonię, Bawarię, Łużyce, Saksonię, Austrię, Brandenburgię i Prusy; pokonali najświetniejszych wodzów Europy, cesarza Zygmunta, księcia Korybuta z rodu Jagiellonów", kardynała Juliana, elektora Brandenburgii i papieskiego legata. Nie opodal Pragi, w Deutschbrod, w Saatz, w Aussig, w Reichenbergu, pod Mies i pod Taus, ośmiokrotnie wycięli w pień armię Świętego Cesarstwa, a wśród owych ośmiu armii znajdowała się jedna, złożona ze stu tysięcy ludzi, pod wodzą cesarza Zygmunta, jedna, stutysięczna, pod wodzą kardynała Juliana, oraz jedna, dwustutysięczna, którą dowodzili elektorzy Trewiru, Saksonii i Brandenburgii. Jeśli wziąć pod uwagę stan uzbrojenia w wieku piętnastym, odpowiadałoby to obecnie milionowi dwustu tysiącom żołnierzy. A jak długo trwała owa wojna, wydana przez jakąś sektę Europie i całemu rodzajowi ludzkiemu? Szesnaście lat. Od roku 1420 do roku 1436. Był to niewątpliwie wróg okrutny i potężny. Ale dlatego właśnie, że to byli barbarzyńcy, cywilizacja piętnastego stulecia miała dość sił, aby ich ująć, zdławić i zgnieść. Czyżby więc cywilizacja dziewiętnastego wieku miała drżeć z obawy przed tuzinem pijanych leniuchów sylabizujących w szynku jakąś broszurę? Kilku nieszczęśliwców, sprzymierzonych z kilkoma nędznikami, to husyci wieku dziewiętnastego. Przeciw takiej sekcie, przeciw takiemu niebezpieczeństwu dość dwóch rzeczy: światłych umysłów oraz jednego kaprala z czterema żołnierzami na ulicy. Uspokójmy się więc i uspokójmy kontynent. Jeśli potraktujemy Rosję i Anglię jako wyjątki, a chyba już w dostatecznej mierze wyjaśniliśmy dlaczego, w Europie, nie licząc małych państewek, mamy dwa rodzaje monarchii: dawne i nowe. Z niewielkimi różnicami w szczegółach dawne chylą się do upadku, nowe się rozrastają. Dawne monarchie to Hiszpania, Portugalia, Szwecja, Dania, Rzym, Neapol i Turcja. Na czele owych dawnych monarchii stoi Austria, wielkie mocarstwo niemieckie. Nowe monarchie to Belgia, Holandia, Saksonia, Bawaria, Wirtembergia, Sardynia i Grecja. Na czele nowych monarchii stoją Prusy, drugie wielkie mocarstwo niemieckie. Francja jako jedyna monarchia pośród owych państw rozmaitego wieku korzysta ze wspaniałego przywileju, że jest zarazem stara i młoda, że jej przeszłość jest tak dawna jak przeszłość Austrii, a jej przyszłość niczym się nie różni od przyszłości Prus. Czy nie wskazuje to jasno, jaką rolę ma odegrać Francja? Francja jest punktem przecięcia tego, co było, i co będzie, wspólnym węzłem dawnych królestw i młodych narodów, ludem, który pamięta, i ludem, co ma nadzieję. Rzeka wieków może płynąć dalej, ludzkość może ją przejść; Francja jest granitowym mostem, po którym następne pokolenia przejdą z jednego brzegu na drugi. Któż zatem mógłby chcieć roztrzaskać ów opatrznościowy most, kto mógłby pomyśleć o zniszczeniu lub rozczłonkowaniu Francji? Ten, komu by się to nie powiodło, okazałby się szaleńcem. Ten, komu by się powiodło, stałby się matkobójcą. Władców ukoronowanych najbardziej niepokoi to, że Francja, mocą właściwą wszelkim zasadom szlachetnym, zmierza do rozprzestrzenienia swojej wolności na zewnątrz. Tutaj trzeba się porozumieć. Wolność jest dla człowieka niezbędna. Można by powiedzieć, że wolność jest owym powietrzem, którym dusza ludzka oddycha. Wolność, bez względu na postać, jaką by przybrała, jest dla niej konieczna. Oczywiście nie wszystkie ludy europejskie są całkowicie wolne, wszystkie jednak są wolne w jakiejś mierze. Tutaj wolne jest miasto, tam znów jednostka, tutaj – życie publiczne, gdzie indziej – życie prywatne; tu – sumienie, tam – opinia. Można by rzec, że istnieją narody oddychające wolnością tylko w jednej z dziedzin, jak istnieją chorzy, co oddychają tylko jednym płucem. W dniu, kiedy owo oddychanie zostałoby im zakazane lub uniemożliwione, naród i chory by umarli. Tymczasem jednak żyją, spodziewając się, że pewnego dnia staną się całkowicie zdrowi, czyli całkowicie wolni. Niekiedy wolność tkwi w klimacie; tworzy ją przyroda i obdarowuje nią ludzi. Iść na pół nago, w czerwonej krymce na głowie, w strzępie płótna zamiast kalesonów i w jakimś skrawku wełnianym zastępującym płaszcz, pozwalać się pieścić ciepłemu powietrzu, promiennemu słońcu, błękitnemu niebu i błękitnemu morzu, kłaść się do snu u bramy pałacu o tej samej porze, kiedy król kładzie się w swojej królewskiej alkowie, i lepiej się wyspać na dworze niż król w pałacu, robić, co dusza zapragnie, żyć niemal bez pracy, pracować niemal bez znużenia, śpiewać rankiem i wieczorem, istnieć jak ptak – oto wolność ludu neapolitańskiego. Niekiedy wolność leży w charakterze samego narodu; to również dar niebios. Siedzieć cały dzień w szynku, palić najlepszy tytoń, kosztować najlepszego piwa, pić najlepsze wino, wyjmować fajkę z ust tylko po to, aby podnieść do nich kielich, a jednocześnie rozpościerać szeroko skrzydła swojej duszy, przywoływać na myśl poetów i filozofów, dobywać ze wszystkiego cnotę, budować utopie, rozstrajać teraźniejszość, porządkować przyszłość, budzić wszelkie piękne marzenia, które przesłaniają brzydotę rzeczywistości, zapominać, a zarazem wspominać, i żyć tak w sposób wzniosły, szlachetny, pełen powagi, spowijając ciało dymem fajki, a ducha rojeniami – oto wolność na sposób niemiecki. Udziałem Neapolitańczyka jest wolność materialna, udziałem Niemca – wolność duchowa; wolność lazzarona zrodziła Rossiniego; wolność Niemca – Hoffmanna. My, Francuzi, podobnie jak Niemcy, mamy wolność duchową oraz, jak Anglicy, wolność polityczną, ale nie mamy wolności materialnej. Jesteśmy niewolnikami klimatu; jesteśmy niewolnikami pracy. Owo słodkie i urocze powiedzenie: wolny jak wiatr, można zastosować do lazzarona, ale nie można go użyć w stosunku do nas. Ale nie skarżmy się, wolność materialna bowiem jest jedyną wolnością, która może obejść się bez godności, a we Francji, w tym stanie przedsiębiorczości cywilizacyjnej, w jakiej znalazł się naród, nie dość, aby jednostka była wolna, trzeba jeszcze, aby miała poczucie godności. Piękny los przypadł nam w udziale; Francja jest szlachetna, jak szlachetne są Niemcy, a ponadto – co różni ją od Niemiec – potrafi korzystać z zapładniającej siły swojego umysłu w bezpośrednim dążeniu do poprawy rzeczywistości. Niemcy mają wolność marzeń, my mamy wolność myśli. Aby jednak wolna myśl udzielała się powszechnie, ludy muszą przejść przez długi okres przygotowań i winno to być raczej dziełem Boga niż ludzi. Jeszcze do tego nie doszły. Gdy nadejdzie taki dzień, że będą już przygotowane, myśl francuska, dojrzała swoimi przeżyciami i czynami, bynajmniej nie obali królów, lecz ich ocali. Takie jest przynajmniej nasze najgłębsze przekonanie. Po cóż więc jej przeszkadzać, po co umniejszać tę Francję, która w przyszłości stanie się może opatrznością narodów? Po cóż odmawiać jej tego, co do niej należy? Pamiętamy, że usiłowaliśmy znaleźć rozwiązanie tego problemu wyłącznie na drodze pokojowej; ale czyżby w ostateczności nie istniało inne? Na szali wagi, na której pojawi się pewnego dnia zagadnienie Renu, leży już ogromny odważnik, słuszne prawo Francji. Czy trzeba będzie dorzucić jeszcze inny, straszliwszy – gniew Francji? Należymy do tych, którzy sądzą stanowczo i mają nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Należy zastanowić się nad tym, czym jest Francja. Wiedeń, Berlin, Sankt-Petersburg, Londyn są tylko miastami; Paryż jest mózgiem. Od dwudziestu pięciu lat okaleczona Francja nie przestaje wzrastać ową wielkością, której co prawda nie można dojrzeć oczyma, ale która jest najbardziej ze wszystkich rzeczywista – wielkością umysłową. W chwili obecnej duch francuski z wolna zastępuje dawną duszę każdego narodu. Francja posiada obecnie i oddaje całemu światu najświetniejsze umysły w dziedzinie polityki, literatury, nauki i sztuk pięknych. Francja dzisiejsza, choć inaczej niż niegdyś, jest równie potężna jak dawniej. Trzeba więc zaspokoić jej potrzeby. Należałoby zwłaszcza zastanowić się nad tym, że dopóki Francja nie jest zadowolona, Europa nie może być spokojna. I cóż wreszcie zyskałaby Europa, gdyby Francja, niespokojna, ścieśniona granicami przeciwnymi naturze, zmuszona szukać ujścia dla kipiących w niej soków żywotnych, osłabiona materialnie, lecz moralnie większa, stała się z konieczności, w braku innej roli, Rzymem przyszłej cywilizacji, stolicą ludzkości, jak Rzym jest stolicą chrześcijaństwa, osiągając dzięki swojemu wpływowi więcej, niż utraciła ze swojego obszaru, gdyby w innej postaci odzyskała swoje dawne zwierzchnictwo, którego nikt by jej nie odebrał, zastępując swoją dawną przewagę wojenną groźną siłą duchową, wprawiającą w drżenie cały świat, poruszającą serce każdego człowieka i podstawy wszystkich tronów; gdyby nadal pozostawała nienaruszalna dzięki swojemu mieczowi, ale zarazem królowała dzięki swojemu wykształconemu duchowieństwu, dzięki swojemu językowi, w dziewiętnastym wieku tak upowszechnionemu jak łacina w wieku dwunastym, dzięki swoim dziennikom, dzięki swoim książkom, dzięki swojej ześrodkowanej przedsiębiorczości, dzięki ukrytym lub jawnym, lecz zawsze głębokim uczuciom sympatii, jakie do niej żywi wiele narodów, gdyby jako papieży miała swoich wielkich pisarzy – a jakim wspaniałym papieżem byłby na przykład Pascal! – gdyby miała wielkich sofistów- antychrystów – a jakim to antychrystem mógłby być na przykład taki Voltaire! – gdyby to oświecała, to olśniewała, to znów podpalała cały kontynent z łamów swojej prasy, jak to czynił Rzym z kazalnicy, gdyby ją rozumiano, gdyż wszyscy by jej słuchali, gdyby narzucała posłuszeństwo, gdyż wszyscy by jej ufali, gdyby stała się niezniszczalna, gdyż miałaby swoje korzenie w każdym ludzkim sercu, gdyby zrzucała z tronu dynastie w imię wolności, gdyby wypędzała królów z wielkiego zboru ludzkiego, gdyby dyktowała konstytucje-ewangelie, gdyby słała do ludów swoje brewe, gdyby głosiła idee i ciskała gromy rewolucji? XVI Streśćmy to wszystko. Przed dwustu laty dwa państwa zaborcze uciskały Europę. Innymi słowy, dwa egoizmy zagrażały cywilizacji. Tymi dwoma państwami, dwoma egoizmami, były Turcja i Hiszpania. Europa zdołała się obronić. Owe dwa państwa runęły. Dzisiaj to niepokojące zjawisko znów się powtarza. Inne dwa państwa, osadzone na takich samych podstawach jak tamte, równie silne i równie stanowczo dążące do swoich celów, grożą Europie. Tymi dwoma państwami, tymi dwoma egoizmami, są Rosja i Anglia. Europa musi się bronić. Dawna Europa, która była skomplikowaną budowlą, jest zniszczona; Europa dzisiejsza ma kształt prostszy. Składa się przede wszystkim z Francji i Niemiec, z dwojakiego ośrodka, o który, zarówno na północy, jak na południu, powinny się oprzeć inne narody. Związek Francji z Niemcami to utworzenie Europy. Niemcy wsparte o Francję powstrzymują Rosję; Francja wsparta przyjaźnie o Niemcy powstrzymuje Anglię. Brak związku Francji i Niemiec to rozkład Europy. Niemcy nieprzyjazne wobec Francji pozwolą wejść Rosji; Francja nieprzyjazna wobec Niemiec pozwoli Anglii przeniknąć do Europy. Oba więc państwa zaborcze potrzebują niezgody Niemiec i Francji. Było to zręcznie przygotowane i obmyślone w roku 1815 przez politykę rosyjsko- angielską. Ta polityka stworzyła powód do ustawicznej, wzajemnej wrogości obu państw w środku Europy. Powodem owej wrogości jest oddanie Niemcom lewego brzegu Renu. Otóż lewy brzeg Renu w sposób naturalny należy do Francji. Aby łup był dobrze strzeżony, dano go Prusom, najmłodszemu i najsilniejszemu z ludów niemieckich. Kongres wiedeński nałożył narodom granice tak, jak się nakłada zbroję: przypadkowo i wedle fantazji, nawet ich nie dopasowując. Granica narzucona wówczas Francji, przytłoczonej, wyczerpanej i pokonanej, jest czymś w rodzaju kaftana bezpieczeństwa zbyt dla niej ciasnego. Ów kaftan uwiera ją i wykrwawia. Dzięki polityce Londynu i Sankt-Petersburga od dwudziestu pięciu lat czujemy w ranie Francji niemiecki cierń. Stąd więc między tymi dwoma ludami, stworzonymi do porozumienia i przyjaźni, wywodzi się antypatia, która może przerodzić się w nienawiść. Gdy dwa narody w środku Europy obawiają się siebie, pilnie śledzą się nawzajem i zagrażają sobie, Rosja rozwija się w milczeniu, Anglia zaś po kryjomu powiększa swoje obszary. Niebezpieczeństwo wzrasta z dnia na dzień. Głęboki podkop jest zrobiony. Zarzewie wielkiego pożaru tli się już może w ciemnościach. Ubiegłego roku płomień omal nie ogarnął Europy za sprawą Anglii. Otóż, kto mógłby powiedzieć, co stanie się z Europą w tej pożodze, z Europą pełną zapalnych umysłów, głów i narodów? Cywilizacja zginie. Nie może zginąć. Trzeba więc, aby dwa narody pośrodku Europy doszły z sobą do porozumienia. Na szczęście ani Francja, ani Niemcy nie są egoistyczne. To narody szczere, bezinteresowne i szlachetne, narody niegdyś rycerskie, dziś narody myślicieli; niegdyś wielkie za sprawą miecza, dziś – ducha. Ich teraźniejszość nie zada kłamu ich przeszłości; duch nie jest mniej szlachetny od miecza. A oto rozwiązanie: należy usunąć wszelkie powody do nienawiści między tymi dwoma ludami, zasklepić zadaną w roku 1815 ranę w naszym boku, zatrzeć ślady gwałtownej reakcji, oddać Francji to, co Bóg jej dał: lewy brzeg Renu. Istnieją dwie przeszkody. Przeszkoda materialna: Prusy. Ale Prusy zrozumieją wcześniej czy później, że chcąc, aby państwo było silne, należy zespolić ze sobą wszystkie jego części, że jednorodność ożywia, a podział zabija, że powinny dążyć do tego, aby stać się wielkim królestwem na północy Niemiec, że potrzebują wolnych portów i że choć Ren jest piękny, ocean jest więcej wart. A zresztą zachowają przecież prawy brzeg Renu. Przeszkodą moralną jest nieufność, którą Francja budzi wśród monarchów europejskich, a zatem wywodząca się stąd rzekoma konieczność umniejszania jej. Ale w tym właśnie tkwi niebezpieczeństwo. Nie umniejsza się Francji, można ją tylko rozdrażnić. Francja rozdrażniona staje się niebezpieczna. Francja spokojna działa w myśl postępu; Francja rozgniewana może działać poprzez rewolucję. Obie te przeszkody obrócą się wniwecz. Jak? Bóg jeden wie. Ale to pewne, że obrócą się wniwecz. We właściwym czasie Francja będzie miała swoją część Renu i swoje naturalne granice. Owo rozwiązanie utworzy Europę, ocali życie społeczne ludzkości i ostatecznie ugruntuje pokój. Wszystkie ludy odniosą z tego korzyść. Na przykład Hiszpania, która zachowała swoją chwałę, będzie mogła stać się potężną. Anglia zechce uczynić z Hiszpanii rynek zbytu dla swojej produkcji, punkt oparcia dla swojej żeglugi; Francja zechce uczynić z Hiszpanii swoją siostrę w dziedzinie wpływów, polityki i cywilizacji. Hiszpania będzie mogła wybrać: albo dalszy upadek, albo początek podnoszenia się z upadku; albo pozostać dodatkiem do Gibraltaru, albo podporą Francji. Hiszpania wybierze wielkość. Taka jest naszym zdaniem nieuchronna przyszłość całego kontynentu, widoczna już wyraźnie w mroku rzeczy przyszłych. Kiedy zniknie nareszcie powód nienawiści, nie trzeba będzie lękać się któregokolwiek narodu w Europie. Niechaj Niemcy potrząsną swoją grzywą i wydadzą ryk w kierunku wschodu; niechaj Francja rozpostrze skrzydła i wzniesie swój piorun, kierując go na zachód. Wobec groźnego porozumienia lwa z orłem świat okaże posłuszeństwo. XVII Nie zrozumcie opacznie naszej myśli; uważamy, że Europa musi na wszelki wypadek czuwać nad rewolucjami i umacniać się przeciw wojnom, ale sądzimy jednocześnie, że jeśli jakiś przypadek, wykraczający poza zwykłe przewidywanie, nie zakłóci majestatycznego pochodu dziewiętnastego stulecia, cywilizacja, tylekroć już ocalona pośród burz i raf, będzie kroczyć naprzód, z każdym dniem oddalając się od owej Charybdy, którą zwiemy wojną, i od owej Scylli, którą zwiemy rewolucją. Może to utopia. Ale nie należy zapominać, że jeśli utopie zmierzają ku temu samemu celowi co ludzkość, czyli ku dobru, sprawiedliwości i prawdzie, wówczas to, co w jednym stuleciu było utopią, w następnym staje się rzeczywistością. Niektórzy ludzie mówią: „Tak się stanie"; inni zaś mówią: „W taki oto sposób." Wieczysty pokój był marzeniem aż do owego dnia, kiedy marzenie utorowało sobie drogę żelazną i pokryło ziemię jej mocną, zwartą i gęstą siecią. Watt stanowi dopełnienie księdza de Saint-Pierre. Niegdyś odpowiadano na słowa filozofów okrzykami: „To sny i marzenia, co rozwieją się jak dym, jak para." Nie śmiejemy się już z pary, to ona porusza świat. Żeby pokój wieczysty stał się możliwy i z teorii przemienił się w rzeczywistość, trzeba dwóch rzeczy: środka szybkiej komunikacji w służbie interesów i środka szybkiej wymiany myśli; inaczej mówiąc jednolitego, jednakiego i niezależnego środka transportu oraz języka powszechnego. Świat ma dzisiaj te dwa środki zmierzające do zatarcia granic między mocarstwami i umysłami: pierwszy to kolej żelazna, drugi – język francuski. Takie dwa środki komunikacji istnieją w dziewiętnastym stuleciu dla wszystkich ludów zmierzających ku postępowi, czyli ku cywilizacji, czyli ku pokojowi. Jeździmy koleją i mówimy po francusku. Kolej żelazna króluje dzięki wszechmocy swojej szybkości; język francuski dzięki swojej klarowności, która jest szybkością języka, oraz dzięki wielowiekowej przewadze swojej literatury. Szczegół godny uwagi, który w przyszłości będzie niemal niewiarygodny, a którego niepodobna nie zasygnalizować mimochodem: ze wszystkich ludów i wszystkich rządów, które posługują się tymi dwoma wspaniałymi środkami komunikacji i wymiany, rząd francuski jakby najmniej zdawał sobie sprawę z ich skuteczności. W chwili kiedy o tym mówimy, Francja ma zaledwie kilka mil kolei żelaznej. W roku 1837 dano małą jak zabawka railway temu dużemu dziecku nazywającemu się Paryżem i przez cztery lata na tym poprzestawano. Jeśli zaś chodzi o język francuski, o literaturę francuską, to lśnią one i błyszczą dla wszystkich rządów i dla wszystkich narodów z wyjątkiem rządu francuskiego. Francja posiadała i nadal posiada pierwszą w świecie literaturę. Nawet dziś nie przestaniemy powtarzać, że nasza literatura jest nie tylko najpierwsza: jest jedyna. Wszelka obca jej myśl zagasła; jest teraz żywsza i bujniejsza niż kiedykolwiek. Obecny rząd zdaje się tego nie dostrzegać i zgodnie z tym się zachowuje; i w tym właśnie, jak to z całą życzliwością i szczerą sympatią usiłujemy mu wyjaśnić, tkwi największy błąd, jaki popełnia od lat jedenastu. Czas najwyższy, by otworzył oczy; czas najwyższy, żeby zajął się, i to z całą powagą, nowymi pokoleniami, dla których dziś literatura jest tym, czym za cesarstwa było wojsko. Pokolenia te nadchodzą bez gniewu, są bowiem pełne myśli; nadchodzą ze światłem w dłoni; ale trzeba pamiętać, że jak już wspominaliśmy, to, co oświetla, może również wywołać pożar. Należy zatem owe pokolenia literackie witać życzliwie i dać im należne miejsce. Sztuka jest władzą; literatura potęgą. Otóż należy szanować to, co jest władzą, i obchodzić się ostrożnie z tym, co jest potęgą. Idźmy dalej. Jeśli przyszłość przyniesie to, czego oczekujemy, to zgodnie z naszą myślą szansę wojny i rewolucji będą zmniejszały się z dnia na dzień. Według naszego pojmowania rzeczy nigdy nie znikną całkowicie. Pokój powszechny jest hiperbolą, a rodzaj ludzki podąża po jej asymptocie. Kroczyć po owej promiennej linii stycznej to prawo ludzkości. W dziewiętnastym wieku wszystkie narody po niej się posuwają lub będą się posuwać, nawet Rosja, nawet Anglia. Jeśli chodzi o nas, to, jeśli Europa środkowa zostanie urządzona tak, jak to uprzednio wskazaliśmy, będziemy należeli do tych, co bez zawiści i niepokoju spojrzą na Rosję, którą obecnie powstrzymuje Kaukaz, gdy, okrążywszy Morze Czarne, podobnie jak to niegdyś zrobili Turcy, również ludzie Północy, dotrze do Konstantynopola przez Azję Mniejszą. Powiedzieliśmy już, że Rosja nie przynosi korzyści Europie, ale może zdziałać wiele dobrego dla Azji. Dla nas jest mroczna, dla Azji świetlista; dla nas jest barbarzyńska, dla Azji chrześcijańska. Nie wszystkie ludy są oświecone w takiej samej mierze i w taki sam sposób; w Azji panuje ciemność, w Europie jasność. Rosja jest lampą. Niechże więc zwróci się ku Azji, niech tam rozpowszechnia swoją myśl, a kiedy upadnie państwo otomańskie, co byłoby wydarzeniem opatrznościowym, które ocali cywilizację, niechaj znów wejdzie do Europy przez Konstantynopol. Francja, odrodzona w swojej wielkości, chętnie ujrzałaby na starożytnej kopule bizantyjskiej Świętej Zofii zamiast półksiężyca – grecki krzyż. Po Turkach – Rosjanie; byłby to krok naprzód. Sądzimy, że szlachetny i pobożny cesarz, który wiedzie obecnie tyle milionów mieszkańców ku tak pięknym przeznaczeniom, jest godzien, aby uczynić ten wielki krok; jeżeli o nas chodzi, życzymy mu tego szczerze. Ale niech się zastanowi, że okrutne traktowanie, jakiego doznała Polska, może być przeszkodą dla jego ludu w chwili obecnej, a uszczerbkiem dla jego chwały wobec potomności. Krzyk Grecji sprawił, że Europa wystąpiła przeciw Turcji. To przestroga dla cesarstwa. Palatynat przyćmił chwałę Tureniusza. To przestroga dla cesarza. Jeśli zaczniemy zgłębiać rolę, którą odgrywa Anglia w sprawach ogólnoświatowych, a zwłaszcza wojnę, już to skrycie, już to jawnie, lecz stale prowadzoną z Francją, nie sposób nie pomyśleć o owym starym duchu fenickim, który tak długo walczył z antyczną cywilizacją łacińską. Duch fenicki to duch kupiecki; duch przygody, duch żeglugi, duch zysku, duch egoizmu i ponadto jeszcze coś innego: to duch fenicki. Historia była świadkiem jego narodzin na dalekich wybrzeżach Morza Śródziemnego, w Fenicji, w Tyrze i w Sydonie. Grecja wypędziła go, nie znalazł bowiem u niej życzliwego uznania. Odszedł więc, opłynął Afrykę, założył Kartaginę i stamtąd usiłował napocząć Italię. Scypion walczył z nim, zwyciężył i sądził, że go zniszczył. Pomyłka! But konsula zburzył tylko mury; duch fenicki przeżył; Kartagina nie jest martwa. Od dwóch tysięcy lat czołga się wokół Europy. Najpierw usadowiła się w Hiszpanii, gdzie, jak się zdaje, odnalazła fenickie wspomnienie świata zaginionego; potem wyruszyła przez morza na poszukiwanie Ameryki, zawładnęła nią i widzieliśmy, jak, obwarowana na półwyspie hiszpańskim, przez chwilę miała w swoich rękach cały świat. Opatrzność zmusiła ją do wypuszczenia zdobyczy. A teraz jest w Anglii; znowu spowiła w swoje sieci cały świat, trzyma go, zagraża Europie. Ale podobnie jak Kartagina zmieniła swoje miejsce, Rzym przesunął się także. Jak niegdyś Kartagina, ma go tuż przed sobą na przeciwległym brzegu. Niegdyś Rzym zwał się Urbs, czuwał nad Morzem Śródziemnym i spoglądał na Afryką; dziś Rzym nazywa się Paryżem, czuwa nad oceanem i spogląda na Anglię. Ów antagonizm między Anglią i Francją jest tak uderzający, że wszystkie narody zdają sobie z niego sprawę. Przedstawiliśmy: go w postaci Kartaginy i Rzymu; inni przedstawiali go inaczej. Anglia jest kotem, mawiał Fryderyk Wielki, Francja jest psem. W rzeczach prawa, powiedział prawoznawca Houard, Anglicy są Żydami, Francuzi chrześcijanami. Dzicy zdają się również niejasno spostrzegać przeciwieństwa dzielące te dwa wielkie, cywilizowane narody. Chrystus, mawiają Indianie amerykańscy, był Francuzem, którego Anglicy ukrzyżowali w Londynie. Piłat, Poncki był oficerem w służbie angielskiej. No cóż, nasza wiara w nieuchronną przyszłość jest tak żarliwa, żywimy wobec ludzkości tak wielkie ambicje i tak stanowcze nadzieje, że w naszym przekonaniu Bóg nie omieszka pewnego dnia zniszczyć, przynajmniej w tym, co najbardziej zgubne, owego antagonizmu dwóch ludów bez względu na to, jak bardzo dziś wydaje się skrajny. Niezawodnie Anglia albo zginie na skutek groźnej reakcji świata, albo zrozumie, że czas Kartagin przeminął. Naszym zdaniem – zrozumie. Nawet z punktu widzenia korzyści handlowych wiara fenicka jest złym szyldem, a perfidia nie najlepszym ogłoszeniem. Mieć ustawicznie całą ludzkość za zdrajców – to niebezpieczne; chwytać w żagle tylko jeden wiatr, własny interes – to rzecz smutna; przychodzić ciągle z pomocą silniejszemu w zmaganiach ze słabszym – to tchórzostwo; szydzić nieustannie z tego, co nosi miano polityki sentymentalnej, i nigdy niczego nie poświęcić na rzecz honoru, sławy, przyjaźni, sympatii, poprawy losu bliźnich – to doprawdy zbyt mała rola dla wielkiego narodu. Anglia kiedyś to odczuje. Wyspy są stworzone po to, aby służyły lądom stałym, a nie żeby nimi władały; okręty są robione po to, aby służyły miastom, które są pierwszymi ludzkimi arcydziełami; okręty są na drugim miejscu. Morze jest drogą, a nie ojczyzną. Żegluga jest środkiem, a nie celem, zwłaszcza nie jest jakimś celem samoistnym. Jeśli nie będzie niosła z sobą cywilizacji, niechaj ocean ją pochłonie. Niechaj niezliczone bruzdy wodne wszystkich flot połączą się z sobą w jedną sieć i splotą z siecią wszystkich kolei żelaznych, aby interesy, udoskonalenia i idee mogły swobodnie krążyć poprzez morza; niech przez te tysiące żył społeczność europejska przeniknie aż na krańce świata; niech Anglia ma pierwszą w świecie flotę, byle Francja miała drugą, o nic więcej nie chodzi. W ten sposób Anglia będzie stosować się do swoich praw, stosując się jednocześnie do praw powszechnych. W ten sposób zasady ożywiające świat będą reprezentowane przez trzy narody, Anglię, która zatrzyma dla siebie działalność handlową, Niemcy, które zachowają ekspansję moralną, i Francję, która będzie promieniować intelektualnie. Jak widać, nasza myśl nikogo nie wyłącza. Opatrzność nie przeklina i nie wydziedzicza żadnego ludu. Według nas, narody, które tracą swoją przyszłość, tracą ją z własnej winy. Odtąd oświecenie narodów jeszcze ciemnych będzie zadaniem narodów oświeconych. Wychowanie rodzaju ludzkiego jest posłannictwem Europy. Każdy z narodów europejskich powinien przyczyniać się do tego świętego i wielkiego dzieła stosownie do własnego oświecenia. Każdy winien nawiązać stosunki z tą częścią ludzkości, na którą może oddziaływać. Nie wszyscy są zdatni do wszystkiego. Francja na przykład kolonizowałaby źle i mogłoby się jej to udać z wielkim trudem. Cywilizacja zupełna, subtelna, zarazem myśląca, ludzka we wszystkim, i to, by tak rzec, nadmiernie ludzka, nie ma jakichkolwiek punktów stycznych ze stanem dzikości. Rzecz trudna do wypowiedzenia, a jednak prawdziwa: tym, czego brak Francji w Algierze, jest odrobina barbarzyństwa. Turcy działali szybciej, bardziej zdecydowanie i sięgali dalej; lepiej umieli ścinać głowy. Pierwszą rzeczą, która uderza człowieka w stanie dzikim, to nie rozum, lecz siła. To, czego brak Francji, posiada Anglia; Rosja również. Obie nadają się do spełniania pierwszych zadań cywilizacyjnych; Francja do następnych. Kształcenie ludów ma dwa stopnie, kolonizację i cywilizację. Anglia i Rosja skolonizują świat barbarzyński; Francja ucywilizuje świat skolonizowany. XVIII Kończąc, niechaj nam będzie wolno, aby utorować drogę do jeszcze jednej, ostatniej refleksji, zmienić nieco ów szczególny punkt widzenia, z którego całkiem świadomie nakreślono cały ten zarys. Choć idee, tworzące narodowości i łączące kontynenty, są tak wielkie i szlachetne, przebiegłszy je myślą, odczuwamy jednak potrzebą wzniesienia się jeszcze wyżej, ku jednemu z owych praw ogólnoludzkich, które rządzą zarówno światem pojęć moralnych, jak jego stroną materialną, i zapładniają, nakładając się niekiedy na nie, idee narodowe i kontynentalne. Nic z tego, co teraz powiemy, nie przeczy i nie podważa, lecz raczej umacnia to, co już powiedzieliśmy na dopiero co przeczytanych stronicach. Czynimy to dlatego, że ogarniamy i to, i jeszcze coś ponad to. Toteż nim zakończymy, chcielibyśmy udzielić ostatniej rady umysłom skłonnym zarówno do badań i do metafizyki, jak ludziom praktycznym. Idąc od idei do idei, dotarliśmy na szczyt naszej myśli; nim zejdziemy, rzućmy po raz ostatni okiem na ów rozległy widnokrąg. To wszystko. Niegdyś, kiedy istniały społeczeństwa antyczne, Południe rządziło światem, a Północ nim wstrząsała; podobnie w odmiennym, choć równorzędnym porządku rzeczy bogata, oświecona i szczęśliwa arystokracja rządziła państwem, natomiast biedna, posępna i wynędzniała demokracja mąciła ustalony porządek. Choć z pozoru na pierwszy rzut oka dzieje zewnętrzne i wewnętrzne narodów od trzech tysięcy lat wydają się tak różne, u podstaw tych dwóch historii tkwi tylko jeden fakt: walka niedoli i dobrobytu. W pewnych chwilach ludy zamieszkujące niedogodne dla siebie obszary obalają porządek europejski, warstwy znajdujące się w biedzie obalają porządek społeczny. Już to Europa, już to państwo stają się nagle przedmiotem gwałtownego natarcia; Europa – przez tych, którym jest zimno, państwo – przez tych, których nęka głód, czyli Europa przez Północ, państwo zaś przez lud. Północ działa przez najazdy, lud zaś przez rewolucje. Stąd wywodzi się fakt, że w pewnych epokach cywilizacja słabnie i chwilowo zanika wobec przerażających najazdów barbarzyńców nadciągających bądź z zewnątrz, bądź z wewnątrz; jedni spieszą z głębi kontynentu na Południe, drudzy sięgają po władzę z nizin społeczności. Przerwy, oddzielające owe wielkie i, trzeba to powiedzieć, płodne, choć bolesne katastrofy, nie są niczym innym, jak miarą ludzkiej cierpliwości wyznaczanej w dziejach przez Opatrzność. Są to cyfry tak ustawione, aby ułatwiły rozwiązanie tego mrocznego zagadnienia: jak długo dana część ludzkości może znosić mróz; jak długo dana część ludzkości może znosić głód? Dziś jednak ujawniło się jakby nowe prawo, któremu początek, jeśli chodzi o pierwszy porządek rzeczy, dał upadek monarchii hiszpańskiej, jeśli zaś chodzi o drugi – przemiana monarchii francuskiej. Można by rzec, że Opatrzność, dążąc nieustannie do utrzymania świata w równowadze i wciąż osłabiając nazbyt gwałtowne drgawki miotające ludzkością, chce z wolna odsunąć ku najdalej położonym obszarom Europy i ku skrajnym warstwom w państwie to osobliwe prawo przemocy, które dotychczas sobie przywłaszczały, jedne, aby tyranizować i dzielić, drugie, aby wstrząsać i niszczyć. Rządy światem wydają się teraz udziałem obszarów położonych w klimacie umiarkowanym i warstw średnich. Karol V był ostatnim wielkim przedstawicielem panowania Południa, jak Ludwik XIV ostatnim wielkim przedstawicielem monarchii absolutnej. A jednak, choć Południe już nie włada Europą, choć arystokracja nie włada już społeczeństwem, nie zapominajmy, że warstwy średnie i kraje położone w środku kontynentu mogą utrzymać władzę tylko pod tym warunkiem, że uczynią w swoich szeregach miejsce dla innych. Szerokie masy drzemią i cierpią pośród najdalej położonych obszarów, czekając na swoją kolej. Północ i lud są zbiornikami ludzkości. Pomóżmy im spłynąć ku miejscom, rzeczom i ideom, które powinny użyźnić. Nie pozwólmy, aby występowały z brzegów. Kierując się zarówno przezornością, jak obowiązkiem, pozwólmy, aby narody zamieszkujące niedogodne dla nich obszary spokojnie kierowały się ku strefom, gdzie świeci słońce, a warstwy ubogie znalazły możliwość zaspokojenia swoich potrzeb. Usuńmy zewsząd niedolę; w ten sposób usuniemy przyczyny wojen na kontynencie i rewolucji w państwie. Zarówno w polityce wewnętrznej, jak zagranicznej, dla narodów i warstw, dla Europy i dla społeczeństwa sekret pokoju tkwi w jednym zdaniu: dać Północy należną jej część Południa, ludowi zaś należną mu część władzy. Paryż, pisane w lipcu 1841.